<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Panowie bracia
Podtytuł Szkic z życia szlachty zagonowej
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
tom III
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— I dokąd się ty Zacharyaszu w drogę znowu puszczasz? — pytała Kunda z nieśmiałością, a prawie ze strachem że pyta napróżno.
— W świat trochę.
— W świat? naprzykrzyło się przy gospodarstwie, w chałupie?
Zacharyasz tego dnia dobry był, a nawet jakby wesoły.
— Ot — rzekł — dawno już nie jeździłem nigdzie, to się i powlokę. W gospodarstwie niema co teraz robić. Dzięki Bogu zaorane, zasiane, zasadzone wszystko, jako się patrzy, po ludzku, to i nim sianokos nadejdzie, głowa krzynkę swobodniejsza, pojadę tedy. Parę koni wezmę, chłopaka, a ciebie Kundziu grzecznie proszę, żebyś mi węzełek z lepszem odzieniem przysposobiła, bo może wypadnie tu i owdzie wstąpić.
— Już ja miarkuję, że ty sobie coś zamyślasz.
— Ano pewnie.
— Jeno cię proszę, żebyś nowej fortuny do kupienia nie szukał.
— Dlaczego?
— Bo tu w Latoszynie źle nie jest; Bogu dziękować grunt dobry i miejsce porządne, na co znowu szczęścia próbować?
— Jest co prawda nie jedna fortuna do kupienia, nawet kilka fortun podobnych, żeby coś i zarobić można, ale mnie samemu nie pilno. Czego będę na stare lata szukał? a co się tyczy grosza, skoro go się nazbiera, to bajki; niech leży, dzieciom się przyda.
— Tedy nie za fortuną jedziesz?
— Nie.
— Więc po co?
— Ciekawaś?
— Bo i pewnie. Każda żona ciekawa, która o męża swego dbająca jest, a zgrzeszyłbyś, gdybyś pomyślał nawet, że ja o ciebie dbałości nie mam.
— No, juści co prawda, to prawda, nie mogę o tobie inaczej powiedzieć, jeno żeś sprawiedliwa kobieta, przez tyle lat krzywdy żadnej od ciebie nie miałem...
— Choć raz przemówiłeś po ludzku. To powiadasz, żeby ci z odzieniem lepszem węzełek do bryczki dać?
— Ano daj.
— Dobrze, dobrze, nawet Julce tknąć nie dam, sama ci wyrychtuję... a może i pożywienia jakiego ci przysposobić na drogę?
— Jak sobie uważasz.
— A długo masz w onej podróży być?
— Sam nie wiem, może tydzień, może drugiej niedzieli kawałek zerwę, obaczy się.
— Cały tydzień! Boże miłosierny! toć ci chyba cały koszyk z jadłem przysposobię, żebyś głodu nie marł.
— Co mam zaś głód mrzeć?
— Zacharyaszu, znam ja ciebie dobrze! Wiem, żeś nieutratny człowiek, grosza w drodze nie wydasz, bo ci onego żal, będziesz szkodował.
— To włóż i jedzenia w kobiałkę, skoro chcesz, bo od przybytku głowa nie boli, a mądrzy ludzie powiadają, że niemasz takiej rzeczy, któraby się w drodze nie przydała.
— Daleko jedziesz?
— I tego nie wiem, powlokę się tam i owdzie.
— Nie powiesz?
— Powiem, powiem. Ot, starych przyjacieli dawno nie widziałem, to powlokę się ku Lipowicom i za Lipowice; trochę do krewniaków, trochę do wspólników, co ze mną handle prowadzili.
— To dobrze! Właśnie i ja sama myślałam stare śmiecie obaczyć, ale mnie teraz nie wypada... może dopiero na Siewną, niby na odpust, wybrałabym się w nasze dawne strony.
— Na Siewną powiadasz? a dobrze. Któż ci broni? Odpust znaczny, krewniaków, swojaków znajdziesz moc, czemubyś nie miała jechać? Jedź Kundziu.
— Eh! do Siewnej jeszcze daleko, a tymczasem możebyś tak oto Julcię ze sobą zabrał?
— Julcię?!
— A w parę koni jedziesz, to nie zacięży.
— I po cóż mam dziewczynę za sobą po różnych drogach włóczyć?
— Weselejby ci było, toć przecie dziecko i jakie jeszcze dziecko! drugiej takiej dziewuchy w świecie poszukać. Może nie?
— Toć prawda.
— Tedy pomiarkuj sam. Dziewczynie na siedmnasty rok się obraca...
— Już?
— Oj, Zacharyaszu! Zacharyaszu! Snać tobie nigdy na świecie źle nie było...
— Dlaczego?
— Ano tak sobie lata za nic ważysz, a toć siedmnaście roków palcem nie przekiwać!
— Ot, zbiegło jakoś...
— Zbiegło, zbiegło, mój kochany, ani się człowiek obejrzał. Zdaje się, że tak niedawno, że właśnie jakby wczoraj wesele nasze było, a tu ot już tylko patrzeć, kiedy nas będą dziadkiem i babką nazywali. Ale żeby kto te wszystkie dni i wszystkie roki porachował i te zgryzoty i te smutki i te zmartwienia różne co nas trapiły, to zobaczyłby, że ten krótki moment, jak się oto wydaje, nie był znów taki bardzo krótki. Życie nie lekkie, nie po maśle idzie, ale co o tem gadać!... Kiedy ty chcesz jechać, Zacharyaszu?
— Ano, niechby tam chłopak podjadł i bryczczynę wyładował, to ja mogę choćby i zaraz.
— Co się masz tak śpieszyć?! Przecie głodnego cię z domu nie wypuszczę. Bogu dziękować wiosna, jajek jest moc. Poczekaj jeno trochę, takiej ci jajecznicy ze szczypiorem sporządzę, jak sam najlepiej lubisz, a tymczasem dziewucha przyczesze się krzynkę i do drogi wybierze. Przecie ją takoż jak obdartusa w świat nie puszczę.
— Dość że ty koniecznie tę dziewczynę chcesz ze mną wyprawić?
— Toć ojciec jesteś, co masz dziecku żałować. Niech trochę światu ujrzy, tyle jej szczęścia.
— Ale na co? Kobieto, co Julci po tem?
— Już też chyba sam ani widzieć tego, ani pomiarkować nie chcesz co ja myślę?
— A co?
— Toż powiadam, dziewczynie się na siedmnaty rok obraca.
— Obraca, to prawda.
— Dziewka piękna.
— Juścić piękna, niema co gadać.
— Uważaj tylko sam, w kościele naprzykład. Ja wiem, że to grzech oczami wodzić po ludziach, wiem, alem matka, powstrzymać się nie mogę. Jak oto w niedzielę, albo przy święcie do kościoła pójdę, to patrzę, czy jest jaka ładniejsza od mojej Julci.
— I co? — zapytał, śmiejąc się Zacharyasz — pewnie niema?
— Ma się rozumieć że niema.
— Ja to zaraz wiedziałem.
— O! bo pewnie i ty sobie po ludziach uważasz?
— Nie, tylko ja po tobie miarkuję, po twojem pomyśleniu. Właśnie dla ciebie Julcia pierwsza, samo oczko w głowie i żeby insza była jak anioł z nieba, to w twojem pomiarkowaniu zawsze jej do Julci daleko. Wiadomo że matczyne oko swoje widzenie ma. Toć i na to mówiący sowa, najpaskudniejszy ptak, że już brzydszego na świecie niema i nie może być, powiadała do nietoperza, że ma najładniejsze dzieci, a dla czego najładniejsze, bo... jej własne.
— Dalibóg Zacharyaszu, nie mówisz tak jak ojciec mówić powinien i równasz Julcię do sowiego pisklęcia, które właśnie ze wszystkich ptaków najgorsze, a prawie straszne takie szpetne. Wstyd dalibóg!
— Nie równam, tylko powiadam dla przykładu.
— Dla jakiego przykłada?
— Ano że każda liszka swój ogon, a każda matka swoje dzieci przechwala.
— A ja tobie powiadam: nie grzesz. Co od Julci chcieć możesz? Dziewczyna dobra, sprawiedliwa...
— No juści.
— I piękna na podziw!
— To jak do czyjego upodobania.
— Do każdego upodobania, bo co chcesz? W sobie podufała, na gębie czerwona, w pasie odpowiedzialna, a kto brzydszej nie widział, to żeby mu oczy wylazły! Już nie grzesz Zacharyaszu, bo córkę nam Pan Bóg miłosierny dał na podziw. Kto ją weźmie, to jakby majątek największy wziął, bo to i dobre i poczciwe i ładne i gospodyni. A gospodyni to już powiadam ci osobliwa i szczęście ma! czy do gęsi, czy do kury, czy do gadziny, czy choćby na to mówiący do bydlęcia, to aby się ręką dotknęła, wiedzie jej się wszystko jak najlepiej. Ty nie widzisz, bo przy swojem gospodarstwie w nasze kobieckie interesa się nie wtrącasz, ale mnie wierz, bo ja gospodyni też nie dzisiejsza, a powiadam ci, że takiej Julci, czy do ogrodu, czy do przędziwa, czy do obory, czy do jakiej chcesz rzeczy, nie znajdziesz, żebyś w samo południe z latarnią po świecie szukał.
— Dobrze to, ja sam wiem, że Julcia porządna dziewucha, ale po co mam ją włóczyć po świecie?
— Niechże ją przynajmniej ludzie obaczą.
— O to! nie widzieli dziwu!
— Ale przecie, mój Zacharyaszu, czas na nią. Może się jaki kawaler trafi, wydaćby trzeba...
— Ho! ho! jak kawalery chcą, to wiedzą gdzie Latoszyn...
— Wiedzą, albo i nie wiedzą. Tu kto się trafi? Sam powiedz, kto się trafi?
— Albo ja wiem.
— Po okolicy, albo panowie duże, albo chłopstwo. Pan nie będzie się o Julcię dobijał, a chłop...
— Niema o czem gadać. Panu, choćby się nawet i dobijał, Julci bym nie dał.
— A widzisz.
— No tak, ona szlachcianka sobie prosta, ale rodu dobrego, trzeba jej też i męża takiego jak ona, pana brata, szlachcica sprawiedliwego, co i ambit swój ma i roboty się nie zlęknie.
— A gdzież takiego zdybiesz? Właśnie gdybyś Julcię ze sobą wziął, to możeby jakie spotkanie było. Koło Lipowic toby się znaleźli kawalerowie samo prawie. Może nie tacy bogaci jak my, ale rodu dobrego.
Zacharyasz zamyślił się.
— Ano — rzekł — może masz i racyę.
— Weźmiesz Julcię?
— Wezmę, niech jedzie.
Zacharyaszowa aż poskoczyła z radości. Wybiegła do drugiej izby, żeby jajecznicę usmażyć, a tymczasem Julci kazała się stroić i szykować do drogi.
W dwie godziny później z latoszyńskiego dziedzińca wyjeżdżała bryka, a na niej Zacharyasz z córką.
Chłopak siedzący na koźle poganiał tłuste koniki, a Zacharyasz z Julcią rozsiedli się na siedzeniu, choć nie bardzo wygodnie im było, bo szlachcic tęgi był w sobie, a Julci też Pan Bóg urody nie poskąpił, więc żeby nie gonty, które sprytny chłopak po bokach bryczki pozatykał, pewnie byliby oboje pospadali z siedzenia, tak im było ciasno.
Kręcili się tak i owak, aż Zacharyaszowi myśl przyszła.
— Siądź-no Julciu — rzekł — aż na sam tył, a ja się zaś na brzeżku uczepię, tedy będzie nam lepiej.
Tak też zrobili i jechali już w wygodności wielkiej, jakby w hrabiowskim powozie.
Zacharyasz fajeczkę sobie pykał, dziewczyna rozglądała się po polu.
— Jęczmień latoś tatuniu na podziw — rzekła.
— A prawda, będziesz tedy pęcak tłukła na umor.
— Z grochem dobry jest — odezwał się chłopak z kozła.
— Jadłbyś?
— Cobym zaś nie miał jeść?
— Tedy się smakiem obądź, a skoro się chcesz na gospodarza porządnego wypraktykować, to sobie zapamiętaj: że zawsze bogatszy będzie ten co pas zaciska, niż taki co go popuszcza. Pamiętaj sobie o tem prawie...
— Eh! co mi tam z tego pamiętania.
— Jak sobie uważasz.
Chłopak głowę zwiesił, bo już taką naturę miał, że aby się tylko koła pod nim zaczęły obracać, to go wnet śpiączka napadała. Koniki biegły raźno z początku, ale gdy w piachy weszły, pofolgowały sobie i szły już noga za nogą, łbami kręcąc, a muchom się uprzykrzonym oganiając.
Julcia rozglądała się po polach z wielką ciekawością, a Zacharyasz kaszkiet na oczy nasunął, właśnie jakby chciał drzemać, ale nie drzemał on wcale, rozmyślał i z pod kaszkieta coraz na drogę spoglądał.
W lesie krzyżowały się drogi, w cztery strony, a na wzgóreczku, właśnie jak się przy rozstajnych drogach należy, krzyż stał, pochylony, poczerniały od słoty.
Dojechawszy do krzyża, Zacharyasz kaszkiet zdjął i rzekł chłopakowi, żeby na lewo skręcił.
— Toż my do Lipowic mieli jechać, tatuńciu! — zawołała Julka — właśnie nam prosto trzeba przed siebie, a my jedziemy od siebie.
— Nie bój się, będziesz i w Lipowicach, ale wpierw musimy zboczyć krzynkę z drogi.
— Tędy tośmy jechali na jarmark, pamięta tatunio, co to niemowę do magistratu ciągali?
— Pamiętam, pamiętam.
— Gdzie ona teraz obraca się, biedactwo?
— Kto?
— A toć ta niemowa! Jak poszła gdzieś, tak oto przepadła na dzień dzisiejszy.
— Jużto ona bez racyi nie poszła, bo chociaż mowy ludzkiej Pan Bóg jej nie dał, ale dla tego spryt swój miała.
— Pewnie, ale ciekawość, gdzie ona teraz może być i czy się jej przygoda jaka nie stała?
— Ja miarkuję że nie. Ot poszła, zabłąkała się, a dopytać o drogę nie mogła, to i zaszła gdzie do chałupy do chłopa i tam pozostała. Robotnica dobra.
— Oj że dobra to dobra. Każda rzecz to jej się paliła w rękach.
— To też właśnie taką do każdej chałupy przyjmą i jeść dadzą, bo odsłuży w dziesięcioro.
Tak gwarząc, dojechali do miasteczka. Chłopak przebudził się, machnął batem, lejcami szarpnął i bryczka w pędzie wtoczyła się na rynek.
Zacharyasz zsiadł, kazał chłopakowi koniom garść siana rzucić, a sam, otrzepawszy z kurzu odzienie i pozostawiwszy Julcię na bryczce, poszedł wprost do magistratu.
Tam z samym prezydentem na osobności pogadał, a wziąwszy od niego karteczkę jakąś, wyszedł i łyków, których przed magistratem gromadka stała, jął wypytywać o drogę do Kraszanki.
— Ho! ho! — zawołał jeden — byłem ja tam nieraz. Można jechać gościńcem, będzie dobre sześć mil, a można bocznemi drogami, to niby trochę bliżej...
— A juści — odezwał się drugi — kto ma zęby na pozbycie, to niech tamtędy jedzie; samemi lasami, z korzenia na korzeń, a nie znając, drogi zdradno... błądzić można do sądnego dnia i żywej duszy nie spotkać.
Dopytał się Zacharyasz dokumentnie o każdą wioskę, przez którą droga prowadzi, o to gdzie konie najlepiej popaść, przy jakiej karczmie woda najlepsza, a podziękowawszy łykom pięknie za drogi pokazanie, powrócił do Julci.
Mieli łyczkowie ze dwie godziny o czem gadać, a domiarkowywać się po co latoszyński szlachcic do Kraszanki jedzie? a że o suchej gębie jasności w głowie niema, więc z tej okazyi do Berka na róg poszli i tam dopiero porządne już domysły czynili.
Zacharyasz obwarzanków parę Julci kupił, sobie zaś trochę wódki we flaszeczce i kazał chłopakowi szkapiny okiełznać i jechać.
Już był mrok dobry i ku nocy się miało, ale właśnie letnią porą nocna droga najlepsza, bo i na konie umorzenia takiego nie masz jak dniem i człowiekowi po chłodku przyjemniej.
— Jedź — rzekł do chłopaka Zacharyasz — a nie śpij, bo drogi nie znasz.
— Niby ja kiedy śpię w drodze? — odburknął chłopak.
— A czego ci się tak łeb kiwa?
— Musi bez to żem w karku mdły...
Julcia rozśmiała się.
— Jak podjesz na popasie — rzekła — to ci wnet szyja stwardnieje.
Koniki żwawiej szły po chłodzie, Julcię sen morzył potrosze i chłopak na koźle się kiwał. Zacharyasz tylko, jako do drogi nauczony, patrzył uważnie i czuwał, myślom tymczasem folgę dając.
Myślał on właśnie o Rafale i o jego zaginionem dziecku, którego właśnie szukać jechał. Nie swoja to rzecz, co prawda; ale dusza Zacharyasza ścierpieć tego nie mogła, żeby szlacheckie dziecko, mając ojca i bogatego ojca, tułało się samo po świecie, między obcymi ludźmi i cudze wycierało kąty. Zacharyasz oko dobre miał i już wtenczas jak się owa przygoda z niemową na jarmarku zdarzyła, odrazu pomiarkował co się święci.
Niemowa, choć kaleka i jakby niespełna rozumu będąca, nie rzuciłaby się bez racyi na owego młodzika, bo dla czegóż nie rzucała się na innych, a przecież na jarmarku narodu nie brakło.
Nie, Pan Bóg, choć jej mowę odebrał, obdarzył ją za to lepszemi oczami, aniżeli innych ludzi, tak że w dorosłym człowieku odrazu dziecko poznała i nie rzuciła się ona na niego ani z gwałtem, ani ze złością, ani dla chęci ukradzenia mu czego, ale właśnie z kochaniem. Nie mogąc po ludzku kochania tego i radości swojej wypowiedzieć, zaczęła krzyczeć i piszczeć jak umiała, zaczęła za ręce go chwytać, odzienie na niem szarpać, aż policyanci i łyczkowie za pijaną, albo i za szaloną ją wzięli i do magistratu zaciągnęli.
Zacharyasz jak tylko tam przyszedł, aby za biedną kaleką słowo przemówić, a choćby i na porękę ją zabrać, jak tylko onego młodzieniaszka obaczył, odrazu pomiarkował co jest; ale słowa do nikogo nie rzekł, pomyślenia swojego przed nikim nie zdradził. Mądry człowiek nie wypowiada nigdy nic przed czasem, bo przed niewodem ryb nie łapią, a każde słowo dobrze zawsze zważyć należy, zanim się je wyrzecze.
Kiedy niemowa z Latoszyna uciekła, Zacharyasz bardziej się jeszcze umocnił w przekonaniu, że ów młody z jarmarku jest nie kto inny, tylko Rafała syn, zaginiony Wojtuś. Chciał się stary szlachcic tedy z Rafałem porozumieć, do serca mu przemówić i za dzieckiem się upomnieć, aby je ojciec przecie pod swój dach ojcowski przygarnął i nie pozwolił się krwi swojej między ludźmi obcymi poniewierać, ale z Rafałem ani porozumienia, ani sposobu żadnego nie było.
Niby to chciałby dziecko swoje zobaczyć i niby lękał się znów, czy to nie jaki samozwaniec się za Wojtusia podaje, dla majątku zagarnięcia.
Słowem że ni w prawo, ni w lewo z tym człowiekiem nie było można...
Chodził wciąż zasępiony, ponury, mrukowaty i na ludzi nie patrzył, właśnie jako ten, który całkiem psu oczy zaprzedał i coś niedobrego zamyślał.
Próbował Zacharyasz z nim to z tej, to z owej beczki zaczynać, ale nic, Rafał albo odrzekł co, albo i wcale nic nie powiedział. Umyślił sobie tedy stary szlachcic samemu pojechać i chłopaka odnaleźć, bo tak sobie kalkulował, że jak syn przed ojcem w swojej osobie stanie, tedy się w ojcu krewność odezwie.
Tak sobie to Zacharyasz rozważył i rozmyślił w swojej głowie, a bardziej w serca swego poczciwości i oto pojechał, powiedziawszy żonie, że chce stare śmiecie zobaczyć.
Ale gdzie Lipowice! gdzie Kraszanka!...
Jechał tedy stary Głowacz z Julcią, którą mu żona gwałtem prawie do kompanii w drodze narzuciła, jechał i dumał.
Noc letnia była ładna jako rzadko, cichość wszędzie, tylko ciepły wiaterek między listkami chodził, tylko het wysoko, na niebie gwiazdki złociste mrugały...
Drzemała Julcia i chłopak drzemał, a Zacharyasz myślom swoim wodze puścił i ciągle tylko o tym Rafale rozmyślał.
Dziw co w tym człowieku być może — zgadnąć trudno. Czy go złe opętało? czy dla chciwości wielkiej tak zdziczał, że prawie nie jako człowiek stateczny, nie jako obsiedziały szlachcic, ale prawie jako zwierz leśny chodzi, a wejrzenie ma takie paskudne, że nieraz jak z podełba łypnie ślepiami, to aż mróz po człowieku przejdzie. I czego chce ten Rafał? czego żąda? Jeżeli w grosza chciwości zaślepiony, jeżeli mamony żądny, toć ją ma! Gospodarstwo porządne, ziemi szmat piękny, inwentarz siaki taki, a i grosza sporo, bo i poprzód go miał i jeszcze w spekulacyach, w handlach różnych przyrobił. Kobietę też ma...
Tu Zacharyasz pięścią w głowę, w sam wierzch kaszkietu się stuknął, właśnie jakoby nagle muchę uprzykrzoną, albo li bąka, chciał zabić. Stuknął się w głowę i na całkiem inną drogę myśli obrócił i przypomniało mu się jako Rafał, wtedy kiedy pijany był, wykrzykiwał że żony całkiem nie ma, że właśnie ona mu taka jest, jako ów słup obalony, co przed pałacem leży.
Tedy przypomniał sobie Zacharyasz wszystko co sam wiedział, co od ludzi bywało słyszał, co w książkach sam wyczytał i już prawie pewny był co w Rafałowej duszy za robak siedzi.
— Że też tego od razu nie zmiarkowałem — rzekł sam do siebie Zacharyasz. — Dziw, dziw wielki!
Moc szatańska, nie mogąc do człowieka przystąpić, do inszych się sposobów ucieka i posyła oto kobietę. Takim to sposobem i pierwszy na świecie człowiek skuszony jest do złego i zaraz raj utracił i na poniewierkę, na tułactwo po świecie wypędzony został. Takim sposobem dość na świecie bitew, zabijania, krwi rozlewu powstało, a wszystko za sprawą szatana, który sam psocić nie mogąc, kobiety urodziwe posyłał.
Na inszego, od takiego nasłania właśnie, ślepota padnie i oczy mu całkiem zasłoni i wszystko pomyślenie przewróci, że ten już nic nie widzi, jeno to co upodobał sobie, nic nie słyszy, jeno podszepty dyabelskie, nic nie czuje, jeno krwi wielką gorącość.
Sam Zacharyasz onego przemożenia dyabelskiego nie zaznał, bo mu cały żywot upłynął spokojnie i w cichości, ale jako człowiek letni już i wypraktykowany, widział na swoje oczy i od ludzi słyszał, że się takie sztuki szatańskie praktykują na świecie i siła złego robią.
Rozmyśliwszy się dobrze, jeszcze bardziej się Zacharyasz w tem utwierdził, żeby Wojtusia odnaleźć i Rafałowi przed oczy przyprowadzić. Może gdy szlachcic ujrzy to dziecko, które całkiem za stracone miał, może gdy je ujrzy, to uraduje się i ucieszy, a od inszych pomyśleń serce swoje odwróci.
Tak sobie rozmyślał Zacharyasz i radby już lotem ptaka do Kraszanki się dostać, aby coprędzej zamierzenie swoje wykonać, ale droga była ciężka, piasczysta, a koniki zmęczyły się już tęgo i należało im dać wytchnienie. Akurat z po za drzew światło mignęło i Zacharyasz pomiarkował zaraz, że wychodzi ono nie zkądinąd, jak tylko z owej karczemki, o której łyki powiadali w miasteczku, że studnia przy niej dobra...
Koniki, czując że im się wypoczynek należy, przyśpieszyły biegu i żwawo zaciągnęły bryczkę przed karczemkę.
Chłopak z kozła zeskoczył, torby z obrokiem koniom na łby założył, a sam wyciągnął się na ziemi jak długi i już na urząd zasnął, wygodnie. Julcia, mając miejsca więcej, bo Zacharyasz z bryczki zszedł, także się na dobre do snu zabrała.
Zacharyasz do karczemki wszedł. Tam, za szynkwasem żyd już niemłody siedział, kilku chłopów przejezdnych i smolarz, co się z mazią po wsiach włóczył i tu na popas się zatrzymał.
Zacharyasz się z żydem w gawędę wdał, który, jako każdy żyd, bardzo był do gadania ochotny i żadnego podróżnego nie przepuścił, nie wypytawszy go zkąd jedzie, dokąd a po co?
I stary szlachcic również pod takowe śledztwo podpadł, a gdy powiedział, że z Latoszyna jest, żyd zawołał:
— Z Latoszyna! Aj waj! znam doskonale. Piękna fortuna to była, hrabska fortuna! Tam z dawności same hrabie siedzieli i hrabiny, ale teraz to i na hrabiów czas paskudny.
— Na kogo teraz dobry czas?! — rzekł, wzdychając smolarz — na kogo?! Świat się całkiem popsuł. Dawniej bywało beczkę smoły w tydzień mogłem sprzedać, a dziś? Aj waj! co to dziś?! Teraz najmarniejszy chłop ma wóz na żelaznych osiach.
— Wiadomo.
— Latoszyn szlachta kupiła niedawno — odezwał się szynkarz — bogata szlachta! a może pan także do nich należy?
— Tak.
— Aj waj! Jestem bardzo kontent, że takiego gościa, taką osobę oglądam. Wiem ja, że tam w Latoszynie szczęśliwe miejsce jest... tamtejszy żydek już zrobił ładne pieniądze i podobno właśnie szlachta jemu dużo pomogła, a może to jegomość ma taką szczęśliwą rękę.
— Ja nie.
— No, to pański sąsiad. Ludzie wszystko wiedzą, ja nieraz już słyszałem o latoszyńskim żydku. Jemu dobrze! nie tak jak u nas.
— Alboż i u was tu źle? Karczmę porządną macie i zarobek duży zapewne.
— Zarobek! Ładny zarobek! Niech moje wrogi to wychorują, co ja tutaj zarobię! Jegomość do Kraszanki jedzie?
— Właśnie.
— Także pańska fortuna, hrabiowska fortuna! Sam hrabia nie siedzi w majątku, on potrzebuje ciągle w ciepłych wodach bywać, on chory jest. Za to jego plenipotenty, jego rządcy, dobre zdrowie mają.
— Dobrze im się wiedzie?
— Ha! ha! Niejeden dziedzic w wielkim majątku tego smaku nie ma, co oni mają. Ja ich znam, wszystkich doskonale znam.
— Tedy skoro ich znacie — rzekł Zacharyasz — powiedzcie mi, mój panie arendarzu, czem tam jest niejaki Rafalski?
Dlatego Zacharyasz o Rafalskiego pytał, że w owem zapisaniu, co sobie ongi burmistrz na jarmarku zrobił, takie właśnie stało nazwisko.
— Rafalski? — spytał żyd przeciągle, jakby przypominając sobie — Rafalski?
— No tak.
— Czekajno jegomość... czekaj... Nie, nie mogę sobie przypomnieć, to pewnie jaki z młodszych?
— Prawie dzieciak.
— Aha! już wiem, już wiem. On niedawno nastał. Czy jegomość do niego jedzie?
— Trochę jakby i do niego.
— Może on krewny jegomości?
— Eh... nie...
— To pewnie jegomość ma do niego interes?
— Bez przyczyny nie jechałbym tyli kawał drogi.
— Jaki to interes może być?
— To już moja rzecz.
— No, niech będzie swoja rzecz. Ja nie lubię się komu naprzykrzać, ale przez życzliwość to ja jegomości powiem, że on dużego znaczenia nie ma.
— A co mnie do jego znaczenia?
— Myślałem. Jeżeli jaki interes jest do głównego plenipotenta, to najlepiej robić przez pana Kleina, rządcę... a do tego rządcego znów najpewniej można trafić przez Berka, co główną propinacyę trzyma. Ten Berek to wielka osoba! on wszystko może, rządca i plenipotent słuchają się jego jak małe dzieci.
— Ja nie mam do nich interesu żadnego.
— Czy jest, czy niema, nie szkodzi wiedzieć.
— Ja tam tylko o tego młodzika chciałem się spytać.
— O Rafalskiego?
— Tak.
— A co jegomość potrzebuje o nim wiedzieć?
— Potrzebuję albo i nie potrzebuję. Ot tak, zgadało się, to i pytam, dla ciekawości.
— Nu, co prawda, niewiele o nim tu słychać...
— To i dobrze.
— Sprawiedliwe słowo jegomość powiedział. Jak o kim ludzie nic nie gadają, to już dobrze, to znak, że nie mają co złego do powiedzenia. Zresztą on młodzik jeszcze, on tu wielkiego znaczenia niema, to tembardziej o nim nic nie gadają. Żeby plenipotent, albo rządca, to co innego.
Arendarz zaczął poziewać, smolarz rozciągnął się w kącie na podłodze i usnął, a przejezdni chłopi zapłacili za wódkę i pojechali w swoją drogę.
Zacharyasz również wyszedł z karczemki. Usiadł na klocu pod ścianą leżącym, pacierz zmówił, podumał, a że letnia noc krótka, to i niewiadomo kiedy ciemność rozproszyła się całkiem i zniknęła, a na wschodzie ozłociło się niebo.
Kraszanka prawie na skraju lasu stała. Z jednej strony bór się rozciągał gęsty, czarny prawie, a z drugiej z po za rzadkich drzew, widać było pola i łąki.
Jasność wschodowa przebudziła Julcię. Zerwała się dziewczyna co żywo, a że właśnie niedaleko, bo prawie przy samej drodze strumień płynął, więc pobiegła, umyła się, poprawiła jasne włosy i spojrzała wkoło siebie, zdziwiona, że noc przeszła tak prędko, niewiadomo kiedy...
Zacharyasz chłopaka przebudził, koniki kazał napoić i pojechali dalej.
Minęli wioskę jedną, drugą i trzecią, w miasteczku zatrzymali się parę godzin na popas i nareszcie dojechali do Kraszanki.
Julcia jeszcze w życiu swojem takiej długiej drogi nie odbywała, to też oglądała się na wszystkie strony uważnie, żeby świat poznać, a potem w Latoszynie opowiedzieć co widziała.
O samej Kraszance byłoby do powiedzenia bardzo dużo, taka na podziw piękna wieś była! Kościół wspaniały, duży, z wieżami; plebania murowana, dokoła lipy wielkie, w dwa rzędy jak pod sznur wyciągnięte, dalej na wzgórzu pałac i jaki jeszcze! Latoszyński przy nim wyglądałby jak chłopska chałupa; a ogrody jak lasy, od dębów, buków, grabów, od najwspanialszej drzewiny, a folwark! same mury, jakby jakie miasto najpiękniejsze. Stodoły na podziw, obory, stajnie, prawie jak pałace. Wiadomo, fortuna hrabiowska, wielka fortuna!
Zacharyasz zajechać kazał przed karczmę, ale gdy się chłopak o nią dopytywał, ludzie powiedzieli, że w Kraszance karczmy wcale niema, tylko austerya murowana i zajazd, gdzie pokoje dla gości i stajnie dla koni są, gdzie dostanie wszystkiego jak w najlepszym sklepie, co tylko zapragnąć można.
Prawdę powiedzieli; Zacharyasz zobaczywszy austeryę, zdziwił się, bo w inszem porządnem nawet mieście, takiego zajazdu wygodnego nie znaleźć. Nie szkodował też pieniędzy i stancyę sobie osobną za dwa złote dać kazał, na wszelki wypadek, bo nie wiedział jak mu tu długo zabawić wypadnie. Konikom też należało choćby ze dwadzieścia cztery godzin wypoczynku dać, gdyż z Kraszanki bocznemi drogami myślał Zacharyasz na Lipowice ciągnąć, a to szkaradny kawał i jak ludzie powiadali wskroś piachy.
Julcia, zobaczywszy się w stancyi porządnej, aż w ręce z radości klasnęła, a skoro ojciec do folwarku poszedł, zaraz rozwinęła tłomoczek swój z odzieniem, uczesała się przed lusterkiem, ubrała pięknie jak na święto i taka była ładna, aż się sama do siebie niby do swego obrazu w lusterku uśmiechała.
Zacharyasz może we dwie godziny z folwarku powrócił i zapowiedział, że niedługo gość przyjdzie i że go trzeba porządnie przyjąć.
Julcia zakrzątnęła się koło tego.
Gospodarz z austeryi samowar dał, herbaty, cukru; w koszyczku prowizyi wszelakiej było dość; więc jak się jeszcze Julcia zakrzątnęła, jak poustawiała, pokrajała wszystko porządkiem, tedy było przyjęcie jak najlepsze.
Schła z ciekawości dziewczyna co to za gość ma być, aby ojciec powiedzieć nie chciał.
— Obaczysz — rzekł — jak przyjdzie.
— A czy, tatuniu, stary? — pytała — czy młody?
— Stary — rzekł Zacharyasz, śmiejąc się — właśnie stary, prawie jak ja, a może krzynkę młodszy...
Już zciemniało się kiedy ów gość przyszedł.
Skłonił się Julci grzecznie, a Zacharyasza w ramię pocałował, prawie jak ojca.
Wnet też i gospodarz dziewczynę przysłał ze świecą, a wtenczas dopiero Julcia zobaczyła, że gość wcale nie stary, owszem ledwie mu się wąsik dopiero wysypywać zaczyna. A ładny chłopak, bo ładny! Julcia jeszcze nigdy nie widziała takiego. Smukły, wzrostu wysokiego, twarz miał białą, oczy jak bławacie co między zbożem rosną, a włosy bujne, gęste, ciemno-płowe spadały mu na szyję.
Piękny chłopak!
Gdy na Julcię spojrzał, zarumienił się, również jak ona, a Zacharyasz z miejsca zapytał:
— Poznałbyś pan Julcię?
— E, nie — odrzekł — nie poznałbym wcale... taka panna!
— Bo też to i lata, mój bracie — ale choć trochę pamiętasz?
— Tak coś, trochę, bardzo mało.
— A ty Julciu? — spytał Zacharyasz.
— Ja?
— Tak... czy pamiętasz tego Wojtusia małego, Rafałowego synka?
— Tego co zginął?
— Tego. Otóż go widzisz przed sobą.
— Nie może być!... tamto biedactwo było takie maleńkie, nikłe, marne, a zawsze bledziutkie, przypominam sobie jak przez sen.
— Widzisz, a to jaki mężczyzna! Poznajcie się... to moja córka Julcia, a to Wojtuś, ten co zginął.
— Mój Boże! — zawołała Julcia — a toż my wszyscy myśleli, że ów Wojtuś dawno już nie żyje.
— Otóż widzisz że żyje, przy Bozkiej pomocy i da Bóg będzie z nami w Latoszynie przy ojcu. Siadaj-że no panie Wojciechu.
— Ot — rzekł chłopak zawstydzony — pocóż mnie panem nazywać?
— A jak?
— Po dawnemu, Wojtusiem. Ja mało kogo z Lipowic pamiętam, ale pana Zacharyasza pamiętam, dobrze pamiętam nawet.
— To też jakem cię tylko ujrzał wtedy na jarmarku, w onej przygodzie z niemową, zaraz zmiarkowałem co jest, tylko nie chciałem nic mówić przed czasem.
— I mnie się też zdawało, że ta kobieta to dawna znajomość, że to niemowa co u nas była.
— A dlaczegoś nie mówił?
— Bo proszę pana, ja nie wiem. Ja sam nie wiem co się działo ze mną. Ona mnie napadła niespodzianie, ludzie mnie za rękawy ciągnęli, szarpali, do burmistrza wiedli, burmistrz znów o paszport nagabywał i tak to wszystko nagle, żem się pomiarkować nie mógł...
— Jużcić to prawda.
— Ja sam później żałowałem, żem za tą niemową nie poszedł, ale już było po niewczasie. A możebym był ojca znalazł.
— Że się odwlekło to i lepiej, bo co nagle to po dyable. Ojca jeszcze, Bóg da, zobaczysz, ale usiądź no i opowiedz wszystko po porządku. Julcia też posłucha. Nie bój się, ona nie zdradzi, a ja potrzebuję dokumentnie całe twoje życie poznać. Juści Rafalskim nie możesz się nazywać, tylko musisz być przywrócony do twego prawowitego nazwiska, jako jesteś Lipowicki, syn prawdziwego Lipowickiego, Rafała, po przezwisku Hulajduszy. Nie bój się, nie dam ja porządnej krwi szlacheckiej na zatracenie, a choć nie jestem ci ani brat, ani swat, jednak pochodzę za tobą jak za rodzonem dzieckiem.
— Bóg zapłać, panie Zacharyaszu, bo ciężko tak samemu, bez domu i bez rodu na świecie żyć.
— Wiadomo, mój Wojtusiu, wiadomo... ale siądźże raz, kiedy proszę. Julciu! ruchnij się no... daj-że nam jeść, pić, herbaty, pożyw ojca, pożyw gościa i sama się pożyw, boś oto parę mil drogi przejechała, wytrzęsłaś się.
— Ja tatuńciu nie głodna.
— O! nie wstydź się, jeść nie grzech. Myślisz że Wojtuś nie wie że panny jadają. Wie on dobrze.
— Ale, tatunio zawsze żartuje. Proszę do stołu... wszystko jest.
— Może panie Wojciechu napilibyśmy się?
— Bóg zapłać.
— I ty widzę taki skromny jako i Julcia. Jadło jadłem, picie piciem, a interes interesem. No, daj nam Boże zdrowie.
— Daj Boże.
— I ty Julciu mogłabyś dziobek umaczać, w drodze nie szkodzi. No, jeno mi się nie targuj, bo tu nie jarmark. Choć w stancyi najętej, ale jakby w domu. Ot tak!... A teraz przekąśmy co Bóg dał.
Gdy sobie podjedli, Zacharyasz fajkę zapalił i do Wojtusia rzekł:
— Teraz mi kochanie opowiedz wszystko dokumentnie, po porządku. Nic mi nie opuszczaj, bo trzeba żebym o każdym twoim kroku wiedział.
— A cóż mam opuszczać? Nie zabiłem nikogo, nie okradłem...
— To się wie, ale widzisz, różnie na świecie bywa.
— Niby do czego to pan Zacharyasz powiada?
— Ot tak sobie. Dowiesz się jak będzie czas. A teraz gadaj.
— Co tu dużo mówić. Z Lipowic poprostu uciekłem, bom się bał...
— Mój Boże — westchnął Zacharyasz — za marną gęś!
— Bałem się. Ojciec gniewny był zawsze, zły, lada o co krzyczał, a czasem bywało i uderzył.
— I cóżeś ty biedaku robił, ze wsi wyszedłszy? gdzieś się obrócił?
— Uciekłem do lasu.
— Takie dziecko! i nie bałeś się?
— W dzień nie, ale jak noc przyszła, jak zaczęło coś szumieć, hukać, a odzywać się po lesie, to myślałem że skonam, taki mnie strach zdjął. Dzwoniłem zębami jakby mnie najgorsza febra trzęsła i nie dziw, byłem taki mały...
Julcię dreszcz wstrząsnął.
— Biedactwo — rzekła półgłosem.
— Najgorzej bałem się wilków. Jak gałązka zaszeleściła, jak się co poruszyło tylko, to myślałem że już wilk wychodzi, już wyszczerza zęby, żeby mnie pożreć... a tu noc coraz ciemniejsza. Przeżegnałem się, zmówiłem Ojcze nasz, bo i nawet więcej pacierza nie umiałem... a że byłem leciutki i zgrabny jak kot, więc wdrapałem się na pierwsze lepsze drzewo i tak, nie śpiąc wcale, jak ptak między gałęźmi, przesiedziałem do rana. Jak tylko świtać zaczęło, już mi otucha wstąpiła do serca. Myślałem czy nie wrócić do domu, ale bałem się... rzekłem sobie tedy: niech co chce będzie, ucieknę... pójdę w świat!
— Pewnie pan i zgłodniały był? — rzekła Julcia.
— Miałem przy sobie chleba kawałek, co ze sobą, na pastwisko idąc, wziąłem. Zjadłem ten chleb, napiłem się wody ze strumyka i poszedłem nie drogą, ale prosto przed siebie — lasem. Darłem się przez gąszcze, przechodziłem przez bagna, skacząc z kępy na kępę i takem sobie po słońcu miarkował: Lipowice w zachodniej stronie zostały, więc ja ku wschodowi słońca biegłem, bez pamięci, bez wytchnienia, aby dalej... Tak przeszedłem przez las, a żem się nie chciał ludziom pokazywać, żeby mnie kto znajomy nie spotkał, więc przycupnąłem w zbożu. Sen mnie zmorzył, zmęczony byłem, usnąłem... Już nocą wydostałem się na gościniec i znów biegłem gościńcem aż do rana... parę mil przeleciałem, aż znalazłem się w jakiejś wsi i przy pierwszej chałupie padłem, prawie jak nieżywy, ze zmęczenia i z głodu.
Julcia słuchała, podparłszy się na ręku, a w dobrych jej oczach łzy się kręciły.
— O los sierocy! — szepnęła, jakby sama do siebie.
— Na moje szczęście — mówił dalej Wojtuś — poczciwi jacyś ludzie w chałupie mieszkali. Pierwszy mnie chłop zobaczył, za nim baba wyszła i dalej pytać: a co? a jak? a zkąd? Ja odpowiadać i niebardzo chciałem i niebardzo też mogłem, bo mnie coś w gardle okrutnie ściskało, prosiłem tylko, żeby mi chleba kawałek i wody trochę dali, bom całkiem bezsilny, czczy...
— I dali?
— O to! Kobiecisko mnie ze swojemi dziećmi do miski posadziła, dostałem barszczu, kartofli, chleba, a prócz tego jeszcze mi mleka z półkwarty dała, pożywiłem się.
— Zawsze ludzie poczciwe są — rzekła Julcia.
— O prawda! Niech im Bóg wynagrodzi, ale ja z niemi nie wyszedłem rzetelnie.
— No? w czem? — spytał Zacharyasz.
— Ha, jak mię zaczęli dopytywać zkąd jestem, czyj jestem, takem ich okłamał: powiedziałem, że mój ojciec pod samą Warszawą siedzi, że ja do niego od krewnych idę, ale żem się zbłąkał i drogę zgubiłem. Dziwił się chłop, że krewni takiego dzieciaka w drogę puścili, ale pokazał mi którędy trzeba iść, a jego kobieta kawałek chleba mi dała, żebym głodu w drodze nie marł. Poszedłem. Kazali mi iść gościńcem dwie mile, a potem do samej Warszawy wprost przed się, szosą. Szedłem tak przez kilka dni, dziwując się różnym wioskom i miastom. Czasem jaki człowiek na furę mnie zabrał i podwiózł, czasem ludzie nocleg dali i tak oto dowlokłem się prawie pod samą Warszawę.
— Taki dzieciak!
— A co, dzieciak lekki, nogami żwawiej przebiera niż stary.
— Ale siły nie ma.
— Bóg miłosierny daje.
— Toć prawda.
— Już pod Warszawą prawie usiadłem w rowie odpocząć. Wtem jakiś człowiek nadjechał. Niemłody już, stateczny człowiek. Zatrzymał konia, z woza zszedł i pytać zaczął. Ja jakoś bałem się bardzo Warszawy, że tam zginę ze szczętem, rozpłakałem się, powiedziałem całą prawdę, nie kłamiąc. On pomyślał trochę i powiada: chcesz, zabiorę cię ze sobą, źle ci nie będzie, a ja mówię: dobrze — i zabrał mnie, niby do usłużenia.
— Wielki sługa, siedm lat!
— Dość że zabrał. Kolonię swoją miał i wiatrak. Przywiózł mnie do domu i powiada do swojej żony tak i tak... jako mnie na drodze znalazł, a ona mówi: skoro chcesz, żeby u nas był, niech sobie będzie. Jak się pokaże że dzieciak dobry, to zobaczymy. No i zostałem się.
— I dobrze ci tam było?
— Bardzo dobrze. Poczciwi, godni ludzie! Nie mieli wcale swoich dzieci, więc tak jakoś polubili mnie jak najlepsi rodzice. On nawet chciał, żeby do sądu iść i za syna swojego mnie zapisać, ale odwłóczyło się to z dnia na dzień i odwlekło. Zapisał mnie tylko do ksiąg w gminie, jako znalezionego sierotę.
— A dlaczegóż cię Rafalskim nazwał?
— Ano, pytał się jak ojca mego zowią, ale zkąd ja wiedzieć mogłem że mój ojciec Lipowicki? Słyszałem że wołali na ojca Rafał. Rafał to i Rafał, a o przezwisku żadnem nie wiedziałem.
— No i długo byłeś u tego kolonisty?
— O! byłem kawał czasu. Jakoś podobałem się im, polubili mnie bardzo. On mnie do roboty grubej nie zapędzał, ale owszem do nauczyciela, co w poblizkości mieszkał, posyłał.
— Uczyć kazał?
— A jakże. Skorzystałem też trochę. Umiem dobrze czytać i pisać, rachować, trochę historyi, geografii. Niewiele to, ale dziś już sobie sam daję radę na świecie.
— A dlaczegóż odszedłeś od swego opiekuna?
— On to odszedł... oboje odeszli.
— Jak?
— Ano, naprzód ona umarła, niedługo po niej i on.
— A majątek?
— Znaleźli się zaraz krewni. Wnet, ledwie go pochowano, przylecieli, zabrali, rozdrapali wszystko. Jeszcze na mnie było posądzenie, żem gotówkę zabrał, ale Bóg mi świadkiem żem grosza jednego nie dotknął. Nawet mi to w głowie nie postało, bom się do starego przywiązał, a jak umarł, tom już i światu dla żałości wielkiej nie widział.
— I cóżeś dalej robił, biedny chłopcze?
— A cóż? Powiedzieli mi ci krewni, żebym sobie poszedł, że już dla mnie miejsca niema, więc poszedłem. Co miałem tam robić? Poszedłem do Warszawy, tam jeden przyjaciel nieboszczyka mieszkał, który znał mnie dobrze. Do niego poszedłem, użaliłem się, uskarżyłem, ale on powiada: nie bój się, nie zginiesz. Miał znajomości i przez niego tu dostałem obowiązek, w Kraszance. Niewiele mam, boć to pierwsza służba, ale przy Bozkiej pomocy może się przecie czego dosłużę...
— Ot także! potrzeba ci służyć? — rzekł Zacharyasz. — Ojciec bogaty, fortunę piękną ma, możesz na swojem siedzieć i pracować. Prócz ciebie dzieci wcale niema.
— A może mnie przyjąć nie zechce?
— A, gadasz! chybaby już całkiem ślepy był. Właśnie uraduje się i ucieszy, takiego syna obaczywszy. Zawszeć to swoja krew. Przemówi... Ja się nawet dziwuję i bardzo, że ty mój Wojtusiu, już po ucieknięciu z domu ojcowskiego, nie dałeś znać o sobie, może byłby ojciec sam po ciebie przyjechał i zabrał cię do siebie.
— To prawda — wtrąciła Julcia — trzeba było choćby i list napisać.
— Proszę pana, dzieciak byłem, bałem się. Ja się zawsze ojca bałem, bo zły był, o lada co gniew go taki porywał że niech Bóg broni. Więc wolałem że się tak stało. Macocha, chociaż krzywdy od niej nie miałem, ale nie lubiła mnie też. Po cóż było do domu iść?
— Aleć to zawsze dom... ojciec.
— Potem, jakem się do tych poczciwych ludzisków dostał, to już mi było tak dobrze, że przywiązałem się do nich. Zapomniałem poprostu żem miał kiedy ojca i macochę, a później do obowiązku poszedłem i ot tak lata zeszły.
— Nie wiedziałeś, że ojciec w Latoszynie teraz?
— Zkąd miałem wiedzieć? Pamiętałem tylko żem się w Lipowicach urodził; ale gdzie te Lipowice są, którędy do nich jechać, tego na dzisiejszy dzień nie wiem i zresztą nie myślę. Tu u nas główny administrator, co nad nami wszystkiemi jest, niemiec, hardy, zły; a znów rządca także niemiec; pędzą do roboty od świtu do zmroku, a jak święto przyjdzie, to posyłają nas za interesami swojemi, to do miasta, to do fabryki, to tu, to owdzie, tak że godziny odetchnienia niema... więc zkąd czas o sobie rozmyślać, albo i Lipowic po świecie szukać?
— No, już po Lipowicach nic ci teraz, ale Latoszyna musisz poszukać, musisz się ojcu pokazać.
— Toż ja nie wymawiam się.
— Bo i nie możesz, mój chłopcze. Pókiś nie wiedział gdzie ojca szukać, toś nie szukał, ale teraz...
— A może ojciec już o mnie wcale zapomniał?
— Choćby nawet tak było, to synowskie prawo jest do ojca przyjść, a nie ojcowskie do syna.
— Ja rozumiem...
— Bo właśnie i w przykazaniu Bożkiem stoi: czcij ojca twego i matkę twoją, jeżeli chcesz długo żyć na świecie. Tedy mój Wojtusiu kochany, inszego sposobu niema, tylko żebyś do Latoszyna przyjechał i ojcu się pokłonił.
— Przyjadę.
— Ale kiedy?
— Otóż to właśnie że nie wiem. W obowiązku jestem.
— Toć obowiązek nie niewola.
— Prawda, ale zawsze bez rządcy pozwolenia na parę dni odjechać nie mogę.
— Tedy proś.
— Upatrzę jak parę dni świąt będzie...
— I cóż się masz na święta oglądać? Pozwolą ci to dobrze, a nie, to ukłoń się im pięknie i jedź.
— Niby żeby obowiązek porzucić całkiem?
— A tak.
— Proszę pana, boję się.
— Dlaczego?
— Może mnie ojciec przyjąć, albo i nie przyjąć, jak wola jego będzie, a jak służbę porzucę, to gdzie będę potem kawałka chleba szukał?
Zacharyasz pomyślał chwilkę, roześmiał się i rzekł:
— Widzę, mój Wojtusiu, że z ciebie chłopak stateczny, tak gadasz jak stary, sprawiedliwie. Żeby ojciec tu gdzie za ścianą stał, a twoje słowa słyszał, toby cię już za to jedno powinien do serca przygarnąć. Tedy dobrze, uczyń-że jako powiadasz... niemca o pozwolenie poproś i przyjeżdżaj do Latoszyna, wprost do mnie.
— Tak, niech pan do nas... — odezwała się Julcia, ale wnet umilkła i pokraśniała na gębie jak róża.
— Widzisz Wojtusiu, oto i ona zaprasza. Prawda Julciu, zapraszasz?
— Proszę, niech pan przyjedzie.
— Tylko się zanadto nie pośpiesz, ale tak miarkuj, żebyś dopiero za jaki tydzień, albo choć i za półtora w Latoszynie był.
— Dlaczego?
— Bo ja z drogi wcześniej nie wrócę, a chciałbym wtedy w domu być i sam cię do ojca zaprowadzić.
— Zrobię wszystko jak pan Zacharyasz powiada i nie wiem nawet jak mam za taką życzliwość i przychylność dziękować.
— Ot, co tam! Chowałeś się u jakiegoś kolonisty, to o tem nie wiesz, że wszystka szlachta, nasza zagonowa szlachta, to właśnie jakoby jedna familia. Jeden drugiego powinien ratować, jeden za drugim stać jako mur. Oto w czem rzecz, moje dziecko. Skorom pomiarkował że żyjesz, że nie zginąłeś na świecie, to już całem sercem poratować cię chciałem i do twojej krwi rodzonej, do fortuny twojej cię doprowadzić. Przy Boskiej pomocy to się zrobi, a dziękować za co nie masz..
Wojtuś Zacharyasza w ramię pocałował.
Jeszcze jakiś czas rozmawiali ze sobą, aż Wojtuś spojrzał na zegarek, a miał piękny nawet zegarek, i rzekł że do obowiązku musi iść.
Pożegnali się tedy bardzo poczciwie i Wojtuś przyrzekł, że za jakie dwa tygodnie uprosi rządcy o pozwolenie i do Latoszyna przyjedzie.
Gdy już Wojtuś odszedł, Zacharyasz, pomyślawszy chwilę, rzekł: — Głupi Rafał.
— Dlaczego? — spytała Julcia.
— Tak czy siak, zawsze głupi: raz że krwi swojej zagubionej nie szukał, a po drugie, że teraz wiedząc już o synu, że żyjący jest, tak sobie niewiele to waży. A chłopak porządny i pokorny, mnie przecie w rękę pocałował.
— Prawda tatuńciu, a jaki ładny... jak malowanie!
— Przyjrzałaś mu się?
Julcia zaczerwieniła się.
— A gdzież miałam oczy podziać? — odrzekła.
Nazajutrz rano Zacharyasz z córką z Kraszanki wyjechał i na stare śmiecie ku Lipowicom pociągnął. Droga była długa, ciągnęła się przez różne wioski, miasteczka, że było na co spoglądać i przypatrywać się czemu, ale Julcia nie bardzo wodziła oczami po stronach, siedziała cicho na bryczce, mało co się odzywając, a ciągle zaś o onym Wojtusiu myśląc.
Zacharyasz też w swoje dumania zapadł i pomyślenia różne w głowie sobie rozważał i tak oto im droga zeszła. Dopiero gdy do Lipowic wjechali, gdy z każdego dworka ludzie zaczęli na powitanie wybiegać, rozmarszczył brwi i przemówił.
Jak dawni sąsiedzi starego witali, jakie mu uczynili przyjęcie, jak się Julcinego wyrośnięcia i urody nachwalić nie mogli, o tem powiadać nie będę, bo i trudno taką rzecz opowiedzieć...
Taki to bo naród ci panowie bracia... Każdy prawie, zapracowany przy roli, uganiający się za chleba kawałkiem, skryty a prawie mrukowaty jest, ale gdy swojaka a dobrego zobaczy, to już otworzy przed nim serce naoścież i choćby, jak to mówią, z pod duszy wyjął, ostatkiem się podzieli, wszystko odda, aby szczerość serca swego pokazać...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.