Pestis perniciosissima/Msgr. Geremia Bonomelli

<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Zdziechowski
Tytuł Pestis perniciosissima
Podtytuł Rzecz o współczesnych kierunkach myśli katolickiej
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. Msgr. Geremia Bonomelli.


Prowadziłem niedawno rozmowę o stanowisku Kościoła wobec bezwyznaniowości z kapłanem, zajmującym wysokie stanowisko w hierarchii duchownej. Przekonania swoje, nacechowane niechęcią do wszelkiego liberalizmu, zaznaczał on z jakąś krańcową wyłącznością i brakiem tolerancyi względem innych zapatrywań. I to mię raziło. Ale rozległą wiedzą, gorącością ducha, ogromem zasług i poświęcenia, jakiego złożył dowody w pracy koło utrwalenia świadomości katolickiej w społeczeństwie swojem i rozwinięcia katolickiego życia — wzbudzał on i zawsze wzbudza ku sobie tak we mnie, jak w każdym innym, uczucie głębokiej czci. Z tem pilniejszą uwagą słuchałem go i tem większe znaczenie słowom jego przypisywałem. W ciągu dysputy przytoczyłem zdanie biskupa Bonomellego:« Zostawmy go w spokoju» — odpowiedział — Bonomelli jest katolikiem liberalnym; ta pestis perniciosissima zakrada się dziś niestety i na najwyższe stanowiska». Byłem zdumiony. Wprawdzie pisma X. Bonomellego były mi wówczas mało znane, ale dużo wiedziałem o nim ze słyszenia, jako o jednym z najwybitniejszych przedstawicieli myśli katolickiej we Włoszech i człowieku apostolskiej gorliwości. Tymczasem inny tejże myśli katolickiej przedstawiciel i niemniej gorliwy apostoł całą pracę i działalność biskupa włoskiego porównywał z zarazą! Jakież więc przeciwieństwa kryć się muszą w Kościele pod powłóką owej jedności, którą każdy w nim podziwia! Przeciwieństwa te postanowiłem wtedy wyjaśnić sobie i w tym celu dokładnie przeczytać wszystkie dzieła X. Bonomellego. Ponieważ ma on być katolikiem liberalnym, a jako taki, synem Beliala, siejącym zarazę wkoło siebie, więc zbadanie poglądów jego najlepszą jest drogą do poznania co stanowi istotę tego kierunku w Kościele katolickim, który przezwano «liberalnym» i na czem jego zgubność polega. Podaję tu wynik mej pracy.
Przedewszystkiem nie łatwą było dla mnie rzeczą wykrycie różnicy między kierunkiem i usposobieniem umysłowem X. Bonomellego a tych, co mu zarzucają, iż wlewa w dusze truciznę «liberalizmu». Bonomelli bowiem zajął to samo co jego przeciwnicy, racyonalistyczne, cechujące średniowiecznych i dzisiejszych scholastyków stanowisko, z którego zasadnicze podstawy religii przedstawiają się w szeregu prawd, dających się udowodnić z matematyczną ścisłością. Znajduje on nawet upodobanie w oklepanem porównaniu teologii z matematyką a główne jego dzieło, trzytomowy traktat apologetyczny, nosi znamienny tytuł: Seguiamo la ragione, t. j. «Idźmy za rozumem» — za rozumem, który każe nam uznać Boga za zegarmistrza, a świat za jego zegar. — «Główne prawdy wiary katolickiej — czytamy tam[1] — t. j. istnienie Boga, wszystkie Jego doskonałości, istnienie duszy, jej nieśmiertelność i wszystkie zasady moralne dają się doskonale objąć przez umysł i my, kapłani i nauczyciele Ewangelii, możemy i powinniśmy wam je wykazać środkami samego tylko rozumu a z tą samą oczywistością z jaką są wykazywane teoremy geometryi — wy zaś ludzie nauki macie całe prawo żądać od nas najzupełniejszego uzasadnienia rozumowego».
«Wznosząc się — czytamy w innem miejscu, które przytaczam w streszczeniu[2] — od stworzeń niższych ku wyższym, od skutków do przyczyn dochodzimy do Bytu pierwszego, który istnieje sam przez się, który jest przyczyną przyczyn, który jest bo jest; ten Byt pierwszy jest Bogiem i istnienie Jego ma oczywistość matematyczną».
To przeświadczenie o kruszącej sile wywodów rozumowych i o matematyce teologii autor przenosi od podstaw wiary, jak Bóg i nieśmiertelność, do innych prawd i przystępując do rozdziału o Zmartwychwstaniu Chrystusa rzuca śmiałe słowa [3]: «Sądzę, że dowody prawdziwości tego faktu, które przedstawię, są takie, iż w mgnieniu oka rozpadnie się przed wami fantastyczny i ułudny gmach, który usiłował wznieść Ernest Renan».
Z matematycznej ścisłości i jasności prawd wiary wyprowadza X. Bonomelli tenże sam, co i przeciwnicy jego wniosek, że każdy, kto wiary nie przyjmuje, pogrąża się przez to w absurdzie i niemniej często, niż oni, wyrazu tego używa np.: «Odrzucać bóstwo Chrystusa, to znaczy iść przeciw rozumowi i wpadać w absurd».[4]
Ponieważ zaś prawda jest jasna i jedna i nie znosi fałszu, więc nietylko poddawanie się fałszowi, ale nawet przypuszczenie, iż prawda i fałsz mogą spokojnie obok siebie istnieć — jest takim absurdem, iż zmieścić się nawet w myśli ludzkiej nie może[5], a zatem we wszystkiem co się tyczy nauczania prawdy Kościół wyklucza wszelką tolerancyą (la chiesa de deve essere intollerante) czyli — innemi słowy, absurdem jest według autora ów liberalizm, o który go jednak oskarżają jego nieprzyjaciele. Czegóż więcej żądać?
Wprawdzie Kościół rozstrzyga bezpośrednio tylko w sprawach wiary i moralności, ale ponieważ ze sprawami wiary i moralności są w blizkim związku wszystkie dziedziny życia, więc wypływa stąd w Kościele dążność do rządów samowładnych i X. Bonomelli z niezwykłą stanowczością wygłasza, że «wszyscy chrześcijanie, zamieszkujący dyecezyę, tak księża jak i świeccy, są wszyscy poddanymi biskupa...» a «biskup jest mistrzem, prawodawcą i sędzią w swojej dyecezyi»[6]. Zasadę zaś tę stosując do praktyki, dowodzi, że «jeśliby biskup w czemkolwiekbądź zawinił, to można go oskarżyć przed papieżem, lecz nie wolno postępowania jego ganić w pismach, albowiem wyższy nie może nigdy być sądzony przez niższego i tylko liberalizm najgorszego gatunku może podać w wątpliwość tę prawdę, bez której nie ostoi się żadna społeczność».
Więc czegóż więcej, pytamy znowu, mogą żądać najzacieklejsi nawet antiliberali ? Ale to nie wszystko. X. Bonomelli ma jeszcze jedną wspólną z nimi właściwość. Następstwem scholastycznego sposobu myślenia jest skłonność do antropomorfizowania Boga — zegarmistrza, zwłaszcza w stosunku do świata. Wynikiem tego staje się nacechowane biurokratyzmem pojmowanie zadań Kościoła. Znajduje ono wyraz w przesadnej wyłączności zapatrzenia się i przejęcia organizacyą Kościoła, opiekującego się słabym człowiekiem i przez rządy swoje darzącego świat szczęściem, a zaś za tem z porządku rzeczy idzie, jeśli nie zapomnienie, to bardzo słabe uwzględnianie tego, czego naucza tenże Kościół, mianowicie, że ziemia jest padołem płaczu; po co bowiem płakać, skoro Bóg nie opuszcza człowieka i w swej nieskończonej pieczołowitości powierza go kapłanowi, aby go w każdej niedoli pocieszył, nauczył, podniósł. Otóż stąd tylko krok do płaskiego optymizmu, który tak często przenika poglądy przedstawicieli Kościoła, a razi nas tem bardziej, im głębiej umiemy przejąć się nędzą istnienia, im goręcej zapala nas żądza szczęścia i dobra. W optymizm ten wpada również X. Bonomelli i zdaje się nieraz, jak gdyby on nie znał bezkresnej sfery cierpienia. W uwielbieniu dla dobroci Stwórcy i świętości Jego Kościoła, widzi on wszędzie samo piękno, a życie przeistacza w jeden hymn na cześć Boga na wysokościach. «Patrzmy — woła on[7] — na stworzenia Boże; są one księgą, na której Stwórca wypisał doskonałości swoje, — zwierciadłem, które odbija Jego obraz; wszystko, co widzę w stworzeniach, ma swój pierwowzór w Bogu, a widzę w każdem z nich z osobna i we wszystkich razem porządek, harmonię przedziwną, wytworzoną dzięki prawom niezrównanym w prostocie swej i ścisłości, a wraz z tą harmonią doskonałą widzę też w każdem stworzeniu piękno, które mnie porywa». Możnaby tu za pytać, czy płazy i plugawe robactwo są także piękne. Przechodząc zaś z tym zachwytem swoim od przyrody do świata dziejów, upatruje w nich myśliciel wioski ciągły postęp ku lepszemu, ciągłą obecność myśli Bożej, kierującej wszystkiem w celu przygotowania tryumfu prawdy i ustalenia królestwa Bożego na ziemi. Pod tym względem szczególnie znamiennym jest list pasterski pod tytułem: Il secolo che muore[8].
Liberałom zarzucają chwiejność w wierze, tymczasem X. Bonomelli przyniósł z sobą na świat łaskę gorącej i głębokiej wiary; studya utrwaliły ją w nim; wątpienia nie doznał nigdy żadnego. Prawdy stanowiące zawartość nauki Kościoła są dla niego rzeczą tak jasną, tak oczywistą, że gwałtby sobie zadać musiał, aby przypuścić, że mogą one komuś nie trafiać do przekonania i do duszy. Słowem pod względem budowy i kierunku umysłu jest takim samym scholastykiem racyonalistą, jak ci, co w nim syna piekieł widzą — i pod tym względem nie spotykamy w jego pismach nic równie charakterystycznego, jak następujące wyznanie: «Gdy byłem młody i sądziłem ludzi nie na podstawie własnego doświadczenia, lecz książek, w teoryi raczej, niż w praktyce, nie byłem w stanie pojąć, jak mogli wśród społeczności chrześcijańskiej i katolickiej znajdować się niedowiarkowie dobrej wiary. Przypuszczenie takie wydawało mi się krzywdą względem samych niedowiarków i zniewagą wyrządzoną zdrowemu rozsądkowi»[9]. Gdzież więc leży różnica między X. Bonomellim a jego przeciwnikami — różnica zapewne bardzo głęboka, skoro ci taką nienawiścią ku memu pałają?
Różnicę tę wykrywają naraz i to w całej jaskrawości słowa, które czytamy bezpośrednio po dopiero co przytoczonem wyznaniu: «Ale gdy nadarzyła mi się sposobność nawiązania bliższych stosunków ze społeczeństwem naszem, gdy wszedłem w jego głąb, gdy się zetknąłem z rozmaitemi jego warstwami i począłem badać ludzi nie abstrakcyjnych, lecz konkretnych, wówczas ujrzałem, że muszę złagodzić surowość swoich sądów, nietylko bowiem zrozumiałem, że fakt dobrej wiary u niektórych niedowiarków jest możliwy, jak się wyraził Monsabré, ale przekonałem się namacalnie, że jest rzeczywisty; te perły ukryte znalazłem — są one może rzadkie, lecz są». Czyli innemi słowy, przeświadczenie o matematycznej ścisłości teologii nie pochłonęło umysłu jego do takiego stopnia, aby się zamknął dobrowolnie w obrębie scholastyki teologicznej i rzucił zasłonę na resztę świata. Nie. Wzrok pozostał w nim jasny, rozsądek nie zaćmiony i zszedłszy między ludzi przekonał się, że nie można na jednym po ziomie stawiać idyotę czy błazna, twierdzącego dwa a dwa — pięć i filozofa, dającego panteistyczne określenie Boga i że przeto musi być jakaś różnica istotna między «matematyką» teologiczną, a matematyką w ścisłem znaczeniu wyrazu. Ponieważ zaś kierowała nim przytem rzetelna miłość bliźniego, nierozłącznie wiążąca się z przeświadczeniem, że miłością tylko można działać na ludzi i ich ku Bogu zwracać, więc zstąpiwszy z jej pochodnią w głębie dusz pokłóconych z Bogiem, dojrzał u niektórych z nich «ukryte perły» dobrej wiary i szczerego szukania prawdy.
I ta płynąca ze skojarzenia miłości ze zdrowym nie skrępowanym formułami rozsądkiem, umiejętność wynajdywania pereł tam, gdzie inni widzą samo tylko błoto i zgniliznę, stanowi ową znamienną u X. Bonomellego, a szczególnie antypatyczną dla pewnej szkoły teologów cechę. Miłością tchną wszystkie słowa zacnego biskupa i żąda on, aby w miłości bliźniego rozgrzane były wszystkie wywody, które w obronie wiary i Kościoła przytaczają. «Jeśli chcemy — pisze on w prześlicznym liście pasterskim: Il secolo che nasce [10]nawrócić błądzących na drogę prawdy, to powinniśmy przedewszystkiem zająć tenże, co oni, punkt wyjścia, postawić siebie w ich otoczeniu, w sferze ich idei i dopiero wtedy starać się prowadzić ich ku pełnemu poznaniu prawdy, nie łudząc się wcale nadzieją, że zdołamy w ciągu kilku godzin czy kilku dni wyzwolić ich z uprzedzeń, zrzucić z nich ich błędy...» «O bracia moi, kapłani! Ile razy zdarzy mi się obcować z takimi, co stracili, przestając ze sceptykami lub wolnomyślnymi, nieocenione dobro wiary, zawsze rozważam to ogromne dobrodziejstwo, które otrzymaliśmy, my wszyscy, w latach dziecięcych wśród ścian rodzinnego domu, potem w parafii, potem w chrześcijańskich szkołach owych czasów, wreszcie w ciągu długich lat, spędzonych w seminaryum, i myśląc wtedy o niezliczonych i potężnych środkach pomocy, które dał nam Kościół i stale daje, mówię do siebie: gdyby to tyle dobrodziejstw i tak wielkich otrzymali ci biedni niedowiarkowie, możeby wierzyli jak my, możeby byli lepsi od nas; my zaś, gdybyśmy się znajdowali od dzieciństwa w ich otoczeniu domowem i społecznem, rzuceni, jak oni, w wir świata, gdybyśmy przeszli jak oni, przez uniwersytety, w których ostatecznie rozstali się z wiarą, możebyśmy też byli podobni do nich, a nawet jeszcze gorsi.
A zatem chcąc ich leczyć skutecznie, należy ich zrozumieć i współczuć z ich opuszczeniem: «żałujmy błądzących, a będzie to z naszej strony ćwiczeniem miłości i naśladowaniem Boga, którego dobroć i miłosierdzie jest nieskończone i góruje nad wszystkiemi innemi doskonałościami, według słów Pisma św.»
Słowa te tchnące tak delikatnem rozumieniem stanu duszy u niewierzących zdają się być w sprzeczności ze scholastycznym absolutyzmem umysłowym, który cechuje całą teologię Bonomellego i wszystkie jego rozumowania o Bogu i Kościele. Jakże bowiem pogodzić te dwa twierdzenia wykluczające się nawzajem, a stanowiące wynik obserwacyi, rozmyślań i najgłębszego jego przekonania: jedno, że prawdy wiary są tak jasne, iż na rzucają się same i obowiązują każdego logicznie myślącego człowieka; drugie, że bywają jednak ludzie logiczni i dobrej wiary, którzy tych prawd nie przyjmują? Z samego zestawienia obu twierdzeń bezpośrednio wynika wniosek, że przyczyna niewiary nie może tkwić ani w budowie, ani w kierunku umysłu — i dlatego też Bonomelli stosunkowo mało zwraca uwagi na umysłową atmosferę czasów naszych, która będąc następstwem filozoficznych prądów wieku, wytwarza wśród nas usposobienie do sceptycyzmu i niewiary i niedostateczne liczenie się z tym powszechnym w warstwach wykształconych usposobieniem stanowi słabą stronę obu pierwszych tomów apologii X. Bonomellego (Dio Creatore i Gesu Cristo) Mogą one przydać się do wzmocnienia wierzących, mogą nawet pożytecznie wpływać na chwiejnych, ale nie przemówią do niedowiarków.
Więc cóż może być przyczyną niewiary, skoro rozum rozkazuje wierzyć, a jednak spotykamy ludzi rozumnych i cnotliwych, którzy nie wierzą? Przedewszystkiem, — odpowiada na to biskup — nieznajomość zasad wiary. We Włoszech szkoły są bezwyznaniowe i wskutek tego autor jest skłonny do przypisywania zbyt cudownych skutków wprowadzeniu wykładów religii, gdy tymczasem widzimy u nas i w innych krajach, że pomimo nauczania religii i dobrych nieraz nauczycieli niewiara jednak się szerzy. — Doskonale za to rozumie X. Bonomelli, że zasady wiary muszą być podawane uczącemu się pokoleniu na mocnej podstawie filozoficznej. Wygłasza on to z naciskiem, szczególną, zgodnie ze scholastykami przywiązuje wagę do filozofii św. Tomasza. Za upadkiem filozofii, a zwłaszcza metafizyki idzie upadek religii. «Twierdzimy głośno, — woła autor [11] — że jeśli nie podniesiemy metafizyki z jej poniżenia, jeśli nie wprowadzimy do szkół wyższych studyum filozofii mocnej i zdrowej, której wymagają czasy nasze wobec postępu nauk przyrodniczych, to nie zdołamy powstrzymać szerzenia się niewiary w jej rozmaitych postaciach; należy umysły uczących się pociągnąć do rozmyślań nad tem, co istnieje i istnieć musi poza światem zmysłów, należy je energicznie zmusić do szukania przyczyny przyczyn».
Ale autor nie zatrzymuje się tutaj. Zdaje on sobie sprawę z tego, że źródłem nieznajomości religii nie jest to tylko, że jej nie uczą wcale, lub źle uczą, ale i to, że ludzie dzisiejsi nie chcą wcale jej poznać. Skądże to uprzedzenie pochodzi? Ponieważ nie może ono, zdaniem jego, wypływać z natury umysłu, więc przyczyny szukać trzeba nie gdzieindziej, jak w moralnych pierwiastkach duszy współczesnego człowieka, którego zniechęcenie ogarnia na myśl o potędze ludzkiego pierwiastku w Kościele, czyli o dyspropozycyi między wielką ideą a słabem jej wykonywaniem.
Dziwne zaiste jest to stawianie wysokich wymagań Kościołowi ze strony ludzi, mało od siebie wymagających, lecz jest tak w tem jak i w płynącej stąd niechęci do Kościoła cząstka pierwiastku moralnego, który się wyrobił właśnie na kościelnym chrześcijańskim gruncie i stanowi u niedowiarków wynik chrześcijańskich wpływów, resztkę chrześcijańskiej atmosfery, w jakiej żyła ludzkość przez długi szereg wieków. Wie o tem X. Bonomelli, z tem się liczy, sam to usposobienie dokładnie zrozumiał, na to główną zwrócił uwagę w III-cim tomie swej apologii poświęconym Kościołowi (La Chiesa) i na tem polega doniosła wartość jego dzieła. Kościół jest tworem Chrystusa «ale w tem Królestwie Boga-człowieka, w tem dopełnieniu Jego chwalebnego człowieczeństwa, jakie kipią namiętności, ile mroku i ułomności! Jaka mieszanina wielkości i upokorzeń, siły i słabości, cnót i niedostatków, rzeczy niebieskich i ziemskich! A wszystko to, mamy codziennie przed oczami...»[12]. Dlatego to ta część apologii chrześcijaństwa jest najtrudniejszą. «Wyznaję, że rozprawa o Kościele wydawała mi się najeżoną trudnościami nierównie większemi od tych, które miałem do pokonania, pisząc o bóstwie Chrystusa, i niejeden raz gotów byłem porzucić mój zamiar i porzuciłbym dziś jeszcze, gdybym nie był związany słowem»[13]. Bóg wcielony w osobie Chrystusa, którego uczcił świat chrześcijański, był Bogiem miłości — i odtąd pojęcie Boga tak nierozerwalnie związało się z myślą o miłości w umysłach wszystkich, tych nawet, co się oderwali od chrześcijaństwa i nie wierzą w Boga, że porywa ich wichr oburzenia przeciw wszystkiemu w Kościele, co ma jakikolwiek pozór odstępstwa od miłości — więc najprzód przeciw twierdzeniu, że niema zbawienia poza Kościołem, dalej przeciw zasadzie używania gwałtu wobec heretyków, której smutnym wyrazem była inkwizycya, szcie przeciw przypisywaniu nieomylności Głowie Kościoła, t. j. temu, który ponosi odpowiedzialność za tu, co się w nim dzieje. Te trzy powtarzające się stale i najsilniejsze pociski, wymierzane przez wrogów katolicyzmu odparł autor z tą siłą ognistą, którą daje umiłowanie Kościoła nade wszystko złączone z przeświadczeniem, że Kościół nietylko powinien być, ale i jest miłością.
I X. Bonomellego, gdy był dzieckiem uczono w szkole, że niema zbawienia poza Kościołem. «Pamiętam — opowiada on[14] — odrazę, jaką we mnie zasada ta budziła i wewnętrzną z tego powodu walkę rozumu i wiary i cierpienie moje, gdy mi nikt owej trudności usunąć z drogi nie umiał, ale pamiętam również niewysłowioną radość, którą uczułem, poznawszy rzeczywistą w tej rzeczy naukę Kościoła, według której rzeczywiście niema zbawienia poza Kościołem, lecz dla tych co wiedzą lub wiedzieć mogą, że Kościół katolicki jest jedynym prawdziwym Kościołem Chrystusa, którzy dobrowolnie z własnej winy poza Kościołem z o stają». Jakże więc źle czynią ci, co wykładając religię, zasady tej nie tłómaczą w jej całej rozciągłości! «Bóg — pisze gdzieindziej Bonomelli — nie jest i nie może być niesprawiedliwym a byłby nim, gdyby skazał na potępienie choć jedną duszę za winę, popełnioną przez niewiadomość[15].
Powołuje się w tem autor na św. Tomasza, ze szczególną radością przytacza św. Franciszka Salezego, który twierdził, że Sokrates był bezwiednym chrześcijaninem[16] a pogląd ten zastosuwuje on do wszystkich cnotliwie żyjących bez względu na wyznanie do jakiego należą. «Kościół — mówi on, — ma członków swoich wśród heretyków, wśród schyzmatyków, wśród samych nawet pogan, wszędzie, gdzie są dusze uczciwe, kochające i szczerze szukające prawdy i cnoty, gotowe pójść za głosem Boga, skoro im się da słyszeć...» [17]. Więc znajdźcie — dodaje — społeczność bardziej katolicką t. j. bardziej powszechną od społeczności stworzonej przez Chrystusa, a jest nią Kościół[18].
Zniewagę przeto wyrządza Kościołowi powszechnemu miłością powszechną, ogarniającemu ludzkość, kto sądzi, że Kościół zaleca gwałt w stosunku do innowierców, że zachęca do nawracania ich przemocą i do prześladowania opornych. Nie, nigdy. »Głosem całym[19] głośmy zasadę, która jest chwałą Ewangelii i Chrystusowego Kościoła, że Kościół nie może siłą materyalną narzucać nauki swojej nikomu, w żadnym wypadku, pod żadnym względem. Religia narzucona silą, będąca owocem gwałtu, jest religią niegodną istot rozumnych, niegodną Boga, który chce dobrowolnego oddania się»[20]. Twierdzili to od czasów najdawniejszych nauczyciele Kościoła: Tertulian, św. Augustyn, św. Jan Złotousty, św. Atanazy, św. Hilary, św. Tomasz i poglądy ich i wielu innych autor przytacza lub streszcza. W sprzeczności z tą naczelną zasadą Kościoła są niestety nadużycia inkwizycyi, ale nie inkwizycya sama, której zadaniem była ochrona wiernych od wpływu herezyi. Jako trybunał stanowiła ona, zdaniem autora, pomimo nadużyć, ogromny postęp, albowiem dzięki jej działaniu, uniemożliwione zostały masowe rzezie innowierców, które praktykowano przedtem, a prócz tego, zniosła ona tortury, które w innych trybunałach przetrwały do końca wieku XVIII. Co się zaś tyczy kary śmierci, to wiemy tylko o trzech heretykach, których skazała inkwizycya Rzymska — tę zaś, t. j. inkwizycyę rzymską, jako zostającą pod bezpośrednią władzą papieży, a nie hiszpańską, należy głównie mieć na widoku, gdy zasady i działania instytucyi tej poznać chcemy — owi zaś trzej skazani (między nimi G. Bruno) ukarani zostali dopiero po wielokrotnych ostrzeżeniach i to nie jako heretycy dogmatyzujący, ile jako agitatorowie i naruszyciele porządku publicznego[21]. — Wkońcu przechodząc do nieomylności, nie potrzebował autor zbyt dużo sobie trudu zadawać, gdyż dogmat ten tak bezpośrednio wynika z wiary w boskość Kościoła, że «jeśli kogo dziwi, iż Kościół śmiał i dotąd jeszcze po 19-tu wiekach śmie głosić swoją nieomylność, to rzeczą nierównie dziwniejszą jest to, że są to kościoły, które mają się za boskie, a jednak nie za nieomylne...[22] «Z boskością i nieomylnością Chrystusa koniecznie wiązać się musi nieomylność Kościoła, gdyż tamta bez tej byłaby niepotrzebną, jak niepotrzebną jest dla nas woda, która spada z gór, a potem gdzieś w drodze ginie; dłużej przy tem obstawać to samo, co chcieć udowodnić, iż w każdym trójkącie muszą być trzy boki»[23]. Znaczenie też rozdziału, który autor przedmiotowi temu poświęcił, polega nie na wywodach nieomylności Kościoła i tego, że ona się skupia w osobie papieża, ale na wielkiej energii, z jaką on się zwrócił przeciw tym, niestety licznym, którzy ze zbytku gorliwości chcą być bardziej katoliccy, niż papież i gotowi byliby w biały dzień uwierzyć, że to noc, gdyby papież tak kazał. Podobnych kilka przykładów X. Bonomelii przytoczył. Wynikałoby stąd, że jeśli Bóg istnieje, to dzięki pozwoleniu papieża. Przesadność ta kompromituje zasadę i szkodzi Kościołowi. «Prawda jest prawdą — woła autor[24] — nic z niej ująć nie wolno, ale i niewolno cokolwiekbądź dodawać; byłoby to jej fałszowaniem, niech będzie taką, jaką jest». Właściwe określenie nieomylności dali byli biskupi szwajcarscy w zbiorowym liście pasterskim zaaprobowanym przez samego Piusa IX. «Papież nie jest nieomylny, ani jako człowiek, ani jako uczony, ani jako kapłan, ani jako biskup, ani jako monarcha świecki, ani jako sędzia, ani jako prawodawca. Nie jest on ani nieomylny, ani bezgrzeszny w życiu swojem i w czynach, w poglądach politycznych, w stosunkach z panującymi, nawet w rządzeniu Kościołem; jest zaś nieomylny jedynie i wyłącznie, gdy, jako najwyższy doktór Kościoła, ogłasza wyrok w rzeczach wiary i obyczajów»[25]. To samo stanowisko zajął też biskup Bonomelii i oczywiście nie podoba się to rozmaitym ultrasom, ale z czystem sumieniem odpowiada na to biskup, że pod względem głębokiego i szczerego oddania się Stolicy św., oraz uznawania i bronienia jej prerogatyw nikomu nie pozwoli siebie wyprzedzić i «mam tę pociechę — dodaje[26] — że zanim jeszcze nieomylność papieża dogmatycznie określoną została, nauczałem i broniłem jej żywem słowem i w pismach wobec osób znakomitych, które jej wówczas nie uznawały».
Miłość Kościoła i niezachwiana wiara w świętość jego posłannictwa dają biskupowi krzepiącą i szczęśliwą pewność, że wiek każdy przynosi coraz lepsze urzeczywistnienie myśli Chrystusowej przez Kościół. «Wszystko wskazuje — pisze on[27], — że w tej epoce nowej, która się przed nami otwiera, a której cechę znamienną stanowi demokratyzm, Kościół spełni wielkie i płodne dzieło, stając się jeszcze doskonalszym obrazem Chrystusa, który nie gardząc możnymi i bogaczami, dawał pierwszeństwo maluczkim, pokornym, ubogim, cierpiącym...» «I sądzę, że w blizkiej przyszłości wierny powołaniu swemu Kościół zdobędzie siłę i wpływ, jakiego może dotąd nigdy nie miał, bo i warunki wśród których żyjemy, nie były jeszcze nigdy widziane. Z ludu wyszedłszy wraz z Chrystusem i apostołami, Kościół powoli, z konieczności rzeczy i wskutek ewolucyi naturalnej, wznosił się coraz wyżej i wchodził w środowiska dworów monarszych, aby nimi kierować i powstrzymywać w zapędach złego; dziś schodzi on znowu pomiędzy ludy, ale tylko po to, aby je podnieść moralnie i materyalnie; i dopiero tu wystąpi w calem pięknie jego siła moralna, albowiem przyszłość należy nie do potęg moralnych, które w niesłychanych nadużyciach swoich wzajemnie się wyniszczają, lecz do potęg moralnych, a te są własnością Kościoła i nikt mu ich odebrać nie zdoła».
Więc z Kościołem iść trzeba i pod jego kierunkiem albo oświadczyć się przeciw niemu. Drogi pośredniej nie widzi biskup włoski, jak nie widzą jej jego antyliberalni oskarżyciele z przytoczonej wyżej południowo-słowiańskiej redakcyi, gdy przeciwników swoich usiłują przycisnąć do muru pytaniem: z Bogiem, czy przeciw Bogu. «Chwila jest uroczysta — pisze ksiądz Bonomelli[28] — społeczność dzisiejsza musi powziąć stanowcze postanowienie, a ma przed sobą tylko dwie drogi: albo rzucić się w objęcia stronnictwa, które bierze rozbrat z Kościołem, nie chce nic wiedzieć o religii, odrzuca Boga, jedyną niewzruszoną podstawę wszelkiej powagi, porządku i moralności — i prędzej czy później wpaść w otchłanie anarchii — albo zwrócić się do Kościoła, oddać się Bogu i Jemu poruczyć skołataną nawę porządku powszechnego, Kościół bo wiem katolicki jest jedyną potęgą moralną, która wśród tyłu wstrząśnięć i zwalisk stoi niezachwiana, niby piramida ogromna w samotności pustyni; wszystkie inne kościoły, które od niego odpadły, już pomarły, albo zamierają, albo stały się instytucyami państwowemi. Więc dla społeczeństwa niema innej nadziei zbawienia, jak powrót do Kościoła prędki, szczery, wspaniałomyślny».
Lecz nie dość tego. Nietylko X. Bonomelli nie uznaje nic pośredniego między walką z Kościołem a oddaniem się jemu, ale nawet w poglądzie swoim na liberalizm on, oskarżany stale o sprzyjanie temu kierunkowi, nie różni się od najbardziej stanowczych przeciwników liberalizmu. Określa on liberalizm nie według tego, czem jest w istocie swej, czem powinien być, lecz według spaczeń, którym uległ w ręku sekciarzy politycznych. Więc nie jest liberalizm dla niego afirmacyą wolności i godności człowieka i należnego dla niej poszanowania, ale afirmacyą absolutnej wolności religii, absolutnej wolności słowa i wreszcie absolutnej wolności państwa wobec Boga i Kościoła[29]. I to określenie doprowadza on do absurdu. «Liberalizm — mówi on[30] — zastosowany do życia w całej swej rozciągłości odłącza wiedzę od wiary, moralność od religii, prawo od Ewangelii, obywatela od chrześcijanina, państwo od Kościoła, ziemię od nieba, człowieka od Boga; i rzeczą jest oczywistą, że taki liberalizm równa się ateizmowi społecznemu...» «Kto poważnie twierdzi, że człowiek jako człowiek, t. j. jako istota rozumna i moralna jest wolny, czyli ma prawo przyjąć prawdę, lub nie przyjąć, spełnić powinność albo nie spełnić, słowem robić, co mu się podoba, ten nie wie, co mówi, ten postradał zdrowy rozsądek, i nie warto czasu tracić na rozprawę z nim»[31]. Słowem «zasady liberalizmu nie tylko niszczą u podstaw naukę katolicką i wszelką wogóle religię, lecz stają wpoprzek najoczywistszym zasadom zdrowego rozsądku i są zbiorem sprzeczności[32]. Ale... Tak, jest ale, które w oczach pewnej szkoły teologów zaciera i niweczy wszystkie przymioty i zasługi X. Bonomellego, całą wartość i znaczenie jego osoby i dzieł, gorącość jego przywiązania do Kościoła i nieugiętą stanowczość w zasadach. Tem ale nie jest co innego jak duch miłości, jak to, że wierny słowom św. Augustyna: niszczcie błędy, lecz kochajcie błądzących, dostojny biskup sercem patrzy w serca swoich bliźnich i ciepłem uczucia chciałby ich ogrzać, przygarnąć i do Kościoła zachęcić. «Wiemy — mówi on[33] — i miło nam jest to wyznać, że są ludzie szanowni, którzy teoretycznie wyznając liberalizm i otwarcie walcząc o wszystkie jego zasady, pozostają jednak w życiu prywatnem i uczciwymi i dobrymi chrześcijaninami». Czy mamy ich wyklinać jako «synów Beliala» i stronić od nich? «Czy mamy — pyta dalej X. Bonomelli[34] — również podejrzliwem patrzeć okiem i posądzać o liberalizm tych, co stanowczo całą tę doktrynę potępiając, utrzymują jednak z jej wyznawcami stosunki przyjazne, żałują ich, usprawiedliwiają niekiedy ich intencye, a w niektórych wypadkach przezornie osłaniają ich błędy, żywiąc nadzieję, że w ten sposób zdołają ich albo pozyskać, albo przynajmniej umniejszyć ich niechęć, wyciągnąć jakiś pożytek dla słusznej sprawy, wyłączając oczywiście możliwość jakiegokolwiek zgorszenia. Zaiste, nie; — owszem, twierdzimy, że takie postępowanie jest rozumne, że wypływa z chrześcijańskiej roztropności i miłości». Słowem należy rozróżnić między teoryą a praktyką, między liberalizmem a liberałami — przeciwników należy traktować z jak największą oględnością i łaskawością i nie wolno odrazu do błądzących zaliczać tych, co z nami w czemś się nie zgadzają[35]. «Największe staranie miejmy o to, abyśmy nie uczynili nienawistną i wstrętną świętej sprawy Kościoła, narzucając mu nasze biedne, nędzne, ciasne idee, które nigdy ideami jego nie będą[36]. Starajmy się również rozumieć społeczeństwo, wśród którego żyjemy i którego synami jesteśmy. Nie podzielając żadnego z jego błędów, szukajmy tych punktów, przez które moglibyśmy trafić do serc i umysłów jego członków. Nie odwracajmy się od nich pogardliwie, nie czyńmy im zniewag, nie przeklinajmy za błąkania się i winy, nie mówmy, jak owi pyszni u Izajasza: oddalcie się, jesteście nieczyści, dotknięciem waszem skalacie nas. Owszem, leczmy ich rany cierpliwie, z miłością ojców i matek, z tem miłosierdziem, które nigdy nie powie: oto już dość; lejmy na nich nie ocet i żółć, lecz oliwę i wino, za przykładem dobrego Samarytanina z Ewangelii, a zdołamy ich jeszcze pozyskać»[37].
«Świat dzisiejszy tak się ukształtował, że przejmuje się oburzeniem gwałtownem na samą myśl o religii, posługującej się siłą materyalną; wystarcza pozór przymusu zewnętrznego, aby rozdrażnić ludzi dzisiejszych i uczynić ich nieprzyjaciółmi naszymi. A jednak wiek nasz, pomimo swej pysznej pogardy dla kapłana, przyjmuje go z szacunkiem, gdy dostrzega w nim promień wiedzy, a chyli czoło ze czcią, gdy go widzi otoczonego aureolą cnoty, a przede wszystkiem królową cnót, którą jest miłość. Wiedza, cnota, a głównie miłość znajdują jeszcze względy i łaskę u ludzi, nawet u niedowiarków i wrogów religii»[38].
Słowem miłość, zawsze miłość, jako broń najlepsza do walki z wrogami. Głosi to biskup Bonomelli nieustannie, w każdej pracy, przy każdej sposobności. I rozżarzone miłością płyną słowa jego w serca, a za niemi płynie miłość tej boskiej instytucyj, która miłością postanowiła świat zdobyć, tego Kościoła, który począwszy od umiłowanego przez Chrystusa apostoła, nauczającego: «synaczkowie, miłujcie się wzajemnie» — nie przestawał do dni naszych wydawać apostołów miłości, wśród których jaśnieje, jako jeden z godnych następców św. Jana Ewangelisty, dostojny biskup Cremony. — «O bracia moi najdrożsi, — woła on do kapłanów w jednym z listów pasterskich — pragniemy zachować w Kościele tych braci naszych, którzy na szczęście już w nim są, i pragniemy przywieść do niego tych, co są oddaleni: oto cel najwyższy naszego tu posłannictwa, a wobec niego cóż warte jest wszystko inne? Nic. A za tem bardziej jeszcze niż do wiedzy garnijmy się do cnoty i wznośmy się o ile to możliwe, do najwyższego jej stopnia, do świętości...[39] «Powołani do zdobywania dusz dla Kościoła a przez Kościół dla Chrystusa, powinniśmy całą nadzieję naszą złożyć w cnocie — ona jedna jest dla nas bronią nieomylną...» «ona bowiem promienieje własnym blaskiem, nie potrzebuje tych dowodów i rozumowań subtelnych, których wymaga prawda teoretyczna; ona narzuca się sama przez się, jak prawdy pierwsze i aksyomaty i pokonywa wole najbardziej oporne..» «Zastanówcie się nad faktem, który nie podlega żadnej wątpliwości. Oto człowiek świecki, albo kapłan albo biskup pełen gorliwości i bogaty w cnoty zjawia się gdziekolwiekbądź. Cóż się tam staje? Oto wkrótce w wiosce tej czy w mieście, czy w dyecezyi dostrzegamy przebudzenie się nagłe wiary i pobożności, rozkwit dzieł dobrych i świętych; jak światło od latarni, jak ciepło od rozpalonego ogniska, tak od ludzi cnotliwych idzie i szerzy się naokoło cnota, to, co św. Paweł nazywał aromatem Chrystusa..» «Ach gdyby każdy z nas kapłanów był świętym, czegobyśmy nie dokonali? ilu grzeszników doprowadzilibyśmy do pokuty, ileby było dusz zbawionych!»
Z tego stawiania cnoty na pierwszem miejscu nie wynika, ażeby X. Bonomelli gardził nauką. Owszem wiemy, że rzecz się ma wręcz przeciwnie.
Idźcie i nauczajcie wszystkie narody — te słowa Zbawiciela przytacza on wielokrotnie. Jedno ze źródeł jego zbyt daleko, jak widzieliśmy, posuniętego optymizmu jest postęp nauk i ogromne dobroczynne znaczenie, które on temu przypisuje. O potrzebie dla kapłanów dorównania świeckim pod względem wszechstronności wiedzy, o konieczności rozszerzania zakresu studyów w seminaryach rozprawia on szeroko i w niejednym liście. Ale blask cnoty jest czemś jeszcze waźniejszem. «Dyskusye uczone i subtelne — wyraża się on — trafne i wymowne dowody prawdy są pożyteczne i potrzebne, powinniśmy używać i korzystać z nich; ale jeśli nie towarzyszy im miłość, jeśli się nie dają odczuć w sercach, to pozostają bezpłodne; podobne są wtedy do zimnego światła, które nam daje słonce styczniowe». Prawda nie oświecona miłością nietylko bezskutecznie się odbija od dusz, lecz nieraz może nawet działać szkodliwie. Wrodzony takt serca pozwala tu X. Bonomeliemu zrozumieć rzecz, z której nie zawsze zdają sobie sprawę kapłani, zwłaszcza scholastycy i racyonaliści — a mianowicie że «prawda wygłoszona w złym czasie, w niestosownem miejscu i wobec niektórych osób, zamiast oświecać olśniewa, zamiast uzdrowić, uraża, zamiast dać życie, daje śmierć», a zatem «choć język nasz nie powinien nigdy wymówić słowa, któreby nie było zgodne z prawdą, albowiem kłamstwo zabija duszę kłamiącego, jednak nie jesteśmy obowiązani mówić w każdej chwili, w każdym wypadku wszystkim bez różnicy całą prawdę; roztropność i miłość nieraz na to nie zezwalają, dowody tego mamy na przykładach Chrystusa, świętych i Kościoła»[40].
Że prąd miłości, który przepełnia duszę pobożnego biskupa i porywając ją niesie w rozmaite zakątki duszy współczesnego człowieka i daje możność odczucia jej nastroju, nie ma nic wspólnego z występnem pobłażaniem złemu, z przystosowywaniem się do ułomności i zbrodni ludzkich, narażającem na szwank powagę Kościoła, tego dowodzi jeden z najpiękniejszych pod względem polotu listów pasterskich X. Bonomellego, poświęcony rozbiorowi dwóch zasadniczych, zdaniem jego, czynników życia i rozwoju społeczeństw, a temi są: wolność i to, co Francuzi i Włosi nazywają autorité, autorità, a na co my własnego wyrazu nie mamy, bo powaga, to za mało, a władze za dużo — jaskrawy dowód naszych anarchicznych słowiańskich skłonności, które przeszkodziły wytworzeniu się tego pojęcia. «Wolność i autorytet — mówi autor — to dwa skrzydła, na których orzeł geniuszu ludzkiego wznosi się na najwspanialsze wyżyny; pozbawcie go jednego z nich, a wnet spadnie, nie zdolny do najmniejszego lotu». Wolność jest odśrodkową, autorytet dośrodkową siłą ludzkości; wolność pobudza do ruchu, autorytet mm kieruje; przechylenie się szali na stronę wolności grozi strasznymi objawami anarchii, przewaga autorytetu sprowadza wstrętną przemoc despotyzmu. W bliższem zaś określeniu obu sił posuwa się autor w swojem «antyliberalnem» czy «klerykalnem» przejęciu się koniecznością autorytetu tak daleko, że nie potrafią go w tem prześcignąć nawet najdalej idący przeciwnicy liberalizmu. I czytając to, zapytujemy, na czemże polega owa wolność skoro jej naznaczeniem jest być uczoną, i prowadzoną przez autorytet?[41] Lecz zaspakaja nas biskup w drugiej części swego listu, gdzie idąc za głosem miłości, którą czerpie w sercu przepojonem ewangelią, kreśli najpiękniejsze, jakie mogą być, słowa o religijnem znaczeniu zasady autorytetu w Kościele i o posłannictwie i powinnościach tych, co zasadę tę przedstawiają.
Bóg jest Panem nad Pany, ale nazywamy go Ojcem: Ojcze nasz — i łącząc myśl o ojcostwie z pojęciem Najwyższego autorytetu nadajemy jemu cechy, łaskawości, współczucia, miłości.[42] «Autorytet jest tą ręką miłosną, którą Bóg wyciąga do wszystkich, którzy jej potrzebują; ona podnosi upadłych, podtrzymuje słabych, broni uciskanych».
«Autorytet to moc od Boga samego płynąca i stale działająca na ludzi, ażeby łagodnie ich wznosić i po przez drogi nieskończone nieść ku Dobru Najwyższemu..» «Autorytet przeto władzy w chrześcijańskiem znaczeniu wyrazu jest służbą społeczną; im jest wyższy, tem ciężej obarcza tego, kto go posiada, przeistaczając się dlań w ciągłą z siebie ofiarę, a natomiast w ciągłe dobrodziejstwo dla tych, co mu są podlegli; jakżeż więc prawdziwą i mądrą jest ta formuła, którą od wieków określa siebie najwyższy autorytet na ziemi, papież Rzymski, nazywając się sługą sług Bożych»[43]. Jakżeż ciężkie spadają obowiązki na tych, co obleczeni będąc w powagę urzędów kościelnych, powinniby być gońcami nieba na ziemi... «Niech życie nasze, o najdrożsi kapłani, prywatne i publiczne będzie godne naszego autorytetu; stańmy się posłami Jezusa Chrystusa; uczcijmy wysokie dostojeństwo nasze czystością życia, rozumem, mocą duszy wśród surowych prób, miłością, cierpliwością, słodyczą, gorliwością, pokorą, ciągłem ćwiczeniem się we wszystkich cnotach; niech na całem życiu naszem wypisaną będzie nauka, którą wykładamy ludowi, ażebyśmy wraz ze św. Pawłem powiedzieć mogli wiernym: naśladujcie nas, jak my naśladujemy Chrystusa...» «Świat współczesny, choć tak często niesprawiedliwy względem nas, umie jednak szanować dwie rzeczy: naukę i cnotę; ale nauka może być udziałem tylko nielicznych, cnota zaś może i powinna stać się własnością wszystkich wiernych, a tem bardziej księży! Niechże ona będzie celem naszych usiłowań, apologią naszego autorytetu, naszem pismem polecającem wobec świata, w którym żyjemy i który do Chrystusa prowadzić powinniśmy[44].
Wędrując przed laty wśród śnieżnych wierzchołków Sabaudyi, w zachwycie nad ich majestatem, w tym szczęśliwym nastroju, w którym «żadna idea określona nie gości w duszy ale coś z nieskończoności przepełnia ją, porywa i nasyca» [45], uczuł w sobie X. Bonomelli słodycz innego obrazu i rozkosz uniesień nad pięknem przyrody powiązała się w nim z tęskną myślą o człowieku, który wśród tych gór się urodził, żył i działał i którego dusza, niby żywe odbicie piętrzących się w niebo szczytów, tryumfalnie pięła się ku górze na skrzydłach modlitwy i świętości. Człowiekiem tym był św. Franciszek Salezy, «ta — jak się wyraża X. Bonomelli — po św. Franciszku z Assyżu najbardziej liryczna dusza w Kościele...» «i myśląc o nim — dodaje autor — i o jego książkach, tchnących taką słodyczą i dobrocią, że zmuszają do kochania religii, nie mogłem nie porównać ich do tej prasy naszej, która się mieni zachowawczą i obronicielką Jezusa Chrystusa, a przecie zawsze jest pełną pogardy i złości, wszędzie widzi samych wrogów, nie umie przebaczać ant łagodzić, zamiast goić rany rozdrażnia je i zdaje się, jak gdyby się rozkoszowała w wyszukiwaniu wszędzie złego. Czy to tak bronić należy prawdy? Czy tak się uczy miłować wiarę? Św. Fr. Salezy słowem swojem i pismami pełnemi miłości nawrócił 72 tysiące heretyków, a ci pisarze ilu ich nawrócili? — obawiam się, że z winy ich niektórzy porzucili Kościół...[46]. Gdy czytałem te słowa, ostatecznie wyjaśniła mi się różnica między «liberalnym» biskupem Bonomellim a przeciwnikami poczytującymi go za «syna Beliała». Będąc wspólnie z nimi uczniem wyznawcą scholastyki, czyli racyonalistą, zwracającym główną uwagę na rozumowe uzasadnienie wiary i nadanie jej ścisłości i jasności matematycznej; łącząc z racyonalizmem absolutyzm umysłowy, który całą naukę Kościoła właśnie z względu na jej «matematyczną» ścisłość i jasność uważa za obowiązującą każdego logicznie myślącego człowieka; bezwzględnie wskutek tego potępiając wszelkie kierunki, które nie mają za podstawę bezwarunkowego posłuszeństwa Kościołowi i w kierunkach tych upatrując tylko odmiany jednego zasadniczego kierunku a tym jest liberalizm, jako nawskróś sprzeczna duchem chrześcijaństwa i Kościoła afirmacya bezwzględnej wolności myśli i słowa — Bonomelli nie zamknął się jednak w pysznem odosobnieniu od świata, ani wyklął jako «synów Beliała» tych, co się dali unieść liberalizmowi. Ma on serce gorące i przepełnione szczęśliwością, jaką daje pewność należenia do umiłowanej przez Boga społeczności kościelnej — i to serce rozpala go pragnieniem apostolstwa, niesie w sam wir świata i ludzi, każe zwiedzać otchłanie nienawiści Boga i Kościoła, lecz w tych których tam spotyka, widzi on, nie wyrzutków piekła, lecz bliźnich i braci — braćmi nazywa nawet heretyków (nostri fratelli protestanti) a bolejąc nad smutkiem ich i opuszczeniem, albowiem smutni i opuszczeni są wszyscy, co nie wierzą, chciałby im udzielić coś z tego szczęścia, jakie w sobie czuje, więc z ognia miłości Boga i Kościoła, którym serce jego płynie, rzuca iskierki w ich serca. Słowem różnica między X. Bonomellim a tymi, co przeciw niemu występują, nie dotyka zasad, bo i tu i tam tęż samą widzimy niezachwianą wiarę i przywiązanie do Kościoła, ale polega na metodzie.
Czyżby więc miłość bliźniego była grzechem, a zalecana przez X. Bonomellego metoda miłości w traktowaniu przeciwników stanowiła ową pestis perniciosissima którą w pismach jego upatruje uczony i poważny kapłan, którego słowa przytoczyłem wyżej? Trudno to wykrztusić, ale tak jest. Są w Kościele ludzie i niestety w znacznej ilości, którzy tak dalece dali się zahypnotyzować «matetematycznością» teologii, że nie są już wstanie przypuścić, aby nieuznawanie prawdy katolickiej mogło mieć inne źródła, jak głupotę i złą wiarę. Ponieważ zaś niepodobna posądzać o głupotę ludzi inteligentnych, więc przeto każdy, kto nie uznaje Kościoła, ma być człowiekiem moralnie lichym i złej wiary, a wszelkie z nim rozprawianie, wszelkie szukanie punktów stycznych w celu nawrócenia go nie jest tylko daremną stratą czasu lecz czemś znacznie gorszem, bo pobłażaniem złemu, uczestniczeniem w wyklętym od Boga liberalizmie, zbrodnią, — każdy zaś dopuszczający się tej zbrodni katolik staje się katolikiem liberalnym, a katolicyzm liberalny stanowi zjawisko najobrzydliwsze jakie istnieje, bo jest satanizmem pod maską katolicką. Więc biskup Bonomelli jest jako katolik liberalny, «synem Beliała», potępieńcem siejącym zarazę naokoło siebie. Tak myślą, tak mówią głośno, a nieraz i piszą ludzie, którym nie można odmówić ani nauki, ani gorliwości, ani poświęcenia; — do takiej ślepoty doprowadza jednostronny scholastycyzm!
Zastanawiając się nad tem, pytamy czy nie jest raczej ową pestis perniciosissima to zaślepienie, które pogrąża katolika w nienawistnej podejrzliwości względem reszty świata i tem samem odpycha świat od Kościoła — i czy te dwa prądy panujące w Kościele, które nazywają katolicyzmem prawowiernym i katolicyzmem liberalnym, czyli oddanym szatanowi pseudokatolicyzmem, nie należy raczej nazwać prądem pychy i prądem miłości? W pierwszym z nich bierze górę przejęcie się znaczeniem Kościoła i duchowieństwa, drugi czerpie moc w Ewangelii. Kapłan jest tłómaczem woli Stwórcy, jest pośrednikiem między nim a ludźmi, i ta świadomość własnego wyniesienia, połączona ze scholastycznym absolutyzmem i wynikającem stąd, jak widzieliśmy, antropomorficznem pojmowaniem stosunku Boga do świata, gdy nie jest zrównoważona sercem, wytwarza właśnie ów nastrój pychy. «Nasze ja skażone — pięknie o tem pisze X. Ignacy Charszewski — bierze przewagę nad osobą Chrystusa, tak, że odwracając właściwy stosunek, zamiast dążyć do utożsamienia się z Chrystusem, utożsamiamy go z sobą; zamiast żebyśmy się stawali Alter Christus, czynić się nam zdarza bezwiednie Chrystusa — alter ego».
A pycha ta objawia się w mniej lub więcej, stosownie do okoliczności, otwartem dążeniu do samowładztwa i w mniej lub więcej natarczywem wymaganiu bezwarunkowego posłuszeństwa od innych. Ten nastrój pychy i idący stąd chłód są główną przyczyną rozpowszechnionej dziś antypatyi do świata katolickiego. I tylko w niektórych wypadkach, tam zwłaszcza, gdzie pod wpływem atmosfery wieku rozchwiała się pobożność, a katolicyzm stał się tylko katolicyzmem z imienia — tylko tam ów pyszny ekskluzywizm może przynieść chwilowy pożytek, jako siła szczególnie zdolna i usposobiona do zjednoczenia w zwarty szereg wszystkich, którzy pod sztandarem katolickim walczyć są gotowi, jako bodziec do nowych myśli i prac, jako przygotowanie gruntu, na którym z czasem wyrobić się może wyższy katolicyzm miłości. Czem zaś jest ten katolicyzm miłości tego nie potrzebujemy tu wykazywać; istotę jego dostatecznie określiły przytoczone wyżej lub streszczone myśli apostoła miłości biskupa Bonomellego.


Miałem niedawno szczęśliwą sposobność odwiedzenia bogobojnego biskupa w jego rezydencyi w Cremonie. Dwa kilometry za miastem, wśród rozkosznej zieleni równin Lombardzkich, wzniósł on obszerny, wesoły, wygodny, w ogrody i miejsca dla igrzysk uposażony gmach, do którego przeniósł swoje seminaryum. Tam spędza on wolne chwile i tam go zastałem. Seminaryum to stanowi słuszny przedmiot jego dumy, chętnie też mnie oprowadzał po całym gmachu. Nie zapomnę nigdy uczucia, które mię ogarniało wówczas, zwłaszcza przy zwiedzaniu części, mieszczącej w sobie tak zwane małe seminaryum. Po kolei otwierał biskup rozmaite sale i wsządzie z szumem zrywali się chłopacy, aby uklęknąć przed swoim kierownikiem i ojcem. Twarze włoskie żywsze są i wyrazistsze od naszych i z nierównie większą siłą bezpośredniości odbija się na nich każde wrażenie. To też na widok ukochanego pasterza iskierki szczęścia sypały się z oczu chłopaków, a twarze ich promieniały tak świeżym blaskiem dziecięcej, anielskiej czystości i taką czułem wkoło siebie radość i jasność duchową, że doznawałem złudzenia, jak gdybym się przeniósł był w owe kraje ideału, które się śniły dawnym włoskim mistrzom, gdy na tle błękitów ciszy i pogody malowali madonny swoje, w otoczeniu świętych, pogrążonych w słodyczy rozmyślań i rozmów o Bogu i niebie. Żywą rzeczywistością stawał się przede mną ów łagodny, a głęboki i szczęśliwy, jak błękity włoskie, idealizm, będący dla nas najwonniejszym kwiatem ducha włoskiego; czułem zaś, że właściwem źródłem atmosfery miłości i szczęścia, panującej w tem błogosławionem ustroniu, był sam twórca i kierownik zakładu — i żywiej pojmowałem jaką siłą jest miłość, gdy ze słowa przechodzi w czyn — rozumiałem to uwielbienie, jakie wzbudza ku sobie czcigodny biskup wśród najszlachetniejszych przedstawicieli życia duchowego we Włoszech.





  1. «Dio Creatore» str. 14 (Milano-Cogiiati. 1900 r.).
  2. Ib., str. 73 — 74.
  3. «Gesu Christo», str. 134. (Milano, Cogliati, 1901).
  4. «La Chiesa», str. 185. (Milano, Cogliati, 1900).
  5. Ib., str, 217.
  6. Por. «Il giovane studente», t. II-gi, str. 418—419.
  7. «Dio Creatore», str. 78—9.
  8. «Attraverso i nostri tempi». (Milano, Cogliati, 1902).
  9. «La chiesa», str. 206.
  10. «Attraverso i nostri tempi», str. 255 — 260
  11. «Questioni religiose, morali e sociali», t 1, str. 17 — 18. (Roma. Descléee, 1903 r.).
  12. «La Chiesa», str. 8 — 9, (Milano, Cogliati, 1900).
  13. Ib., str. 10 — 11.
  14. «La Chiesa», str. 190.
  15. Ib., str. 200.
  16. Ib., str. 201.
  17. Ib., str. 92.
  18. Ib., str. 219.
  19. Ib., str. 219.
  20. »Questioni religiose«. t. II, str. 194.
  21. Ib., str. 257 — 262.
  22. »La Chiesa«, str. 145.
  23. Ib., str. 142.
  24. Ib., str. 180.
  25. Ib., str. 167.
  26. Ib., str. 180.
  27. Ib., str. 38—39.
  28. »Questioni religiose«, t. I, str. 101. (La morale senza Dio).
  29. »Questioni religiose«, t. II, str. 18O (Liberalismo ed equivoci).
  30. Ib., str. 119.
  31. Ib., str. 182.
  32. Ib., str. 185.
  33. Ib., str. 180.
  34. Ib., str, 211.
  35. Por. ib., str, 204—5.
  36. Ib., str. 222.
  37. Ib., str. 223—4.
  38. »Altraverso i nostri tempi«, str. 267 —272.
  39. Ib., str. 93. »Segno dei tempi«.
  40. «Questioni religiose», t. I., str. 323.
  41. Por. ib., str. 330.
  42. Por. ib., str. 340. (Przypis własny Wikiźródeł Położenie przypisu odtworzone na podstawie wydania niemieckiego).
  43. Ib., str. 313—315.
  44. Ib., str. 348—9.
  45. »Un autumno in Occidente«, str. 42. (Milano-Cogliati 1899 r.).
  46. Ib., str. 43 — 4.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Zdziechowski.