<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Po szczeblach
Data wyd. 1903
Druk A.T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Étape
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
KATASTROFA.

Co miał zamiar uczynić Jan Monneron? Sam dobrze nie wiedział. To jedno wiedział, że Rumesnil znieważył w osobie Julii jego i całą rodzinę, i że tej zniewagi mu nie daruje.
Mówił o zadośćuczynieniu.
W tym wypadku miało ono dwa znaczenia: albo Rumesnil ożeni się z dziewczyną, którą uwiódł, albo też znieważony brat znieważy z kolei uwodziciela i to w sposób straszny.
Rumesnil przy swoich pojęciach i ze swoim charakterem nie zniesie tego także.
Więc Jan dążył do pojedynku, chyba, gdyby wolał sam sobie wymierzyć sprawiedliwość w sposób doraźny, który jest jakby naleciałością z życia ludów dzikich w życiu narodów ucywilizowanych. A jednak są pewne zbrodnie — — uwiedzenie dziewczyny naprzykład — będące takiem sponiewieraniem tego, co stanowi podstawę stosunków społecznych, że ten, kto się ich dopuszcza, nie zasługuje na nic innego oprócz doraźnej egzekucyi, nazwanej tak dobitnie przez średniowieczne Niemcy — Faustrecht — prawo pięści. Niestety! Syn profesora z ciałem zwątlałem skutkiem siedzącego życia, z chudemi ramionami, z wybujałą nerwowością, z niewyrobionemi muskułami, był za wątły, ażeby módz wymierzyć doraźną karę silnemu i zwinnemu Rumesnilowi.
Nie miał on nigdy w ręku szpady ani pistoletu, gdy tymczasem młody hrabia od dziesiątego roku życia dostawał floret do ręki, a w szesnastym brał już lekcye fechtunku od najlepszych nauczycieli, w gronie towarzyszów ze swojej sfery.
Jadąc do pańskiej siedziby na ulicy Varenne, Jan zdawał sobie doskonale sprawę ze swojej bezbronności wobec zdradzieckiego przyjaciela, którego miał zamiar znieważyć. Zanadto wiele rozmyślał on nad pochodzeniem swojej rodziny, ażeby nie rozumieć, że i w tym wypadku, kiedy obrona honoru rodziny polegała na nim, ścigały go błędy tych, co tę rodzinę stworzyli. Wątłość jego fizyczna była wynikiem tych błędów. Dla potomków wieśniaków, źle odżywianych przez długi szereg pokoleń — wysiłek umysłowy był zanadto wyczerpujący, siły zamało u nich rozwinięte, prawa fizyczne, zarówno jak i moralne, nadto pogwałcone. Ale mniejsza o to wszystko. Skupiony w sobie, wtulony w kąt dorożki, młody plebejusz nie odczuwał trwogi. Czuł się równym szlachcicowi przez tę pogardę, jaką miał dla własnego życia, a wyższym moralnie od tego, który się skalał tak haniebnym czynem! Postanowił wezwać kolegę do spełnienia obowiązku, a w razie odmowy spoliczkować go. Pamiętał dobrze — tak samo jak Julia — o tem, co napisał dziś rano Rumesnil, że nie będzie w domu na śniadaniu. Czy to było prawdą? Jan już nie wierzył. Więc gdy przybył na ulicę Varenne, było dla niego wielkim zawodem to, co usłyszał od odźwiernego w odpowiedzi na swoje zapytanie:
— Czy pan hrabia jest w domu?
Odźwierny nie wiedział nawet, kiedy pan hrabia powróci.
— Zaczekam na niego na ulicy — pomyślał Jan. I zaczął przechadzać się po chodniku. Trwało już może z jakie pół godziny to chodzenie tam i napowrót, gdy zdawało się Janowi, że poznaje w jakiejś figurze, wychodzącej z ulicy du Bac, swojego własnego odźwiernego, Maradana. I on także go zobaczył, bez żadnej wątpliwości, i przystanął, udając, że się przypatruje ilustracyom na straganie handlarza dzienników. Zachowanie się posłańca Julii nie pozostawiało Janowi żądnej wątpliwości.
— Dlaczego on stara się mnie unikać? Może przyszedł tu z listem Julii do Rumesnila? — zapytywał siebie brat. — Tak, niezawodnie. Żałuje już tego, co mi powiedziała. Obawia się o niego... Chciała go ostrzedz... Dowiem się w każdym razie..
Zaczął iść ku Maradanowi, ale wstręt do niegodnego rzemiosła szpiegowania i do wybadywania takiej osobistości, jak odźwierny — zatrzymały go na miejscu. Obejrzawszy się, J an zobaczył odźwiernego Rumesnila, który stał na progu i przypatrywał mu się także. Sama myśl o strasznej tajemnicy, z którą tu przyszedł, wydanej na pastwę rozmów tych dwóch sługusów, obudziła w nim obrzydzenie.
— Będę tu powracał, dopóki nie zastanę Ademara pomyślał — ale szpiegować nie będę! To zbyt poniżające. Zresztą, jeżeli Julia nie ostrzegła Rumesnila, będzie on dziś wieczorem na zebraniu Związku, a jeżeli go ostrzegła, przyjdzie tam także. Nie zechce narazić się na posądzenie, że mnie unika...
Rozumowanie to, oparte na znajomości charakteru młodego panka i jego straszliwej próżności, podtrzymywało mściciela przez długie dręczące godziny tego popołudnia, w ciągu którego po czterykroć powracał do pałacu na ulicy Varenne, ażeby usłyszeć za każdym razem, że pan hrabia nie powrócił, albo że powrócił, ale żałował bardzo, że nie może czekać, bo jest zmuszony wyjechać natychmiast.
W przerwach tych bezowocnych odwiedzin, które wzmagały jego rozpacz, Jan przechadzał się bez celu, idąc prosto przed siebie, rozmyślnie, jak w ów dzień Wszystkich Świętych w minionym tygodniu, kiedy mu się zdawało, że spadł już na samo dno cierpienia i nędzy. A czemże tam to było w porównaniu z tem, co dzisiaj zaszło? Pierwsze słowa, wyrzeczone przez Julię:
— „Dlatego, że Rumesnil jest moim kochankiem...”
Dosięgły one Jana i zraniły w tak drażliwą strunę duszy, że nigdy jeszcze nie doznał podobnej męczarni. Zdawało mu się, że życie zamarło w nim pod wpływem boleści. Doznał w sercu uczucia zaduszenia, w mózgu nacisku i ciężaru, którego nie pozbędzie się już nigdy...
Widział przed sobą siostrę w objęciach przyjaciela, chwilami tak wyraźnie, że znieruchomiały, jakby sparaliżowany, musiał stać długi czas, czekając, aż się ten obraz rozwieje.
Chwilami ogarniała go zimna wściekłość, która nie widzi nic, oprócz zemsty. Za każdem usiłowaniem zobaczenia się z tym człowiekiem, który był ohydną, gniotącą go zmorą, wściekłość ta wzrastała.
Niepodobna mu było wracać do domu na śniadanie, a później na obiad. Drżał na samą myśl, że nie zdoła zapanować nad sobą, a chociaż był zdecydowany wyznać wszystko ojcu, jak zapowiedział był Julii, nie chciał — nie mógł uczynić tego — dopóki nie zostanie zniweczona ostatnia nadzieja uzyskania od Rumesnila uczciwego zadośćuczynienia.
Zjadł śniadanie w jakiejś restauracyi, w okolicach Szkoły Wojskowej, na jednej z ulic, przecinających ulicę d’Estrées — o ironio losu! Potem znów poszedł na ulicę Varenne. Ztamtąd, dla zabicia czasu, poszedł błąkać się w stronę Inwalidów. Wstąpił do muzeum, nie słysząc nic, nie widząc nic, czując wzrastającą niecierpliwość widzenia się z Rumesnilem, tak namiętnie pożądanem. Dopiero o siódmej, usłyszawszy od odźwiernego, że Rumesnil nie będzie na obiedzie w domu, zrozumiał, że pomimo całej dumy, na którą liczył, zdradziecki kolega postanowił go unikać.
Jan trafnie odgadł. Maradan przyniósł na ulicę Varenne list od Julii, ostrzegający kochanka, który chciał przedewszystkiem zyskać na czasie.
— To moja wina — powtórzył sobie brat, rozgniewany ostatnim zawodem. Powinienem był iść za pierwszą moją myślą i czekać na ulicy. Byłoby to szpiegowanie. Czemu nie? Względem nędznika wolno posługiwać się każdą bronią... Jutro przyjdę tu i będę czekał pode drzwiami, i nie odejdę, dopóki go nie zobaczę... Jeżeli tylko nie przyjdzie przez zuchwalstwo dziś wieczorem na zebranie związkowe. I to możliwe, że chciał uniknąć rozmowy sam na sam, przypuszczając, że nie będę chciał pytać go publicznie — że się cofnę — że się nie ośmielę znieważyć go... Zobaczy, że się pomylił...
Do takiej dzikiej energii doprowadziło Jana daremne upędzanie się za tym, którego teraz uważał już za swego śmiertelnego wroga.
Wykłady w Związku Tołstojowskim rozpoczynały się zwykle koło dziewiątej. Pozostawało więc Janowi dwa razy po sześćdziesiąt minut do zabicia, zanim się dowie, czy ten dzień zakończy się bez rzucenia w twarz uwodziciela mściwych słów, huczących w duszy Jana. Rozpoczął nanowo swą gorączkową wędrówkę po ulicach, powtarzając sobie po cichu te słowa — obliczając ich stopniowanie, umacniając swą wolę dla utrzymania spokoju w początku rozmowy — dla nieubłaganej surowości w dalszym ciągu, jeżeliby zdrajca — co — było aż nadto prawdopodobnem — popchnął go do ostateczności. Przyszło mu nagle na myśl, że — być może — nie było w tem wszystkiem kłamstwa: że może istotnie Rumesnil chciał przed rozpoczęciem wykładu zjeść obiad z Crémieux-Daxem, właśnie dla uniknięcia spotkania z Janem w cztery oczy, nawet w progach Związku... Żeby Salomon, przyjaciel rozważny, który domyślił się już tak wielu tajemnic Jana — żeby on miał byś świadkiem tego pierwszego spotkania — byłoby to bardzo przykre. Ale przykrzejsze jeszcze było oczekiwanie. I zaledwie błysnęła Janowi możność skrócenia nieznośnej męczarni, zwrócił się stanowczym krokiem ku „Restauracyi Wstrzemięźliwości”.
Idąc tam, musiał przechodzić przez dwa miejsca, które przygniotły go ciężarem smutku: przez dzielnicę ogrodu Luksemburskiego, pełną wspomnień Brygidy Ferrand, tej Brygidy, o której teraz nie śmiał nawet marzyć.
Myśli jego przez cały ten dzień krążyły około rzeczy tak nieczystych, tak zbrukanych! Zdawało mu się, że brat kochanki Rumesnila, uwiedzionej dziewczyny, której uwodziciel śmiał proponować zbrodnicze praktyki dla zgładzenia dowodu winy — nie miał prawa kochać nawet w myśli tej idealnej istoty, nieskalanej i tkliwej Antygony, córki filozofa-katolika...
Drugiem miejscem, obfitującem w przykre wspomnienia, była ulica Cassini, na której miał przed sześciu dniami szkaradne zajście z kuzynem Riouffolem — niemal bójkę. Cała gorycz, jaką go napoiło aż do obrzydzenia ostatnie posiedzenie Związku, zalała mu teraz serce. Jakże czcze i bezcelowe wydały mu się namiętności, miotające wszystkimi jego towarzyszami — począwszy od Crémieux-Daxa i Bobêtiera, a skończywszy na dzikim Riouffolu — nie mówiąc już o pretensyonalnym Marjuszu Gons i cudacznym bazgraczu Boisselocie — w porównaniu z rzeczywistym dramatem, którego on sam, Jan, był w tej chwili opłakanym bohaterem!
W tem nowem zetknięciu z utopistami Związku Tołstojowskiego miał on doświadczyć raz jeszcze, że ten bezpłodny zapał do czczej gadaniny bywa często upustem dla wewnętrznego cierpienia.
Niesmak, jaki wywołuje życie gnębione ciężką, pracą zarobkową, znajdował sobie ujście w dzikich, sofizmatach Riouffola, pomijając już innych. On sam, Jan, przejęty goryczą swego żalu do Rumesnila, miał się dziś wmieszać do burzliwych scen, wywołanych w rewolucyjnem środowisku obecnością księdza. Jak jednakże mało myślał o wzięciu udziału w rozprawach filozoficznych i socyalistycznych w tej chwili, gdy stanąwszy przed drzwiami restauracyi, odważył się zajrzeć z biciem serca do jej wnętrza! Jedno spojrzenie wystarczyło, ażeby go przekonać, że ten, którego szukał, nie siedzi w tej wązkiej a długiej sali. Zato Crémieux-Dax był na swojem zwykłem miejscu. Kończył obiad, który jadł razem z oczekiwanym księdzem Chanut.
Był to człowiek czterdziestoletni, o powierzchowności wątłej, a na jego twarzy przebijało w tej chwili naiwne pomieszanie duchownego, który się znalazł w otoczeniu tak zupełnie obcem. Zapadłe policzki i głęboko osadzone oczy świadczyły o życiu ascetycznem, o cnotach wzniosłej duszy kapłańskiej, której jednak brak było pogodnej wiary, jaśniejącej na twarzy Ferranda. Ale u Ferranda pewniki religijne wspierały się na silnych podstawach religijnych trądycyj.
Ksiądz Chanut zaś należał do liczby tych księży, tak dziś licznych, którzy poddają się niebezpiecznym złudzeniom, marząc o pogodzeniu katolicyzmu z nauką i demokracyą, jak gdyby te dwie ostatnie stały po jednej stronie, a katolicyzm po drugiej. Tymczasem dzieje się przeciwnie, bo religia i nauka stoją obok siebie, a tylko demokracya po drugiej stronie. Katolicyzm nie potrzebuje jednać się z nauką, bo nie był nigdy jej wrogiem, dla tej prostej przyczyny, że, mając odrębne pole działania, rozwija się oddzielnie. Ale demokracya — taka, jaką rozumieją dziś we Francyi — zdaje się być niemożliwą do pogodzenia z nauką, gdy w innych społeczeństwach, uchodzących za demokratyczne, a cieszących się bujnym rozkwitem, w Ameryce naprzykład — demokracya jest synoninem oligarchii — niemal feudalizmu. Nauka wykazuje, że dwa zasadnicze prawa życia — to ciągłość i dobór — a demokraci francuscy odpowiadają na to niedorzecznym dogmatem bezwzględnej równości i brutalnie dają w chwili obecnej większości prawo i przewagę nad wszystkiem, co pozostawiła przeszłość; księża w rodzaju księdza Chanut, nie widzący tej sprzeczności, są ofiarami wyzyskiwanemi — i trzeba się zdobyć na odwagę powiedzenia im tego — przez bezczelnych przeciwników. Nie chcą oni rozumieć uderzającej zgodności politycznych doktryn, wynikłych z pozytywnych badań, z tradycyjnemi naukami, które rozum naszych przodków zaszczepił w dawnych obyczajach narodu.
Zgodność zdań Augusta Comte’a i Bonalda — Taine’a i Józefa de Maistre — co do teoryi rządzenia, identycznych w zasadzie, nie otworzyła im dotąd oczu na zupełne bankructwo, jakiem przyszłość zagraża błędnym dogmatom 1789 roku i ich wyznawcom.
Obawa, ażeby Kościół nie postradał wpływu na masy, jest szlachetnym motorem, kierującym tymi apostołami, pozbawionymi zmysłu krytycznego. Ale tem jednem można usprawiedliwić takich, prawdziwie świątobliwych ludzi, jak ksiądz Chanut, gdy czynią, tak jak on tego wieczora, oddając godność i powagę swego powołania i charakteru na usługi dzieła tak zwodniczo szkodliwego społeczeństwu, jak Związek Tołstojowski.
W chwili gdy Jan Monneron wchodził do sali, czcigodny kapłan dysputował z Crémieux-Daxem, którego miał nadzieję nawrócić. W błyszczących oczach młodego Żyda znać było głęboką namiętność, jaką budziły w nim zagadnienia filozofii religijnej. Druga jeszcze rzecz dowodziła tej zaciekłości. W każdej innej chwili ten fanatyk, ale pełen tkliwości przyjaciel, byłby zauważył zmianę w twarzy Jana, którą wzruszenia tego okropnego dnia ściągnęły kurczowym bólem.
Tymczasem Crémieux-Dax widział tylko w jego obecności zachętę do roztrząsania kwestyi, którem i wiedział, że Jan się zajmuje, a których nie chciał poruszać w rozmowie z nim samym. Przedstawiwszy ich wzajemnie, zapytał Jana:
— Czy jadłeś obiad?
Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź Monnerona, który istotnie kupił był po drodze rogalik za dwa su i nie był w stanie go dokończyć, tak miał ściśnięte gardło.
Crémieux-Dax zaczął dalej mówić:
— Nie będziesz długo czekał, zaraz skończymy...
I powrócił do przerwanej wejściem Jana rozprawy.
— Przedstawiłem właśnie księdzu Chanut, który ich nie zna, streszczenie wspaniałych prac Darmestetera o roli, jaką Kościół katolicki mógłby jeszcze odegrać, będąc jedyną zorganizowaną potęgą na Zachodzie, gdyby tylko zechciał powrócić do nauki Proroków, która się rozpłynęła w jego metaforach, i stać się bojownikiem Sprawiedliwości i Demokracyi...
— Zgodziłbym się na to — odparł ksiądz Chanut — ale z jedną zmianą: nauki proroków zastąpiłbym Ewangelią.
— Wszystko, co ma wartość w Ewangelii, znajduje się także w Prorokach — odrzekł żywo Crémieux-Dax. — Reszta, to tylko dodatki, przystosowane do wyobraźni świata grecko-rzymskiego. Kompilacya gnostyczna, przypisywana Janowi, jest typowym okazem tego wypaczenia. Jeżeli jest w tem jakakolwiek naukowa podstawa, to tylko ta jedna: że chrześcijaństwo jest poprostu judaizmem spoliteizowanym...
— Wierzę w naszego Zbawiciela, panie Crémieux-Dax, więc nie mogę iść za panem dalej w tych dowodzeniach — odrzekł ksiądz.
— I ma pan zupełną słuszność — dodał Jan, który w tym stanie rozdrażnienia nerwowego, w jakim był, nie mógł słuchać cierpliwie słów przyjaciela, tchnących taką brutalną pewnością. — Tem zupełniejszą, że nauka nie ma nic wspólnego z tą hypotezą, odnoszącą się do czwartej Ewangelii. Nauka — to przecież krytycyzm. A cóż ona nam mówi? Ze św. Ireneusz, w drugim wieku, uważał tę Ewangelię za autentyczną. Mówi dalej, że Ireneusz znał świętego Polikarpa, a Polikarp znał apostoła Jana. Stosunki tego Świętego z apostołem oparte są na fakcie, że Polikarp przybył do Rzymu około 154 roku dla dysputy o świętach Wielkanocnych z papieżem Anicetem i przyniósł mu świadectwo Jana. Jakiemże prawem moglibyśmy uważać się za poinformowanych lepiej od tych współczesnych i tłómaczyć według osobistych zapatrywań historyczne dane, udowodnione tak wyraźnie? W każdym razie — zaczął ksiądz Chanut, który patrzył z zadziwieniem na tego niespodziewanego sprzymierzeńca, a teraz zwrócił się do Crémieux-Daxa — czy pan zgodzisz się uważać czwartą Ewangelię za autentyczną, czy nie, na to przystać musisz, że jej duch tak samo, jak duch trzech poprzednich, jest w zgodzie ze wzniosłemi zasadami, które Rewolucya wzięła sobie za godło: Wolność — Równość — Braterstwo.
— Pozwól mi pan powiedzieć — przerwał Jan — że tak nie jest.
Rozdrażnienie nerwowe popchnęło go do wystąpienia przeciw demokratyzmowi księdza.
— Nie jestem teologiem, ale studyowałem Ewangelię, i gdybym miał określić zawartą w nich naukę, zamknąłbym ją w trzech innych wyrazach, będących w sprzeczności z tem godłem, które budzi pański zachwyt, a mnie wydaje się zupełnie niedorzecznem. Te trzy wyrazy to: Karność — Hierarchia — Miłosierdzie!...
— Pomiędzy temi dwoma programami niema sprzeczności — odpowiedział ksiądz.
— Dla pana nie, bo pan uznajesz Kościół — i co za tem idzie — karność, którą przeniósł on w sfery duchowe — wyrzekł Jan. — Ale dla tych, którzy go nie uznają, tamten program, to anarchia ze wszystkiemi jej ohydnemi następstwami. Zresztą, widzimy to w obecnych czasach...
— Nie przywiązuj pan wagi do tego, co mówi Monneron, bo on lubi wygłaszać paradoksy przerwał Crémieux-Dax.
Był tak zadziwiony słowami kolegi, że przyjrzał mu się bacznie i dopiero wtedy zobaczył na jego twarzy ślady niezwykłego wzburzenia. Zanadto był przywiązany do Jana, ażeby się tem nie zaniepokoić, a jeszcze przypuszczając to, czego się domyślał. Ale przedewszystkiem był on bojownikiem jednej idei. Wciągnął księdza Chanut w tę atmosferę socyalizmu, jak mówił, żywiąc nadzieję, że go nawróci do swoich pojęć, a rozumiał doskonale, że największą przeszkodą do tej zdobyczy będzie ujawnienie przed nowoprzybyłym różnicy zdań wśród członków Związku Tołstojowskiego (tak trafnie nazwanego!). Obawiał się manewrów Riouffola, wymierzonych przeciw wykładowi księdza i łudził się jeszcze nadzieją, że duch większości obezwładni buntowniczego introligatora. Dodał też zaraz dla złagodzenia tego, co w jego słowach mogłoby urazić przyjaciela:
— Ma pan w tem dowód tego, co mówiłem, że my tu w Związku Tołstojowskim tolerujemy najróżnorodniejsze przekonania...
— A sama ta tolerancya — zauważył ksiądz Chanut — jest jednym więcej dowodem, że Rewolucya godzi się z chrystyanizmem, skoro się zgadza z jego zasadą?
— Odpowiem tak, jak pan mi odpowiedziałeś przed chwilą — wyrzekł na to Crémieux-Dax. — Zgadzam się na zasadę, ale z tą zmianą: Chrystyanizm jest zawsze w zgodzie z Rewolucyą, jeżeli się godzi z jej zasadą, a tą zasadą jest, powtarzam, nauka Proroków...
— A ja powrócę do krytyki historycznej — odezwał się z kolei Jan, zwracając się do Crémieux-Daxa do krytyki, na którą się zawsze powołujesz, a ilekroć trzeba ją naprawdę wziąć w rachubę, postępujesz tak, ażeby usprawiedliwić określenie Goethego, które radbym widzieć umieszczone na wszystkich dziełach Straussów, Kuenenów, Reussów i tylu innych eksegetów: „duch historyi, to duch autorów.” Czy prawdą jest, że chrystyanizm utrzymał społeczeństwo przez osiemnaście wieków w stanie doskonałej żywotności? Czy taktem jest, że ilekroć zesłabła jego siła — we Włoszech za czasów Odrodzenia — i przed stu laty we Francyi, węzły moralne rozluźniały się i człowiek pogrążał się w upadku? A jeżeli weźmiemy za przykład Francyę, czy faktem jest, że najświetniejsze epoki jej historyi, wiek trzynasty i siedemnasty, to są właśnie te czasy, kiedy pod panowaniem świętego Ludwika i Ludwika XIII kraj był szczerze i stanowczo katolicki? Czy jest faktem, że od r. 1789 szamoczemy się w niemożności stworzenia czegokolwiek, aby miało warunki trwałości i stworzenia tego na podstawie zasad Rewolucyi? Nie! Chrześcijaństwo różni się zasadniczo od pojęć Rewolucyi. Ma ono zupełnie inne podstawy i doświadczenie upoważnia nas do wniosku, że z tych dwóch zasad ta, której panowanie było zawsze zdrowiem ludzkości, jest prawdziwa, to jest zgodna z naturą rzeczy, a tamta druga — nie!
— Jeżeli pan mówisz o faktach, pozwól mi przytoczyć jeden — zrobił zarzut ksiądz Chanut. — Proszę o przebaczenie, że poruszam kwestyę tak czysto osobistą: gdyby nie Rewolucya, czembyś pan był, panie Monneron?
— Co do mnie — roześmiał się Crémieux-Dax — odpowiedź jest gotowa...
— Czem byłbym? — zapytał Jan, przed którego oczyma stanęły wszystkie cierpienia rodzinnego życia. — Byłbym poprostu człowiekiem, mającym właściwe środowisko i grunt odpowiedni. Monneronowie byli rolnikami, chłopami w Vivarais. I ja byłbym chłopem, mającym oparcie w dawnych zwyczajach, tradycyach, obyczajach, trzymającym się ziemi, w której spoczywają moi naddziadowie — stanowiącym dalszy ciąg ich istnienia — mającym przekazaną przez nich tradycyę, którą przekazałbym. następnemu pokoleniu żywą i nienaruszoną... Czem byłbym?... Członkiem rodziny, mającej warunki trwałości. Cierpliwie, stopniowo takie rodziny wznosiły się, wyróżniając się z pośród innych, jeżeli były cnotliwe. Cnota — piękne słowo łacińskie, oznaczające siłę jako zwyczaj: — siła vis... siła ustalona virtus... Wchodziły one z czasem w szeregi drobnego mieszczaństwa; potem z drobnego mieszczaństwa, jeżeli się wzmacniały i rozwijały, przechodziły do średniego, potem do wyższego i do szlachty. Było to zasadą uznaną, że rodzina prywatna powinna się zrazu wzbogacić pracą, a potem, wzniosłszy się na wyższy szczebel, to jest otrzymawszy szlachectwo, obowiązana już była służyć krajowi. Takim sposobem stopniowo rozwijała się żywotność dawnej Francyi. Spaczyło się to pod despotyzmem Ludwika XIV i niedbalstwem Ludwika XV. W r. 1789 pora była poprawić to, co się popsuło. Zamiast poprawić, zniweczono wszystko V olałbym był żyć w tej dawnej Francyi, z jej nadużyciami i nędzą, żyć jak wieśniak, jak robotnik rolny niż dziś, w nowej Francyi, jako półmieszczanin, bez środowiska, bez przeszłości, bez zasad! Mniejbym cierpiał... A ty, Salomonie, czembyś ty był? Przypommj sobie, że pod dawnemi rządami w r. 1787, Malesherbes na rozkaz królewski zwołał komisję złożoną ze znakomitszych Żydów, obowiązana obmyśleć środki dla polepszenia doli swoich współwyznawców. Ośmiu wybitnych Żydów otrzymało dyplom naturalizacyjny. Więc te dawne rządy gotowe były do udzielania przywilejów i Żydom... Gdyby nie Rewolucja, rzeczy byłyby szły taką koleją, to jest, że zwolna wszystkie rodziny żydowskie, odznaczające się jakiemiś zaletami, byłyby wsiąkły w społeczeństwo francuskie, łącząc się z niem i wzbogacając je tym umiarkowanym dopływem. Byłyby tak samo, jak plebejusze, wchodziły w szeregi arystokracyi, odświeżając ją swojemi siłami. Byłoby u nas, jak w Anglii, gdzie taki lord Beaconsfield, taki Rotschild zasiadali w Izbie Lordów. I mów mi potem, że zrobisz tę wojnę ras, jaką mamy teraz we Francyi, która się wyłoniła z zamętu 1788 roku!
— Tak, powiem to! — zawołał Crémieux-Dax z posępną energią. — Wolę francuskie walki, niż angielską pogodę! Najpiękniejszym losem jest los tego, kto walczy o sprawiedliwość, pogwałconą w jego własnej osobie...
— I niech raczej zginie kraj, niż zasada! — powiedział Jan gorzko.
— Jesteście, panowie, bliżsi porozumienia się, niż sądzicie — zauważył ksiądz Chanut.
Ksiądz, najbardziej nawet podlegający złudzeniom, ma bardzo dużo bystrości wyrobionej słuchaniem spowiedzi.
Ksiądz Chanut, pomimo, że nie wiedział nic o Janie Monneron, odczuł w głosie brata Julii boleść, dla której gwałtowna dysputa była pewną ulgą. Nie wiedział też i o młodym Żydzie nic więcej, prócz tego, że jest wszechstronnie wykształcony i że ma przekonania kolektywistyczne; ale czuł, że ta rozmowa i jemu sprawia boleść, nie mającą nic wspólnego z jego zasadami.
Zwrócił się więc do nich obu:
— Obaj marzycie o królestwie Bożem na ziemi, bo dążycie do poprawy porządku społecznego... Tylko pan, panie Monneron, uważasz, że środkiem do tego jest rodzina; według pana zaś, panie Crémieux-Dax, pojedynczy człowiek. Mojem rzemiosłem jest służenie duszom. Rzemiosło to można praktykować wszędzie, nawet w socyalistycznej restauracyi, głosząc słowa pokoju i pojednania...
Skończywszy jedzenie, powstał i przeżegnawszy się, mówił dziękczynną modlitwę.
Obaj młodzi powstali także, nie odpowiadając nic.
Kościół jest taką skarbnicą odwiecznych doświadczeń, że jego przedstawiciele trafią zawsze do odkrycia moralnej prawdy, choćby przysłoniętej dziwacznemi zboczeniami przekonań politycznych.
Ksiądz Chanut kilku słowami określił trafnie rozbieżność przekonań obu dumnych przyjaciół: jeden z nich zrozumiał — ale kosztem jakich przejść! — że celem życia ludzkiego jest rodzina. A kto ma takie przekonanie, stoi już na granicy starożytnych pojęć...
Rodzina dąży do obalenia pojęcia doczesności. Ona chce trwać przez wieki. Żąda majoratów, albo wolności zapisów i podtrzymuje ją władza ojca. Wymaga ona przyznania zmarłym praw i wpływu na czynności żywych. To prawo przeszłości musi mieć dziedzicznego przedstawiciela, z czego wypływa konieczność rodziny królewskiej i monarchicznego ustroju.
Crémieux-Dax uważał świat za scenę, na której rozgrywa się jakiś mistyczny dramat, bez względu na takie drobnostki, nie mające wagi, jak: rodzina — naród — rasa.
Podobna filozofia prowadzi człowieka do przyznania absolutnych praw indywidualnemu sumieniu, a fatalnym tego wynikiem jest anarchia.
Na jednym jednak gruncie mogli się porozumieć ci dwaj przeciwnicy, bo byli oni zawsze przeciwnikami, pomimo, że zbratali się we wspólnych utopiach. Byli zmuszeni mieć wzajemny szacunek dla swojej dobrej wiary, dla tego, co ksiądz nazwał w swym ewangelicznym języku „poszukiwaniem Królestwa Bożego.”
On sam, mówiąc o służeniu duszom, oznaczył swoje stanowisko w tem opłakanem otoczeniu, w które zaplątał był swoją szatę kapłańską.
Wszyscy trzej wyszli w milczeniu z restauracyi.
Jan zapomniał o całej dyspucie, którą sam się dziwił, że prowadził. Gorączka paliła go na samą myśl, że nareszcie spotka Rumesnila.
Ksiądz Chanut, którego twarz nie kłamała, miał temperament misyonarza, pokrewny z wielu względów temperamentowi ludzi czynu — i układał już sobie przemowę, którą ma za kwadrans wygłosić przed publicznością równie wrogą jego religii, jak gdyby się składała z Chińczyków lub Japończyków.
Crémieux-Dax był zanadto udręczony w uczuciu przyjaźni swej dla Jana, ażeby nie miał próbować zbliżenia się do niego. Skorzystał z chwili, gdy wchodzili na schody, prowadzące prosto z ulicy do lokalu Związku.
Na starych ulicach paryzkich spotyka się jeszcze te malownicze zabytki, uwidoczniające dawny poziom ulic.
Ksiądz był już na najwyższym stopniu schodów, gdy dwaj młodzieńcy na dole rzucali urywane słowa:
— Co ci jest, Janie? — zapytał Crémieux-Dax. — Co się stało? Nie widziałem cię od kilku dni, a dziś jesteś taki dziwny...
— Stało się, że mam już dosyć kłamstwa, łudzenia samego siebie i drugich. Przekonałem się aż nadto dobrze, do czego to prowadzi. Chcę żyć prawdą! — odpowiedział Jan.
— Więc naprawdę myślisz to, coś mówił? — zapytał Crémieux-Dax.
— Najzupełniej... — odrzekł brat Julii.
A zobaczywszy na twarzy przyjaciela młodości wyraz szczerego zmartwienia, porównał go z tamtym drugim — z tym Judaszem, którego może zobaczy za kilka minut — i względem tego wierzącego przyjaciela, od którego był już tak daleki przekonaniami, doznał tego samego uczucia, jakie miał dla niego Crémieux-Dax w tem samem miejscu w miniony czwartek.
Wziął go za rękę i uścisnął, nie mówiąc nic. Oczy jego były pełne łez.
To milczenie i te łzy były tak wymowne, że Crémieux-Dax zrozumiał, iż nie powinien nalegać, jeżeli nie chce zranić cierpiącego serca.
Jaki był powód tego cierpienia? Domyślał się.
Jakże trafnem jest przysłowie:
„Cudze cierpienie wydaje się nam snem.“
Czy może kto zrozumieć cierpienie nawet tych, których się najwięcej kocha?
Pomimo całego swego fanatyzmu, pomimo nadzwyczajnej wagi, jaką przywiązywał Crémieux-Dax do dzisiejszego posiedzenia, nie byłby jednak dziś zdolny czuwać nad swoim Związkiem, gdyby był wiedział, jaki cios spadł na jego przyjaciela.
Na schody i do sieni wchodziło teraz dużo ludzi. Dwóch policyantów stało u wejścia, przypatrując się wchodzącym.
— Ja sam wezwałem policyę — szepnął Crémieux-Dax swoim towarzyszom.
Zdawało się, że chce zawczasu usprawiedliwić się z żywego zarzutu, jakim byli ci dwaj przedstawiciele siły publicznej, postawieni przez niego na straży dzieła, stworzonego przez krańcowy indywidualizm.
— To jest system, do jakiego ucieka się natura — dodał. — Dawniej uformowane organa osłaniają te, które się dopiero tworzą... To tłuste tkanki liszki, żywiące poczwarkę, a raczej motyla, który się w niej formuje...
Ksiądz Chanut skinął głową potakująco, jak się to często zdarza księżom z tej samej, co on, partyi, przekonany tą frazeologią, niby naukową, w jakiej celują niektórzy demagogowie, obecnej chwili, a zdradzającą najzupełniejszy brak ścisłości umysłu, najzupełniejsze przeciwieństwo racyonalnej metody obserwacyi: rozumowanie za pomocą analogii.
Trzej towarzysze weszli na schody. Przepychali się przez tłum studentów i robotników, zapełmający schody, oczekujący swojej kolei. Crémieux-Dax dla dla utorowania sobie drogi trzymał w ręku, wysoko nad głową, trzy niebieskie bilety. Jednym z artykułów opracowanej przez niego tak skrupulatnie ustawy było, że w dniach wielkich zebrań bilety, rozdawane tym, którzy mieli zająć miejsca na estradzie, dawały im prawo wejścia przed zwykłymi słuchaczami, członkami lub gośćmi, zaopatrzonymi w bilety białe. Zazwyczaj drobny ten przywilej nie napotykał trudności. Ale tego wieczora założyciel Związku Tołstojowskiego mógł sobie zdać sprawę z działalności swego przeciwnika, Riouffola, podczas upłynionego tygodnia. W chodzących od pierwszego stopnia przyjęło groźne pomrukiwanie. Tłum rozstępował się przed nimi, ale robiąc uwagi, które zapowiadały burzliwe posiedzenie. Padały wyrazy, wymawiane dotąd jeszcze półgłosem, jedne poprostu grubiańskie, inne gorsze od grubiaństwa: Ktoś zawołał:
— Beznosy idzie!
Była to szydercza aluzya do długiego nosa księdza Chanut, wydającego się jeszcze dłuższym skutkiem wychudzenia twarzy. Na szczęście, wykrzyknik ten był niezrozumiały dla księdza, ale nie dla Crémieux-Daxa, bo młody Żyd, jako apostoł socyalizmu, uważał za obowiązek, dokładne wystudyowanie ludowego języka i zwrotów, tak samo, jak nauczył się w swoim czasie greckiego.
— Dwóch Sorboniarzy i jezuita! Dobrzy zakładnicy — co, chłopcy!
Ksiądz i Crémieux-Dax nie zwracali uwagi nawet na tak zrozumiałe, grubiańskie przytyki. Jan nie słyszał nic, opanowany gorączką oczekiwania. Przebiegał niespokojnym wzrokiem tłum cisnący się pod płomykami gazowemi, mało rozpalonemi dla oszczędności. Zdrajcy nie było wśród tego tłumu. Zaledwie gdzieniegdzie spostrzegał twarz któregoś ze stałych bywalców Związku. Każdy z członków komitetu Tołstojowskiego przed wykładami otrzymywał dwadzieścia pięć biletów wejścia do swego rozporządzenia. Rioffol podjął się rozdać, oprócz swoich, bilety Maryusza Gons i Brisselota. Zebrał w ten sposób, w miejscach zebrań anarchistów, na które uczęszczał, siedmdziesięciu pięciu „towarzyszów,” zdecydowanych wykonywać jego rozkazy i niedopuścić do tego, ażeby „tak zwany Chanut ustawił swoją spluwaczkę w Tołstojowskim Związku” według określenia elektro-technika. Prócz tego, Riouffol, Gons i Brisselot mogli liczyć w zebraniu związkowem na równą mniej więcej liczbę swoich stronników, dzięki temu: że każdy z członków komitetu, do którego należeli, miał prawo wprowadzić do Związku dwudziestu czterech nowych członków. Jednem słowem, mieli na swoje zawołanie blizko stu pięćdziesięciu krzykaczy, gdy tymczasem Jan i Rumesnil z wiadomych powodów nie pomyśleli o rozdaniu swoich biletów. Zatem grupa stronników księdza Ohanut i jego wykładu ograniczała się prawie tylko do przyjaciół i zaproszonych przez Crémieux-Daxa i hugonotę Robetiéra. Była to mniejszość, zdolna tylko swoim oporem powiększyć zamieszanie, które banda Riouffola zamierzała wywołać, i zanim jeszcze Crémieux-Dax i jego towarzysze doszli na górę, już pewne objawy zapowiadały niedaleki wybuch walki pomiędzy liberalnym odłamem — tymi, których Brisselot zwał wyszukanem mianem „klerykalników,” a resztą zgromadzenia. Bo gdy pośród szyderstw, jakiemi obsypywano w przejściu księdza Chanut, Crémieux-Daxa i Jana Monneron, odezwał się głos z tłumu:
— Brawo, liberały! Ci, którzy was znieważają, są podli!
Ryknęły liczne głosy naokoło:
— Za drzwi z nimi!
Ale jeden z działaczów, urządzających awanturę, uciszył opozycyę, wołając:
— Karmaniola! — Karmaniola!
Ohydna pieśń, wprowadzona w obecnej chwili w modę, rozległa się w tej samej chwili:

„Czego żąda republikanin?
„Wolności dla rodu ludzkiego,
„Zburzenia więzień,

„Spalenia zamków,

„Spokoju w chatach!”

Policyanci, którzy podeszli ku schodom, słuchali nieporuszeni tej wstępnej zwrotki, rzucającej jaskrawe światło na dusze rewolucyonistów, wahające się zawsze pomiędzy humanitaryzmem a rzezią. Są to dwa bieguny ich draźliwości nerwowej. Uczciwi i prości słudzy kraju, którzy, jako dawni żołnierze, bronili Francyi w Afryce, w Tonkinie, pod palącem słońcem równika, wśród niebezpieczeństw jadowitej zarazy, słuchali spokojnie śpiewu, słuchali i następnej zwrotki:

Kto krępuje wolność obywateli?

Deputowani i wojsko:
Zburzmy koszary,
Rozpędźmy parlament,

Znieśmy granicę kraju.

Ten ostatni wiersz, wzruszającej iście głupoty, rozlegał się jeszcze, kiedy Crémieux-Dax i Jan Monneron zdołali nakoniec doprowadzić gościa w taki sposób witanego do przedpokoju na pierwszem piętrze. Czterech ludzi, nie należących do Związku, odbierało od wchodzących laski. Był to jeden ze środków ostrożności, przedsięwziętych przez milionera-kolektywistę na własny koszt i bardzo słusznie, o czem mógł się przekonać po chwili, gdy się rozległ nowy hałas w głównej sali, zapełnionej już w trzech czwartych częściach. Wśród wrzasku słychać było obelżywe słowo:
— Klecha! Klecha!
Wyśpiewywano je na różne tony. Wściekłe protesty przerywały wrzask:
— To wstyd!
— Hańbicie nas!
— Milczeć!
— Za drzwi tych gałganów!
W sali walka zaczynała się, zanim jeszcze wszystkie miejsca zostały zajęte. Delegowani, odznaczeni małemi bronzowemi medalikami, mającemi z jednej strony litery: „T. Z, ” a z drugiej wzniosłą dewizę: „Przyroda — Nauka i t. d.” zamieszczonemi na czerwonej wstążeczce, wchodzili i wychodzili, kompletnie przerażeni, naradzając się, rozchodząc, nakłaniając jednych do milczenia, grożąc innym wydaleniem, a przez otwarte podwójne drzwi w tej sali, przyozdobionej fotografiami arcydzieł Rembrandta, Velasqueza, Leonarda, Botticellego, Mantequni, widać było falę ludzkich głów i ramion, coraz się zwiększającą — i estradę w głębi, pustą i małą. Założyciele Związku, dla nadania jeszcze bardziej demokratycznej cechy posiedzeniom, postanowili, że tylko mówcy i członkowie komitetu będą siedzieli na ciasnej estradzie, wzniesionej zaledwie o trzy stopnie nad podłogą. Stół, na którym stała karafka z wodą, szklanka i dzwonek, oczekiwał na mówcę i na prezydującego. Delegowani, ujrzawszy Crémieux-Daxa, rzucili się ku niemu, jak ku dowódcy, powtarzając chóralną skargę:
— To awantura z góry ułożona!
— Nie dopuścimy do niej.. — Ażeby tylko odpowiedział Crémieux-Dax — ażeby tylko ksiądz Chanut nie zniechęcił się do tych dzikich ludzi...
— Dlatego właśnie przyszedłem tu, że oni są dzicy — odpowiedział ksiądz.
— Użyłem określenia, które nie jest sprawiedliwe — pośpieszył poprawić się Crémieux-Dax. — Wymknęło mi się ono, bo mam nerwy, jak wszyscy... Chciałem powiedzieć: ludzie zbłąkani... Bo im mącą w głowach — i wiem kto. Ale co można dokonać bez ludu? Lud ma w sobie wszystkie ostateczności. To właśnie stanowi jego niebezpieczeństwo i jego wielkość...
A potem, zwracając się do delegowanych, zapytał:
— Czy członkowie delegaci są zebrani?
A na potwierdzającą odpowiedź dodał.
— Brakuje tylko Rumesnila... Szkoda...
Wydobył zegarek.
— Mamy jeszcze pięć minut, a z taką burzliwą publicznością nie można opóźniać rozpoczęcia... Wreszcie, jeżeli go niema, to trudno!
— Nikczemnik nie pokaże się wcale — pomyślał Jan. — Dopiero jutro z nim się zobaczę... Ale się zobaczę... Jeżeli go niema, co ja tu mam do czynienia? Zaczekam jeszcze pięć minut...
I poszedł za przyjacielem. Crémieux-Dax wszedł z księdzem Chanut w wązki korytarzyk, który okrążał główną salę, i przez bibliotekę prowadził do pokoju, zwanego szumnie Salą posiedzeń Rady. Były tam cztery osoby, przysłuchujące się w milczeniu wrzawie wzmagającej się w sąsiedniej sali. Był tam rudy, z niemieckiem obliczem Robetiére, zwolennik Ruskina kudłaty Maryusz Gons, cudaczny mówca Boisselot i Riouffol, którego cera wydawała się jeszcze bardziej żółtą, twarz miała wyraz jeszcze więcej błędny, dolna warga wysunięta była jeszcze silniej, a oczy bardziej błyszczące, niż zwykle. Ta wrzawa, zapowiedź bachanalii, której on był impresaryem, budziła w nim dziką radość, która się jeszcze wzmogła na widok wchodzącego księdza Chanut i jego dwóch przewodników. Ale zmieszał się, nawet w tej chwili złośliwego tryumfu, na widok spokoju Crémieux-Daxa, który przywitawszy się z innymi, podszedł do niego, wyciągając rękę. Nie widzieli się oni jeszcze od chwili wymówienia krwawych słów, rzuconych przez introligatora w tem samem miejscu, a odnoszących się do Modderfontein.
Dzień dobry, Riouffol... — przemówił założyciel Związku Tołstojowskiego.
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się zrobić większego poświęcenia dla swego dzieła. A gdy Riouffol pozwolił wziąć swoją rękę machinalnie, prawie osłupiały ze zdziwienia, Crémieux-Dax mówił dalej...
— Przedstawiam tobie i towarzyszom księdza Chanut, który przybywa do nas, jako gość... Słyszysz ten hałas? Przygotowuje się manifestacya. Czy mam ci przypominać ustawę, którąśmy podpisali i paragraf, który uznaje solidarność, jako członków komitetu we wszystkiem, z wyjątkiem podania się do dymisyi? Czy kto z was życzy sobie wykreślić się w tej chwili? W takim razie wolno mu będzie wziąć udział w nieprzyjaznej manifestacyi. Jeżeli zaś nie? to zobowiązany jest swoim podpisem połączyć się z nami w celu jej stłumienia...
Kiedy człowiek silnej woli występuje jasno z jakiem twierdzeniem i stawia kwestyę wyraźnie, bez żadnej dwuznaczności, wywiera to silną suggestyę na najsilniejszych nieprzyjaciół. Z trzech członków komitetu Związkowego, którzy głosowali przeciwko wykładowi księdza Chanut, jeden tylko, co prawda, postarał się o urządzenie dzisiejszej awatury — Riouffol. Dwaj drudzy — Maryusz Gons i Brisselot, przyłożyli się do tego tylko pośrednio, oddając w ręce introligatora pięćdziesiąt biletów, danych im do rozporządzenia. Ale widząc, jaki użytek z nich zrobił, musieli uważać się za jego wspólników. Ani oni, ani Riouffol nie spodziewali się spotkać z tym artykułem ustawy, o którym nie pomyśleli, a który zmuszał ich do wyparcia się publicznie całem zachowaniem manifestantów, sprowadzonych tu przez nich — albo do odegrama nikczemnej roli zdrajców i hypokrytów — lub też do wystąpienia z komitetu, co równało się wystąpieniu ze Związku. Układając ustawę, założyciel swoim genialnym zmysłem organizacyjnym przewidział takie wewnętrzne rozterki. Dla zabezpieczenia zgody dodał zastrzeżenie, że członek komitetu, podający się do dymisyi, przestaje tem samem być członkiem Związku. A że następny artykuł zastrzegał, komitet dopełnia się sam, więc w razie ustąpienia Riouffola, Maryusza Gons i Boisselota, zastąpiliby ich ludzie wybrani przez Crémieux-Daxa, który skłoniłby do głosowania według swego życzenia trzech pozostałych członków: Rumesnila, Robetiéra i Jana Monneron. Riouffol i dwaj jego sojusznicy zmieszali się wobec takiego postawienia kwestyi, które byłoby prawdziwym zamachem stanu w łonie Tołstojowskiego Związku. Poczuli w Crémieux-Daxie mistrza. Ponieważ milczeli, Crémieux-Dax zapytał:
— Zatem, godzimy się na jedno wszyscy sześciu Dobrze! Teraz, ponieważ nie przybył Rumesnil, który miał dziś prezydować, proponuję losowanie celem wyboru prezydującego, albo też głosowanie. Za dziesięć minut jeszcze trudniej będzie to uciszyć. Słuchajcie...
Śpiew, zaczęty na dole, rozlegał się teraz w całej sali i najohydniejsze strofki bluźnierstw dochodziły wyraźnie przez cienką ścianę, strofki będące wiekuistą hańbą polityków, którzy upędzając się za nizką popularnością, pozwolili je śpiewać w swojej obecności, a nawet niekiedy sami śpiewali.
— Głosujmy, panowie! — przemówił Robetiere. — Trzeba położyć koniec tym skandalom!...
— Głosujmy! — powtórzył Jan.
Nawet on pogrążony w swej trosce nie mógł powstrzymać się od współczucia dla księdza Chanut, który stojąc w rogu pokoju udawał, że przygląda się uważnie fotografii, przedstawiającej portret człowieka uwieńczonego laurem, dzieło Antonella z Messyny...
To arcydzieło, które można oglądać w Gastello Sforzesco w Medyolanie, wywoływało na tych ubogich, nagich ścianach, wspomnienie potęgi arystokratycznych Włoch piętnastego wieku.
Silny i spokojny pędzel artysty świadczył o cywilizacyi twardej, lecz gruntownej danej epoki — wyraz siły w twarzy modelu tenże sam.
Ale ten obraz był równie niewłaściwym w tej socyalistycznej norze, jak i obecność księdza, który mu się przyglądał, nic nie widząc.
Czy może zaczynał rozumieć w tej chwili daremność swych usiłowań i mylność swojego systemu politycznego, gdy zobaczył jaką burzę nienawiści wywołało jego wspaniałomyślne przyjście do obozu nieprzyjacielskiego?
A może ofiarowywał on w głębi serca tę chwilę próby Temu, z którego Ofiarą jego dusza gorąca łączyła się codzień, wymawiając słowa modlitwy:
Qui, pridie quam pateretur, panem accepit in sanctos ac venerabiles manus suas...
Msza, to dalszy ciąg Ofiary na Golgocie.
Dla prawdziwego kapłana odprawienie jej rano jest zdobyciem nadprzyrodzonej siły do wytrwania w przeciwnościach.
Odblask wewnętrznego płomienia rozjaśniał w tej chwili twarz tego niepożytecznego, lecz świętego apostoła...
Niepożytecznego?
Nie.
Prawo, które nie pozwala na zmarnowanie jednego atomu materyi, rządzi i w świecie ducha, więc i w tej chwili męczarnia księdza wywoływała wpływ mistyczny na otaczających.
Przybył on, ażeby przemówić w obronie Kościoła do tego tłumu, w którym niegodziwa robota ostatnich lat dwudziestu pięciu wykorzeniła uczucia chrześcijańskie. A ci obłąkańcy nie chcieli mu pozwolić na wymówienie jednego słowa! Lecz jego łagodna i smutna dostojność, Jego spokój pełen powagi i pobłażliwości, jego pobożne uczucia, wszystko to nie przeszło bez wrażenia.
Brat Julii Monneron, przeżywający tak okropne chwile, w oczekiwaniu tej najokropniejszej, która zbliżała się ku niemu, tragiczniejsza od wszystkiego, co go dotąd spotkało, z widoku tego biednego kapłana, naiwnego w swych poglądach na społeczeństwo, a tak wzniosłego w swem męztwie, czerpał nową i wzruszającą naukę, czem jest głęboka wiara.
Widział wyraźnie jej siłę, tę siłę pocieszającą, i dobroczynną, potęgę światła i niezachwianej pewności.
Crémieux-Dax miał także wiarę, ale fałszywą widocznie i bezpłodną, którą potępiało doświadczenie rzeczywistości.
Świadczyły o tem wrzaski dochodzące z sali, i marność jego usiłowań dla zdobycia tak nędznych wyników, jak ten, do którego doprowadziła jego dyplomacya.
Robetière i Jan wyrzekli prawie jednocześnie Swoje:
— Głosujmy!
Riouffol spojrzał na zegar i zrobił uwagę, że dziewiąta jeszcze nie wybiła i że Rumesnil może nadejść.
Crémieux-Dax skorzystał z tej zwłoki i wziąwszy na bok przyjaciół, prosił ich, ażeby głosowali za introligatorem.
Gdy zegar wybił dziewiątą, zabrano się do głosowania.
Riouffol, zajęty oczekiwaniem na spóźniającego się Rumesnila, nie zmówił się ze swoimi stronnikami, z których jeden dał głos na Robetièra, a drugi na Monnerona. Introligator sam głosował na Crémienx-Daxa.
— Riouffol ma trzy głosy.. — oznajmił Crémieux-Dax, który wziął na siebie sprawdzanie głosów. — Więc on zostaje prezydującym... Panie Chanut, idziemy, jeżeli pan sobie życzy. Riouffol...
Introligator powstał.
Grwałtowna walka malowała się na jego twarzy i silna boleść w małych, czarnych oczkach, które wlepił w Crémieux-Daxa, Jana i Robetièra, z gniewem graniczącym z wściekłością. Uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż się zachwiał, a papiery pospadały na ziemię.
— Chcieliście tego, panicze! Więc wojna... A! dobrześ pokierował sprawą, Crémieux-Dax! Doprowadziłeś do tego, czegoś chciał! Każesz mi Wybierać pomiędzy Związkiem a sumieniem socyalisty?... Już wybrałem... Nie poprowadzę tego oszusta — wskazał wyciągniętą pięścią na księdza Chanut — do tych dzielnych chłopców...
I pokazał drzwi prowadzące do sali, gdzie huczała teraz istna burza wycia i ryku.
— Proszę o dymisyę. Co? Kontent jesteś? Ale Związek dyabli wezmą... Dobrze wam tak! Zobaczymy się jeszcze... Do widzenia, Robetière! Twoi przodkowie, których wyganiały mnichy, byliby ci radzi, gdyby cię mogli zobaczyć!... I nasi także, Monneron, którzy odrabiali w pocie czoła pańszczyznę dla klechów!... A co do ciebie...
Podszedł do Crémieux-Daxa i wpatrując się w niego z nienawiścią tak gwałtowną, że nie był zdolny przemówić, podniósł rękę... ale opuścił ją i wyszedł do sali, gdzie został powitany wrzaskami swojej bandy.
Potem nastąpiła groźna cisza.
Była ona dowodem, że przyprowadzeni przez Riouffola „towarzysze“ są dobrze zorganizowani. Co im poleci teraz ich przywódca doprowadzony do ostateczności?
— Trzeba głosować powtórnie, towarzysze... — przemówił Crémieux-Dax, który z niezachwianą obojstnością wysłuchał wściekłej przemowy robotnika.
Podobny on był wśród burzy zagrażającej rozbiciem jego pozbawionemu żywotności Związkowi do kapitana okrętu, stojącego na pokładzie, którego każde słowo, każdy ruch, są stanowcze, spokojne i obliczone.
Kiedy Riouffol zbliżył się do niego, tylko drga ące usta Crémieux-Daxa zdradzały gniew równie gwałtowny, jak uniesienie jego wroga, ale opanował się wysiłkiem woli.
I tylko ta magnetyczna siła energh moralnej powstrzymała szaleńca od uderzenia go.
— Tak — powtórzył — głosujmy i prędko...
Ja nie będę głosował — przemówi Maryusz Gons. — Myślę to samo, co Riouffol i proszę o dymisyę. To dla mnie za szpetne...
I wymawiając tę skargę zniechęconego estetycyzmu, wskazywał oczyma na księdza, stojącego nieruchomo, a tymczasem Brisselot wygłaszał swoje zdanie stylem, który skutkiem nieustannej pracy w tym kierunku stał się u niego naturalną już formą wyrażania myśli:
— I ja też żądam dymisyi, jak Riouffol i Gons: Jeżeli Związek nie jest przedsięwzięciem zaradczem przeciw niedomaganiom społecznym, to go niema. Wolno wam, z waszą zmysłowością murzyńską, ofiarowywać swoje mieszczańskie czerepy na nawóz dla pasożytów z zakrystyi! Wszy lęgną się tylko na brudnych głowach... Mój łeb czysty...
— Czy chcesz być prezydującym, Monneron? — zapytał Crémieux-Dax. — Albo ty, Robetiére?...
Poraz pierwszy, od czasu gdy zapał rewolucyjny popchnął go do uczęszczania na zgromadzenia ogłupiające umysły, nie mógł on utaić wzgardy, które obudziła w nim dziwaczna pretensya wyznawcy i „piękna dla wszystkich” i bezdenna głupota elektrotechnika.
— Poszli... Co za kapuściane głowy! Co za mózgi!
A widząc wahanie przyjaciół, zapytaŁ:
— Może wolicie, ażebym ja prezydował? Dobrze. Panie Chanat, proszę o przebaczenie w imieniu wszystkich tu obecnych. Czy pan zechce pójść ze mną?
— Dopóki jesteśmy żywi — dodał Robetiére — zaręczamy, że ci ludzie nie porwą się na pana...
— Nie myślą o tem nawet... — dodal Crémieux-Dax. — Ich uspokojenie w tej chwili dowodzi, że są prowadzeni przez przywódców, oto wszystko. Chodźmy do nich odważnie — szczerze — a może uda się nam ich zawrócić. Lud daje się zwodzić, ale nie na długo...
— Chodźmy — powiedział ksiądz z prostotą.
Było rzeczywiście coś imponującego w tem wejściu na małą estradę wątłego księdza w towarzystwie trzech studentów, w obliczu tego tłumu, złożonego z dwustu pięćdziesięciu ludzi, których dwie trzecie objawiło swoje nienawistne usposobienie śpiewem, godnym ludożerców.
Wejście komitetu stronnicy powitali oklaskami, na które przeciwna strona odpowiedziała wrzaskiem.
Jan, który szedł na końcu, ujrzał przy jaskrawem świetle gazu powykrzywiane twarze, usta otwarte do krzyku, oczy obłąkane wściekłością.
I to pandemonium nosiło miano „Związku Tołstojowskiego!”
Było to niejako karą dla znakomitego pisarza rosyjskiego, który obłąkany pychą stał się zbrodniczym propagatorem anarchii w swojem społeczeństwie wśród obcych, że imię jego, wsławione tylu znakomitemi dziełami, stało się szyldem dla takich, jak to zebrań!
Crémieux-Dax, stanąwszy przed stołem prezydującego, usiłował uciszyć ogłuszający hałas to dzwonkiem, którym poruszał rozpaczliwie, to wołaniem, które się rozpływało wśród wrzawy:
— Towarzysze!... „Towarzysze!...
W powietrzu, niemożliwem już do oddychania, unosił się jakiś wyziew zwierzęcy, odór dzikich bestyj...
Wrzaski rozlegały się krzyżując, wściekłe i ciągle też same:
— Podli!
— Nędznicy!
Pyta kak w odd. Km, — Zbóje!
— Jezuici!
— Milczeć!
— Za drzwi!
— Niech żyją anarchiści!
— Precz z klechami!
— Wiwat Związek Tołstojowski!
— Plujemy na to!
— Brawo! Crémieux-Dax!
— Czerwieńcy!
— Burżuje!
A przez to wszystko przerzynała się nowa zwrotka morderczego hymnu, której ostatni wiersz nabierał złowrogiej burzy, padając tu — w tem laboratoryum, gdzie się miał kształtować przyszły ustrój społeczny.

Jeden jest sposób zdobycia wolności —

Wydać wojnę Pretoryanom.
Dynamit i nafta
Dla tego sępa, co nad nami fruwa,

A dla potępionych władców — bomba!

Z tej sceny wyłaniała się tak potężna zaraza wojny domowej, że Jan dał się jej ogarnąć. Ujrzawszy swego kuzyna, jak oparty o przeciwległą ścianę, kierował ruchami ręki, oczyma i słowami tym całym piekielnym sabatem — zaczął krzyczeć:
— Za drzwi Riouffola! Nie należy już do Związku! Nie ma prawa tu być! Za drzwi!
Wtem ktoś dotknął jego ramienia i szarpnął za rękaw z taką gwałtownością, że mignęła mu myśl o napadzie na estradę. Odwrócił się i zobaczył starego odźwiernego z pałacu Rumesnilów...
— Panie Monneron, mam list do pana — powiedział stary pocichu. — Niech pan pójdzie. Powóz czeka na dole... Bardzo ważna sprawa...
Wyraz twarzy starego sługi był tak wymowny, że Jan zapomniał o tłumie fanatyków wyjących wokoło i o dwóch swoich przyjaciołach, stojących przy księdzu, których porzucał w chwili niebezpieczeństwa.
Zeskoczył z estrady, a jego zniknięcie nie zostało nawet zauważone wśród ogólnego zamieszania.
Wszedłszy do pustej teraz sali posiedzeń Komitetu, wziął list i drżącą ręką rozdarł kopertę...
W liście tym było kilka zaledwie wierszy, nakreślonych pismem Rumesnila, ale bardzo zmienionem:

„Julia raniona. Trzeba ją zabrać natychmiast i przenieść na ulicę Klaudyusza-Bernarda. Nie mogę tego uczynić, bo sam jestem raniony. Doktór opowie ci szczegóły. Ale przyjeżdżaj jak najprędzej...

R...“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.