Ponad śnieg bielszym się stanę/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Ponad śnieg bielszym się stanę
Podtytuł Dramat w 3 aktach
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1921
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteki Polskiej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
STEFAN ŻEROMSKI
„Ponad śnieg
bielszym się stanę“
Dramat w 3 aktach
Warszawa 1921
Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“

Panu Juljuszowi Osterwie,
niezrównanemu artyście
i reżyserowi
autor

OSOBY DRAMATU:

RUDOMSKA
WINCENTY, JEJ SYN
HELENA
IRENA
ŚWIATOBOR
JOACHIM
OFICER
STARSZY ŻOŁNIERZ
ŻOŁNIERZE, CHŁOPI.

RZECZ DZIEJE SIĘ WSPÓŁCZEŚNIE NA KRESACH WSCHODNICH.
AKT PIERWSZY.
(Scena przedstawia duży pokój w starym dworze na kresach wschodnich. Dostatnie meble, portyery, na ścianach obrazy. Z lewej strony wielka i szeroka szafa biblioteczna, pełna książek i manuskryptów. W głębi sceny duży, staroświecki komin z kamiennem obramowaniem. Z prawej strony komina drzwi, z lewej okno, zastawiane kwiatami. Przy drzwiach stoi młynarz Joachim, człowiek starszy, chudy, dziobaty, mówiący krzykliwie. Ubrany jest w długie buty i szary drelich. W rękach obraca kaszkiet z daszkiem. Wincenty Rudomski, młodzieniec lat dwudziestu, jedyny syn dziedziczki dóbr Łuża, wysmukły, piękny, przechadza się niespokojnie, potrącając krzesła, raz wraz rozgarnia kwiaty i wygląda przez okno.)
WINCENTY

A przez Ciekłe?

JOACHIM

Ani mowy! Wylało na wiorstę! Pszenicę zmuliło na tym wzgóreczku, co za brzeziną, a przecie gdzie zboże, gdzie woda!

WINCENTY

A od Psarskiego?

JOACHIM
Toć jaśnie paniczowi gadam: jedna woda rwie nad całemi łąkami od pagóra do pagóra.
WINCENTY

I mostu na rzece, mówisz, nie widać?

JOACHIM

Jakże ma być widać most, jaśnie paniczu, kiedy tam z mostu ani dyla! Stympale same wyrwało i poniosło, nie dopiero most, dyle. Belki przecie niesie na sobie, płoty, częstokoły, pleciaki, strzechy, stogi siana, kopy, pokosy...

WINCENTY

No, więc jednem słowem żadnego do nas niema dostępu. Jesteśmy z trzech stron zalani.

JOACHIM

A no! Kaczka tamtędy chyba przeleci, albo ten jastrząb. Tylko nasza grobla trzyma cały wart wody, żeby pięciu wsi nie zatopiło. Ja ten rów na końcu grobli, co go jaśnie panicz widział, cięgiem rozszerzam i puszczam przybór na lewą rzekę. Zbieram obrus powodzi w tamtą stronę. Można przecie sobakę zmanić na lewo. W upuście jednego stawidła nie podnoszę i, uchowaj Boże, na upust wody nie popuszczam, boby porwało. Tak, jak teraz, to wierzchem sobie, wolniusieńko powódź idzie, na pół wiorsty szeroko. To samo jaśnie pani dziedziczka chwali. Pod najsroższą karą nakazywała, żeby wodę naszą groblą trzymać, choćby się miała wylać na nasze pola w górze stawu, a ludzi zaś dólskich chronić. Własne jaśnie pani dziedziczki są słowa: choćby miało zalać samą pszenicę za krzyżem, ty, Joachim, trzymaj!

WINCENTY

Ale czy nasza grobla sama wytrzyma?

JOACHIM

Skoroby jeszcze deszcze szły, jako teraz?

WINCENTY

A właśnie!

JOACHIM

Moc Boska! Jedno wiem: upustu nie można tknąć. Jakby napór powodzi na upust poszedł, nie wytrzyma żaden słup, ani stawidło. Sam upust ze wsiem wyrwie i poniesie, uchowaj Boże miłosierny! Taka to woda! Trza bez zmrużenia oka głęboką moc wody kierować na ten przekop, co w końcu grobli. Zmiłowanie boskie nad nami!

WINCENTY
Jakże ty myślisz, Joachim? Znasz przecie swoje wody i wszystkie drogi. Pan Olelkowicz przejedzie bezpiecznie od strony Mochnów? Ta jedna jedyna drożyna mu została. Prawda? Przecie to jutro rano ślub panny Ireny. On tu dziś nad wieczorem musi być! I będzie, żeby kije z nieba leciały. Ja go znam!
JOACHIM

Od Mochnów przejechać może tą drożyną, co nad rzeką. Ale ta drożyna wodą zalana. Po zady konie będą we wodzie brodziły, powóz się wody opije, ale przejechać mogą, bo przecie tę drogę znają. Sam jaśnie panicz, Olelkowicz, ją zna, no i na koźle nie będzie miał byle kogo, tylko samego Kukwę, a ten tę drogę zna, jak swoje pięć palców.

WINCENTY

Znać drogę, znają, ale pomyśl, że ze trzy wiorsty będą musieli na oślep noga za nogą jechać w głębokiej wodzie. Nad tem pomyśl!

JOACHIM

Jeżeli woda nie przybierze, jeżeli, naprzykład, powódź będzie taka sama... A jeśli, czego Boże broń, głębsza pójdzie... Jakaż tu na to rada!

WINCENTY

Jeżeli już są w drodze?

JOACHIM

Czy ja wiem? Może na taki czas jaśnie panicz się zastanowił i nie wyjechał.

WINCENTY
Pleciesz! Są w drodze, bo wysłał telegram z miasta dziś rano, że wyjeżdża.
JOACHIM

Kiedyż ten posłaniec z telegrafem tu przyszedł? Ja go nie widział.

WINCENTY

Wyżynami przeszedł.

JOACHIM

To to jego Michał łodzią dostawiał?

WINCENTY

No właśnie.

JOACHIM

Ha! Wola Boska! To już jaśnie panicz Olelkowicz jedzie. Teraz będzie może w Leszczycy, może gdzie dalej, może bliżej. We wodę się pewnie puszcza. Mogą przejechać, bo Kukwa będzie pozór dawał. Jeśli gdzie powódź wyrwę wyjęła, no, to się wywalą we wodę, ale i wylezą. Na ślub przecie jadą.

WINCENTY

Tak, prawdę mówisz: „na ślub przecie jadą...“

JOACHIM

Chybaby jaśnie pani sama ślub odłożyła, ale widzi mi się, że chyba nie.

WINCENTY
Nie, nie odłoży, żadną miarą nie odłoży. Bądź zdrów, Jochym.
JOACHIM

Upadam do nóg, jaśnie paniczu. (Wychodzi)

WINCENTY
Na ślub przecie jadą...
(Patrzy długo we drzwi, za któremi zniknął Joachim. Słychać daleki, monotonny szum powodzi, kiedyniekiedy krzyk z odległości.)
WINCENTY (zbliża się do okna, wygląda)

Pada... Znowu ulewa! (z radością) Rostąp się niebo! Spadaj, potopie niebieski! (Po chwili) Jutro o tej porze już będzie po wszystkiem. Wrócimy z kaplicy w Klonach, gdzie się odbędzie ślub Ireny z Olelkowiczem. Cóż ja pocznę, gdy będę patrzał na ten ślub, gdy potem będę jechał konno za ich powozem? Jak ja sobie dam radę! Jak ja ten jutrzejszy dzień... (Głucho szlocha, wałęsając się po pokoju.) Jutro... o tej porze...

(Ociężale zmierza do sofy, stojącej z lewej strony, siada bezwładnie w rogu i ujmuje swą głowę w obiedwie ręce. Tak pozostaje długo w nieruchomej postawie.)
IRENA
(uchyla drzwi, wchodzi na palcach, rozgląda się po pokoju, mówi szeptem.)

Wiko!

WINCENTY (z radością, z rozkoszą)

A!

IRENA (szeptem, tajemniczo)
Niema tu nikogo?
WINCENTY

Niema nikogo.

IRENA (wskazując drzwi na lewo).

A tam?

WINCENTY

Zdaje mi się, że i tam niema nikogo.

IRENA

Zobacz.

WINCENTY
(pospiesza do drzwi bocznych, uchyla je i zagląda przez szczelinę. Po chwili)

Niema tam żywej duszy.

IRENA (gwałtownie)

Wiko! Wicuniu!

WINCENTY

I cóż?

IRENA

Płaczesz...

WINCENTY

Nie, Iruś...

IRENA

Płakałeś, ty, taki duży mężczyzna! Student uniwersytetu, dziedzic Łuży...

WINCENTY

Śmiej się, Irenko, śmiej się do rozpuku! Jutro...

IRENA (w uniesieniu)
Ach, jutro!
WINCENTY

Czemuż wyśmiewałaś się ze mnie?

IRENA

Wyśmiewałam się z nas obojga! Z ciebie i ze siebie! Sama nie wiem...

WINCENTY

Czegóż chcesz odemnie?

IRENA

Nie wiem... Chciałam... Musiałam... pożegnać się...

WINCENTY

To już na wieki, Iruś!

IRENA

Na wieki.

WINCENTY

Idź sobie! Bo mógłbym cię za to słowo!...

IRENA

Mnie? Alboż to moja wina? W inną stronę zwróć twe pogróżki!

WINCENTY

Ty, nie kto inny, odchodzisz na wieki odemnie!

IRENA
To prawda, że konie i juczne woły więcej mają woli, niż my!
WINCENTY

Zapóźno już dziś na wyrzekanie. Już się stało.

IRENA

Czemuż nie okazałeś swej woli, żelaznej woli?

WINCENTY

Jedno ci mówię: nie zdołam przeżyć jutrzejszego dnia! Wiedz o tem!

IRENA

A ja?

WINCENTY

Ty? Będziesz miała młodego męża...

IRENA

A ty masz młodą narzeczoną.

WINCENTY

Czy po to przyszłaś tutaj, żeby mię razić po raz ostatni, żeby wytykać mi moją nędzę?

IRENA
Ty, młody i silny mężczyzna, chciałbyś, żebym ja wzięła była na się wszystko, żebym stanęła oko w oko do walki z twoją matką. Sam dobrze wiesz, że nie byłabym wygrała. Nigdy! Zwyciężała mię ona przez całe moje życie, od najdawniejszego dzieciństwa, od pierwszych dni, które pamiętam. Znała mię i wiedziała, jak i czem mię pokonać. Pokonała mię. Cóż miałam począć?
WINCENTY

Wiesz więc dobrze, z kim mnie walczyć wypadło, a chcesz, żebym ja, syn, podjął tą walkę. Przeciwstawić się jej, bój z nią rozpocząć? Gdybyż to zresztą można z nią było mocować się, jak z każdym na świecie człowiekiem...

IRENA (z ironią)
Czemuż to znowu nie można, jak z każdym świecie człowiekiem? Tego nie rozumiem. Nie jest przecie bogiem, aniołem, ani demonem. Takisam to człowiek, jak tysiące innych na świecie. Takuteńki. Majątek mój, którym tak przecie znakomicie miała administrować, o czem słyszałam przez całe swoje życie, — gdy przyszło co do czego, gdy dorosłam i stałam się człowiekiem, gdy mogłam go zażądać, — gdzieś się zawieruszył. Jest, oczywiście, umieszczony w ziemi i budynkach, pozapisywany u rejentów, ale posagu otrzymać nie mogę, gdyż są trudności. Pan Olelkowicz nie żąda majątku. Nie majątku mego pożąda, tylko mnie samej. Kocha mię. Na wszystko gotów jest zamknąć oczy... Jakże wobec tego miałabym wytoczyć ordynarny spór o me pieniądze, komu, mej dobrodziejce, wychowawczyni, ciotecznej siostrze mej matki!? Powiedz... I tak oto... jutro... nadchodzi...
WINCENTY

Ach, gdybyż choć o jeden krótki dzień, o jednę dobę to jutro odwlec!

IRENA

Wiko! Cały jesteś w tym okrzyku!

WINCENTY

Ja już nic nie rozumiem, nic nie wiem!

IRENA

Tak, ty nic nie rozumiesz. Ty tylko czujesz nieprawdaż?

WINCENTY

Gdybyś mogła przez jednę sekundę czuć to, co ja czuję! Gdybyś mogła...

IRENA

Powiem ci w oczy: czuję z pewnością tosamo, co ty, lecz nadto dławi mię to wszystko, co wiem. Nie cierpią, nie znoszą tego Olelkowicza. Zgodziłam się na wszystko, co twoja matka uknuła, gdyż pragnęłam poznać całą tę gmatwaninę intryg. I jeszcze jedno: chciałam ją jaknajdalej, jaknajskryciej wywieść w pole.

WINCENTY

Gdybym mógł dzisiaj umrzeć!

IRENA
To jedno byłbyś w stanie wykonać, posłuszny synu.
WINCENTY (cichaczem)

Umrzyjmy razem, Irenko!

IRENA

A nie zląkłbyś się gniewu mamy? Wszystko, nawet umrzeć, byleby gniewu mamy na siebie nie ściągnąć. Istny — mamieńkin synoczek...

WINCENTY

Tak. Masz słuszność. Nie ja sam drżę przed nią, lecz wszystko we mnie drży z trwogi przed każdą jej boleścią. Nie mam siły, żeby ją zasmucić, nie mam odwagi bólu jej zadać...

IRENA (szyderczo)

A więc — cóż mamy począć? Wszystko się jako tako układa. Nie rozgniewasz mamy, ani dziś, ani jutro. Będziecie w zgodzie, gdy ostatni termin będzie mijał. Ja sama nie dałabym jej rady. Znam swą siłę i jej potęgę. Zostać tu po zerwaniu z Olelkowiczem, mieć ją przeciwko sobie dzień i noc, żyć tu, — o, nie! To nad me siły! Zbyt tu długo cierpiałam. A uciec w świat sama jedna — nie potrafię... (z rozpaczą). Słodka noc zapanuje pod tym dachem. Stęsknione usta Helenki czekają na twoje usta. Na moje usta także czyjeś czekają...

WINCENTY
Idź, już idź!
IRENA (z żałością)

Wiko! To nasz ostatni dzień...

WINCENTY

Już niedaleko jest twój mąż. Jedzie teraz noga za nogą. Konie jego brną w wodzie. Niema złej drogi do swojej niebogi. Za godzinę, czy za dwie godziny tu będzie. Chodź! Wyjdziemy przez ogrodowe drzwi, przez ogród, wsiędziemy w łódź... Powódź ją wywróci... Poniesie nas spieniona wiosenna woda. Daleko, daleko... Wyrzuci nas na jakiś łaskawy brzeg i złoży na kwiatach wiosennych...

IRENA

A wszakże to zadałoby boleść twej mamie.

WINCENTY

Nie będę tego już ani widział, ani czuł. W wiecznem szczęściu będę spał na twojem sercu, przy twoim boku. Czytałem w jednej pięknej opowieści Lamartina, że związali się tak oto sznurem, ażeby ich wody nie rozdzieliły, a ludzie nie ważyli się rozwiązywać.

IRENA

Ach, ty, chłopczyku... (z głęboką ironią) Lamartina!..

WINCENTY
Mam taką linę, z którą w Tatry chodziłem...
IRENA

Za godzinę przyjedzie Olelkowicz! Kto go powstrzyma! Co go powstrzyma? Szaleństwo mię ogarnia. Pocóżem na to przystała, nieszczęśliwa! Kopyta koni brodzą w głębokiej wodzie... nie! Po mojem żywem ciele idą ostremi podkowami... (z szaleństwem) Za godzinę! Kto mnie, nieszczęsną, poratuje, kto mię obroni, kto mię przed tym człowiekiem zasłoni? Co mnie obroni? O Boże mój! (wychodzi.)

WINCENTY
(rzuca się za nią, lecz staje, jak wryty, przed zatrzaśniętemi drzwiami. Pozostaje tak długo w zamyśleniu. Nagle podnosi głowę, śmieje się radośnie raz, drugi i trzeci. Pędem wybiega.)
RUDOMSKA
(wchodzi, za nią Helena.)

Nie znasz jej, Helenko, tak dobrze, jak ja, i dlatego tak sądzisz. Z pozoru rzeczywiście wygląda to tak, jak mówiłaś przed chwilą, ale kto zna Irenę od dzieciństwa, kto ją prowadził za rękę przez tyle lat, jak ja, ten wie napewno, że wszystko się na dobre obróci i pójdzie doskonale. To są tylko pozory zewnętrzne.

HELENA
Gdy słyszę te zapewnienia, znowu szczęście wstępuje do mego serca.
RUDOMSKA

Miałam ja z nią zgryzot niemało i niejedno musiałam przełamać. Upór w niej rzeczywiście szalony, samowola, a raczej swawola, monstrualna. To też, gdy dziś mam ją oddać w ręce tak silne i prawe, jak Olelkowicza, czuję ulgę niewymowną. Wiem, że spełniłam i spełniam swój obowiązek do ostatka.

HELENA

Czy Irena go kocha?

RUDOMSKA

Ależ kocha go. Oczywiście. Gdyby kochała do szału, nie pokaże tego po sobie. Przeciwnie, będzie stroiła fochy i robiła miny najrozmaitsze. Ręczę, że, gdyby ją porzucił, rozpaczałaby znowu bez końca. W niej wszystko musi być na wspak, to darmo.

HELENA

Bo mnie się zdawało...

RUDOMSKA
Ach, moje dziecko! Być może, iż Irena nie kocha swego narzeczonego tak bałwochwalczo, tak romantycznie, jak ty Wika, lecz kocha go napewno. Zobaczysz za miesiąc, za dwa, po ślubie. To dziewczyna silna, z temperamentem, a on jakby dla niej stworzony. W korcu maku się wyszukali.
HELENA

Raczej w korcu maku ich wyszukano i znaleziono.

RUDOMSKA (z rozdrażnieniem)

Moja droga! Zanadto wy, młodzi, dzisiaj sobie pozwalacie. Krytykujecie, wtrącacie się w nieswoje rzeczy, sądzicie. Za moich czasów rodzice decydowali o takich sprawach bezwzględnie i nieodwołalnie, opiekunowie łączyli stadła z rozmysłem i na wiele lat z góry. I było dobrze. Ja sama...

HELENA

Nie zmieniły się więc zbytnio czasy, bo dziś przecie dzieje się tosamo, co niegdyś.

RUDOMSKA

Inaczej się dzieje, bo my przyjmowaliśmy z pokorą decyzye naszych drogich rodziców. Wy dziś gotowibyście, jak prawnicy, lustrować wszystko, aż do najskrytszych rejestrów mądrości rodzicielskiej.

HELENA

Droga mamo, — a tak słodko jest nazywać drogą panię tem imieniem, — boję się, żeby nie postawić nogi na czyjejś krzywdzie, — nie! obok czyjejś krzywdy. Nie chciałabym mieć niczyich łez...

RUDOMSKA (gwałtownie)
Czy masz choć cień przyczyny do takiej trwogi?
HELENA

Irena nie kocha Olelkowicza!

RUDOMSKA

Wydaje ci się! Każda kobieta kocha inaczej.

HELENA

Gdym się obudziła dziś w nocy, słyszałam jej spazmatyczny płacz...

RUDOMSKA

To jest zwykłe...

HELENA

To jest niezwykłe cierpienie.

RUDOMSKA

Olelkowicz jest pięknym, zdrowym, zacnym i silnym człowiekiem.

HELENA

Mamo! Mamo! I bogatym...

RUDOMSKA

I bogatym. Niewątpliwie. Bardzo bogatym. Majątek Ireny, którym administrowałam przez lat tyle uczciwie i przezornie, wskutek rozmaitych okoliczności, których tutaj nie mam powodu i obowiązku przedstawiać, nie jest w takim stanie, w jakimby być powinien. To jest prawda. Wszystkie okoliczności, cały splot przyczyn tego stanu rzeczy przedstawiłam szczegółowo Olelkowiczowi z dokumentami w ręku i uzyskałam z jego strony zupełną absolucyę. Jestem w porządku, mój kochany sędzio.

HELENA (cicho)

Należałoby i odemnie uzyskać taką samą absolucyę.

RUDOMSKA (ze zdumieniem)

Od ciebie?

HELENA (cicho i spokojnie)

Przecie już powiedziałam. Nie chcę mieć poza sobą niczyich łez. Dziś słyszałam płacz Ireny i łzy jej padały na moją duszę. Chciałabym być szczęśliwą, lecz szczęściem pełnem ludzi czystych i niewinnych.

RUDOMSKA

A cóż to może znaczyć?

HELENA

Irena idzie za mąż według reguły dawnych czasów... (po chwili, z wahaniem się) ... idzie za mąż bez miłości, pod przymusem...

RUDOMSKA

Moja droga! Nikt jej tego człowieka nie narzucał. Nikt jej nie przymuszał. Najmniej ja. Sama zgodziła się, dobrowolnie przystała, gdy była zapytana...

HELENA
Przystała?
RUDOMSKA

Ach, dość już tych dzieciństw! Olelkowicz dziś tu będzie. Mamy tyle spraw na głowie, taki ogrom przygotowań, a tracimy drogi czas na sentymentalnych gawędach. Na dobitkę — ta powódź. Szczęście, że nie jesteśmy odcięci od kościoła i że nie trzeba będzie łodzią się wyprawiać do tego ślubu. (Z czułością) Jesteś w tym domu po raz pierwszy, gdzie masz na zawsze gospodarzyć, gdy nas już nie będzie. Trzeba, żeby każdy krok twój w dniu dzisiejszym był krokiem wesela. (Całuje ją)

HELENA (z wdzięcznością)

Takbym tego pragnęła!

RUDOMSKA

Dobrze się stało, że wesele sprowadziło cię w progi domu twego przyszłego męża. A choć nieprędko mężem nazwiesz tego dzieciaka...

HELENA (z uniesieniem)

Pragnęłabym, żeby to było wieczne wesele mojej i jego duszy!

RUDOMSKA
To już od was młodych zależy, od was jedynie. Weselcie się w duchu. Moja dusza będzie z wami... (Helena całuje ręce Rudomskiej. Po chwili błagalnie) Gdyby jednak...
RUDOMSKA

Co?

HELENA

Gdyby Irenka wyznała jawnie i otwarcie, śmiało i niewzruszenie, że nie kocha Olelkowicza, kiedy on tu przyjedzie...

RUDOMSKA (zimno i twardo)

Olelkowicz będzie tutaj za godzinę. Trzeba było dawniej załatwić owe romanse. Ślub jutro. Dość już gadaniny o dzieciństwach! (Po chwili, łagodniej) Chodźno lepiej, dziewuszko moja, pójdziemy do gospodarstwa. Pokażę ci niejedno jeszcze z twego przyszłego dziedzictwa. Niechno się twoje wielkopaństwo z wysokich parnasów raczy zniżyć do naszego poziomu. (Wchodzi Wincenty) A, jesteś... Cóż powódź?

WINCENTY (w podnieceniu i rozterce)

Wzbiera.

RUDOMSKA

Czy ten przekop Joachima pomaga?

WINCENTY

Niewątpliwie. Odprowadza nadmiar wody. Byłem tam właśnie. Nasza grobla trzyma nawał powodzi znakomicie.

RUDOMSKA
Trzebaby ów otwór jeszcze bardziej rozszerzyć.
WINCENTY

Kazałem to zrobić. Grunt tam jest już stały, zbocze pagórka, więc niema obawy o wyrwanie jamy zbyt wielkiej.

HELENA

Czy mogłabym to zobaczyć?

WINCENTY

Najchętniej cię poprowadzę, ale za chwilę, bo teraz deszcz znowu się puścił, jak z cebra.

RUDOMSKA

Ale — ale! Trzeba na gwałt posłać kogoś z osękami, linami i parą koni, oklep po Olelkowicza. Kto wie, co im się może przydarzyć.

WINCENTY

Właśnie o tem myślałem i dlatego tu przyszedłem z projektem, nie wiedząc, czy się mama zgodzi. Myślę, że to właśnie Joachim z młynarczykiem powinien oklep pojechać. Oni obadwaj najlepiej znają wody, drogi, łożyska obudwu rzek i miejscowość.

RUDOMSKA

A nie obawiasz się o groblę bez dozoru Joachima?

WINCENTY
Teraz nic się już stać nie może, gdyż wszystko przewidział i wykonał znakomicie. Gdyby zaś upust wyrwać miało, to przecież on na to nie poradzi.
RUDOMSKA

Ach, dajże pokój! Boże zachowaj od nieszczęścia!

WINCENTY

Zresztą on przecie powróci wkrótce, najdalej za godzinę.

RUDOMSKA

Więc wydaj mu polecenie. Powiedz, że pani dziedziczka kazała, bo to on lubi, żeby było po formie. Ma wziąć gniadą fornalską parę, młynarczyka, liny, osęki i natychmiast niech rusza. Może sobie jeszcze dobrać kogoś ze służby.

WINCENTY

Najlepiej niech weźmie parobka ze młyna.

RUDOMSKA

Dobrze, byleby jechali jaknajprędzej! (Wincenty idzie w kierunku drzwi.) Słuchajno, ale sam musisz być w okolicach grobli i młyna, mieć pilne oko na groblę i powódź. Gdyby coś...

WINCENTY
(zamyka szybko drzwi za sobą)

Rozumie się, rozumie się...

HELENA (za nim)

Taki deszcz!

WINCENTY (za drzwiami)
Biorę płaszcz gumowy...
HELENA (błagalnie)

Zawołajmy tutaj Irenkę. Ona przecie sama...

RUDOMSKA (po namyśle)

Dobrze, idź po nią. (Przechodzi poprzez scenę, zbliża się do sofy, siada tam i spogląda we drzwi, za któremi znikła Helena. Twarz jej stała się surowa i zimna. Wchodzi Helena, za nią Irena.) Powódź zepsuła twój dziewiczy wieczór, droga Irenko.

IRENA

Tak. Będę miała bardzo smutny dziewiczy wieczór.

RUDOMSKA

Miały się zjechać wszystkie panienki z sąsiedztwa, wszystka młodzież. Gdyby Helenka była odłożyła na parę dni swe przybycie, byłybyśmy same we dwie święciły twoje ostatnie chwile przed ślubem. Szczęście, że mamy tego kochanego gościa.

IRENA

Helenka nie jest już gościem w tym domu: należy do rodziny. Będę więc doprawdy sama jedna w ciągu tego wieczora.

HELENA
Czy dlatego w twym głosie drży nuta tak głębokiego smutku?
IRENA

Ślub... Jest to dzień tak wielkiego znaczenia. Jakże nie być smutną wobec takiego obrzędu? I ciebie czeka podobny smutek...

HELENA

Och, jeszcze nie prędko...

RUDOMSKA

Lecz za tem chwilowem zaćmieniem, zaręczam wam, kryje się słońce nieznanego szczęścia, które cienie rosprószy i napełni serca weselem.

IRENA

Któż może wiedzieć, co to jest cudze szczęście.

RUDOMSKA

Mówisz do nas tak dziwnym, nienaturalnym, powiedziałabym, napuszonym językiem.

IRENA

Mam od jutra stać się kobietą, panią swej woli. Puszę się oto i przybieram pozy, żeby być czeminnem, niż jestem. Przestaję, ciociu, mówić językiem dziecka, które przez tyle młodych lat, przez tyle lat prowadzono za rękę. Zaczynam kroki stawiać sama. Zaczynam także wyjawiać swe myśli.

RUDOMSKA
Ciekawa będę usłyszeć twe myśli, dziecko, które prowadziłam troskliwie za rękę.
IRENA

Wyjawię tedy, ciociu, pierwszą myśl samodzielną, która ciocię może zadziwi, a może nawet urazi.

RUDOMSKA

Słucham! Słucham!

IRENA

Powiem, iż taka ciekawość jest to żądza grzeszna.

RUDOMSKA

Dlaczego?

IRENA

Jest to — jakby powiedzieć? — prawie tosamo, co przystawianie ucha do piersi kogoś, kto umarł, z grzeszną ciekawością dowiedzenia się, czy umarł w istocie, już naprawdę, czy jeszcze może, czego Boże broń! — pogrążony jest w letargu.

HELENA

Co ty mówisz, Irenko?!

IRENA
Wypowiedziałam napuszone porównanie stylistyczne. Użyłam metafory, przenośni, czy jak się tam nazywa taka sztuczka językowa. Niestety! Nigdy nie byłam dobrą uczennicą w żadnym kierunku. Ciocia miała we mnie zawsze tak dużo do zganienia.
RUDOMSKA

Tak, nawet w tej chwili miałabym w tobie niejedno do zganienia.

IRENA

Ciociu! Czas mija i ucieka, a moje uszy są nastawione z posłuszeństwem i pokorą — może już po raz ostatni. Kto wie, czy jutro, po ślubie, będę już tak posłuszną, jak jestem dzisiaj.

RUDOMSKA

Gdyby żyła twa matka, nie trudziłabym cię napewno mojemi przestrogami, nie nagabywałabym morałami i nie byłabym narażoną na twe niegrzeczne wynurzenia.

IRENA (ponuro)

Gdyby żyła moja matka...

RUDOMSKA

Twoja matka była moją siostrą, nie rodzoną wprawdzie... byłyśmy przyjaciółkami najserdeczniejszemi. Celina, umierając, wiedziała, że w pewnych i niezawodnych rękach zostawia swe dziecię.

IRENA (z głębokiem wzburzeniem)

Umarli żyją i widzą! Moja matka wie i widzi wszystko!

RUDOMSKA
Co to znaczy? Co chciałaś przez to powiedzieć?
IRENA (opanowując uniesienie)

To już wszystko, co mogłam dziś powiedzieć...

HELENA

Irenko, uspokój się!

IRENA (do Heleny)

Alboż nie jestem spokojna? Czy powiedziałam cokolwiek niewłaściwego? Alboż uczyniłam lub czynię cokolwiek, co byłoby niezgodne z wolą cioci, z jej życzeniem, z jej rozkazami?

HELENA

Byłoby lepiej, gdybyś mówiła spokojnie, lecz z głębi duszy, jasno i szczerze.

IRENA (z szyderstwem)

Jasno mówić i szczerze... Oduczyłam się mówić jasno i szczerze.

HELENA

W tym dniu powinnaś zdobyć się na to, czego nie umiesz. Powinnaś zdobyć się na wolną i wyraźną mowę duszy.

IRENA

Mowa duszy... Mowa duszy... Nie uczono tutaj mojej duszy przemawiać. To niemowa! A gdyby nawet przemówiła, niema ucha, któreby głosu jej wysłuchało.

HELENA
Mylisz się!
IRENA

Niestety! Nie mylę się. Gdybyś ty sama mowę mej duszy usłyszała, pierwszabyś na mnie rzuciła kamieniem potępienia.

HELENA

Nigdy nie rzucam kamieniem potępienia.

IRENA

Zapewniam cię, że się łudzisz. Dla mnie zostało jedno jedyne, stare moje milczenie. To też milczę.

RUDOMSKA

Dziwną, doprawdy, prowadzimy tutaj rozmowę, gdy do tego domu zbliża się twój narzeczony.

IRENA

W istocie, ciociu. Lecz nie ja tę rozmowę zaczęłam.

RUDOMSKA

To prawda. To też przerywam ją i kieruję na tory weselsze. Chodźmy lepiej obejrzeć twą ślubną suknię po ostatecznej przeróbce. Ciekawa jestem, jak też teraz się przedstawi.

IRENA
Musi być piękna, jak moje marzenie.
RUDOMSKA
(gdy ma przekroczyć próg pokoju, nagle zatrzymuje się z pytaniem)

Co to znaczy? Ten huk...

(Wszystkie trzy nasłuchują. Zewnątrz dolatuje do uszu gwałtowny szum i nagły krzyk ludzki.)
IRENA (w zamyśleniu)

Powódź...

RUDOMSKA (niespokojnie)

Gdzie jest Wiko?

HELENA (niespokojnie)

Poszedł... Sam poszedł tam na taki czas...

(Daleki, przeszywający krzyk.)
IRENA

Ktoś krzyczy... (Wraca do pokoju, podbiega do okna, rozgarnia kwiaty, stojące na oknie i długo patrzy. Raptownie roztwiera okno i wychyla się na zewnątrz. W uniesieniu wzdycha.) Ach!

RUDOMSKA

Cóż tam takiego?

IRENA (wykrętnie)

Powódź...

RUDOMSKA (opryskliwie)

Wiem, że jest powódź, ale co się tam dzieje?

IRENA (szeptem)

Tam...

RUDOMSKA
Mówże!
IRENA (z utajoną rozkoszą)

Woda wyrwała cały... upust...

RUDOMSKA

Co takiego?

IRENA (j.w.)

Obawiam się, że ten wybuch wody w dolinę zaleje mego... narzeczonego... Obawiam się, że woda całą swą mocą runie na niego...

RUDOMSKA (w furyi)

Kłamiesz! Kłamiesz! Ty przeklęta!..

IRENA (powtarza tymsamym głosem)

Przeklęta!..

RUDOMSKA (długo patrzy przez okno, potem rzuca się do drzwi)
WINCENTY (wchodzi, ledwie mogąc dech złapać. Jest zmordowany, zgrzany)

Woda wyrwała cały upust.

RUDOMSKA

Kto krzyczał?

WINCENTY

Ludzie...

RUDOMSKA

Co za jedni?

WINCENTY

Chłopi międzyrzeccy.

RUDOMSKA
Dlaczego?
WINCENTY

Woda runęła w dolinę... Porwała stogi siana, zalała zboża i chałupy. Belki z upustu poniosło... Jakąś podobno dziewczynę zalało... (Słania się po pokoju.) Jakąś dziewczynę, gdy żęła tatarak... Jakąś dziewczynę belka zepchnęła ze stogu siana...

RUDOMSKA

Czy kto utonął?

WINCENTY

Podobno... nie... Ta dziewczyna uczepiła się belki i popłynęła na niej...

RUDOMSKA

A tamta, pierwsza?

WINCENTY

Tamta pierwsza... Nie wiem, doprawdy, nie wiem.

RUDOMSKA

Gdzież się podział Joachim? Gdzie są, u licha, młynarczyki? Od czego są ci ludzie! Dlaczego nie pilnowali grobli i upustu, jak oka w głowie? Czy nie nakazywałam! Ja was wszystkich!...

WINCENTY (wykrętnie)
Mama sama kazała Joachimowi zdążać na pomoc Olelkowiczowi. Wyraźny rozkaz zaniosłem Joachimowi i on niezwłocznie pojechał. W mgnieniu oka już go nie było.
RUDOMSKA

Prawda, prawda... (z przerażeniem) Olelkowicz! Na miłość boską! Woda runęła w dolinę, przez którą on jedzie nad rzeką! Ratunku!

WINCENTY (z przerażeniem)

Co mam robić?

RUDOMSKA

Pędź! Wołaj ludzi! Całą służbę, wieś! Kto żyw! Na ratunek!

WINCENTY (idzie zwolna ku drzwiom)

Idę.

IRENA (spokojnie)

Jeżeli powódź z całego stanowiska spadła w dolinę, to niema po co iść na ratunek.

RUDOMSKA (patrzy na nią długo, uparcie, spodełba)

Lepiej milcz...

IRENA

Ja nawet w takiej chwili mam milczeć. Ja tylko jedyna mam milczeć. Milczę.

RUDOMSKA

Ty! Narzeczona! (Słychać krzyki przeciągłe, zbliżające się, nienawistne)

HELENA (która wyglądała oknem)
Ludzie jacyś biegną z krzykiem i groźbami. Wygrażają... Tłum...
RUDOMSKA

Czego?

HELENA

Kogoś niosą...

RUDOMSKA

Kogo niosą?

HELENA

Dziecko...

RUDOMSKA

O, Boże! To pewno dziecko, które utonęło...

HELENA

Ten młynarz, Joachim, idzie tutaj razem z tłumem.

RUDOMSKA

Wołajcie go! Prędzej! Niech tu prędzej..! (Słychać kroki, groźby, przekleństwa. Kroki za drzwiami. Drzwi się otwierają i wchodzi Joachim cały mokry, ubłocony, staplany w wodzie, z włosami przylegającemi szczelnie do czaszki)

RUDOMSKA

Oto masz! Twój przekop! Gdzie upust, łotrze?

JOACHIM
(spogląda na Wincentego i wskazuje na niego palcem)

Przekop był dobry. Nie ja winowaty, tylko panicz!

RUDOMSKA (z pasyą)

Panicz winowaty!

JOACHIM (groźnie)
Panicz popodnosił stawidła upustu! Wodę odciągnął od przekopu! Upust nie strzymał!
RUDOMSKA (z osłupieniem)

Wiko?!

JOACHIM

Panicz!

RUDOMSKA

Kto widział?

JOACHIM

Mój Felek widział.

RUDOMSKA

Co z panem Olelkowiczem?

JOACHIM (żegna się)

Panie świeć nad jego duszą.

RUDOMSKA (z krzykiem)

Ach!

JOACHIM

Dziewczyninę Obary, co żęła tatarak nad rzeką, poniesło. Zalała ją woda i wyrzuciła martwą na brzeg. Tu ją przynieśli. Na ganku leży. Na panicza czeka. Któż wie, czy inne dzieciska nie potonęły. Sporo ich się tłukło nad wodą.

RUDOMSKA

Boże! Boże!

JOACHIM (spokojnie)

Pan Olelkowicz właśnie miał przejechać przez bród u międzyrzecza. We trzy konie jechał w tym małym powozie. Koń za powozem, kasztan wierzchowy, szedł luzem pod siodłem. Kukwa był na koźle. Lokajczyk siedział u pana w nogach. Chłopi kosili na Kaczem, patrzeli się. Raptem spadła fala, na dwie chałupy wysoka. Szło to zaś szeroko na cały rozdół. My z młynarczykiem na koniach ledwie zdołali uskoczyć galop na górę

RUDOMSKA

Wiko!

WINCENTY

Słucham, mamo.

RUDOMSKA

Słuchaj!

JOACHIM

Woda ich dognała na tamtym jeszcze brzegu. Kukwa zaciął konie i ruszył wpław, bo tam już o zawróceniu na miejscu nie mogło być mowy w tym zagajniku i w tym przykrym wąwozie. Wściekłość wody ich porwała. Konie się skręciły, dyszel w mig pękł. Zaczął się ten powóz magać w powodzi, to pudłem, to kołami do góry. Widzieli ludzie, że pan płynął, gałęzi się chwytał, krzyczał, ale potem nasiąkło mu, widać, odzienie woda i przepadł całkiem w topieli.

RUDOMSKA
A ludzie? Cóż ludzie? Nie ratowali?
JOACHIM

Jakże było, jaśnie pani, ratować? Jakiż tu do nich dostęp. Wody w mgnieniu oka na dwie chałupy z górą. Ani łodzi, ani łańcuchów. My z młynarczykiem pognali na koniach brzegiem i ratowali my. Ale któż to poradzi, kto zgruntuje? Niosło ich, jako te kaczki.

IRENA

Więc pan Olelkowicz zginął? To pewne?

JOACHIM

Juściż — że pewne, bo patrzeli ludzie precz — precz po obu brzegach. Tosamo my obadwaj... Niema nigdzie ani pana, ani Kukwy, ani lokajczyka, ani koni, ani powozu. Ten wierzchowy koń urwał się z uździenicy u powozu, pływał precz ponad krzaczyskami, nad wierzbami i wylazł na tamten brzeg. Pasie się tam teraz spokojnie na Kaczem. Takiego gada nic nie obchodzi: żre trawę i spokój.

RUDOMSKA

Ależ, na Boga, trzeba jeszcze słać ludzi!...

JOACHIM

My zrobili wszystko, co było w ludzkiem dopomożeniu. Kilka razy słyszelimy krzyk tego Kukwy. A potem i on zacichł. Tylko powódź sama bobruje i szumi na wsze strony, pluska nad wierzchołkami zarośli. Ja, pani dziedziczko, racz wejrzeć, po czub włosów mokry. Chodziłem w najgłębszą wodę z osęką, macałem dno. Na nic to dzieło. Amen.

RUDOMSKA

Wiem, Jochym, żeś ty zrobił swoje. Bóg ci zapłać. (Ponuro) Idź teraz, uspokój ludzi... Powiedz im...

JOACHIM (głuchym głosem)

Tych ludzi niema czem uspokoić. Cóż ja tej matce, Obarowej, powiem? Oni wszyscy wiedzą i ona wie, kto winowaty.

RUDOMSKA

Ty ich uspokoisz swem mądrem, uczciwem słowem.

JOACHIM

Pani dziedziczka sama matka. Tam dziecko leży.

RUDOMSKA

Powódź... Siła wyższa... Panicz chciał uratować nasze pola, zboża... zasiewy... Od tego jest upust... w grobli, żeby w nagłym razie, w razie powodzi... Rozumiesz sam... Tyś sam przecie młynarz.

JOACHIM (patrzy na Wincentego)
Zasiewy... Zboża ratować... Ja do ludzi gadać nie będę. Panicz tu stoi. Niechże sam idzie i gada do nich.
RUDOMSKA

Jochym! Ty mnie znasz. Ty wiesz, co do ciebie mówię. Idź natychmiast i zrób z nimi porządek.

JOACHIM

Porządek... Ja tosamo, jaśnie pani, ojciec i... chłop. Cóż ja im powiem? Jak gębę otworzyć?...

(wychodzi)
(Wincenty stoi znieruchomiały obok okna. Rudomska siedzi na sofie z twarzą ukrytą w dłoniach. Irena nerwowo przerzuca karty jakiejś książki. Helena zastygła w przerażeniu. Długie milczenie)
RUDOMSKA (podnosi się)

Wiko?

WINCENTY

Słucham.

RUDOMSKA

Tu! Blizko! Tutaj! Twarzą do mnie!

WINCENTY

Jestem.

RUDOMSKA

Czy to ty zrobiłeś?

WINCENTY

Ja.

RUDOMSKA
Z głupoty? Z niewiadomości?
WINCENTY

Nie. Z rozmysłu.

RUDOMSKA

Z rozmysłu? Ty? Dlaczego?

WINCENTY

Chciałem zatrzymać Olelkowicza.

RUDOMSKA

Ty? Olelkowicza? Zatrzymać?

WINCENTY (coraz namiętniej)

Tak! Ja!

RUDOMSKA (przerażona)

Dlaczego?

WINCENTY

Dla tej prostej przyczyny, że on jutro miał zostać mężem Ireny.

RUDOMSKA

Mężem Ireny... Irena!

IRENA

Słucham, słucham...

RUDOMSKA (wpatruje się w jej oczy)

Rozumiem, rozumiem teraz... Ach, ja ślepa!

WINCENTY (bez tchu)
Nie mogłem dłużej!..
RUDOMSKA (w szaleństwie)

Więc to ty własnemi rękami z umysłem podniosłeś stawidła, żeby go zalać wodą? Poszedłeś stąd tam, w tym celu, żeby to zrobić?

WINCENTY

Nie zapieram się. Nie ukrywam. Poszedłem w tym celu i ja to wykonałem sam, własnemi rękami.

RUDOMSKA (w szaleństwie)

Chciałeś go zabić?

WINCENTY (mocuje się ze sobą)

Tak! Chciałem go zabić!

RUDOMSKA

I zabiłeś!

WINCENTY

Tak... zabiłem...

RUDOMSKA (nieprzytomnie)

I dzieci, które żęły tatarak...

WINCENTY

Tak... (Za sceną słychać pomruk i płacz nieustanny)

RUDOMSKA

Odpowiadaj! Dlaczegoś to zrobił?

WINCENTY
Żeby nie dać mu Ireny.
RUDOMSKA

A ty co masz do Ireny?

WINCENTY

Nareszcie to mama musi usłyszeć: nikomu jej nie dam! Na nic wszelkie plany!

RUDOMSKA

Na nic moje plany?.. Czy tak?

WINCENTY

Tak. Plany! Matactwa, intrygi, zabiegi! Sprzedaż żywego człowieka. Majątek gdzieś się zaprzepaścił, a teraz sprzedaż żywego człowieka. Dusiłem się tak długo — i oto teraz...

RUDOMSKA

Śmiałeś to wszystko zrobić, a teraz ośmielasz się to wszystko, w oczy... mnie! Matce!

WINCENTY

Oddajcie mię do sądu. Niech zgniję w kryminale. Już dosyć... (Wzmaga się krzyk za sceną.)

RUDOMSKA

Słyszysz?

WINCENTY

Słyszę dobrze. Zaraz do nich wyjdę i wszystko im w oczy powiem!

RUDOMSKA
Co im powiesz?
WINCENTY

Powiem, com zrobił, jak i dlaczego.

RUDOMSKA

Szczeniaku!

WINCENTY
(z gwałtownym giestem zmierza ku drzwiom.)

Już idę...

RUDOMSKA

Zakazuję! Stój! Czekaj! Ja mam sama na ciebie w mej piersi karę. Za to, coś zrobił przeciwko mnie! Przeciwko matce! To ja cię hodowałam, kołysałam... Ja mam prawo! Za to, żeś poszedł na groblę ze zbrodnią w sercu, przeklinam! Bodaj ci te nogi, które cię tam poniosły, połamało i odjęło!

HELENA (zasłania sobą Wika)

Ach! Na Boga!

RUDOMSKA (do Heleny)

Odejdź! (do Wincentego) Za to, żeś poszedł na groblę i rękami podniósł stawidła, żeś przez to ludzi potopił, bodaj ci te ręce połamało i odjęło!

HELENA

Ach!

RUDOMSKA
Za to, coś mówił do mnie tutaj, sądząc moje postępowanie, bodaj ci podły język zniszczyło! Masz!
WINCENTY
(oparł się bezsilnie plecami o kamienne obramowanie komina)

Słusznie, słusznie...

IRENA (do Rudomskiej)

Już skończone? Czy jeszcze?

RUDOMSKA

Ach ty! Precz! Precz! Precz!

IRENA

Odchodzę. Zostawiam wszystko. I tamto, o czem on mówił, resztę... Stać mię na taką rozrzutność. Zostawiam wszystko. Biorę tylko — jego. (Podchodzi do Wincentego.)

RUDOMSKA

Ty się ośmielasz, w mych oczach!

IRENA
On już nie syn! On przeklęty! Już się stało. Słyszałyśmy obiedwie — ja i ona — Helena. Świadkowie wierni i pewni. Wiemy wszystko. Pójdź, przeklęty! Nie masz już teraz ani nóg, ani rąk, ani języka. Któż ci poda kawałek chleba, lub wskaże drogę do studni? Ja jedna muszę cię teraz wspierać, prowadzić i za ciebie mówić... (Wincenty chwyta jej ręce i przyciska do serca.)
HELENA (omdlewa i upada)

Ach!...

(Irena i Wincenty otwierają drzwi wejściowe. Gdy stanęli na progu, rozlega się dziki, nienawistny, złorzeczący krzyk ludzi. Widać w głębi, za drzwiami, wyniosłego człowieka, który na spotkanie Wincentego niesie utopioną dziewczynkę.)
Koniec aktu pierwszego.

AKT II.
(Pokój licho umeblowany w mieście prowincyonalnem na kresach. Stół jadalny, stolik do kart, z boku sofa. Liche obrazki na ścianach. Irena leży na sofie.)
WINCENTY

To przywidzenie tak się często powtarza, że go za sen nie mogę uważać. Widzę, jak żywą, tę małą dziewczyninę, żnącą trawę wysoką, badyle i tatarak nad rzeką. Nieraz już odwracała głowę w moją stronę. Zawsze się uśmiecha...

IRENA

Myślisz o tem wciąż, jesteś tamtą sprawą przejęty, więc ona ci się narzuca przed oczy w formie obrazu. To rzecz znana. Ja tosamo, gdy w ciągu dnia zbyt uparcie czemś jednem jestem zajęta, mam w nocy sen o tym przedmiocie. Naprzykład — o bucikach z wykrzywionymi obcasami, albo o starych pończochach...

WINCENTY (z łagodnym wyrzutem)
Zlituj się, czyż można tak żartować? Czy godzi się porównywać to, co ja mam w głębi siebie... na sumieniu... z brakami, które cię teraz rzeczywiście dotykają?
IRENA

Oczywiście, że tych rzeczy nie można utożsamiać, ani porównywać, choć tamto twoje widzenie jest w gruncie rzeczy wynikiem błahej trwogi dziennej, a moje widzenia dziurawych pończoch są odbiciem niewątpliwej rzeczywistości. W nocy, zwłaszcza przy blasku księżyca ta rzeczywistość wisi, przewieszona na poręczy krzesełka. Ale ja nie zestawiam tych rzeczy, nie — nie! Uspokój się...

WINCENTY

Możemy, Irenko, nie mówić o tem, jeżeli ci jest niemiłe. Sądziłem, że mogę się z tem zwierzyć tobie, jako jedynemu i prawdziwemu przyjacielowi na świecie.

IRENA

Więc powiedz wszystko, jak to tam było w tym śnie, wszystko od początku do końca. Będę słuchała naprawdę cierpliwie...

WINCENTY

Nie, już o tem nie rozmawiajmy. Nawet lepiej będzie wcale nie poruszać tematu. Przestanie mię to męczyć, jako zmora nocna, skoro za dnia nie będę myślał, ani mówił o tych smutnych przejściach.

IRENA

Wiko! Przecie to już wkrótce upłyną dwa lata od tego czasu. Tyle wydarzeń przewinęło się, tak nadzwyczajnych. Wojna z jej okrucieństwami i torturowaniem całych ludzkich gromad, — a ty wciąż tkwisz na jednym jedynym punkcie, że kiedyś tam w Łuży powódź zalała ludzi na łące. Nikt ci sprawy o to nie wytaczał, a ty ją sobie sam wciąż wytaczasz.

WINCENTY

Tak, tak... Masz racyę najzupełniejszą. Ja istotnie jestem jakiś niedowarzony.

IRENA
Z wszystkich niedowarzeń i pomyleń można wyjść, wyskoczyć młodemi nogami. Ale trzeba chcieć. A tobie się nie chce. Mógłbyś przecie pomyśleć o tem, żeby poprawić nasze położenie, coś zacząć robić w tym kierunku. Zacząć! Ale tobie się nie chce. To drobiazg, mówisz, te tam wszelkie braki. Któżby tam na takie rzeczy zwracał uwagę, gdy się ma na głowie zagadnienia tak doniosłe, jak sprawiedliwość i niesprawiedliwość, cnota i nagroda, grzech i kara, uciemiężenie jednych ludzi przez drugich i tym podobne zagadnienia. Co do mnie, to ja uważam, że należałoby od tych zagadnień i zagmatwań choć czasami nieco się oddalić i troszeczkę wypocząć.
WINCENTY

Wypocząć? Czy jesteś temi sprawami tak dalece przemęczona?

IRENA

Ja osobiście nie. Ale gdy patrzę, jak ty je taszczysz...

WINCENTY

Wciąż się ze mnie wyśmiewasz...

IRENA

No, trudno... Trzeba troszkę pośmiać się, a nawet pośpiewać wpośród tej teologicznej bryndzy. Nie ten tylko śpiewa, co w rozkoszy żyje, i ja se zaśpiewam, choć mię bieda bije... Tak to, mój paladynie.

WINCENTY

Bieda, bieda! Nie jest to taka znowu ostateczna bieda. Żyjemy, jak inni ludzie w tych czasach.

IRENA
Jak inni? Żartujesz! My żyjemy od dwu lat, jak małomiejska, urzędnicza trzódka, czy tam czeladka. Czy my się kiedykolwiek rozerwiemy, zabawimy, pośmiejemy? Czy my stąd wychodzimy, wyjeżdżamy? Naszą jedyną rozrywkę stanowi opowiadanie sobie nawzajem snów bardzo rzadko przyjemnej treści.
WINCENTY

Wszystko się to zmieni.

IRENA

Et, zmieni się! Gdyby się coś zmienić miało na lepsze, tobym przecie widziała w tobie usiłowania, zmierzające w tym kierunku, A tu — gdzie, kiedy, co? Wciąż to samo i to samo. Obiadek, kolacya, noc, sen miły, albo niemiły, — śniadanie, obiadek...

WINCENTY

Chciałbym... wierz mi!..

IRENA

Wierzę ci, mój biedny Wiko, że ty chciałbyś, abym ja się nawet i zabawiła... Ale twego pragnienia to nie dosyć, żeby się bawić.

WINCENTY

Bawić się...

IRENA

Trzeba trochę pieniędzy, żeby mieć możność oddalić się od kuchni i nie czuć jej lubego zapachu.

WINCENTY

Trudno, moje drogie dziecko. Teraz jeszcze nie możemy.

IRENA

To tylko wciąż od ciebie słyszę. Jesteś oszczędny w sposób wzorowy, jak na skromnego urzędnika w banku przystało. Od dnia ślubu naszego wciąż słyszę to iście sakramentalne zapewnienie: my nie możemy...

WINCENTY

Przyzwyczaiłaś się, moja najdroższa, do myśli, że jesteś dziedziczką, jaśnie panienką, panią...

IRENA (z przekąsem)

Byłam.

WINCENTY

Ach, ileż to w tem słówku zawarłaś złośliwości!

IRENA

Dajże pokój ze złośliwościami... Wiem przecie, że jesteś ubogi.

WINCENTY (z rozdrażnieniem)

Tak, jestem „ubogi“!

IRENA

Tylko się znowu nie obrażaj. Przecież, mówiąc to „złośliwe“ słówko, wystawiam ci świadectwo nadzwyczajnego dostojeństwa. Jesteś ubogi, niezamożny, jesteś urzędniczyną, pracowitym skribą, a gdybyś tylko chciał, mógłbyś być bardzo zamożny.

WINCENTY
No, pewnie, że tak. Najzłośliwsza twoja ironia nie zmieni tego stanu rzeczy, bo w istocie jest tak.
IRENA

Otoż widzisz. Ze mną tak nie jest i dlatego to ja jestem bardzo pozioma, zupełna burżujka. Gdyby twa rodzicielka nie była zaprzepaściła mego posagu w gotówce na jakieś tam nieprocentujące się przedsiębiorstwa, które się, podobno, nie powiodły, bądź pewny, że nie byłabym tak wzniosłym duchem, jak ty. Żądałabym wydania tego, co mi się należy.

WINCENTY

I teraz możesz żądać.

IRENA

Światobor, jako adwokat biegły w swym fachu, zaglądał do mych papierów — i nie radził... na razie.

WINCENTY (z gniewem)

Doprawdy? Zaglądał — i to na twoje polecenie?

IRENA

Tak. Dziwi cię ta śmiałość moja? Dziwi cię śmiałość, że dążę do odbioru swych pieniędzy?

WINCENTY

Nie, masz prawo...

IRENA

Otóż właśnie, Ale on to właśnie, który nam tak dobrze życzy, orzekł, że, gdybym teraz domagała się wypłaty należności, nie wiele dostanę, gdyż wszystko jest pomieszczone w przedsiębiorstwach, interesach, kupnach. Musiałabym tylko łożyć teraz z własnej kieszeni na adwokatów, a dostałabym kiedyś tam... po latach... Zresztą wojna wszystko przerwała. Ty — co innego. Ty masz. Ty możesz żądać, masz prawo — no, i obowiązek, przypuszczam, względem mnie... Ale nie chcesz, gdyż jesteś po rzymsku dostojny...

WINCENTY

Irenko! Irenko! Ty wiesz...

IRENA

Ależ wiem, wiem!

WINCENTY

W tonie twojego głosu...

IRENA

W tonie mojego głosu ciągle coś niewłaściwie brzęczy dla twego ucha.

WINCENTY (z wyrzutem)

Irenko!

IRENA (z gniewem)
Mój drogi, chodzę, jakbym należała do Armii Zbawienia... Siedzę już drugi rok w tej dziurze! I dokąd też my tutaj będziemy wegietować?
WINCENTY

Czyż to ja winien jestem, że tu siedzimy?

IRENA

Ależ nie ty! Okoliczności naszego życia winny są temu. Wojna... i tak dalej... Wiem, umiem na pamięć od początku, do końca. Ale to jest tak cmentarne, tak jakoś pogrobowe, trupie... Nieraz wydaje mi się, że jestem psem, przywiązanym na łańcuchu i mam ochotę wyć w niebogłosy. Nudzę się, nudzę śmiertelnie...

WINCENTY

Gdyby nie to powołanie mię do wojska, rzuciłbym posadę w tym banku tutejszym. Pojechalibyśmy do Warszawy, czy do Pitra. Kończyłbym uniwerek i zaczęlibyśmy żyć inaczej.

IRENA (ziewa)

Żylibyśmy tak samo. Gdzieś, na jakiemś czwartem piętrze ludnej ulicy, w gniazdku ubogiem, aczkolwiek bez opału.

WINCENTY

Cóż mam uczynić? Wszystko ci nie dogadza.

IRENA
Mógłbyś „uczynić“ rzecz bardzo prostą: napisać do matki z żądaniem przysłania należnych ci pieniędzy.
WINCENTY (zimno)

Ty przecie najlepiej wiesz, że tego zrobić nie można, od chwili, gdy matka mnie przeklęła.

IRENA

Ach, z tą operową klątwą... Wiedziałam, że z tem wyjedziesz. Matka cię „przeklęła“, ale nie przestała być twoją matką i właścicielką Łuży z przyległościami. Ty nie przestałeś być jej synem, czyli dziedzicem Łuży z przyległościami. Masz dwadzieścia jeden lat skończonych....

WINCENTY

Proszę cię, nie mówmy o tem.

IRENA

A więc mów, proszę cię, o czemś bardziej interesującem. Buciki mam wykoszlawione, bielizny mało, wszystko zeszłoroczne i tutejszokrajowe, poleskie. Mnie te rzeczy najbardziej interesują. Cóż chcesz? To jest przecie także temat do myślenia i do małżeńskiej rozmowy.

WINCENTY (jakby mówił do siebie)

Dziecko! Jestem winien. W istocie! To ja cię swemi uczuciami pociągnąłem w odmęt niedostatku i pospolitości. Ciebie! Lotnego, niebiańskiego, wielobarwnego motyla! Cóż jest, w istocie prostszego, jak napisać do matki z żądaniem przysłania znacznego, stałego miesięcznego zasiłku? Ale nie mogę! Nie mogę, Irenko!

IRENA (na pół litośnie)

Rozumiem to, że nie możesz. Rozumiem, Wiko!

WINCENTY

Ta ręka, którą przeklęła, jest, jak zdrętwiała. Palce są sztywne, jak palce trupa. (Cicho, z głębokim bólem) Nie utrzymają już nigdy pióra, któreby miało nakreślić wyrazy: Kochana Mamo...

IRENA

Jest to rzewne, nawet wzruszające, ale i beznadziejnie bezsensowe.

WINCENTY

Zawsze w tobie ta sama oschłość.

IRENA

Gdybyś choć już nareszcie był powołany do tego wojska, mielibyśmy większą i stałą pensyę!

WINCENTY
Ty to mówisz? Jesteś chyba jedyną żoną na globie, która podczas srogiej wojny marzy o tem, żeby jej mąż wzięty był coprędzej do wojska.
IRENA (niecierpliwie)

A ty znowu jesteś bodaj jedynym człowiekiem na globie, który tak dalece nie ma w sobie realizmu, życia, naturalności, prawdy... (Pukanie do drzwi.) Ktoś puka do drzwi...

WINCENTY

Proszę.

(Wchodzi Fryderyk Światobor, lat trzydziestu paru, przystojny, elegancki, wytwornie i modnie ubrany)

A, to ty...

(Światobor zdejmuje szybko płaszcz i składa kapelusz na krzesełku w pobliżu drzwi. Wiesza płaszcz. Całuje Irenę w rękę i wita się z Wincentym.)
ŚWIATOBOR

Przepraszam, że przychodzę tak wcześnie. Obawiałem się, że mogę panią obudzić.

IRENA

O, gdzież tam! My już dawno opowiadamy sobie z Wikiem, co nam się dziś w nocy śniło.

ŚWIATOBOR

Miła rozrywka, mój Boże! Moich snów nikt nigdy wysłuchać nie zechce.

IRENA
Jeżeli wszystkie sny męskie są takie zajmujące...
ŚWIATOBOR

Trzebaby porównać... (do Wincentego) Czy wiesz, Wiko, że nie przynoszę ci dobrych wieści?

WINCENTY

Cóż nowego? Mówże!

ŚWIATOBOR

Powołali was.

WINCENTY

Doprawdy?

ŚWIATOBOR

Rozlepione jest na murach miasta ogłoszenie gubernatora.

WINCENTY (do Ireny)

Twoje pragnienie, Iruś, spełniło się. (Irena obejmuje go i całuje w policzek.) Jakże ty tutaj zostaniesz sama! Co poczniesz sama jedna!

ŚWIATOBOR (ironicznie)

Gdzie ty Cajus, tam i ja Caja...

IRENA
Nie obawiaj się o mnie, mój drogi Wiko, jakoś się to ułoży. Niech no tylko spłynie do mej pustej torebki choć odrobina pieniędzy, trocha grosiwa, zobaczysz, jak potrafię dać sobie radę i o tobie dobrze pamiętać.
WINCENTY

Dziękuję ci. Pocieszyłaś mię. (do Fryderyka) Czy w tem rozporządzeniu wymieniono, kiedy mianowicie trzeba się stawić?

ŚWIATOBOR

Jakże! Zaraz.

WINCENTY

Zaraz?!

ŚWIATOBOR

Tak, zaraz. Zresztą, pójdź i sam przeczytaj to ogłoszenie. Ja zrozumiałem je w ten sposób, że macie się stawić niezwłocznie. Ale może się mylę.

WINCENTY (w podnieceniu)

Pójdę rzeczywiście i zobaczę na własne oczy. (Chwyta po drodze paltot z wieszaka, kapelusz, laskę i, nie żegnając się z obecnymi, wychodzi)

ŚWIATOBOR

Słyszała pani?

IRENA

Słyszałam, panie.

ŚWIATOBOR (z uniesieniem)

Sam los!

IRENA
Proszę milczeć. Zakazuję panu... mówić... do mnie w ten sposób!
ŚWIATOBOR

Milczę.

IRENA

Biedny Wiko!

ŚWIATOBOR

O tak! Ale skończy się ta nieznośna pani sytuacya, położenie żony urzędnika bankowego w prowincyonalnem mieście. Pani musi być w stolicy, musi pani uciec do wielkiego miasta. Takie życie, jak tutaj, to może dla każdej innej, dla tysiąca innych kobiet, lecz nie dla pani. Czyż to życie dla pani?

IRENA (z głębokiem przeświadczeniem)

Och, nie!

ŚWIATOBOR

Dla pani jest świat, jak długi i szeroki. Stoi otworem! Góry i morza, lądy i wielkie metropolie, teatr, opera...

IRENA (z drwinami)

Kinematograf...

ŚWIATOBOR
Żartuje sobie pani ze swej własnej doli. A tymczasem — każdy dzień, każdy moment stracony w tej prowincyonalnej Abderze, — to już jest strata niepowetowana.
IRENA

Z serca mi pan wyrywa te prawdy, ale przytaczaniem ich powiększa pan tylko poczucie mojej niedoli.

ŚWIATOBOR

Nie! Chcę panią ratować.

IRENA

Wiem o tem, że pan zajmuje się czynnie altruizmem.

ŚWIATOBOR

Wszelki żart na bok... Cóż pani ma zamiar przedsięwziąć, gdy Wincenty pójdzie do wojska?

IRENA

Będę się starała być gdzieś w pobliżu.

ŚWIATOBOR

W pobliżu frontu bojowego? Nie zdaje sobie pani sprawy z tego, czem jest wojna.

IRENA

No, to trzeba będzie w rzeczy samej przenieść się do jakiegoś miasta. Tam będę kądziel przędła, czekając na powrót męża.

ŚWIATOBOR
Kądziel... Nie może pani zabronić mi, żebym był gdzieś w pobliżu i roztoczył opiekę...
IRENA

Prosiłam pana, żeby o tem nie wspominać.

ŚWIATOBOR

Czyż o tem nawet nie wolno mi wspominać wobec pani, że pragnę mieszkać w temsamem mieście.

IRENA

Nie życzę sobie. Żadnych zwierzeń, wynurzeń i tym podobnych!..

ŚWIATOBOR

To właśnie pani swemi zakazami wydobywa na światło prawdę, którą ja chciałbym zachować w tajemnicy.

IRENA

Nie, nie! wcale nie!

ŚWIATOBOR (z głębokiem wzruszeniem)

To wcale nie pomoże. Nic nie pomoże. Co się w mem sercu stało, już się nigdy nie odstanie.

IRENA
Śliczny przyjaciel Wika! Przecie pan jest tutaj adwokatem, przy tym sądzie okręgowym, a nie tam gdzieś, gdzie ja zamieszkam. Gdyby pan stąd wyskoczył ni z tego, ni z owego, niech pan tylko pomyśli!
ŚWIATOBOR

Już ja wszystko od góry do dołu przemyślałem. Od tego jestem prawnikiem i tym adwokatem, jak pani mówi. Więc to znaczy być złym przyjacielem Rudomskiego, gdy się chce wiedzieć, gdzie jego żona zamieszka, skoro jego biorą do wojska, gdy się chce roztoczyć opiekę...

IRENA

Do czego to podobne! Ta jakaś tajemna zmowa, gdy on tam czyta ów plakat... Zresztą, — czy ja wiem, gdzie będę?

ŚWIATOBOR

Naradzimy się.

IRENA

Ach, dobrze już, dobrze! Tylko nie teraz, potem.

ŚWIATOBOR

Kiedyż, pani Irenko? Toż Wiko dziś musi stanąć w koszarach, a jutro może wyruszy na miejsce przeznaczenia.

IRENA

Ale i pan tak dziś, jutro nie może przerwać i porzucić swoich tutejszych spraw i interesów..

ŚWIATOBOR
Te rzeczy nie mogą pani krępować, ani zajmować myśli. Niech tylko usłyszę jedno słóweczko od pani.
IRENA

Jakież to znowu słóweczko?

ŚWIATOBOR

Dokąd pani jechać zamierza...

IRENA (z wahaniem się)

A dokądby mi pan radził... pojechać?...

ŚWIATOBOR

Tylko do Petersburga! Tylko!

IRENA

Dlaczego tam? Ja nie znam tego miasta.

ŚWIATOBOR

Jaknajdalej od wojny, od linii bojowych. Tam będzie pani miała najzupełniejsze bezpieczeństwo, opiekę, spokój. Nadto — miasto przyjemne, wielkie, stolica.

IRENA

Pomyślę nad tem.

ŚWIATOBOR

Radziłbym powziąść nieodmienną decyzyę. To właśnie wybrać. Jedyna rada.

(Wchodzi Wincenty, prowadząc ze sobą Joachima)
WINCENTY (radośnie)

Patrzcie, co za zdarzenie! Gdym wychodził stąd na ulicę, ledwiem minął bramę, zobaczyłem Joachima. Przyjechał na jednej z podwód trenu, który tędy, przez nasze miasto, przeciąga. Doprawdy, jest w tem coś nadzwyczajnego. Tak dawno cię nie widziałem, mój stary, i oto przypadek ślepy zdarzył...

(Irena słucha tych stów Wincentego z ironicznym uśmiechem, niechętnie odpowiada na ukłon Joachima i daje mu rękę do pocałowania)
IRENA (do Wincentego)

Więc, mówisz, ślepy traf zrządził, że on stał tuż naprost naszego domu?

ŚWIATOBOR (szeptem do Ireny)

Cóż to za jeden?

IRENA (szeptem do Światobora)

To tam pewien taki mądrala... młynarz z Łuży... zaufaniec Mamy Rudomskiej.

WINCENTY

Jochym! I ciebież to na stare lata wojna na podwodę wpędziła... Ot, masz i ty wojnę!

JOACHIM

Ta mnie, jaśnie paniczu, nie tyle po prykazu, co pani dziedziczka. Rozkaz, poprawdzie, przyszedł na Łużę podwody dostawiać. Jaśnie pani dziedziczka pojechała do miasta i póty chodziła, póty chodziła, aż dociekła, w którą okolicę podwody pójdą. To po powrocie pani dziedziczka, mówi w ty słowy: Jochym, pojedziesz... A potem naucza — tak a tak. No, cóż ja, słychać nauczony: dobrze, pani dziedziczko, jadę...

IRENA

Czemuż to was jaśnie pani dziedziczka wybrała z dworskimi podwodami się tłuc?

JOACHIM

Nie mojego rozumu to dzieło taką rzecz wiedzieć.

IRENA

A mnie się zdaje, że to właśnie waszego rozumu ma być dzieło...

WINCENTY
(machnął ręką, dając znać Irenie, żeby zamilkła.)

Dawno już tak jedziecie obozem?

JOACHIM

Drugi tydzień my w drodze.

WINCENTY

Wprost z Łuży jedziesz?

JOACHIM

Akuratnie z Łuży.

WINCENTY
Cóż tam u nas?
JOACHIM

Ta wszystko u nas postaremu z Bożą pomocą. Pani dziedziczka rządzi wsiem, jak rządziła.

WINCENTY

A urodzaje jakieście w tym roku mieli?

JOACHIM

Urodzaje — nie można powiedzieć. Tylko — wojna. Ludzi pobrali. Co tylko chłop silniejszy — we wojsku.

WINCENTY

Powiedz że mi, Jochym, cóż wojna w Łuży zrobiła?

JOACHIM

Cóż ja powiem, jaśnie paniczu? Ja — młynarz? Moje widzenie niedalekie, proste.

WINCENTY

Proste, ale dokładne. Cóżeś zobaczył? Ja cię przecie znam, wiem, że widzisz, co należy.

JOACHIM (z uśmiechem)

Widzę, jaśnie paniczu, jako się moje koło podsięwodne i paleczne obraca, jako się moje pytle trzęsą, jak żarnowe kamienie pracują. Dla młynarza mąka — najpierwsza rzecz.

WINCENTY
Ot, widzisz! Mąka!
JOACHIM

Wojna — dzieło strasznie mocne. A moja mąka jeszcze mocniejsza. (z uśmiechem) Przed moją mąką sama wojna się kłania.

ŚWIATOBOR

Głęboki aforyzm, chociaż cokolwieczek za razowy. Ale prawdę zawiera...

WINCENTY (zmieniając ton)

Powiedz mi, Joachim... Powiedz mi... A tamta dziewczyna, co się to utopiła podczas wielkiej powodzi, — na naszym leży cmentarzu? Prawda?

JOACHIM

Na naszym... jakże!

WINCENTY

Byłeś może na jej pogrzebie?

JOACHIM

Byłem, jako i wszyscy ze wsi.

WINCENTY

Jak ona się to nazywała? Zapomniałem...

JOACHIM

Sońka ją zwali, Obarówna po ojcu.

WINCENTY
Tatarak wtedy, biedactwo, żęła nad rzeką? Prawda?
JOACHIM

Tak ci jest, jaśnie paniczu. Trawę i tatarak żęła. Woda wtedy wielka chłynęła, zalała, — jako i pana Olelkowicza. Woda wtedy poszła nie byle jaka. Tęgiego mężczyznę pogarnęła gdzie niewiedz, — cóż takie tam dziecko. Gąsiątko!

WINCENTY

Tak, bracie. (Stoi nieruchomy w głębi pokoju. Po chwili) A czy wiesz, Jochym, że i mnie, ot, dziś właśnie powołali do wojska.

JOACHIM

Powołali! Ot, zmartwi się pani dziedziczka.

WINCENTY

Czemu? Wszyscy idą. I ja za innymi. Wojna nikogo nie oszczędza. Zmartwi się, mówisz, pani dziedziczka?

JOACHIM

Wiadomo!

WINCENTY

Chciałbym rozpytać się ciebie o tysiąc rzeczy, a wszystkie mi się pytania poplątały.

IRENA

Bo powinienbyś z tym gońcem ze wsi rodzinnej rozmówić się bez świadków, na osobności. Tylko na osobności moglibyście powierzyć sobie prawdziwe wynurzenia, dać i oddać istotną treść posłań.

WINCENTY

Coś takiego mówisz...

IRENA (do Wincentego poufnie)

Mógłbyś przez tego chłopa napisać list...

WINCENTY

Jaki list?

IRENA

Do matki. Skorzystaj ze sposobności. Już druga taka nieprędko się nastręczy.

WINCENTY (budząc się z zamyślenia)

Ach, zostaw mnie!

IRENA

To przynajmniej pokaż dokładnie temu gońcowi, jak dostatnio dziedzic Łuży mieszka w tem swojem domowem zaciszu.

WINCENTY

Wiesz co, Irenko, lepiejbyś poczęstowała Joachima czemkolwiek... Czemś z naszego obiadu... Człowiek zdrożony. On nie pogardzi...

IRENA
Ba! Ale czem? Nie przypominasz sobie, czem mianowicie poczęstować twego gościa?
WINCENTY

No, choćby kawy, herbaty szklankę...

IRENA (do Światobora, niecierpliwie)

Służąca jeszcze nie wróciła. Ja mam teraz kawę gotować dla jego ekscelencyi młynarza z Łuży.

ŚWIATOBOR

Ja zagotuję herbatę.

IRENA (ze śmiechem)

Pan będzie gotował?

ŚWIATOBOR

Oczywiście. Toć to starokawalerskie rzemiosło.

IRENA

Nie, nie pozwalam, żeby pan gospodarował samopas po mojej kuchni. (Zmierza we drzwi na prawo)

ŚWIATOBOR

Doprawdy, zrobię to doskonale i prędko.

IRENA

Ależ pan nie wie, gdzie co jest, jak się robi...

ŚWIATOBOR
Pani mi tylko pokaże, a ja doskonale wykonam, co tylko należy do obowiązków wzorowego kucharza. (Irena wychodzi przez drzwi na prawo. Za nią Światobor)
WINCENTY (z pośpiechem)

Mówże mi, Joachim, o wszystkiem. Nie chciałem się rozpytywać szczegółowo przy tym obcym człowieku.

JOACHIM

Nic nadto ciekawego nie mam do powiedzenia.

WINCENTY

Moja matka zdrowa?

JOACHIM

Tak tam, jak to pani dziedziczka zawżdy. Pracuje, biega, gniewa się, a gniewa się bardzo często i bardzo srogo.

WINCENTY

Gniewa się bardzo i o byle co, według swego narowu.

JOACHIM

Teraz jakości bardziej, niż przedtem, A i sroga bywa. O, sroga bywa...

WINCENTY

Szczególnego nic nie zaszło u was od mego wyjazdu?

JOACHIM
Ta co u nas może być szczególnego, jaśnie paniczu? Jedno chyba... Kaplicę my stawili nad mogiłą pana Olelkowicza.
WINCENTY (z pokorą)

Kaplicę? Na cmentarzu?

JOACHIM

Tak i jest.

WINCENTY

Któż to zaczął?

JOACHIM

Ta pani dziedziczka.

WINCENTY

Z jej to woli, z jej rozkazu?

JOACHIM (cicho)

Majstrów sprowadziła skądsi, z obcego kraju. Czarnych jakichś, po obcemu gadają. Morzem, ludzie mówią, do nas przyjechali. Kamieni nawieźli czarnych i białych, głyby tyle, jak mój największy żarnowy kamień. (Po chwili) Pani dziedziczka sama u tych majstrów dzień dnia pracowała.

WINCENTY (z pietyzmem)

Sama pracowała?

JOACHIM

Sama. Czarną robotę przy nich robiła. Wapno, piasek i cegłę nosiła na wysokie rusztowanie pospołu z czarną czeladzią. Dźwigała conajcięższe kamienie własną swą ręką od świtu do wieczora, — aże omdlewała pod ciężarem. Ludzie się jedni dziwowali, a drudzy drwili pocichu, patrząc się na one trudy. Każdy zaś swoje wypominał, jako to ludzie. A tak ciężko pracujący, pani dziedziczka pod ciężarem onych kamieni czegości gorzko płakała.

WINCENTY (w zadumie)

Gorzko płakała...

JOACHIM

Co zaś do onej topielicy, dziewczyniny, Sońki tej, Obarowny, to pani dziedziczka odpisała na rodzinę tejsamej Sońki cały dół pola i łąkę aż do międzyrzeckiego klina.

WINCENTY (z radością)

Doprawdy?!

JOACHIM

No, jakże, prawdę mówię... (w zamyśleniu) Choć to onej Sońki nie wskrzesi z martwych nic, choćbyś i wszystkie łzy wypłakał, jakie ta w człowieku są, aleć tym Obarom przecie lżej.

WINCENTY
Ty to doskonale rozumiesz, Joachim. Z tobą ja się zawsze mogę dogadać, jak z nikim na świecie. Umiesz trafić do mego serca. Pamiętasz, stary, jakeśmy to, jeszcze za moich chłopczyńskich lat, więcierze zastawiali na liny?..
JOACHIM

No, toć jeszcze pamięć mam w sobie.

WINCENTY

Albo tego wielkiego szczupaka, com ci go podchwycił, przeniósłszy wielką wędę z małego stawku za upustem do dużej wody?

JOACHIM

Ba! Ba! Nie mała to była ryba, ledwiem ją ze ziemi na plecy za skrzela dźwignął. Ogon mu się trzepał po ziemi, a paszcza była nad mojem ciemieniem. (Po chwili) Et, jaśnie paniczu... jabym się oto spytał o jedno, taj nie śmiem prostym moim językiem. Wysłowienia ja nie mam pańskiego, po chłopsku myśl swoją wydaję.

WINCENTY

Prostym właśnie pytaj się językiem i ja ci poprostu odpowiem. Taksamo teraz, jakeśmy to ze sobą dawnym dawno gadali. Tyś mię się wtedy pytał o niejedno, o najtajniejsze, a ja ci zawsze odpowiadałem, jak przyjaciel przyjacielowi, jak brat bratu.

JOACHIM

Ono to było dawno... To jest prawda.

WINCENTY
Było?
JOACHIM (wykrętnie)

Czasu dawnego nie nawrócisz. Wody, co spłynęła z pogródek na korce koła, nie nabierzesz na nie z powrotem. Niema tej wody i niema tego czasu.

WINCENTY

No, to pytaj, jak chcesz.

JOACHIM

Chciał ja was zapytać, paniczu, — ot — jakie teraz wasze życie? W szczęściu, we zdrowiu, w pomyślności?

WINCENTY (szeptem)

W szczęściu, bracie! To, czegom pragnął, posiadam. Panienka Irka, coś ją od tylego dzieciątka we dworze widział, to moja żona. Ja poza nią nigdy przenigdy świata nie widział, życia innego nie mogłem i nie chciałbym mieć, tylko z nią. Bez niej dla mnie była śmierć.

JOACHIM (ze śmiechem)
Nie wam, paniczu, śmierć, jeno innym ludziom. Wam szczęście z nią, z panienką Irką, a innym za to śmierć. Śmierć okrutna, najokrutniejsza, jaka jest, — wodą się zalać. Straszna to rzecz wodę chłeptać, siły utracić, w wodzie tonąć.
WINCENTY

I toś prawdę powiedział: innym śmierć, a mnie szczęście.

JOACHIM

Ludzie sobie zapamiętali, że wam wielkie szczęście, a innym straszna śmierć.

WINCENTY (wyniośle)

Niech pamiętają!

JOACHIM (chytrze)

I ja takoż rozumiem: co szczęśliwemu ludzki sąd? Ja pan, ja mego życia kowal i władacz, ja cieśla mojego dnia i nocy, a inni ludzie — mnie co? Trawa na łące, którą kosa moja kosi, tatarak ten, co go ona Sońka sierpem żęła przed falą.

WINCENTY

Umiesz i ty, przyjacielu, ostrym sierpem onej Sońki po mojem sercu przejechać. Bóg zapłać, Jochym...

JOACHIM
Taj za cóż? Ja człowiek prosty. Chłop z Łuży, jako i inny tameczny człowiek. (Pauza) Trzeba mnie już, jaśnie paniczu, do koni. W dalszą my drogę ciągniem obóz.
WINCENTY

Czekaj-no, czekaj! nie puszczę cię bez posiłku. Nie było jeszcze tego przykładu, żeby od Rudomskiego, z domu, bez posiłku wychodzić. Siadaj-no tutaj! Tutaj, wygodnie...

JOACHIM

Nie, paniczu, już na mnie pora.

WINCENTY

Siadaj! Cóż to, już nie słuchasz swojego pana?

JOACHIM

Czemu nie słuchać? Słucham. Ale posiłek brać pod dachem pańskim, albo li nie, to już moja chłopska wola, albo odraza.

WINCENTY

Odraza?

JOACHIM

Dużo, jaśnie paniczu, od godziny onej powodzi, wody między nami przepłynęło.

WINCENTY

Tak-że mów! Teraz dopiero cię rozumiem!

JOACHIM

Ostajcież z Bogiem...

WINCENTY (wyniośle)
Boże cię prowadź. (Joachim idzie ku drzwiom) Pozdrów matkę odemnie, gdy do Łuży powrócisz.
JOACHIM

Powiem jej, jaśnie paniczu, o waszem szczęściu ważne słowo. (Wychodzi. Wincenty sam, siedzi w rogu sofy, aż do powrotu Ireny).

IRENA (wchodząc)

Zaraz będzie herbata. A gdzież twój dostojny gość?

WINCENTY

Już poszedł.

IRENA

Macie! Ja się biedzę nad zgotowaniem dla chłopa herbaty, a on nie raczy poczekać i najspokojniej, bez pożegnania wychodzi.

(Woła przez drzwi)

Panie Fryderyku! Panie Fryderyku!

(Światobor wchodzi)

Już nie trzeba pańskiej herbaty. Nadaremnie pan przy prymusie poparzył sobie palce. Niech pan teraz sam wypije, co pan nawarzył...

ŚWIATOBOR (dwuznacznie)

Jakto? Już?

IRENA

Gość z Łuży poszedł sobie.

ŚWIATOBOR
Ten przyjaciel i mentor Wika? Poszedł?
WINCENTY (ze śmiechem nieszczerym)

Nie chciał przyjąć w moim domu posiłku i poszedł.

ŚWIATOBOR

Takiż to hardy młynarz?

WINCENTY

To nie hardość przez niego przemawiała...

ŚWIATOBOR

A cóż?

WINCENTY (z uśmiechem ironii)

Wzgląd religijnej natury.

ŚWIATOBOR

Post? Przecie nasza z panią Ireną herbata nie byłaby z sadłem, ani na sadle. Trochęby ją było czuć naftą, ale ziemne woski i tłuszcze nie są, pono, tak znowu grzeszne, jak tłuszcze zwierzaków.

WINCENTY

Joachim nie chciał przyjąć posiłku pod dachem człowieka... szczęśliwego...

ŚWIATOBOR
Przezorny kmiotek, aczkolwiek nie słyszał zapewne o Polikratesie. Bał się zachłysnąć łykiem herbaty, albo udławić kawałkiem cukru.
IRENA

To nie tak, jak my, którzy się nie boimy obcowania z tobą, Wiko...

WINCENTY

Któż to wie, czy i wy nie zaczniecie wkrótce obawiać się złych skutków mojego szczęścia i niepokoić się o swoją skórę i o swe własne, osobiste szczęście.

ŚWIATOBOR (przeciągle)

My?

WINCENTY

Ty i Irena.

ŚWIATOBOR

Ja i pani Irena? Nie, jakoś jeszcze krzepi nas odwaga. Wszystko się dobrze ułoży. Nie mamy, mój Wiko drogi, przesądów tego obywatela z Łuży.

IRENA

Ach, Wiko, ty w istocie jesteś jakiś... przeklęty...

WINCENTY (sennie)

Tak jest, Irenko.

IRENA

Oto teraz idziesz do wojska. Czy nie mogłeś przez tego Joachima napisać do matki?

WINCENTY (gwałtownie)

Już ci to tłomaczyłem, że nie mogę. Właśnie on, Joachim, opowiadał mi, że moja matka postawiła pomnik na grobie Olelkowicza. (z radością) Przy stawianiu tego nagrobka nosiła ciężkie kamienie, wielkie bryły marmuru i granitu. Ja wiem, co to znaczy. Moja matka już zaczęła spychać, strącać ze swej duszy ciężar nie do zniesienia. Nasz ciężar. Gdy niosła najcięższą bryłę, nieudźwigniony blok, lżej jej było na sercu. Ja wiem. Chce znaleźć odkupienie. Za wszelką cenę szuka ulgi. Znajduje ją w pokucie za mój grzech. (Ponuro) A ja?

ŚWIATOBOR

Pokuta...

WINCENTY

Co mówisz?

ŚWIATOBOR

Mówię, że pokuta jest to nasz poczciwy, ludzki wybieg...

WINCENTY

Co ty wiesz?!

ŚWIATOBOR
To tak jest, drogi Wiko. Mówię o rzeczy objektywnie danej, o przedmiocie, o zjawisku. Pokuta — to środek wyjścia z potrzaska przez taką szczelinę, którejby się nikt nie domyślił, — gdy drzwi do wyjścia stoją otworem.
WINCENTY (przerywając)

Ireno — czy życzysz sobie, żebym odszukał Joachima i zażądał przezeń, — ale ustnie, ustnie! — od mojej matki, aby mi, to jest tobie, przysłała pieniędzy. Należną mi sumę... Czy chcesz tego, Ireno? Bo i ja coś muszę zacząć... Ty wiesz, Irenko, że ja dla ciebie wszystko, wszystko..

IRENA

Mój drogi, jeżeliby cię to miało narazić na tak wielkie cierpienie, na niebywałe troski i zgryzoty, a ty to chcesz podjąć, jako pokutę, — dla mnie, zawsze dla mnie... To daj pokój. Jakoś i nadal, gdy ty pójdziesz do wojska, będę brnęła przez moją biedę, przez błotko ubóstwa... (z komicznym wyrazem powagi) Niechże i ja do kompletu pokutuję...

WINCENTY

Nie! Ty jesteś wolna. Ty, dzieciąteczko moje, ty jedna!.. (Chwyta kapelusz i wybiega z mieszkania)

IRENA

Poszedł? Na prawdę poszedł szukać tego człowieka?

ŚWIATOBOR
Biedna pani! Na co panią naraża takie położenie!
IRENA

Gdybyż to człowiek był w stanie przewidzieć wszystko!

ŚWIATOBOR

Oto okrzyk kobiety! Nie poznaję pani. Pani! Istoty tak silnej, zdecydowanej. Przed czemże się pani wzdryga?

IRENA

Pan nie wie, co on dla mnie zrobił. Pan nic nie wie, co w nim jest, co się może zawrzeć w jego sercu.

ŚWIATOBOR

Tak, już wyrosłem z uniesień studenta, z entuzyazmów i upadków młodocianych.

IRENA

On dla mnie zrobi wszystko, wszystko bez wyjątku. A ja...

ŚWIATOBOR

Usta pani są bez ceny. Kto ma prawo tych ust dotknąć ustami, ten musi za tę roskosz płacić życiem i śmiercią.

IRENA
Ciekawam, czy tę zasadę zastosowałby pan do siebie?
ŚWIATOBOR

Proszę mię wystawić na próbę.

IRENA

Wiem, cobym osiągnęła. Nie! Pan woli zwycięstwo łatwe. Pocałunek, nie zdobyty za cenę życia i śmierci, lecz skradziony chyłkiem, pokątny, łatwy, jak tamten... w kuchni.

ŚWIATOBOR (z uniesieniem)

Przysięgam pani!

IRENA (siada na sofie)

„Przysięgam pani“... Przysięga — to mowa właśnie słabych i chytrych, tych właśnie, co się obawiają, że ich naturalnemu językowi nikt nie uwierzy. Wiko mi nigdy nic nie przysięgał. On, o którym pan pogardliwie mówi, że to student i młokos, dla mnie wziął na swe ramiona straszny uczynek. Ja go tak za to kochałam... (Płacze)

ŚWIATOBOR

Pani Ireno!

IRENA
Wiem, znakomite okresy, potoki słów zupełnie słusznych, szeregi zdań prawnie, konsekwentnie pomyślanych, zawierających prawdę, istotę rzeczy. Pan jest tak wymowny i tak przecie mądry.
ŚWIATOBOR

A więc zamilknę i niech rzeczywistość mówi za mnie.

IRENA

Teraz on pójdzie na wojnę. Będzie się terał, poniewierał, szedł przez jakieś straszne przygody i niepojęte wypadki.

ŚWIATOBOR

A może właśnie wygodnie zasiądzie w jakieś kancelaryi, za zielonym stołem, w wygodnym fotelu i będzie gromadził pieniądze... zawsze dla pani.

IRENA

W tem zdaniu maluje się cała pańska nieznajomość charakteru Wika. W tem, że ja tego słucham spokojnie, maluje się nicość moja.

ŚWIATOBOR

Doprawdy? A czy przed chwilą ten uwielbiany mąż nie nagiął swego stalowego charakteru do pierwszego z brzegu żądania pani? I to w jakiej sprawie! Czy nie pobiegł za tym chłopem, żeby mu powiedzieć o żądaniu pieniędzy. Od matki! Jakież to bezmyślne i okrutne upokorzenie wobec osoby, która was oboje tak skrzywdziła!

IRENA
To prawda.
ŚWIATOBOR

Pani żałuje Wika. Rozumiem to. Ja również mam dla niego wiele współczucia.

IRENA (ironicznie)

Pan... współczucia dla Wika...

ŚWIATOBOR

Ale czterykroć, tysiąckroć więcej mam uczuć dla pani. Pani musi raz wyjść, wydostać się z tego cmentarza! Trzeba się mocą wyrwać! Ja pani nie dam na zatracenie! On przenigdy nie potrafi dać sobie rady. To człowiek uczucia, sentymentu, nastrojów. Zawsze będzie pod władzą matki i panią będzie ciągnął za sobą pod władzę. Niech się pani strzeże i broni!

IRENA

Nie! Mnie tam już z powrotem nie wciągnie. To już tempi passati !

ŚWIATOBOR
(kiwając głową z politowaniem)

Doprawdy?

IRENA

Z wszelką pewnością!

ŚWIATOBOR

Dopóki pani jest razem z nim, zawsze pani to zagraża. Czyż pani tego nie widzi, że on tęskni, wyrywa się do tej swojej Łuży? Tam jest całe życie i cała jego podstawa bytu. Dusza jego, wskutek uczynków popełnionych w uniesieniu, niemal w szaleństwie, przykuta jest do tego miejsca. Myśl wciąż a wciąż rozważa te wypadki. On je po stokroć i po tysiąckroć przeżywa. Będzie je tak przeżywał zawsze, trawił w sobie, odpierał i zwalczał ich natarczywość. Ażeby je zwalczać w wyobraźni swej, będzie stawiał pomniki, jak matka, będzie pokutował. Czy nie słyszała pani, że już swej matce zazdrościł owej pokuty? Wołał przecie dopiero co: matka już pokutuje, — a ja? Czy tak nie wołał?

IRENA
(zbita z tropu)

Wołał, wołał... Więc cóż z tego?

ŚWIATOBOR
(szeptem podjudzającym)

Tak będzie wciąż, przez całe życie. Będzie to w nim wzrastało z latami, jak nieuleczalny przymiot, jak ohydna skaza duszy. Nic na świecie nie zdoła zatrzeć w nim tamtych zdarzeń. Jest to galernictwo mistyki, jakiś ponury i złowrogi marazm uczuć. Pani się zadusi w tej kostnicy.

IRENA
Gdyby tak miało być, będzie to w istocie kostnica.
ŚWIATOBOR

Nie może pani wrócić do Łuży, ani przebywać w jakiejś prowincjonalnej mieścinie. Do wielkiego miasta! Ogromu wrażeń, mnóstwa rozrywek, obrazów, szerokiego życia, żeby się odgrodzić od smutków tej poleskiej jednostajni! (Siada obok Ireny) Na szeroki przestwór! Do światła i nowych ludzi! (Irena usuwa się) Jeżeli mi pani każe się oddalić, będę z daleka. Ale niech mam widok tego szczęścia, że pani zazna wesela. Niech pani nie zatraca swego młodego życia!

IRENA (śród zadumy)

Żal mi Wika...

ŚWIATOBOR

Czyż mnie jego nie żal? Ja go tak lubię! To miły i dobry chłopczyna. Ale oddać mu we władanie życie pani po tem, co porobił! Być pokutnicą razem z nim za grzechy niepopełnione!

IRENA (w zwątpieniu)

On to dla mnie popełnił...

ŚWIATOBOR

Dla pani? Zaprzeczam! On to zrobił dla siebie, dla swej rozkoszy, w pasji. Gdyby ów Olelkowicz przybył wówczas do Łuży, ślub odbyłby się był następnego dnia, a on sam musiałby był poślubić donnę, wskazaną mu na małżonkę przez matkę. Cóż tu pani winna?

IRENA

No, pewnie.

ŚWIATOBOR

Więc widzi pani!

IRENA

Jakże on teraz sam, bezemnie...

ŚWIATOBOR

To mu tylko na dobre wyjść może, gdy będzie sam. Musi zmężnieć, stwardnieć wśród trudów wojennych, stać się człowiekiem. Skoro z tego wszystkiego wyjdzie pełen hartu, wówczas dopiero będzie godnym pani.

IRENA

Och, jak to pan umie dobrze przedstawiać i z tej i z tej strony...

ŚWIATOBOR

Cóż innego może pani przedsięwziąć? Przecie Wiko czy tak, czy owak musi iść do wojska. Czy nie?

IRENA

Oczywiście, że musi iść...

ŚWIATOBOR
Pani tu sama jedna musi zostać. Czy nie?
IRENA

Ach, z temi pytaniami!

ŚWIATOBOR

Chcę pani przedstawić niewątpliwy, naoczny stan rzeczy. Tu pędzić żywot, w tej mieścinie prowincyonalnej, czy wyjechać do dużego miasta? Nieuniknione jest to drugie.

IRENA

Jużeśmy o tym mówili. Wciąż pan powtarza.

ŚWIATOBOR

Wciąż powtarzam i powtarzać będę do końca mojego życia. Będę pani sługą, obrońcą, doradcą, opiekunem, czym mi pani być każe, czy pozwoli. Tylko — choć cień łaskawości, cień nadziei... (Ujmuje jej rękę)

IRENA (smutnie)

Jeżeli powiem jedno słowo, że dobrze, to już to będzie krzywdą biednego Wika. A muszę się zgodzić, bo cóż bez pana teraz pocznę? Nie dałabym sobie rady.

ŚWIATOBOR

Z krzywdą Wika... On ma wieczne prawo całować te usta, przyciskać do serca... (osuwa się na kolana).
A ja... Wieczna moja tęsknota... Szaleństwo... Ireno! (Głowa jego upada na kolana Ireny.)

IRENA

Panie Fryderyku! Panie!

ŚWIATOBOR

Nic, nic... Zaraz sobie pójdę! Tylko to jedno! To jedno jedyne. Ta chwila niech będzie moja. Ireno! Za wszystkie męczarnie!.. (Chwyta jej ręce i okrywa pocałunkami. — Wincenty otwiera drzwi i spostrzega pocałunki Światobora.)

WINCENTY

Irena!

IRENA

Ach! Wiko...

WINCENTY (z krzykiem)

Ireno! Ireno! Ireno!

Koniec aktu drugiego.

AKT III.
(Pokój w Łuży ten sam, co w akcie pierwszym. Jest półzmrok poranny. Wchodzą Helena Strzemieńczykówna i Joachim, prowadząc Wincentego. Ten jest wsparty na szczudle, lasce długiej z poprzecznem oparciem pod prawą pachą. Prawą nogę ma urwaną i prawą rękę urwaną aż do ramienia. Twarz jego jest z jednej strony poszarpana i pokryta bliznami, szwami i plamami. Wincenty ma na sobie resztki jakiegoś munduru oficerskiego, zniszczone i wyszarzane. Helena i Joachim przyprowadzają Wincentego do sofy, stojącej w pobliżu okna, i z ostrożnością umieszczają go na tej sofie.)
HELENA

Ach, nareszcie, nareszcie jesteśmy tutaj! Cóż to była za noc! Ja sama nie czuję jednej kości, jednego ścięgna na miejscu... Cóż mówić o tobie? Dziękuję wam po stokroć, Joachimie...

JOACHIM

No, no...

HELENA
Gdyby nie wy, zginęlibyśmy byli w tej drodze.
JOACHIM

Jak ja tę karteczkę od panienki dostał przez mego młynarczyka, — darmo, — konia ja zaprzągł i pojechał, choć dopiero co starszą panią powiózł na folwark.

HELENA

Idźcież teraz odpocząć po tej drodze. Ale konia i wóz odprowadźcie, żeby zaś nikt nie wiedział o przybyciu pana.

JOACHIM (przestępując z nogi na nogę)

Et, wiedzieć to tam będą, żebym nie wiem jak ślady pozacierał. Zatrę to ślady kół i końskich kopyt? Pójdę ja, konia napoję i pojadę wnet po starszą panią na folwarek. Nie pora teraz myśleć o spaniu.

HELENA

A więc dobrze. Rób, jak uważasz. Ja tymczasem ułożę tutaj panicza w taki sposób, żeby, gdy matka przybędzie, nie spostrzegła odrazu, że jest tak bardzo poszarpany, że nie ma ręki i nogi. Mogłoby to ją zabić, gdyby od pierwszego spojrzenia wszystko zobaczyła odrazu.

JOACHIM
Pewnie, pewnie. Ale przecie, czy tak, czy owak, prawdy się starsza pani dowiedzieć musi. Czy go tam tak, czy owak położyć, matka zobaczy.
HELENA

Chodzi o to, żeby stopniowo dowiadywała się, żeby ją jakoś przygotować do tego okropnego dla niej widoku.

JOACHIM

No, ja idę.

HELENA

Ale potem nie zostawiaj nas zupełnie samych, Joachimie. Gdy wrócisz, bądź w pobliżu. Sam mówisz, że tak czy owak dowiedzą się. Mogą nas niespodziewanie napaść.

JOACHIM

Ludzie ze wsi?

HELENA (z trwogą)

Tłum... Bolszewiki...

JOACHIM (po namyśle)

No, ja przecie sam jeden całej wsi rady nie dam, ani pięścią, ani rozumem, ani językiem. Ja, panienko, tosamo chłop z tej wsi. Z chłopów ja chłop. Nie pan.

HELENA
Ale tłum cię szanuje, jako prawego i mądrego człowieka. Możesz przecie przemówić, rzec słowo w naszej obronie, przemówić...
JOACHIM (wykrętnie)

Mnie się widzi, że jeszcze nikt nic nie wie.

WINCENTY

Idź już, idź.

JOACHIM

Po starszą panią wozem jechać muszę, bo ona piechotą tyli świat nie przelezie przez las i błoto z folwarku. Jakem ją wywiózł do Michała, tak ją z powrotem muszę przywieźć. Teraz się już nie będzie bała sama siedzieć we dworze, bo przecie już teraz sama nie będzie, ino z wami. (Joachim wychodzi)

HELENA

Boże cię prowadź.
O, Boże! poszedł ten ostatni człowiek wśród wilków.

WINCENTY
(mówi inaczej, niż przedtem, gdyż od wybuchu pocisku w czasie bitwy miał twarz poszarpaną, złamaną szczękę i język okaleczony)

To tu było...

HELENA (troskliwie)

Co było, mój złoty chłopaczku?

WINCENTY
(wskazując lewą ręką miejsce przy drzwiach wejściowych)

Tam stałem, gdy mię matka przeklęła. Mówiła wtedy: „Bodaj ci nogi połamało! Bodaj ci ręce połamało i odjęło! Bodaj ci podły język stargało i zniszczyło!“ Tak powiedziała. Jest wszystko według rozkazu. Wojna z precyzją wykonała. Ale tylko w połowie. Widocznie jeszcze drugi wyrok wykonany będzie.

HELENA

O, straszne, straszne słowo!

WINCENTY

Wojna spełniła rozkaz mamy.

HELENA

W złą to zostało powiedziane godzinę.

WINCENTY

Być może.

HELENA

Ale to przypadkowy zbieg okoliczności.

WINCENTY (śmieje się)

Zbieg okoliczności...

HELENA

Zapomnij!

WINCENTY
Jużem dawno, dawno zapomniał. Teraz, patrząc na tę starą bibliotekę, na ten komin, na ściany i sprzęty, przypomniałem sobie, co się stało i dlaczego.
HELENA

Raduj się, że jesteś tutaj, w domu ojczystym, na pradziadowskiej, praojcowskiej roli, w twej Łuży...

WINCENTY

Radość i rozpacz już daleko są za mną. Pożarła je tasama nienasycona paszcza, która odgryzła mi nogę i rękę, która chciała wydrzeć mi z gardła język. Pożarła moją radość i moją rozpacz — wojna.

HELENA

Gdybyś mógł posiąść spokój serca!

WINCENTY

Mówiłaś przed chwilą, że jestem na praojcowskiej roli. Alboż to moja rola, moja ziemia? Wieki niezmierzone, straszliwe kataklizmy dziejowe przyrody ją tworzyły, a ja, — żal się Boże! — nazywam te prace oceanów, powietrza, burz i deszczów, trzęsień ziemi i zmagań się skorupy globu — swoją własnością. (Śmieje się) To moja własność...

HELENA

I do ciebie przylgnęły w tym czasie moskiewskie zarazy.

WINCENTY

Nie, Helenko, to moje własne myśli. Długie gorączki i wielkie ludzkie cierpienia, na które patrzałem, głęboka własna niedola... Wszystko wraz uczyło mię tej prawdy.

HELENA (troskliwie)

Nie rozmawiaj teraz. Przykryję ci nogi tą chustką. Może zaśniesz.

WINCENTY

Nie, teraz nie mógłbym spać.

HELENA

To spocznij tak, bez ruchu.

WINCENTY

Dobrze.

(Z głową podpartą na ręce patrzy długo na miejsce przy drzwiach. Helena krząta się po pokoju, wygląda przez okno, otwiera szafę i przestawia w niej książki)
HELENA

Cóż to tam widzisz na podłodze?

WINCENTY

Widzę niedostrzegalne dla ciebie ślady stóp na podłodze.

HELENA

Cóż znowu za przywidzenie?

WINCENTY

Tam stała Irena.

HELENA
Ach!
WINCENTY (cicho)

Mówiła wtedy do mnie: „Pójdź, przeklęty! Nie masz już ani rąk, ani nóg, ani języka. Ja jedna muszę cię teraz wspierać, prowadzić i za ciebie mówić.“

HELENA

Tak. Pamiętam. Mówiła te słowa.

WINCENTY

Niema jej. Nie wspiera mnie, ani prowadzi. Nie słyszę już jej mowy. Został przy mym boku tylko ten kij...

HELENA

I nikt już więcej, Wiko?

WINCENTY

I ty, siostro miłosierdzia...

HELENA

Zawsze o niej pamiętasz?

WINCENTY

Cóż począć? Zawsze pamiętam.

HELENA (z bólem)

Kochasz ją zawsze?

WINCENTY
Czy ją kocham? (Głucho) Zdradziła mię.
HELENA (mocując się ze sobą)

Wiko! Może jeszcze powróci do ciebie. Będą się starała, dołożę wszelkich sił, żeby powróciła...

WINCENTY

Nie. Już nie powróci. Jakże nędzne jest serce ludzkie! Niema w niem wierności psa, a jest zwierzęcy egoizm. (Po namyśle) Mama, widzisz, miała wówczas zupełną słuszność, rzucając na mnie takie słowo. Zupełną! Gdyż ja... podniosłem samowolnie... stawidła. Ale teraz jużeśmy się z mamą zrównali. Teraz będziemy już mogli mówić, jak dawniej, bo i ja szedłem już tąsamą drogą, co ona, drogą dźwigania kamieni. I ja jestem takisam, jak ona. Już mię dzisiaj mama nie może... dłużej... przeklinać...

HELENA

Ponure cię myśli oblegają.

WINCENTY

Wcale nie ponure. Myśli wyzwolone. Mam w sobie jakby świadomość tajnego rachunku, różniczkowego rachunku duszy, który nie dla wszystkich jest dostępny. Myślę, że może troszeczkę wiem z tego, co wiedzą tamci, tamci, co już zupełnie nie posługują się ani rękami, ani nogami, ani językiem. Gdybym wiedział, że jeszcze kiedy w życiu zobaczę, — zdaleka, zdaleka, — Irenę... Byłbym zupełnie spokojny... Gdyby przez krótką tylko chwilę stała żywa i jasna... w mych żyjących oczach...

HELENA

A nie czujesz, Wiko, ile w tem twojem pragnieniu, wyrażonem w mej obecności, mieści się bezlitosnego okrucieństwa?

WINCENTY

Okrucieństwa — względem ciebie?

HELENA

Nie czujesz tego?

WINCENTY
Okrucieństwa... Chcesz tego, żebym jej nigdy nie zobaczył. Rozumiem cię. Bądź spokojna. Los i to sprawi, że już jej nigdy nie zobaczę. Nie wolno mi myśleć o tem, żeby ją zobaczyć, gdyż taka myśl — jest to okrucieństwo. (Śmieje się.) Dobrze. Dobrze, Helenko! Już ani jedna myśl o Irenie nie przeciśnie się przez moją głowę. Ani jeden obraz jej nie zajaśnieje w moich oczach. Zamknę oczy, zacisnę moje serce, zagryzę wargi, wbiję paznogcie w moją dłoń. I już odemnie o niej nigdy nie usłyszysz. Znaj okrutnika! (Długo milczy.) Stanę się czysty, zuchwały i zawzięty, jak święty Jerzy... (Światłą w pokoju przybywa, gdyż świt się rozszerza)
HELENA

Dnieje.

WINCENTY

To ja już jestem naprawdę w Łuży. Dziwne to wszystko, jakby się w śnie dokonywało. (Radośnie) Ja — w Łuży!

HELENA

Nareszcie ją zobaczyłeś i uczułeś w sobie!

WINCENTY

Czekajno, niechże ją naprawdę zobaczę!

(Dźwiga się z sofy i, stukając swą kulą, na której jest wsparty, podchodzi do okna. Rozgarnia kwiaty, stojące na oknie i patrzy w przestwór.)

Dzień wstaje. Patrz... nad stawem... te mgły. Widzisz je, Helenko? Jak cicho pełzną nad uśpioną jeszcze wodą... (Pauza.)
Cichy staw... Ciemny i cichy... Ani jedna fala, ani jedno drżenie nie rusza jego powierzchni. Cichy... (Z uśmiechem) Któżby pomyśleć mógł teraz, któżby uwierzył, że tak straszliwa potęga, tak nieopisana siła szaleństwa mieści się pod jego znieruchomiałą powierzchnią! Ja jeden wiem, jaka to furja zamyka się w tej toni spokojnej. Ja cię znam, przyjacielu!

HELENA
Nie miej do niego nienawiści. Patrz, jak niewymownie jest piękny.
WINCENTY

Nienawiści! Do niego? Ależ tęskniłem za nim w strasznych moich gorączkach, gdy mię w bitwie z niemcami na strzępy podarto. Zdawało mi się postokroć, że go w sobie widzę wszystek, rozszalały, walący się przezemnie, poprzez moją duszę, w jamę wyrwanego upustu. On był we mnie cały, ogromny. Zabijał, taksamo, jak ja. (Szeptem) Myśmy obadwaj, ja i on, tajni zbrodniarze. (Po chwili) A teraz uciszył się, uciszył, jak ja. Staliśmy się inni, przyjacielu. Lecz nikt nie wie, nikt nie dociecze, co w nas jest. Niechaj niczyja ręka nie dotyka nas, gdyż gniew nasz może nie mieć granic!

HELENA

Patrz! Odsłoniła się mgła i tam za stawem widać kościół w Klonach.

WINCENTY (tłomacząc)

Kościół widać, a obok niego na wzgórzu cmentarz. Te oto skłębione drzewa za kościołem w Klonach — to jest cmentarz.

HELENA
Jakże piękny! Tak piękny, że pragnęłoby się tam właśnie spać...
WINCENTY

Tam już śpią: Olelkowicz, furman Kukwa, lokajczyk Iwaś, Sońka Obarówna...

HELENA

Zapomnij, Wiko!

WINCENTY

Jakże o nich mógłbym zapomnieć, droga? Przeciwnie, wszystko sobie przypominam w spokoju serca. Niegdyś, za ślicznych dni dzieciństwa, w tym naszym prastarym kościele przed niedzielnem nabożeństwem stawał kościelny Łukasz z kropielnicą miedzianą, pełną wody święconej. Stary, wysoki, zawiędły, surowy człowiek, — Łukasz. Ksiądz intonował psalm... (Odwraca się twarzą do widzów i wsparty na szczudle, uroczyście mówi) Asperges me, Domine, hysopo et mundabor. Lavabis me et super nivem dealbabor.“
Te słowa znaczą... Posłuchaj:

„Pokropisz mię hyzopem i będę czysty,
Obmyjesz mię i ponad śnieg bielszy się stanę...“

Tesame słowa śpiewają idący za trumną tego, co już umarł. Czy słyszysz, czy czujesz zamkniętą w tych przenajświętszych wyrazach ostatnią radość serca, które jest przebite na śmierć i radości już innej nie zazna, najwyższe szczęście, jakie może być w sercu człowieka ponad niezgruntowanemi wodami boleści...

(Wyciąga rękę z błaganiem w kierunku dalekiego przestworu, mówiąc)

„Pokropisz mię hyzopem i będę czysty,
Obmyjesz mię i ponad śnieg bielszy się stanę...“

HELENA
(stojąc przed nim z pochyloną głową i rękoma przyciśniętemi do piersi)

„... ponad śnieg bielszy się stanę...“

WINCENTY

Patrz, jak na tym cmentarnym pagórku lśni już słońce poranne.

HELENA

Może i oni po nocy się budzą...

WINCENTY
Tam jest rzeczywisty nasz dom, dwór dostojny, który nam już odjęty nie będzie. Władanie nasze rozległemi dobrami — doczesne było i niesprawiedliwe. Poważyliśmy się posiadać ziemię. A oto teraz — patrz — ona nas, ta czarna ziemia, posiadać będzie. (z uśmiechem) Ale i ci, co nam tę ziemię odebrać postanowili i z kolei nazywać ją swoją własną, — jak my, przejdą pod jej czarne władanie. (Śmieje się) I oni niedługo panować będą i niedaleko naprzód zabiegną.
HELENA

Posępne mi myśli mówisz, Wicuniu.

WINCENTY

Tylko gruby wasz śmiech rozumiecie, jako wesołość. Nie znacie niebiańskiej radości. Jednę prawdę wesołą ci powiem. Jedyną i już prawdziwą formą własności, która nam odjętą być nie może, ani przez przemoc żelaznej siły oręża, ani przez przemoc jakiejkolwiek doktryny ludzkiej — jest to miłość nasza do tej ziemi, do wspomnień, — do kraju naszego dzieciństwa, do świętego obrazu rodzicielskiego domu, który jest wewnętrzną naszą kaplicą.

HELENA

I miłość nasza ulega zaćmieniu. Przeistacza się w formy, nieznane nam za szczęśliwych dni dzieciństwa, staje się czemś strasznem i okrutnem.

WINCENTY

Tak. Co innego dziś kocham w Łuży, a co innego dawniej kochałem. Lecz miłość moja trwa... (Za sceną słychać gwar licznego tłumu, kroki, śmiechy, okrzyki)

HELENA
Co to jest? O, Boże! Co to jest? (Wygląda oknem) Ludzie tu idą. Ludzie idą! Wielki tłum!
WINCENTY

Bądź spokojna! Bądź spokojna! Musimy być mężni. Wszakże jesteś pod opieką żołnierza.

HELENA

Żołnierza! Czyż oni uszanują w tobie żołnierza! (Gwar się wzmaga i zbliża. Za oknem ukazują się i znikają twarze mężczyzn i kobiet. Gadają, śmieją się i krążą wokoło domu liczni ludzie) Oni tu już są! Za chwilę tu wtargną!

WINCENTY

Toż to są nasi chłopi, Heleno. Niechże wejdą i rozpoczną z nami rozmowę. Pogadamy.

HELENA (wyjrzała oknem)

Mama! Matkę twoją prowadzą... O, Boże! Ciągną ją, wloką!.. (Patrzy jeszcze raz) Ach!

WINCENTY

Przykryj mię! Przykryj... Żeby nie odrazu spostrzegła...

(Helena okrywa jego nogi chustką i uciętą rękę owija chustką w taki sposób, żeby nie było widać kalectwa. Drzwi się gwałtownie otwierają i, pchnięta przez tłum, wchodzi Rudomska. Suknie na niej są potargane i powalane, włosy w nieładzie. Za rozwartemi drzwiami widać krzykliwy tłum łudzi w świtkach i wełniakach. Tłum ten przewala się i kotłuje. Raz wraz ktoś zagląda do pokoju)
RUDOMSKA (spostrzega Wincentego)

Mój synek! Mój jedyny! (Rzuca się ku niemu, pada przy sofie na kolana i obejmuje Wincentego rękami) Wiko! (Spostrzega szczudło) Co to jest? Czyj to kij? Twój?

WINCENTY

Cicho, cicho! Mów, bili cię? Kto cię uderzył? Masz włosy potargane? Wlekli cię po ziemi?

RUDOMSKA

(Przesuwa po nim ręką. Zrywa chustkę. Widzi urwaną rękę i urwaną nogę. Stoi bez ruchu, z chustką w ręku. Kiwa głową. Zcicha jęczy) Rozumiem.

WINCENTY

Kto cię uderzył?

RUDOMSKA
( Wskazując palcem miejsce przy drzwiach. Szeptem)

To tamto? Wtedy...

WINCENTY (potakując głową)

Tak.

RUDOMSKA

To na wojnie? Prawda?

WINCENTY

Powiem ci wszystko...

JOACHIM
(wchodzi i zamyka drzwi przed ludźmi, którzy się pchają do pokoju)
HELENA (do Joachima)
Gdzieście spotkali panią?
JOACHIM

Na drodze.

HELENA

Patrzcie! Śmieli ją szarpać! Bili ją!

JOACHIM

No, szła sama bez pola. Tam ją ludzie zobaczyli. Po co było samej w pola wychodzić? Zaczęły ją tarmosić.

HELENA

Tarmosić... Za co?

JOACHIM (ze złością)

No, za cóż! Za to, że pani.

HELENA (z uniesieniem)

Czemuście nie bronili?!

JOACHIM

A cóż ja mam za racyą jeden was bronić? Nie wiele teraz kogo obroni przed rozezłoszczonym narodem. Przywlekli ją do wsi... No, tom ją tam wyprosił. Zajadłych-em odegnał. Czego odemnie chcecie? Sami się brońcie, jako umiecie! Ja za was gardła dawał nie będę!

HELENA
Joachim... To jest Joachim...
JOACHIM (twardo)

Skończyło się wasze jaśnie pańskie panowanie.

RUDOMSKA
(która nie widzi i nie słyszy, co się dzieje dokoła, zapatrzona wciąż w Wincentego, ujmuje w ręce jego szczudło, podnosi je w obudwu rękach i coś niewyraźnego szepce nad tą laską)
WINCENTY

Powiem ci teraz... Słuchaj!

RUDOMSKA

Jać już wszystko wiem.

WINCENTY

Tego nie wiesz, że już teraz jesteśmy nareszcie razem. Jak wtedy, przed powodzią.

RUDOMSKA (powtarza bezmyślnie)

Co mówisz? Jak wtedy, przed powodzią... Nie rozumiem...

WINCENTY

Czegoż się smucisz? Dobrze nam teraz będzie, gdy pospłacamy nasze zobowiązania... Jak na nas przystało.

RUDOMSKA

Zbyt ciężkie teraz, synku, mam względem ciebie zobowiązania. Teraz nie starczy mi już sił do cierpień...

(Krzyk za drzwiami wzmaga się. Kogoś z radością witają zbiorowym wrzaskiem.)
HELENA

Słyszycie te okrzyki? Słyszycie? Wiko, czy słyszysz?

WINCENTY
(odrywając się z niechęcią od rozmowy z matką)

Kto tak krzyczy?

HELENA (patrząc przez okno)

Joachimie! Joachimie! Ratuj!

WINCENTY

Czego się ty tak boisz?

JOACHIM (posępnie)

Wojsko przyszło.

WINCENTY

Co za wojsko?

JOACHIM

Nasze wojsko. Bolszewickie.

HELENA

O, Boże!

JOACHIM
(zcicha, głosem doradczym, ale nakazując z surowością)

Teraz już nic, jeno pokornie, pokornie! A wszystko, bez łgarstwa. Samą jeno prawdą!

WINCENTY (do matki i Heleny)
Niczego się nie obawiajcie. Mam broń. Będę was bronił.
RUDOMSKA (podnosząc głowę)

Ty nas będziesz bronił...

WINCENTY

Nie darmom przecie w srogich bitwach uczestniczył, żebym się w rodzinnym domu dał pokonać. Nie przeraża mię tłum tutejszych wieśniaków, ani wojsko. Ufajcie memu ramieniu.

JOACHIM

No, teraz ja już o niczem nie wiem. (z ironią) Widział kto? Bronić się będzie! Chwat na jednej nodze i z jednym kikutem.

RUDOMSKA

Czemże ty się obronisz, mój maleńki?

(Wincenty wydobywa lewą ręką z kieszeni rewolwer browning i naboje. Z drugiej kieszeni w bluzie z trudem wyciąga drugi rewolwer i naboje.)
WINCENTY

Starczy tych strzałów do obrony naszego życia. Jeżeli mię kto napadnie w tym domu, położy się trupem na tym progu. Bezkarnie nikt krzywdy nam nie wyrządzi.

JOACHIM
A jabym wam po dobroci radził tę bron zaraz pokazać i oddać, jak tylko tu wojsko wejdzie. Nic tu nie wywojujecie. Na mnie zaś nie liczcie. Ja za was nie głupi ginąć!
WINCENTY

Dobrze mówisz. Idź sobie. My sami będziemy ginąć za siebie.

JOACHIM

Ja wam na zdradzie nie stoję. Sami wiecie. Ale swoje życie to sam muszę cenić. Nie wiecie wy, czem to pachnie.

RUDOMSKA

Idź... Tyś mię obronił, gdym z lasu wyszła i baby na mnie napadły. Idź z Bogiem...

JOACHIM

No... Sami sobie biedę gotujecie. (Wychodzi)

RUDOMSKA
(chwyta rewolwer, który Wincenty chwilowo położył na sofie)

Ten ja wezmę. (Nabija rewolwer)

WINCENTY (ze złością)

Zostaw to! Oddaj! Ja sam!

RUDOMSKA

W jednej ręce obudwu rewolwerów nie utrzymasz. Poczekaj, ja cię wyręczę. Strzelać umiem nie gorzej od ciebie. Sam wiesz...

HELENA

Na miłość boską! Schowajmy te rewolwery.

RUDOMSKA
Już nabite.
HELENA

Miał rację Joachim. Czyście oszaleli! Wiko! Co ty robisz! W dziedzińcu wojsko bolszewickie wśród tłumu chłopów.

RUDOMSKA (nabija drugi rewolwer)

I ten nabity.

HELENA

Rozniosą nas na sztuki, gdy broń znajdą. Przecież im nie możemy dać rady.

WINCENTY

Ale też nie możemy dać się zarzynać, jak barany.

RUDOMSKA

Będziemy się jakoś po staremu bronili.

HELENA

Mamo! Mamo!

RUDOMSKA

Może ci ludzie zechcą z nami po ludzku rozmawiać. Wówczas będziemy z nimi po ludzku mówili. A jeśli na nas napadną, jak wilki, będziemy się bronili, jak wilki.

HELENA
(usiłuje pochwycić rewolwer z rąk Wincentego)

Ja jestem wśród was... najmłodsza i najsilniejsza. Mnie dajcie...

WINCENTY

Zaraz, zaraz... Poczekaj. Nie zdołamy przemóc tłumu rozjuszonego przeciwko nam, ani uzbrojonych żołnierzy, to pewna, jeżeli będą mieli, oprócz broni i przewagi liczebnej, słuszną zasadę do napaści na nas. Lecz możemy i powinniśmy wydrzeć im z rąk tę zasadę napaści.

RUDOMSKA

Mów prędko, co masz na myśli.

WINCENTY

Zanim tu wejdą i staną przed nami, musimy stać się nietykalnymi...

RUDOMSKA

Jakże to? Mów!

WINCENTY

Musimy być nie niżsi od nich, lecz wyżsi.

RUDOMSKA

Prosto powiedz!

HELENA

Ja rozumiem! Ja go już pojęłam! To jest nasza jedyna i prawdziwa obrona.

WINCENTY

Musimy w pełni i w całej rozciągłości posiąść tę zasadę, w której imię oni zamierzają z nami walczyć. Musimy tę zasadę uczynić wyższą, lepszą, mądrzejszą. Musimy im z rąk tę broń wydrzeć.

RUDOMSKA
Jakże to? O czem wy mi mówicie?
HELENA

Musimy ich broń wydrzeć im z rąk. Wówczas się staną bezsilni.

RUDOMSKA

Spieszcie się! Słyszycie ich dziką radość?

WINCENTY

Matko! Ty i ja, wobec tego nieskazitelnego i wiarogodnego świadka, Heleny, dobrowolnie, bez przymusu i świadomie, wyrzekamy się ziem, któreśmy po przodkach odziedziczyli, któreśmy nazywali swojemi i oddajemy te dobra tutejszemu ludowi.

RUDOMSKA (śmieje się)

O, słodki mój marzycielu!

WINCENTY

Wolisz, ażeby ci te dobra przemocą, gwałtem, zbrodniami razem z życiem wydarli?

RUDOMSKA

Nie dam dobra, które przez ojców zostało zdobyte, przez moją własną przemyślność rozumu i pracę powiększone. Komu to mam oddać? Temu tam motłochowi?

WINCENTY

Musisz!

RUDOMSKA

Jeżeli mię do tego siłą przymuszą, obłudnie ulegnę przed przemocą. Lecz z dobrej woli, w sumieniu swem, nigdy Łuży się nie wyrzeknę. To jest moja ziemia.

HELENA

Wiko już jej posiadać nie chce. Komuż ją mama odda?

RUDOMSKA

On nie chce Łuży posiadać...

WINCENTY

Nie chcę.

RUDOMSKA (bezsilnie)

Nie mam już na ciebie środka przymusu. Drugi raz już cię karać za nieposłuszeństwo nie będę, tak jak wtedy. Wiko nie chce być panem! Świat w istocie oszalał.

HELENA

Zatrząsł się cały w posadach i z wnętrza swego zgniliznę na wierzch wyrzucił.

WINCENTY

Nie dość jest dźwigać kamienie na pomnik Olelkowicza, ażeby spełnić dzieło pokuty. Nie dość jest rozrzucać po ziemi krew, rękę, nogę... Należy nam spełnić akt pokuty czynnej za wszystko, cośmy kiedykolwiek wykonali złego.

RUDOMSKA
Wszystko przeciwko mnie...
WINCENTY

Musimy hasło tych, którzy na nas idą, przewyższyć naszą wewnętrzną reformą. Stać nas na to!

RUDOMSKA

Nie rozumiem już twojej mowy. To jeszcze rozumie mój stary rozum. (Podnosi rewolwer i kieruje go we drzwi wejściowe) Jeżeli napastnik dobija się do mego domu, włamuje się w me drzwi, trupem go kładę na progu.

WINCENT

Każesz i mnie ginąć tak, jak chcesz zginąć sama.

RUDOMSKA

A więc zostawcie mnie samą. Dam sobie radę.

WINCENTY

Teraz już, matko, nic nas nie rozdzieli. Musimy iść razem, zwyciężyć lub zginąć razem.

RUDOMSKA (w zamyśleniu)

Moje przekleństwo urwało ci rękę, urwało nogę, zepsuło mowę. Czyż myślisz, że to mogę przeżyć? Nieszczęście spadło na moją głowę. Muszę wygnać ze siebie poczucie tego nieszczęścia, zgryzotę moją nie do przeżycia. Zginęłabym z męczarni... (Troskliwie okrywa chustką jego nogi)

(Helena korzysta z chwili, gdy Rudomska położyła na stole rewolwer, chwyta go, rozgląda się po pokoju, gdzieby go ukryć. Spostrzega szafę biblioteczną, otwiera ją i między książki wsuwa rewolwer, oraz naboje. Zamyka na klucz drzwi szafy i klucz rzuca w popiół komina. W tej samej chwili gwałtownie otwierają się drzwi i wchodzi oficer bolszewicki na czele sześciu żołnierzy z karabinami w ręku)
OFICER (rozglądając się)

Wy tu — kto jesteście?

RUDOMSKA

My jesteśmy tutejsi. Właściciele.

OFICER
A... „właściciele“... Ty stara „właścicielko“ jak się nazywasz?
RUDOMSKA

Rudomska.

OFICER (wskazując na Helenę)

A ta?

HELENA

Moje nazwisko — Helena Strzemieńczykówna.

OFICER

Helena i oprócz tego dużo świszczących spółgłosek. No, a ten?

RUDOMSKA

To jest mój syn, Rudomski.

OFICER

A czemuż to on leży, gdy ja z nim mówię?

RUDOMSKA
On jest chory.
OFICER (przypatrując się Wincentemu)

Co to on ma na sobie za ubranie? Co to jest na nim? Jakiś mundur.

WINCENTY

To jest stary mundur.

OFICER

Ktoś ty taki? (do żołnierzy) Podnieść go! (Żołnierze zbliżają się do sofy i grubijańsko zdzierają chustkę. Podnoszą Wincentego. Gdy usiadł na sofie i spuścił na ziemię nogę, żołnierze mimowoli odstępują o krok, wyprostowują się i przybierają pozycyę do oddania honorów wojskowych)
A! Mam honor powitać... Pan polak... Oficer (z szyderstwem) armii polskiej...

WINCENTY

Tak jest.

OFICER

Kontrrewolucjonista w tem gniazdku zacisznem, pod chustką matczyną.

WINCENTY

Z czegóż pan wnioskujesz, że kontrrewolucjonista? Z chustki matczynej?

OFICER

Z tego, że kontrrewolucjonistami jesteście wszyscy, wy „właściciele“, panowie... Zaraz się przekonamy. (do żołnierzy) Rewizja w całym domu! Od piwnicy do poddasza! Towarzyszy ze wsi wpuścić do dworu. Niech rewidują! (do Wincentego) Ty jesteś aresztowany.

WINCENTY

Nigdzie już stąd nie pójdę. Nie wyjdę za próg tego domu.

OFICER

Jeszcze jedno takie słówko — i pójdziesz niedaleko, — tylko pod płot za progiem tego domu, — żebyś się bardzo nie sfatygował.

WINCENTY

Mnie, w istocie, trudno jest chodzić, zwłaszcza daleko, wojaku uzbrojony, który zwyciężasz kobiety i inwalidów wojennych. Nie oszczędzaj sobie tryumfów.

OFICER

Tyś zwyciężał przez całe twe życie bezsilnych, chorych i kalekich, w ciągu długich lat na mocy twego zbrodniczego prawa. Władza twoja przeminęła. Teraz lud tobą włada.

WINCENTY

Nie lud, tylko tyrania garstki karjerowiczów.

OFICER
Milcz! Twe kalectwo nie imponuje nikomu, polski panku! Jeszcze słowo i każę cię postawić pod płotem. Ani zipniesz!
WINCENTY

Pewnie, że tak. Nie oszczędzaj sobie rozkoszy mordowania bez sądu, sługo zbójeckiej tyranii.

OFICER (skonsternowany)

Nie jestem sługą tyranii, lecz wykonawcą obrony praw ludu.

WINCENTY

Ja niczego innego od ciebie nie żądam, tylko tego, żeby lud sam ze mną rozmawiał i sądził mię, jeżelim winien. Ja się z tym ludem zdawna znam, gdy ciebie tu nie było.

(Podczas tej całej rozmowy w otwartych drzwiach i w oknie ukazują się raz wraz głowy mieszkańców wsi okolicznych, mężczyzn i kobiet. W całym domu, za wszystkiemi drzwiami słychać wciąż gwar, rumor, krzyki i śpiewy)
GŁOS ZA OKNEM

To ten, panicz z Łuży, co wyrwał stawidła i zatopił Sońkę Obarównę.

DRUGI GŁOS

To tensam!

TRZECI

Patrzcie, patrzcie!

PIERWSZY

Widzicie go! To ten, co siedzi.

DRUGI
Bić tego złodzieja!
TRZECI

Pod płot!

(Krzyk coraz bardziej wzrasta, przechodzi w bez ładny tumult)
OFICER (przysłuchuje się)

Słyszysz, polski paniczu? Właśnie lud cię wzywa. Chce, żebym cię pod płotem postawił, bez sądu. Takie było twoje tutaj życie.

WINCENTY

Twój sąd, czy wykonanie morderstwa bez sądu, to, widać, jedno i tosamo.

OFICER

Nie mój sąd, lecz sąd proletarjatu, którego dyktatura się zaczęła. (Rozmowa ta toczy się na tle rozgwaru i krzyków złorzeczących)

OFICER (do jednego z żołnierzy)

Uciszcie towarzyszów! Niech przetrząsają cały dom. Zaraz rozpocznie się rewizja w tym pokoju. Powiedzcie, że ci „właściciele“ są pod naszą silną strażą. Skoro tylko coś się znajdzie, postąpimy z nimi według sprawiedliwości. (Żołnierz wychodzi. Wrzawa stopniowo zmniejsza się i przycicha. Gdy żołnierz wrócił) Zrewidować ten pokój. (Żołnierze obok drzwi ustawiają karabiny i zaczynają rewidować sprzęty. Otwierają szuflady, przewracają meble. Jeden z nich szarpie i wywala drzwi szafy bibliotecznej. Oficer zbliża się do tej szafy, bierze do ręki rozmaite książki, przerzuca kartki i ciska tomy na podłogę) Wszystko miazga burżuazyjna, gnój. (do żołnierzy) Zimno tu. Napalcie, towarzysze, tem paliwem w kominie. (Kopie nogą wyrzucone książki ku środkowi pokoju, w kierunku komina. Żołnierze chwytają je i rzucają w czeluść komina, układając duży stos. Jeden podpala i rozdmuchuje płomień. Oficer dorzuca wciąż oburącz na stos oprawne w skórę tomy, stare dokumenty, pergaminy, zwoje papierów starych. Ogień poczyna się zarzyć wśród stosu książek i dokumentów)

ŻOŁNIERZ

Już się pali, towarzyszu.

OFICER (do Wincentego)

Wszystko to pospołu z wami musi zniknąć, spłonąć w naszym ogniu. Nie potrzebujemy ani waszej wiedzy, ani waszej sztuki, ani waszych dokumentów. Stworzymy sami nową naukę, nową sztukę i nowe dokumenty.

WINCENTY

Nawet historyczne, takie, jak te oto, barbarzyńco.

OFICER
Historja waszych barbarzyństw i zbrodni jest nam niepotrzebna, chyba dla ich oświetlenia. Ignis sanat. (Do żołnierza) Dmuchaj, towarzyszu! (Wincenty z głową podpartą na ręce przypatruje się dymowi i płomieniom, które ogarniają dokumenty rodzinne. Rudomska przechadza się po pokoju. Helena płacze)
OFICER
(wyrzucając jednym zamachem całą półkę książek na ziemię, natrafia na rewolwer i naboje. Rewolwer wypada na ziemię)

A! (podnosi rewolwer) Do kogóż to z was należy ta sztuczka, gołąbki moje?

WINCENTY

Widzisz przecie, że to mój browning.

HELENA

Ja go w tej szafie położyłam.

RUDOMSKA

To moja broń. Część mojego uzbrojenia.

OFICER

Więc wszyscy troje do niej się przyznajecie?

RUDOMSKA (wyjmuje z kieszeni drugi rewolwer)

Widzisz, dowódco, że to część mojego arsenału. Nie wierz tym dzieciom. Chcieliby mnie ocalić, przyznając się do posiadania tej cząstki. (W oczach oficera przygotowuje rewolwer do strzału) Patrz, mój syn swą jedyną lewą ręką nie mógłby tego zrobić, co ja robię z całą wprawą. Strzelać umiem, w lasach tutejszych wychowana, stara szlachcianka.

OFICER
Zobaczymy, wilczyco. Oddaj to z dobrej woli!
RUDOMSKA

Nienawidzę waszej chamskiej rewolucji, waszego proletarjatu i rządu żydów!

OFICER

Bardzo dobrze, rzymska matrono. Mów śmiało!

RUDOMSKA

Pogardzam waszemi hasłami i władzy waszej nigdy nie uznam!

OFICER (do Wincentego)

Oto prawdziwy wyraz waszych haseł i zasad!

RUDOMSKA

Jestem kontrrewolucjonistka i buntownica. Ale tylko ja jedna w tym domu. To wasi współwyznawcy, ten młody człowiek i ta dziewica.

OFICER

Dzielna damo! Pierwszy raz zdarza mi się słyszeć głos tak prawdziwy. Zawsze się wypierają zasad burżuazyjnych, a ty je głosisz.

RUDOMSKA

Będę zawsze przeciwko waszemu wojsku spiskowała i zwalczała wasze plugawe panowanie.

OFICER
Tylko w myśli i niezbyt długo.
RUDOMSKA

Precz z mego domu! Nie waż się do mnie podchodzić blisko, bo ci w łeb strzelę, jak psu, i każdemu z twoich zbirów!

WINCENTY (do oficera)

Widzisz sam, że to kobieta szalona. Nie walczysz chyba z ludźmi obłąkanymi.

RUDOMSKA

O, dziecko! Nigdy nie byłam trzeźwiejsza, niż dziś. Ja teraz trzeźwo rachuję, mój mały Wiko, mój synku. Za ciebie i za siebie ja teraz trzeźwo rachuję. Patrzę w swe życie, w twe życie od końca do końca i widzę, że powiedziałam szczerą prawdę.

WINCENTY

Matko! Matko!

RUDOMSKA (sekretnie)
Nie mogę ci być dłużna, mój mały, nie mogę. W sercu mi się coś zepsuło, gdym cię zobaczyła bez ręki i bez nogi. Już nie mogę! Niech ta sama ślepa siła, jakkolwiek się nazywa, wojna czy rewolucja, odgryzie mi ręce i nogi, zagasi wzrok i odejmie słuch, która moje przekleństwo spełniła. Nie mogę ci być dłużną, mój mały Wiko... Nie mogę. Już mi się chce spać na moich rodzinnych śmieciach, w mojej ojcowskiej ziemi. (do oficera) Precz stąd z mojego domu, z przed mojego pańskiego oblicza!
OFICER (śmieje się)

Oszalała babina...

RUDOMSKA

To czyń swoje, kanaljo!

OFICER (ponuro)

Nasza wzniosła i niezwyciężona w swej prawdzie rewolucja nie walczy z szalonymi. Ona walczy tylko ze zdrową na umyśle wrogą siłą.

RUDOMSKA

Wy, którzy synom każecie kopać doły mogilne dla matek, a matkom — podpisywać wyroki śmierci na synów. Wy, którzy się lubujecie w męczeństwie bezbronnych, którzy zgładzacie dzieci i torturujecie kobiety! Chamie! Znieważam cię! W tobie znieważam waszą wojskową tyranię!

OFICER

Aresztuję was wszystkich troje za posiadanie broni.

WINCENTY

Nie waż się dotykać nikogo z nas!

OFICER

Mam dowód, że jesteście buntownikami.

WINCENTY
Jesteśmy polscy obywatele.
OFICER

Nie znam obywateli polskich na obszarze rzeczypospolitej proletarjackiej.

WINCENTY

Wsłuchaj się dobrze. Za borami, za lasami usłyszysz gwar. To Polska z mogiły wstała. To ona, wielki i wzniosły wasz wróg, święty Jerzy, który wewnętrzną świętością, cnotą i potęgą, porazi w was smoka wiekuistej waszej moskiewskiej tyranii. Trwóżcie się, barbarzyńcy! W naszych osobach znieważacie wielki naród!

OFICER

Nie rozumiem wcale tego, co mówisz, przechwalający się Lachu. W każdej minucie zniszczyć was mogę. Ale, zanim zginiecie, winniście wiedzieć, że giniecie zasłużenie. (do Wincentego) Ty śmiesz podnosić zuchwałe słowo przeciwko temu błogosławionemu przewrotowi, który jarzmo tysięcy lat obalił na ziemi?

WINCENTY
Stare jarzmo skruszyliście, a nałożyliście na ludzi tysiąckroć gorsze i cięższe. Polska jedynie na ostrzu swej włóczni niesie wolność i błogosławiony przewrót na dobre ludom i ludziom uciemiężonym. Oficer daje znak żołnierzom i ci zmierzają do Wincentego, żeby go pochwycić.
RUDOMSKA (do oficera)

Nie ważcie się dotykać go! Odstąpcie!

OFICER

Bierzcie go, towarzysze!

(Rudomska strzela i kładzie trupem oficera, który stał najbliżej Wincentego. Oficer pada i umiera. Żołnierze, wszyscy wraz, rzucają się na Rudomską, wydzierają jej rewolwer i związują w tył ręce. We drzwiach wejściowych i w oknie ukazują się twarze chłopów i kobiet wiejskich. Ujrzawszy, że Rudomska jest związana przez żołnierzy, tłum wydaje radosny krzyk)
GŁOS TŁUMU

Towarzysze! Dajcie ją nam! Już my z nią poradzimy sobie! Dajcie ją nam, towarzysze!

DRUGI

Ona nasza!

TRZECI

Nasza „pani“!

CZWARTY

Dziedziczka!

PIERWSZY

Jakie to tutaj pańskie komnaty!

TRZECI

Jakie skarby!

PIERWSZY

Dawajcie ją!

TRZECI
Wieszać ją!
PIERWSZY

Tutaj!

CZWARTY

Któraż to jest ta wasza „pani“?

PIERWSZY

Toż ta, stara.

DRUGI

Odpuście ją nam, towarzysze! (Żołnierze zmierzają ku drzwiom)

WINCENTY (z rozpaczą do Heleny)

Oto, coście sprawiły, odbierając mi broń! Jestem bezbronny! Jestem bezsilny!

STARSZY ŻOŁNIERZ (do pięciu innych)

Tę starą natychmiast pod płot i rozstrzelać. Marsz, towarzysze! (Żołnierze z Rudomską wychodzą)

RUDOMSKA ( z głębi tłumu)

Wiko, syneczku mój, odpuść mi, odpuść mi...

STARY ŻOŁNIERZ (nad trupem oficera)

Żegnaj, towarzyszu!

WINCENTY (do starszego żołnierza)

Słuchaj, jeśli masz w sobie iskrę sumienia... Sam widziałeś...

STARSZY ŻOŁNIERZ

Milcz i czekaj!
(Wincenty wstaje, ujmuje swe szczudło i chce ruszyć ku drzwiom. Żołnierz wydobywa z kieszeni rewolwer. Zanim go podniósł, Wincenty opiera się prawym bokiem o róg sofy, ujmuje swe szczudło pod prawe ramię kikutem uciętej ręki i rzuca się na żołnierza, uderzając go szczudłem w piersi. Żołnierz, uderzony znienacka, upadł na ziemię. Wincenty na swem szczudle przez trup oficera i przez powalonego żołnierza idzie ku drzwiom.

STARSZY ŻOŁNIERZ (dźwiga się)

Towarzysze! Towarzysze! Do broni!

HELENA
(rzuca się do drzwi, wybiega nazewnątrz. Słychać jej głos za sceną)

Ludzie! Wysłuchajcie mnie! Wysłuchajcie mnie! Ludzie! Ludzie! Ludzie! (Rozlega się nieomal jednogłośny strzał pięciu karabinów. Radosny wrzask tłumu)

WINCENTY (we drzwiach)

Matko! Matko! (Prawem ramieniem opiera się o futrynę drzwi. Widać wracających pięciu żołnierzy)

ŻOŁNIERZ (do starszego żołnierza)

Wykonano według rozkazu, towarzyszu!

STARSZY ŻOŁNIERZ (z ziemi)

Bierzcie go!

(Wincenty, opierając się prawem ramieniem o ścianę i róg komina, chwyta swe szczudło lewą ręką i zwysoka nastawia je przeciwko karabinom żołnierzy, którzy go osaczają z trzech stron.)
Koniec aktu ostatniego.
separator poziomy


Wytłoczono w Zakładach Graficznych „Bibljoteki Polskiej“
w Bydgoszczy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.