Sześć dni w Tatrach

>>> Dane tekstu >>>
Autor Tytus Chałubiński
Tytuł Sześć dni w Tatrach
Podtytuł Wycieczka bez programu
Wydawca Redakcja „Orlego Lotu“
Data wyd. 1921
Druk Krakowska Drukarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA „ORLEGO LOTU“ Nr. 2.
Dr. TYTUS CHAŁUBIŃSKI
Sześć dni w Tatrach
Wycieczka bez programu.
KRAKÓW 1921.
Nakładem Redakcji „Orlego Lotu“.
Krakowska Drukarnia Nakładowa w Krakowie.




WSTĘP.

Minęło kilkadziesiąt lat od chwili ukazania się tego artykułu w „Niwie“ i w „Pamiętniku Tow. Tatrzańskiego“ z 1879 roku. A jednak do dziś dnia nie straciły żywości jego barwne opisy wyprawy w tatrzańskie, mało dostępne podówczas turnie, jego pogodny humor i iście taternicka „bezprogramowa“ niefrasobliwość górskiej włóczęgi. Dla dziejów szlachetnego taterniczego sportu, dokument to historyczny, zawierający pełen odczucia piękna Tatr obraz, jak dawniej chodził po wierchach „król tatrzański“, dr. Chałubiński Tytus. W spisie jego prac, wyłącznie poświęconych przyrodzie i lecznictwu, jedyny, wyjątkowy to artykuł o wycieczce.
Dla tych, którzy nie znają jeszcze wdzierania się człowieka w skalne szczyty, dla tych, którzy nie mieli sposobności zaznajomienia się z legendarną postacią autora, podajemy niniejszy przedruk. Niechaj roztoczy się przed nimi cały urok słynnych niegdyś na całą Polskę wypraw Chałubińskiego w towarzystwie 30 — 40 górali, z nieodstępną góralską muzyką sławnego Sabały i żyjącego do dziś dnia Bartusia Obrochty, kiedy to „Pieśń, muzyka, taniec szły z nimi“, kiedy „przechodzili tak całe Tatry wszerz i wzdłuż“. A kogo zaciekawią te romantyczne górskie wędrówki i ich inicjator, niech sięgnie do innych opisów. Znajdzie je w książce Witkiewicza „Na przełęczy“, we „Wspomnieniach“ Wojciecha Kossaka, w Ferdynanda Hoesicka „Legendarnych postaciach zakopiańskich“ (drukowane w „Przewodniku naukowym i literackim“ w 1920 r.). Kto ma sposobność, niech nie zaniedba zajrzenia do artykułów Bronisława Rajchmana („Wycieczka do Morskiego Oka“, w „Ateneum“ i „Wycieczka na Łomnicę“, dodatek do „Wędrowca“), oraz Bulsa Karola, Belgijczyka, który pod kierunkiem Chałubińskiego zwiedzał nasze góry (w „Pamiętniku Towarz. Tatrzańskiego“, t. VIII. z 1883 r.).
Prof. Tytus Chałubiński, na którego cześć nazwano Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem, a którego pomnik ujrzycie na zbiegu dróg ku Kuźnicom, jest jednym z najwięcej zasłużonych koło rozwoju i sławy Zakopanego. Wybitny pionier taternictwa, odkrywca szeregu dróg na niedostępne dotąd szczyty, inicjator założenia Towarzystwa Tatrzańskiego, szkoły snycerskiej i koronkarskiej w Zakopanem, dobroczyńca miejscowej ludności, oto charakterystyka autora „Sześciu dni“, oto szczegóły, na których opiera się jego znaczenie i niezapomniana działalność na Podhalu.
Zmieniły się czasy i ludzie; rozrosło się w jarmarczne środowisko Zakopane; dostęp do Tatr uprzystępniły turyście ścieżki, klamry i łańcuchy; ciszę i majestat gór zakłócają wrzaskliwe czeredy letników... Dla tych, którzy nie mogą się pogodzić z dzisiejszem Zakopanem, jakiś dziwny, przyciągający urok mają opowiadania, jak „drzewiej“ bywało. I z pod serca wyrwie im się staroświecka nuta góralskiej piosenki:

„Kany sie podziały starodawne casy“....

Jaz.

∗                              ∗

Rzadko tak wielu skarg na pogodę w Tatrach, jak w ubiegłem lecie.

W istocie lipiec i sierpień do połowy był bardzo dżdżysty. Najzawziętsi „taternicy“ (tak zowią w Zakopanem tych, którzy dużo po Tatrach chodzą) zaledwie mogli upatrzyć stosowną chwilę, by „wyskoczyć“, na swoje ulubione „wirchy“, a i tych często taka spotykała „psota“, że za powrotem wyglądali raczej jak podróżnicy z pod bieguna północnego. Inni znów pocieszali się, że wśród kilkudniowych deszczów lub śniegów mieli chwile „wspaniałe, przypominające stworzenie świata, a mianowicie odłączenie wody od lądów, światła od ciemności“ itp.
Zmuszony w drugiej połowie sierpnia opuścić Zakopane, wróciłem tamże dopiero we wrześniu, znękany moralnie i fizycznie, z małą już nadzieją pokrzepienia się na siłach. Wróciłem z deszczem, choć termometr stał najwyżej z całego lata. W parę dni barometr zaczął spadać, a pogoda się polepszyła, nie podobna było odwlekać. Zorganizowałem sobie wycieczkę „bez programu“, byle przeżyć kilka dni w górach.
W Zakopanem zaledwie kilka pozostało osób. Z wytrawnych taterników jeden tylko p. Stanisław Kruszyński, dr. fil., obecnie kończący specjalne studja rolnicze w Dublanach, zgodził się chętnie na tak utytułowaną wyprawę. Dobraliśmy sobie dziesięciu walnych górali.
Dla Boga, a pocóż tyle! No naturalnie dlatego, aby nam było weselej. Bylibyśmy może wzięli i więcej, ale już i pozoru brakło do tego.
I tak w orszaku naszym było nieprzymierzając jak w owej dawnej piosence, malującej niby to pogrzeb Malborougha, na którym

L’un a porté ses bottes
Et l’autre a porté les sieunes.

Większa część górali czekać nas miała w Roztoce, my zaś z mniejszą liczbą pojechaliśmy wózkiem niezmordowanego w jeździe i śpiewie Marcina Tadziaka.
Że w Tatrach i na Podolu wszystko i wszędzie jest piękne, byle słonko świeciło, o tem wiedzą wszyscy, którzy choć na chwilę tam byli. Ale wiedzą też taternicy, że mając dalszą wycieczkę przed sobą, odległości przedwstępne, zwłaszcza przez Bukowinę, przez którą tyle razy się już jechało, wcale nie są zabawne. Nie mówię już o złej, kamienistej drodze, o niewygodnem siedzeniu. Do pierwszej oddawna się przyzwyczaiło. O drugiem mówią górale, kiedy im się robi uwagi, że mogliby lepiej urządzać siedzenie: „kto chce dobrze siedzieć, niechaj siedzi doma“.
Najwięcej się przykszy w czasie tych wstępów, strata czasu i to pogodnego. By więc skrócić, a raczej osłodzić ów wstęp do wycieczki, trzeba sobie dobrać takiego naprzykład Marcinka. Para dobrze wyglądających siwków, porządna uprząż; wózek mniej wprawdzie pokaźny, ale wypróbowanej wytrzymałości; powódki (lejce) skrzyżowane — oto ekwipaż. Marcin jest postępowym; dotychczas zaledwie 3 czy 4 górali mają takie powódki. Twierdzą bowiem wogóle, że „mądry koń obejdzie się bez tego“. Goście są wprawdzie innego zdania, a co rok zdarzające się wypadki, głośne dopominanie się o rozsądniejszą uprząż, może przecie kiedyś poskutkują. Teraz sam Marcinek; małego wzrostu, szczupły, ale krzepki i wielce ruchliwy, a o konie staranny. „Na mnie ta funta mięsa niema, ale chłop jak się patrzy“ — mówi on o sobie. Byle usłyszał muzykę, już mu się usta nie zamkną; w drodze miejsce tańca zastępuje mu nieustanne zeskakiwanie i wskakiwanie na wózek, w miarę tego jak jedzie, pod górę, czy z góry, galopowanie po kamieniach lub wskoczenie na koń, gdy jedzie przez wodę. Najlepszem świadectwem dla niego jest, że go wszyscy górale lubią.
Oddawszy należytą cześć „Głodówce“, na której kilka minut przynajmniej wytchnąć trzeba, jedziemy ku „Łysej“. W tem miejscu biedny Marcinek musi za każdym razem wytrzymać kilka pocisków, jakich mu, bez złej myśli wprawdzie, nie szczędzimy z powodu wywrócenia nas niegdyś w gliniastą wodę. Humorystycznie a z sumiennością historjografa opisał tę przygodę p. Bronisław Rajchmann, (Ateneum, grudzień 1877 r.). Marcin istotnie nic a nic nie był winien, bo po ulewnych deszczach wszystkie wyboje zostały wodą zalane. Był jednak wielce zmartwiony, a to dlatego, że „jak mi Bóg miły, to mi się pierwszy raz w życiu przytrafiło“.
— Nie frasuj się Marcinku — rzecze mu na to wówczas prof. Wrześniowski, w komiczno-patetycznym tonie — to tylko pierwszy raz najtrudniej.
Marcinek nie mógł się odrazu opamiętać, czy to żart czy na serjo było powiedziane, teraz już się tylko śmieje[1].
Przybywamy do Roztoki. Cicho tu, głucho, nie witają nas jak niegdyś wystrzały uprzejmego górala Franka Doruli z Poronina, który gospodarząc tu dawniej (w roku bieżącym trzymał on w lecie schronisko przy Rybiem), nigdy sobie tej satysfakcji nie odmawiał. Wokoło schroniska wiatr tylko szumi, bydło z pastwisk już spędzone a i naszych też górali niema jeszcze. Miarkując po mojej zmęczonej fizjognomji wnosili może, że dziś zanocujemy w Roztoce i dlatego się nie spieszą. Nadchodzą wreszcie. Po krótkim odpoczynku żegnamy się z Marcinkiem, powierzając mu uspokajającą depeszę do rodziny. Postanawiamy, aby korzystając z pogody i ciepła zajść na noc, jeśli się uda, do Wielkiej (po węgiersku i niemiecku Felka), w której na miejsce dawnego, przez lawinę zburzonego schroniska, węgierski Klub karpacki nowe, wspaniałe i wygodne urządził.
Ulewne deszcze poznosiły kładki na Białej Wodzie, idziemy więc nie dołem nad potokiem, ale wyższą drogą wzdłuż „Szerokiej“. Piękną tę dolinę zna wielu turystów, bo tędy idzie się od nas i na Polski Grzebień i choć rzadziej pod Lodowy, przez Szeroką i przez Rówienki do Staroleśnej i do Zielonego Stawu pod Gerlach; na Żelazne Wrota, na Czeskie, Wysoką, Rysy. — Droga leśna poprzerywana polanami i źlebami, z których częsty widok na prostopadłe ściany Młynarza, na Gerlach, Ganek, Wysoką.
Coraz bardziej rosną pola owych wieczystych śniegów rozścielonych u spodu Żelaznych Wrót od Gerlachu do Ganku. W końcu doliny cudna, przeźrocza, spokojna jeszcze w tem miejscu Biała Woda, ze swemi kilku skałami, wabiącemi różnobarwnym kobiercem mchu i ziela. To też droga ta ze wszystkich lesistych najmniej się przykrzy.
Znów maleńki wypoczynek przy schronisku, jakie tu wystawił baron Salamon „pod Wysoką“, właściwiej mówiąc pod Żelaznemi Wrotami i znów dalej i wyżej. Idziemy systematycznie, wolno, ale za to z bardzo krótkiemi odpoczynkami, prawie o zachodzie słońca jesteśmy dobrze nad granicą lasów, w długiej, prawdziwie alpejskiej dolinie, wiodącej do przełęczy zwanej „Polskim Grzebieniem“.
Nie troszczymy się wiele, że wieczór zapada. Droga wprawdzie długa, ale dobrze znajoma, nawet bardzo wygodna, zresztą mamy jakąś szansę oświetlenia księżycowego, choć niebo nie zupełnie jeszcze czyste. W najgorszym razie na przypadek ciemności lub niepogody, będziemy nocować gdziekolwiekbądź, byle jeszcze w krainie kosodrzewiny. Mamy namiot, zapasy, orkiestrę i śpiewaków, a powietrze „Wirchów“ już czarodziejski wpływ swój wywiera.
Pomimo, że idziemy wciąż w górę, już pierś swobodniej oddycha, zdaje się, że za każdym krokiem sił przybywa, a raczej, że cię skrzydła jakieś na wpół unoszą, bo istotnie nogi nie czują już ciężaru ciała. Skracamy czas muzyką. Mamyż bo muzykę dobraną. To tęskne, dzikie a tak urocze dźwięki staroświeckiej pieśni, którą Sabała (Jan Krzeptowski), z nienaśladowanym przez żadne młodsze siły, akcentem wygrywa. To znów rzeźkie, różnorodne, z całego Podhala zebrane pieśni i tańce, które Bartek Obrochta, niewątpliwy talent, biegłym smyczkiem wyrzyna. Instrument Sabały jest rozpaczliwy, powiedziałbyś niemożliwy prawie. Nie są to bowiem skrzypce, ale jak on je zowie „gęśliki“, coś przypominającego niby skrzypce, ale w pierwotnej formie, jakie dziś można widzieć jeszcze np. w muzeum Mozarta w Salcburgu.
Mimo największej biegłości grajka, niepodobna tu uniknąć nieraz skrzypienia lub dojmującego pisku. A jednak w górach muzyka ta nietylko nie razi, ale jest pożądaną, upragnioną. Jest ona harmonijnem dopełnieniem prawdziwie tatrzańskich wrażeń. Tak jak wprawny już taternik zapominać musi o nierówności drogi, o skałach zawadzających jego krokom; jak nie odwróci jego uwagi od cudnych efektów światła, od śmiałych konturów dzikiej turni, jakieś przejście wydające się mniej wprawnemu już „karkołomnem“, jak głód lub pragnienie, upał lub zimny nieraz przeszywający wiatr nie zmniejszy uroku tych majestatycznych obrazów, tak samo wadliwość konstrukcji owej gęśli, jakiś ton ostry i zbyt przenikliwy, nie zatrze głębokiego wrażenia melancholijnej, ale bujnej pieśni dawnych „zbójników“ lub ochoczej, skocznej, lubo nieco wrzaskliwej melodji na wpół dzikich „juhasów“. — Przytem Sabała jest niewyczerpanym w parafrazach i fioriturach; rzadko kiedy dwa razy jedną melodję w zupełnie ten sam odda sposób. Do tańca górale dzisiejsi wolą muzykę Bartka, Kowala i innych dobrych skrzypków, ale wszyscy się na to zgadzają, że dawnych pieśni nikt już tak nie zagra, jak Sabała. Przed kilku laty wybrałem się z kilku turystami i kilkunastu góralami, aby od „Osobitej“ ostatniej w łańcuchu zachodnim Tatr góry, przejść graniami (grzbietami) całe polskie Tatry. — W przeddzień rozpoczęcia tej kilkodniowej wycieczki przybył do Zakopanego p. Robert W., krzepki gimnastyk i chętny towarzysz do gór.
— Pójdź pan z nami — rzekłem do niego.
— Najchętniej, ale proszę, aby pan . . . (znany i zasłużony artysta muzyczny z Warszawy), z którym przyjechałem, mógł iść także. Silny jest i chodzi dobrze.
Napróżno przedstawiałem mu niepraktyczność tego zamiaru. Wiadomo, że najwytrwalsi piechury, nawet strzelcy z dolin, nie mogą bez poprzedniej wprawy chodzić na większe wycieczki w górach. Nie będę tu opisywał przygód pana . . . przez ciąg jednego dnia, jaki z nami przebył, dość na tem, że przed wieczorem był tak znużony, że wśród równej zresztą drogi po jakiejś grani padł jak nieżywy, ani ruchu ani słowa nie można było z niego wydobyć. Zbiegliśmy się wszyscy, starając się go ocucić z tego jakby letargu — napróżno, nawet oczu nie otworzył.
— Jasiu — zawołałem wtedy na Sabałę — zagrajno temu panu, bo to też muzykant (przepraszam, ale nie umiałem się zrozumialej wyrazić), to mu pewnie najlepiej pomoże.
— A zaraz, proszę Ich Miłości — rzecze Sabała, — który i w mowie jak w muzyce ma swoje staroświeckie formy.
Dobywa coprędzej swoich „gęślików“ z rękawa czuchy, w którym je zwykle nosi i dalejże jakąś pieśń góralską.
— A toż cooo!? — zapytał otwierając oczy i machinalnie podnosząc się pan . . . Sabała grał dalej, a pan . . . dzięki tej muzyce zabrał się do herbaty, którą pokrzepiony, mógł z przewodnikami swemi zejść w Chochołowską Dolinę, skąd na noc dostał się szczęśliwie do Zakopanego. Odtąd śmiejemy się z Jaśka, że i umarłych swoją muzyką wskrzesi.
Zanim dojdziemy do Polskiego Grzebienia, przełęczy na przeszło 6500 stóp wysokiej, a jeszcze dobry kawałek drogi i ciemny zmrok zapada, powiem Ci Szanowny Czytelniku, że Sabała ma lat około 70, jest suchawy, ale krzepki, skóra twarzy prawie pergaminowa, wzrok nieco przymglony, ale rysy twarzy wyraziste i piękne. Całe życie był strzelcem na swoją rękę; ubił dużo niedźwiedzi, a innej zwierzyny bez liku. Pomimo osłabionego wzroku, ubiegłej jeszcze jesieni strzelał do niedźwiedzia, którego nikt lepiej od niego nie „wyszlakuje“.
— A jakżeż wy to Janie z takiemi oczami możecie chodzić jeszcze na niedźwiedzia?
— Eh, proszę Ich Miłości, to już tak jest, albo ty mój, albo ja twój, — odrzeknie nieustraszony strzelec, dla którego zresztą, jak dla większej części górali, narażenie życia należy do takich małostek, że i mówić co o tem nie ma. Latem i zimą nie zagrzeje miejsca w domu. Rządna gaździna (gospodyni), żona jego i dobre, pracowite dzieci, prowadzą gospodarstwo, i dzięki temu p. Jan źle się nie ma. Czasem dla ochoty weźmie się do kosy i siekiery. Ale wnet zaopatrzywszy się w kierpce (obuwie ze skóry, rzemieniem do nogi przywiązane), i naładowawszy torbę, idzie z „gęślikami“ do lasu lub w hale. Na Orawie, Liptowie, na kilka mil wokoło, wszędzie go znają i wszędzie „radzi widzą“, tak dla jego muzyki, jak i przypowiastek, tudzież doskonałego humoru[2]. Kiedyś przed laty przyciśniętemu jakiemiś opłatami, wyprowadzono ostatnią krowę na sprzedaż. Jasiek usiadł przy drodze i grał, „żeby jej“ (krowie) „weselej było opuszczać zagrodę“.
— A jakoż to wy Janie wcale się nie trapicie, że wam resztę statku zabierają?
— Eh, smutkiem żyć to się nie opłaci — rzecze nasz filozof i gra dalej.
Muszę ci się przyznać czytelniku, że z Jasiem w bardzo życzliwych jesteśmy stosunkach.
— Oj Jasiu, Jasiu — mówię mu kiedyś — jaka to szkoda, żeśmy na świat nie przyszli oba tak ze sto lat wcześniej, bylibyśmy może razem i „po za buczki wyskoczyli“[3]. Możebyśmy co prawda i razem kiedy zawiśli za żebro na haku, jak Janosik, ale zawsze szkoda.
— O hej! (zn. a tak) — rzecze śmiejąc się Jan, któremu aż się oczy zaiskrzyły i potarł nos rękawem, bez żadnych naglących powodów, ale tak sobie z przyzwyczajenia.
Sabała jest nieodzownym członkiem każdej wycieczki, bo rad z nami chodzi. A nie sądź, aby to znów było tak bardzo łatwą lub zwyczajną rzeczą; choć grzeczny i uprzejmy, nie rad idzie między ludzi, a przez wieś nawet kroczy jakby przez las nie patrząc po stronach i grając na piszczałce lub na gęślach.
Przy plebanji tylko przystanie na chwilę, zwłaszcza jeśli to jest wieczorem, a nawet w nocy i zagra jedną albo drugą „staroświecką“, bo wie, że „Jegomość“ to rad słyszą. Wiadomo, że zacny i pełen zasługi pleban zakopiański, nie znosi śpiewu i muzyki po drogach, po ulicach we wsi, ale Sabała stanowi wyjątek i słusznie. Przecież i policja paryzka tak czujnie powściągająca zbyt jaskrawe ruchy tancerzy w Mabille, codziennie z pobłażaniem patrzyła przez długie lata na wcale niedwuznaczny sposób tańczenia kontredansa przez pana Chicard, wynalazcy, jak mówią kankana; à tout Seigneur tout honneur.
Po ogłoszeniu nowego prawa o pijaństwie, Sabała bojąc się, aby go śpiewającego i grającego po drodze nie wzięto za pijaka, mówił, że sobie musi kupić garnek, i że w garnek będzie śpiewał, by go daleko nie było słychać.
Ale oto przeszliśmy już rozległe, coraz bardziej ku południowi zwrócone tarasy. Dolina, jak wszędzie w Tatrach rozszerza się u góry; piętra coraz stromsze i bliższe jedne drugich. Kosówkę już zostawiliśmy daleko za sobą. Coraz mniej trawy, a coraz więcej nagich głazów; czujemy to nogami, bo dojrzeć tu już nic nie można; dobrze ciemno, spokój w około, muzyka i śpiew przycichły, ale idzie się rzeźko; obecna chwila nie troszczy nas wcale, i to właśnie tłumaczy dotykalny i zbawienny wpływ takich wycieczek na zmęczony lub stroskany umysł. Wielkie słowa przyrody, sama ta nawet uroczysta cisza wśród drzemiących granitowych olbrzymów, przemawia do nas podnosząc serce i krzepiąc do trudów i boleści życia.
Mijamy „Zmarzły Staw“. I tu dziś cicho, ale nie zawsze tak bywa. W sierpniu 1876 roku wracając z „Wysokiej“ wyskoczyliśmy sobie w kilku na Polski Grzebień. Dzień był pogodny, lecz po południu powstał silny wiatr północny. Zbliżając się do Zmarzłego Stawu z podziwieniem słyszymy coraz wyraźniejsze, w końcu bardzo donośne dźwięki, jakby ogromnej szklannej harmoniki. Tony wysokie i nizkie, ale nie związane w harmonję, owszem rażące dzikim nastrojem. Badamy przyczynę. Lód, który tu mniejszemi lub większemi wysepkami przez całe lata się utrzymuje, stanowił jądro, około którego ha znacznej przestrzeni potworzyły się nowe, duże, mniej więcej równoległe kryształy i sople. Silny wiatr wstrząsał powierzchnią wody i powodował uderzenie o siebie tych improwizowanych klawiszów. Jeszcze na paręset stóp wyżej stawu dochodziły nas te jaskrawe rozdźwięki. Śmiejąc się pytaliśmy wzajemnie, czem mogliśmy obrazić względnego zresztą zwykle dla nas ducha tych dzikich miejsc, że nam taką kocią muzykę wyprawia. A zawziął się był nie na żarty. Na przełęczy raz tylko wówczas spojrzeliśmy na, słońcem jeszcze oświeconą, węgierską stronę i nagle otoczyła nas zimna, gęsta mgła.
Wicher przejmujący, zmuszał do rychłego powrotu. Wkrótce i śnieżne krupy zaczęły ciąć po twarzach. Jednemu z górali wiatr zerwał kapelusz i głęboko w Wielką Dolinę zaniósł. Spiesznie zaczęliśmy zstępować ku niezakrytemu jeszcze owemu zaczarowanemu jezioru. Ale mgła uprzedzała nas. Przechodząc mimo niego słyszeliśmy wciąż owo charivari, teraz już z pod gęstej białej zasłony wychodzące. Nie ręczę czy pod tą zasłoną, rade z psoty nam wyrządzonej, zimne postaci górskich duchów nie wyprawiały harców po owej lodowej klawiaturze. W godzinę potem z pogodą zstępowaliśmy w cichą i ciepłą dolinę Białej Wody.
Dziś Zmarzły Staw był cichy, ciemność nie dozwalała rozróżnić czy dużo lodu przetrwało przez lato. Wspinamy się nareszcie ku samej przełęczy. Lekkie tylko mgły okalają sam wierzchołek Gerlachu a i te przepędzane są silnym, lecz już bardzo wysokim prądem północnego wiatru. Przed nami od południa niebo czyste i jasne. Księżyc dopisał. Jeszcze parę kroków w ciemności po śliskim, na tatrzańskich przełęczach zwykłym łupku i otóż jesteśmy na Polskim Grzebieniu. Długi ten grzbiet, łączy Gerlach ze Staroleśniańskim Szczytem, leżącym ku północno-wschodowi. Światło księżyca oblewa nas odrazu. Po za dwumilową prawie Doliną Wielką, błyszczą osrebrzone blaskiem faliste równiny Spisza. Obieramy sobie najwygodniejsze miejsca i rozkładamy się swobodnie. Wiadomo, że siadać na wycieczce jest to szukać zmęczenia i bólu nóg. Górale nigdy nie siadają, chyba przy wieczornem już ognisku przed spaniem. Dobrze nam tu i mamy mocne postanowienie rychło stąd nie ruszać. Pokrzepiamy się resztą ciepłej jeszcze herbaty, którą Wojciech Raj nieodzownie na wszystkie nawet szczyty przynosi; skrzypki i śpiewy znów zagrzmiały. Czyby się zdziwił Gerlach wesołej i naraz tak gwarliwej drużynie, dość, że uchylił lekką gazę obłoków, którą czoło swe snać do snu przysłonił i z wyraźnem pobłażaniem dobrotliwie na nas spojrzał. To mu się nie koniecznie często zdarza. Powitaliśmy go głośnym okrzykiem, ba nawet Jaś Gronikowski „wygarnął“ z jakiejś rusznicy, którą na podobny cel z sobą zabrał.
Gerlach połknął sam ten hołd, bo w tem miejscu nie ma go z kim tak dalece podzielić. Nie ma innych ścian, po którychby się echo rozlegać mogło. Widocznie korzystając z dobrego humoru olbrzyma, młodociany, bo jeszcze przepołowiony księżyc, idąc gdzieś z śmiejących dolin spiskich, zaczął się spinać na jego boki i ramiona. Śmieliśmy się, że w młodocianej swej niewiadomości idzie tą samą drogą, co niegdyś przy pierwszej wyprawie na Gerlach nasi Zakopianie i że mu się nie uda tędy dosięgnąć szczytu. Tak się stało, po jakiejś godzince musiał zejść, jak oni wówczas do „kotliny“, zostawiając nas więcej niż w półcieniu.
Czas był ruszać, bo droga do pierwszego stawu Wielkiej Doliny bardzo spadzista a i potem jeszcze daleka. Przy wodospadzie dopadliśmy znowu światła księżycowego, a wkrótce około 11-tej w nocy znaleźliśmy się w schronisku. Przepych, komfort! rozumie się tatrzański. Obszerna, dachem objęta weranda, naokoło duże izby, okna, klamki i zamki, piece nawet, rzecz dotychczas tylko w tem jednem miejscu w Tatrach praktykowana. Zastaliśmy jeszcze i jakiegoś stróża w schronisku. Był to Spiszak, mówiący, jak się przy rozstaniu pokazało, aż trzema językami, ale aż do następnego rana górale nasi mieli go za niemowę. Widocznie przerażony był tak licznem, z gór naniesionem towarzystwem, orkiestrą i butną miną górali. Kto wie, czy nie miał jakiejś wątpliwości co do legalnego stosunku naszego grona z resztą społeczeństwa; czy, mówiąc wyraźniej, nie wziął nas raczej za „zbójników“ niż za turystów.
Rozgospodarowaliśmy się jak najwygodniej. Turyści tuszy pana Stanisława i mojej są zdania, iż drzewo, z którego sporządzane są tapczany w schroniskach, jest bardzo twarde. Otylsi mają to wprawdzie za przesąd. Bądź co bądź górale nasi w jednej chwili nanieśli kilka worków drobniutkich gałązek kosówki, które z wielką umiejętnością ułożyli drzewiastym końcem na spód a kitką do góry, z czego powstaje wcale niezły materac. Szymek jest w tej manipulacji niezrównany. Czuchy, szale idą na wierzch i robi się posłanie, na którem jeżeli nie przespać, to przynajmniej wygodnie przeleżeć można do rana, a to już na tych wyżynach w zupełności wystarcza do pokrzepienia sił. Brak apetytu i bezsenność zdarzają się dość często u taterników na dłuższych wycieczkach, zwłaszcza wysoko. Po zejściu na doliny apetyt i sen wracają, zdaje się z procentem. Niekiedy i górale ulegają temu.
Nie bez zazdrości słuchałem chrapania p. Stanisława, który spał jak zabity. Leżąc jednak wygodnie „nie skarżyłem się na losy“. Owszem porównywałem wykwintne zalety tego noclegu z inną bezsenną nocą, jaką przed kilku laty w tej samej przepędziłem dolinie. Było to w wilją owej pierwszej wyprawy na Gerlach, o której nieraz jeszcze wspomnieć mi przyjdzie. Byliśmy w licznem towarzystwie i pod przywództwem ks. Stolarczyka. Nie miałem wówczas z sobą namiotu. Rozłożyliśmy się przy ruinach dawnego schroniska. W nocy powstał tak zimny północny wiatr, że ani bliskość ogniska, zaledwie zresztą dającego się podtrzymać, ani przykrycie się wszystkiemi rozporządzalnemi manatkami, nie było w stanie uchronić nas od kompletnego kostnienia. Spać się chciało, ale nie było można. Musiałem z kilku chudszymi towarzyszami zabawiać się tańcem a raczej skakaniem koło ogniska. Z jakże nierównie większą zazdrością, niż dziś względem p. Stanisława, poglądałem na smacznie śpiącego „Jegomości“, który wyzuwszy się dla komfortu ze swoich długich butów, urągał nagiemi piętami przejmującemu wichrowi. Niektórzy z towarzyszów spali także, ale nie w takiej wyzywającej postawie, owszem zwinięci w kłębek. O jakże nierównie słodszą wydała mi się noc dzisiejsza. Snadź w nagrodę skromności moich wymagań, zasnąłem parę godzin nad ranem.
Miły Czytelniku, pozwól, abym a propos pięt „Jegomości“ opowiedział ci jeszcze jedno ze wspomnień moich z tej doliny, a to o innych znowu piętach i z innej, choć równie mało sennej nocy. Zresztą jestem zupełnie w swojem prawie. Opisując ci wycieczkę w góry, nie mogę przecież przedstawiać oczom twoim rysunku lub fotografji, przebywanych przezemnie okolic. Mogę ci tylko wyrazami udzielić moich wrażeń i myśli. Nie jestem temu winien, że tej nocy zamiast snu, te właśnie obrazy cisnęły mi się na oczy. Uwierzysz mi, gdy ci powiem, że bądź co bądź, wolałbym spać. Słuszność za to wymaga, abym żadnej do ciebie nie miał pretensji, jeśli i ty zechcesz zasnąć w tem miejscu, choćby to niekoniecznie nawet było w nocy, ale ja muszę się wygadać.
Owóż było to w sierpniu 1875 r.; około 20 osób, licząc przewodników, wybrało nas się na Gerlach. Jak dziś zeszliśmy wieczorem z Polskiego Grzebienia, tylko, że było zupełnie ciemno, wskutek czego p. Br. D. poślizgnąwszy się, wybił sobie „godną“ dziurę w łokciu, a przeto został wysortowanym nazajutrz z liczby idących na szczyt i musiał się pocieszać kąpielą w Szmeksie[4] Noc była chłodna. Tym razem miałem z sobą namiot i choć także spać nie mogłem z wieczora, ale wypoczywałem dość wygodnie wraz z czterema towarzyszami, więcej bowiem namiot nie mógł objąć. Z górali tylko Maciej Sieczka, chroniąc się przed wiatrem, wsunął się nadetatowo w kącik namiotu, tak, że mu na zewnątrz tylko nogi wystawały, rozumie się do góry piętami. Maciej Sieczka, znany przewodnik, całe owe lato nie był w Zakopanem, zajęty w kopalniach kamienia młyńskiego, który sam odkrył w Tatrach. Spotkawszy go idącego na trzechdniowy urlop do domu, zaprosiłem na wyprawę. Przytaczam te szczegóły dlatego, że o obecności jego nikt z nieidących razem z nami wiedzieć nie mógł.
Tymczasem dwaj moi nieodstępni przewodnicy Szymek Tatar i Wojciech Raj, którzy i dziś dobrze się wysypiają w schronisku, wówczas będąc z kim innym na wycieczce, nie zdążyli wrócić do Zakopanego. Dałem im tylko znać raniutko przy Morskiem Oku, gdzie właśnie nocowali, że ruszamy na Gerlach. Pobudziwszy oni więc swoich „gości“ wcześniej, niżby ci sobie życzyli, przeprowadzają ich przez dolinę Pięciu Stawów i Zawrat do Czarnego Stawu, a około 4-tej popołudniu zwracają się znów przez dolinę Pięciu Stawów i przez Polski Grzebień, i około 11 w nocy dopędzają nas na noclegu w Wielkiej Dolinie. Nawiasem mówiąc, zrobili ten kurs o głodzie; ich zapasy bowiem były wyczerpane. Tu i owdzie tylko nie zwalniając kroku, udało się któremu „osmyknąć“ garść borówek, obficie wszędy w Tatrach rosnących. Ognisko przygasło, wszystko w głębokiej pogrążone ciszy. Kto może, śpi, kto nie, to choć udaje. Naraz słyszę lekkie kroki. Zatrzymują się przy namiocie i dolatuje mnie cichy szept:
— Patrzaj no Wojtek, a toć to pięty Maćkowe.
— A hej, — odrzeknie tamten.
Parsknąłem śmiechem i wysunąłem się pocichu do nich z namiotu.
— Jakimże u Boga sposobem mogłeś Szymku poznać Maćka po piętach, kiedyś go się tu nie spodziewał?
— A dy to przecie jego szwagier, — rzeknie Wojtek.
Ot tobie i argument, myślę sobie. Znam ja też przecie także blisko ćwierć wieku te Maćkowe nogi, które nietylko po mistrzowsku chodzą po górach, ale któremi gdy Maciej — choć dziś już tylko z powagą — tańczy, to rzeczywiście robi wrażenie, że wcale nie tyka ziemi. Z tem wszystkiem, gdy wogóle góralskie nogi są zręczne i małe, nietylko w nocy ale i w jasne południe nie podjąłbym się rozróżnić Maćkowej pięty. Prawda, że nie jestem jego szwagrem. Ta uwaga usprawiedliwiła nieco we własnych oczach brak bystrości obserwacji, co dla przyrodnika nie jest bardzo pochlebnem.


∗                    ∗

Ale powrócimy do naszej dzisiejszej wycieczki. Wstałem o świcie. Muszę nawet pochwalić się, żem się sprawił pocichu, by nie przerwać bez potrzeby snu mego towarzysza, aż zbadanie stanu pogody pozwoli zrobić jakiś projekt na dzień dzisiejszy. Jeśli szczyty będą zamglone, możemy tu sobie siedzieć w Wielkiej Dolinie i dłubać granaty, które jak wiadomo bywają tu i bardzo piękne. Dynamitu wprawdzie z sobą nie mamy, ale 10 Zakopian z ciupagami mogliby dobry kawał skały na dzień rozkruszyć. A i młotek mamy po temu. W razie wielkiej niepogody za dwie godziny najdalej jesteśmy w Szmeksie. A jeśli pogoda posłuży, a no, zobaczymy. Jakoś czuję, że mógłbym trochę lepiej chodzić, niż wczoraj. Zobaczymy więc. Otóż masz? Aneroid po północy spadł jeszcze na milimetr. Wyjrzyjmy na świat. Na dolinach jakoś pogodnie, a i szczyty czyste. Tylko przez Polski Grzebień wiatr północny wygania jakieś niemiłe chmury i huczy, roztrącając się o krawędzie.
Tak samo huczy w Zakopanem „halny“ ciepły wiatr, przypominając ryk oceanu. Rozumiem, dlaczego wtedy wszystkie strumienie grają fortissime. Zdaje mi się też naturalnem, że ten naprzykład północny wiatr, przedzierający się przez grzbiety blisko 2.000 stóp nademną sterczące, spada w dolinę i ostrem zimnem przejmuje. Ale przyznaję się najotwarciej, że nie rozumiem dlaczego w Zakopanem wśród jesiennych chłodów, a nawet i w zimie, południowy ciepły wiatr spada także w dolinę i to z taką gwałtownością, że biada zbożu, dachom, a nawet ludziom i zwierzętom.
Półgodzinna obserwacja, nie bez podszeptów jakiegoś niby przeczucia, a może tylko skrytej ochoty, doprowadza mnie do wniosku, że możnaby spróbować Gerlachu. Aneroid ma dla mnie zwykle głos doradczy. Zresztą zamglą się szczyty, poprzestaniemy na odwiedzeniu dobrze już wprawdzie znanej „kotliny“. P. Stanisław zbiera tatrzańskie trawy, ja tam także coś zbieram. Są to, że tak powiem, pobudki legalizujące w imieniu niby to nauki, każdą wyprawę na wirchy. A nuż się uda piękna pogoda. Tak nam się życzliwie wczoraj Gerlach uśmiechał!
Budzą się potrochu wyspani w cieplej izbie górale. Budzi się i p. Stanisław. Propozycję moją uznają za rozsądną. O wschodzie słońca już jesteśmy z drugiej strony stawu na grani spadającej ku wschodo-południowi. Idziemy niesłychanie powoli, nieomylny to środek znalezienia wieczorem „drugiej pary nóg“, jak się moi górale wyrażają. Dosięgamy granic kosodrzewiny i niebawem jesteśmy „w kotlinie“.
Jeśliś ciekawy budowy tatrzańskich gór, szanowny czytelniku, to znasz już tę kotlinę z wybornego opisu wycieczki ks. Stolarczyka[5], ze wspomnień p. Walerego Eljasza[6]. Wiele interesujących szczegółów znajdziesz także w opisie pana Dezso[7].
Trafnie X. Stolarczyk porównywał kształt Gerlachu do podkowy obróconej środkiem do północy, a której bardzo wydłużone ramiona zbiegając ku południowi tworzą między sobą zagłębie. Środek w którym łączą się ramiona podkowy, złożony z głównej kolosalnej masy granitu, najeżony jest licznemi turniami. Ramiona również mnóstwem oderwanych od niego szczytów zakończone, biegną coraz niżej aż do granic kosodrzewiny i tu już prawie są zaokrąglone.
Dodać należy, że końce ramion łączy z sobą przełęczowaty wał, tak, iż zagłębie owo istotnie jest kotliną. Stąd nazwa słowacka „na kotłu“. Góra należy do wsi Garłuchowa, który dziś przerobiono na Gerlsdorf. Stąd Gerlsdorfer Spitze, lub Gerlach a właściwie Garłuchowska Góra i Szczyt.
Kotlina zasłana jest głazami po większej części wielkimi i mocno pomiędzy sobą osadzonymi. Z małym też wyjątkiem tu i ówdzie wysterczających głazów cała jej powierzchnia jest dość równą, zlekka ku głównym szczytom podniesioną. Ponad nią w głębi, ku głównej masie góry, wznosi się wyniosły próg z jednolitej skały, jak we wszystkich prawie tatrzańskich dolinach. Po tej skale spływa nie zbyt obfita woda, która jednak zaraz niknie pod głazami i tylko gdzieniegdzie wzdłuż kotliny usłyszysz szmer strumienia w wielkiej głębi przedzierającego się wśród kamieni.
Powyżej progu obszerny z samych już prawie nagich, litych skał utworzony amfiteatr; na lewo śnieg wieczysty, przy którym bardzo często dojrzysz kozice. Jeszcze głębiej skała nagle wznosi się pionowo, i jak wspomnieliśmy w coraz wyższe, liczne, rozszczepia się turnie. Pomiędzy temi mnogie galerje i zachody, istny labirynt. Z opisu p. Dezso widno, że przewodnicy spizcy prowadzą turystów od Wielkiej Doliny po nad „kotliną“, zachodnim grzbietem. Według mnie najmniej utrudniającem jest przejść samą kotlinę po prawej stronie; doszedłszy zaś pod ów próg skalisty, po którym ścieka woda, wziąść się zupełnie w górę na lewo, aż do wysokości owych zachodów pomiędzy najniższemi turniami środka góry. Tu już Zakopianie znają dobrze jak wybrać lepszą drogę. Pierwszy raz przechodziliśmy równie jak i X. Stolarczyk po owych „garbach“ charakterystycznie opisanych i odszkicowanych przez p. W. Eljasza. Dziś omijamy to twarde i rzeczywiście niebezpieczne miejsce, kierując się dość długo na północo-wschód, dopóki znów skręcając więcej ku zachodowi, nie zaczniemy się piąć na ramię jednego z najwyższych szczytów. Stąd spuszczamy się ku źlebowi biegnącemu z pod głównego szczytu w dolinę Batyżowiecką i utrudzającą, ale wcale już nie „karkołomną“ drogą, wychodzimy na główny szczyt.
Żadna z gór nie robi tak ponurego wrażenia jak Gerlach. Składa się na to i kształt jego i rozległość i jakby potęgująca się z powodu rozlicznych jego szczytów dzikość i martwość. Nawet barwa skał jego smutniejsza jest niż gdzieindziej; smutniejsza, bo prawie czarna. Wspinając się na niegościnne jego wierzchołki, tak wiele wrażeń, tak wiele przedmiotów zajmuje uwagę, że szczerze wyznać muszę, nie umiem sobie zdać sprawy, czemu przypisać należy ten żałobny charakter. Wprawdzie niektóre inne góry np. Wysoka, posiadają go także, ale tylko przy pewnem oświetleniu, lecz kształt Wysokiej sprawia, że wrażenie ogólne daleko mniej jest ponurem. Czy sama skała bardziej poczerniałą jest w Gerlachu niż w innych wirchach; czy w większej ilości pokrywa ją czerniejący (zwłaszcza ku jesieni) porost, czy cienie rzucane przez liczne jego turnie z jednych na drugie, czy wszystkie te okoliczności razem wzięte, dość że tak jest w istocie. Tylko spód pojedynczych turni, owe galerje i zakręty pomiędzy niemi, są jakoś dziwnie jaśniejsze, prawie białawe, co w gruncie, nie łagodzi ogólnej żałoby, ale ją prawie podnosi. Wielka część szczytów i krawędzi utworzona jest z oddzielnych częstokroć wysoko wybiegających, ogromnych słupów granitu, które jakkolwiek są czworograniaste, z daleka jednak robią wrażenie jakby cała góra składała się z bazaltu. Posępny charakter Garłuchowskiego Szczytu wpływa mimowoli na wszystkich. Nie widziałem, aby kiedy najweselszy i najżwawszy góral zatańczył sobie na nim, jak się to przecież i na Lodowym i na Łomnicy i szczególniej na Krywaniu praktykowało. Nawet mój „adjunkt“ Józek, szesnastoletnie, żwawe chłopię, któremu nigdy najtrudniejsze i najuciążliwsze kilkudniowe wycieczki nie odbierają chęci wyciąć „góralskiego“, jakiś tu poważnie nastrojony. Sumiennie za to bierze się do odszukania między głazami szklannego słoika mieszczącego mnóstwo biletów z nazwiskami zwiedzających. Znajdujemy nasze bilety dawniejsze, znajdujemy bilety wielu innych taterników różnych narodowości. Przed paru laty znaleźliśmy tu pocieszny bilet p. Still, nauczyciela szkółki elementarnej z Nowoleśnej (Neu-Walddorf) na Spiżu, znanego strzelca i taternika, który, przed niewielu latu uchodził za jedynego przewodnika na Gerlach i był istotnie pierwszym z Węgrów, który znalazł drogę na najwyższy szczyt tej góry.
Na trzeci dzień później siedząc w dość licznem gronie na szczycie Łomnicy, widzimy trzech podróżników podążających ku nam, dwóch młodych idących mniej wprawnie i trzeciego starszego, ale którego ruchy zdradzają krzepkiego i wprawnego taternika. Był to ów p. Still. Lat około 70 szczupły, zawiędły lecz zwinny, zręczny i wesoły. Mówił nam, że to było dziewięćdziesiąte i któreś wejście jego na Łomnicę. W rozmowie ktoś zrobił wzmiankę o Gerlachu:
— Alboż panowie znacie Gerlach — zapytał.
— Byliśmy tam onegdaj — odrzekłem.
— Aj, aj, to być nie może.
— Dla czegóż nie?
— To tak chyba na którym z niższych szczytów.
— Nie, na najwyższym.
— Być nie może w żaden sposób.
— A jednakże byliśmy tam i znaleźliśmy bilet z waszem nazwiskiem, któryście na parę dni wprzódy zostawili i na którym jest napisane: „Johan Still in persona das heisst in meiner eigenen Person...“ dalej szła data i nazwisko osób, z któremiście przyszli.
— A no to widzę, że naprawdę byliście tam panowie; ale któż u Boga pokazał wam drogę?
— A te oto Zakopiańskie zuchy — rzeknę, wskazując Wojciecha Raja i jego towarzyszów. Znajdują oni drogę wszędzie.
— Sapristi! — rzecze kiwając głową Still, który się widocznie uważał „in persona“ za monopolistę Gerlachu, a tu na raz spotyka cały tuzin konkurentów.
Dziś na Gerlachu ciepło, jasno, spokojnie, ale jednak nie wesoło, to też łaskawy Czytelniku nie będę Cię tu trzymał długo, chociaż, jeśli Cię kiedy zdejmie ochota, a nogi dopiszą, to ręczę Ci, że niechętnie szczyt ten opuścisz, naglony przypomnieniem, że już czas, bo droga z powrotem daleko i niełatwa. Powszechnie jest uznanem, że widok stąd nie jest tak wdzięcznym i miłym, jak z wielu innych mniej wyniosłych szczytów. Ale nie mniej przeto jest zajmującym. Jako z najwyższego punktu Tatr (8414 stóp) i to w pośrodku najpotężniejszych mas granitowych obszarów, najłatwiej się stąd zorjentować co do położenia i stosunku łańcuchów i wirchów. Szczególniej zająć Cię musi widok grzbietów ku wschodo-północy. Pod stopami karlejący grzbiet Polskiego Grzebienia; rozszczepiony łańcuch ku Sławkowskiemu Szczytowi na prawo, a więcej ku północy łańcuch przez Jaworowe Sady do grupy Lodowego i znów na prawo, do Dumnej Góry, Łomnicy i Kezmarskiego Szczytu. Zwróć się na lewo ku zachodowi, co za przerażający majestat tych dzikich, poszarpanych grzbietów przez Żelazne Wrota ku Wysokiej. Poglądając na zapełnione głazami doliny, na owe w części już ziemią zarównane upłazy, w części zaś nowemi rumowiskami pokryte osypiska, przekonywasz się w jednej chwili, że te rozległe grzbiety i łańcuchy, dziś jeszcze wyniosłemi najeżone turniami, musiały przed wieki przenosić wysokością najwznioślejsze dzisiejsze szczyty, że niegdyś wraz z niemi daleko wyżej ku niebu sięgały. Dopełniwszy różnych poszukiwań, zanotowawszy stan aneroidu, wyzbierawszy co się wynaleźć dało z roślinności lub charakterystycznych skał na około samego szczytu, zabieramy się do odwrotu, a szkoda, bo miałbym ci jeszcze co opowiadać Czytelniku o tej skalistej pustyni. Nie mogę jednak nie wspomnieć o jednym gościu, który się tu znalazł, nie dziś wprawdzie lecz przed paru laty, gdyśmy także kilka godzin tu siedzieli. Był to biały motyl, który korzystając z ciepła i pogody w oczach naszych z kotliny wznosił się aż po najwyższe szczyty góry. Co go też mogło skłonić do tej fantastycznej wycieczki? Nie kwiaty go tu nęcić mogły. Zgodziliśmy się z góralami, że to już taka natura taternika i taki wpływ cudnych naszych Tatr. Jeśli kiedy szanowny Czytelniku będziesz na szczycie Gerlachu, spojrzyj z samego wierzchołka, a lepiej jeszcze o kilka stóp pod wierzchołkiem, na ostatnie jego turnie panujące bezpośrednio nad grzbietem Żelaznych Wrot. Wierzchołki tych turni tworzą cudowne kształty gotyckiej świątyni o kilku wieżach i wieżyczkach.
Złudzenie jest tak wielkiem, że doprawdy możnaby prawie zdjąć plan tej budowy. O ile wiem, nikt ze zwiedzających Szczyt Garłuchowski nie zwrócił dotąd na to uwagi. No, czas już wielki schodzić, ale czyż mamy schodzić tą samą drogą? — Od razu wszyscy zgadzamy się, że wartoby przecież poszukać nowej. Czyby nie spróbować jednego z dwóch kolosalnej długości źlebów, prowadzących do Batyżowieckiej Doliny? Jeden z nich dosięga istotnie samego wierzchołka Gerlachu i zaprasza prawie do takiej próby, jest bowiem u góry bardzo położysty. Ale kto zna Tatry, wie, że temu ufać nie można. Jakimś instynktem wspólnym nikt z nas nie zaproponował nawet tej drogi. Drugi źleb, także pod wierzchołek prowadzi. To właśnie ten sam, do którego po licznych zakrętach i zniżeniu się z jednego z najwyższych szczytów, dochodzi się z kotliny, przed samem wejściem na główny wierzchołek. Oddawna przepatrzyliśmy, że w prostej linji bieży on w Dolinę Batyżowiecką, ale czy „puści dołu“ (= na dół), czy nie kończy się jaką prostopadłą ścianą? — Wystaw sobie Czytelniku, że rozrzucono olbrzymiej wysokości komin, ale w taki sposób, że dwie ściany przyległe zupełnie odjęto. Dwie pozostałe utworzą jakby rynnę pochyloną w kierunku spadzistości góry. Widocznie przez całą wysokość góry wielkie bloki granitu oddzielały się w jednej linji. Ściany tego rozległego komina, czy jeśli wolisz tej rynny dość są chropawe, lub mają występy dozwalające tak dobrze piąć się do góry jak i zstępować. A więc próbójmy. — W najgorszym razie jeśli u dołu zejścia nie ma, trzeba będzie z tysiąc stóp wrócić do góry i przedzierać się do turni okalających kotlinę od zachodu. Schodzimy niepewni przyszłości. Bardzo często dłoniami oparci o skałę, spuszczamy się lub zeskakujemy na zbyt nisko pod nogami wystające nierówności. Przy pewnej wprawie nie nazywa się to złą drogą. Po godzinnej pracy otucha w nas wstępuje. Droga prawie coraz lepsza. Jeszcze pół godziny, — jesteśmy nad doliną w najwyższym jej punkcie, a raczej tuż pod najwyższym jej progiem. Już widzimy śnieg wieczysty, zaścielający tuż pod nami stopy Gerlachu. Fakt ten jednakże nie uspakaja nas jeszcze. Owszem, tu to właśnie leży owa zagadka „czy puści dołu?“ — Istotnie sam źleb ku dolinie staje się niemożliwym do zejścia. Spadki prawie pionowe. Wojtek Raj i Szymek Tatar idą przodem przepatrzeć drogę. My odpoczywamy tymczasem. Jest to zwykły regulamin. Wojtek spostrzega naprzód jeden, potem niżej drugi kij wetknięty w szczeliny skały. Widocznie strzelcy z doliny wychodzą tędy na boczne turnie Gerlachu. Nadzieje nasze zamieniają się w pewność. Źlebem dalej nie zejdzie, a więc zejdzie granią. Ale którą? — Na jednej z nich — w tej chwili źleb oddziela nas od niej — Wojtek spostrzega ładną laskę nie uronioną przypadkiem, ale postawioną ostrożnie w jakimś załamie skały. Snadź zawadzała idącemu. Józek ma niepohamowaną chętkę iść po nią. Ale w tej chwili Wojciech Raj bystrym okiem dostrzega, że lepiej będzie zejść granią, na której stoimy. „Nie baw się Józek, nie baw się“ — woła na syna. — Zapomniałem Ci powiedzieć, szanowny Czytelniku, że Józek jest rodzonym i pierworodnym synem Wojciecha, a z dziadka i pradziadka taternikiem. Wielce on żałuje, że nie ma czasu spróbować karkołomnej wyprawy na drugą stronę źlebu i sądzę, że ta laska jeszcze mu się kiedy przyśnić gotowa. Po dwóch godzinach całkowitego i niezbyt pośpiesznego pochodu, gdyż po drodze i zbieramy rośliny i rozglądamy się po turniach — stajemy nareszcie w dolinie tuż pod najwyższym jej progiem. Stąd już nie widzi się wcale najwyższego piętra, a że jak wspomniałem pod samym progiem stoi wielka zaokrąglonych konturów turnia (właściwy Szczyt Batyżowiecki), przeto przechodzący z dołu mogą mieć złudzenie, że owa turnia kończy dolinę i należy już do Żelaznych Wrót. Tymczasem za nią jest jeszcze obszerna przestrzeń zapełniona głazami, a za nią dopiero wschodnia część łańcucha Żelaznych Wrót. Dolina Batyżowiecka w górnej swej części przewyższa dzikością, ale zarazem majestatycznością swoją inne tatrzańskie doliny. Od zachodu zamknięta jest Kończystą, która od tej strony wygląda jak kolosalny portyk gotyckiej świątyni. Niezliczone ostre turnie wybiegają prostopadle ku niebu, a całość ich stanowi piramidę o bardzo szerokiej podstawie. Barwa całej góry jest perłowo szara z licznemi pod same szczyty sięgającemi blado zielonemi smugami. Na prawo od Kończystej z po za Żelaznych Wrót wznosi się ciemny, niebotyczny szczyt Wysokiej w postaci także piramidy, ale o bardzo wązkiej podstawie. To przeciwieństwo barw i konturów nadaje dolinie szczególny wygląd i urok. Urok ten podnosi się do niesłychanego efektu, jeśli w dolinę spoglądamy, pomiędzy godziną 2 a 4 popołudniu, z Gerlachu przez wąskie okno przypadkiem z czworogrannych słupów utworzone. Znajduje się ono w zachodnim ramieniu podkowy, ale już w bliskości środkowej masy szczytów (patrz opis ks. Stolarczyka). Godzina popołudniowa dlatego jest najpożądańszą, że wtedy słońce będąc jeszcze bardzo wysoko, jest już po za Kończystą. Nie ma więc w dolinie promieni prostych, ale za to dostateczna ilość złamanych i odbitych. Daje to tak cudny efekt światło-cienia, że owa perłowo-zielona barwa Kończystej zdaje się być w ciągłym ruchu. Jednocześnie Wysoka wygląda zupełnie czarno. Dodawszy do tego kamieniste, zupełnie puste łoże doliny i tylko mały skrawek stawu, który czerwoną barwą świeci na lewo od Kończystej, łatwo sobie przedstawić, że widok ten jest najoryginalniejszym, nietylko w Tatrach ale w jakichbądź innych górach.
Mniej nadzwyczajny, ale jednak oryginalny i zdumiewający widok czeka cię naprawo ku Gerlachowi. Z żadnego punktu w Tatrach nie wygląda on tak wspaniale, a obok tego rzec można tak prawdziwie. Prawdziwie, bo naprzód widzisz, że główne najwyższe szczyty są trzy, powtóre, że szczyt najwyższy wraz ze swemi dwoma towarzyszami nie leży wprost nad kotliną, ale właściwie po nad zachodnim ramieniem „podkowy“, czyli że owe trzy szczyty panują jednocześnie nad kotliną i nad doliną Batyżowiecką. Ztąd wynika, że Gerlach wraz z Kończystą i wschodnią częścią Żelaznych Wrot stanowi dopiero symetryczną jedność, tj. górę o trzech ramionach, z których środkowy jest owem zachodniem ramieniem kotliny. Wspanialej zaś niż zkądinąd dlatego wydaje się stąd Gerlach, że widzisz nie same szczyty sterczące naprzykład nad Polskim Grzebieniem lub Żelaznemi Wrotami, ale że one zstępują w samą dolinę nieprzerwanie i przeto w tej oddali kształty ich nabywają smukłości i wyniosłości, której z innych punktów nie mają. Jak igły wystrzelają one tu w górę.
Idąc wzdłuż Doliny Batyżowieckiej ku stawowi, najlepiej też występują wszystkie inne turnie środkowej masy Gerlachu, a jest ich bardzo wiele. Wystaw sobie Czytelniku ostrokończysty wzgórek zarosły niezbyt gęsto świerkami, a będziesz miał zdrobniały obrazek tych Gerlachowych turni.
Im niżej schodzimy w dolinę, choć zawsze jeszcze po nagich głazach, tem weselej usposobioną jest nasza gromadka, z każdym krokiem spokojniejsza o nocleg w warunkach rozsądnych, tj. w krainie już kosodrzewiny. Bądź co bądź nocleg bez watry (zn. ogniska) jest rzeczą mniej przyjemną. Zanim zejdziemy tak nisko, że ramię kotliny zasłoni nam wszystkie piękności Gerlachu, rzućmy jeszcze raz okiem na niego. Droga nasza, ów źleb „wygodny“ wydaje się prostą choć pochyloną rysą na jego olbrzymiem ciele. Równolegle od tej rysy ale powyżej, spostrzegamy ów drugi źleb, który nas tak zdradziecko zapraszał do siebie, i który na sam szczyt wybiega. Po drodze wystudyowaliśmy go z wielu punktów. Aby dać o nim wyobrażenie, muszę znów powrócić do mego trywjalnego porównania. Źleb ten znów jest jakby rozwalonym kominem, ale któremu jedną tylko odjęto ścianę. Cały jest pochyloną otchłanią tu i owdzie zatkaną olbrzymim odłamem skały. O zejściu tamtędy ani mowy. Tak przynajmniej wygląda z daleka. Nie możemy się oderwać od widoku Gerlachu. Jest on tu równie wspaniałym jak pięknym, czego doprawdy z żadnego prawie innego punktu powiedzieć o nim nie można. Zawsze był tylko strasznym i ponurym. Jednego wszakże z nas nie wzruszają te zachwycające kontury. Wojtek Raj, który bez kłębka i nici wprowadza nas i wyprowadza z tego labiryntu, obstaje przy swojem, że to „brzydka i straszna góra“, i daje jej przezwisko, którem nie chcę ci psuć dobrego wrażenia, jeśliś je miły Czytelniku z mego opisu był w stanie uzyskać.
Jesteśmy już przy drugim progu doliny. Z pod prostopadłej skały tryska dosyć obfity strumień żywiony owemi wieczystemi śniegami w górze, lecz przebywający wyższe tarasy po pod głazami, pierwotnem łożyskiem doliny. Znajdujemy tu z Józkiem w wielkiej obfitości rzadki bardzo mech, który wszędzie indziej zaledwie w drobnych ilościach spotkać można. Skutkiem tego humor nasz podnosi się jeszcze, a to znów odbija się jak echem na całem gronie. Odtąd idziemy „herbikiem“. Jest to niby grobla dość wyniosła, zieloną trawą pokryta. Bieży środkiem doliny w zupełnie prostej linji aż do stawu. Najbardziej wątpiący umysł musi rozpoznać w tej grobli „środkową morenę“ przedwiekowego lodowca.
Słońce ma się ku zachodowi i jakieś połamane promienie uderzają o zwierciadło stawu. Po ogromnych nadbrzeżnych głazach, przechodzi poważnie stado kóz dzikich. Smagłe ich kontury, w czarnych sylwetkowych obrazach rzucone są na jasny jeszcze horyzont. Przywódca stada ogromny kozioł, wspaniale pozuje na jakiejś płaskiej skale. Biedne płochliwe mieszkanki gór, spieszcie zaspokoić wasze pragnienie, bo która z was się opóźni, musi długo potem czekać. Józek dłużej nie wytrzyma. Przeraźliwe „hi haa“ spłoszy was i każe szukać pokoju między turniami. Przepyszny widok stawu przy tem oświetleniu. Spokojne, w poczerniałe głazy oprawne zwierciadło wody, odbija ciepły koloryt nieba, zasłanego tu i ówdzie lekkiemi ognistemi smugami.
Ale trzeba nam się spieszyć. Zniżamy się jeszcze o jedno piętro, z którego progu liczne już szumią wodospady. Jesteśmy w kosówce. Po lewym brzegu doliny schodzimy na suchą, ze wszystkich stron krzakami otoczoną maleńką równinkę. Razem z nami schodzą górale pozostawieni w „kotlinie“ z pakunkami. W ciągu kilku minut staje namiot, ogień wesoło strzela dokoła i — „herba“ (herbata) gotowa.
Jest to wielce przyjemna chwila w czasie wycieczki, rozumie się, jeśli służy pogoda. I jakże mogłoby być inaczej. Nogi wywiązawszy się przez ciąg jakich 12 lub 15 godzin z położonego w nich zaufania, w skromnem uczuciu zadowolenia z dobrze spełnionego obowiązku, wyszukują sobie najwygodniejszego położenia. Pierś nie potrzebując już pracować jak machina parowa, swobodnie wdycha czyste, cudne, tatrzańskie powietrze, ożywione po skwarnym dniu łagodnem tchnieniem wieczoru. Brzuch zauważywszy nie bez upokorzenia i przykrości, że w ciągu dnia był zaledwie tolerowanym, że niejeden z turystów radby go może idąc na szczyty zostawić wraz z innemi pakunkami u spodu góry, teraz w prawowitem poczuciu pokrzywdzenia, zrazu z dyskrecją a wkrótce z natarczywością przypomina, że i jemu przecież coś się należy. Mózg wreszcie, dla którego przyjemności głównie przedsięwzięto wyprawę, rad, że nie potrzebuje już rozciągać ścisłej kontroli nad powierzonemi jego pieczy członkami, rad, że nogi, ręce, żebra itd. w całości mniej więcej doprowadził do noclegu, zaczyna teraz rozbierać doznane wrażenia. Jedne z nich nieprzyjemne, niedbale rzuca do jakiejś dziurawej szufladki, oczywiście dlatego, by je co najrychlej uronić. Drugie, przyjemne, troskliwie do najlepszej chowa skrytki, by ci je na każde zawołanie w pełnym wdzięku i świeżości pokazać. Ileż to razy wśród ponurych lub ciężkich chwil życia błyśnie ci obraz tak uroczych wspomnień, że same te wspomnienia orzeźwią cię i pokrzepią!
— A to byście co zjedli — rzecze Wojtek Raj, przerywając moje pseudo-psychologiczne dumania. I daje do wyboru bigos, gorącą kaszę. A w ślad za nim Wojtek Ślimak godzi na mnie z odegrzanem na drewnianym rożenku kurczęciem. Nie broniłem się dzisiaj, jadłem bigos i kaszę. Dopuściłem się nawet paru kawałków kurczęcia, ku wielkiej radości moich poczciwych Wojtków.
Ciemność już zupełna i w około najuroczystsza cisza. Jaskrawo odbija od tego gwar wesołej gromadki górali i jaskrawiej jeszcze bujny płomień, podsycany obficie kosówką. Wsuwam się do połowy w otwarty namiot, aby zyskać ramy do tego zawsze powtarzającego się a zawsze świeżego obrazka. Górale pokończyli wszystkie przygotowania do noclegu, posilają się skromną strawą i obsiadają ognisko. Czy spojrzysz na siedzących z tamtej strony ognia, na te wyraziste, inteligentne rysy, uwydatnione obok głębokich cieniów jasnym czerwonawym odblaskiem płomienia; czy na czarne sylwetkowe postacie siedzących po tej stronie, każde z tych swobodnych dzieci gór stanowi nieoceniony model dla artysty. Sabała na jakimś, trochę wyżej podniesionym głazie, panuje nad gromadką. Że też on zawsze musi obrać jakiś punkt, jakąś przybrać podstawę, co go od drugich wyróżnia. Już wydobył „gęśliki“, dostraja je i oto już brzmi butna a zarazem taka rzewna nuta „Kościeliskiej“ pieśni. Naturalnie Józek już się porwał do tańca, jakby poczuł gwałtowną potrzebę rozruszać sobie trochę nogi. Grajek spogląda na chłopca z uśmiechem, porusza jedną nogą do taktu, to już jest u niego nieodzownem i przechodzi w „drobnego“. Lecz wkrótce uśmiech ten przybiera wyraz smutny, prawie bolesny. Jasiek patrzy przed siebie, ale już nie widzi swego otoczenia, już myślą nie jest z nami, on patrzy w przyszłość. I to się za każdym prawie razem powtarza, gdy grać zacznie. Z motywu do motywu przechodzi i już się wtedy nie łatwo z nim dogadać. On wtórzy myślom swoim, gra dla siebie. Ileż razy, gdy towarzysze zajęci są jaką czynnością, on wymyka się niepostrzeżenie, wybiera jakąś samotną urwistą skałę i stanąwszy na niej z nienaśladowaną swobodą i wdziękiem, gra jeszcze rzewniej, jeszcze tęskniej. Poznawszy ten jego obyczaj, staram się zawsze z za jakiegoś krzaka lub głazu napatrzeć się, nasłuchać się tego typu „ostatniego staroświeckiego górala“.
Że Jasiek nie o przeszłości marzy wtedy, świadczy ten uśmiech tęskny i smutny. Kiedy on myśli o przeszłości to uśmiech jego jest wesołym. Wszakże według własnego świadectwa tego poety filozofa, on „ani jednego dnia w życiu nie był nieszczęśliwym“. Ale przyszłość ta zawsze niepewna. Czy w przyszłem życiu będzie mógł błądzić po swoich ukochanych wirchach? „Bo ja i tam długo na jednem miejscu nie usiedzę“ — mówi on o sobie.
Księżyc wszedł równie świetnie jak wczoraj, i wkrótce blask jego złagodził znacznie dziki charakter całego obrazu. Zlekka jakby nieśmiało zarysowują się kontury odległych szczytów. Radbyś zatrzymać to nowe wrażenie co najdłużej, ale godzina późna. Rozsądek i znużenie radzą wyspać się przedewszystkiem.
Ognisko wpół przygasa, górale jeden po drugim zawijają się w czuchy, kładą obróceni plecami do „watry“ i natychmiast usypiają. Śpią smaczno a jednak czujnie. Jeśli ogień zbyt przygasa, zawsze się znajdzie który z nich co go natychmiast drzewem zasili. Sabała i tu zachowuje się oryginalnie. Nie plecom samym porucza regulowanie ciepła, ale ręką jedną na nich opiera i jak przy graniu machinalnie nogą takt znaczy, tak w nocy śpiąc smacznie, odbywa tą ręką powolny miarowy prawie ruch. To otwiera dłoń, to ją zamyka. W kilka minut cały obóz już spoczywa. Tylko Wojtek Raj musi nieodwołalnie jeszcze jednej dopełnić czynności. Zagląda do namiotu, otula nas, obwija w koce i kołdry, wypytuje czy jeszcze kto czego niepotrzebuje.
No dziś noc jest ciepła, nie trudno mu będzie znaleść miejsce przy ognisku. Inaczej się dzieje, gdy noc zimna i wietrzna. Wtedy Wojtek po skończeniu swej inspekcji, znajduje w koło „watry“ tak ściśnięty łańcuch swych towarzyszy, że i igły nie zmieścisz. Posiada on jednak w takim razie sposób równie prosty, jak skuteczny. Dorzuca na ogień znaczną ilość kosówki, płomień się wzmaga, gorąco bije silnie na około, ręka Sabały ściąga się i otwiera coraz częściej; wszyscy świadomo czy nieświadomo cofają się od zbytniego żaru, łańcuch się rozrywa i Wojtek zajmuje w nim należne mu miejsce.

∗                    ∗

Spaliśmy wszyscy wybornie. O świcie wynurzam się z namiotu. Niebo gwiaździste, na szczytach błyszczy rumiana zorza. Porównywam stan aneroidu z wczorajszym, spadł jeszcze o dwa milimetry. Ale pogoda wyborna, ani jednej chmurki, ani najmniejszego wiatru. Budzą się górale; odbywamy orzeźwiające ablucje w strumieniu.
— No dzieci, co dziś robimy?
Wojtek jakby mi w mózgu czytał.
— Eh, wiecie co, bobyśmy szli na Wysoką.
Bez głosowania przyjęto, zwijamy obóz, nawet „herby“ nie gotujemy, szkoda czasu, pośniadamy na pierwszym odpoczynku. Odprawiamy jednego górala z depeszą do domu. Przez kotlinę Gerlachu, Polski Grzebień, Roztokę, już o 5ej po południu był w Zakopanem.
Przechodzimy ukosem nizki już w tym punkcie grzbiet biegnący od Kończystej i znajdujemy się w dolinie leżącej między tąż Kończystą z jednej a Tępą z drugiej strony. Mamy pokuszenie przejść jeszcze dalej na lewo przez Osterwę nad piękny staw Popradzki. Ale rozwaga każe wciągnąć w rachunek pewne niewiadome, wszak dzień krótki. Idziemy suchą dość połogą, zresztą mniej powabną doliną ku szerokiej a wzniosłej przełęczy. Po drodze mamy sposobność przypatrzenia się świstakowi, który nie dalej jak o trzydzieści kroków przypatruje się nawzajem. Rzecz to bardzo rzadka, tak blisko zejść to zwierzę. Objaśniamy sobie jego naiwność chyba tem, że urodzony w tej dolinie zapewne jeszcze nie widział tu ludzi i nigdy nie był spłoszonym. Prawie pod samą przełęczą jest trochę wody. Śniadamy. Ztąd najłatwiej wejśćby można na Kończystą. Zaledwie paręset kroków wyżej, dochodząc do przełęczy spostrzegamy jedyny z po za niej wyglądający wysmukły stożkowaty czubek. To Wysoka! Z każdym krokiem dalej czubek ten rośnie i wnet wyrasta w kolosalną piramidę. Znając prawie wszystkie większe szczyty w Tatrach, prawie wszystkie większe doliny i grzbiety, nie trudno przy pewnej wprawie skombinować sobie z jakiegokolwiek nieznanego jeszcze punktu plan drogi i obrać właściwy kierunek. Ostatecznie zostaje tylko jeszcze tu i owdzie pytanie, czy ten lub ów źleb, ta lub owa grań „puści lub nie puści“. No, zobaczmyż tutaj. Po za ową szeroką i bardzo już połogą najwyższą częścią doliny, otwiera się naraz stroma przepaść a na jej dnie znany nam dawno „Zmarzły Staw“ pod Żelaznemi Wrotami. Jednym rzutem oka górale nasi dopatrują jakiegoś źlebu, który „acz niemiły“ ale „puszcza“. W pół godziny jesteśmy przy stawie. Dziś on wcale nie jest zmarzłym, ale za to tak mętnym jak nigdy żaden staw na tej wyżynie w Tatrach nie bywa. Bierzemy się mocno na lewo, aby się dostać do czerwieniejącej zdala „buli“ (turnia o zaokrąglonych i nieco spłaszczonych kształtach), leżącej od południa pod Wysoką. Z prawdziwym żalem rozstajemy się z okolicą Zmarzłego Stawu, bo to z ponad niego uśmiecha się nam szczerba Żelaznych Wrót, przez którą dwa razy już przechodziliśmy na północną stronę Tatr do Zielonego Stawu. Oto właśnie przecinamy w poprzek drogę, która tam wiedzie, i która z obudwu razy tyle miłych wspomnień w nas budzi. Pierwszy raz było to przed dwoma laty. Szliśmy z „Jegomością“ od Popradzkiego, gdzie nocowaliśmy po zejściu z Wysokiej. Było nas przeszło trzydziestu, a w tej liczbie grono wytrawnych taterników, jak ks. Sutor, prof. Świérz, pp. Dembowscy i kilku innych.
Śniadając ponad tak zwaną przez górali Pustą Doliną powyżej Zmarzłego Stawu spostrzegam pod nami na wielkich polach śniegu blado-czerwone smugi. Zjawisko to znane w górach skandynawskich pod nazwą krwawego śniegu, zależy od maleńkiego mikroskopijnego wodorostu. Są to kulki napełnione purpurowym, silnie światło łamiącym płynem.
Na kilkanaście cali w głąb całe obszary śniegu przejęte są tym tworem.
Żywo też stoi mi w pamięci wrażenie, jakiegośmy wówczas wszyscy doznali, przeszedłszy zwartą kolumną przez ową szczerbę Żelaznych Wrót. Z tej strony droga do niej przykra, ale bezpieczna. Stromym kamienistym źlebem dosięgając wązkiego siodełka, czyli właściwiej mówiąc samej szczerby, wchodzi się między wysokie, prawie prostopadłe ściany. Z drugiej strony przepaść, tylko popod samą ścianą północną, na prawo nad urwiskiem usypanem z rodzaju zielonawej glinki, powstałej z rozłożonego granitu, trzyma się przez całe lato przylepiony szmat stwardniałego śniegu. Po tym śniegu, zgięty we dwoje, bo ściana granitowa u spodu tylko jest wyżłobiona, a na górze szorstko wystaje, może przejść człowiek jako tako bezpiecznie, a iść tak trzeba kilkadziesiąt kroków, bo rzadko gdzie można się wyprostować. Potem zwracamy się w lewo na ostrą wązką grań, także zwykle śniegiem pokrytą, lecz po której „już wozem przejedzie“ według uświęconego wyrażenia przewodników zakopiańskich, co znaczy, że już ztąd trudniej kark skręcić, jeśli się mocno na nogach trzymasz. Widok z grani na tę prawdziwie piekielną bramę, zwłaszcza gdy schyleni towarzysze jeden za drugim przez nią przechodzą, jest niesłychanego effektu. Nadzwyczajna ostrość konturów, różnica oświetlenia jednej a drugiej ściany, niewypowiedziana dzikość w około a do tego widok na południe i na północ, na zielone łąki, uprawne pola i wzgórza odległych okolic, nadają obrazowi urok niezwykły nawet w Tatrach, gdzie przecież począwszy od Zawratu o podobny rodzaj widoków na pozór nie trudno. To też ulegasz wrażeniu, którego się nigdy nie zapomina. Na wniosek mój, abyśmy w tem miejscu urządzili wypoczynek, bo wszakże tu codzień się nie chodzi, przystano od razu. — Rozsiedliśmy się na grani wśród śniegu i głazów. Przy posiłku Sabała jął prawić powiastki, któremi nas do konwulsyjnego pobudzał śmiechu. „Jegomość“ gwałtownie musiał się trzymać za boki, a przy jego olbrzymiej prawie postaci, zdawało się, że skała, na której siedział, trzęsie się i gotowa runąć.
Drugi raz przeszliśmy tę samą drogę w roku zeszłym w towarzystwie profesora Aleksandrowicza. Z wycieczki na Krywań zeszliśmy dnia poprzedniego na nocleg do schroniska przy Szczerbskim Jeziorze, a nazajutrz przez Mięguszowiecką Dolinę na Żelazne Wrota. Cała kilkudniowa wycieczka ułożona została wyłącznie dla profesora Aleksandrowicza. Był to poniekąd obchód jubileuszowy; właśnie 25 lat minęło jakeśmy z nim razem i z profesorem Jurkiewiczem pierwszy raz zwiedzali Tatry. Chciałem tedy aby mu, po tylu latach znów przybyłemu, co najwięcej w najkrótszym pokazać czasie. Zaprowadziłem go „po drodze“ i na owe czerwone śniegi, aby zjawisko to u nas rzadkie własnemi oczami oglądał. Wchodzimy na Pustą Dolinę, śniegi są ale bielutkie.
Że jednak przed kilku dniami śnieg w Tatrach padał, musiał pokryć warstwy wieczyste. Odgarnęliśmy miękką wierzchnią skorupę i dobraliśmy się do blado purpurowego łoża. Rozpierzchnięci w dolinie, zbieramy się w ścisłą kolumnę, aby przebyć ów źleb kamienisty ku szczerbie. Nigdy wprzódy i może już nigdy więcej źleb ten ponury i dziki nie zabrzmi takim wesołym i hucznym gwarem. Było nas około czterdziestu. Zawsze wesoły, pogodny humor szanownego jubilata, jego wrażliwość na piękności przyrody, tryskający przy każdej sposobności dowcip, wprawił całe nasze grono w najlepsze usposobienie. W przeciągu ćwierci wieku jak nie był w Tatrach prof. A. przybrał nieco na tuszy, a chociaż twierdził, że poprzedniego już dnia gdzieś tam na Krywaniu, zgubił przodkującą a wydatną część swej cyrkumferencji, jednakże zauważyliśmy, że w miarę coraz bardziej stromej drogi, coraz więcej botanizował, szukając tam nawet roślinności, gdzie już ostatnie jej ślady zginęły. Ponieważ nie było czasu do stracenia, postanowiliśmy prosić go, aby zechciał nam przewodniczyć, aby prowadził kolumnę. Odgadł manewr, ale poddając się z uprzejmością naleganiom, objął przewództwo i — trzeba być sprawiedliwym, prowadził nas doskonale.
Z westchnieniem mijał zapraszające do spoczynku tu i owdzie „kanapkowatości“, nie chcąc aby, gdy spocznie, trzydziestu kilku towarzyszów czekało pod nim wisząc częstokroć więcej na łokciach, niż stojąc na ślizkiej i niepewnej ścianie. Odwracał się wtedy ku nam i z szczerym, choć czasami nieco kwaskowatym uśmiechem, potrząsając wzniesioną do góry ciupagą „za mną“ wołał, jakby do opóźniających się towarzyszy. „Idziemy“, krzyczeli górale wśród serdecznego śmiechu. Gdyśmy dosięgli szczerbiny, szanowny profesor ze łzami zachwytu i wzruszenia powitał uroczy majestat tego miejsca. I nie jego jednego powieki łzą zabłysły.
Z żywem wspomnieniem tych miłych chwil oglądaliśmy się na ową szczerbinę, dopóki nam jej nie zasłoniły ponure turnie „Ganku“.
Jeżeli Cię miły czytelniku mało zajęły wspomnienia moje z Żelaznych Wrót, to jeszcze mniejbym Cię ubawił opisywaniem drogi, którą teraz oto do owej rdzawo zabarwionej „buli“ odbywamy, choćby właśnie dlatego, że jest wcale nie złą, bo umiarkowanie stromą. At sobie zwyczajna, tatrzańska droga pod górę, jeśli tylko drogą nazwać się godzi, całe morze kamieni i łomów, z których ani na tysiącznym jeszcze noga ludzka nie postała, choć tam strzelcy i turyści chodzą. We dwie niespełna godziny jak opuściliśmy Staw Zmarzły, jesteśmy już nie tylko na „buli“ ale i po nad nią na wysokości blisko 7600. Zostawiamy na tarasie pakunki pod opieką Sabały i jego muzyki, a sami wchodzimy w źleb wschodnio-południowy, prowadzący wprost na wierzchołek góry. Jest to jeśli nie najprzykrzejszy to z pewnością najmniej bezpieczny źleb tatrzański. Granit w części zwietrzały i śliski, rozkruszony; to znów po bokach wystający wprawdzie w wielkich i niezbyt pochyłych ale zato cienkich taflach, które, gdy staniesz na nich, wysuwają się częstokroć z pod siebie. Tu też więcej jak gdziekolwiek indziej okazała się niezbędną ściśniona kolumna przy wejściu i zejściu. Gdyśmy szli z „Jegomością“ przed dwoma laty, zaledwie ktoś z idących naprzód stąpił na taki głaz ruchomy, poczuł, że ten wysuwa mu się z pod nogi, lekko zeskoczył na bok, ale głaz zwolna wysuwał się dalej. Szczęściem przewodnik o pół kroku niżej będący, zdołał go na chwilę powstrzymać, drugi i trzeci za nim idący szybko dopomogli i zmienili kierunek upadku. Przy większych odstępach w łańcuchu, po kilku sekundach już żadna siła ludzka nie byłaby w stanie zatrzymać skały, któraby „wymiotła“ ze źlebu nieoględnych śmiałków. W małą godzinę jesteśmy na szczycie. Jasno i ciepło. Gęsto obsiedliśmy kończysty czubek góry. Jeśli Gerlach usposabia posępnie, to Wysoka przeciwnie. Tańczyć wprawdzie nie można, bo nie ma gdzie, ale za to śmiech i gwar wesoły.
Widok ztąd równie piękny jak ciekawy i pouczający. Ztąd jednocześnie i grupę Gerlachu i szczególniej Krywania doskonale opatrzysz, nie mówiąc już o zachodnich szczytach. Jeden tylko zarzut można zrobić temu punktowi, to jest że z niego nie widzisz Wysokiej, bo ona istotnie każdej panoramie tatrzańskiej nadaje szczególny wdzięk wykwintnemi swojemi kształty.
O trzeciej popołudniu schodzimy z szczytu. Szybko robimy tę samą część drogi, którą obeszliśmy szczyt góry i bierzemy się ku „Wadze“, przełęczy między ramieniem Wysokiej i Rysami. Będziemy tam najdalej w ciągu półtorej godziny. Zanim jednak tam dojdziemy, bierze mnie ochota opowiedzieć Ci szanowny czytelniku ustęp z jednej małej lecz twardej wycieczki. Właściwie sumienność turysty skłania mnie do tej gadatliwości, bo oto zeszedłszy z Wysokiej tym szkaradnym źlebem, przypominam sobie, że jest w Tatrach jeszcze gorszy i nierównie gorszy. Tylko że tego to już w żaden sposób nie zobaczysz, choćby cię istotnie płocha chęć wzięła szukać przykrych źlebów. Nie znajdziesz przewodnika, któryby się zgodził przeprowadzić cię tamtędy. Rzecz się miała tak: przed kilku laty wypadł mi jakiś gwałtowny, botaniczny „interes“ do doliny Pięciu Stawów. Wybieram się na parę dni z synem moim; nawiasem mówiąc nie radzę ci z nim chodzić na wycieczki, jeśli nie jesteś wypróbowanym taternikiem pierwszej wody. Ponieważ zwykle nasza droga jest przez Zawrat, przeto p. Alfons S. młody taternik chcąc użyć porannej przechadzki, odprowadza nas na tę przełęcz. Prócz Wojciecha Raja, Tatara i Ślimaka mamy z sobą Józka, naturalnie dużo młodszego niż dzisiaj, a objuczonego jak zwykle „trąbą“ (zn. duża, zielona puszka do roślin), deseczkami mieszczącemi obfite zapasy bibuły itd. Ponieważ Józek zaczął dopiero w owym roku zarabiać sam na siebie, nie miał przeto jeszcze swej własnej czuchy ale ojcową. A że ta była na niego srodze długą, więc zarzuciwszy ją na swą dużą torbę, zawiązywał pod szyją rękawami. Rozumie się, że wyglądał jak kópka siana. Dla oszczędności obuwia zwykł chodzić na Zawrat i wszelkie „piarżyste“ drogi boso. Pod „Zmarzłym“ rozmyślamy się. Przez Zawrat już się tyle razy chodziło, czyby nie można przejść szczelinką między Kozim Wirchem a Granatami? Jakiś tam źlebik świeci w górze śniegiem. Spróbójmy.
— Eh! znam ja ten źlebik — rzecze Szymek — bom tamtędy raz od Pięciu Stawów chodził.
Przy indagacji pokazało się, że przed wielu laty dźwigał tamtędy tęgiego kozła na plecach, a miał dobre powody do obrania tej romantycznej drogi.
— A puści tam?
— No, puści przecie, puścić musi, ale kto to wie jak tam teraz wygląda. Wdrapaliśmy się po mokrych, ślizkim mchem obrosłych progach pod ów śnieg.
Źlebik stromy, śnieg podmyty, ale z pomocą rąk i nieledwie zębów, wyrębując tu i ówdzie schody w zmarzłym śniegu, dostaliśmy się do szczerbiny. Tu naprzód wita nas gwałtowny, mroźny wiatr, że na nogach utrzymać się trudno. Spojrzyjmy w dół, gdzie schodzić trzeba — prostopadła wązka przepaść, zawalona zatrzymującemi się w załamach i zakrętach kamieniami.
— No, nie słodko coś wygląda!
Szymek i Wojtek Raj spuszczają się naprzód, zsuwając i zwalając w przepaść ogromne zaległości głazów, aby nam potem z góry na głowę nie spadły. Ślimak zostaje przy nas w odwodzie. Józek zostawiony jest własnemu przemysłowi. Utorowano kilkanaście stóp, spuszczamy się w otchłań. Józek na końcu. Nasi przewodnicy oczyszczają drogę niżej, my czekamy. Po kilku minutach znów opuszczamy się trochę niżej.
— Nie puszcza! — krzyczą z dołu — niech czekają!
Tym razem czekamy coś bardzo długo — czekamy zawieszeni na łokciach, wparci między wąziutkie ściany otchłani. Józek, który sobie wyszukał jakiejś innej odnogi źlebiku, w żaden sposób nie mógł znaleść oparcia na nogi. Zrobił więc grymas wyrazisty i wydał głos bardzo do jęku zbliżony. Ojciec dosłyszawszy, wychyla się pod nami nad jakąś sterczącą „turniczkę“ a spostrzegłszy kłopotliwe położenie chłopca krzyknie:
— Rozszerzaj się Józek — rozszerzaj się!
Pomimo niedogodności położenia, śmiejąc się, nie mogliśmy oczu oderwać od Józka. I tak już dosyć szeroki ze swoją torbą i za dużą czuchą, teraz zrobił się literalnie szerszym niż dłuższym. Ale przestroga była skuteczną. Powiększywszy rozpartemi rękami i nogami tarcie o boki czeluści, powoli zjechał na upatrzony jakiś prożek wystający dobrze pod nim ze skalnej ściany i oparł przecie na nim nogę. Wkrótce słyszymy z dołu, że tam „po grani już wozem przejedzie“. Wiemy już co to znaczy. Zsuwamy się kilkanaście stóp, potem po gzymsie jakiejś grani „przewijamy“ w bok a potem znów „dołu“. I tak przynajmniej sto kilkadziesiąt stóp; potem źleb stał się trochę położniejszym. Na prawo nad nimi sterczą sklepieniem wysunięte nad przepaścią długie bloki spękanych granitów. Pod nami mała rumowiskami zawalona dolinka, a raczej zatoka doliny Pięciu Stawów. Oczywiście zeszliśmy i to bez przypadku, ale nie życzę nikomu tej na pół napowietrznej podróży. Rozumie się, że najlepiej na tem wyszedł pan Alfons, bo musiał po znacznem kołowaniu wejść jeszcze na Zawrat od doliny Pięciu Stawów tak, te mu ta przechadzka z pewnością za cztery Zawraty starczyła.
Ale otóż jesteśmy na Wadze. Krótko tu bawimy, widoki ztąd na wszystkie strony zajmujące, a choć nam dobrze znane, nigdy ich się dość napatrzeć nie można. Ale dzień ku schyłkowi. Zdawałoby się, że bez namysłu obierzemy drogę do Czeskiego i Doliny Białej Wody, gdy nagle, nie wiem już dobrze w czyjej głowie, zabłysła myśl pójścia jeszcze na Rysy, a stamtąd wprost na dół do Morskiego Oka. Wszakże to wycieczka bez programu!
W kilkanaście minut stoimy na jednym, potem na drugim szczycie Rysów. — P. Stanisław, który tu jest pierwszy raz, wyskoczył przed nami jeszcze, aby się dłużej nacieszyć widokiem uchodzącym powszechnie za jeden z najpiękniejszych w całych Tatrach. Co za rozmaitość. Pod stopami w straszliwej przepaści Morskie Oko, a dalej nieco „Rybie“ jakby jakieś zaklęte zwierciadła wśród labiryntu granitowych kolosów. Zdaje ci się, zawisłeś w powietrzu nad tym czarownym obszarem. To złudzenie powiększa się, jeśli naraz odwrócisz się w przeciwną stronę. Tu bowiem jakby powtórzone te same motywa, ale prawie nad tobą. Bo choć stoisz na 7300 stóp, ale Wysoka i mało jej ustępujący Ganek prostopadłemi ściany sterczą wyniośle nad głową twoją, a u stóp ich śnieżna dolina ze Zmarzłym Stawem i niższe od niego Czeskie, ze swoim pysznym wodospadem. Jeszcze inne stawy widzisz w Mięguszowskiej Dolinie zamkniętej od północy szczytami tegoż nazwiska. W głębi przed tobą Baszta, Hruby Wirch i Krywań jakby oddzielna twierdza z licznemi niebotycznemi wałami, różniącemi się od siebie barwą i cieniem. Zaglądasz ztąd i na wyniosłą Dolinę „Żabiego“ także z dwoma stawami. Z góry podziwiasz prostopadłe ściany Młynarza i oko twoje z przyjemnością odpoczywa na zielonej barwie lasów i gór odległych a potem wybiega w dal, na tchnące życiem pola. Tu najłatwiej pojmujesz dla czego Wojtek Ślimak powiada, że „kiedy tak stoję na wirchu a słonko jasno świeci, to mi świat kwitnie“. O w pół do szóstej zaczynamy schodzić. Mamy zaledwie jeszcze dwie godziny dnia. Nie ręczę czy pomiędzy czytelnikami znającymi Tatry, nie znajdą się tacy, którzy pomysł szukania nowej drogi tędy i o tej godzinie nie nazwą grzecznie: bzikowatym. Zejść, zejdziemy, to pewna, ale jak i kiedy? Uzuchwaleni jednak trzydniowem powodzeniem, nie wahamy się ani na chwilę. Tuż pod szczytem „przewijamy“ na północną stronę grani wiodącej ku Żabiemu, potem zaraz spuszczamy się do źlebu od strony Morskiego Oka. Ślimak i Tatar przed wielu laty schodzili tędy każdy raz jeden. Pierwszy z „Jegomością“, drugi wracając z polowania (ręczyć nie można czy nie z kozłem na plecach). Obudwom droga ta nie zostawiła przyjemnych wspomnień. Ale bo też schodzili samym źlebem, obok śniegu. Dziś zaś rychło opuszczamy przykry i bardzo śniegiem wypełniony źleb, a idziemy na prawo granią.
Tatar i Ślimak pobiegli naprzód, aby się przekonać czy „puści“. Raj wyszukuje co najdogodniejszych spadków. Zdziwienie nasze wzrasta za każdym krokiem. Nie tylko, że zejść można, ale śmiało polecić mogę zejście z Rysów wszystkim turystom i turystkom, które były w stanie odbyć stereotypowy spacer przez Zawrat do Rybiego. Już snadź zapisano było w księdze przeznaczeń tatrzańskich, że ta wycieczka powiedzie nam się w zupełności. Prawie trzy czwarte drogi schodzimy po bardzo wygodnych stopniach, po większej części mchem, trawą lub przynajmniej ziemią pokrytych. Grań bieży niezbyt pochyło a równolegle do pionowo-stojących a przeszło 3000 stóp wyniosłych skał ciągnących się od Rysów do Mięguszowskiej. Jest to droga jedna z najoryginalniejszych a zarazem najpiękniejszych w Tatrach. Tak łatwo, tak wesoło schodzi się w tę majestatyczną otchłań. Chciałoby się iść tędy jak najdłużej. Dziś jednak niepodobna się długo zatrzymywać. Słońce już zachodzi. Ku dołowi wygodne stopnie ustępują miejsce drobnemu żwirkowi i piargom. Trzeba iść wolniej, jeśli nie potrafisz razem z nami zsuwać się po podobnych drogach. Jest to bardzo prosty sposób lokomocji. Obierasz miejsce najwięcej pochyłe, i stojąc giętko na nogach, własnym ciężarem suniesz wraz ze żwirkiem sięgającym ci nieraz wyżej kostek kilka, kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kroków.
Napotkawszy jaką przeszkodę, jaki głaz większy lub ustaloną ziemię, wyskakujesz szukając naprzód okiem dalszej ruchomej podstawy. Chodzi więc tylko o zręczne utrzymanie równowagi; o jak to idzie szybko! — Jeszcze niżej ku szyi wyginającej się już na prawo po nad Morskiem Okiem (t. zw. Czarnym Stawem), piargi coraz większe. Już ślizgać się niepodobna, musimy iść wolno po głazach. Ta część drogi jest najmniej dobrą, choć tak zwykłą w Tatrach, że i na myśl nie przyjdzie narzekać na nią, tem bardziej, że pochyłość już tylko bardzo nieznaczna. Mrok zapada, stajemy nad Morskiem Okiem i już dobrze po ciemku, odgadywać musimy niewyraźną „perć“ (ścieżkę) wiodącą po prawej stronie stawu. Po lewej byłoby nierównie bliżej, ale zdaje się, że nie przejdzie, przynajmniej po nocy niepodobna ani próbować. We dwie godziny zeszliśmy z Rysów i dochodzimy do wału oddzielającego Morskie Oko od głębszej doliny „Rybiego“. Należy nam się „herba“ i będzie wnet.
Tymczasem dajemy sygnał do schroniska na przeciwnym końcu stawu. Więc wystrzał jeden i drugi i ogólny, donośny krzyk, świstania a potem „dawaj tratwę“ tubalnym głosem Gronikowskiego wyartykułowane. Możeś ciekawy Czytelniku na kogo mogliśmy wołać, kogo się spodziewać w schronisku, kiedy Franek Dorula już od tygodnia przeszło z założonemi w tył rękami i z właściwym mu szykiem przechadzał się po Poroninie, wywiózłszy ztąd sienniki i poduszki. My jednak byliśmy pewni, że tu na nas ktoś czeka. Wybierając się na wycieczkę, nietylko, że zorganizowałem pocztę od siebie do rodziny, ale i w odwrotnym kierunku. Że zaś stanowczo nie wiedzieliśmy gdzie pójdziemy, trzeba było wybrać gońca, któryby wyszedłszy we dwa dni po nas z Zakopanego, mógł doręczyć mi list adresowany „w Tatrach“. Wybrałem do tego Wojtka Giewonta, który jest w stanie podołać takiemu zadaniu. Dałem mu wskazówki w jakich mniej więcej schroniskach mogliśmy nocować w razie pogody, a gdzie nas ma szukać aż do Szmeksu włącznie w razie deszczu lub śniegu. Na wypadek nadzwyczajnych jakichś kierunków, na drzwiach schroniska znalazłby parę słów kredą napisanych, wskazujących przynajmniej stronę świata. Otóż Wojtek widząc trzeci dzień pogody, powinien był domyśleć się, że możemy nocować przy Rybiem, mniejsza o to z której strony tam przybędziem. Po hucznej tedy salwie, natężamy ucho. Słychać jakiś silny głos, ale baczni górale z samej intonacji wnoszą, że „to nie Wojtków głos“. Maleńkie światełko zabłysło w tej chwili w schronisku i odbija się w wodzie. Postanowiliśmy zejść nad Rybie. I znów wołamy. Teraz dwa głosy słychać i jeden z nich niewątpliwie Giewontowy.
— Dawajcie tratwę — krzyczy Gronikowski.
— Nie ma wioseł — była odpowiedź. Wiosła po sezonie schowane.
Z zupełnym spokojem rozkładamy się nad wodą. Choć wioseł nie ma, ale dwóch Zakopian jest w stanie i całą tratwę skomponować nietylko wiosła.
Tymczasem księżyc z za Rysów wygląda i spokojne wody jeziora, jakby śniąc urocze snują złudzenia. Potoki, śniegi, szczyty gór i ciemne smugi kosówki oblane drgającym blaskiem, w lekkich, tajemniczych jakichś kreślą się zarysach, w głębinie Rybiego.
Na ponawiane od czasu do czasu „dawaj tratwę!“ — odpowiada nakoniec pożądane „zaraz“.
Zaimprowizowane wiosła jakoś wolno funkcyonują, tratwa zaledwie się porusza. Ledwie za pół godziny będzie tutaj, ledwie za godzinę będziemy w schronisku. Czyż nie lepiej było obejść piechotą naokoło stawu, tak jak zrobił Wojtek Raj, aby za wczasu „zgotowić“ wieczerzę?
Jeśli można było w zupełnej ciemności odnaleść chodnik nad Morskim Okiem, to przy księżycu spacer naokoło Rybiego, przy dobrze wychodzonej perci, byłby żartem; już oddawna bylibyśmy na miejscu. No, doprawdy, że nie dla zmęczenia nie zrobiliśmy tego — ale — z lenistwa. Tak dobrze nam tu leżeć. Nareszcie tratwa przybija; pomagamy gałęziami smereku wiosłować i sterować. Muzyka brzmi i Józek nie zaniedbuje rozgrzać sobie nogi „góralskim“. W szałasie już spoczywa trzech turystów, Wiedeńczyków, których W. Gładczan przeprowadził nieodzownym gościńcem przez Zawrat. Muszą być bardzo zmęczeni, kiedy ich ani tak cudna noc, ani nasza muzykalna przeprawa nie wywabiła na ganek. A może równie jak ów stróż schroniska w Wielkiej Dolinie, nie przypuszczają, aby w tej porze uczciwi ludzie mogli się tu zjawić i to od strony nieprzystępnych skał, na które i samo oko z nieśmiałością się wdziera. Kto wie, czy mimo znużenia nie udają tylko śpiących a zatarasowawszy się w oddzielnej komorze, nie trzymają ręki na rewolwerach, postanawiając drogo przynajmniej sprzedać życie.
Giewont przyniósł listy i to dobre listy, przyniósł świeże zapasy, nawet jabłka na kompot, które Raj wybornie umie przyrządzać. — Dobranoc.


∗                    ∗

Życzę Ci Czytelniku abyś zawsze tak dobrze spał jak my w schronisku przy Rybiem, czyli jak się teraz w Zakopanem coraz częściej słyszeć zwykło przy „Morskiem Oku“. — Z powodu nazwy „Morskiego Oka“, muszę Cię ostrzedz, że jeśli kiedykolwiek napadnie Cię ochota pojechać do Zakopanego „dla poznania Tatrów“ na trzy lub cztery dni, jak się to dość często zwykło praktykować, to Cię Morskie Oko nie minie. Wołasz przewodników i pytasz jak się wziąć do wycieczki. Zakopianie są bardzo grzeczni i rozmowni. Wśród pogadanki góral już Cię wybadał i zakwalifikował. Albo jesteś kompletnym miejskim — bez urazy — niedołęgą, wtedy pojedziesz wózkiem do Roztoki — jeśli nie na samo miejsce; albo chodzisz jako tako choć po równej drodze, może już i dopuściłeś się Kościelisk, Strążysk lub na Gubałówkę, zaproponuje Ci drogę przez „Waksmundzką“. Albo uważasz się za wytrawnego turystę, a to na mocy tego, że zwiedzając Szwajcarję byłeś na Rigi — koleją, lub przeszedłeś przez Grimsel albo wreszcie wszedłeś na Faulhorn itd. Nawiasem mówiąc, z ubolewaniem spoglądasz w takim razie na Zakopian, chodzących w kierpcach i nie znających dobrodziejstwa szwajcarskich kamaszy o funtowej podeszwie, gęsto wielkiemi nabitej gwoździami, ani długiego również szwajcarskiego kija. Jeśli nie jesteś egoistą, to nawet w duchu już zamierzasz zreformować pod tym względem poczciwych tatrzańskich górali, którym Pan Bóg dał takie dobre nogi a takie nędzne obuwie i ciupagi. W tym tedy trzecim wypadku będziesz przeciągnięty przez Zawrat i Świstówkę.
O czwartej możliwej choć znacznie rzadszej kategorji pomówimy później.
Owóż w każdym z powyższych przypadków, dodawszy do kwalifikacji twojej przebytą drogę, sumy okażą się równe tj., że znajdziesz się jeszcze przed dojściem do celu wycieczki zbitym, znużonym, zbolałym, ledwie dyszącym i wyrzucającym sobie z goryczą lekkomyślność, która Cię tu zawiodła, na drogi tak różne od wygodnych alej Saskiego, Strzeleckiego lub jakiegobądź innego ogrodu. Coraz bardziej niecierpliwisz się, „onaczysz“ (zn. męczysz, nudzisz) przewodnika pytaniami „a czy daleko jeszcze do tego Morskiego Oka“ — „a kiedyż tam będzie to Morskie Oko“ itd. — Napróżno góral pociesza Cię z dziesięć razy: że „zaraz za tym brzeżkiem“ — że już nie „precz“ (zn. nie daleko). Napróżno chwali Cię „jakto oni dobrze chodzą, ho, ho, mogliby iść i na Gierlach“ itp. Wszystko to coraz mniej pomaga, czujesz się — dobitym.
Wreszcie spostrzegasz przed sobą wysokie skały zamykające pionowo horyzont, no, tu już wyraźnie świat deskami zabity, przecież dalej iść niepodobna. Jeszcze jeden „brzeżek“ i stajesz nad wielkiem zwierciadłem wody, u stóp owych skał prostopadłych.
— A więc to, to jest Morskie Oko! — nie pytając już wykrzykasz.
— A hej — przytakuje góral, z politowaniem spoglądając na twoją pocieszną — naturalnie w tej tylko chwili fizyognomię.
Nie wierzże mu na miłość boską, o przyszły taterniku! jeśli Ci istotnie prawda miła.
— Jakto rzekniesz, więc on mnie okłamuje?
No, niby tak po trochu, ale czyni to z dobrego serca. Wprowadza Cię w błąd rzeczywiście, ale głównie przez litość nad Tobą i tylko niekiedy łączy się z tem mała cząstka krótkotrwałej niechęci, jeśliś go przez drogę „godnie wyonaczył“. Dla niego wprawdzie to przed czem stoisz było, jest i będzie zawsze „Rybie“, a Morskie Oko tam nad Rybiem wysoko. Ale w głowie górala odbywa się taki mniej więcej proces myślenia: „Ta bieda i tak już ledwie łazi; choćby i chciała iść wyżej, to ci się jeszcze gdzie przekopyrtnie, jeszczebyś to musiał na plecach dźwigać. Zresztą to się i na górach nie rozumie! Czy ta, czy druga woda między skałami, to mu tam wszystko jedno“.
Zwykle ma słuszność.
Wprawdzie gdy się wyspisz choć na twardym tapczanie, gdy cię góral gorącą „herbą“ otrzeźwi, nakarmi, chętnie się z ganku rozpatrujesz w tej dziwnej ustroni. Jeśli nie masz wodowstrętu (sit venia verbo), to i na tratwie chętnie usiądziesz i każesz się przewieść na drugą stronę. — Tam, trzeba być sprawiedliwym, twój przewodnik nigdy nie zaniedba się zapytać, „a możeby chcieli zobaczyć Czarny Staw co tam jest wysoko?“
Tej drugiej nazwy tyle razy powtarzającej się w Tatrach, używają przewodnicy jako niby petit nom de guerre dla właściwego Morskiego Oka. — „A niech sobie tam będzie“ — odpowiesz spojrzawszy na stromą pięćset stóp pnącą się perć, „nie ma czasu, musimy się spieszyć“ — niewiadomo po co — „do domu“.
Góral jest w porządku, a i tobie się zdaje, że jesteś także, już masz dosyć „Morskiego Oka“.
Jeśli jednakże znajdujesz się w czwartym możliwym wypadku, tj. jeśli naprawdę masz kwalifikację na taternika, jeśliś się tak urządził, że możesz choćby nie cały dzień ale przynajmniej większą część dnia pozostać na miejscu, to każdy góral najchętniej Cię doprowadzi do rzeczywistego „Morskiego Oka“, bo oni wszyscy dumni są z niezwykłych piękności swoich gór. Gdybyś mnie zechciał kiedy posłuchać szanowny Czytelniku i nie kwapił się do powrotu, to radziłbym Ci, zamówiwszy sobie, rozumie się, odpowiednią pogodę, pójść z nad Morskiego Oka nie oglądając się po za siebie tak około 150 do 200 kroków pod górę ku Żabiemu i to koniecznie między pierwszą a czwartą po południu. Potem zwróć się nagle i spojrzyj w Morskie Oko, czy, jeśli je tak wolisz nazywać Czarny Staw. Przyznasz mi wtedy, że to jest równie cudny jak niezwykły efekt. Wysokość tych częścią czarnych, częścią blaskiem słonecznym oblanych prostopadłych ścian, podwaja się przez odbicie w wodzie. U góry i u dołu niebo. Patrzysz w zwierciadło stawu jakby przez jakiś olbrzymi czarodziejski pierścień, jakby na drugi świat pod tobą, albo przynajmniej na drugą stronę kuli ziemskiej. Co dziwniejsza, że gdy przy oświetleniu właściwem tej porze dnia, zieloność powlekająca tu i owdzie boki jakiej turni, daleko prędzej uderza wzrok twój w wodzie, bo jest jakby werniksem powleczoną, aniżeli na skałach po nad wodą, gdzie gubi się w matowej, szarej lub czarnej przestrzeni, tem bardziej ulegasz złudzeniu, że tam w dole widzisz świat inny; niechże jeszcze lekki wietrzyk zmarszczy zwierciadło wody, cały ten drugi obraz drga życiem, którego nie mają ponure kolosy sterczące nad jeziorem.
Wracając raz jeszcze do nazwy Morskiego Oka i Rybiego Stawu, jeśli mi nie wierzysz Czytelniku, zapytaj z wyłączeniem tego „wyonaczonego“ przewodnika wszystkich górali z północnej i południowej strony Tatr, zapytaj wszystkich dawniej a z małym wyjątkiem i dziś piszących o Tatrach, poradź się wszystkich kart tatrzańskich, a przekonasz się, że mam słuszność. Zajrzyj przedewszystkiem do Staszica, który te miejsca z sumiennością, staraniem i zadziwiającą ścisłością badał wtedy, kiedy jeszcze nie bywało w Zakopanem podobnych tobie — zawsze bez urazy — taterników, pytających co chwila dla czego to jeszcze tak daleko do tego Morskiego Oka.
Wszystkie te uwagi mające niby służyć ku pożytkowi i zbudowaniu twemu szanowny Czytelniku, stanęły mi w myśli, gdym dobrze wyspany wyszedł na ganek schroniska, przed wschodem słońca, podziwiając nie wiem po który już raz zawsze świeży i zawsze uroczy obraz. Nasi turyści z nad „modrego Dunaju“ spoczywają jeszcze. Po niejakiej chwili wychodzi jeden z nich, jakiś młody doktor, ale już nie pamiętam czego. Zaczyna zwykłą rozmowę wypytując o szczegóły miejscowości, o naszą wycieczkę itd.
— A i my byśmy chcieli też być choć na Gierlachu i Łomnicy.
Spojrzałem bliżej na jego zmęczoną figurę i zapytałem Gladczana:
— A jak oni tam szli wczoraj?
— Eh, kiepsko — rzecze węzłowato przewodnik.
Turysta musiał w tej chwili dostrzedz na twarzy mojej, jakiś giest wątpiący, bo dodał:
— A dlaczegóżby nie, to przecież musi być coś w guście Zawratu, a myśmy wczoraj tam byli.
— No, niekoniecznie — rzekę — Zawrat to właściwie nie wycieczka, ale gościniec tatrzański, którędy na wycieczki i damy chodzą.
W tej chwili dwaj pozostali wynurzyli się także ze schroniska, ale z postawą jeszcze mniej obiecującą.
— Mnie się zdaje — dodałem — że panowie, przeszedłszy Polski Grzebień będziecie mieli dość.
Nie byli jakoś ciekawi ani „wyższego“ stawu ani nawet nie przewieźli się tratwą przez „niźni“.
Gdy Gladczan po paru dniach wrócił do domu, opowiadał, że przyszedłszy do Szmeksu istotnie mieli dość.
Pogoda trwa zawzięcie. Przez całe lato takiej nie było. Odbywamy naradę. Tak nam tu dobrze, iż postanawiamy pozostać przez większą część dnia. Mamy wszak zupełne do tego prawo. Więc kto z wędką na pstrągi, kto do kąpieli w stawie, kto bawi się jeżdżąc na tratwie. Potem zbieranie roślin w jakich niedostrzeżonych jeszcze zakątkach. Kapela też nie próżnuje, więc i podłoga schroniska dudni. Aż dobrze z południa wyciągamy do Roztoki.
Tu już po każdej wycieczce z urzędu muszą się odbyć ogólniejsze tańce. Istotnie jakoś tu więcej ochoty. Nawet Szymek, odłożywszy nieco na bok powagę tańczy i tańczy doskonale, a zdarza się czasem, że jak zacznie to i cztery godziny zrzędu nie spocznie. Ale to tylko w deszcz, kiedy dalej iść nie można. Dziś pogoda, więc załatwiamy się w parę godzin. Namiot i część pakunków odprawiamy z depeszą do domu. Nad wieczorem powoli jakby z niechcenia ciągniemy do Jaworzyny. Już jesteśmy na nizkiej przełęczy oddzielającej Jaworzyńską Dolinę od doliny Białki, już „Kościeliska“ nuta zwiastuje nas zdaleka. Zewsząd wylęgają ciekawi oglądać mniej zwykłych w tej porze gości. Na widok choć już zmniejszonego, ale zawsze dość licznego pocztu górali, z muzyką i śpiewem, poznają nas od razu. Dobrze bo też jesteśmy tu znani. Już uprzejma gosposia z oberży, znakomitość w sztuce kulinarnej, stoi przede drzwiami i kiwając głową, uśmiechem oznajmia, że nas poznaje, choć się już w tym roku nie spodziewała.
Jaworzyna węgierska, mocno przypomina Zakopiańskie „Hamry“. Podobne położenie w wąwozie, takie same domki robotników, zwierzyniec, czarne żuzlami wysypane drogi. Są tu kuźnice a teraz i młyn do mielenia „smereków“ (zn. świerków) na papier. Wesoły i śpiewny ludek z przyjemnością zużytkowywa świeżo przybyłą kapelę i znów podłoga dudni długo wieczór. Jest dla odmiany i dobre piwo; „herba“ kipi obficie, gwar wesoły. Nawet jakiś rodzaj maskarady urządza się na prędce. Ktoś z miejscowych facetów przebiera się za konia czy wielbłąda, ku wielkiemu przerażeniu żeńskiej połowy towarzystwa. — Wyszukajcie mi na jutro rano M. Dobranoc chłopcy!


∗                    ∗

Znów pogoda. Wyszukano M... Jest to dawny robotnik; per modum przewodnik po miejscowych górach; w chwilach zaś wolnych od zatrudnień, a tych ostatnich ma bardzo mało, oddaje się „palence” (zn. wódce). Szkoda; widocznie chłop niegdyś tęgi w ostatnich latach bardzo podszarzany. Kiedyś robiąc kilkodniową wyprawę w pasmo Murania, wziąłem go z sobą, nie dla wskazywania drogi, bo przy Zakopianach to jest zbytecznem, ale dla zebrania nazw miejscowych dla turni, regli, dolin i t. d. Pomimo, że wówczas „palenka“ mniej jeszcze dała mu się we znaki, biedak po pierwszym dniu tak był „zmachany“, żeśmy go ledwie dowlekli na nocleg „hipnąwszy“ co prawda po tęgiej wycieczce na kilka szczytów, przez regle i wzgórza, przez niepraktykowane drogi do Żdżaru i to już późno w nocy. Pomimo mniej wesołych wspomnień z owego czasu M... chętnie opowiada turystom jako to on nas wodził po Hawraniu, Trystarskiej, Szerokiej Bielskiej itd. Z widoczną też radością nas powitał.
— Poprowadzicie nas dziś przez „Nowy“ na Jagnięcą Zagrodę? — zapytałem.
— A czemużby nie — rzecze.
— No, to dalej w drogę.
Idziemy przez ten piękny świerkowy lasek, tuż za oberżą. Potem na prawo „Między ściany“ przez dolinę oddzielającą Murań od Kiczory[8]. Patrząc na piękne rozłożyste turnie Murania i Hawrania na przykład z Gubałówki, sądziłbyś Czytelniku, że to oddzielna jedna góra. Ani byś odgadł, że to tylko bok bardzo długiego pasma, a jeszcze mniej domyśliłbyś się, aby w nim mogły się mieścić takie długie i szerokie doliny, takie kolosalne wąwozy, źleby. A jakaż to pyszna roślinność. Lasy mieszane, dużo buków, jaworów (właściwie klonów jaworowych), skoruszy (jarzębiny). Zaraz widać, że to wapień.
M... przy ochoczej kapeli nie idzie ale tańczy, przypominając lepsze lata. Podchodzimy pod „Nowy“. Obszerny, niezbyt spadzisty źleb, aż pod sam Murań wybiega. Nad źlebem zaś, przez całą jego długość sterczy prostopadły, wyniosły biały grzbiet. Z tej strony nie znałem jeszcze „Nowego“ a miałem tu specyalny bryologiczny interes. Po tamtej stronie grzbietu wąwozy i źleby głębokie, zawiłe i strasznie urwiste. Przemierzyliśmy je przed kilku laty we trzech z Szymkiem Tatarem i Wojtkiem Rajem, i na wspomnienie tego dnia wszyscy trzej głośnym wybuchamy śmiechem. A było tak. Wracaliśmy z jakiejś dłuższej wycieczki wózkiem od Żdżaru ku Podspadom. Było to późną jesienią i gruby śnieg leżał na całem paśmie wierzchem. Spojrzawszy w tajemnicze głębie wąwozu pod „Nowym“, pytam moich towarzyszów, czyby niewarto go poznać bliżej. Idziemy. Gąszcz lasu, wilgotne, śliskie, a bardzo strome ściany, zakręty, ustępy, progi, wiodą wciąż w górę. Ani końca. Nie wiem jak długo trwało zanim dostaliśmy się na jakąś przełęcz, zkąd znowu po błotnistem rąbanisku niesłychanie długo musieliśmy schodzić ku Podspadom.
— No, ale też ta droga to już nie z masłem — rzecze tak wytrwały zawsze Wojtek.
— A no, bo też to przecie środa.
Trzeba wiedzieć, że Wojtek nader skrupulatnie obserwuje posty. Zeszliśmy nareszcie na jakąś łączkę przy drodze.
— Wojtku jeść!! — krzyknąłem w niebogłosy.
— Wojtku je-e-ść!!! — jeszcze przeraźliwiej i jeszcze półtonem wyżej. Co prawda, nie byłem ja tak głodnym, ale chciałem Wojtkowi zrobić przyjemność.
— A chwała-ż Bogu — rzecze uradowany, że choć raz jeden nie trza was nukać. I jął wydobywać różne zapasy. Odpoczywaliśmy przy ognisku i pokrzepiali się „herbą“ i jadłem.
— A możebyście jedli jaja — pyta Wojtek — nakupiłem na Węgrach umyślnie dla was.
— Dobrze Wojtku, gotuj jaja.
Wojtek „nagotowił“ aż siedem. Zjadłem dwa, resztę oddałem moim towarzyszom. Nie pamiętam jak wyszli z tego zadania, aby podzielić pięć na dwie równe części, ale wiem, że jedli oba. Gdy zaś potem Wojtek suchy chleb maczał w herbacie, rzekłem śmiejąc się:
— Patrzajno Szymku jak się to Wojtek boi masła, a jaja to zajada.
— He, he, he, — zaśmiał się grubym basem Szymek i zwracając się do Wojtka:
— Przecie do jaja nic nie trza dokładać i będzie z niego kurczę, a do masła dokładaj co chcesz, to cielęcia nie będzie.
Purpurą spłonął Wojtek, który choć biegły w przepisach kościelnych, a nawet kanonicznych, wyraźnie na tym punkcie się załapał.
Dochodzimy pod Murań. Spoczywamy. M... im bliżej „Jagnięcej Zagrody“, tem więcej opowiada jak tam źle wejść, wielu to nie weszło choć się grubo zakładali. Zakopianie zaczynają go brać na fundusz. Szymek siedząc poważnie i nie wyjmując z ust fajeczki, rzecze półgłosem jakby po długim namyśle:
— Ja ta chyba już nie pujdem, bo się bojem.
— Dajcież spokój — rzecze stojący przy nim Raj, jakby mu chciał dodawać odwagi — przecieżby on (M...) nas na pewną śmierć nie prowadził; przejdziemy może. — M... brał to na serjo.
Wchodzimy na stromą grań, potem pod same ściany szczytu Murania. Wystaw sobie Czytelniku ściany paręset stóp raczej nad tobą pochylone niż prostopadłe, i tak cały szczyt w około. W jednym tylko miejscu pnie się po ścianie wąziuchna i mniej wygodna perć i ta w znacznej już wysokości zagrodzona wysokim progiem a raczej barykadą kilka stóp długą, wązką a w dodatku od strony przepaści pochyłą. Na wiosnę górale przesadzają przez ten próg jagnięta na pyszną szczytową halę (zn. pastwisko górskie), i nie zaglądają do nich aż w końcu lata, aby je znowu poprzesadzać z powrotem do domu. M... wyzuł się z kierpcy, zdjął z siebie wszystko co zdjąć mógł bez obrażenia naszej wstydliwości i zabierał się nie bez widocznego zakłopotania do dania nam przykładu. Tymczasem Józek dawno już z całym swoim zwykłym pakunkiem przeszedł na drugą stronę i my już się za nim przebieramy. W rzeczy samej próg ten jest niemiły. Możnaby go w półgodziny tak urządzić, że i jagnięta by były zawarte i M... nie potrzebował by się tak rozbierać. Szczęściem, że mu górale dodali dobrze araku do herbaty, tak mniej więcej pół na pół, bo by go było w koszuli dobrze „wygwizdało“ na hali, choć dzień był pogodny i niby ciepły. Podziwiał też cudowne skutki tej „herby“, bo mu Zakopianie wmówili, że była czysta, tylko że tak mocno naciągnęła. Wystawiam sobie, że jagnięta mają tu rozkoszne życie. Rozległa, pochyła płaszczyzna aż do samego szczytu bujną, śliczną paszą zarosła. Tu i owdzie trochę kosówki, jakby na schronienie od burzy i deszczu. Tylko niestety orły z pod Łomnicy, czasem je tu odwiedzają wybierając dziesięcinę. Jest także podanie, że razu pewnego, sprzykrzywszy sobie zbyt jednostajny choć wygodny żywot, wszystkie jagnięta jednogłośnie postanowiły i wykonały wycieczkę. Naprzód jedno stanąwszy nad urwiskiem i wyjrzawszy na ten piękny, obszerny świat — wyskoczyło. Za nim po kolei wyskoczyły wszystkie — w przepaść. Zdążamy na szczyt, ale niestety chmury osiadły na wirchach i przecudna panorama Tatr tym sposobem zepsuta. Pierwsze to nasze i ostatnie na tej wycieczce niepowodzenie. Po paru godzinach schodzimy. Ów próg z powrotem jeszcze mniej miły, bo trzeba na czworakach spuszczać się z głową mocno ku dołowi pochyloną. Wszelako M... przeszedł jeden z pierwszych, widać, że mu pilno było do serdaka (zn. kożuszek krótki bez rękawów) i czuchy.
— A czybyśmy nie zdążyli na noc tak naprzykład do Żdżaru.
— A czemu nie — rzecze M... — przez Podspady, Cesarką (zn. szosą).
— Ale ba, jabym myślał przez wirchy.
— A no, co to, to już nie.
— Eh przecież owsy już posprzątane, toby łatwiej było niż wtedy, byle się tylko z regli wydostać.
— Eh, nie; to już nijak — zapewniał M... a Zakopianie śmieli się do rozpuku na wspomnienie owej dawnej wycieczki.
Schodzimy dalej inną stroną góry, zrazu lasem, potem po jakimś rąbanisku zarośniętem cudownemi malinami, z których mi było trudno wywabić moich górali. W oberży czeka nas wieczerza wytworna, bo nawet z kompotem, do którego zrobienia musiał się jednakże aż Wojtek przyczynić, gdyż owoce w tych stronach mało są znane i nasza gosposia tego zadania rozwiązać sama nie była w stanie. Przyjechał też i Marcinek po nas, a obrządziwszy koniki, przytupuje już skocznie i już słychać jego „ej dyna dyna dyna“.
Tymczasem M... odebrawszy z powodu żartów, jakicheśmy się względem niego dopuszczali, hojniejszą niż może się spodziewał zapłatę, już zakomenderował „palenki“ i zebrawszy sobie jakieś auditorium na stronie, opowiadał co to on z nami miał za biedę, zanim nas na Murań wyprowadził.
— Widzi się że tęgie chłopy, a jak przyszło przejść przez próg to jak baby.
Zakopianie słuchając z boku zanosili się od śmiechu, nie przerywając mu wcale.
— Słuchajcie-no Wojtku, rzekę do Ślimaka, wyprawcie tego biednego M... z karczmy, niechże przecie choć raz w rok jaki grajcar do domu przyniesie.
Ślimak, człek miłego melancholijnego oblicza, surowych obyczajów i niesłychanie delikatnego obejścia, ale przytem jako dawny wojak stanowczy w postępowaniu, dobrawszy do pomocy Raja i Szymka, wziął się do dzieła. — Najprzód wciągnęli do kompletu gospodynię, która oświadczyła krótko i węzłowato, że M... ani kropli palenki więcej nie dostanie.
— A ha, to taka wdzięczność — zawoła do żywego obrażony — a czy wiecie że żeby nie ja, tobyście ich tu dziś nie mieli, bo już chcieli chybać do Żdżaru na nocnik (sic!).
Nowe huczne śmiechy. Nic nie pomogło. M... wyłączony za nawias, zawiedziony w całodziennych nadziejach musiał rad nierad wrócić dziś do domu na trzeźwo. Górale tańczyli długo.


∗                    ∗

Nie wiele Ci już mam do powiedzenia szanowny Czytelniku. Znów pogoda. Marcinkowe siwki wypocząwszy dobrze, wiozą nas wszystkich rzeźko do domu. Mijamy Jurgów, ostatnią węgierską wioskę, z niezbędną osadą cyganów wybierających trybut od przejezdnych. Ciało cyganów zaledwie szczątkami jakiegoś odzienia tu i owdzie obwieszane. Każdy z nich przypomina mniej więcej ten most nieopodal od ich lepianki wiszący nad Białką, a który jej wcale także nie przykrywa. Wiedziony metodą ścisłego rozumowania dzisiejszych, nie tyle tak zwanych, jak raczej tak siebie nazywających pozytywistów, znalazłem w tem nowy dowód wpływu otoczenia na człowieka, mianowicie na człowieka natury. Cyganie mają do tego pewne prawa. Ciekawy byłbym, jeśli kiedy przecież ten most się zawali i jeśli, co jest mało prawdopodobnem, postawią tam nowy, w jakim czasie odzienie cyganów przestanie także być dziurawem?
Jeśli, o Czytelniku, nie smakujesz w moich hipotezach, to bądź przynajmniej wyrozumiałym. Zaręczam Ci, że jeśli w dziesięciu siądziesz na wózek Marcinka i poddasz się kłusowi po takiej drodze jak ta, którą jedziemy, to z pewnością nic lepszego nie sprodukujesz. Za to oszczędzę Ci Bukowiny i z przyległościami. Oto już widać Poronin. Za półtory godziny będziemy w Zakopanem. Ależ na miłość boską ledwie południe! i przy tem pogoda; nie spodziewają nas się w domu tak rychło.
— A gdyby tak obejrzeć Sichłe i Toporowe Stawki?
— Zgoda.
Opuszczamy Marcinka i jego wózek, dając mu rendez-vous w Jaszczurówce, sami zaś puszczamy się piechotą pod „Mur za Sichłem“. Jest to grań nie wysoka ale prostopadła nad potokiem, i co prawda, nie wiem na pewno, czy ją tak kto nazywa, ale zdaje się, że tak się zwać powinna prędzej, niż wioska tuż przy niej leżąca. Sichłe bowiem jest znów inna wioska wyżej ku reglom.
Że tędy od stworzenia Tatr żaden turysta nie chodził; to pewna, bo cóżby tu robił. A jednak ciekawą jest formacja błotnistej i kamienistej doliny, która od „Suchej Wody“ tu właśnie wybiega. Mieszkańcy Sichłego pilnie dziś pracują w polu; zbierają owies. Ale zdziwieni muzykalnym i widocznie próżniaczym naszym orszakiem, przystają i przypatrują się nie bez pewnego zgorszenia. Zdawało mi się, że jakaś matrona z wyraźną ironią mruknęła:
— Ot, Zakopianie świata dokończają.
Ale to podobno co innego było powiedziane i nie wiem czyby to i miało sens. — Lasem i mnóstwem dróg leśnych dochodzimy wreszcie do głównego Toporowego Stawu. No, możeby jaki mało wymagający pejzażysta i upatrzył nad nim jaki punkt do zrobienia szkicu. Ale dla nas piękny staw to nie nowina. A cóż tu pięknego. W koło gęste smereki, brzegi mało wzniesione, długa, mętna, czerwona woda, której nawet do zrobienia „herby“ użyć nie można, bo już naciągnęła do syta smerekowych igieł. W górze za tem obszerne zarośla, torfowiska i mniejsze zbiorniki wody lub błota; ot i wszystko. Wynosimy się co prędzej zgodziwszy się jednomyślnie na to, że — mają rozum ludzie, którzy do Toporowych Stawów nie chodzą. Lepiej na nie patrzeć z góry, kiedy zwolna idziesz przez Waksmundzką na wycieczkę, lub kiedy szybko tamtędy wracasz przed nocą do domu.
Ostatni etap w Jaszczurówce. Wesoło. Przed zmrokiem wózek Marcinka wiezie do domu dziwaczną grupę siedzących w niemożliwych pozach taterników. Naturalnie zawsze z muzyką.
Gdyśmy nazajutrz jawili się u „Jegomości“ dla złożenia sprawy z wycieczki, gdyśmy mu opisali drogę z Gerlachu i Rysów, zawołał tenże z uśmiechem:
— Bodajże was Bóg oświecił! atożeście mnie prawie (zn. zupełnie) okradli!
Bodajże was Bóg oświecił, jest to wykrzyknik, którego „Jegomość“ używają w potocznej mowie w tych razach, gdzie inni, nie wyjmując i Ciebie, szanowny Czytelniku, powiedzieliby może „a niechże was donder świśnie“.
Jegomość, który po każdej wycieczce swojej tegoż samego dnia wieczorem zapewnia, że to już ostatni raz wyszedł w Tatry, a nazajutrz rano powiada, że jak znowu pójdzie, to się tak a tak musi urządzić, przebąkiwał całe lato, że pragnie jeszcze jednę dłuższą wyprawę odbyć, ale nam nie chciał powiedzieć jaką. Nie mógł zaś iść z nami, bo nie miał go kto zastąpić. Tak, do Gąsienicowych Stawów za to, idzie z parę razy na tydzień, bo to trwa tylko kilka godzin.
— A pocóżeście tajemnicę z tego robili, tożbyśmy się nie poważyli chodzić tam przed wami.
Łaskawy Czytelniku (zwracam uwagę twoją, że epitetu „łaskawy“ na końcu tego artykułu używam poniekąd jako captatio benevolentiae); gdybyś wiedział jak źle wyglądałem wychodząc na tę wycieczkę, i jak dobrze z niej wróciłem, kiedy własna żona oczom swoim wierzyć nie chciała, to darowałbyś mi niewątpliwie, że i Ciebie tak długo po Tatrach wodziłem. Poczucie odzyskania sił sprawiło, że pomimo wrodzonej powściągliwości pióra (muszę sobie oddać tę sprawiedliwość), pierwszy raz przedsięwziąłem skreślić moje wrażenia. Ale dla uspokojenia Cię, przyrzekam najuroczyściej, że się to nie powtórzy, choćby mi losy dozwoliły jeszcze oglądać nasze ukochane Tatry.
Zakopane 25 Września 1878 r.








  1. Z powodu Głodówki muszę tu nadmienić, że jakkolwiek widok stąd jest piękny, a motywa prawie też same, co z Jaworzyny Rusinowej i Gęsiej Szyi, jednakże z tego ostatniego punktu daleko jest więcej imponujący. Polecam go też wszystkim idącym do Morskiego Oka przez Waksmundzką. Wspaniały ten obraz tem jest milszy i tem bardziej wdraża się w pamięć, że zresztą droga ta jest lesistą, jednostajną, a zboczenie przez tak zwany Suchy Wirch wcale nie jest utrudniającem.
  2. W różnych miejscowościach, różnie go też zowią: Janko Sablik, Janek Czakor; Krzeptowski jest nazwiskiem rodziny; Sabałą nazywają go od posiadłości, którą po ojcu odziedziczył.
  3. „Wyskoczyć po za buczki“, znaczy do dziś dnia iść na zbój, zostać zbójnikiem.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Szmeks — Stary Smokowiec, najstarsze uzdrowisko podtatrzańskie. Zob. Smokowiec, Stary (hasło z Wielkiej Internetowej Encyklopedii Tatrzańskiej).
  5. „Czas“ z roku 1875, 14—16 października.
  6. „Kłosy“ 1876 r.
  7. „Jahrbuch des Ungarischen Karpatenvereines“ 1876 r.
  8. Kiczora i Magóra dwie często w Tatrach i Beskidach powtarzające się nazwy; dawne, bo już przez Ptolomeusza przytaczane.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tytus Chałubiński.