Uciekła mi przepióreczka.../Akt III
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Uciekła mi przepióreczka... |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Jestem!
Czy mąż pani pojechał na stacyę?
Wsiadł na bryczkę i odjeżdża, (słychać turkot) Powiedział mi, żebym tutaj przyszła...
Musimy się porozumieć...
Cóż on mówił. Co mówił?
Mąż pani?
Lękamy się troszeczkę...
Lękam się! Nie należę do tak lękliwych, ale sam pan chyba rozumie...
Rozumiem. Otóż wszystko się ułożyło bardzo pomyślnie. Lepiej nawet, niż można było przypuszczać.
Doprawdy? O mój Boże!
Doszliśmy do porozumienia w głównych punktach. Ale to brutal, prowincyonalny małżonek, parafiański rogacz...
Jakto — »rogacz«?
Czy czarująca Dora trwa w swych uczuciach?
Trwam!
A więc, — niema co, — wyjeżdżamy!
Oczywiście! Jakież jest inne wyjście z tego galimatyasu? On tu sobie chciał w łeb strzelać, to znowu krzyczał, że razem z panią i synem wyjedzie do Ameryki...
Do Ameryki?
Ale, co najważniejsze, nie chce nam oddać dziecka.
Jakto — nam?
No, mnie i pani.
A czyż to i o tem była mowa? O Jasiu?!
Czyliż o tem mogło nie być mowy? Stawiał on pewne warunki. Stawiałem i ja warunki. Bardzo trudną miałem przeprawę z tym belfrzyną. Na odebranie mu dziecka trudno mi było nalegać, więc też bardzo mięko oponowałem, kiedy kategorycznie odmawiał.
Cóż się to dzieje ze mną!...
Bądź co bądź — ja miałbym wychowywać jego jedynaka, ja obcy? On jest ojcem. A cóż ja? Nie wiem jak pani...
Ja się z dzieckiem nigdy, przenigdy nie rozstanę!
Najdroższe, najtkliwsze serce! Tak się to mów dziś... Dziś! Ale życie nasze tam będzie piękne, wesołe i długie. Któż to wie, czy mały Jasio nie byłby nam przeszkodą, zawadą...
Moje dziecko przeszkodą, zawadą — dla mnie. Co też pan mówi!
Teraz, gdy się tu spędza jesienie i zimy, dziecko jest światem, poza którym prawdziwego świata nie widać. Ale gdy się śliczna Dora znajdzie na rzeczywistym świecie, ten świat, zaręczam, przesłoni bardzo dobrze małego Jasia.
Doprawdy, pan mi ubliża! Nawet nie rozumiem jak można...
Ale pan... Ale ty — nicbyś przecież nie miał przeciwko temu, żebym ja Jasia zabrała?
Owszem... Nicbym nie miał. Ale skądże! O ile sił nam starczy, no, i o ile... (śmieje się ironicznie) Smugoń pozwoli...
Przysięgam! Czuję się na siłach. Będę pracowała!
Wciąż pracowała i pracowała... Ciągle o tych pracowaniach! Ja lubię pracę, ale w miarę. Muszę jednak wyznać, choć to dziwnie brzmi w ustach pedagoga, nie lubię, a nawet nie znoszę małych dzieci.
Mój Boże! Ale Jaś, to taki słodki chłopczyna.
Dla tkliwej matki zawsze jej synek, to wyjątkowo słodki chłopczyna. Zresztą ja wierzę, najzupełniej wierzę, że ten mały ma słodki, to znaczy miły charakter. Znam go przecie — w istocie miły fryc.
On jest taki cichy, taki grzeczny, taki układny!
Układny — niewątpliwie. Ale jak tu będzie połączyć jego pobyt w mym domu, z moją figurą fizyczną i prawną? A ojciec? W jakimże to charakterze Jasio będzie u nas? Twój syn — pewnie. Pamięta pani te cudne słowa: — »Gdy dziecię z płaczem ojca zawoła, cóż mu nieszczęsna odpowie?«
Pan chyba umyślnie mrozi mi krew w żyłach.
O zaraz »mrozi krew w żyłach...« Chodzi o to, żeby decydując się na krok stanowczy, na krok ostateczny postawić go mocno, pewnie, świadomie.
Nie możesz pozbawić mię Jasia! Ja bez niego — nie mogę!
Dosyć już o tym Jasiu! Mówmy o rzeczach wesołych, o naszem przyszłem życiu. O naszem życiu wspólnem, pełnem radości nieskończonej.
Jabym pragnęła... Mój sen spełnia się... Ale... coś takiego... Tak to nagle przyszło... Mam wrażenie, że deski podłogi, na których stoję, ktoś mi nagle z pod nóg wyrwał.
Przecie jeżeli zerwać ten stosunek, to dla czegoś zgoła innego, najzupełniej odmiennego. Nie można być bez końca, bez odmiany wychowawczynią, pielęgniarką nauczycielką. Musisz poznać życie w jego blasku, pięknie, w jego wirze. Bo tutaj... Mnie się wydaje, że tutaj, że nasze rozkoszne sam na sam urocza Dora radaby mieć w formie hieratycznej, podniosłej, uroczystej i przepisanej przez dostojne paragrafy.
Proszę się ze mnie nie wyśmiewać.
Któżby się śmiał wyśmiewać z tego cudu...
Co my robimy! Boże miłosierny, odpuść mi! Tu w szkole... całuję się z obcym...
Oto właśnie... Nauczycielka! Cha-cha...
Proszę się nie dziwić. Tak przywykłam do tych ławek, pełnych dzieci... Zdawało mi się, że dzieci patrzą...
Proszę się uspokoić i raz wyjść z tego... dzieciństwa...
Ja panu powiem prawdę. Ten pierwszy pocałunek nie sprawił mi rozkoszy. Przeciwnie... Taki musiał być pocałunek Judasza.
Ja o tej chwili tak strasznie... tak strasznie... dawno marzyłam...
Bo ty, dziecko, zdolna jesteś do upajania się uczuciami, nie do upajania się pocałunkami... Ale to się zmieni. To się zmieni...
Jak pan zechce, tak będzie...
Jak pan zechce... Otóż pan zechce cię wprowadzić w życie. Będziemy troszeczkę hulać... Bo ja jestem człowiek wesoły, nawet pusty. Lubię knajpować nocami, patrzeć na tłum pijany, tangujący, shimmujący, jawujący, gdy wszyscy musują, jak szampańskie wino. Dym, gwar, dowcip, pękają niezrównane, jedyne w swoim rodzaju określenia, których za dnia się nie usłyszy. Piją wszyscy, piją artyści i uczeni, subtelni poeci i wyszukane snobinety. Późna noc...
I to ja... tam?... Ja jestem taka prosta, taka z prowincyi...
Nauczymy się wszystkiego. Jedna noc starczy ci za całe kursy.
I jakże to? My tu z mężem stoimy na czele towarzystwa przeciwpijackiego. Oduczyliśmy od wódki chłopów z kilku okolicznych wsi.
No, chłopów! Chłopów! Chłop nie powinien pić. Ale tam, moje dzieciątko, niepodobna nie pić. Cóżby człowiek robił, jakby się czuł wśród wykwintnych ludzi, wśród kwiatu kultury, wśród najsubtelniejszych pomazańców cywilizacji, którzy ryczą, wyją, ośliniają się pocałunkami, gadają niestworzone banialuki, a nawet rozbierają się do naga...
I to ja... tam?... A gdzież Jaś... wtedy?
Znowu ten utrapiony Jaś?
Ja... późno w nocy hulam... A jeśli on tu zacznie płakać?
Ty robisz na mnie wrażenie tych majolikowych figurynek Łukasza della Robbia, skrępowanych powijakami od stóp do głów. Długo trzeba będzie jeden po drugim odwijać te powijaki.
Możebym ja z Jasiem mogła mieszkać osobno? Zupełnie osobno...
W głowie mi się kręci. Zburzyłam wszystko. A teraz..
To tak wydaje się w pierwszej chwili. Później przyzwyczaisz się i zapomnisz.
O czem zapomnę?
O całym tutejszym parafiańskim świecie uczuć i myśli. Będę w tem, że zapomnisz.
Niektórych parafiańskich przyzwyczajeń nawet pan nie zdoła ze mnie wykorzenić.
Sama pani mówiła tutaj, że ja zdołam dokonać wszystkiego, co zamierzę.
Niech pan nie będzie taki dla mnie okrutny, taki nieznany, taki obcy! W pańskich oczach, jest coś z Judasza... Pan chyba umyślnie chce mię przerazić, ukazać mi piekło mego upadku.
Jest już i »piekło upadku«... Umówiliśmy się ze Smugoniem, że dziś dam mu ostateczną odpowiedź...
Opuścił nas pan profesor w najważniejszej chwili.
Musiałem, pani.
Wielka szkoda! Oglądaliśmy uważnie i pilnie pański zamek. Niestety, bez właściciela.
Nic nie wiemy, z której to wieży będzie pan dawał okolicy swe świetlne sygnały. Czy to z tej narożnej?
Żałuję, że nie mogłem czynić honorów domu, czy tam honorów gruzów, ale trudno.
No, mogłeś kolega, co prawda, znaleźć chwilę...
Oderwać się od obowiązków tutaj na dole i wstąpić na górę.
Nie mogłem. Otrzymałem telegram, że jego ekscelencya, pan minister przyjeżdża.
A to co innego! Tutaj przyjeżdża?
I nic. Posłaliśmy z panią Smugoniową konie na dworzec. Pan Smugoń pojechał.
Pan Smugoń pojechał? Dobre sobie! My wszyscy siedzimy tutaj, a pan Smugoń pojechał. Trzeba było, żeby ktoś z nas pojechał!
Wszyscy powinniśmy byli pojechać na stacyę!
Powinniśmy byli nie tylko pojechać, ale rozstawić się szeregiem na kilometr przed stacyą i powiewać chustkami do nosa. Nie zrobiliśmy tego. Zaniedbaliśmy się w naszych obowiązkach. Trudno.
Kpinki kpinkami, a co się komu należy, to mu trzeba oddać. Za zaborców, — gdyby jakiś tam minister przyjeżdżał, toby wszyscy podwładni istotnie stali w szeregu, trzymając »ruki po szwam«. Jak swoja władza, to zaraz i swojskie kpinki.
Swoja władza! Swoja władza!
Tylko, proszę cię, Przełęcki, bez tych tam!...
Ja nie mogłem jednocześnie wyrywać na zamek po panów i konie wysyłać. Jeszcze jest czas. Jeszcze pociąg na stacyę nie przyszedł. Dopiero wyszedł z poprzedniej. Pędźcie, koledzy! Możecie jeszcze zdążyć.
Rychło wczas!
W najgorszym razie spotkacie ekscelencyę w drodze do szkoły. Cóż to szkodzi! To będzie jeszcze bardziej wzruszające.
Są tutaj do rozporządzenia moje konie.
O! Są konie do rozporządzenia. Pomkniecie, jako huragan zbiorowych uczuć należnych — i zdążycie.
To jedźmy w samej rzeczy, jeżeli pani pozwoli...
Proszę! Proszę!
Przełęcki! Wsiadajcie pierwszy.
Ja nie pojadę.
Chce, żeby ekscelencya do niego, nie on do ekscelencyi.
A żebyś wiedział, geologu!
Więc jak? Jedziemy?
Rzeczywiście, jest już trochę późno. Nie możemy wyskakiwać na pół drogi!
Gdyby panowie jechali, to trzebaby natychmiast.
Zrobiliśmy rzecz niewłaściwą, nietaktowną.
Licho wie, po jakiemu to jest!
Niby to jedno nas tłomaczy, że jesteśmy tutaj, jako grupa ludzi, pracująca prywatnie.
Skoro minister do tej grupy przyjeżdża, to już ona nie jest grupą prywatną.
Usprawiedliwimy się. Bo przecie w istocie późnośmy się dowiedzieli.
Właśnie! Będzie o czem mówić. Sprawa naszej prezentacyi zejdzie na plan drugi.
Może to i lepiej, żeśmy nie wyskoczyli, jak na galówkę.
Lepiej nie lepiej...
Teraz już koledzy znajdują, że lepiej się stało.
Mój Jasiu! Złego się nic nie stało. Pan Smugoń jest tu stałym urzędnikiem państwowym i on wysokiego gościa przyjmuje na dworcu. A my tu sobie jesteśmy bractwem dobrej woli. Więc tu na miejscu czekamy. Jesteśmy na wakacyach, więc tu na miejscu...
A wiecie koledzy, że w tem jest sens, co tu kolega Kleniewicz wyłożył. Doprawdy, jest sens. Tu, na miejscu.
Trzeba tylko, żeby kolega Przełęcki zaświecił co się zowie!
Otóż to właśnie! Kolega Przełęcki! Teraz kolega ma głos!
A tak! Niechże i on staje do naszej pracy!
Kolega Przełęcki rozwinie w całym blasku wielką ideję porębiańskiego zamku, wysnuje plan wielkiego dzieła, sprecyzuje przedewszystkiem swe zamierzenia, potem...
Oczywiście, profesor Przełęcki, jako właściciel zamku...
Niema potrzeby wskazywać koledze Przełęckiemu, co ma mówić. Sam wie doskonale. Ale my, panowie, musimy podzielić role między siebie.
Mówię tylko, że profesor Przełęcki zagaja...
Nic nie będę zagajał.
Cóż znowu? Dla czego?
Nic tutaj nie będę mówił.
O darowiznie zamku. Tylko o tem.
Szanowna pani! Nie możemy naszej tutejszej zabawy, mistyfikacyi i wakacyjnej dziecinnady prezentować człowiekowi, piastującemu wysoki urząd.
Czyliż koledzy myślą na seryo mówić z ekscelencyą o farsie, o tym śnie poranku letniego, który tu odgrywaliśmy przed wyjazdem na zamek?
Nie rozumiem! Farsa?... Nie rozumiem!
Czyż pan profesor odrzuca swą władzę nad zamczyskiem?
Wkrótce wysoki gość nadjedzie, więc panowie musicie się naradzić z ofiarodawczynią gruzów zamkowych, co właściwie zamierzacie z temi gruzami robić. Ja nie wchodzę w rachubę, ani nawet nie należę do rady.
Co kolega mówisz! Rzecz jest dokonana! Jeżeli nie sporządzona rejentalnie, to zamknięta de facto, skoro ofiarodawczyni na pana górę z zamkiem ceduje.
Jakże można odbudowę zamku nazwać — kawałem!
Proszę pani, — ja zawsze nazywam rzeczy i sprawy po imieniu.
Sameś kolega rozwinął tę sprawę, nas podmówił, a teraz nazywa to wszystko wobec nas wszystkich — kawałem. Ja nie pozwalam, żeby mię kto brał na kawał!
Doprawdy, dziwni z panów ludzie! Profesorowie uniwersytetów dali się wziąć na tak uczniowskie czy pensyonarskie fantazye!
Pozwoli pan, że go zapytam otwarcie.
Czy to może będą wyż wzmiankowane oświadczyny? (do księżniczki) — Słucham!
Więc wyzywanie mię na darowiznę Porębian było dążeniem do okrycia mię śmiesznością, do zrobienia ze mnie operetkowej figury.
Co pan mówi! Co pan robi!
Wstęp? Nie rozumiem...
No, wstęp, pierwszy krok do tego czarodziejskiego dzieła, które tu mieliśmy stworzyć...
Nie bronię przecie i teraz nikomu, żeby snuł ów poemat.
Panie profesorze! Co pan tutaj mówi, co robi!
Cóż takiego? Robię czy mówię cokolwiek złego?
Księżniczka, szlachetna opiekunka naszej szkoły, ofiarowała panu zamek, złożyła nawet deklaracyę, że go wyrestauruje. Tam, już w roku przyszłym miały się odbywać wykłady. A przecież sam pan to mówił... Teraz co?
Owszem, pamiętamy, co mówił pan Bęczkowski, i pamiętamy pańską odpowiedź.
Znacie państwo tę bajeczkę, więc posłuchajcie! Pan Bęczkowski mówił, że gdyby, czego Boże broń, wybuchła tutaj rewolucya, to ta rewolucya jako pierwszy objekt, zburzy, zmiecie, zgładzi z powierzchni... Porębiański wyrestaurowany zamek. — Tak mówił, — prawda? Miał racyę, czy nie?
Pan się o to pyta?
Otóż, moi państwo — pana Bęczkowskiego tutaj niema, więc możemy mówić otwarcie, — on sto razy ma racyę.
Słyszycie koledzy! Przełęcki stwierdza, że ów pan Bęczkowski miał racyę, takie głosząc duby smalone!
Pytam się kolegi, jako człowieka nauki, który na czułej szali logiki waży każde swoje twierdzenie: czy to jest niemożliwe?
W życiu jest wszystko możliwe... Kiedy byłem...
Na złość nie w Krasnojarsku, tylko na Ukrainie. W czasie rewolucyi los mię zapędził do pewnego dworu na zapadłej Ukrainie. Mieszkał tam człowiek przezacny, idejowiec, marzyciel, zaiste baranek boży. Przed wojną, w ciągu wielu lat znaczną część swoicb dochodów oddawał na kształcenie w szkołach dwu chłopców ze wsi przyległej...
Prędzej, prędzej!
Założył w tejże wsi czytelnię, szpitalik, sklep, był maniakiem altruizmu i chłopomaństwa.
No, i co? Bo ja chcę zaatakować Przełęckiego.
Otóż we wsi tego chłopomana wybuchła rewolta. Chłopi w wielkiej sile naszli dwór.
Chłopi istotnie powiesili chłopomana. Quod erat demonstrandum.
A właśnie, że nie! Ani go tknęli. Chybiłeś...
Tamtego nie tknęli. To jest nie można powiedzieć żeby wcale, bo i mnie się dostało, zaczynając od karku. Ale takie faramuszki się nie liczą. Lecz on zbierał książki, miał wspaniałą bibliotekę, gdzie ja się właśnie przyczaiłem. Tom w tom był oprawny w białą skórę...
Jeżeli skonfiskowali owe książki i zabrali je do swej biblioteki wiejskiej, to, ostatecznie...
Jasiu! Wciąż kulą w płot. Chłopoman, oprócz biblioteki, miał znakomitą zarodową oborę, jakieś tam szwyce, więc kmiecie ukraińskie spędziły owe krowy i buchaje na dziedziniec. Każdej sztuce okręcili łańcuch około karku, koniec łańcucha przerzucili przez konar wielkiej lipy, podciągali viribus unitis każdą sztukę w górę, a pod tylnemi racicami i polędwicą rozpalili wielkie ognisko.
Piekli żywą pieczeń. Niezła anegdota.
Chłopomana przymusili, żeby siedział w ganku i patrzał na tortury jego dobytku. Tylko tyle. W oczach mu podswędzali i urządzali całopalenie owych szwyców, aż do skutku.
A z biblioteki w białych oprawach z cielęcej skóry zrobili we wsi trotuar. Tom przy tomie pracowicie ułożyli formatami, — foliały, czwórki, ósemki, — w błocie ukraińskiem i wyprowadzili pyszny chodniczek wzdłuż wsi.
Dziękuję koledze. To jest argument. To jest dowodzenie, oparte na doświadczeniu.
To jest opowieść o pewnem zdarzeniu, które zaszło daleko od nas, na dzikich polach, — a nie żadne dowodzenie.
A nie! To jest argument. Lud ma straszliwie długą pamięć. Porębiany od niepamiętnych wieków były twierdzą przemocy, siedliskiem tyranii, gniazdem gwałtu i instytucyą ucisku. (Do księżniczki). Przepraszam, że używam takich wyrazów...
Proszę pana profesora o nieodmawianie sobie przyjemności użycia żadnego wyrazu.
Dziękuję za ten list żelazny. Otóż — wreszcie stare zamczysko runęło w gruzy. Na wieki! Oczy ludu widziały, iż runęło na wieki. Legenda poniosła wieść od wsi do wsi, od chaty do chaty, od wezgłowia do wezgłowia: już Porębiany runęły na wieki. Już stara krzywda w gruzach leży.
To jest legenda twoja. Takiej legendy nie było i niema.
A teraz oczy ludu z najdalszych wsi zobaczyłyby znowu dach na ruinie, nowe okna, nowe drzwi, nowe schody. Światła w oknach! Biada!
Zobaczyłyby pańskie światła w narożnej wieży!
Czerwona latarnia kolegi ostrzegałaby ich przed burzą!
Nie! Zobaczyliby przedewszystkiem: stary zamek ożył znowu! Przypomnieliby sobie klechdy straszne pradziadów i prapradziadów, klechdy swe własne, których Ciekockiemu nie opowiedzą, — jak to wojewoda siec ich kazał rózgami, a kasztelan w najgorsze mrozy i burze pędził po tej nagiej ziemi. I tę wskrzeszoną ruinę mieliby wciąż w nienawistnem oku. Czatowaliby, czekaliby z utęsknieniem na chwilę, żeby ją nanowo zgładzić.
Zapobieglibyśmy tej nienawiści naszą pracą. Ja się znam na legendach ludu. Ja je wszystkie umiem na pamięć. Znam jego duszę i mowę, bo sam z ludu pochodzę. Oświadczam tutaj koledze Przełęckiemu: mylisz się!
Nie mylę się. To też byłbym chyba obłąkanym, odbudowując ten zamek.
To sobie idź! Idź! My sami go będziemy odbudowywać!
Każdemu wolno. Co do mnie, to odbudowywałbym go na to, żeby tą odbudową właśnie przygotować, wywołać, sprawić jego zniszczenie. Im bardziejbym się mozolił nad jego wskrzeszeniem z martwych, tem ognistszą prowadziłbym propagandę za jego ostatecznem zniszczeniem.
Kolego Edwardzie! Nie macie prawa tak mówić, bo to są nędzne sofizmaty.
Nie masz prawa! Zastanów się! Zastanów się, co mówisz i wobec kogo!
Fircyk!
A więc niechże sobie będzie — fircyk. Ów fircyk chciał wybadać panie i panów, o ile są zdolne i zdolni do żywota w złudzeniach.
Właśnie, że będziemy żyli temi złudzeniami, które nam pan tutaj ukazywał!
Bez tych złudzeń czemżebyśmy żyć mogli?
Istotą rzeczy nie romantyką. Czyż nie widzicie, że z każdej dziury, zza każdego węgła czai się i zieje nienawiść?
Pan byłeś tym, który zamierzał pracą niestrudzoną, prawdą najrzetelniejszą, rozwojem pojęć niewątpliwych niweczyć tę nienawiść. Pan sam wszcząłeś tę pracę. A teraz Figaro tu...
Miała się tu rozpalić pochodnia nowego życia. Miała się tu zacząć ta głęboka orka, która da wiedzę i chleb wszystkim. Nawet ja nie byłam odepchnięta...
A w cóż kolega wierzysz?
Coś tu wygadywał, deklamatorze?
...Figaro tam!
Zaraz! Pokolei i spokojnie, spokojnie! Że się komuś powie w nos — figaro, albo — deklamator, — to jeszcze nic nie jest.
To nic nie jest? (z rozpaczą) Co się tu dzieje? Panie profesorze Przełęcki!
A co?
Pan śmie słuchać takich zniewag! Pan śmie! Pan śmie mówić takie rzeczy wobec mnie... wobec tutejszej nauczycielki. Pan... wobec mnie, która... której...
Pani nie jest dzieckiem ze szkółki...
Po coś kolega tutaj przyjechał? Ja, naprzykład... Mówię o sobie, ponieważ ten temat najlepiej znam... Uczę gramatyki... Badam mowę ludową i milczę o moich celach. Milczę o tem, dla czego zbieram i badam mowę ludową. Zbieram ją i basta! Milczę o tem dla czego to robię. Rozumiesz mię, czy nie?
To jeszcze mogę zrozumieć, że ty milczysz. Ciekocki zbiera mowę ludową i milczy, a ja to iednak rozumiem.
Ale ty! Tyś się tu pętał między nami, tyś się tu szastał i prastał? Gadałeś tu, ile wlezie, od świtu do nocy. Obnosiłeś tu ideały. Chciałeś być sercem dzwonu. Tyś tu w nas dzwonił. Podniecałeś nas, gdyż, jakoby byliśmy zamało podnieceni. Tyś był na wysokościach, a my nie! Rozumiesz mię?
Nawet i to rozumiem. Profesorze Ciekocki, — rozumiem. Ja byłem na wysokościach, a wy nie. Teraz wy tam możecie być, na wysokościach. Rozumiesz mię?
Po coś tu przyjechał? Jeszcze raz ci się pytam!
Zaraz odpowiem. Ale proszę o spokój. Przyjechałem, rozczarowałem się do tutejszych robót i odjadę. Odjadę zaś dla tego, że tutaj dopiero, na miejscu przestałem wierzyć we wszystko, co się tu robi.
Spokojnie? Dobrze — spokojnie. Jakże to można w to nie wierzyć? Nie wierzyć w to, że nasi nauczyciele ludowi słuchając nas, obcując z nami, uczą się historyi, geologii, geografii, botaniki tej tu okolicy, że się uczą gramatyki, dowiadują istoty rzeczy o każdym zabytku, o ziemi, wodzie, powietrzu... Profesor Przełęcki nie wierzy w pożytek tej nauki, nie wierzy w to, co widzi i uznaje każdy parobek, stróż nocny, pachciarz...
A nie wierzę! Nie wierzę, gdyż nasz tutaj pobyt i wykład jest szkodliwy.
Szkodliwy jest nasz tutaj pobyt i wykład? Powtórz to!
Powtarzam: jest szkodliwy!
Dla kogo szkodliwy?
Szkodliwy jest mój wykład gramatyki?
Geografia jest szkodliwa?
A botanika jeszcze jak!
A cóż powiecie na to, jeśli nauczyciel ludowy oświadcza: od czasu, gdyście tu przyszli z waszymi kursami, z waszemi idejami, z waszem nauczaniem, z całym waszym wyższym światem, nie ma dla mnie innego wyjścia, tylko w łeb sobie palnąć, albo uciekać do Ameryki.
Po co pan to mówi? Panie profesorze!...
Są tacy wśród naszych słuchaczów? Są tacy?
Są tacy napewno. Niech pani Smugoniowa powie, czy takich niema!
Cóż ja? Dla czegóż ja?
Koledzy! Ależ ten człowiek kpi sobie z nas!
Ależ to wstyd słuchać!
Nasze tutaj wykłady, oddziaływania, gadania dobrego przyniosły niewiele, prawie nic, a złego — w bród. Ze skutków należy sądzić o wartości przyczyny.
Kłamstwo!
Poprzewracaliśmy w głowach ludziom prostym! Zburzyliśmy wszystko, co stało na miejscu!
Przykład wskazać!
Dowód!
Dowód? Wyśmienicie! Weźmy... ...ale w takim razie muszę mówić otwarcie, wskazywać palcem. Panowie mię zmuszacie.
Dalej go! Śmiało! Pana stać na to!
Co sobie masz żałować!
Weźmy, dajmy na to, takiego nauczyciela Smugonia...
Co takiego?!
Był sobie człowieczyna cichy, nauczyciel przykładny, pracownik prowincyonalny, ale pilny i jak się patrzy. A teraz co?
Zastrzegłem się, że mię tutaj zmuszono. Chciałem mówić ogólnikowo, chowając szczegóły dla siebie. Skoro żądają dowodów, muszę dać dowody.
I jakież dowody pan profesor przytoczy na niekorzyść Smugonia?
W gruncie rzeczy — niby nic. Zwróćmy jednak uwagę na to, czem ten człowiek jest teraz zajęty. Bóg wie czem, wszystkiem, tylko nie sprawami swego zawodu, tylko nie szkołą.
Temu człowiekowi można z pewnością niejedno zarzucić, ale nikt mu nie udowodni opuszczania się w pracy. Ja sama to mówię, panie profesorze, choć to dziwnie brzmi w moich ustach. Ja to mówię, bo to prawda.
Zaraz. Państwo mię nie rozumiecie. Nasze kursy miały rozwinąć w nauczycielach ludowych ich, że tak powiem, wartość szkolną. A rozwinęły w nich obok odrobiny znajomości gramatyki, geologii, historyi, obok odrobiny wiadomości politycznych, niepomierną sumę ambicyi, rozwydrzyły ich, stworzyły w ich duszach karyerowiczowstwo.
Przeciwnie, na nim właśnie mogę dowieść. Skoro posłyszał, że tu zjeżdża ekscelencya, wyskoczył na spotkanie niczem bystronogi jeleń. Dawniej byłby się trzymał na uboczu. Byłby poczekał, — może kto inny... Teraz jest pierwszy z nas wszystkich. To on właśnie opowiada teraz ekscelencyi o tem wszystkiem, co się tu dzieje, on wyśpiewuje o Porębianach i zamierzeniach, nie zapominając, rzecz prosta, o sobie.
A niechże sobie. Alboż i on tu nie pracował? A zresztą jest tu urzędnikiem, więc jest na miejscu.
Gdyby nas tu nie było, gdybyśmy mu za dnia i w nocy nie świecili naszymi tytułami, pozycyami, aspiracyami, posadami i wysokiemi miejscami na świecie, pracowałby na swojej grzędzie z pożytkiem. Nawet we śnie nie śniłaby mu się inna karyera.
Podróż do Chin pana profesora Przełęckiego.
Pytanie jest zanadto kategoryczne, żeby na nie odpowiedzieć. Niewątpliwe jest to, iż zachodzi potrzeba wyciągnięcia nad rzeszą tutejszych nauczycieli rąk jakichś mocnych, pokaźnych, wszechwładnych, któreby z nich ściągnęły nasz szkodliwy urok. Zachodzi taka potrzeba, wierzcie mi!
Ach! Ach!
Z najgłębszem zdumieniem słucham tego, co pan profesor tutaj głosi. Jest to coś absolutnie innego od wykładów w stolicy. Jest to jakieś przykre, bolesne, okropne samozaprzeczenie. Jestem w głębokiej rozsterce. Chcę zapytać...
Słucham.
Czy pan przyjmuje darowiznę zamku?
Skądże!... Nigdy w świecie. Ale są przecie ci panowie, gremium profesorów...
Dla czegóż to, pani, ja jeden miałbym być godnym tego zamczyska z grona tylu innych, najbardziej godnych?...
Powiedziałam: kaprys!
Skoro to był tylko kaprys, odpowiadam kapryśnie: zrzekam się zamku. Kaprys za kaprys.
W takim razie posuwam mój kaprys ieszcze dalej: cofam darowiznę wogóle.
Widocznie nie dobro sprawy było podnietą do tej darowizny, lecz coś zgoła innego.
Nie będę już dociekała, co mi pan profesor przypisać raczy, jako pobudkę mej ofiarności.
Och, po cóż dociekać! To rzecz oczywista, powszechnie znana.
Doprawdy, zaciekawił mię pan! Skoro wiedzą wszyscy, powinnam i ja się dowiedzieć.
Zwierzenia...
Obmierzły plotkarz!
Plotkarz, plotkarz... W istocie — nie nadaję się do sekretów...
Rozwiały się nasze górne marzenia. Śpij w gruzach, zamczysko Pawła z Przemankowa! Widać, — jeszcze nie pora na twoje przebudzenie. Ale żeby ten, przebudziciel, inicjator, który mógł wskrzesić... oo!
Przynajmniej byś pan milczał!
Przeciwnie! Teraz dopiero zacznę mówić! Będę wam krzyczał w uszy! Cóż to, czy nie widzicie, co się święci?
Co się święci? Znudziło się panu pracować tutaj z nami. Na innego chcesz się przesiąść konika. No, to jazda!
Już mi się to, koledzy, nie bardzo podobało, kiedy tu ten pan rozwijał program swych wykładów z zakresu przyrody. Bo — gdzież to? O ujarzmieniu pary wulkanów, o zużytkowaniu przypływu i odpływu morza, o zbadaniu i użyciu światła zorzy północnej, o wynalazkach i projektach wynalazków, a nadewszystko o teorji względności! Macież teraz w praktyce ową teorję względności. Z prostymi umysłami należy iść powoli, krok za krokiem. Co dziś kolega wyrabiasz? Co mówisz?
Dziś wam mówię: strzeżcie się! Nie budźcie licha! Siekiera jest przyłożona do korzeni tego drzewa, pod którego cieniem igracie w starą zabawkę »odrodzenia«.
Cóżeś to taki znowu radykalny?
Tchórz radykalny!
W istocie strach mię obleciał.
Za mało tu jeszcze miałeś powodzenia.
Ty tu, Kieniewicz, odziedziczysz po mnie powodzenie. Mówię wam: ci, co tu przyjdą i zaczną wydawać rozporządzenia pod grozą krwawego topora, będą wiedzieli, czy wskrzesić Porębiany, czy nie. Będą mieli środki po temu. Nie będą czekali na kaprys łaski, a dłonią, z której będzie ściekała krew, zduszą kaprys niełaski... A cóż my, ciemięgi?
Ktokolwiekby tu przyszedł ze swoją grubą i grubiańską siłą musi przyjść do nas i nas pytać o radę.
Przynajmniej pychy macie zapas.
To nie pycha. Gdyby mi głowę położyli na krwawym swym pniaku, a podnieśli siekierę, o której ty mówisz, i kazali odwołać chociażby jedno zamierzenie, chociażby jedno z mych twierdzeń, którem ze swych studjów wyciągnął, nie odwołam ani jednej litery.
O przymiotnikach i przysłówkach, może nawet i o imiesłowie nieodmiennym. Pewnie, że to są twoje aksjomaty. Chociaż, czy możesz przysiąc, że i one, — o względności! — nie ulegną już nigdy innej definicji? Co? Nigdy? A ja, bracie, zmieniwszy »poglądy«, wyrywam od was, gdzie pieprz rośnie.
No, to wyrywaj! A prędzej! Dowiedz się zaś na pożegnanie, że tu wszyscy zostaniemy, że zabieramy się tem goręcej do pracy, że zwiążemy się ustną, a nawet pisaną przysięgą, iż żaden z nas, tak jak ty, sprawy nie zdradzi. Gdyby zaś, tak jak ty, zdradził...
I niech cię wszyscy... (Macha ręką i mamrocząc do siebie jakieś wyrazy, odchodzi na bok).
Ja panu także chcę powiedzieć...
Ależ dziękuję! Nie jestem ciekawy.
Za to ja jestem szczery! (Milczy, przestępuje z nogi na nogę, namyśla się, wreszcie podchodzi do Przełęckiego i wybucha:) — Fircyk!
I cóż z tego za pociecha? Ja mógłbym panu profesorowi odpowiedzieć, dajmy na to: — wzburzony, pijany z gniewu król pikowy! I cóż z tego za pociecha?
Trzeba powziąć uchwałę. Wykluczyć z naszego grona!
Stanowczo: wykluczyć!
To jest przecie ordynarne, grube, grube...
Żebyś nawet najgrubsze wykrztusił, to mnie to nie może dotknąć.
Ja tego płazem nie puszczę! Kursy rozwalić, zamek nam wydrzeć! Uchwała! Uchwała!
Musicie się panowie pospieszyć, gdyż dziś wyjeżdżam.
Pan profesor dziś wyjeżdża?
Tak. Dziś wyjeżdżam.
Czy pani zechce wrócić do siebie?
Wracam do siebie.
Konie czekają.
Panie administratorze! Trafiły mi do przekonania pańskie argumenty co do odbudowy zamku. Zrzekłem się tej wspaniałej posiadłości.
Wdałam się w nieswoje rzeczy pod względem prawnym. Cofnęłam darowiznę.
Cofnęła pani darowiznę... A!
Nie! Nasza droga opiekunka, nasza księżniczka nie może tak od nas odejść! Ja wszystko wytłomaczę.
Nie wiedziałam z kim mówię. Do kogo mówię! (Odwraca się od Smugoniowej.) Panie Bęczkowski.
Słucham!
Od jutra, tak jest, stanowczo od jutra przystępujemy do odbudowy zamku Porębiany. Trzeba żeby stanęło kilkudziesięciu ludzi, mularzy, cieślów. Musimy zamek odbudować szybko i zupełnie.
Pani! Co słyszę?
Szybko i zupełnie! Wszystkie me oszczędności dolarowe poświęcam na ten kaprys.
Powiedziałam.
Jak też długo potrwa ten nowy kaprys?
Potrwa już przez wieki, panie profesorze. Ku wiecznej zaś hańbie pańskiej, narożną kwadratową wieżę, tę najwyższą, skąd będą podawane zapomocą latarni znaki o burzy i pogodzie, nazwiemy pańskiem imieniem.
Niestety, pani, nie wierzę w realizacyę tego kaprysu. Gdybyż, skoro już mają przyjść i zacząć pracę mularze, odbudowali chociaż schody jakie takie na szczyt owej najwyższej wieży...
Tylko tyle? Schody?
Pragnąłbym, ażeby okoliczne sentymentalne damy, skoro wchodzić będą na szczyt owej wieży dla oddawania się lubieżnej tęsknocie, nie były narażone na utratę życia.
Zapraszam panów profesorów na rok przyszły do nowej siedziby w porębiańskiem zamczysku.
I nie żal panu tego świata, któryś nogami podeptał?
Przecież łatwiej jest uchodzić z okolicy, którą się podeptało nogami, jak to pani obrazowo, wyraża, niż z umiłowanego raju. Przecież i pani samej, gdyby miała ten kraj opuścić, łatwiejby było...
Jabym nigdy nie mogła opuścić tego świata, gdzie włożyłam moją duszę. (Płacze).
To, co porobił tutaj ten... na łzy pani nie zasługuje.
Właśnie w tym świecie, przez pana tak zdeptanym na zawsze pozostanę! Przebłagam tych, przeciw komu zawiniłam. Wiedz pan! Zostanę na zawsze! Ręce sobie po łokcie urobię. Naprawię wszystko! Niedoczekanie pańskie, żebyś miał tryumfować!
Smutne to, że tutaj wszystko robi się dla jakichś tam sentymentów...
Nie sama pani staniesz do pracy! My wszyscy z tobą!
Ale co to tam dużo gadać!
Niech idzie na złamanie karku ten!...
Czy pani jeszcze tutaj zostaje?
Nie, panie, jadę. (do wszystkich) Żegnam panów. (Wychodzi księżniczka, a za nią nadęty Bęczkowski).
Ze mną nie raczyła się pożegnać...
Przyjechał!
Dla czegoś ty wyskoczył na stacyę?
Jakto »wyskoczyłem«? Nikogo tutaj nie było, więc pojechałem. Profesor nie chciał jechać.
Nie wielką wyskrobałem sobie karyerę...
To tak się bronisz! Skoro nie umiesz sam, to ja cię zastąpię. (Do Przełęckiego) Wiedz pan, żeś trafił na prostych, lecz uczciwych ludzi. My nie mamy w duszach matactw i oszustw...
Matactw, oszustw... Mówiłem o zwykłych ludzkich ambicyach, które u małżonka pani...
Nic nie wiesz, co tu zaszło. Pan Przełęcki wszystko tu przewrócił do góry nogami. Księżniczka wyjechała bez pożegnania się z nami, bo takich narobił plotek. I to profesor... Wstyd!
Plotki, nie plotki... Sama pani mówiła...
Powtarzam panu w oczy: — wstyd! Pan nie ma nie tylko swojego zdania, ale zwyczajnej powściągliwości języka!
Że się tam człowiekowi to i owo wymknie... Zapewne, jest to wada. Ale któż z nas jest bez winy?
Jeżeli pani zrobiłem przykrość, to przecie nieumyślnie. Gotów jestem przeprosić, odwołać...
Przeprosić za to, co pan tutaj zrobił... (Wychodzi).
Dzieci są z tamtej strony szkoły. Tu je przyprowadź — i niech-że zaśpiewają przed ministrem. Idź! Idź!
Jakaż to zmiana!
przełęcki (odetchnął)
Zmiana.
Panie profesorze! (Zbliża się do Przełęckiego, pochyla się przed nim) Panie profesorze!...
Czegóż jeszcze?
Widziałem w oczach mojej żony, widziałem w jej twarzy. Szczęście moje. Ja ją znam. (Z wybuchem) Panie!
Panie mój!
Pójdę teraz stąd i oko wasze już mię nie zobaczy. Pójdę w swoją stronę. Ale wasan pamiętaj! Masz tu teraz za siebie i za mnie robić, com ja zaczął. Tak robić, jakem zaczął, wszystko, com zaczął. Za dwu masz robić!
Będę!
Chociaż mię tu nie będzie, będę patrzał na pańską pracę. A jeślibyś ustał, albo psuł, o niewiadomej godzinie przyjdę i zabiorę tę kobietę, jak swoją.
Nie ustanę, panie! Za dwu nas, za trzech, za dziesięciu będę robił, ile mi starczy sił i rozumu.
Rozumem będą tamci, profesorowie. Pan masz robić, ile w tobie sił.
Przysięgam! (Schyla się do nóg Przełęckiego i po chłopsku chce objąć jego nogi. Przełęcki odtrąca go).
Teraz — do roboty! Do roboty! Pamiętaj!
Dnia 7 stycznia 1924.