Uciekła mi przepióreczka.../Całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Uciekła mi przepióreczka... | |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego | |
Wydawca | J. Mortkowicza | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
STEFAN ŻEROMSKI
UCIEKŁA MI
PRZEPIÓRECZKA... KOMEDYA W 3 AKTACH
WYDANIE TRZECIE
WARSZAWA — MCMXXVII — KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
|
A jest i »dziatwa«.. Specyalnie sprowadzona, nieprawdaż? Pewnie będą śpiewać...
Tylko jednę piosenkę... Bo tylko tę jednę naprawdę dobrze umieją.
Hymn na cześć księżniczki... Co? Pan pewnie mówi do niej — »wasza książęca mość«. Przyznaj no się pan, panie Smugoń...
Panowie profesorowie pozwolą mi odejść.
Zaraz... Chcieliśmy zapytać pana o tę waszą księżniczkę... (Do Ciekockiego:) Ale — ale, znawco mowy ludzkiej, jak mam mówić: panie Smugoń, czy, panie Smugoniu?
Mów, jak ci serce dyktuje. Najlepiej, żebyś mocniej trzymał język za zębami. (Zcicha) Zadużo mówisz (wskazuje oczyma na Smugonia) — przy tym...
Księżniczka nasza nigdy, przenigdy nie pozwoliłaby mówić do siebie w taki sposób.
Demokratka — co? A może boi się jakiej srogiej kary, bo przecie nasze... (złośliwie)... demokratyczne prawa zabroniły tytułów?
Dowcipki!
Mówię co złego? Pytam się pana Smugonia. Mam czas, więc się chcę oświecić. Gdybym nie miał czasu, tobym pana Smugonia nie nagabywał.
Panowie profesorowie pozwolą... Właśnie słyszę... Dzieci się gromadzą...
Radostowiec, Małowieski, Wilkosz i tamci byli przed szkołą.
Wilkosz grupuje fakty w cykle, Zabrzeziński przestępuje z nogi na nogę, czekając na doniosłość wydarzeń.
Każą mi czekać na przyjazd okolicznej potentatki. Nie potom tu ściągnął, żeby czynić honory takiej damie. Nie mam na to ani czasu, ani ochoty.
Przełęcki kazał, mój drogi. — Przełęcki!
No, tak, Przełęcki. — Przełęcki!
I cóż? Siedziałbyś teraz w izbie i wciągał nozdrzami zapach najbardziej rodzimy domowego ogniska, albo huśtałbyś się kędyś na żerdzi, pod cudzem żytem, a może nawet pod jęczmieniem. Siedzisz tutaj (uszczypliwie)... w mojem towarzystwie. Nie udawaj, nie udawaj, proszę cię, notoryczny chłopie z chłopów, że nie jesteś ciekawy tej tam księżniczki.
Przyjaźni się z księżniczką... tiens. A ona tam jest przed szkolą?
Kto?
Ta, mówię, Smugoniowa...
Jest, Jasieniu, jest. Ale ty sobie po próżnicy złotej główki Smugoniową nie zaprzątaj. Najprzód — to nie pasuje, żeby tu oczy przewracać. To sobie wyperswaduj. W mieście możesz, a tu, uważasz, panie profesorze, — nie. Zrozumiano?
Te piękne, łagodne, powabne, pociągające oczy, rzeczywiście smugoniowate, umieszczasz w budżecie swoich wakacyjnych przyjemności? To należy do dziedziny twej antropologii?... Powiedz no mi, Antoś.
Mój kochany... Oczy ma ładne i cała jest śliczności... Ale co z tego? Żebyś ty był, albo żebym ja był podobny do tego Przełęckiego, toby tam może i spojrzała w naszą stronę. Teraz to patrzy na mnie, a widzi Przełęckiego, żeby stał za nią z tyłu, z boku, a nawet za drzwiami.
Ty Apollina, bracie, nie przypominasz, ani en face ani z profilu.
Nie mam pretensyi.
Słusznie... Nie koniecznie znowu trzeba być Apollinem, żeby mieć jakie takie powodzenie...
Chcesz się czemś pochwalić?
Pochwalić, nie pochwalić, ale mogę ci opowiedzieć, jeżeliś ciekawy.
No?
Jakeśmy byli, w Krasnojarsku i powstawało z nas, austryackich poddanych i z Polaków rozpadającej się armii rosyjskiej wojsko polskie, zdarzyło mi się, wiesz, mieszkać u jednej rodziny...
Spiesz się, uważasz, z wyłuszczeniem perypetyj romansu, bo... (wygląda oknem)... wszyscy tutaj idą.
Ależ mów, tylko że idą. To tylko chciałem...
Mogę nie mówić. Nic mi na tem nie zależy...
Złą chwilę zawsze wybierasz, Kleniewicz. Wybieraj dobre chwile do swych przechwałek.
Nie puszczam się na przechwałki. Zresztą nic ci nie mam do powiedzenia.
To masz coś do powiedzenia, to nie masz...
Daj mi święty pokój!
Ano — trudno, zmuszać cię przecie nie będę do opowieści... (Wygląda oknem) Księżniczka, księżniczka... Wielkie słowo, a to jest poprostu, mój antropologu, podstarzałe pudełeczko... Idą tutaj... Przełęcki peroruje...
Panowie profesorowie przyjęli już jaśnie pannę?..
Każą nam, profesorom uniwersytetu, ludziom poważnym witać jakąś tutejszą arystokratyczną znakomitość, jak gumiennym, ekonomom i fornalom z jej majątku.
Mogliście koledzy oprzeć się, nie pójść. Dla czegóżeście poszli?
Dla czegośmy poszli? Przełęcki kazał, więc poszliśmy.
Wogóle nie podoba mi się to burmistrzowanie Przełęckiego. Przybiera tony jakiegoś nad nami rektora, czy dziekana.
Nie chciałem mówić przy tym nauczycielu, Smugoniu. Trzeba rozmówić się otwarcie, szczerze z Przełęckim.
Niech sobie sam skacze koło tej panny. A my co?
Nie zapominamy o niczem, ale niech też i Przełęcki raczy pamiętać, kim jesteśmy.
I kim sam jest.
Nie robi przecie tych prysiudów dla osobistego, ani poziomego celu.
Niech sobie sam robi!
Tymczasem on najwyraźniej »rozkazał«, powtarzam »rozkazał« i mnie i Radostowcowi i naszemu historykowi, no i wam... (Do Kleniewicza i Cichockiego) że mamy tę pannę poprostu emablować, puścić w ruch najordynarniejszą karotę...
Koledzy raczą zwrócić uwagę... Cel jest niemały!...
Ach, może przeszkadzamy!... Przepraszam.
Pozwoli pani przestawić sobie nasze »ciało«.
Co »tyle«?
Przewraca kamienie, pastwiska, podorywki, a szczególniej wzgórza całej okolicy. Przynajmniej chce przewrócić wszystkie ustalone o niej pojęcia tutejsze.
Niestety, jesteśmy tutaj tak zacofani, że nawet ustalonych pojęć w tej dziedzinie wcale nie posiadamy.
Sami nie wiemy, co posiadamy.
Właśnie, właśnie!
Nie sądzę, łaskawa pani, żeby tak źle było z tą okolicą. Co do moich przewrotów, to mieszkańcy mogą być spokojni. Wszystko zostanie na miejscu, kamienie, pastwiska, podorywki.
A gdzież jest nasza kochana gospodyni, pani Smugoniowa? Bez niej, jak bez słońca.
Doktór Józef Małowieski, botanik. (Księżniczka wita się z Małowieskim) Doktór Kleniewicz, antropolog. (Ciekocki podchodzi do księżniczki i przedstawia się).
Jestem doktór filozofii Ciekocki, nauczyciel gramatyki.
Jakże jestem szczęśliwa, poznając panów, witając panów w tej szkole...
Jeszcze tylko trzech z seryi najciężej uczonych. (Wskazuje) Doktór Wilkosz, nasz sławny historyk...
Aa...
...który tyle narobił rumoru swemi odkryciami. Doktór Wilkosz, wróg osobisty Czarnka z Jankowa, czy Janka z Czarnkowa... Czy to nie jest, zaprawdę, szczyt, zenit nauki, wykazać takiemu z Czarnkowa, który już ze czterysta lat leży sobie na cmentarzu, w którem miejscu skłamał, a nawet dla czego? Tamten w grobie przewraca się ze wstydu, ale za to prawda triumfuje.
Proszę pani, ci panowie rozpuszczający plotki o przeszłości, albo demaskujący plotki plotkarzy z przed stu i dwustu lat, radziby coś złośliwego powiedzieć także o Einsteinie. Ale — przykrótki języczek! Pozwoli pani... właśnie... geograf Bukański. (Bukański kłania się) A to doktór Zabrzeziński... niestety... historyk sztuki.
Do usług.
On to właśnie »odkrył« Porębiany.
Ach, więc to panu profesorowi zawdzięczamy te szczegóły o naszej kochanej ruinie, te prawdziwe rewelacye, które mi w krótkości powtórzył właśnie profesor Edward.
Pewnie wszystko poprzekręcał według swej zasady względności. Porębiany same mówią za siebie każdym złomem ciosu, każdą skarpą, sklepieniem, kształtem okna. Przepyszny zamek!
I taki oto zamek — w ruinie. O, losy, losy!
A jest nasza pani Dorotka.
No, to możebyśmy usiedli. Wprawdzie niema na czem...
Zaraz, zaraz! Przyniosę krzesła od siebie. (Wybiega. Profesorowie Wilkosz, Zabrzeziński, Radostowiec jeden przez drugiego, zdejmują krzesło z katedry. Wilkosz podaje krzesło księżniczce.
Dziękuję. Moglibyśmy tutaj w ławkach usiąść. Doprawdy wstydzę się zabierać tego miejsca.
W ławkach... A tak, że to w szkole. Przed chwilą siedzieli tutaj nauczyciele ludowi, nasi słuchacze...
Właśnie to pragnęłam zobaczyć i usłyszeć, choćby przez szparkę we drzwiach.
Czemuż to przez szparkę? Nasza droga księżniczka tyle opieki roztacza nad tą szkołą, że jako honorowej opiekunce, należy jej się honorowy udział w kursach.
Pani Smugoniowa po przyjacielsku wywyższa moje zasługi wobec panów profesorów — i to tak szczodrze, że gotowi pomyśleć...
Wywyższam? Broń Boże! Rząd ani w części nie może łożyć na to wszystko, co w szkole posiadamy. Wszystko to mamy od księżniczki. Przecież to prawda.
Śmiało można powiedzieć, że drugiej takiej szkoły w Polsce niema. A wszystko to dzięki naszej księżniczce. Sprzęty, pomoce szkolne, bibljoteka, opał, remont budynku, nie mówiąc już...
Każda choinka, każde święta...
Chciałam dowiedzieć się czegoś nowego, a państwo obydwoje częstują mnie dawno znanemi szczegółami...
Nowego! Oczywiście! Nowego! »Dalej z posad, bryło świata, nowemi cię pchniemy tory«!
Zaczyna się robota.
A niech odstawia swoją sztukę. Mogę posłuchać.
Więc w tym roku kurs wykładów dla nauczycieli ludowych trwać będzie taksamo, jak w zeszłym, — pięć tygodni?
Mów, jak ci serce dyktuje.
Ciekawa jestem, czy też w tym roku ilość słuchaczów powiększyła się?
Bardzo. Musieliśmy ograniczyć ilość przyjętych.
Zgłoszeń mieliśmy ogrom.
Z całej naszej prowincyi koledzy pospieszyli ze zgłoszeniami.
Gdzieżbyśmy mogli pomieścić tylu ludzi?
Teraz mieszczą się w chłopskich izbach, jak mogą. Ale wieś jest literalnie przepełniona.
Jakie to jest doniosłe zjawisko! Jakie to piękne dzieło!
Tak...
Mamy takich prelegentów, jak nasi znakomici profesorowie. Przecież to jest elita! Kamień-by zaczął słuchać, gdyby miał uszy, paskarz-by się roztkliwił.
Chciał pan profesor powiedzieć: tak zwana księżniczka wzruszyłaby się i przejęła entuzyazmem...
Jakże można! Cóż za porównanie!
Niepotrzebnie się kolega tak fatyguje. My jesteśmy ludzie niewdzięczni.
Z własnej chęci nigdy się nie zagłębiałem w arkana gramatyki. Wyznaję ze wstydem i skruchą, że dla mnie przyimek i przysłówek to było niemal to samo. Jednego dnia byłem tutaj w sieni, gdy się odbywał wykład profesora Ciekockiego. Drzwi były otwarte. Profesor opowiadał właśnie nauczycielom o zaimku...
Proszę cię, panie doktorze Przełęcki! Co to ma do rzeczy?
Zaraz. Mam w tej chwili głos, a jeszcze nie skończyłem.
Nie rozumiem... I doprawdy!...
Jakże się nasz językoznawca zaczął unosić nad tem szczęściem, nad tym darem losu, że my oto posiadamy zaimek! Jakże nie zacznie wychwalać tego zaimka za to, że nie potrzebujemy powtarzać dziesięć, albo i sto razy tego samego rzeczownika, ale możemy go chytrze zamienić zaimkiem! Jakże nie zacznie wychwalać tych rozmaitych zaimków za ich zasługi!
To jest dowcipne — prawda? To dowcipne?
Zstąpił z tej oto katedry, wszedł między nauczycieli i przejął ich takim szałem uwielbienia najprzód dla zaimków jakichś osobowych, później dla zwrotnych a gdy doszedł do dzierżawczych, słuchacze szaleli gromadnie ze szczęścia. O mało nie płakali całym tłumem wraz ze swym mistrzem...
Pan profesor Przełęcki, tak to dziwnie tutaj przedstawił... Tymczasem pan profesor Ciekocki budzi rzeczywiście zachwyt swemi wykładami pospolitej, nieefektownej gramatyki.
Jest to właściwie wykład wiedzy o naszym języku. To czegoby nikt nie dokonał, osiągnął właśnie nasz profesor Ciekocki: pobudził nauczycieli ludowych do studjów samodzielnych, do pracy nad mową...
Cóż dopiero, gdy przychodzą wykłady i dyskusye o gwarze tutejszej i gwarach innych!...
Czy to ja mam ci się wywdzięczyć kontr-odą na cześć twoich wykładów, znakomity fizyku, o ostatnich figlach i sztuczkach, o różnych tam telefonach bez drutu, fotografiach na odległość, o relatywizmie...
Nie teraz! Kontr-oda nie teraz. W przyszłości. Wydam w tej sprawie specyalne orędzie.
Co prawda — jeszcze ci słuchacze nie bardzo się otrzaskali z systematem starego Kopernika, aż ci tu wali się na nich ów relatywizm...
Chciałeś kolega powiedzieć, jak galicyanin?...
Nie, chciałem w skromności mej powiedzieć, jak Galileusz.
Jesteś kolega za skromny. To nie zdrowo.
Do dzieła, koledzy! Do dzieła!
»Do dzieła« — powiada nasz dziejopis. Dobrze!
Ułatwię panom początek, który jest zawsze i wszędzie najtrudniejszy. Chodzi o zamek, o Porębiany?
O Porębiany, złota księżniczko! O Porębiany.
A więc — do dzieła!
Nasz znakomity historyk Wilkosz ma głos.
Tak, to murowana prawda. Mówią ją fundamenty i skarpy zamczyska.
Nie o to chodzi! Nie o to! Ja wam dam, jeśli chcecie, tysiące dowodów, że na miejscu tych murowanych ścian i skarp stało gniazdo o dwa wieki starsze.
Tego nie wiem. To do mnie nie należy.
Porębiany — toż to jest dworzyszcze, leśny zamek tego wisusa i — żal się Boże! — biskupa, Pawła z Przemankowa.
Ciekawe: biskupa, a zarazem wisusa.
Wiadoma rzecz. Nie o tem mowa. Ależ co za postać, co za figura, co za przepyszny pan owych czasów! Zjeżdża do tego uroczyska w olbrzymiej, niezbrodzonej puszczy, otoczony szczwaczami, strzelcami, siłaczami leśnymi, walecznym ludem myśliwców na niedźwiedzie, na wilki, na łosie, otoczony zgrają pochlebców, błaznów, wesołków, śpiewaków, oraz mniej ciekawem towarzystwem przyjaciółek...
Jeżeli się przypatrzeć tym czasom, wmyśleć się, wgryźć w tamte obyczaje... Zobaczyć ich tutaj wśród puszczy szumiącej, na łowach dzikich, jak owe knieje, wśród uczt, podczas hulatyk niesłychanych...
Przepraszam... Właśnie kolega Zabrzeziński...
A... Kolega Zabrzeziński... Proszę, proszę...
Porębiany — przepyszna, olbrzymia, kazimierzowska skorupa! Na dziesięć mil, wokoło widać ją, jak na dłoni. Każde dziecko z najodleglejszych wsi wskazuje paluszkiem na wyniosłą górę i ten dziwaczny poszczerbiony, groźny szczyt i mówi: oto są Porębiany. To siedlisko nietoperzy, sów i jaszczurek...
Doskonale powiedziane: siedlisko nietoperzy, sów i jaszczurek... To właśnie!
Widok z narożnej, kwadratowej baszty nie da się z niczem porównać! Cały kraj pod nogami, lasy, rzeki, miasteczka, wsie... Zdaje się, że, jeśli wzrok natężyć, toby się Warszawę zobaczyło...
Nieraz. My tutaj mamy tak mało rozrywek...
Że trzeba dorabiać je sobie na zasadzie teoryi — nieprawdopodobieństwa. Współczuję pani.
Pan profesor ma dobre serce.
To wielkie szczęście, pani, posiadać Porębiany.
Szczęście? Posiadanie nie jest szczęściem. Właściwie, — dopiero uświadomienie sobie ogromu braków jest jakąś postacią posiadania. Ja tyle razy błąkałam się po ruinie Porębian, patrzyłam na nie — i nic w nich nie widziałam nadzwyczajnego. Ot — ruina. Miejsce do samotnych rozmyślań. Dopiero teraz dowiaduję się, czem one są w istocie.
Doskonale to pani ujęła. Zrozumienie wartości jest dopiero bogactwem. My tu wszyscy jesteśmy takimi właśnie magnatami. Widzimy w tem starem zamczysku skarb bez ceny, ponieważ go nie posiadamy. A pani nic w niem nie dostrzega?
Przeciwnie, dostrzegam. Teraz dostrzegam. Od czasu gdy wysłuchałam w mieście szeregu odczytów profesora Przełęckiego o regionalizmie, o konieczności organizowania nauczycielskich kursów wakacyjnych, oczy mi się otworzyły.
A więc o cóż chodzi? Mówmy otwarcie. Jesteśmy ludźmi jednego ducha. Gdyby nasz zespół, pracujący tutaj w lecie z tak dobrym rezultatem, posiadł ten stary, nieużyteczny zamek, — gdybyśmy się mogli tam roztasować...
Przedewszystkiem — tam zmieściliby się wszyscy nauczyciele ludowi naszej prowincji... Mogliby mieć w porze letniej za darmo pomieszczenie i noclegowisko podczas kursu.
A, — znakomicie, w tych dolnych salach! Znakomicie!
W jednej z mnóstwa tych pustych jam, a z czasem, kiedyś, sal założyłoby się laboratoryum i muzeum geologiczne tej okolicy. Ludzie zwiedzający nauczyliby się patrzeć na rzeczy, rozumieć te bezcenne wartości, po których depcą bezmyślnie, albo które niszczą, jak wandale.
Oczywiście. Bez wielkiego trudu mógłbym w sąsiedniej sali urządzić stacyę naukową botaniczną, nawet praktycznie rolniczą, wystawę stałą okazów i wzorów...
Małą jakąś izdebkę dla antropologa! Małą, najgorszą, choćby w tej narożnej, kwadratowei wieży, gdzie pani Smugoniowa chodzi marzyć o Warszawie.
Ja nie marzę o Warszawie!
Będzie, będzie! Wszystko będzie. Następny! Doktór Ciekocki ma głos.
Nie wymagam wiele. Ale muszę mieć widną salę do ustawienia skrzynek z katalogami gwarowemi tej ziemi. Od tego nasz regionalizm musi zacząć. W tejże sali, właśnie w tejże sali, nie gdzieś tam, na jakiemś piętrze, chcę prowadzić wykłady i rozmowy ze słuchaczami, których do rzeczy zapalę. Moja z nimi nauka musi polegać na wykładzie metody zbierania, na umiejętnym i planowym sposobie...
Wiem, naturalnie, ależ tak! Na sposobie zbierania gadania...
Przepraszam. Muszę wyjaśnić...
Akurat! Zaraz, zaraz! Nie tak znowu obcesowo. Jeżeli o tem mowa, to tutaj właśnie, dla tej okolicy powinny być zostawione w celu ich wystawienia w specjalnych gablotach akty i dyplomaty, które się jej tyczą. Nic tak nie zachęca obywatela do czci, do studyów przeszłości, jak widok prastarego zabytku z jego okolicy rodzimej.
To jest prawda.
Kolega Zabrzeziński otrzyma wszystkie wolne, widne korytarze...
Co takiego? Korytarze?!
Tam porozwiesza swe widoki, przekroje, rzuty co najwilgotniejszych piwnic, ruder i ułomków... No, kto jeszcze?...
Jeszcze pan profesor.
Jeszcze ja. Otóż — nie żądam ci ja wiele, ale biorę poniekąd wszystko. Taki jest mój los fizyczny.
Potrzebuję, o, humaniści, — piwnic na urządzenie seismografów i wież na stacye meteorologiczne. Będę z tych wież wystawiał czerwone latarnie świetlne, zwiastujące we żniwa burze. Czarna kula w czerwonej latarni będzie zwiastowała burzę gradową. Będę dawał znaki świetlne na słotę i pogodę, widzialne na pięć, sześć mil wokoło.
Na pięć mil — tiens!
Jeżeli funduszów starczy, a myślę, że na to starczy, w największej sali...
A dla czegóżby funduszów nie miało starczyć? Także!
W największej sali urządzi się kinematograf naukowy, głównie przyrodniczy...
I historyczny!
I geograficzny!
Jednem słowem zgarniamy z całej tej okolicy wszystko, co nasza wiedza uzna za wartość, wszystko, co na tej przestrzeni godne jest myśli — i wciągamy do zamczyska porębiańskiego.
A wzamian dajemy tejże okolicy ze starego rumowiska stokroć, tysiąckroć, milionkroć więcej, niż ta okolica nam dostarczy. Damy jej wszystko. Damy jej wiedzę o sobie i swem jestestwie.
Ktoś tu powiedział, że dzisiaj każde dziecko tej okolicy, patrząc na ruinę z odległości, mówi: to Porębiany! Za kilka lat każdy człowiek tych stron, nawet najuboższy duchem i ciałem, będzie patrzał na widny w dali nasz zamek z najżywszem zaciekawieniem, z najgłębszą wdzięcznością. Co mówię? Z miłością. Będzie mówił: oto tam są nasze Porębiany!
A więc?
A więc?
Owszem, pan administrator jest we wsi, w kancelaryi na leśnictwie.
A jest pan Bęczkowski. To doskonale się składa. Trzeba go poprosić tutaj.
Czy mogę pójść po pana administratora?
Proszę pana, bardzo proszę. (Smugoń wychodzi)
Zanim pan Bęczkowski postawi nam tutaj swe twarde veto, — bo je pewnie postawi, — czy pani sama, własną mocą i władzą...
Kujemy żelazo, póki gorące. A więc — tak! Ja Celina Sieniawianka darowuję starą ruinę zamku, zwanego Porębiany, który leży w granicach moich tutejszych folwarków, panu doktorowi Przełęckiemu.
Przełęckiemu?!
O, nie! Co to, to nie! Nie mnie, pani, lecz naszym kursom wakacyjnym.
Instytucyi kursów wakacyjnych, która jest jednostką prawną i może darowizny otrzymywać.
Mamy w statucie zawarowane prawo przyjmowania darowizn.
Oczywiście, — instytucyi kursów wakacyjnych.
Tak, tak, to jasne, jak słońce.
Nie! Panu profesorowi Przełęckiemu. Kursy jednego roku mogą być, drugiego nie być, a pan profesor Przełęcki jest podwójnie jednostką fizyczną. On sam będzie miał rejentalnie zawarowane prawo uczynienia z tym darem, co będzie uważał za godziwe i stosowne.
Kursy są jednostką prawną...
Skoro ofiarodawczyni życzy sobie, to proszę kolegów, o czem że tu rozprawiamy?
Byłoby prościej, jaśniej, zrozumiałej, — wspanialej — kursom, ale, rzecz prosta, skoro taka wola...
Czego szkoda?
Szkoda, że tak powiem, efektu...
Od pana profesora Przełęckiego dowiedziałam się przed rokiem o idei tych wykładów, z jego publicznych prelekcyj. On właściwie pierwszy w roku zeszłym wykłady tutejsze z niemałym trudem organizował. Patrzyłam na to, więc jemu. Tylko tak, proszę panów mogę się zrzec tego zamku (do Przełęckiego). Czy zgoda, panie doktorze?
Będę dwukrotnie chadzał »w rejent«, bo ja przepiszę zaraz zamczysko na własność kursów.
To pan przepisze. Od dnia dzisiejszego, od tej oto godziny, pan profesor Przełęcki jest właścicielem ruiny, a także całego bezpłodnego, jałowcem porosłego wzgórza, na którym ruina stoi.
Róbże tu, co chcesz! A więc, ni z tego, ni z owego jestem posiadaczem książęcego zamku, spadkobiercą praw Pawła z Przemankowa.
Panie Karolu, nawarzyłam tutaj piwa...
Oho!...
I drżę.
I ja zaczynam drżeć. Nie mam wcale pragnienia na to piwo.
W tutejszej szkole odbywają się podczas lata wykłady dla nauczycieli wiejskich. Wykładamy tutaj my, profesorowie uczelni wyższych. Zapewne zresztą pan dobrodziej wie.
O, wiem. Gdyby się nawet nie chciało wiedzieć, to każdy musi wiedzieć. Zawsze w łanie żyta, lub pszenicy mam przyjemność, jadąc swemi drogami za swemi interesami, zarówno w przeszłym, jak i w tym roku spostrzegać jeżeli nie słuchacza, to słuchaczkę, a częstokroć i słuchacza i słuchaczkę, zbierających bławatki, kąkole, oraz inne kwiaty do bukietów.
Dla ustrzeżenia naszej pszenicy na przyszłość od inwazyi nauczycielskiej darowałam jednemu z profesorów, głównemu inicyatorowi inwazyi oświatowców na naszą okolicę, naszą poczciwą ruinę, zamek Porębiany.
Zamek? Ruinę? Porębiany? Pani — zamek? Po cóż to u Boga Ojca?!
Właśnie tam będą się odbywały wykłady.
Wykłady? W tej ruderze na jałowcowej górze?
Rudera, której jestem właścicielem, zamieni się na wspaniały gmach szkolny, gdy ją się wyrestauruje.
Wyrestauruje się zamek na górze? — Jezu miłosierny!
Panie! W dzisiejszych czasach, gdy taki brak pomieszczenia, trzymać w ruinie podobne mury, potężne ściany, których najstraszliwsze orkany zgryźć nie mogły, najdłuższe zimy rozwalić, — te miliardy cegieł marnować, trzymać pustką ogromne wieże, sklepienia, sienie. To zbrodnia. Mówże, kolego Zabrzeziński!
Mówiłem już tutaj, że to zadziwiająca budowla. Czy państwo pamiętacie bok od strony jeziorka? Tę istną skałę, wkopaną w górę? Gdyby tak dziś sprobować wznieść taką ścianę — co? A ta ściana, istne dzieło cyklopów, stoi, i stać będzie do końca świata.
Pytam się, kto ma restaurować zburzony zamek?
Rzecz charakterystyczna... Kiedy byliśmy w Krasnojarsku, ja, jako oficer austryacki i dwudziestu moich kolegów, zdarzył nam się analogiczny wypadek...
Analogiczny wypadek w Carskosławsku... Pewnie, pewnie. (ze złością) Psujesz nam swą anegdotą interes. Czy nie widzisz, że dobijamy do brzegu?
Chciałem pomóc, a ty mi głos odbierasz!
No, to mówże, co tam masz...
Nie, — mój kochany, w takich warunkach towarzyskich ani myślę mówić. Sam sobie rozprawia, ile się zmieści, a gdy ja zacznę, przerywa.
Pierwszym warunkiem grzeczności jest to, żeby nie przerywać mówcy.
Powtarzam pytanie i zwracam się (zimno i sztywnie) z tem kategorycznem pytaniem do ofiarodawczyni.
Nie chciałabym na tak kategoryczne pytanie dawać tutaj odpowiedzi. Zobaczy się.
Poczytuję za swój obowiązek uprzedzić panie i panów, że myśl o jakiejkolwiek restauracyi części zamku wymagałaby kapitałów tak olbrzymich, iż jest to poprostu senne marzenie.
Zobaczy się, panie Karolu, zobaczy się.
Dla mnie ta sprawa i dziś jest oczywista.
Panie Karolu!
A nie! Skądże — sub Jove? Dach musi być. Jakże — bez dachu?
Otóż sam dach nad podobnie olbrzymiem gmaszyskiem będzie kosztował tyle, że żadna dziś w Polsce siła finansowa temu nie podoła.
Żadna siła finansowa w Polsce nie podoła jednemu dachowi. Ciekawy okres historyi. Za Kazimierza Wielkiego...
Mnie się zdaje, że tak źle nie jest.
A ileż panowie profesorowie posiadają pieniędzy na wzniesienie choćby wiązania krokwi i pokrycia?
My niby? Ile posiadamy pieniędzy? Ciekawe, ile też posiadamy?
Możebyśmy się, koledzy, złożyli w samej rzeczy.
Owszem, trzeba ułożyć listę. Któżby się zajął? Może kolega Kleniewicz będzie łaskaw...
Bo znowu robi się wielkie gwałty z racyi tego dachu. W ostateczności pokryje się papą.
A papę to już darmo się otrzymuje, na żądanie.
Dajcież znowu pokój z papą! Także pomysł! Zamek z czternastego wieku kryty papą! Darujcie, ale ja nie mógłbym nawet należeć do podobnego interesu.
Pan profesor ma najzupełniej słuszność. Tylko karpiówka — i to nie dzisiejsza. Trzeba przeszukać stare gmachy, możeby się gdzieś znalazło... Choćby też przyszło i zapłacić za odstąpienie...
Pan sobie z nas żartuje, a to tak jest właśnie. Takby należało postąpić. Bo gdyby jaki człowiek świadomy rzeczy, jakiś, naprzykład, cudzoziemiec zobaczył zamek średniowieczny pokryty papą, to przecież pękłby ze śmiechu.
Ktoby tam, mój drogi, takiemu staremu i wysokiemu zamkowi w papę zaglądał? To jedno. A drugie: o czemże to tutaj tak się ogniście rozprawia? O moim zamku Porębiany?
A te Porębiany, to już jest pański zamek?
Tak, to jest mój zamek.
To już tam pan, jako właściciel, pomyśli o tem, jak naprawiać, łatać, podmurowywać, wyprawiać, tynkować mury i czem je kryć.
Oczywiście, pomyślę.
Chwała Bogu!
Wczoraj nie miałem nic. Dziś mam Porębiany. Za rok będziemy wszyscy, jak tu jesteśmy, i wielu innych naszych kolegów, wykładać, nauczać, oświecać — już tam, na jałowcowej górze. Pana Bęczkowskiego, naszego dobrodzieja, uprosimy..
Mnie już panowie o nic nie uproszą. Wszystkiego odmawiam i odmówię. Jestem stróżem dobra księżniczki. Dobra księżniczki dały chyba niemało. Gdyby sprzedać kamień, cegłę, — co mówię! — obrobiony cios, tam i sam płyty marmuru — kapitał!
Jawnie i publicznie żałuje pan teraz, że pierwej tego zburzyszcza nie kazał rozebrać i na materyał spieniężyć.
Raczy pan profesor darować, ale moja tu już rzecz, żałuję, czy nie żałuję. Faktem jest, że panowie dostajecie olbrzymi kapitał.
Złoto ciągnie do złota. Dostaniemy więcej.
Skądże to?
Z tegosamego skarbca. Mająż dolary i funty gnić w jakimś zagranicznym banku, zamiast przemieniać się tutaj na złoto wiecznie żywe? Cóż do was, chrześcijanie, mówi Tomasz z Akwinu?
Dolary, funty... No, ja panów pożegnam...
Pan administrator już nas opuszcza?...
Już panów opuszczam, gdyż jestem człowiek krewki i boję się, żeby mię krew nie zalała. (Do księżniczki) Czy pani ma mi coś do rozkazania?
Oo...
Pan najlepiej strzeże i przysparza rui wszelkiego dobra. Ale, panie Karolu, musimy odrestaurować zamek (Wszyscy zamilkli pod wrażeniem tych słów).
Czy to ja mam restaurować?
Niech pan powie... Któż?
Pozwoli pani, że się oddalę.
Zaraz. W tej chwili. Nie będę nadużywała pańskiej dobroci.
Jestem do usług. Ale w istocie — to nad moje siły!
Powiedziałem, że dolary i funty, pleśniejące gdzieś tam, włożone w ten stary gmach...
Cudze dolary i funty.
Niestety, nie mam własnych, więc muszę wkładać cudze.
Panie Karolu! Czyż my, pan i ja, pan mój doradca i ja Sieniawianka, — cóż począć? — księżniczka Sieniawianka, możemy podarować tym panom w sensie gmachu użyteczności publicznej, — zbiorowisko gruzów, których burze nie zdołały pokonać, a deszcze rozmyć nie mogły?
Ja tym panom nic nie ofiarowywałem!
Ale ja samowładnie ofiarowałam Porębiany. Musimy oddać zamek, jako budynek mieszkalny.
Doprawdy! Można oszaleć, słysząc takie rzeczy.
Słóweczko!...
Czy jeszcze jakieś żądanie ?
Nie, wyjaśnienie, usprawiedliwienie. Jestem historykiem. Z zawodu zajmuję się rozważaniem i przedstawianiem zjawisk życia takich, jak wojny, rewolucye, przewroty.
Tak, tak, przewroty.
Niezrównany interes. Wygrana na loteryi. Wierzę.
Gdyby się tak tutaj wydarzyła, w tej starej, prastarej dzielnicy, — czego Boże broń! — rewolucja, przewrót, o co przecie w tych czasach nie tak znowu trudno, to najbardziej murowane interesy magnackie runą, rozsypią się, a Porębiany...
A Porębiany odbudowane — zostaną? Nie, panie profesorze! Wtedy, w tym czasie przewidywanej i prawdopodobnej rewolucyi, pierwsze Porębiany padną ofarą tłuszczy. One to będą przedewszystkiem rozgrabione i złupione.
Wszystko przeminie, mocarstwa przeminą, a ten gmach z jego skarbem wewnętrznym nie przeminie, Chyba by go strąciło z góry trzęsienie ziemi, pożar, albo inny kataklizm. Ale i kataklizm nasi przyrodnicy przewidzą...
Sprawa, jest tego rodzaju, że nie kto inny tylko ja jestem odpowiedzialny w tym ustroju społecznym za całość majątku księżniczki Sieniawianki. Tu zaś, w tym majątku spostrzegam szczerbę tak olbrzymią...
Stare hasło: — zastaw się, a postaw się! Postawimy się, panie Karolu!
Jako administrator i opiekun, jeśli nie osoby, to majątku księżniczki Sieniawianki, którą, że tak powiem, na ręku wypiastowałem, uroczyście i głośno, wobec wszystkich protestuję. Oto wszystko, co mam do powiedzenia.
Polecimy wyryć ten protest na marmurowej tablicy w głównej sieni naszego zamku Porębiany.
Ponieważ sprawa jest dokonana, a sam objekt darowizny nie wszystkim może dokładnie znany, proponuję, abyśmy wszyscy udali się do zamczyska. Obejrzymy je dokładnie, zbadamy w szczegółach, zapoznamy się na miejscu z tą ruderą, czy też z tą ideją.
Znakomity pomysł!
Idziemy!
Nie idziemy, lecz jedziemy pod samą górę. Drogi pan Karol, nasz najmilszy złośnik i ostatni już z ostatnich głosiciel liberum veto, poleci Gilowi, żeby nam tutaj przed szkołę przysłał brek. Brek zabierze nas wszystkich.
Świetnie!
Niech żyje!
Proszę państwa, — wszyscy, jak tu jesteśmy, my, ludzie nowi, my najnowsi, my jutrzejsi, my przyszli, złożymy wizytę cieniom zamarłej oligarchii.
Idziemy! Idziemy! Idziemy!
Dla czego pani po mnie przysłała? Byliśmy już za wsią, gdy nas jadących w breku dogonił jakiś człowiek. Powiedział, że pani »kazała«, żebym koniecznie i niezwłocznie wrócił do szkoły. Dla czegóż to? Wszyscy nas tam, nie wyłączając męża pani, posądzają o schadzkę.
Telegram!
Do mnie?
Tak.
Co to za telegram? Od kogo?
Doprawdy? O cóż chodzi?
Upoważnił pan profesor mego męża i mnie do otwierania telegramów i listów w sprawie kursu. Więc otwarłam.
Ależ naturalnie! (czyta) Więc przyjeżdża. I to dzisiaj. Słyszy pani, pani Dorotko? Dzisiaj!
Przyniesiono ten telegram w jakie dziesięć minut po odjeździe państwa w tym breku. Kazałam temuż człowiekowi z poczty gonić brek i pana »prosić« o przybycie do szkoły. To on »prosić« przerobił na »kazać«.
Dobrze. Ale jak tu pogodzić wszystko? Dziś przyjeżdża.
Pociąg przychodzi za dwie godziny.
Byłbym może zdążył na zamek ze wszystkimi...
Znakomicie. Dziękuję pani. Będę musiał pojechać po jego ekscelencyę.
Pan profesor pojedzie stąd za jakieś trzy kwadranse. Nie starczyłoby czasu na zwiedzenie zamku i powrót. Żarecki zajedzie tutaj przed szkołę. Na stacyę jedzie się niecałą godzinę. Zdąży pan w samą porę.
Doskonale. Dziękuję pani. Już to pani Dorota zawsze wszystko załatwi ponad wszelką pochwałę.
W tym wypadku obok obowiązków publicznych kierowały mną pobudki bardzo egoistycznej natury.
Egoistycznej? Doprawdy? Domyślam się.
Nie wiem, czy pan profesor trafnie się domyśla.
Coś mi się widzi, że ma pani jakieś plany, knuje pani jakowyś zamach na nadciągającą ekscelencyę. Proszę się przyznać. Ja jestem dobry do sekretu.
Nie. Nie mam żadnych planów, sięgających tak wysoko.
Myślałem, że pani chce stante pede, a może i przy mojej pomocy, prosić tego dygnitarza o zmianę posady, o wyższe, lepsze miejsce dla siebie i męża.
To miejsce jest, — dla mnie przynajmniej, — i w tej chwili najlepsze na świecie bożym.
Oto fenomenalna istota: zadowolona ze swego losu.
Nie powiedziałam wcale — z losu. Powiedziałam tylko: z miejsca pobytu.
Słusznie. To jest gruba różnica. Może mi się tutaj bardzo podobać, a jednak koła mojego wozu mogą się w tem miłem miejscu toczyć po grudzie.
Widzi pan profesor...
Ale wspomniała pani, że jakieś osobiste, czy nawet egoistyczne pobudki wpłynęły na wezwanie mię tutaj.
Może osobiste, a może nie...
Cóż to może być? Zachodzę w głowę nadaremnie. Niechże piękna Dorota wyzna wreszcie, bo się spalę z ciekawości. A szczerze, szczerze!
O mnie chodzi? Do licha!
Poprostu, poprostu...
Poprostu i śmiało!
Chciałam pana troszeczkę oderwać od jego zapalczywej wielbicielki.
Gdzie jest moja zapalczywa wielbicielka? Która to?
Udaje pan profesor. Udaje, że nie wie.
Pani! Pomimo mej skromności, znanej w kraju i zagranicą, muszę wyznać właśnie w pokorze ducha, iż wielbicielek mam taki nadmiar, że ma foi — nie wiem...
Ależ księżniczka!
Ta księżniczka, tutejsza, powiatowa, a nawet, że tak powiem, gminna?
My gminiacy jednę tylko mamy.
Daruje pan profesor, ale to nie są plotki. Wiedzą sąsiadki, na kogo sąsiadka zerka, do kogo wzdycha za dnia i w nocy, a nawet, dokąd zmierza.
Może ona sobie tam na kogo i zerka swem oczkiem podstarzałem i zaczerwienionem, ale zmierza poczciwości do dobrego.
Do dobrego — dla siebie.
E, — niech-no pani Dorotka da spokój! Co panią znowu ukąsiło! Czego? O co?
Pan profesor jest albo wielkie dziecko, albo wielki filut!
Jestem i dziecko niewinne i filut nie ladajaki, — a jednak tutaj nie wiem, co się święci. No, niechże już pani wszystko powie. Do reszty te ploteczki!
Księżniczka kocha się w panu. Ale — co to kocha się. Szaleje za panem.
Od niej samej.
Od niej samej! Przynajmniej źródło solidne.
A widzi pan!
I to tak jest w tym pięknym niewieścim świecie: skoro tylko jedna w kimś tam zakocha się »szalenie«, zaraz cwałuje do drugiej i opowiada jej pod największym sekretem, do ucha wszystko od góry do dołu. A ta druga...
Nie jest to tak bezmyślne i tak groteskowe, jakby się z wierzchu wydawać mogło. Czasem w tych wywnętrzeniach jest przebiegłość nieopisana, chytrość zaiste dyabelska i plan, plan, na daleką zakreślony metę.
Et! Co to tam może być za plan, zakreślony na taką, — żal się Boże! metę, jako ja, w jednej osobie docent i fizyk?
A przecież władczyni tych włości, księżniczka, pani z panów wydałaby się z rozkoszą za tegoż docenta.
Ale majątek! Majątek!
A cóż to ja jestem od tego, żebym administrował majątkiem takiej sympatycznej panny w pewnym wieku! Od tego jest ten Bęczkowski, kuty na cztery łapy! E, nie mam czasu na takie rozmówki. Dość tego!
Kiedym przed chwilą mówiła, że, odwołując pana z pod zamku na Porębianach, miałam na oku cel osobisty, prawda była w tych słowach.
Jeszczem, coprawda, tej prawdy memi krótkowzrocznemi oczyma nie dojrzał.
Mój mały paluszek mi mówił, że tam właśnie nastąpiłyby były wyznania, a nawet oświadczyny.
Czyje oświadczyny?
Oświadczyny księżniczki o rękę pana.
Boże daj mi cierpliwość!
Gdzieś tam, w narożnej baszcie, w jamie pustego okna, skąd roztacza się widok na rozległe, nieobjęte okiem dobra księżniczki, na folwarki, młyny, gorzelnie, fabrykę dachówek, fabrykę zapałek, na lasy, stawy, łąki, — padłoby czarowne słowo. Wolałam, żeby to słowo nie zostało wymówione.
Proszę pani, — słowo, gdyby nawet w sposób tak ekstra ordynaryjny, — czego nie przypuszczam wcale, — zostało wymówione, nie wydałoby melodyjnego oddźwięku. Ja nie jestem do nabycia nawet za fabrykę zapałek. Niech mi pani po starej znajomości daruje to określenie, ale paniusia robi plociuchny o tej księżniczce.
Nie. Czy to słóweczko melodyjne nie zostało już nawet bąknięte?
No? Nie przypominam sobie,
Czemuż to panu księżniczka darowała zamek? Nie nam, nie całemu gremium, lecz panu jednemu? Nie chciała inaczej, tylko tak.
A wie pani, że to jest zastanawiające. Dla czego ona mnie zapisała te Porębiany?
To była pierwsza sylaba tego słówka...
Przypuśćmyż na chwilę, że pani ma słuszność. Zachodzi pytanie małe i skromne: dla czego pani tak się lęka i trwoży o zmianę mego stanu cywilnego?
Czy mam to powiedzieć szczerze, otwarcie, bez ogródek?
Bez żadnych! Śmiało, jak do przyjaciela.
Widok krainy, pełnej bogactw, mlekiem i miodem płynącej, rozłożonej u stóp — tylko jednego Zbawiciela świata, Boga na ziemi, nie skusił, gdy go szatan nagabywał. Pan mógł ulec...
No, i?...
Mógł pan w chwili pokuszenia pomyśleć: będę czynił dobrze, będę to wszystko przetwarzał na nowe wartości, będę przebudowywał, przekształcał, będę działał. Czyż niemożliwa-by była taka myśl?
Taka myśl, moja pani Dorotko byłaby niemożliwa. Ja jestem tylko powierzchu taki niby rozlazły, prostoduszny i niedołęga. Kto wie: czy we mnie niema wewnątrz natury filuta, spryciarza, a nawet kutwy?
Otóż ta druga moja dusza powiedziałaby mi odrazu; — te, docent! — wszystkie te majątki trzyma w garści administrator Bęczkowski, czy jak mu tam, i ciebie, ewentualnego księcia małżonka, będzie trzymał w garści.
Pana-by kto utrzymał w garści!
Dziękuję za dobre słowo, ale swoją drogą ja i teraz jeszcze nie wiem, czemu pani tak bardzo boleje nad mojem ewentualnem wyjściem za księżniczkę?
Bałam się w istocie, bo pod wpływem bogactw mógłby się pan zmienić. Zmieniłby się pan napewno. Przestałby pan być sobą, sobą samym, naszym profesorem, naszym prorokiem, naszym dobrym zwiastunem, — tem, czem pan jest, — ruchem w bezczynności, pędem w zastoju, głosem w ciszy, świetlanym gońcem ze świata do kraju jałowej nudy.
Patrzcie, jakie to ja mam przymioty! Fiu-fiu... A gdzie też to pani wynalazła takie przymiotniki: świetlany ten, oczywiście, goniec — i te inne? Czy to na lekcyach gramatyki, u Ciekockiego? Pani Dorotko?
Aha?
Tu znalazłam, na tutejszej mojej pustej drodze. Że sobie jestem nauczycielką ludową, to już przez to samo nie mogę zażywać pewnych przymiotników, przynależnych do rzeczy i spraw świata wyższego, wielkiego...
Pani wie aż nadto dobrze, że ja takiemi myślami się nie zabawiam. Nie o tem wcale mowa, że pani jest nauczycielką, społecznie upośledzoną, towarzysko pokrzywdzoną i tam dalej. Pytałem się, gdzie pani znalazła górnolotne przymiotniki dla tego, ażeby się uwolnić od myśli, od podejrzenia, które mi się nasunęło niechcący.
Cóż to za podejrzenie?
A że, może i pani, czego Boże broń! kocha się we mnie?
Ta odpowiedź nie jest jasna. Przeciwnie — jest wykrętna i zagmatwana.. Przychodzi mi na myśl, że to z najprostszej zazdrości odwołała mię pani tutaj.
Telegram przyniesiono. Konie będą za pół godziny. Jestem w porządku.
Czyliż pani, najmilejsze dzieciątko, najczystszy kwiateczek tych ugorów, Dorota Smugoniowa, mogłaby w jakimś szczególe nie być w porządku?
Skądże to pan profesor nazbierał wiązankę takich górnolotnych komplimentów? Chyba nie na tutejszych ugorach. A może to już wprawa, kwiaty sztuczne, robione?
Gdzież tam! Kiedy tu jadę na te nasze idejowe ekstrawagancye, myślę z radością, nawet z rozkoszą: zobaczę Smugoniową, zajrzę w jej czyste, głębokie, mądre oczy, będę z nią i obok niej setnie, porządnie, morowo pracował.
Po co mi to pan mówi?
Ostrożność chwalebna i godna uznania.
Proszę spojrzeć: księżniczka. Lecę obces na jej spotkanie z otwartemi ramionami, pewien, że mam przed sobą duszę ludzką rozbudzoną, człowieka, ogarniętego przez szlachetność. Nagle — bęc! Wiadomość: obywatelka kocha się we mnie. Dla tego tylko to wszystko robi, jeżeli co robi, że kocha się we mnie, a nawet, o, parafiańszczyzno! chce się ze mną wyżenić.
Ludzie są ludźmi. Nie można im się dziwić. Nie należy ryczałtem potępiać.
Nie, proszę pani, — to jest wstrętne, ohydne! Wszędzie na dnie — romans, amory, tajne związki, zdrady, a przynajmniej chętki, zachcianki, marzenięta! Z wierzchu ideje, czyny, prace, — pod spodem brudne zabiegi o schadzkę i jej cel ostateczny.
Nie zawsze jest tak ohydnie, jak to pan przedstawił, gdyby nawet miłość na dnie leżała.
Miłość!
Już jest — najulubieńsze pytańko. Jak ja sobie wyż wzmiankowaną miłość przedstawiam. Bo sobie ją, oczywiście, błędnie, niewłaściwie przedstawiam i należy moje błędne patrzenie poprawić, skorygować.
Przepraszam, iż pana o to zapytałam...
Miłości nie można sobie tak, czy owak, źle, czy dobrze przedstawiać. Ona jest, skoro jest.
Tak. Ale można sobie nawet nieujawnioną, nieoczywistą przedstawić. Gdybym ja, naprzykład, jak to pan tutaj przed chwilą przypuszczał, kochała się w panu, tobym nieustannie, we śnie i na jawie myślała o tem tylko, żeby za panem iść, biegnąć, lecieć po śladach, czekać cierpliwie na pańskim progu przez długą noc, aż się pan ze snu przebudzi...
Co to jest?
Opis miłości.
Czyjej miłości?
A to jest takie ćwiczenie na temat zadany, extemporale. Ejże, pani Dorotko!
Czegóż mi pan grozi? Co mi pan zarzuci? Czy nie jestem w porządku?
Ejże, pani Dorotko! Właśnie, dziś poraz pierwszy mam wątpliwość, czy pani jest w porządku.
Niech pan będzie pewny, że już nigdy nie będę szukała sposobności, żeby z panem rozmawiać, tak, jak dziś...
Tylko dziś?
Tylko dziś!
A dziś się nie liczy.
Owszem ten dzień się liczy, gdzieś się liczy. To dzień mojej pierwszej i jedynej zdrady. Ale tak być musiało!
Dla czego być musiało?
Należała mi się za wszystko, za wszystko ta jedyna nagroda! Pół godziny czasu od chwili przyjścia pana tutaj do chwili odjazdu na stacyę kolei. Gdy konie zajadą przed dom, gdy pan wsiądzie i pojedzie, skończy się moja jedyna zdrada.
Mamy w skarbcu mądrości ludowej ostrzegające przysłowie: od łyczka do rzemyczka.
Niech pan będzie spokojny! Nie mam zamiaru oszukiwać mego męża, zdradzać go w znany sposób, idąc od łyczka do rzemyczka. Nie mam zamiaru opuszczać mego dziecka. Nie mam zamiaru przerywać, ani skazić moich obowiązków..
Tylko mieć na ustroniu małą, szlachetną platonijkę...
Chciałam mieć na ustroniu, — w ciągu mojego całego ciemnego życia tę oto półgodziny sam na sam rozmowy z panem.
Koniecznie musiała pani sekret swój wypowiedzieć, jeżeli już nie komu innemu, to mnie oto, żeby na dnie naszej znajomości leżało to, czego się tak obawiałem.
Nie koniecznie samo tylko gadulstwo było przyczyną mych zwierzeń, zaraz powiem, co jeszcze...
Po cóż pan przychodził na tę tu smutną, pustą wieś, gdzie się nic nie dzieje, gdzie się życie pospolite, jak młyńskie koło obraca? Po co pan przyszedł ze swemi cudnemi oczyma, ze swym radosnym uśmiechem, z tą głową owianą, wiecznie nowemi myślami? Po co? Wstąpił pan na to jałowe pastwisko codzienności mego życia i chce pan, żebym ja pana nie dostrzegła, nie zauważyła?
A więc to z nudów?...
Tak, z nudów. Z dukania miesiącami, kwartałami, półroczami chłopskich dzieci — a, be, ce, de... Przez całą mroczną, dżdżystą jesień... To z krótkich, szarych dni zimy, kiedy się nic nie przydarza, tylko rozmowa o drożyźnie, o mleku, chlebie, cukrze i mięsie, o bieliźnie i obuwiu, o nafcie i ubraniu. To z tego.
Rozumiem. Ja jestem dobrym przewodnikiem, odprowadzającym nadmiar sił duszy tam, daleko... (Łagodnie) A to panią napadło jeszcze w zeszłym roku, czy dopiero teraz?
Jeszcze w zeszłym roku. Jak tylko pan przyjechał. Jakem pana zobaczyła..
Jakem pana zobaczyła, jakem posłuchała, co pan nam mówi, jak pan mówi, czem pan jest, czem ja jestem, ogarnął mię wściekły wicher, zdusił mię żal. Spostrzegłam, żem swoje życie zmarnowała. Spostrzegłam, żem swoje życie cisnęła w to wioskowe bojorko!
A przecież po to tutaj przychodzimy wszyscy, żeby wam powiedzieć, że to nieprawda, że wasze życie jest bogate, że wy jesteście najcenniejszym organem, solą tej ziemi... Ale co! Nie może się pani tego wyzbyć?
Nie mogę! Gdy pan w zeszłym roku odjechał, porwała mię tak straszliwa tęsknota, żem była wprost bez rozumu. Chodziłam drogą, którą pan odjechał, wlokłam się jej kolejami i patrzyłam w tę pustą, siwą przestrzeń, w której pan przepadł. Liczyłam dnie, tygodnie, spychałam z ramion miesiące, czekając na wiosnę. Chodziłam w zimie na porębiański zamek. Są tam schody zburzone na kwadratową wieżę. Wchodziłam na szczyt i z jednego pustego okna patrzyłam w pańską stronę. Zdawało mi się... takie głupie złudzenie!... że jeśli wejdę wyżej, najwyżej, to coś zobaczę, większy kawałek ziemi, który jest bliżej pana...
Pan, jako człowiek uczony, wie, jak się co bada i jak się zbadane nazywa. My prostaki żyjemy byle czem, romantyką, sentymentalizmem...
No, i co tu teraz robić?
Z czem co robić?
Z temi pani amorami! Bieda, jak mi Bóg miły!
Czyż w samej rzeczy taka bieda?
Ale jeszcze jaka! Wszystko się teraz popsuje... I żebym też ja, do dyaska! samochcąc taką pani biedę zrobił...
Będę szczęśliwa, jeżeli panu będzie troszeczkę żal...
Pani będzie szczęśliwa, jeżeli mnie będzie troszeczkę żal. Bardzo to jest godny motyw do szczęścia. Żebym niby i ja ze swymi znowu sentymentami nadał się pod szkło mikroskopu.
Oho — nawet już z łańcucha.
Tak, z łańcucha! Jak pies, przykuty do miejsca! Mogłabym przecie...
Śmiało, śmiało!
Miałam już takie chwile w ciągu ubiegłej zimy. Gdy mię opętała najostateczniejsza niecierpliwość, mówiłam sobie: jest jeszcze jedno wyjście...
A jest jakieś wyjście...
Jest takie wyjście: zabrać się, tak jak stoję, dziecko na rękę, pójść na stacyę, pojechać tam i usiąść, jak żebraczka na pańskim progu.
Na moim progu? Biada! Najprzód ja nie mam żadnego progu, bo w warszawskich mieszkaniach progów niema, więc usiadłaby pani na schodach. Ja zaś mieszkam z kolegą we dwu klitkach...
Widzi pan, coby to był za skandal!
Właśnie! Musi pan coś takiego zrobić, żeby się ten mój nastrój już tej zimy nie powtórzył.
Cóż ja nieszczęsny mogę zrobić »takiego«. Jestem bezsilny, jestem ciemny, jak tabaka w rogu.
Pan, który może wszystko, może spełnić i to, żebym ja jakoś oprzytomniała...
Ciągle pani wmawia we mnie, że ja mogę wszystko. Co ja mogę, co mogę?
Pan ma taką siłę, jaką miewali prorocy, apostołowie, święci mężowie. Może pan rzucać urok, to może pan także położyć ręce na mojej głowie i odczynić urok.
Wie pani wszystko to dobrze, ale przecież ja kabotynem nie byłem i nie będę. Niechże pani się uspokoi.
Czyliż pan niema siły i władzy proroka, cudotwórcy? Stał oto tutaj na pustej górze zburzony przed setkami lat magnacki zamek. Pradziadowie obecnego pokolenia tutejszych ludzi widzieli już ten zamek w gruzach. Magnaci i ubodzy ludzie przechodzili i przejeżdżali obok tego zamku w gruzach. Gruzy te stały na widnokręgu, gdy królowie polscy władali tym krajem. Gruzy stały podczas całej długiej niewoli. Gruzy te oświetliło słońce wolności. Nie było nikogo, ktoby się wzruszył ich widokiem. Dopiero pan, sam jeden, przyszedł do nich, położył na nie ręce swoje. I ożyją, jako dom święty, jako sygnał dla całej polskiej ziemi...
Terefere, terefere... Księżniczka, zadurzywszy się we mnie, postanowiła zrobić mi prezent i oto...
Profesorowie, których pan tutaj zgromadził — czyliż nie są dowodem pańskiej władzy duchowej? Gdyby nie pan, byliby pracownikami, każdy w swej specjalności. Przeżyliby życie, nie wiedząc, czem są i jaką posiadają siłę. Pan z nich uczynił organizm, działający w dobrej woli, bez niczyjego rozkazu i nie szukający nagrody.
Sami się uczynili tym organizmem, właśnie bez mojego rozkazu! Co też to pani za hymny na moją cześć wyśpiewuje.
Ja dobrze wiem, co wyśpiewuję i wiem, jako przebiegła kobieta, że wyśpiewuję prawdę. A trzecie pańskie dzieło, my, uczniowie.
W istocie! Zwłaszcza uczenice...
Uczniowie i uczenice. Pan jest ogrodnikiem tych dusz rozbudzonych. Ze zwyczajnych kołków, płonek, kłączów, z karjerowiczów i prostaków, z leniwców i oślaków wytworzył pan zastęp świadomych pracowników, hufiec entuzjastów, grono badaczów...
I tak dalej i tak dalej...
Wymienię panu Grzegorza Zielonkę, Pawełka Smalskiego, Ryka, Władka Wronę... Każdy z nich, to w swoim światku Przełęcki w miniaturze.
No — wjęc co? Tęgie chłopaki! Niech im Bóg da zdrowie i wszystko dobre!
Czy ta cała czereda pańskich słuchaczów byłaby tem, czem jest, gdyby nie pan? To pan swemi wykładami o tajemniczych, wielkich odkryciach, o potężnych naukach porwał ich za sobą. Ta cała młodzież — to jest pan. Za pana, za pańskie imię każdy z nich gotów umrzeć. Pan jest ich bożyszczem. Bo pan wyciągnął swe ręce nad nimi i duch mocny z rąk pańskich na nich spłynął.
Duch potężny mieszka w panu i spływa na ludzi. Cokolwiek pan zacznie, spełniać się musi. Pan ma w sobie moc. Dla tego to ja, dla tego... ośmieliłam się na tę rozmowę. Chcę pana błagać...
O co?
Żeby pan wyciągnął swe ręce, żeby pan nałożył swe ręce na moją głowę i zdjął ze mnie opętanie...
I tę oto grzesznicę ja, zaślepiony, poczytywałem za najrozsądniejszą, najtrzeźwiejszą nauczycielkę z całego grona.
Chcę znów być taką!
A nałożenie moich wszechwładnych rąk ma to sprawić? O, kobiety! O, dziwaczne stwory boże! Dąży to wiecznie, wszędzie i ciągle do miłości, do obnażenia się sromotnego, do zmazy, zbrudzenia, splątania, zepsucia! (kładzie ręce na głowie Smugoniowej. Mówi zcicha:) Rozkazuję ci, biedne serce, ucisz się! Chcę, — bądź sobą. Odwróć się odemnie! Chcę, — zapomnij... (Podnosi rękami głowę Smugoniowej i patrzy w jej oczy. Uśmiech obojga). I cóż?
A niechże pani nie robi ze siebie takiej znowu ofiarki! Ja jestem także człowiekiem z krwi i kości.
Doprawdy? Ja myślałam, że pan jest tylko profesorem i tylko ideałem.
Niechże piękna Dorota, już odczyniona z uroku, już uspokojona i na swojem miejscu, — będzie grzeczna, to jej powiem coś wesołego.
Będę przez całe życie najgrzeczniejszą z grzecznych.
Otóż... Cóż to ja chciałem powiedzieć? A może już wogóle o tych rzeczach nie mówić?
Proszę powiedzieć! Proszę! Proszę!
Cóż ja mam począć z prośbą tych czarujących oczu? Co mam powiedzieć tym usteczkom różanym? Jakże mam uciszyć to serce szczerozłote, żeby się już nie szarpało?
Niech pan mi powie prawdę!
Dziś, tylko dziś można wszystko powiedzieć.
A potem co?
Potem już będzie milczenie.
I smutek jeszcze większy, zimy jeszcze dłuższe, jesienie jeszcze bardziej puste...
To niech sobie będą!
Chciałem powiedzieć coś wesołego o tem, dla czego unikałem zawsze rozmowy z panią, dla czego chciałem wszystko zadeptać, zaszastać nogami, zamazać i zakrzyczeć...
Co zakrzyczeć?
No, co zakrzyczeć, to zakrzyczeć... Pani ma dziecko!
Nie skrzywdzę nigdy mego dziecka!
Ach, cóż za wielkiego dokona pani poświęcenia!
Jeżeli mi pan każe zostać tutaj, zostanę i będę tamtemu człowiekowi wierną i posłuszną. Jeżeli pan mi każe pójść za sobą, pójdę wszędzie. Będę sługą, popychadłem, czemkolwiek mi pan być rozkaże!
A dziecko?
Dziecko tylko wezmę ze sobą. Więcej nic a nic!
A Smugoń?
Nie wiem! Nic nie wiem. Jeżeli mi pan każe samej jednej być w świecie, będę sama. Umiem być sama. Będę gdziekolwiek pracowała. Umiem ciężko pracować. Bylebym mogła być w pobliżu, bylebym mogła pana widywać, bylebym mogła... aż do mej śmierci...
Kazał, każe... Otóż i jestem wszechwładnym monarchą, który, według swego widzenia rzeczy, według kaprysu, może kazać, co tylko chce. Rozkazuj-że, królu!
Tylko jedno słowo!
Wszystko jedno, co będzie! Od chwili, gdy pan nałożył na moją głowę swe ręce, wiatr szczęścia przeniknął mię do szpiku kości. Niczego się nie boję! Jestem mocna, jak pan.
Widocznie cały mój fluid przeleciał na panią, bo ja teraz właśnie jestem strapiony.
Czy podobna?
A tak! Nie wiem, co robić? Muszę zebrać myśli, muszę samego siebie odnaleźć. Och, wy, zwodnice, anioły, lekkoduchy, paple! Nie umiecie nic uszanować, nie umiecie samej miłości uszanować! Nie umiecie ukryć w głębi siebie piękna tajemnicy miłosnej!
O, Boże! Cóżem zrobiła!
Zaraz! Muszę klepki zebrać...
Mój mąż idzie...
A mąż idzie... Ten może jakoś będzie pomocny w tej sprawie.
Co? Wrócił pan z zamku na piechotę?
Wróciłem z zamku...
Nie rozumiem, dla czegoś stamtąd odszedł?
Wyjdź stąd! Pójdziesz na wieś i każesz sołtysowi, żeby zgromadził wszystkie dzieci szkolne przed szkołą. Sam niech tu będzie za godzinę. Minister przyjeżdża.
Oto forma zachowania się względem kobiety, godna ciebie! (Wychodzi)
Istotnie, pański sposób zachowania się względem kobiety nie należy do zbyt wytwornych.
Jeszczem się od pana lepszego nie nauczył.
Szkoda.
Rozmawiałem tutaj długo z pańską żoną. Tak jest. Jeżeli pan tę rozmowę chcesz nazywać spotkaniem, to ją pan tak nazywaj.
Milcz pan!
Panu by raczej należała się ta rada, bo głos podnosisz.
Nie umiem mleć językiem tak, jak pan. Mówię poprostu, od samego dna mojej krzywdy?
Jakiej krzywdy?
Krzywdy! (Zbliża się do Przełęckiego) Czym ja pana szukał, czym ja szedł na spotkanie pańskie, czym ja pana wzywał, czym się panu narzucał? Żyłem tu i pracowałem poprostu, ze wszystkich moich sił, — za światem, w tej dziurze, zdala od was. Pan tu przyszedłeś!
Tak jest, ja tu przyszedłem.
Ze wzniosłemi idejami? Prawda? Z całą torbą wzniosłych haseł! Z całym worem zasad, prawd, nakazów.
A poza temi wszystkiemi idejami, maksymami i pewnikami kryło się jedno: szukanie miłosnych przygód!
Nie. Tak powiedzieć nie można. Gdzież, jaki przykład?
Tu przykład! Na tej kobiecie! Była najlepszą żoną, najtkliwszą matką naszego dziecka, najżarliwszą nauczycielką, pracownicą w naszym twardym zawodzie, jakiej ze świecą nie znajdzie! Od zeszłego roku, skoro tylko pan zjawiłeś się ze swymi wykładami, ta kobieta przepadła!
Jakże się to stać mogło, żeby moje, jak pan twierdzi, ideje, które zmierzały do pogłębienia, polepszenia, udoskonalenia wpływu szkoły i wartości nauczycieli, mogły właśnie tak wszystko zepsuć!
To ja właśnie pytam się pana, jak się to stało.
Nie mam na to odpowiedzi. A raczej — znalazłbym może na to odpowiedź, gdyby mi pan swe zarzuty wyłożył.
Czyż mogłem tyle złego narobić? Czem? Czy odebrałem panu żonę?
Nie odebrałeś mi pan może jej ciała, bo na to jest jeszcze za uczciwa, — albo jeszcześ jej pan nie zdołał swemi wybiegami zdeprawować, — ale zabrałeś mi jej duszę!
To pan z kolei odbierz mi tę jej duszę, jeżeli czujesz się jej godnym.
Nie umiem! Nie umiem, przemądrzały profesorze, znakomity kuglarzu, świetny apostole frazesów o względności wszystkiego. Jestem prosty, jak dąbczak w lesie, głupi, jak pień, prostolinijny, ordynarny, wiejski belfer.
Czy pan sądzisz, że ja specyalnie na pańską żonę zastawiałem sieci moich frazesów, czy na nią wyjątkowo polowałem zapomocą kuglarstw ideowych?
I tego nie wiem. To jedno jest dla mnie jasne, jak ten dzień, oczywiste, dotykalne, że od zeszłego roku zmieniła się zupełnie. Inny człowiek! Żyje tu, pracuje, uczy w szkole, mieszka ze mną, opiekuje się dzieckiem, nawet jest dla mnie wierną żoną, ale to już jest inny człowiek. Obcy człowiek!
Zdarza się! Zdarza się, że trup tu gości, a dusza błądzi gdzieś daleko, daleko, o setki i setki mil. Zdarza się, że tu ciało śni jakiś okropny, przyziemny, doczesny sen, a dusza błądzi, żyje, pląsa, raduje się tam, o setki i setki mil, w jakichciś niebiosach swoich. O, dola moja, dolo!... (szlocha).
Panie! Ocknij się pan. Rozmawiajmy.
O czemże ja z panem mam rozmawiać?
O tej właśnie pańskiej doli. Czy żona pańska jest zalotna?
Wcale nie! Właśnie że nie! To była zawsze najuczciwsza, najczystsza dziewczyna, najszlachetniejsza kobieta. Czyż jabym stał, czybym się tak rozpadał o zalotnicę?
Więc tylko ja jeden miałem na nią tak fatalny wpływ, że się dla pana do cna, do gruntu zmieniła? Tylko ja?
Pan!
Moje tutaj wykłady, moje zabiegi, rozmowy, wszystkie owe figle idejowe, które stroić tutaj zacząłem, tak na nią wpłynęły, że się dla pana zmieniła, a obróciła oczy na mnie?
Chcesz pan wycisnąć ze mnie te zeznania, żeby się cieszyć, upajać swym triumfem, a moją gorzką nędzą?
Hm... Triumfem i nędzą...
A ja pana z kolei zapytam: czy pan się w niej kochasz?
Ja?
Prawdę!
Tak. Ja ją kocham. Od czasu przybycia tutaj, od pierwszego spojrzenia... Nigdy jej tego nie powiedziałem, a mówię panu, bo tak jest. (Smugoń chce odejść). Słuchaj pan i pociesz się! Skoro ja jeden tak fatalny wpływ na pańską żonę wywarłem, a innych flirtów ona nie uprawia, to skoro sobie stąd pójdę na złamanie karku i oko wasze już mię więcej nie zobaczy, to wszystko z czasem wróci do dawnego ładu.
Wszystko wróci do normy.
Ach, — gdzież tam!
Złożę tu w pańskie ręce niepisany akt między nami dwoma, że mię ona — (szeptem) — nigdy, nigdzie nie zobaczy za życia. Taka będzie moja szczera wola. To nie ze strachu przed panem, nie dla przebłagania pańskiego gniewu, lecz dla tego, mój mości panie, któryś tu grubo hałasował, że takie są moje obyczaje.
Na nic mi to, na nic! To ze wszystkiego najgorsze. Cóż to pomoże, choćbyś pan znikł i przepadł, jak mara? Będzie marę kochała! Marę właśnie! Wyolbrzymiejesz na półboga! Będzie za marą tęskniła aż do śmierci. Ja ją dobrze znam. Ja wiem. Ach, a po tej dzisiejszej scenie, kiedy się domyśli, żeśmy taki pakt zawarli. A domyśli się tajnym zmysłem wszystkiego, lepiej, niżby na własne uszy słyszała.
Sam pan widzisz. Cóż ja więcej mogę zrobić?
W istocie. Pan już nic więcej nie możesz zrobić. Chyba ja sam.
Co?
Zabiorę ją, zabiorę dziecko i wyjadę, dokąd oczy poniosą. Do Ameryki. Od waszych tutaj wzniosłych zamierzeń, od waszych chwalebnych kursów ucieknę na koniec świata. Może tam za morzami, za górami zapomni!
Od naszych tutaj wzniosłych zamierzeń, od naszych chwalebnych kursów trzeba uciekać na koniec świata. Dobry skutek!
Wartość skutku świadczy o wartości przyczyny.
Tak. W polu pańskiej logiki na to wychodzi. (Zapala papierosa) Panie Smugoń! A na to nie mógłbyś się zdobyć, żeby na grę uczuć kobiety, męską grą odpowiedzieć? Ona ci odebrała swoją duszę, rozwiodła swoją duszę z pańską duszą. Odbierz jej pan swoją!
A żeby ona z pańską duszą się złączyła, w pańskie ręce przeszła.
Skoro sam pan mówisz, że dusza jej od pana odeszła, a przeszła do mnie, to pewnie, że w polu mojej logiki, tak być powinno.
Do tego to pan zmierzasz!
Chcesz pan tę sprawę rozwikłać! Mało miałeś świata, mało kobiet na nim, pięknych, mądrych, bogatych, rozpustnic i ladacznic! Tu przyszedłeś, — profesorze, — do szkoły wiejskiej, żeby sprawę mojego życia rozwikłać! Przeklęty uwodzicielu!
Mocnoś mię pan zajechał! I słusznie. (Po chwili) A więc pan żadną miarą nie możesz rozstać się z tą kobietą?
Nie!
Nawet gdyby pana porzuciła?
Nie mogę bez niej żyć! Życie bez niej, to już nie życie, to dla mnie śmierć. (Pokornie) Mamy dziecko, małego chłopczyka, — Jasia.
Trzeba tego małego chłopczyka, Jasia, wziąć na ręce.
Jego, — panie! Cóż panu zawiniło to dziecko?
Pan, który na wszystko masz sposób, który umiesz rozwiązywać najtrudniejsze zawiłości swoim niezwykłym rozumem, nie gub nas, mnie, mej żony, mego syna. Zaklinam pana! Będę panu przez całe moje życie, jak pies, wiernie służył...
Znowu to samo. Rozum, który mi wciąż łaskawie przypisujecie wszyscy, stał się moim tyranem, mści się na mnie. Mam oto, — spojrzyj pan! — wykonać naraz dwie prace: mam sprawić, żeby pańska żona pana nanowo pokochała taką samą miłością, jaką dawniej żywiła. To jedno. A z drugiej strony mam sprawić, żeby do mnie właśnie nabrała obrzydzenia, wstrętu, pogardy, (w zamyśleniu) To jest drugie. Prawda, nieszczęśliwy małżonku?
Wiem to jedno, że tu leży moja krzywda.
Krzywda, której wcale nie jestem winien.
A któż?
Ja się pana zapytam, jak mężczyzna mężczyzny: czy na pana nigdy nie wywarła wrażenia cudna obca kobieta, nieznajoma przechodząca ulicą? Czy pana nigdy nie kusił dyabeł, żeby się obejrzeć, przypatrzeć się jej, a potem myśleć sekretnie, a nawet nie myśleć, lecz tajnie chcieć zaznajomienia się, rozmowy, zabawy z taką kobietą? Tak poprawdzie, bez świadków... Panie Smugoń!
To pan niby tak z Dorotą?
Nie o mnie mowa, lecz o panu. Gdyby do pana w mig po takiem pańskiem spojrzeniu na obcą kobietę podskoczył ktoś, jakiś mężczyzna i rzucał panu w oczy zniewagi, zadawał twarde kwestye, żeś go pan skrzywdził. Czy nie poczytywałbyś pan takiego za natręta. Pomyśl pan, zastanów się i odpowiedz.
Sam sobie pan odpowiedz. Ja wiem jedno, jedno rozumiem, że muszę stąd z moją rodziną uciekać. Gdybym tu został, zginę i moi poginą. Śmierć tu na mnie czeka w ciągu długiej jesieni i długiej zimy.
W ciągu długiej jesieni i długiej zimy. Tak.
Sława, sława powszechna...
Będą o panu trąbiły gazety, będą się panem interesowały władze. Już się zainteresowały! Ekscelencya przyjeżdża, żeby pańskie dzieła podziwiać, żeby je własnemi oczyma zmierzyć.
Sława moja, złota sława...
Tylko ja jeden w oczy ci powiem...
Nie spiesz się pan. Mamy czas. Cokolwiek się stanie, masz pan pilnie uważać na skutki. Niczemu nie przeszkadzaj. Patrz swego. Ale pan jeden będziesz rozumiał sens tego wszystkiego. Ten sens schowaj sobie na pamiątkę po mnie, a nikomu go nie wydaj.
Furmanka zajechała po pana. Wsiadaj pan i jedź na dworzec po ekscelencyę.
Nie pojadę.
Jakto? Przecie minister przyjeżdża tym pociągiem. Jakem wracał z zamkowej góry zawołał na mnie z okna biura pocztowego urzędnik poczty. Powiedział mi, jakiej to wagi telegram do pana przyszedł. Spiesz się pan.
Powiedziałem już, że nie pojadę.
Panie! Przecie to minister przyjeżdża! Zastanów się!
Nie pojadę. Pan jedź po niego. Pan, tutejszy gospodarz.
Ja? (z wahaniem) A no — dobrze. Ja mogę pojechać. Powiedziałbym, że w zastępstwie pana profesora, który zaniemógł.
Powiedz pan, że jesteś delegowany przez nas wszystkich, profesorów. Wszystkich profesorów, uważasz pan? Jedź pan, bo mógłbyś, czego Boże broń! spóźnić się. Jedź-że pan!
Dobrze. To ja jadę. Ale możeby rzeczywiście pan profesor...
Co?!
Idź pan, powiedz pani Dorocie, że tu ma przyjść na rozmowę ze mną. Boisz się pan, że to będzie schadzka? No, idźże już! (Z gniewem) Ruszaj pan! Przeszkadzasz mi!
Jestem!
Czy mąż pani pojechał na stacyę?
Wsiadł na bryczkę i odjeżdża, (słychać turkot) Powiedział mi, żebym tutaj przyszła...
Musimy się porozumieć...
Cóż on mówił. Co mówił?
Mąż pani?
Lękamy się troszeczkę...
Lękam się! Nie należę do tak lękliwych, ale sam pan chyba rozumie...
Rozumiem. Otóż wszystko się ułożyło bardzo pomyślnie. Lepiej nawet, niż można było przypuszczać.
Doprawdy? O mój Boże!
Doszliśmy do porozumienia w głównych punktach. Ale to brutal, prowincyonalny małżonek, parafiański rogacz...
Jakto — »rogacz«?
Czy czarująca Dora trwa w swych uczuciach?
Trwam!
A więc, — niema co, — wyjeżdżamy!
Oczywiście! Jakież jest inne wyjście z tego galimatyasu? On tu sobie chciał w łeb strzelać, to znowu krzyczał, że razem z panią i synem wyjedzie do Ameryki...
Do Ameryki?
Ale, co najważniejsze, nie chce nam oddać dziecka.
Jakto — nam?
No, mnie i pani.
A czyż to i o tem była mowa? O Jasiu?!
Czyliż o tem mogło nie być mowy? Stawiał on pewne warunki. Stawiałem i ja warunki. Bardzo trudną miałem przeprawę z tym belfrzyną. Na odebranie mu dziecka trudno mi było nalegać, więc też bardzo mięko oponowałem, kiedy kategorycznie odmawiał.
Cóż się to dzieje ze mną!...
Bądź co bądź — ja miałbym wychowywać jego jedynaka, ja obcy? On jest ojcem. A cóż ja? Nie wiem jak pani...
Ja się z dzieckiem nigdy, przenigdy nie rozstanę!
Najdroższe, najtkliwsze serce! Tak się to mów dziś... Dziś! Ale życie nasze tam będzie piękne, wesołe i długie. Któż to wie, czy mały Jasio nie byłby nam przeszkodą, zawadą...
Moje dziecko przeszkodą, zawadą — dla mnie. Co też pan mówi!
Teraz, gdy się tu spędza jesienie i zimy, dziecko jest światem, poza którym prawdziwego świata nie widać. Ale gdy się śliczna Dora znajdzie na rzeczywistym świecie, ten świat, zaręczam, przesłoni bardzo dobrze małego Jasia.
Doprawdy, pan mi ubliża! Nawet nie rozumiem jak można...
Ale pan... Ale ty — nicbyś przecież nie miał przeciwko temu, żebym ja Jasia zabrała?
Owszem... Nicbym nie miał. Ale skądże! O ile sił nam starczy, no, i o ile... (śmieje się ironicznie) Smugoń pozwoli...
Przysięgam! Czuję się na siłach. Będę pracowała!
Wciąż pracowała i pracowała... Ciągle o tych pracowaniach! Ja lubię pracę, ale w miarę. Muszę jednak wyznać, choć to dziwnie brzmi w ustach pedagoga, nie lubię, a nawet nie znoszę małych dzieci.
Mój Boże! Ale Jaś, to taki słodki chłopczyna.
Dla tkliwej matki zawsze jej synek, to wyjątkowo słodki chłopczyna. Zresztą ja wierzę, najzupełniej wierzę, że ten mały ma słodki, to znaczy miły charakter. Znam go przecie — w istocie miły fryc.
On jest taki cichy, taki grzeczny, taki układny!
Układny — niewątpliwie. Ale jak tu będzie połączyć jego pobyt w mym domu, z moją figurą fizyczną i prawną? A ojciec? W jakimże to charakterze Jasio będzie u nas? Twój syn — pewnie. Pamięta pani te cudne słowa: — »Gdy dziecię z płaczem ojca zawoła, cóż mu nieszczęsna odpowie?«
Pan chyba umyślnie mrozi mi krew w żyłach.
O zaraz »mrozi krew w żyłach...« Chodzi o to, żeby decydując się na krok stanowczy, na krok ostateczny postawić go mocno, pewnie, świadomie.
Nie możesz pozbawić mię Jasia! Ja bez niego — nie mogę!
Dosyć już o tym Jasiu! Mówmy o rzeczach wesołych, o naszem przyszłem życiu. O naszem życiu wspólnem, pełnem radości nieskończonej.
Jabym pragnęła... Mój sen spełnia się... Ale... coś takiego... Tak to nagle przyszło... Mam wrażenie, że deski podłogi, na których stoję, ktoś mi nagle z pod nóg wyrwał.
Przecie jeżeli zerwać ten stosunek, to dla czegoś zgoła innego, najzupełniej odmiennego. Nie można być bez końca, bez odmiany wychowawczynią, pielęgniarką nauczycielką. Musisz poznać życie w jego blasku, pięknie, w jego wirze. Bo tutaj... Mnie się wydaje, że tutaj, że nasze rozkoszne sam na sam urocza Dora radaby mieć w formie hieratycznej, podniosłej, uroczystej i przepisanej przez dostojne paragrafy.
Proszę się ze mnie nie wyśmiewać.
Któżby się śmiał wyśmiewać z tego cudu...
Co my robimy! Boże miłosierny, odpuść mi! Tu w szkole... całuję się z obcym...
Oto właśnie... Nauczycielka! Cha-cha...
Proszę się nie dziwić. Tak przywykłam do tych ławek, pełnych dzieci... Zdawało mi się, że dzieci patrzą...
Proszę się uspokoić i raz wyjść z tego... dzieciństwa...
Ja panu powiem prawdę. Ten pierwszy pocałunek nie sprawił mi rozkoszy. Przeciwnie... Taki musiał być pocałunek Judasza.
Ja o tej chwili tak strasznie... tak strasznie... dawno marzyłam...
Bo ty, dziecko, zdolna jesteś do upajania się uczuciami, nie do upajania się pocałunkami... Ale to się zmieni. To się zmieni...
Jak pan zechce, tak będzie...
Jak pan zechce... Otóż pan zechce cię wprowadzić w życie. Będziemy troszeczkę hulać... Bo ja jestem człowiek wesoły, nawet pusty. Lubię knajpować nocami, patrzeć na tłum pijany, tangujący, shimmujący, jawujący, gdy wszyscy musują, jak szampańskie wino. Dym, gwar, dowcip, pękają niezrównane, jedyne w swoim rodzaju określenia, których za dnia się nie usłyszy. Piją wszyscy, piją artyści i uczeni, subtelni poeci i wyszukane snobinety. Późna noc...
I to ja... tam?... Ja jestem taka prosta, taka z prowincyi...
Nauczymy się wszystkiego. Jedna noc starczy ci za całe kursy.
I jakże to? My tu z mężem stoimy na czele towarzystwa przeciwpijackiego. Oduczyliśmy od wódki chłopów z kilku okolicznych wsi.
No, chłopów! Chłopów! Chłop nie powinien pić. Ale tam, moje dzieciątko, niepodobna nie pić. Cóżby człowiek robił, jakby się czuł wśród wykwintnych ludzi, wśród kwiatu kultury, wśród najsubtelniejszych pomazańców cywilizacji, którzy ryczą, wyją, ośliniają się pocałunkami, gadają niestworzone banialuki, a nawet rozbierają się do naga...
I to ja... tam?... A gdzież Jaś... wtedy?
Znowu ten utrapiony Jaś?
Ja... późno w nocy hulam... A jeśli on tu zacznie płakać?
Ty robisz na mnie wrażenie tych majolikowych figurynek Łukasza della Robbia, skrępowanych powijakami od stóp do głów. Długo trzeba będzie jeden po drugim odwijać te powijaki.
Możebym ja z Jasiem mogła mieszkać osobno? Zupełnie osobno...
W głowie mi się kręci. Zburzyłam wszystko. A teraz..
To tak wydaje się w pierwszej chwili. Później przyzwyczaisz się i zapomnisz.
O czem zapomnę?
O całym tutejszym parafiańskim świecie uczuć i myśli. Będę w tem, że zapomnisz.
Niektórych parafiańskich przyzwyczajeń nawet pan nie zdoła ze mnie wykorzenić.
Sama pani mówiła tutaj, że ja zdołam dokonać wszystkiego, co zamierzę.
Niech pan nie będzie taki dla mnie okrutny, taki nieznany, taki obcy! W pańskich oczach, jest coś z Judasza... Pan chyba umyślnie chce mię przerazić, ukazać mi piekło mego upadku.
Jest już i »piekło upadku«... Umówiliśmy się ze Smugoniem, że dziś dam mu ostateczną odpowiedź...
Opuścił nas pan profesor w najważniejszej chwili.
Musiałem, pani.
Wielka szkoda! Oglądaliśmy uważnie i pilnie pański zamek. Niestety, bez właściciela.
Nic nie wiemy, z której to wieży będzie pan dawał okolicy swe świetlne sygnały. Czy to z tej narożnej?
Żałuję, że nie mogłem czynić honorów domu, czy tam honorów gruzów, ale trudno.
No, mogłeś kolega, co prawda, znaleźć chwilę...
Oderwać się od obowiązków tutaj na dole i wstąpić na górę.
Nie mogłem. Otrzymałem telegram, że jego ekscelencya, pan minister przyjeżdża.
A to co innego! Tutaj przyjeżdża?
I nic. Posłaliśmy z panią Smugoniową konie na dworzec. Pan Smugoń pojechał.
Pan Smugoń pojechał? Dobre sobie! My wszyscy siedzimy tutaj, a pan Smugoń pojechał. Trzeba było, żeby ktoś z nas pojechał!
Wszyscy powinniśmy byli pojechać na stacyę!
Powinniśmy byli nie tylko pojechać, ale rozstawić się szeregiem na kilometr przed stacyą i powiewać chustkami do nosa. Nie zrobiliśmy tego. Zaniedbaliśmy się w naszych obowiązkach. Trudno.
Kpinki kpinkami, a co się komu należy, to mu trzeba oddać. Za zaborców, — gdyby jakiś tam minister przyjeżdżał, toby wszyscy podwładni istotnie stali w szeregu, trzymając »ruki po szwam«. Jak swoja władza, to zaraz i swojskie kpinki.
Swoja władza! Swoja władza!
Tylko, proszę cię, Przełęcki, bez tych tam!...
Ja nie mogłem jednocześnie wyrywać na zamek po panów i konie wysyłać. Jeszcze jest czas. Jeszcze pociąg na stacyę nie przyszedł. Dopiero wyszedł z poprzedniej. Pędźcie, koledzy! Możecie jeszcze zdążyć.
Rychło wczas!
W najgorszym razie spotkacie ekscelencyę w drodze do szkoły. Cóż to szkodzi! To będzie jeszcze bardziej wzruszające.
Są tutaj do rozporządzenia moje konie.
O! Są konie do rozporządzenia. Pomkniecie, jako huragan zbiorowych uczuć należnych — i zdążycie.
To jedźmy w samej rzeczy, jeżeli pani pozwoli...
Proszę! Proszę!
Przełęcki! Wsiadajcie pierwszy.
Ja nie pojadę.
Chce, żeby ekscelencya do niego, nie on do ekscelencyi.
A żebyś wiedział, geologu!
Więc jak? Jedziemy?
Rzeczywiście, jest już trochę późno. Nie możemy wyskakiwać na pół drogi!
Gdyby panowie jechali, to trzebaby natychmiast.
Zrobiliśmy rzecz niewłaściwą, nietaktowną.
Licho wie, po jakiemu to jest!
Niby to jedno nas tłomaczy, że jesteśmy tutaj, jako grupa ludzi, pracująca prywatnie.
Skoro minister do tej grupy przyjeżdża, to już ona nie jest grupą prywatną.
Usprawiedliwimy się. Bo przecie w istocie późnośmy się dowiedzieli.
Właśnie! Będzie o czem mówić. Sprawa naszej prezentacyi zejdzie na plan drugi.
Może to i lepiej, żeśmy nie wyskoczyli, jak na galówkę.
Lepiej nie lepiej...
Teraz już koledzy znajdują, że lepiej się stało.
Mój Jasiu! Złego się nic nie stało. Pan Smugoń jest tu stałym urzędnikiem państwowym i on wysokiego gościa przyjmuje na dworcu. A my tu sobie jesteśmy bractwem dobrej woli. Więc tu na miejscu czekamy. Jesteśmy na wakacyach, więc tu na miejscu...
A wiecie koledzy, że w tem jest sens, co tu kolega Kleniewicz wyłożył. Doprawdy, jest sens. Tu, na miejscu.
Trzeba tylko, żeby kolega Przełęcki zaświecił co się zowie!
Otóż to właśnie! Kolega Przełęcki! Teraz kolega ma głos!
A tak! Niechże i on staje do naszej pracy!
Kolega Przełęcki rozwinie w całym blasku wielką ideję porębiańskiego zamku, wysnuje plan wielkiego dzieła, sprecyzuje przedewszystkiem swe zamierzenia, potem...
Oczywiście, profesor Przełęcki, jako właściciel zamku...
Niema potrzeby wskazywać koledze Przełęckiemu, co ma mówić. Sam wie doskonale. Ale my, panowie, musimy podzielić role między siebie.
Mówię tylko, że profesor Przełęcki zagaja...
Nic nie będę zagajał.
Cóż znowu? Dla czego?
Nic tutaj nie będę mówił.
O darowiznie zamku. Tylko o tem.
Szanowna pani! Nie możemy naszej tutejszej zabawy, mistyfikacyi i wakacyjnej dziecinnady prezentować człowiekowi, piastującemu wysoki urząd.
Czyliż koledzy myślą na seryo mówić z ekscelencyą o farsie, o tym śnie poranku letniego, który tu odgrywaliśmy przed wyjazdem na zamek?
Nie rozumiem! Farsa?... Nie rozumiem!
Czyż pan profesor odrzuca swą władzę nad zamczyskiem?
Wkrótce wysoki gość nadjedzie, więc panowie musicie się naradzić z ofiarodawczynią gruzów zamkowych, co właściwie zamierzacie z temi gruzami robić. Ja nie wchodzę w rachubę, ani nawet nie należę do rady.
Co kolega mówisz! Rzecz jest dokonana! Jeżeli nie sporządzona rejentalnie, to zamknięta de facto, skoro ofiarodawczyni na pana górę z zamkiem ceduje.
Jakże można odbudowę zamku nazwać — kawałem!
Proszę pani, — ja zawsze nazywam rzeczy i sprawy po imieniu.
Sameś kolega rozwinął tę sprawę, nas podmówił, a teraz nazywa to wszystko wobec nas wszystkich — kawałem. Ja nie pozwalam, żeby mię kto brał na kawał!
Doprawdy, dziwni z panów ludzie! Profesorowie uniwersytetów dali się wziąć na tak uczniowskie czy pensyonarskie fantazye!
Pozwoli pan, że go zapytam otwarcie.
Czy to może będą wyż wzmiankowane oświadczyny? (do księżniczki) — Słucham!
Więc wyzywanie mię na darowiznę Porębian było dążeniem do okrycia mię śmiesznością, do zrobienia ze mnie operetkowej figury.
Co pan mówi! Co pan robi!
Wstęp? Nie rozumiem...
No, wstęp, pierwszy krok do tego czarodziejskiego dzieła, które tu mieliśmy stworzyć...
Nie bronię przecie i teraz nikomu, żeby snuł ów poemat.
Panie profesorze! Co pan tutaj mówi, co robi!
Cóż takiego? Robię czy mówię cokolwiek złego?
Księżniczka, szlachetna opiekunka naszej szkoły, ofiarowała panu zamek, złożyła nawet deklaracyę, że go wyrestauruje. Tam, już w roku przyszłym miały się odbywać wykłady. A przecież sam pan to mówił... Teraz co?
Owszem, pamiętamy, co mówił pan Bęczkowski, i pamiętamy pańską odpowiedź.
Znacie państwo tę bajeczkę, więc posłuchajcie! Pan Bęczkowski mówił, że gdyby, czego Boże broń, wybuchła tutaj rewolucya, to ta rewolucya jako pierwszy objekt, zburzy, zmiecie, zgładzi z powierzchni... Porębiański wyrestaurowany zamek. — Tak mówił, — prawda? Miał racyę, czy nie?
Pan się o to pyta?
Otóż, moi państwo — pana Bęczkowskiego tutaj niema, więc możemy mówić otwarcie, — on sto razy ma racyę.
Słyszycie koledzy! Przełęcki stwierdza, że ów pan Bęczkowski miał racyę, takie głosząc duby smalone!
Pytam się kolegi, jako człowieka nauki, który na czułej szali logiki waży każde swoje twierdzenie: czy to jest niemożliwe?
W życiu jest wszystko możliwe... Kiedy byłem...
Na złość nie w Krasnojarsku, tylko na Ukrainie. W czasie rewolucyi los mię zapędził do pewnego dworu na zapadłej Ukrainie. Mieszkał tam człowiek przezacny, idejowiec, marzyciel, zaiste baranek boży. Przed wojną, w ciągu wielu lat znaczną część swoicb dochodów oddawał na kształcenie w szkołach dwu chłopców ze wsi przyległej...
Prędzej, prędzej!
Założył w tejże wsi czytelnię, szpitalik, sklep, był maniakiem altruizmu i chłopomaństwa.
No, i co? Bo ja chcę zaatakować Przełęckiego.
Otóż we wsi tego chłopomana wybuchła rewolta. Chłopi w wielkiej sile naszli dwór.
Chłopi istotnie powiesili chłopomana. Quod erat demonstrandum.
A właśnie, że nie! Ani go tknęli. Chybiłeś...
Tamtego nie tknęli. To jest nie można powiedzieć żeby wcale, bo i mnie się dostało, zaczynając od karku. Ale takie faramuszki się nie liczą. Lecz on zbierał książki, miał wspaniałą bibliotekę, gdzie ja się właśnie przyczaiłem. Tom w tom był oprawny w białą skórę...
Jeżeli skonfiskowali owe książki i zabrali je do swej biblioteki wiejskiej, to, ostatecznie...
Jasiu! Wciąż kulą w płot. Chłopoman, oprócz biblioteki, miał znakomitą zarodową oborę, jakieś tam szwyce, więc kmiecie ukraińskie spędziły owe krowy i buchaje na dziedziniec. Każdej sztuce okręcili łańcuch około karku, koniec łańcucha przerzucili przez konar wielkiej lipy, podciągali viribus unitis każdą sztukę w górę, a pod tylnemi racicami i polędwicą rozpalili wielkie ognisko.
Piekli żywą pieczeń. Niezła anegdota.
Chłopomana przymusili, żeby siedział w ganku i patrzał na tortury jego dobytku. Tylko tyle. W oczach mu podswędzali i urządzali całopalenie owych szwyców, aż do skutku.
A z biblioteki w białych oprawach z cielęcej skóry zrobili we wsi trotuar. Tom przy tomie pracowicie ułożyli formatami, — foliały, czwórki, ósemki, — w błocie ukraińskiem i wyprowadzili pyszny chodniczek wzdłuż wsi.
Dziękuję koledze. To jest argument. To jest dowodzenie, oparte na doświadczeniu.
To jest opowieść o pewnem zdarzeniu, które zaszło daleko od nas, na dzikich polach, — a nie żadne dowodzenie.
A nie! To jest argument. Lud ma straszliwie długą pamięć. Porębiany od niepamiętnych wieków były twierdzą przemocy, siedliskiem tyranii, gniazdem gwałtu i instytucyą ucisku. (Do księżniczki). Przepraszam, że używam takich wyrazów...
Proszę pana profesora o nieodmawianie sobie przyjemności użycia żadnego wyrazu.
Dziękuję za ten list żelazny. Otóż — wreszcie stare zamczysko runęło w gruzy. Na wieki! Oczy ludu widziały, iż runęło na wieki. Legenda poniosła wieść od wsi do wsi, od chaty do chaty, od wezgłowia do wezgłowia: już Porębiany runęły na wieki. Już stara krzywda w gruzach leży.
To jest legenda twoja. Takiej legendy nie było i niema.
A teraz oczy ludu z najdalszych wsi zobaczyłyby znowu dach na ruinie, nowe okna, nowe drzwi, nowe schody. Światła w oknach! Biada!
Zobaczyłyby pańskie światła w narożnej wieży!
Czerwona latarnia kolegi ostrzegałaby ich przed burzą!
Nie! Zobaczyliby przedewszystkiem: stary zamek ożył znowu! Przypomnieliby sobie klechdy straszne pradziadów i prapradziadów, klechdy swe własne, których Ciekockiemu nie opowiedzą, — jak to wojewoda siec ich kazał rózgami, a kasztelan w najgorsze mrozy i burze pędził po tej nagiej ziemi. I tę wskrzeszoną ruinę mieliby wciąż w nienawistnem oku. Czatowaliby, czekaliby z utęsknieniem na chwilę, żeby ją nanowo zgładzić.
Zapobieglibyśmy tej nienawiści naszą pracą. Ja się znam na legendach ludu. Ja je wszystkie umiem na pamięć. Znam jego duszę i mowę, bo sam z ludu pochodzę. Oświadczam tutaj koledze Przełęckiemu: mylisz się!
Nie mylę się. To też byłbym chyba obłąkanym, odbudowując ten zamek.
To sobie idź! Idź! My sami go będziemy odbudowywać!
Każdemu wolno. Co do mnie, to odbudowywałbym go na to, żeby tą odbudową właśnie przygotować, wywołać, sprawić jego zniszczenie. Im bardziejbym się mozolił nad jego wskrzeszeniem z martwych, tem ognistszą prowadziłbym propagandę za jego ostatecznem zniszczeniem.
Kolego Edwardzie! Nie macie prawa tak mówić, bo to są nędzne sofizmaty.
Nie masz prawa! Zastanów się! Zastanów się, co mówisz i wobec kogo!
Fircyk!
A więc niechże sobie będzie — fircyk. Ów fircyk chciał wybadać panie i panów, o ile są zdolne i zdolni do żywota w złudzeniach.
Właśnie, że będziemy żyli temi złudzeniami, które nam pan tutaj ukazywał!
Bez tych złudzeń czemżebyśmy żyć mogli?
Istotą rzeczy nie romantyką. Czyż nie widzicie, że z każdej dziury, zza każdego węgła czai się i zieje nienawiść?
Pan byłeś tym, który zamierzał pracą niestrudzoną, prawdą najrzetelniejszą, rozwojem pojęć niewątpliwych niweczyć tę nienawiść. Pan sam wszcząłeś tę pracę. A teraz Figaro tu...
Miała się tu rozpalić pochodnia nowego życia. Miała się tu zacząć ta głęboka orka, która da wiedzę i chleb wszystkim. Nawet ja nie byłam odepchnięta...
A w cóż kolega wierzysz?
Coś tu wygadywał, deklamatorze?
...Figaro tam!
Zaraz! Pokolei i spokojnie, spokojnie! Że się komuś powie w nos — figaro, albo — deklamator, — to jeszcze nic nie jest.
To nic nie jest? (z rozpaczą) Co się tu dzieje? Panie profesorze Przełęcki!
A co?
Pan śmie słuchać takich zniewag! Pan śmie! Pan śmie mówić takie rzeczy wobec mnie... wobec tutejszej nauczycielki. Pan... wobec mnie, która... której...
Pani nie jest dzieckiem ze szkółki...
Po coś kolega tutaj przyjechał? Ja, naprzykład... Mówię o sobie, ponieważ ten temat najlepiej znam... Uczę gramatyki... Badam mowę ludową i milczę o moich celach. Milczę o tem, dla czego zbieram i badam mowę ludową. Zbieram ją i basta! Milczę o tem dla czego to robię. Rozumiesz mię, czy nie?
To jeszcze mogę zrozumieć, że ty milczysz. Ciekocki zbiera mowę ludową i milczy, a ja to iednak rozumiem.
Ale ty! Tyś się tu pętał między nami, tyś się tu szastał i prastał? Gadałeś tu, ile wlezie, od świtu do nocy. Obnosiłeś tu ideały. Chciałeś być sercem dzwonu. Tyś tu w nas dzwonił. Podniecałeś nas, gdyż, jakoby byliśmy zamało podnieceni. Tyś był na wysokościach, a my nie! Rozumiesz mię?
Nawet i to rozumiem. Profesorze Ciekocki, — rozumiem. Ja byłem na wysokościach, a wy nie. Teraz wy tam możecie być, na wysokościach. Rozumiesz mię?
Po coś tu przyjechał? Jeszcze raz ci się pytam!
Zaraz odpowiem. Ale proszę o spokój. Przyjechałem, rozczarowałem się do tutejszych robót i odjadę. Odjadę zaś dla tego, że tutaj dopiero, na miejscu przestałem wierzyć we wszystko, co się tu robi.
Spokojnie? Dobrze — spokojnie. Jakże to można w to nie wierzyć? Nie wierzyć w to, że nasi nauczyciele ludowi słuchając nas, obcując z nami, uczą się historyi, geologii, geografii, botaniki tej tu okolicy, że się uczą gramatyki, dowiadują istoty rzeczy o każdym zabytku, o ziemi, wodzie, powietrzu... Profesor Przełęcki nie wierzy w pożytek tej nauki, nie wierzy w to, co widzi i uznaje każdy parobek, stróż nocny, pachciarz...
A nie wierzę! Nie wierzę, gdyż nasz tutaj pobyt i wykład jest szkodliwy.
Szkodliwy jest nasz tutaj pobyt i wykład? Powtórz to!
Powtarzam: jest szkodliwy!
Dla kogo szkodliwy?
Szkodliwy jest mój wykład gramatyki?
Geografia jest szkodliwa?
A botanika jeszcze jak!
A cóż powiecie na to, jeśli nauczyciel ludowy oświadcza: od czasu, gdyście tu przyszli z waszymi kursami, z waszemi idejami, z waszem nauczaniem, z całym waszym wyższym światem, nie ma dla mnie innego wyjścia, tylko w łeb sobie palnąć, albo uciekać do Ameryki.
Po co pan to mówi? Panie profesorze!...
Są tacy wśród naszych słuchaczów? Są tacy?
Są tacy napewno. Niech pani Smugoniowa powie, czy takich niema!
Cóż ja? Dla czegóż ja?
Koledzy! Ależ ten człowiek kpi sobie z nas!
Ależ to wstyd słuchać!
Nasze tutaj wykłady, oddziaływania, gadania dobrego przyniosły niewiele, prawie nic, a złego — w bród. Ze skutków należy sądzić o wartości przyczyny.
Kłamstwo!
Poprzewracaliśmy w głowach ludziom prostym! Zburzyliśmy wszystko, co stało na miejscu!
Przykład wskazać!
Dowód!
Dowód? Wyśmienicie! Weźmy... ...ale w takim razie muszę mówić otwarcie, wskazywać palcem. Panowie mię zmuszacie.
Dalej go! Śmiało! Pana stać na to!
Co sobie masz żałować!
Weźmy, dajmy na to, takiego nauczyciela Smugonia...
Co takiego?!
Był sobie człowieczyna cichy, nauczyciel przykładny, pracownik prowincyonalny, ale pilny i jak się patrzy. A teraz co?
Zastrzegłem się, że mię tutaj zmuszono. Chciałem mówić ogólnikowo, chowając szczegóły dla siebie. Skoro żądają dowodów, muszę dać dowody.
I jakież dowody pan profesor przytoczy na niekorzyść Smugonia?
W gruncie rzeczy — niby nic. Zwróćmy jednak uwagę na to, czem ten człowiek jest teraz zajęty. Bóg wie czem, wszystkiem, tylko nie sprawami swego zawodu, tylko nie szkołą.
Temu człowiekowi można z pewnością niejedno zarzucić, ale nikt mu nie udowodni opuszczania się w pracy. Ja sama to mówię, panie profesorze, choć to dziwnie brzmi w moich ustach. Ja to mówię, bo to prawda.
Zaraz. Państwo mię nie rozumiecie. Nasze kursy miały rozwinąć w nauczycielach ludowych ich, że tak powiem, wartość szkolną. A rozwinęły w nich obok odrobiny znajomości gramatyki, geologii, historyi, obok odrobiny wiadomości politycznych, niepomierną sumę ambicyi, rozwydrzyły ich, stworzyły w ich duszach karyerowiczowstwo.
Przeciwnie, na nim właśnie mogę dowieść. Skoro posłyszał, że tu zjeżdża ekscelencya, wyskoczył na spotkanie niczem bystronogi jeleń. Dawniej byłby się trzymał na uboczu. Byłby poczekał, — może kto inny... Teraz jest pierwszy z nas wszystkich. To on właśnie opowiada teraz ekscelencyi o tem wszystkiem, co się tu dzieje, on wyśpiewuje o Porębianach i zamierzeniach, nie zapominając, rzecz prosta, o sobie.
A niechże sobie. Alboż i on tu nie pracował? A zresztą jest tu urzędnikiem, więc jest na miejscu.
Gdyby nas tu nie było, gdybyśmy mu za dnia i w nocy nie świecili naszymi tytułami, pozycyami, aspiracyami, posadami i wysokiemi miejscami na świecie, pracowałby na swojej grzędzie z pożytkiem. Nawet we śnie nie śniłaby mu się inna karyera.
Podróż do Chin pana profesora Przełęckiego.
Pytanie jest zanadto kategoryczne, żeby na nie odpowiedzieć. Niewątpliwe jest to, iż zachodzi potrzeba wyciągnięcia nad rzeszą tutejszych nauczycieli rąk jakichś mocnych, pokaźnych, wszechwładnych, któreby z nich ściągnęły nasz szkodliwy urok. Zachodzi taka potrzeba, wierzcie mi!
Ach! Ach!
Z najgłębszem zdumieniem słucham tego, co pan profesor tutaj głosi. Jest to coś absolutnie innego od wykładów w stolicy. Jest to jakieś przykre, bolesne, okropne samozaprzeczenie. Jestem w głębokiej rozsterce. Chcę zapytać...
Słucham.
Czy pan przyjmuje darowiznę zamku?
Skądże!... Nigdy w świecie. Ale są przecie ci panowie, gremium profesorów...
Dla czegóż to, pani, ja jeden miałbym być godnym tego zamczyska z grona tylu innych, najbardziej godnych?...
Powiedziałam: kaprys!
Skoro to był tylko kaprys, odpowiadam kapryśnie: zrzekam się zamku. Kaprys za kaprys.
W takim razie posuwam mój kaprys ieszcze dalej: cofam darowiznę wogóle.
Widocznie nie dobro sprawy było podnietą do tej darowizny, lecz coś zgoła innego.
Nie będę już dociekała, co mi pan profesor przypisać raczy, jako pobudkę mej ofiarności.
Och, po cóż dociekać! To rzecz oczywista, powszechnie znana.
Doprawdy, zaciekawił mię pan! Skoro wiedzą wszyscy, powinnam i ja się dowiedzieć.
Zwierzenia...
Obmierzły plotkarz!
Plotkarz, plotkarz... W istocie — nie nadaję się do sekretów...
Rozwiały się nasze górne marzenia. Śpij w gruzach, zamczysko Pawła z Przemankowa! Widać, — jeszcze nie pora na twoje przebudzenie. Ale żeby ten, przebudziciel, inicjator, który mógł wskrzesić... oo!
Przynajmniej byś pan milczał!
Przeciwnie! Teraz dopiero zacznę mówić! Będę wam krzyczał w uszy! Cóż to, czy nie widzicie, co się święci?
Co się święci? Znudziło się panu pracować tutaj z nami. Na innego chcesz się przesiąść konika. No, to jazda!
Już mi się to, koledzy, nie bardzo podobało, kiedy tu ten pan rozwijał program swych wykładów z zakresu przyrody. Bo — gdzież to? O ujarzmieniu pary wulkanów, o zużytkowaniu przypływu i odpływu morza, o zbadaniu i użyciu światła zorzy północnej, o wynalazkach i projektach wynalazków, a nadewszystko o teorji względności! Macież teraz w praktyce ową teorję względności. Z prostymi umysłami należy iść powoli, krok za krokiem. Co dziś kolega wyrabiasz? Co mówisz?
Dziś wam mówię: strzeżcie się! Nie budźcie licha! Siekiera jest przyłożona do korzeni tego drzewa, pod którego cieniem igracie w starą zabawkę »odrodzenia«.
Cóżeś to taki znowu radykalny?
Tchórz radykalny!
W istocie strach mię obleciał.
Za mało tu jeszcze miałeś powodzenia.
Ty tu, Kieniewicz, odziedziczysz po mnie powodzenie. Mówię wam: ci, co tu przyjdą i zaczną wydawać rozporządzenia pod grozą krwawego topora, będą wiedzieli, czy wskrzesić Porębiany, czy nie. Będą mieli środki po temu. Nie będą czekali na kaprys łaski, a dłonią, z której będzie ściekała krew, zduszą kaprys niełaski... A cóż my, ciemięgi?
Ktokolwiekby tu przyszedł ze swoją grubą i grubiańską siłą musi przyjść do nas i nas pytać o radę.
Przynajmniej pychy macie zapas.
To nie pycha. Gdyby mi głowę położyli na krwawym swym pniaku, a podnieśli siekierę, o której ty mówisz, i kazali odwołać chociażby jedno zamierzenie, chociażby jedno z mych twierdzeń, którem ze swych studjów wyciągnął, nie odwołam ani jednej litery.
O przymiotnikach i przysłówkach, może nawet i o imiesłowie nieodmiennym. Pewnie, że to są twoje aksjomaty. Chociaż, czy możesz przysiąc, że i one, — o względności! — nie ulegną już nigdy innej definicji? Co? Nigdy? A ja, bracie, zmieniwszy »poglądy«, wyrywam od was, gdzie pieprz rośnie.
No, to wyrywaj! A prędzej! Dowiedz się zaś na pożegnanie, że tu wszyscy zostaniemy, że zabieramy się tem goręcej do pracy, że zwiążemy się ustną, a nawet pisaną przysięgą, iż żaden z nas, tak jak ty, sprawy nie zdradzi. Gdyby zaś, tak jak ty, zdradził...
I niech cię wszyscy... (Macha ręką i mamrocząc do siebie jakieś wyrazy, odchodzi na bok).
Ja panu także chcę powiedzieć...
Ależ dziękuję! Nie jestem ciekawy.
Za to ja jestem szczery! (Milczy, przestępuje z nogi na nogę, namyśla się, wreszcie podchodzi do Przełęckiego i wybucha:) — Fircyk!
I cóż z tego za pociecha? Ja mógłbym panu profesorowi odpowiedzieć, dajmy na to: — wzburzony, pijany z gniewu król pikowy! I cóż z tego za pociecha?
Trzeba powziąć uchwałę. Wykluczyć z naszego grona!
Stanowczo: wykluczyć!
To jest przecie ordynarne, grube, grube...
Żebyś nawet najgrubsze wykrztusił, to mnie to nie może dotknąć.
Ja tego płazem nie puszczę! Kursy rozwalić, zamek nam wydrzeć! Uchwała! Uchwała!
Musicie się panowie pospieszyć, gdyż dziś wyjeżdżam.
Pan profesor dziś wyjeżdża?
Tak. Dziś wyjeżdżam.
Czy pani zechce wrócić do siebie?
Wracam do siebie.
Konie czekają.
Panie administratorze! Trafiły mi do przekonania pańskie argumenty co do odbudowy zamku. Zrzekłem się tej wspaniałej posiadłości.
Wdałam się w nieswoje rzeczy pod względem prawnym. Cofnęłam darowiznę.
Cofnęła pani darowiznę... A!
Nie! Nasza droga opiekunka, nasza księżniczka nie może tak od nas odejść! Ja wszystko wytłomaczę.
Nie wiedziałam z kim mówię. Do kogo mówię! (Odwraca się od Smugoniowej.) Panie Bęczkowski.
Słucham!
Od jutra, tak jest, stanowczo od jutra przystępujemy do odbudowy zamku Porębiany. Trzeba żeby stanęło kilkudziesięciu ludzi, mularzy, cieślów. Musimy zamek odbudować szybko i zupełnie.
Pani! Co słyszę?
Szybko i zupełnie! Wszystkie me oszczędności dolarowe poświęcam na ten kaprys.
Powiedziałam.
Jak też długo potrwa ten nowy kaprys?
Potrwa już przez wieki, panie profesorze. Ku wiecznej zaś hańbie pańskiej, narożną kwadratową wieżę, tę najwyższą, skąd będą podawane zapomocą latarni znaki o burzy i pogodzie, nazwiemy pańskiem imieniem.
Niestety, pani, nie wierzę w realizacyę tego kaprysu. Gdybyż, skoro już mają przyjść i zacząć pracę mularze, odbudowali chociaż schody jakie takie na szczyt owej najwyższej wieży...
Tylko tyle? Schody?
Pragnąłbym, ażeby okoliczne sentymentalne damy, skoro wchodzić będą na szczyt owej wieży dla oddawania się lubieżnej tęsknocie, nie były narażone na utratę życia.
Zapraszam panów profesorów na rok przyszły do nowej siedziby w porębiańskiem zamczysku.
I nie żal panu tego świata, któryś nogami podeptał?
Przecież łatwiej jest uchodzić z okolicy, którą się podeptało nogami, jak to pani obrazowo, wyraża, niż z umiłowanego raju. Przecież i pani samej, gdyby miała ten kraj opuścić, łatwiejby było...
Jabym nigdy nie mogła opuścić tego świata, gdzie włożyłam moją duszę. (Płacze).
To, co porobił tutaj ten... na łzy pani nie zasługuje.
Właśnie w tym świecie, przez pana tak zdeptanym na zawsze pozostanę! Przebłagam tych, przeciw komu zawiniłam. Wiedz pan! Zostanę na zawsze! Ręce sobie po łokcie urobię. Naprawię wszystko! Niedoczekanie pańskie, żebyś miał tryumfować!
Smutne to, że tutaj wszystko robi się dla jakichś tam sentymentów...
Nie sama pani staniesz do pracy! My wszyscy z tobą!
Ale co to tam dużo gadać!
Niech idzie na złamanie karku ten!...
Czy pani jeszcze tutaj zostaje?
Nie, panie, jadę. (do wszystkich) Żegnam panów. (Wychodzi księżniczka, a za nią nadęty Bęczkowski).
Ze mną nie raczyła się pożegnać...
Przyjechał!
Dla czegoś ty wyskoczył na stacyę?
Jakto »wyskoczyłem«? Nikogo tutaj nie było, więc pojechałem. Profesor nie chciał jechać.
Nie wielką wyskrobałem sobie karyerę...
To tak się bronisz! Skoro nie umiesz sam, to ja cię zastąpię. (Do Przełęckiego) Wiedz pan, żeś trafił na prostych, lecz uczciwych ludzi. My nie mamy w duszach matactw i oszustw...
Matactw, oszustw... Mówiłem o zwykłych ludzkich ambicyach, które u małżonka pani...
Nic nie wiesz, co tu zaszło. Pan Przełęcki wszystko tu przewrócił do góry nogami. Księżniczka wyjechała bez pożegnania się z nami, bo takich narobił plotek. I to profesor... Wstyd!
Plotki, nie plotki... Sama pani mówiła...
Powtarzam panu w oczy: — wstyd! Pan nie ma nie tylko swojego zdania, ale zwyczajnej powściągliwości języka!
Że się tam człowiekowi to i owo wymknie... Zapewne, jest to wada. Ale któż z nas jest bez winy?
Jeżeli pani zrobiłem przykrość, to przecie nieumyślnie. Gotów jestem przeprosić, odwołać...
Przeprosić za to, co pan tutaj zrobił... (Wychodzi).
Dzieci są z tamtej strony szkoły. Tu je przyprowadź — i niech-że zaśpiewają przed ministrem. Idź! Idź!
Jakaż to zmiana!
przełęcki (odetchnął)
Zmiana.
Panie profesorze! (Zbliża się do Przełęckiego, pochyla się przed nim) Panie profesorze!...
Czegóż jeszcze?
Widziałem w oczach mojej żony, widziałem w jej twarzy. Szczęście moje. Ja ją znam. (Z wybuchem) Panie!
Panie mój!
Pójdę teraz stąd i oko wasze już mię nie zobaczy. Pójdę w swoją stronę. Ale wasan pamiętaj! Masz tu teraz za siebie i za mnie robić, com ja zaczął. Tak robić, jakem zaczął, wszystko, com zaczął. Za dwu masz robić!
Będę!
Chociaż mię tu nie będzie, będę patrzał na pańską pracę. A jeślibyś ustał, albo psuł, o niewiadomej godzinie przyjdę i zabiorę tę kobietę, jak swoją.
Nie ustanę, panie! Za dwu nas, za trzech, za dziesięciu będę robił, ile mi starczy sił i rozumu.
Rozumem będą tamci, profesorowie. Pan masz robić, ile w tobie sił.
Przysięgam! (Schyla się do nóg Przełęckiego i po chłopsku chce objąć jego nogi. Przełęcki odtrąca go).
Teraz — do roboty! Do roboty! Pamiętaj!
Dnia 7 stycznia 1924.