Uciekła mi przepióreczka.../Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uciekła mi przepióreczka... |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Dla czego pani po mnie przysłała? Byliśmy już za wsią, gdy nas jadących w breku dogonił jakiś człowiek. Powiedział, że pani »kazała«, żebym koniecznie i niezwłocznie wrócił do szkoły. Dla czegóż to? Wszyscy nas tam, nie wyłączając męża pani, posądzają o schadzkę.
Telegram!
Do mnie?
Tak.
Co to za telegram? Od kogo?
Doprawdy? O cóż chodzi?
Upoważnił pan profesor mego męża i mnie do otwierania telegramów i listów w sprawie kursu. Więc otwarłam.
Ależ naturalnie! (czyta) Więc przyjeżdża. I to dzisiaj. Słyszy pani, pani Dorotko? Dzisiaj!
Przyniesiono ten telegram w jakie dziesięć minut po odjeździe państwa w tym breku. Kazałam temuż człowiekowi z poczty gonić brek i pana »prosić« o przybycie do szkoły. To on »prosić« przerobił na »kazać«.
Dobrze. Ale jak tu pogodzić wszystko? Dziś przyjeżdża.
Pociąg przychodzi za dwie godziny.
Byłbym może zdążył na zamek ze wszystkimi...
Znakomicie. Dziękuję pani. Będę musiał pojechać po jego ekscelencyę.
Pan profesor pojedzie stąd za jakieś trzy kwadranse. Nie starczyłoby czasu na zwiedzenie zamku i powrót. Żarecki zajedzie tutaj przed szkołę. Na stacyę jedzie się niecałą godzinę. Zdąży pan w samą porę.
Doskonale. Dziękuję pani. Już to pani Dorota zawsze wszystko załatwi ponad wszelką pochwałę.
W tym wypadku obok obowiązków publicznych kierowały mną pobudki bardzo egoistycznej natury.
Egoistycznej? Doprawdy? Domyślam się.
Nie wiem, czy pan profesor trafnie się domyśla.
Coś mi się widzi, że ma pani jakieś plany, knuje pani jakowyś zamach na nadciągającą ekscelencyę. Proszę się przyznać. Ja jestem dobry do sekretu.
Nie. Nie mam żadnych planów, sięgających tak wysoko.
Myślałem, że pani chce stante pede, a może i przy mojej pomocy, prosić tego dygnitarza o zmianę posady, o wyższe, lepsze miejsce dla siebie i męża.
To miejsce jest, — dla mnie przynajmniej, — i w tej chwili najlepsze na świecie bożym.
Oto fenomenalna istota: zadowolona ze swego losu.
Nie powiedziałam wcale — z losu. Powiedziałam tylko: z miejsca pobytu.
Słusznie. To jest gruba różnica. Może mi się tutaj bardzo podobać, a jednak koła mojego wozu mogą się w tem miłem miejscu toczyć po grudzie.
Widzi pan profesor...
Ale wspomniała pani, że jakieś osobiste, czy nawet egoistyczne pobudki wpłynęły na wezwanie mię tutaj.
Może osobiste, a może nie...
Cóż to może być? Zachodzę w głowę nadaremnie. Niechże piękna Dorota wyzna wreszcie, bo się spalę z ciekawości. A szczerze, szczerze!
O mnie chodzi? Do licha!
Poprostu, poprostu...
Poprostu i śmiało!
Chciałam pana troszeczkę oderwać od jego zapalczywej wielbicielki.
Gdzie jest moja zapalczywa wielbicielka? Która to?
Udaje pan profesor. Udaje, że nie wie.
Pani! Pomimo mej skromności, znanej w kraju i zagranicą, muszę wyznać właśnie w pokorze ducha, iż wielbicielek mam taki nadmiar, że ma foi — nie wiem...
Ależ księżniczka!
Ta księżniczka, tutejsza, powiatowa, a nawet, że tak powiem, gminna?
My gminiacy jednę tylko mamy.
Daruje pan profesor, ale to nie są plotki. Wiedzą sąsiadki, na kogo sąsiadka zerka, do kogo wzdycha za dnia i w nocy, a nawet, dokąd zmierza.
Może ona sobie tam na kogo i zerka swem oczkiem podstarzałem i zaczerwienionem, ale zmierza poczciwości do dobrego.
Do dobrego — dla siebie.
E, — niech-no pani Dorotka da spokój! Co panią znowu ukąsiło! Czego? O co?
Pan profesor jest albo wielkie dziecko, albo wielki filut!
Jestem i dziecko niewinne i filut nie ladajaki, — a jednak tutaj nie wiem, co się święci. No, niechże już pani wszystko powie. Do reszty te ploteczki!
Księżniczka kocha się w panu. Ale — co to kocha się. Szaleje za panem.
Od niej samej.
Od niej samej! Przynajmniej źródło solidne.
A widzi pan!
I to tak jest w tym pięknym niewieścim świecie: skoro tylko jedna w kimś tam zakocha się »szalenie«, zaraz cwałuje do drugiej i opowiada jej pod największym sekretem, do ucha wszystko od góry do dołu. A ta druga...
Nie jest to tak bezmyślne i tak groteskowe, jakby się z wierzchu wydawać mogło. Czasem w tych wywnętrzeniach jest przebiegłość nieopisana, chytrość zaiste dyabelska i plan, plan, na daleką zakreślony metę.
Et! Co to tam może być za plan, zakreślony na taką, — żal się Boże! metę, jako ja, w jednej osobie docent i fizyk?
A przecież władczyni tych włości, księżniczka, pani z panów wydałaby się z rozkoszą za tegoż docenta.
Ale majątek! Majątek!
A cóż to ja jestem od tego, żebym administrował majątkiem takiej sympatycznej panny w pewnym wieku! Od tego jest ten Bęczkowski, kuty na cztery łapy! E, nie mam czasu na takie rozmówki. Dość tego!
Kiedym przed chwilą mówiła, że, odwołując pana z pod zamku na Porębianach, miałam na oku cel osobisty, prawda była w tych słowach.
Jeszczem, coprawda, tej prawdy memi krótkowzrocznemi oczyma nie dojrzał.
Mój mały paluszek mi mówił, że tam właśnie nastąpiłyby były wyznania, a nawet oświadczyny.
Czyje oświadczyny?
Oświadczyny księżniczki o rękę pana.
Boże daj mi cierpliwość!
Gdzieś tam, w narożnej baszcie, w jamie pustego okna, skąd roztacza się widok na rozległe, nieobjęte okiem dobra księżniczki, na folwarki, młyny, gorzelnie, fabrykę dachówek, fabrykę zapałek, na lasy, stawy, łąki, — padłoby czarowne słowo. Wolałam, żeby to słowo nie zostało wymówione.
Proszę pani, — słowo, gdyby nawet w sposób tak ekstra ordynaryjny, — czego nie przypuszczam wcale, — zostało wymówione, nie wydałoby melodyjnego oddźwięku. Ja nie jestem do nabycia nawet za fabrykę zapałek. Niech mi pani po starej znajomości daruje to określenie, ale paniusia robi plociuchny o tej księżniczce.
Nie. Czy to słóweczko melodyjne nie zostało już nawet bąknięte?
No? Nie przypominam sobie,
Czemuż to panu księżniczka darowała zamek? Nie nam, nie całemu gremium, lecz panu jednemu? Nie chciała inaczej, tylko tak.
A wie pani, że to jest zastanawiające. Dla czego ona mnie zapisała te Porębiany?
To była pierwsza sylaba tego słówka...
Przypuśćmyż na chwilę, że pani ma słuszność. Zachodzi pytanie małe i skromne: dla czego pani tak się lęka i trwoży o zmianę mego stanu cywilnego?
Czy mam to powiedzieć szczerze, otwarcie, bez ogródek?
Bez żadnych! Śmiało, jak do przyjaciela.
Widok krainy, pełnej bogactw, mlekiem i miodem płynącej, rozłożonej u stóp — tylko jednego Zbawiciela świata, Boga na ziemi, nie skusił, gdy go szatan nagabywał. Pan mógł ulec...
No, i?...
Mógł pan w chwili pokuszenia pomyśleć: będę czynił dobrze, będę to wszystko przetwarzał na nowe wartości, będę przebudowywał, przekształcał, będę działał. Czyż niemożliwa-by była taka myśl?
Taka myśl, moja pani Dorotko byłaby niemożliwa. Ja jestem tylko powierzchu taki niby rozlazły, prostoduszny i niedołęga. Kto wie: czy we mnie niema wewnątrz natury filuta, spryciarza, a nawet kutwy?
Otóż ta druga moja dusza powiedziałaby mi odrazu; — te, docent! — wszystkie te majątki trzyma w garści administrator Bęczkowski, czy jak mu tam, i ciebie, ewentualnego księcia małżonka, będzie trzymał w garści.
Pana-by kto utrzymał w garści!
Dziękuję za dobre słowo, ale swoją drogą ja i teraz jeszcze nie wiem, czemu pani tak bardzo boleje nad mojem ewentualnem wyjściem za księżniczkę?
Bałam się w istocie, bo pod wpływem bogactw mógłby się pan zmienić. Zmieniłby się pan napewno. Przestałby pan być sobą, sobą samym, naszym profesorem, naszym prorokiem, naszym dobrym zwiastunem, — tem, czem pan jest, — ruchem w bezczynności, pędem w zastoju, głosem w ciszy, świetlanym gońcem ze świata do kraju jałowej nudy.
Patrzcie, jakie to ja mam przymioty! Fiu-fiu... A gdzie też to pani wynalazła takie przymiotniki: świetlany ten, oczywiście, goniec — i te inne? Czy to na lekcyach gramatyki, u Ciekockiego? Pani Dorotko?
Aha?
Tu znalazłam, na tutejszej mojej pustej drodze. Że sobie jestem nauczycielką ludową, to już przez to samo nie mogę zażywać pewnych przymiotników, przynależnych do rzeczy i spraw świata wyższego, wielkiego...
Pani wie aż nadto dobrze, że ja takiemi myślami się nie zabawiam. Nie o tem wcale mowa, że pani jest nauczycielką, społecznie upośledzoną, towarzysko pokrzywdzoną i tam dalej. Pytałem się, gdzie pani znalazła górnolotne przymiotniki dla tego, ażeby się uwolnić od myśli, od podejrzenia, które mi się nasunęło niechcący.
Cóż to za podejrzenie?
A że, może i pani, czego Boże broń! kocha się we mnie?
Ta odpowiedź nie jest jasna. Przeciwnie — jest wykrętna i zagmatwana.. Przychodzi mi na myśl, że to z najprostszej zazdrości odwołała mię pani tutaj.
Telegram przyniesiono. Konie będą za pół godziny. Jestem w porządku.
Czyliż pani, najmilejsze dzieciątko, najczystszy kwiateczek tych ugorów, Dorota Smugoniowa, mogłaby w jakimś szczególe nie być w porządku?
Skądże to pan profesor nazbierał wiązankę takich górnolotnych komplimentów? Chyba nie na tutejszych ugorach. A może to już wprawa, kwiaty sztuczne, robione?
Gdzież tam! Kiedy tu jadę na te nasze idejowe ekstrawagancye, myślę z radością, nawet z rozkoszą: zobaczę Smugoniową, zajrzę w jej czyste, głębokie, mądre oczy, będę z nią i obok niej setnie, porządnie, morowo pracował.
Po co mi to pan mówi?
Ostrożność chwalebna i godna uznania.
Proszę spojrzeć: księżniczka. Lecę obces na jej spotkanie z otwartemi ramionami, pewien, że mam przed sobą duszę ludzką rozbudzoną, człowieka, ogarniętego przez szlachetność. Nagle — bęc! Wiadomość: obywatelka kocha się we mnie. Dla tego tylko to wszystko robi, jeżeli co robi, że kocha się we mnie, a nawet, o, parafiańszczyzno! chce się ze mną wyżenić.
Ludzie są ludźmi. Nie można im się dziwić. Nie należy ryczałtem potępiać.
Nie, proszę pani, — to jest wstrętne, ohydne! Wszędzie na dnie — romans, amory, tajne związki, zdrady, a przynajmniej chętki, zachcianki, marzenięta! Z wierzchu ideje, czyny, prace, — pod spodem brudne zabiegi o schadzkę i jej cel ostateczny.
Nie zawsze jest tak ohydnie, jak to pan przedstawił, gdyby nawet miłość na dnie leżała.
Miłość!
Już jest — najulubieńsze pytańko. Jak ja sobie wyż wzmiankowaną miłość przedstawiam. Bo sobie ją, oczywiście, błędnie, niewłaściwie przedstawiam i należy moje błędne patrzenie poprawić, skorygować.
Przepraszam, iż pana o to zapytałam...
Miłości nie można sobie tak, czy owak, źle, czy dobrze przedstawiać. Ona jest, skoro jest.
Tak. Ale można sobie nawet nieujawnioną, nieoczywistą przedstawić. Gdybym ja, naprzykład, jak to pan tutaj przed chwilą przypuszczał, kochała się w panu, tobym nieustannie, we śnie i na jawie myślała o tem tylko, żeby za panem iść, biegnąć, lecieć po śladach, czekać cierpliwie na pańskim progu przez długą noc, aż się pan ze snu przebudzi...
Co to jest?
Opis miłości.
Czyjej miłości?
A to jest takie ćwiczenie na temat zadany, extemporale. Ejże, pani Dorotko!
Czegóż mi pan grozi? Co mi pan zarzuci? Czy nie jestem w porządku?
Ejże, pani Dorotko! Właśnie, dziś poraz pierwszy mam wątpliwość, czy pani jest w porządku.
Niech pan będzie pewny, że już nigdy nie będę szukała sposobności, żeby z panem rozmawiać, tak, jak dziś...
Tylko dziś?
Tylko dziś!
A dziś się nie liczy.
Owszem ten dzień się liczy, gdzieś się liczy. To dzień mojej pierwszej i jedynej zdrady. Ale tak być musiało!
Dla czego być musiało?
Należała mi się za wszystko, za wszystko ta jedyna nagroda! Pół godziny czasu od chwili przyjścia pana tutaj do chwili odjazdu na stacyę kolei. Gdy konie zajadą przed dom, gdy pan wsiądzie i pojedzie, skończy się moja jedyna zdrada.
Mamy w skarbcu mądrości ludowej ostrzegające przysłowie: od łyczka do rzemyczka.
Niech pan będzie spokojny! Nie mam zamiaru oszukiwać mego męża, zdradzać go w znany sposób, idąc od łyczka do rzemyczka. Nie mam zamiaru opuszczać mego dziecka. Nie mam zamiaru przerywać, ani skazić moich obowiązków..
Tylko mieć na ustroniu małą, szlachetną platonijkę...
Chciałam mieć na ustroniu, — w ciągu mojego całego ciemnego życia tę oto półgodziny sam na sam rozmowy z panem.
Koniecznie musiała pani sekret swój wypowiedzieć, jeżeli już nie komu innemu, to mnie oto, żeby na dnie naszej znajomości leżało to, czego się tak obawiałem.
Nie koniecznie samo tylko gadulstwo było przyczyną mych zwierzeń, zaraz powiem, co jeszcze...
Po cóż pan przychodził na tę tu smutną, pustą wieś, gdzie się nic nie dzieje, gdzie się życie pospolite, jak młyńskie koło obraca? Po co pan przyszedł ze swemi cudnemi oczyma, ze swym radosnym uśmiechem, z tą głową owianą, wiecznie nowemi myślami? Po co? Wstąpił pan na to jałowe pastwisko codzienności mego życia i chce pan, żebym ja pana nie dostrzegła, nie zauważyła?
A więc to z nudów?...
Tak, z nudów. Z dukania miesiącami, kwartałami, półroczami chłopskich dzieci — a, be, ce, de... Przez całą mroczną, dżdżystą jesień... To z krótkich, szarych dni zimy, kiedy się nic nie przydarza, tylko rozmowa o drożyźnie, o mleku, chlebie, cukrze i mięsie, o bieliźnie i obuwiu, o nafcie i ubraniu. To z tego.
Rozumiem. Ja jestem dobrym przewodnikiem, odprowadzającym nadmiar sił duszy tam, daleko... (Łagodnie) A to panią napadło jeszcze w zeszłym roku, czy dopiero teraz?
Jeszcze w zeszłym roku. Jak tylko pan przyjechał. Jakem pana zobaczyła..
Jakem pana zobaczyła, jakem posłuchała, co pan nam mówi, jak pan mówi, czem pan jest, czem ja jestem, ogarnął mię wściekły wicher, zdusił mię żal. Spostrzegłam, żem swoje życie zmarnowała. Spostrzegłam, żem swoje życie cisnęła w to wioskowe bojorko!
A przecież po to tutaj przychodzimy wszyscy, żeby wam powiedzieć, że to nieprawda, że wasze życie jest bogate, że wy jesteście najcenniejszym organem, solą tej ziemi... Ale co! Nie może się pani tego wyzbyć?
Nie mogę! Gdy pan w zeszłym roku odjechał, porwała mię tak straszliwa tęsknota, żem była wprost bez rozumu. Chodziłam drogą, którą pan odjechał, wlokłam się jej kolejami i patrzyłam w tę pustą, siwą przestrzeń, w której pan przepadł. Liczyłam dnie, tygodnie, spychałam z ramion miesiące, czekając na wiosnę. Chodziłam w zimie na porębiański zamek. Są tam schody zburzone na kwadratową wieżę. Wchodziłam na szczyt i z jednego pustego okna patrzyłam w pańską stronę. Zdawało mi się... takie głupie złudzenie!... że jeśli wejdę wyżej, najwyżej, to coś zobaczę, większy kawałek ziemi, który jest bliżej pana...
Pan, jako człowiek uczony, wie, jak się co bada i jak się zbadane nazywa. My prostaki żyjemy byle czem, romantyką, sentymentalizmem...
No, i co tu teraz robić?
Z czem co robić?
Z temi pani amorami! Bieda, jak mi Bóg miły!
Czyż w samej rzeczy taka bieda?
Ale jeszcze jaka! Wszystko się teraz popsuje... I żebym też ja, do dyaska! samochcąc taką pani biedę zrobił...
Będę szczęśliwa, jeżeli panu będzie troszeczkę żal...
Pani będzie szczęśliwa, jeżeli mnie będzie troszeczkę żal. Bardzo to jest godny motyw do szczęścia. Żebym niby i ja ze swymi znowu sentymentami nadał się pod szkło mikroskopu.
Oho — nawet już z łańcucha.
Tak, z łańcucha! Jak pies, przykuty do miejsca! Mogłabym przecie...
Śmiało, śmiało!
Miałam już takie chwile w ciągu ubiegłej zimy. Gdy mię opętała najostateczniejsza niecierpliwość, mówiłam sobie: jest jeszcze jedno wyjście...
A jest jakieś wyjście...
Jest takie wyjście: zabrać się, tak jak stoję, dziecko na rękę, pójść na stacyę, pojechać tam i usiąść, jak żebraczka na pańskim progu.
Na moim progu? Biada! Najprzód ja nie mam żadnego progu, bo w warszawskich mieszkaniach progów niema, więc usiadłaby pani na schodach. Ja zaś mieszkam z kolegą we dwu klitkach...
Widzi pan, coby to był za skandal!
Właśnie! Musi pan coś takiego zrobić, żeby się ten mój nastrój już tej zimy nie powtórzył.
Cóż ja nieszczęsny mogę zrobić »takiego«. Jestem bezsilny, jestem ciemny, jak tabaka w rogu.
Pan, który może wszystko, może spełnić i to, żebym ja jakoś oprzytomniała...
Ciągle pani wmawia we mnie, że ja mogę wszystko. Co ja mogę, co mogę?
Pan ma taką siłę, jaką miewali prorocy, apostołowie, święci mężowie. Może pan rzucać urok, to może pan także położyć ręce na mojej głowie i odczynić urok.
Wie pani wszystko to dobrze, ale przecież ja kabotynem nie byłem i nie będę. Niechże pani się uspokoi.
Czyliż pan niema siły i władzy proroka, cudotwórcy? Stał oto tutaj na pustej górze zburzony przed setkami lat magnacki zamek. Pradziadowie obecnego pokolenia tutejszych ludzi widzieli już ten zamek w gruzach. Magnaci i ubodzy ludzie przechodzili i przejeżdżali obok tego zamku w gruzach. Gruzy te stały na widnokręgu, gdy królowie polscy władali tym krajem. Gruzy stały podczas całej długiej niewoli. Gruzy te oświetliło słońce wolności. Nie było nikogo, ktoby się wzruszył ich widokiem. Dopiero pan, sam jeden, przyszedł do nich, położył na nie ręce swoje. I ożyją, jako dom święty, jako sygnał dla całej polskiej ziemi...
Terefere, terefere... Księżniczka, zadurzywszy się we mnie, postanowiła zrobić mi prezent i oto...
Profesorowie, których pan tutaj zgromadził — czyliż nie są dowodem pańskiej władzy duchowej? Gdyby nie pan, byliby pracownikami, każdy w swej specjalności. Przeżyliby życie, nie wiedząc, czem są i jaką posiadają siłę. Pan z nich uczynił organizm, działający w dobrej woli, bez niczyjego rozkazu i nie szukający nagrody.
Sami się uczynili tym organizmem, właśnie bez mojego rozkazu! Co też to pani za hymny na moją cześć wyśpiewuje.
Ja dobrze wiem, co wyśpiewuję i wiem, jako przebiegła kobieta, że wyśpiewuję prawdę. A trzecie pańskie dzieło, my, uczniowie.
W istocie! Zwłaszcza uczenice...
Uczniowie i uczenice. Pan jest ogrodnikiem tych dusz rozbudzonych. Ze zwyczajnych kołków, płonek, kłączów, z karjerowiczów i prostaków, z leniwców i oślaków wytworzył pan zastęp świadomych pracowników, hufiec entuzjastów, grono badaczów...
I tak dalej i tak dalej...
Wymienię panu Grzegorza Zielonkę, Pawełka Smalskiego, Ryka, Władka Wronę... Każdy z nich, to w swoim światku Przełęcki w miniaturze.
No — wjęc co? Tęgie chłopaki! Niech im Bóg da zdrowie i wszystko dobre!
Czy ta cała czereda pańskich słuchaczów byłaby tem, czem jest, gdyby nie pan? To pan swemi wykładami o tajemniczych, wielkich odkryciach, o potężnych naukach porwał ich za sobą. Ta cała młodzież — to jest pan. Za pana, za pańskie imię każdy z nich gotów umrzeć. Pan jest ich bożyszczem. Bo pan wyciągnął swe ręce nad nimi i duch mocny z rąk pańskich na nich spłynął.
Duch potężny mieszka w panu i spływa na ludzi. Cokolwiek pan zacznie, spełniać się musi. Pan ma w sobie moc. Dla tego to ja, dla tego... ośmieliłam się na tę rozmowę. Chcę pana błagać...
O co?
Żeby pan wyciągnął swe ręce, żeby pan nałożył swe ręce na moją głowę i zdjął ze mnie opętanie...
I tę oto grzesznicę ja, zaślepiony, poczytywałem za najrozsądniejszą, najtrzeźwiejszą nauczycielkę z całego grona.
Chcę znów być taką!
A nałożenie moich wszechwładnych rąk ma to sprawić? O, kobiety! O, dziwaczne stwory boże! Dąży to wiecznie, wszędzie i ciągle do miłości, do obnażenia się sromotnego, do zmazy, zbrudzenia, splątania, zepsucia! (kładzie ręce na głowie Smugoniowej. Mówi zcicha:) Rozkazuję ci, biedne serce, ucisz się! Chcę, — bądź sobą. Odwróć się odemnie! Chcę, — zapomnij... (Podnosi rękami głowę Smugoniowej i patrzy w jej oczy. Uśmiech obojga). I cóż?
A niechże pani nie robi ze siebie takiej znowu ofiarki! Ja jestem także człowiekiem z krwi i kości.
Doprawdy? Ja myślałam, że pan jest tylko profesorem i tylko ideałem.
Niechże piękna Dorota, już odczyniona z uroku, już uspokojona i na swojem miejscu, — będzie grzeczna, to jej powiem coś wesołego.
Będę przez całe życie najgrzeczniejszą z grzecznych.
Otóż... Cóż to ja chciałem powiedzieć? A może już wogóle o tych rzeczach nie mówić?
Proszę powiedzieć! Proszę! Proszę!
Cóż ja mam począć z prośbą tych czarujących oczu? Co mam powiedzieć tym usteczkom różanym? Jakże mam uciszyć to serce szczerozłote, żeby się już nie szarpało?
Niech pan mi powie prawdę!
Dziś, tylko dziś można wszystko powiedzieć.
A potem co?
Potem już będzie milczenie.
I smutek jeszcze większy, zimy jeszcze dłuższe, jesienie jeszcze bardziej puste...
To niech sobie będą!
Chciałem powiedzieć coś wesołego o tem, dla czego unikałem zawsze rozmowy z panią, dla czego chciałem wszystko zadeptać, zaszastać nogami, zamazać i zakrzyczeć...
Co zakrzyczeć?
No, co zakrzyczeć, to zakrzyczeć... Pani ma dziecko!
Nie skrzywdzę nigdy mego dziecka!
Ach, cóż za wielkiego dokona pani poświęcenia!
Jeżeli mi pan każe zostać tutaj, zostanę i będę tamtemu człowiekowi wierną i posłuszną. Jeżeli pan mi każe pójść za sobą, pójdę wszędzie. Będę sługą, popychadłem, czemkolwiek mi pan być rozkaże!
A dziecko?
Dziecko tylko wezmę ze sobą. Więcej nic a nic!
A Smugoń?
Nie wiem! Nic nie wiem. Jeżeli mi pan każe samej jednej być w świecie, będę sama. Umiem być sama. Będę gdziekolwiek pracowała. Umiem ciężko pracować. Bylebym mogła być w pobliżu, bylebym mogła pana widywać, bylebym mogła... aż do mej śmierci...
Kazał, każe... Otóż i jestem wszechwładnym monarchą, który, według swego widzenia rzeczy, według kaprysu, może kazać, co tylko chce. Rozkazuj-że, królu!
Tylko jedno słowo!
Wszystko jedno, co będzie! Od chwili, gdy pan nałożył na moją głowę swe ręce, wiatr szczęścia przeniknął mię do szpiku kości. Niczego się nie boję! Jestem mocna, jak pan.
Widocznie cały mój fluid przeleciał na panią, bo ja teraz właśnie jestem strapiony.
Czy podobna?
A tak! Nie wiem, co robić? Muszę zebrać myśli, muszę samego siebie odnaleźć. Och, wy, zwodnice, anioły, lekkoduchy, paple! Nie umiecie nic uszanować, nie umiecie samej miłości uszanować! Nie umiecie ukryć w głębi siebie piękna tajemnicy miłosnej!
O, Boże! Cóżem zrobiła!
Zaraz! Muszę klepki zebrać...
Mój mąż idzie...
A mąż idzie... Ten może jakoś będzie pomocny w tej sprawie.
Co? Wrócił pan z zamku na piechotę?
Wróciłem z zamku...
Nie rozumiem, dla czegoś stamtąd odszedł?
Wyjdź stąd! Pójdziesz na wieś i każesz sołtysowi, żeby zgromadził wszystkie dzieci szkolne przed szkołą. Sam niech tu będzie za godzinę. Minister przyjeżdża.
Oto forma zachowania się względem kobiety, godna ciebie! (Wychodzi)
Istotnie, pański sposób zachowania się względem kobiety nie należy do zbyt wytwornych.
Jeszczem się od pana lepszego nie nauczył.
Szkoda.
Rozmawiałem tutaj długo z pańską żoną. Tak jest. Jeżeli pan tę rozmowę chcesz nazywać spotkaniem, to ją pan tak nazywaj.
Milcz pan!
Panu by raczej należała się ta rada, bo głos podnosisz.
Nie umiem mleć językiem tak, jak pan. Mówię poprostu, od samego dna mojej krzywdy?
Jakiej krzywdy?
Krzywdy! (Zbliża się do Przełęckiego) Czym ja pana szukał, czym ja szedł na spotkanie pańskie, czym ja pana wzywał, czym się panu narzucał? Żyłem tu i pracowałem poprostu, ze wszystkich moich sił, — za światem, w tej dziurze, zdala od was. Pan tu przyszedłeś!
Tak jest, ja tu przyszedłem.
Ze wzniosłemi idejami? Prawda? Z całą torbą wzniosłych haseł! Z całym worem zasad, prawd, nakazów.
A poza temi wszystkiemi idejami, maksymami i pewnikami kryło się jedno: szukanie miłosnych przygód!
Nie. Tak powiedzieć nie można. Gdzież, jaki przykład?
Tu przykład! Na tej kobiecie! Była najlepszą żoną, najtkliwszą matką naszego dziecka, najżarliwszą nauczycielką, pracownicą w naszym twardym zawodzie, jakiej ze świecą nie znajdzie! Od zeszłego roku, skoro tylko pan zjawiłeś się ze swymi wykładami, ta kobieta przepadła!
Jakże się to stać mogło, żeby moje, jak pan twierdzi, ideje, które zmierzały do pogłębienia, polepszenia, udoskonalenia wpływu szkoły i wartości nauczycieli, mogły właśnie tak wszystko zepsuć!
To ja właśnie pytam się pana, jak się to stało.
Nie mam na to odpowiedzi. A raczej — znalazłbym może na to odpowiedź, gdyby mi pan swe zarzuty wyłożył.
Czyż mogłem tyle złego narobić? Czem? Czy odebrałem panu żonę?
Nie odebrałeś mi pan może jej ciała, bo na to jest jeszcze za uczciwa, — albo jeszcześ jej pan nie zdołał swemi wybiegami zdeprawować, — ale zabrałeś mi jej duszę!
To pan z kolei odbierz mi tę jej duszę, jeżeli czujesz się jej godnym.
Nie umiem! Nie umiem, przemądrzały profesorze, znakomity kuglarzu, świetny apostole frazesów o względności wszystkiego. Jestem prosty, jak dąbczak w lesie, głupi, jak pień, prostolinijny, ordynarny, wiejski belfer.
Czy pan sądzisz, że ja specyalnie na pańską żonę zastawiałem sieci moich frazesów, czy na nią wyjątkowo polowałem zapomocą kuglarstw ideowych?
I tego nie wiem. To jedno jest dla mnie jasne, jak ten dzień, oczywiste, dotykalne, że od zeszłego roku zmieniła się zupełnie. Inny człowiek! Żyje tu, pracuje, uczy w szkole, mieszka ze mną, opiekuje się dzieckiem, nawet jest dla mnie wierną żoną, ale to już jest inny człowiek. Obcy człowiek!
Zdarza się! Zdarza się, że trup tu gości, a dusza błądzi gdzieś daleko, daleko, o setki i setki mil. Zdarza się, że tu ciało śni jakiś okropny, przyziemny, doczesny sen, a dusza błądzi, żyje, pląsa, raduje się tam, o setki i setki mil, w jakichciś niebiosach swoich. O, dola moja, dolo!... (szlocha).
Panie! Ocknij się pan. Rozmawiajmy.
O czemże ja z panem mam rozmawiać?
O tej właśnie pańskiej doli. Czy żona pańska jest zalotna?
Wcale nie! Właśnie że nie! To była zawsze najuczciwsza, najczystsza dziewczyna, najszlachetniejsza kobieta. Czyż jabym stał, czybym się tak rozpadał o zalotnicę?
Więc tylko ja jeden miałem na nią tak fatalny wpływ, że się dla pana do cna, do gruntu zmieniła? Tylko ja?
Pan!
Moje tutaj wykłady, moje zabiegi, rozmowy, wszystkie owe figle idejowe, które stroić tutaj zacząłem, tak na nią wpłynęły, że się dla pana zmieniła, a obróciła oczy na mnie?
Chcesz pan wycisnąć ze mnie te zeznania, żeby się cieszyć, upajać swym triumfem, a moją gorzką nędzą?
Hm... Triumfem i nędzą...
A ja pana z kolei zapytam: czy pan się w niej kochasz?
Ja?
Prawdę!
Tak. Ja ją kocham. Od czasu przybycia tutaj, od pierwszego spojrzenia... Nigdy jej tego nie powiedziałem, a mówię panu, bo tak jest. (Smugoń chce odejść). Słuchaj pan i pociesz się! Skoro ja jeden tak fatalny wpływ na pańską żonę wywarłem, a innych flirtów ona nie uprawia, to skoro sobie stąd pójdę na złamanie karku i oko wasze już mię więcej nie zobaczy, to wszystko z czasem wróci do dawnego ładu.
Wszystko wróci do normy.
Ach, — gdzież tam!
Złożę tu w pańskie ręce niepisany akt między nami dwoma, że mię ona — (szeptem) — nigdy, nigdzie nie zobaczy za życia. Taka będzie moja szczera wola. To nie ze strachu przed panem, nie dla przebłagania pańskiego gniewu, lecz dla tego, mój mości panie, któryś tu grubo hałasował, że takie są moje obyczaje.
Na nic mi to, na nic! To ze wszystkiego najgorsze. Cóż to pomoże, choćbyś pan znikł i przepadł, jak mara? Będzie marę kochała! Marę właśnie! Wyolbrzymiejesz na półboga! Będzie za marą tęskniła aż do śmierci. Ja ją dobrze znam. Ja wiem. Ach, a po tej dzisiejszej scenie, kiedy się domyśli, żeśmy taki pakt zawarli. A domyśli się tajnym zmysłem wszystkiego, lepiej, niżby na własne uszy słyszała.
Sam pan widzisz. Cóż ja więcej mogę zrobić?
W istocie. Pan już nic więcej nie możesz zrobić. Chyba ja sam.
Co?
Zabiorę ją, zabiorę dziecko i wyjadę, dokąd oczy poniosą. Do Ameryki. Od waszych tutaj wzniosłych zamierzeń, od waszych chwalebnych kursów ucieknę na koniec świata. Może tam za morzami, za górami zapomni!
Od naszych tutaj wzniosłych zamierzeń, od naszych chwalebnych kursów trzeba uciekać na koniec świata. Dobry skutek!
Wartość skutku świadczy o wartości przyczyny.
Tak. W polu pańskiej logiki na to wychodzi. (Zapala papierosa) Panie Smugoń! A na to nie mógłbyś się zdobyć, żeby na grę uczuć kobiety, męską grą odpowiedzieć? Ona ci odebrała swoją duszę, rozwiodła swoją duszę z pańską duszą. Odbierz jej pan swoją!
A żeby ona z pańską duszą się złączyła, w pańskie ręce przeszła.
Skoro sam pan mówisz, że dusza jej od pana odeszła, a przeszła do mnie, to pewnie, że w polu mojej logiki, tak być powinno.
Do tego to pan zmierzasz!
Chcesz pan tę sprawę rozwikłać! Mało miałeś świata, mało kobiet na nim, pięknych, mądrych, bogatych, rozpustnic i ladacznic! Tu przyszedłeś, — profesorze, — do szkoły wiejskiej, żeby sprawę mojego życia rozwikłać! Przeklęty uwodzicielu!
Mocnoś mię pan zajechał! I słusznie. (Po chwili) A więc pan żadną miarą nie możesz rozstać się z tą kobietą?
Nie!
Nawet gdyby pana porzuciła?
Nie mogę bez niej żyć! Życie bez niej, to już nie życie, to dla mnie śmierć. (Pokornie) Mamy dziecko, małego chłopczyka, — Jasia.
Trzeba tego małego chłopczyka, Jasia, wziąć na ręce.
Jego, — panie! Cóż panu zawiniło to dziecko?
Pan, który na wszystko masz sposób, który umiesz rozwiązywać najtrudniejsze zawiłości swoim niezwykłym rozumem, nie gub nas, mnie, mej żony, mego syna. Zaklinam pana! Będę panu przez całe moje życie, jak pies, wiernie służył...
Znowu to samo. Rozum, który mi wciąż łaskawie przypisujecie wszyscy, stał się moim tyranem, mści się na mnie. Mam oto, — spojrzyj pan! — wykonać naraz dwie prace: mam sprawić, żeby pańska żona pana nanowo pokochała taką samą miłością, jaką dawniej żywiła. To jedno. A z drugiej strony mam sprawić, żeby do mnie właśnie nabrała obrzydzenia, wstrętu, pogardy, (w zamyśleniu) To jest drugie. Prawda, nieszczęśliwy małżonku?
Wiem to jedno, że tu leży moja krzywda.
Krzywda, której wcale nie jestem winien.
A któż?
Ja się pana zapytam, jak mężczyzna mężczyzny: czy na pana nigdy nie wywarła wrażenia cudna obca kobieta, nieznajoma przechodząca ulicą? Czy pana nigdy nie kusił dyabeł, żeby się obejrzeć, przypatrzeć się jej, a potem myśleć sekretnie, a nawet nie myśleć, lecz tajnie chcieć zaznajomienia się, rozmowy, zabawy z taką kobietą? Tak poprawdzie, bez świadków... Panie Smugoń!
To pan niby tak z Dorotą?
Nie o mnie mowa, lecz o panu. Gdyby do pana w mig po takiem pańskiem spojrzeniu na obcą kobietę podskoczył ktoś, jakiś mężczyzna i rzucał panu w oczy zniewagi, zadawał twarde kwestye, żeś go pan skrzywdził. Czy nie poczytywałbyś pan takiego za natręta. Pomyśl pan, zastanów się i odpowiedz.
Sam sobie pan odpowiedz. Ja wiem jedno, jedno rozumiem, że muszę stąd z moją rodziną uciekać. Gdybym tu został, zginę i moi poginą. Śmierć tu na mnie czeka w ciągu długiej jesieni i długiej zimy.
W ciągu długiej jesieni i długiej zimy. Tak.
Sława, sława powszechna...
Będą o panu trąbiły gazety, będą się panem interesowały władze. Już się zainteresowały! Ekscelencya przyjeżdża, żeby pańskie dzieła podziwiać, żeby je własnemi oczyma zmierzyć.
Sława moja, złota sława...
Tylko ja jeden w oczy ci powiem...
Nie spiesz się pan. Mamy czas. Cokolwiek się stanie, masz pan pilnie uważać na skutki. Niczemu nie przeszkadzaj. Patrz swego. Ale pan jeden będziesz rozumiał sens tego wszystkiego. Ten sens schowaj sobie na pamiątkę po mnie, a nikomu go nie wydaj.
Furmanka zajechała po pana. Wsiadaj pan i jedź na dworzec po ekscelencyę.
Nie pojadę.
Jakto? Przecie minister przyjeżdża tym pociągiem. Jakem wracał z zamkowej góry zawołał na mnie z okna biura pocztowego urzędnik poczty. Powiedział mi, jakiej to wagi telegram do pana przyszedł. Spiesz się pan.
Powiedziałem już, że nie pojadę.
Panie! Przecie to minister przyjeżdża! Zastanów się!
Nie pojadę. Pan jedź po niego. Pan, tutejszy gospodarz.
Ja? (z wahaniem) A no — dobrze. Ja mogę pojechać. Powiedziałbym, że w zastępstwie pana profesora, który zaniemógł.
Powiedz pan, że jesteś delegowany przez nas wszystkich, profesorów. Wszystkich profesorów, uważasz pan? Jedź pan, bo mógłbyś, czego Boże broń! spóźnić się. Jedź-że pan!
Dobrze. To ja jadę. Ale możeby rzeczywiście pan profesor...
Co?!
Idź pan, powiedz pani Dorocie, że tu ma przyjść na rozmowę ze mną. Boisz się pan, że to będzie schadzka? No, idźże już! (Z gniewem) Ruszaj pan! Przeszkadzasz mi!