Walki w obronie granic/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor red. i wybór Alojzy Horak
Tytuł Walki w obronie granic
1 — 9 września
Podtytuł Kampania wrześniowa w oświetleniu niemieckim
Wydawca Wojsk. Biuro Prop. i Ośw.
Data wyd. 1941
Druk Thomas Nelson and Sons Ltd.
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WALKI

W OBRONIE GRANIC
1 — 9 WRZEŚNIA
Kampania wrześniowa w oświetleniu niemieckim
NAKŁADEM WOJSK. BIURA PROP. I OŚW.
1941
THOMAS NELSON AND SONS LTD
LONDON EDINBURGH PARIS MELBOURNE
TORONTO AND NEW YORK





PRZEDMOWA.

Gdy minął pamiętny wrzesień 1939 r. i wroga nawała przewaliła się przez Polskę, zniknęło z życia naszego wszystko, co było chorym lub niedorosłym do chwili dziejowej, ujawniła się w pełni nasza tężyzna narodowa. Choć zwyciężeni w kampanii wrześniowej nie ulegliśmy i prowadzimy wojnę dalej. Armia nasza to nie paręset tysięcy żołnierzy, to każdy mężczyzna i kobieta. Armia nasza wzrosła do dwudziestu kilku milionów. Hasłem naszym wierzyć, uczyć się i walczyć, bo nie ma takiej klęski, która by nie była nauką zwycięstwa.
Gdy minął pamiętny wrzesień 1939 przy błyskawicznym rozwoju wydarzeń, nie każdy mógł być świadkiem zachowania się polskich żołnierzy. Wielu zasnuły oczy obrazy ewakuacji, odwrotu, załamywania się Naczelnego Dowództwa i aparatu państwowego. W sercach polskich powstawał żal do własnych żołnierzy, tętniło pytanie: czy spełniliście obowiązek? — Nastrój ten rozumiał wróg, rozpoczynając w przelicznych wydawnictwach drugą kampanię — kampanię oszczerstw, która miała odebrać żołnierzom polskim honor. Tę kampanię wróg przegrał. Gdy przyszło złożyć sprawozdanie o polskich bitwach prostym żołnierzom niemieckim, dowódcom plutonów, kampanii, a nie bohaterom tyłów, prawda zdobyła swe prawa. Myśmy milczeli, bo głos zabierzemy po zwycięstwie, tymczasem niech Wam o nas opowiada wróg.
Czytajcie, Polacy, te karty. Wspomnienie rozpościera przed Waszymi oczyma niebo w dymach i łunach, a z niego spadają płonąc niemieckie, strącone przez nas, samoloty. Ziemia drży od huku armat, przemarszu czołgów, eksplozyj min, a na polach płoną niemieckie rozbite przez nas czołgi, w powietrze wylatują niemieckie kolumny, niemiecki trup zaścieła pola. Drogo kosztowały Niemców sukcesy na polskiej ziemi.
Tak było tam, gdzie naszemu żołnierzowi, słabszemu liczebnie i technicznie, dano jakie takie warunki walki, tak było nawet tam, gdzie tych warunków nie było, gdzie szturmowano z bagnetem w ręku czołgi, tak było i tam, gdzie zabrakło żołnierza i walczyła ludność.
Setki przykładów polskiego męstwa notują sprawozdania wroga. Wybraliśmy drobną część z ciągle mnożących się wydawnictw. Wybraliśmy je pod hasłem, abyście znaleźli się na polach bitew wszystkich połaci Polski, byście mogli towarzyszyć polskim pułkom w dnie i noce tej kampanii.
W zeszycie tym dajemy Wam przykłady z obrony granic, z 8-dniowej nieustannej bitwy na froncie 2.000 km., od Suwalszczyzny poprzez Pomorze, Śląsk po środkowe Karpaty. To dnie od 1 do 9 września.
O tym wszystkim opowie Wam wróg. Czytajcie, Polacy, te kartki. Niech trafią one do rąk uczestników walk, bo im je poświęcam, a wśród nich moim najbliższym, których widziałem jak rozbijaliście czołgi, przynosiliście zdobyte karabiny maszynowe, pędziliście jeńców niemieckich, tym, z którymi wspólnie broniliśmy powierzonej nam cytadeli i przebiliśmy się przez pierścień niemiecki.
Wielu z Was śni w tej chwili już swój wieczny sen o Polsce i spełnionym obowiązku. Wam słów uznania nie trzeba, bo nie ma tak skromnej żołnierskiej mogiły, na której by nie zakwitał sławy kwiat, której by nie okryły kwiaty nieśmiertelności idei, za którą wojownik oddał swe życie.
Tą swą postawą żołnierz polski, żywy czy poległy stworzył wytyczne zwycięstwa.

Przede wszystkim bić się, jak nie na ziemi wroga, to na własnej, jak nie na własnej, to na sprzymierzonej, ale bić się i jeszcze raz bić się, a będziemy ich mieć!


POLSKI ŻOŁNIERZ.
Kurt Frowein Wilfred v. Owen — »Schluss mit Polen« — Str. 15-20. Dr. H. Eichelbaum — »Schlag auf Schlag« — Str. 98-99. Wulf Bley — »Mit Mann, Ros und Wagen« — Str. 40.

To był pierwszy polski żołnierz, którego ujrzały moje oczy. Na progu granicznej zagrody leżał we krwi z ziemistą twarzą, skurczony z bólu, kolana przy piersiach. Z jego zaciśniętych warg wyrwał się ledwo dosłyszalny szept: »Wody«. Napojony skonał z uśmiechem. Spoczywa teraz na miejscu, na którym padł, pod prostym drewnianym krzyżem, ozdobionym jedynie polskim hełmem i napisem: »10 polskich żołnierzy«.
Ten polski piechur zginął jak prawdziwy żołnierz. Bronił nakazanego stanowiska do końca. Jego ładownice były puste, a w magazynka karabinu znajdowały się tylko dwa naboje w chwili, gdy trafił go śmiertelny strzał.
Bronił swego stanowiska do ostatka, choć wiedział, że to śmierć. A obok przy oknach zagrody, zamienionych w strzelnice, we wnękach strzeleckich, wykopanych w ogrodzie, hen gdzieś na granicy, śniło w tym momencie już swój wieczny sen 9 jego towarzyszy piechurów.
Drużyna, którą tworzyli, zajmowała stanowisko w zagrodzie o kilkaset metrów od granicy. Tu 10 ludzi z jednym ręcznym karabinem maszynowym i 10 karabinami oczekiwało niemieckiego natarcia. Nie mieli za sobą innych silniejszych oddziałów. Wojska polskie koncentrowały się o kilkadziesiąt kilometrów w głąb. By spełnić swe zadanie straży granic Rzeczypospolitej i zasygnalizować ich przekroczenie przez wroga musieli decydować się na śmierć lub niewolę, albo gwałtowny odwrót po kilku strzałach, odwrót tak podobny w oczach nieprzyjaciela do ucieczki.
Żołnierze ci rozumieli swój los, który musiał się spełnić, w chwili gdy armia niemiecka poważnymi siłami przekroczy granicę. Wiedzieli, że opór ich może zatrzymać nieprzyjaciela tylko przez kilka godzin najwyżej, a może nawet minut. Jasnym było dla nich, że potem przewaga sił nieprzyjacielskich ich zmiażdży.
Tych 10 nie myślało jednak o odwrocie. Nie przyszło im do głowy wsiąść na stojące w pogotowiu na tyłach zagrody rowery. Zostali w zagrodzie, trwając w pogotowiu.
A gdy o mglistym świcie dnia 1 września 1939 r. świsnęła od strony niemieckiej pierwsza kula, złożyli się ze swych karabinów, odpowiadając strzałem na strzał.
Monotonnie terkotał karabin maszynowy i każdy pełnił swą służbę tak, jak na mustrze w koszarach.
Ani jeden z nich nie opuścił żywy zagrody na granicy, powierzonej ich straży.
Takim był żołnierz polski, wytrwały i rozjuszony, a jednocześnie skromny i nie wymagający pod względem zaopatrzenia, gdziekolwiek spotykaliśmy go, choćby w najmniejszej jednostce, o ile ta zachowała swą spójnię wewnętrzną. Czy to były grupy rozbitków, które w rozległych lasach i błotach trzymały się jeszcze całymi dniami bez żywności i uzupełnienia amunicji, odcięte od swoich pułków, bez jednolitego dowództwa, które przyprawiały nas często o ciężkie straty, napadały na kolumny zaopatrzeniowe i jeszcze długo niepokoiły obszar leżący za naszym frontem. Czy to były oddziały kawalerii polskiej, przebijające się często z odwagą szaleńczą po otoczeniu ich, czy to byli prości piechurzy, którzy okopawszy się przed jakąś wsią, bronili stanowiska, aż każdy z kolei rażony kulą w swym wnęku strzeleckim, kończył walkę wraz z życiem.
Niezapomniany będzie dla mnie obraz takich okopów. Poprzed bastion z ciężkimi karabinami maszynowymi wysunięte w szachownicę rowy strzeleckie, głębokie na człowieka i w każdym z nich, jak we własnoręcznie wykopanym grobie, opadła ku ziemi postać strzelca o woskowym obliczu, skrwawionym mundurze i dłoniach, które częstokroć jeszcze po śmierci nie wypuściły karabinu.

Nawet w niewoli dochowywał żołnierz polski wierności. Świadczy o tym fakt, zauważony przez lotnika niemieckiego, w obozie jeńców w Krakowie 8 września.
W chwili gdy major przybywa do obozu, odprowadzają dwóch jeńców na bok. Próbowali ucieczki i zabili przy tej okazji posterunek ze sztafet ochronnych. Nie mogą spodziewać się łaski.
— A oficerowie. Wszak armia stoi i upada swoim korpusem oficerskim. I im oddaje nieprzyjaciel hołd, wspominając wypadki nienagannej postawy żołnierskiej, będącej wzorem dla szeregowych. Na przykład:


Oddziały pancerne szturmują czołgami polski blokhauz. Po częściowym rozbiciu go, resztka załogi, która pozostała jeszcze przy życiu, wychodzi z podniesionymi rękoma. Pytamy ich: »czy to wszyscy? »Nie — brzmi odpowiedź — komendant jeszcze został«. W tym momencie rozlega się silna detonacja. Komendant blokhauzu, polski kapitan, wysadził granat ręczny na swych piersiach. Chciał zginąć wraz ze swym fortem, a ponieważ los oszczędził mu kuli nieprzyjacielskiej, sam skończył ze sobą.
A oto drugi przykład:
Kompania pancerna napotkała w marszu ku Warszawie na nieprzyjaciela, który stawił gwałtowny opór. Wtedy jeden z polskich oficerów dokonał czynu niezmiernie walecznego, a w danych warunkach szaleńczego. Wskoczył na mój czołg i próbował bagnetem otworzyć go. Z drugiego czołgu spostrzeżono to i załatwiono polskiego oficera w mgnieniu oka.


OBRONA WESTERPLATTE.
Oberkommando der Wermacht — »Der Sieg in Polem — Str. 71 — 75. Decker — »Mit Spaten durch Polen — Str. 43-49. Sponholz — »Danzig — deine S. A.« — Str. 59-61.

»7 września na froncie bałtyckim uległa waleczna polska załoga Westerplatte połączonemu natarciu: pionierów, kompanij szturmowych marynarki wojennej i gdańskiej samoobrony, wspieranych przez artylerię okrętu Schleswig-Holstein«.

Tak obronę Westerplatte omawia niemiecki generał, jeden z pierwszych historyków kampanii.
W chwili wybuchu wojny Westerplatte było w myślach i w ustach wszystkich Polaków. Mało ludzi zdawało sobie sprawę, w jakich warunkach obrony jego załoga spełniła swój obowiązek. Postaramy się to przedstawić na podstawie dokumentów niemieckich.


»Naczelne dowództwo niemieckie złożyło dnia 3 listopada 1939 r. swemu ministerstwu spraw zagranicznych sprawozdanie z badań dotyczących stanu urządzeń wojskowych Westerplatte.
Polska załoga Westerplatte wynosiła 240 ludzi, zamiast 2 oficerów, 20 podoficerów i 66 szeregowców według postanowienia Ligi Narodów z dnia 9 grudnia 1925 r.
Z umocnień znajdowały się na Westerplatte: prócz starego niemieckiego stanowiska z roku 1911, 5 blokhauzów betonowych na ciężkie karabiny maszynowe, zbudowanych na podstawie dobrze przemyślanego systemu wzajemnego flankowania. Prócz tego nowe koszary były przygotowane do obrony ze wszystkich stron, a podziemia ich, jak również podziemia t. zw. domu podoficerskiego, obetonowane i przygotowane do obrony. Poza tym znaleziono jedną armatę 75 mm. i 2 armatki przeciwpancerne oraz szereg polowo umocnionych gniazd ciężkich karabinów maszynowych, palisad i wnęków strzeleckich«.

A więc załoga polska wynosiła zaledwie I kompanię piechoty, wzmocnioną I kompanią ciężkich karabinów maszynowych uzbrojoną w jedną armatę lekką i, jeśli policzymy ciężkie karabiny maszynowe w blokhauzach, w 15 ciężkich karabinów maszynowych. Jak widać ze sprawozdania niemieckiego nie posiadała zapasu amunicji, bo nie można uznać za zapas amunicji nawet na godzinę boju 10.000 ładunków na 15 ciężkich karabinów maszynowych, które znajdowały się w jej rękach przy upadku pozycji.
Bo też Westerplatte nie była żadną fortecą, jak twierdzą Niemcy, była nadbrzeżnym placem składowym u ujścia Wisły, w kształcie trójkąta o bokach długich przeszło na kilometr, omywanych Wisłą i morzem, o podstawie szerokości 500 m., będącej granicą między składem, a terenem portu gdańskiego. Umocnienia, które opisują Niemcy, nie były przygotowane na oblężenie przez regularną armię niemiecką, wyposażoną we wszelkie środki natarcia, tym bardziej, że rozmiary Westerplatte nie pozwalały na budowę umocnień.
A przeciwnik. Rozporządzając pełną swobodą działania za zgodą Rządu Polskiego, zawczasu wprowadził do Gdańska, pod pozorem wizyty, pancernik szkolny Schleswig-Holstein: 10.000 ton wyporności, 1.000 ludzi załogi, uzbrojony w 4 armaty — 28 cm., 10 armat — 15 cm. i 4 armaty — 8,8 cm. Do użycia na morzu ten okręt się nie nadawał, gdyż zbudowany był przed wojną światową, a szybkość jego i uzbrojenie było wielokrotnie niższe od pancerników angielskich. Tu jednak 18 ciężkich i średnich armat niemieckich, w walce z 1 polską polówką, likwidowało od razu możność jej działania. Pamiętać trzeba jeszcze o tym, że siła uderzenia dział morskich jest znacznie większa od analogicznych dział lądowych, tak że efekt działania niemieckich armat 15 cm. równał się działaniu artylerii lądowej nie średniej, lecz ciężkiej t. j. ponad 20 cm.
Prócz wyżej wymienionej artylerii, skierowali Niemcy na Westerplatte co najmniej 2 baterie lądowe i batalion pionierów wschodnio-pruskich. Do tego dochodziły kompanie szturmowe oddziału desantowego pancernika, oddział gdańskiej obrony nadbrzeżnej i batalion służby pracy, wystawiony przez gdańską partię narodowo-socjalistyczną. Nieprzyjaciel dysponował również dywizjonem bombowców nurkujących wykonywującym w ciągu jednego dnia wielokrotne naloty z pobliskich lotnisk. Pamiętajmy o tym, że dywizjon bombowców nurkujących reprezentował 20.400 kg. bomb zrzucanych w ciągu niecałych 10 minut na przestrzeń niewiele większą od placu Marszałka Piłsudskiego w Warszawie.
Przewaga nieprzyjaciela, nielicząc artylerii i lotnictwa, decydujących w tym wypadku, była w samych oddziałach szturmowych dwunastokrotna.


Już w nocy z 31 sierpnia na 1 września rozpoczęła się walka o Westerplatte. Naprzód kompanie szturmowe otoczyły Westerplatte od strony lądowej, t. j. od portu gdańskiego i wzdłuż frontu nadwiślańskiego. Pod ich osłoną gdański batalion służby pracy rozpoczął budowanie podstawy wyjściowej do natarcia. Pancernik Schleswig-Holstein przysunął się Motławą na odległość 300 m. od Westerplatte i rozpoczął godzinę trwające bombardowanie.
Niemcy spędzili noc w pogotowiu, obawiając się próby przebicia się Polaków w stronę miasta. Gdy nad ranem zdrzemnięto się, zostali Niemcy nagle wyrwani z krótkiego snu przez dudniący huk i przenikliwe wycie. Była godzina 4.45. To Schleswig-Holstein ze wszystkich dział rozpoczął ogień na Westerplatte. Niesłychane ciśnienie powietrza zmiatało namioty, stojącego w odwodzie oddziału służby pracy. Obóz nasz ostrzeliwują. To było wrażenie każdego z nas. Był to jednak nieprzerwany ogień działowy pancernika, który Westerplatte zamienił w piekielny kocioł. Granat za granatem pękał z hukiem na Westerplatte, kolumna dymu powstawała obok kolumny dymu, pożar obok pożaru.
Polacy odpowiedzieli ogniem, ale cóż znaczył ogień z karabinów maszynowych przeciw granatom z pancernika. Niemniej nad głowami gdańskiej służby pracy gwizdały wiązki pocisków karabinów maszynowych, odłamki granatów leciały, wyjąc nad namiotami. Potworne widowisko rozwijało się przed oczami tych, którzy z najbliższej odległości mogli obserwować niesłychane działanie artylerii okrętowej.
Kłębiące się chmury dymów zaległy Westerplatte, przerywane przez czerwone błyskawice wybuchających w stanowiskach nieprzyjacielskich granatów.
O godzinie 6 rano zamilkł nagle grzmot dział i huk wybuchów. Teraz zagrały karabiny maszynowe. To było natarcie na Westerplatte. Po krótkim jednak czasie przybyli do obozu gdańskiego batalionu pracy pierwsi ranni kompanii szturmowych marynarki wojennej. Obóz zamienił się w plac opatrunkowy.
Szturm nie udał się, a więc znowu zagrzmiały działa. Tym razem, prócz artylerii pancernika, dał się słyszeć również ogień działowy od południa i od wschodu. Rozbrzmiewał on w oddali jak burza na widnokręgu. Po pierwszym niepowodzeniu przystąpili Niemcy do regularnego natarcia. Zadaniem gdańskiej służby pracy było budowanie równoległej do frontu polskiego pozycji, coraz bliżej nieprzyjaciela. Musiano je budować na linii wojsk walczących lub nawet przed nimi. Dowództwo batalionu pracy zaledwie mogło nadążyć żądaniom. Nierzadko prowadzono pracę przed pierwszą linią bez osłony piechoty. W tych warunkach batalion służby pracy stał się nieznużonym pomocnikiem piechoty, która nie mogłaby dać sobie rady bez jego pomocy. Gdy robotnicy wieczorem śmiertelnie znużeni wracali do obozu, nie mieli spokoju, gdyż noc w noc próbowali Polacy wypadów, a przełamanie linii niemieckiej piechoty nie powinno im się udać. Dzień w dzień musieli budować długie na kilometry przeszkody z drutu kolczastego, a już następnego dnia musieli je stawiać paręset metrów naprzód«.

Z powyższego opisu widać, jak ostrożnym, systematycznym i mozolnym było natarcie i jak Polacy przeciwdziałali mu ogniem i wypadami bez względu na bombardowanie z dział i samolotów.


»Drugiego września musiał batalion pracy opuścić swój obóz jak najszybciej. Westerplatte miała być zaatakowana przez bombowce nurkujące, a obóz leżał w niebezpiecznym pobliżu natarcia. Po południu 2 września 2 kompanie cofnęły się w głąb przesmyku na pozycje, a reszta poszukała schronienia w pobliskim lesie wśród wydm. Wtedy nadleciał pierwszy klucz bombowców i już ciężkie bomby lotnicze pękały, a chmury czarnego dymu spiętrzyły się na kształt gór nad Westerplatte. Klucz za kluczem nadlatywał, siejąc śmierć i zniszczenie. Obrazu tego nikt nie zapomni. Atak lotniczy minął równie szybko jak się zaczął. Po piekielnym hałasie ostatnich minut, zdawało się jak gdyby wszystko zamarło, tylko pożary i chmury dymu przypominały atak. Praca batalionu roboczego trwała dalej bez przerwy w dzień i w nocy. Nie było odpoczynku nocnego. Schleswig-Holstein i baterie nadbrzeżne nie zostawiały Polakom nawet w nocy spokoju. Nad głowami zaspanych ludzi wyły przelatujące granaty. Koniecznym było ciągłe pogotowie, nie było nocy bez potyczki. Noc w noc walczyły z sobą placówki, alarmując odwody.
Dzień po dniu ponawiano natarcia przy użyciu najróżnorodniejszej broni na umocnienia, które nawet w przybliżeniu nie dorównywały niemieckiemu wałowi zachodniemu, a mimo to wytrzymywały najsilniejsze bombardowania«.

Musimy w tym miejscu zwrócić uwagę czytelnika, że wszelkie wysiłki Niemców zlikwidowania Westerplatte w ciągu godzin, czy dni, co było ambicją Niemców, rozbijały się o męstwo 240 żołnierzy, odstrzeliwujących się i przeciwuderzających przez cały tydzień.


»W czwartek 7 września Niemcy zarządzili szturm przy udziale batalionu pionierów i oddziału desantowego marynarki wojennej.
O godz. 4 rano oddziały szturmowe zajęły podstawę wyjściową.
Gdańska obrona nadbrzeżna, utworzona z członków partii, została ustawiona ze swoim karabinem maszynowym w rejonie dworca kolejowego Neufahrwasser z zadaniem zwalczać ogniem wszelki ruch na zachodniej i wschodniej stronie Westerplatte.
Wszędzie widać ślady poprzednich ostrzeliwań, z muru otaczającego Westerplatte zostały tylko resztki. Olbrzymie drzewa zostały powalone, przez luki w lesie, który ongiś miał charakter dziewiczy, można rozpoznać w pierwszym świcie blokhauzy i koszary. Już ubiegłej nocy pchnęli Niemcy w las cysternę z benzyną, zaopatrzoną w zapalnik czasowy i zdetonowali ją, wywołując pożar, teraz dogasający. Rozjaśnia się coraz bardziej i w momentach, gdy wiatr rozwiewa dym coraz wyraźniej widać z poza szczątków lasu resztki czerwonego muru, który otaczał skład amunicji. Z całym naprężeniem wypatrują czujki. Nie widać żadnego ruchu. Powoli przesuwa się na lewo od nas Mołtawą pancernik Schleswig-Holstein bliżej ku nam. Punktualnie o godz 4.45 otwiera pancernik ogień z odległości 300 metrów na Westerplatte. Ze wszystkich luf zionie śmiercią i zniszczeniem na polskie stanowiska. Z drugiej strony z Neufahrwasser terkocze z jednego z wysokich spichrzów ciężki karabin maszynowy, wysyłając świetlne pociski. Granat po granacie ciężkiej i średniej artylerii okrętowej pęka na Westerplatte. Gęste chmury dymu wznoszą się, płomienie zakwitają. Trzy godziny trwał ogień huraganowy, a po nim nastąpiła nagle cisza. W tym samym momencie ruszył szerokim frontem na wypad oddział rozpoznawczy, złożony z kompanii pionierów. Metr za metrem przedzierają się przez szczątki lasu. W tym samym momencie jednak otwierają polscy obrońcy ogień z umocnień z głębi lasu. Niemcy szturmują bez względu na straty. Już pierwsi docierają do resztek muru, wywalając granatami bramę. W szturmie wdzierają się głęboko w długi na jeden kilometr teren Westerplatte. Dopiero gdy morderczy ogień 5 ciężkich blokhauzów i strzelców, siedzących na drzewach, czyni w danym momencie bezcelowym dalsze posuwanie się, a najważniejsze zadanie dokładnego rozpoznania fortyfikacji zostało przeprowadzone, zarządza dowódca oddziału szturmowego odwrót kompanii.
Polacy odparli szturm. Niemcy twierdzą, że jakkolwiek wypad ten miał być tylko przygotowaniem do właściwego szturmu, to wraz z uprzednim bombardowaniem wstrząsnął do tego stopnia duchem załogi polskiej, że wywiesiła białą chorągiew. Z resztek murów wychodzi o godz. 12 dowódca z resztkami załogi. Na widok białej chorągwi, z jednej strony dowódca oddziału szturmowego ze swymi ludźmi, a z drugiej patrol gdańskiej obrony nadbrzeżnej, przeprawiając się przez Motławę, wchodzą na Westerplatte. Na deklarację poddania się oświadcza niemiecki dowódca oddziału szturmowego przez tłumacza, że »Obrona była bardzo waleczna«.
Jeńcy robią bardzo dobre wrażenie. Do niewoli dostało się 4 oficerów, 3 chorążych, 27 podoficerów i 133 strzelców. Ogółem 167. Byli to wszystko wyborowi żołnierze, naturalnie, że ciężkie bombardowanie zostawiło ślady na ich wyglądzie. W liczbie jeńców była znaczna część lekko i ciężko rannych. Na rozkaz niemieckiego dowódcy, dzielny dowódca obrony, kapitan Dąbrowski, otrzymuje prawo, na znak uznania żołnierskiego męstwa całej załogi Westerplatte, noszenia szabli i w niewoli.
Westerplatte przedstawia jedno wielkie rumowisko i pole lejów od bomb i granatów. Blokhauzy i koszary noszą ślady ciężkiego ognia niemieckiego. Ciężkie bomby lotnicze powyrywały leje o 10 i więcej metrach średnicy. Same umocnienia jednak, mimo szalonego bombardowania, nie zostały zniszczone. Ciężkie blokhauzy betonowe w liczbie pięciu zagłębiały się w ziemię kilku piętrami. Znać było ślady rowów łącznikowych wiążących blokhauzy między sobą. Poza blokhauzami znajdowały się gniazda karabinów maszynowych, których ogień czynił z przedpola pole śmierci. Kryte rowy dobiegowe umożliwiały wypady na tyły nieprzyjaciela. W centrum znajdował się budynek koszarowy, z którego piwnic, o oknach osłoniętych workami z piaskiem, spotykał zawsze morderczy ogień szturmowców niemieckich, którzy aż tam się zapędzili«.

Obrona Westerplatte przeciw miażdżącej przewadze liczby i materiału nieprzyjacielskiego i w porównaniu z obroną fortów belgijskich i linii Maginota, może stanowić chlubną kartę każdej armii i jako taka znajdzie miejsce w polskiej historii wojskowej.



OBRONA — POCZTY POLSKIEJ W GDAŃSKU.
Sponholz — »Danzig – deine S. A.« — Str. 79-83.
Nieznaną nam jest zupełnie chlubna obrona Poczty Polskiej w Gdańsku przez urzędników pocztowych.
Poczta Polska w Gdańsku mieściła się w zwykłym domu, w którym w dodatku w bocznym skrzydle znajdował się posterunek policyjny, a więc nieprzyjacielski.


Tak opisują Niemcy natarcie: »umieszczona w bocznym skrzydle polskiej poczty stacja ratunkowa 2 rewiru policyjnego daje następujące sprawozdanie. Poczta polska była z naszego skrzydła budynku niedostępna z powodu wybudowania przez Polaków ściany dzielącej. Rano o godz. 4 min. 45 kilka skoncentrowanych ładunków wybuchowych przywraca połączenie. (Ładna stacja ratunkowa, która była podstawą do natarcia.) Na próbę wypadu odpowiadają Polacy silnym ogniem karabinów maszynowych. Granaty ręczne wybuchają z wielkim hukiem. Opatrujemy pierwszych rannych, mimo, że stacja ratunkowa leżała pod obstrzałem. Gdy jakakolwiek służba sanitarna z powodu gwałtownego ognia stała się niemożliwą, zwinęliśmy stację ratunkową i przebiliśmy się przez podwórze do rowu staromiejskiego, aby tam rozwinąć stację dyspozycyjną.
O godz. 9 m. 40 żądają naszej pomocy sanitarnej szturmujący polską pocztę.
Do zwalczenia oporu polskiego trzeba było zaangażować ciężką broń, działa i czołgi. Około godz. 18, po 13 i pół godzinach oporu zostało nieprzyjacielskie gniazdo zadymione i zajęte. Z piwnic, w których się wszędzie następowało na granaty, leżące jak węgiel, wynieśliśmy 8 ciężko rannych Polaków.
Przy zajęciu budynku stwierdzono i zabrano jako jeńców: 38 urzędników pocztowych oraz zdobyto 3 ręczne karabiny maszynowe, jeden rewolwer bębenkowy, 44 pełne i 13 pustych magazynków do ręcznych karabinów maszynowych, jeden worek amunicji do karabinów i pistoletów, 150 granatów, 2 petardy i broń ręczną 38 jeńców«.

Opis powyższy jest dostatecznym świadectwem męstwa, z którym polscy urzędnicy pocztowi odpierali zbójecki napad.
Mordercy gdańscy starają się przekazać swe czyny historii. My im również tego nie zapomnimy.



ROZBICIE CZOŁGÓW NIEMIECKICH
W JEDNEJ Z WALK NA POMORZU.
Fechner — »Panzerschütze Stellen« — Str. 15-31.
Niemiecki pułk pancerny zajął 31 sierpnia podstawę wyjściową do natarcia w pogranicznych lasach niemieckiego Pomorza, łącznie z motocyklistami i piechotą.


O godz. 4 min. 45 dn. 1 września rozpoczęło się natarcie. Pluton skrzydłowy kompanii, o której mówimy, złamał opór wysuniętego plutonu polskiego z karabinem maszynowym w jednej z zagród pogranicznych. Następnie kompania natknęła się na polską linię oporu i wdarła się w ciaśninę między dwoma parcelami leśnymi. Grupa ciężkich czołgów, uzbrojonych w armaty, osłaniała jej posuwanie się.
Wtem załogi czołgów plutonu skrzydłowego widzą ostrą błyskawicę przy czołgu dowódcy plutonu. Wóz zarzuca i staje. Wydawany właśnie rozkaz radiowy zamiera w słuchawkach. »Postój obserwacyjny!« woła do kierowcy dowódca wozu i skierowuje swą wieżę na kępę krzaków, w której widział przed chwilą krótki błysk. Teraz rozstrzygają sekundy o śmierci i życiu. Trzeba jak najprędzej zniszczyć te małe działka, których zadaniem jest wstrzymać natarcie czołgów swymi łamiącymi pancerze granatami. Z obu karabinów maszynowych wali czołg w zarośla i mimochodem widzi przed nieprzyjacielską armatką błysk i dym. »To ciężkie czołgi z armatami 75 mm. wzięły ją na cel!« — woła kierowca, który w szalonym pędzie wybiega w bok z linii celu nieprzyjacielskiej armatki. »Naprzód, naprzód!« — ryczy dowódca czołgu. Bez zatrzymania najeżdża kierowca z boku na kępę. Czołg strzela ile tylko lufy wytrzymają, aż do opróżnienia obu magazynów. Już tylko parę metrów dzieli czołg od Polaków. Obsługa polska odwraca armatkę, aby zniszczyć niemiecki czołg strzałem z najmniejszej odległości. W ostatnim jednak momencie udało się Niemcom przywalić armatkę najechanym świerkiem i uniemożliwić jej strzał.
Po zwalczeniu oporu między parcelami leśnymi, kompanie batalionu przegrupowały się. Przy zbiórce okazało się, że Polacy, stawiając twardy opór, zniszczyli swym ogniem dział przeciwpancernych kilka czołgów wraz z załogami.
Teraz przeprowadza batalion pancerny natarcie na las z drugiej strony, staczając w nim walkę z polskim batalionem odwodowym, poczym pluton prawoskrzydłowy kompanii pancernej zostaje skierowany dla opanowania mostu na rzece. Po przybyciu na most udało się rozbroić gotową do wybuchu minę mostową, po czym dwa czołgi objęły ubezpieczenie go. Jeden z załogi z karabinem maszynowym został wysunięty za most, jako czujka na przedpolu.
Patrole polskie, wysuwające się z lasu po drugiej stronie rzeki, zostały ostrzelane przez czujkę i czołgi. Upłynęła godzina pozornie bez zdarzeń. Nagle Niemcom zaparło oddech. Diabelnie zręcznie podpracowują się co najmniej dwa plutony polskie wypełzające z lasu. Strzelanina niemiecka nie szkodzi im, bo szybko znajdują zasłonę. Już wymacali ogniem czujkę, zmuszając ją do odwrotu. W tym samym momencie analogiczna czujka po drugiej stronie mostu zaczyna ostrzeliwać się z plutonem polskich kolarzy.
Czujka wycofująca się chce załadować nowy magazyn do karabinu maszynowego, lecz w zdenerwowaniu wylatuje mu z ręki i pada w piasek. W jednej chwili podjął go i załadował z powrotem, lecz gdy chce oddać serię na skaczących do przodu polskich strzelców, broń się zacina. Czyścić nie ma czasu. Przez wyjęcie ważnej części czyni broń niezdatną do użytku i porzuca. Cisnąwszy w kierunku przeciwnika kilka granatów ręcznych ucieka pod gradem pocisków za most pod osłoną czołgów.
Polacy posuwają się tak zręcznie, że tnie dają celu czołgom, których załogi z niepokojem oczekują polskich granatów przeciwpancernych. Ledwo to pomyśleli, już błysnęło z drugiej strony na skraju lasu i już pierwszy strzał trafił w motor wozu, szczęściem zgaszony. Strzelec czołgu zaledwie zdążył odpowiedzieć ogniem, gdy drugi granat trafił w środek wozu, ciężko raniąc obu ludzi z załogi.

W tym ostatecznym momencie wybawia pluton niemiecki z beznadziejnej sytuacji nadejście swojej piechoty, która z największym pośpiechem podążała za czołgami.



ROZBICIE NIEMIECKIEGO POCIĄGU
PANCERNEGO POD CHOJNICAMI.
»Kampferlebnisse aus dem Feldzug in Polen«.
Wczesnym rankiem 1 września niemiecki pociąg pancerny, podstępnie zaawizowany jako pociąg tranzytowy, zgodnie z obowiązującym rozkładem kolejowym wjeżdża na dworzec w Chojnicach, gdzie napotyka na opór polski. Oto, jak opisuje tę walkę jeden z załogi pociągu.


»Tak jak przez pierwszy most, udaje się nam przejechać bez żadnego wypadku i przez drugi: wzmożone tempo, po tym parę sekund oczekiwania w napięciu i już przejechaliśmy. I wreszcie, kiedy mijamy trzeci most, wynurzają się nagle z mgły domy, wieże wodociągowe, a w dalszej odległości zarysy miasta — dojechaliśmy do dworca kolejowego Chojnice...
I oto padają pierwsze strzały, Polacy zorientowali się w położeniu. Nasze karabiny maszynowe odpowiadają... Podczas tej walki Polacy zrywają most tuż przed dworcem. Towarzyszy temu gwałtowna detonacja, od której trzaskają szyby w oknach. Pociąg podjeżdża do jeszcze niezniszczonej części mostu, aby zdobyć swobodne pole dla obstrzału z ciężkich karabinów maszynowych i dział. Oddział obsadzający, złożony z 20 ludzi, pozostaje sam na dworcu. W pociągu są już pierwsze straty przy przednim dziale, wywołane odłamkami nieprzyjacielskich granatów. Mimo to działo owo kilkoma celnymi strzałami tłumi nieprzyjacielski ogień, wychodzący z leżącej tuż po lewej stronie dworca wieży wodociągowej.
Tymczasem walka na dworcu staje się coraz zawziętsza. Widocznie nastąpiło polskie przeciwuderzenie. Przeciwnik strzela z karabinów maszynowych, dział polowych i przeciwpancernych. W tych warunkach nie pozostaje nic innego, jak załadowanie wysadzonych oddziałów. Próba wysłania łącznika na dworzec, aby odwołać oddział, nie udaje się — łącznik zostaje zabity.
Pociąg zmuszony jest po raz trzeci przejechać ponad przejazdem, który może być lada chwila wysadzony w powietrze. Już widzimy polski oddział minerski przy robocie, lecz nasze karabiny maszynowe rozpraszają go. Możność przejechania zapewniona. Na dworcu wzywamy wysadzony oddział do pociągu za pomocą sygnałów dawanych gwizdkiem lokomotywy. Oddział ten pędzi ku nam wśród polskiego ognia. Z chwilą kiedy polscy jeńcy, służba kolejowa, zostają także zmuszeni do wsiadania, ogień ustaje. Strzelając, zajeżdża pociąg ponownie przed miasto, przejeżdżając po raz czwarty przez most, przy czym niszczy granatami ręcznymi oddział minerski, który ponawia próbę zatrzymania pociągu. I znowu, skoro tylko zdobywa sobie pole do strzelania, staje pociąg.
Nagle z najbliższej odległości dostajemy ogień polskich dział przeciwpancernych. Celny strzał przebija wieżę dowódcy i zabija go. Komendę obejmuje jego zastępca. Tak jak poprzednio, wszystkie nasze karabiny maszynowe starają się zwalczyć ogień nieprzyjacielski — równocześnie pociąg cofa się powoli, nie chcąc dać z siebie przeciwnikowi nieruchomego celu. Lecz nasze karabiny maszynowe mogą powstrzymać ogień tylko części nieprzyjacielskiej broni.
Tylne działo bije w kilka znajdujących się o jakieś 70 m. domów, w których ukryli się polscy żołnierze. Pociski wyrywają w nich wielkie dziury. Karabiny maszynowe młócą wzdłuż żywopłotu, za którym roi się od Polaków.
Raptem gwałtowny wstrząs przewraca obsługę. Pociąg wjechał na most, który tymczasem został wysadzony. Tylny wóz roboczy runął razem z mostem, tylny wóz z działami wisi wykolejony przy pociągu. Natychmiast padają rozkazy: oba wozy odczepić i jechać naprzód. Załoga przesiada się, wozy zostają odczepione, lecz rozkazu wyjazdu niesposób wykonać. Pociąg stoi, nie możemy się ruszyć ani naprzód, ani w tył, stanowimy na wysokim nasypie wielki stojący cel, odcinający się wyraźnie na tle rozjaśniającego się nieba. Już uderza wzmożony ogień działa przeciwpancernego o ściany pociągu, które być może tylko dlatego wytrzymują, że pociski trafiają pod zbyt małym kątem. Już zajeżdża z odległości około 1.500 m. na prawo nieprzyjacielska bateria i strzela do nas granatami. Z chwilą kiedy w pociąg trafiają pociski artyleryjskie, pozostaje tylko jedna możliwość — wszyscy wysiadać!«



POJEDYNEK MASZYNISTY KOLEJOWEGO
Z SAMOLOTEM NIEMIECKIM.
Kesserling — »Unsere Flieger über Polen« — Str. 13-19.

1 września z jednego z lotnisk pod Olsztynem w Prusach Wschodnich startuje niemiecki samolot rozpoznawczy z zadaniem rozpoznania, co się dzieje na lotniskach i jak wygląda koncentracyjny ruch kolejowy w obszarze Brześć Litewski — Równe — Sarny — Bielsk Podlaski.
W locie nad Sarnami dogania go klucz polskich lotników PZL. 24. Radiotelegrafista odstrzeliwuje się ze swego karabinu maszynowego. Myśliwcy polscy wyglądają jak złowrogie bąki o napęczniałych kadłubach i krótkich skrzydłach. Jeden z nich jest już o 400 m. i strzela. Białe smugi jego amunicji ciągną się za nami, zdają się nas chwytać.
»Trupie palce!« — ryczy mi towarzysz w ucho. Twardy trzask, jakby metal uderzył o metal to pierwszy traf, po tym jeszcze jeden i jeszcze. Odłamki latają po maszynie. Radiotelegrafista jest lekko ranny. Jeszcze jeden traf tym razem w stery. Samolot nasz chowa się w chmury. Zawraca w nie parokrotnie, a po tym się wynurza. W tym momencie znów twardy, metaliczny stuk o kabinę. Jeden z myśliwców polskich utrzymał się nam na piętach i bierze nas, znowu pod ogień z odległości zaledwie 200 m. Lotem nurkowym samolot nasz rzuca się w chmury, a wynurzywszy się po pół godzinie nie widzi już myśliwca za sobą.
W drodze powrotnej, na przestrzeni Warszawa — Białystok, spostrzegamy pociąg towarowy. Nalatujemy lotem przyziemnym w kierunku lokomotywy i po oddaniu krótkiej serii z kotła lokomotywy tryska pionowo strumień pary. Lokomotywa zatrzymuje się. Zawracamy ostro, lecimy tak nisko, że szczyty drzew uginają się w pędzie powietrza, w kierunku trafionej lokomotywy. Jest to nieskończenie długi pociąg towarowy. Paru ludzi, hamulcowi, biegną jak szaleni przez pole w stronę pobliskiego lasu, tylko z przodu jeden stoi na miejscu. Widocznie maszynista, mały czarny drab i składa się z karabinu. Obserwator wali znowu serię w gruby połyskujący, brzuch kotła. Wtem szczęk tuż za mną. Odwracam się gwałtownie, pocisk karabinowy przebił siedzenie obserwatora i trafił w górze w pompkę benzynową.
Ten drab ma myśliwskie szczęście. Gdybym siedział na moim miejscu byłaby to prawdopodobnie moja ostatnia lewatywa. Jeszcze jeden wiraż, jeszcze jeden nalot. Doprawdy ten drab stoi tam dalej! W swoim niebieskim, zasmarowanym stroju montera, stoi przy lokomotywie i złożył się znów z karabinu.
Przez chwilę odczuwam coś jak głęboki szacunek przed tą twardą, gotową do czynu męską postacią, która nie zna lęku przed stokrotnie przeważającym przeciwnikiem. Jego lokomotywę diabli wzięli. Gdy samolot nasz winduje się do góry, stoi ona, wypuszczając z wielu dziur parę.


ARTYLERIA POLSKA
ROZBIJA CZOŁGI NIEMIECKIE POD MŁAWĄ.
Kürsten — »Panzer greifen an« — Str. 37-62.

1 września o godzinie 14 m. 45 przekroczył niemiecki pułk pancerny polski rów graniczny. Wkrótce przejeżdżają czołgi własną pierwszą linię i pierwsze polskie kule karabinowe bębnią w pancerze.
Wtem na prawo rozlega się potężny huk. Prędko wzrok w lukę boczną. Czołg sąsiedni został rozerwany z przodu przez granat artyleryjski. Gęsta czarna chmura dymu podnosi się z wieży jak fontanna. No, ci nie zdążyli prawdopodobnie ani zipnąć. Piasek i ziemia wytryskują dookoła czołgów. Polska artyleria strzela nieźle. No, mieli doprawdy wiele czasu, aby się przygotować do ognia na wzgórze.
W ogniu walki, rozrzuceni w dużych odstępach w natarciu, nie orientują się w stratach kompanii. Gdyż i w drugim wozie, gdy przejeżdżali przez pierwsze wzgórze, rozległ się nagle jasny, metaliczny dźwięk. W tym samym momencie błyskawica w mroku wnętrza wozu. Czy to były iskry? Możliwe, ale w chwili, gdy radiotelegrafista przyszedł do zmysłów, widzi strzelca opadłego w dół, jego lewa ręka kurczowo zaczepiła się o armatkę. Na podłodze wielka kałuża krwi. Z przodu, z siedzenia kierowcy dochodzą ciche jęki. Wóz stoi, motor milczy. Nie ma czasu na rozważania. Po opatrunek trzeba podczołgać się do przodu. Kierowca ma całą głowę i cały kark naszpikowany odłamkami. Trzeba zużyć drugi opatrunek. Ostatnim wysiłkiem udaje mu się zepchnąć kierowcę z siedzenia do tyłu i zająć jego miejsce. Czy motor zaskoczy, czy zepsuty - trwożna myśl szybka jak błyskawica. Chwała Bogu starter działa, może uda wycofać się z akcji.
I jeszcze w jeden wóz trafiają w tym momencie pociski artylerii, zabijając 2 ludzi obsługi, a raniąc trzeciego.
Tymczasem w słuchawkach pozostałych dowódców czołgów brzmi rozkaz — »stanowisko na wzgórzach!«. Potężnym skokiem posuwają się czołgi i zatrzymują się właśnie tak, aby broń mogła działać przez grzbiet na nieprzyjaciela. Gwałtowny ogień karabinów maszynowych zaczyna się. Bacznie obserwują strzelcy swe wiązki pocisków świetlnych. Z drugiej strony za kotliną zagnieździł się nieprzyjaciel.
»Tam na prawo, przy wysokim świerku blokhauz!« — ryczy dowódca do swego strzelca. W tym samym momencie zobaczył również z lewej strony takiż sam zamaskowany wzgórek betonowy. Skierować, nastawić celownik, a po tym na szczeliny i strzelnice blokhauzu ile tylko lufy wytrzymają. Chmury dymu prochowego napełniają półciemne wnętrze wozu ostrą wonią. Prażące słońce z zewnątrz, żar motoru z wewnątrz przyprawia o siódme poty. Twarze zasmarowane oliwą i sadzami. Jeden magazyn armatki wystrzelany, podrzucają mu drugi. Już strzela drugim. Wtem zacięcie karabinu maszynowego — już usunięte. Ale lufa karabinu maszynowego rozpaliła się do czerwoności od nieprzerywanego ognia. Do diabła, w takim momencie jeszcze zmiana lufy. Prędko szmatka azbestowa. W pośpiechu przechwytuję palcem za daleko, parząc się boleśnie. Lecz już nowy bęben nasadzony i nowa wiązka pocisków uderza w okopy między blokhauzami.
Wtem co to jest? Rozkaz radiowy: »dowódca 4 plutonu obejmuje kompanię« co się stało z dowódcą kompanii? Towarzysz rusza ramionami i ryczy: »Ogień wylotowy z pod małej brzózki. No, strzelaj nareszcie, do stu diabłów!«. Pierwsza wiązka za krótka. Pył wiruje pod brzózką. Druga seria musiała siedzieć — czerwonego ognia nie widać.
»Kompania naprzód — marsz, marsz«! Ruszamy pełnym gazem do szturmu na wzgórza z blokhauzami. Wóz skacze przez kartoflisko. Strzelec uderza głową w pokrywę. Silne uderzenie w pancerz wstrząsa na sekundę załogą, W skrzynce biegów coś zgrzyta. Czołg pędzi do przodu. »Stój, stój człowieku!« — krzyczy dowódca ze wszystkich sił i daje kierowcy kopniaka w krzyż. Teraz wiedzą wszyscy co się stało. Niech to wszyscy diabli wezmą! Pocisk zerwał gąsienicę. Trzeba działać błyskawicznie. Dwóch wyskakuje pod osłoną ognia trzeciego z zapasowym członem gąsienicy w ręku. Wita ich grad polskich kul. Obmacują gąsienicę, szukając uszkodzenia. Musi być usunięta, inaczej wóz nie ruszy. Strzelec krótkiemi seriami kryje robotę kolegów. Kalecząc ręce, poderwali ciężką gąsienicę, wymienili człon, wbijając bolec silnym uderzeniem młota. Udało się. Wóz jedzie.
Kompania zachodzi na prawo. Pozorna przeszkoda zamyka drogę. W płytkiej kotlinie znikają czołgi, ostrzeliwując z nową siłą nieprzyjaciela. Polacy odpowiadają wzmożonym ogniem artylerii. Raz po razie dzwonią odłamki w wieżę lub o kadłub wozu. Ale to nieszkodliwe. Liczę rozpryski granatów: jeden, drugi, trzeci, tuż po sobie w polu widzenia. Kiedy przyjdzie następny? Może uderzy w naszą skrzynię? Trwożne te myśli przerywa rozkaz: »kompania wycofuje się... «
Wycofane na podstawę wyjściową w lasach wschodnio-pruskich, z których rano wyszli, obliczają załogi czołgów swoje straty. Zginął dowódca kompanii, rozbito lub uszkodzono szereg czołgów.

A więc natarcie czołgów na polskie stanowiska pod Mławą okazało się bezskuteczne. Artyleria polska przepędziła je ze stratami. Dopiero naloty bombowców nurkujących przy naszej bezbronności powietrznej, zmusiły nas do wycofania się z pozycji.


BÓJ POD WĘGIERSKĄ GÓRKĄ
»Wir zogen gegen Polen« — Kreisgerinnerungswerk des VII Armeekorps — Str. 73-75.
Mało kto wie, gdzie szukać tej miejscowości. Nazwa jej nieznana, a jednak tam właśnie piechurzy polscy dali przykład męstwa, które zaimponowało atakującym ich stanowiska weteranom wojny światowej z pod Verdun.
Przełamawszy 1 września opór słabych oddziałów Korpusu Ochrony Pogranicza na przełęczach Jabłonkowskiej i Zwardońskiej, bawarska dywizja górska, walcząc pod Baranią Górą i Milówką, podeszła 2 września w drodze do Żywca do Węgierskiej Górki. Tam w zwężeniu doliny znajdowała się polska pozycja umocniona, złożona z 18 betonowych blokhauzów, które jeszcze nie zdążyły wyschnąć i nie były wspierane artylerią. Wyposażenie do natarcia było znakomite. Wzmocniona artyleria gwarantowała świetne wsparcie. Piechota i saperzy byli wyszkoleni specjalnie w zdobywaniu takich umocnień.
Nie poszło to jednak łatwo, zanim droga do Żywca stanęła otworem dla Niemców.


Dnia 2 września artyleria bawarska rozpoczęła bombardowanie, któremu towarzyszył ogień karabinów maszynowych, skierowanych na strzelnice.
Przeciągle grzmiał ogień armatni, dokładnie pokrywając granatami cele, których nie zdążono zamaskować. Kto by jednak myślał, że załoga blokhauzu załamie się w tych warunkach, grubo by się pomylił.
Przekonały się o tym oddziały szturmowe, które po dwóch godzinach bombardowania ruszyły do natarcia. Blokhauzy zionęły ogniem, choć granaty wybuchały nieraz na framugach strzelnic. Odciągano widać zabitych obrońców, a inni zajmowali ich miejsca. Wobec tego rozpoczęło się dalsze bombardowanie jeszcze intensywniejsze i trwało ono całą noc. Od wybuchów płonie las na wyżynie i miejscowość Węgierska Górka, rozjaśniając fantastycznemi światłami horyzont. Lecz i to nie załamuje załogi, wciąż terkoczą z blokhauzów karabiny maszynowe. Jasnym się staje, że sama artyleria nic nie wskóra. Każdy blokhauz trzeba zdobywać oddzielnie w walce wręcz. I teraz zaczyna się ta twarda i zaciekła wspólna akcja saperów i piechoty, która zespala ich w jedną całość. Głową i ramionami wświdrowują się oddziały szturmowe z miotaczami płomieni oraz minierami, zaopatrzonymi w potężne ładunki materiałów wybuchowych. Huraganowy ogień artylerii, spowijający blokhauzy chmurami dymu, oraz ogień karabinów maszynowych w strzelnice dają im osłonę.
W pewnym momencie ogień artylerii ustaje, zastąpiony przez detonacje granatów ręcznych i ładunków materiałów wybuchowych, którym towarzyszą strzały karabinowe, pistoletowe i karabinów maszynowych.
Każdy blokhauz tworzył własną historię — wszystkie zbiegają się w jednej. Dla przykładu podajemy ją w prostych słowach uczestnika walki:
»Wspaniale strzelała nasza artyleria. Każdy granat trafiał w szturmowany przez nas blokhauz. Po kilku godzinach niewiadomo po raz który już przeprowadzonego bombardowania, pokazały się pierwsze szczeliny w betonie. Myślimy, że te chłopy poddadzą się. Ruszamy. — Nic podobnego — już otworzyli na nas ogień. A więc znowu częstujemy ich granatami. Trudno o większą porcję. Znowu stop. Jeden z piechurów naszych wskakuje na blokhauz i wrzuca do środka przez szczelinę granat ręczny. Polacy strącają go z dachu strzałami z karabinów. Płaci życiem. Tymczasem z drugiej strony podkradli się nasi saperzy i wsunęli w szczelinę potężny ładunek materiałów wybuchowych, po czym uciekają do schronów. Detonacja podrzuca ruiny blokhauzu do góry, a równocześnie ziemia otaczająca blokhauz wylatuje w powietrze. Dopiero wtedy wychodzą: 8 ludzi pod dowództwem podporucznika, wszyscy czarni jak pudle, 4 ludzi, a więc trzecia część zginęła w obronie blokhauzu. Pozostali przy życiu prawie ślepi, oczy zasypane gruzem. Ale dzielne chłopy, polskie oddziały wyborowe! Dowódca batalionu ściska im dłoń. I słusznie, spełnili swój obowiązek jak najlepiej«.
Tak padał blokhauz jeden po drugim. Jeszcze jeden tylko broni się. Przeciwko samotnikowi, niewspieranemu przez sąsiadów, można już było podprowadzić galopem do przodu działo i rozbić go strzałami z odległości kilkudziesięciu metrów. Było to po południu 3 września.

Trzeba było 20 godzin, aby dywizja z kilkudziesięciu armatami, miotaczami płomieni i masą materiałów wybuchowych złamała opór nielicznych sił polskich, broniących się w jednej linii, złożonej z 18 niewykończonych blokhauzów.



NIEMIECKI MYŚLIWIEC STRĄCONY
NAD KRAKOWEM PRZEZ ARTYLERIĘ PRZECIWLOTNICZĄ
von Stakelberg — »Jagdfliegergruppe G« — Str. 73-83.
Eskadra dywizjonu myśliwskiego G patroluje w okolicy Krakowa. Jeden z pilotów, z zawodu chirurg i dyrektor sanatorium, opóźnił się w manewrze zmiany kierunku eskadry.


W tym momencie rozległ się huk, maszyna jakby uderzona podskoczyła w górę. Zupełnie jak sarna po strzale w komorę. Dokoła pękają małe białe pociski. Artyleria przeciwlotnicza, polska artyleria przeciwlotnicza tam w dole. To był strzał w komorę, myśli podoficer. Maszyna staje się nieposłuszna, a z motoru bucha najpierw mały, a po tym coraz większy płomień. Może uda mi się przeprowadzić pudło poza własny front, myśli podoficer... Trzeba trzymać się na zachód, może przedostanę się do Słowacji. Maszyna traci szybko wysokość. Może tam z drugiej strony w wielkim lesie, znajdę odpowiedni placyk do lądowania. Tam można przynajmniej ukryć się przed Polakami. Dziwna rzecz, jak się jest spokojnym. Podoficer odpina gurty spadochronu. W maszynie staje się już gorąco. Trzeba jak najprędzej lądować i wyskoczyć. Skrzydła ocierają się prawie o wierzchołki drzew. Wtem wstrząs, trzask i odłamki, a potem nic więcej, tylko cisza i ciemność.

Lotnik ten, przyszedłszy do przytomności, uszedł pogoni i ukrył się do czasu nadejścia wojsk niemieckich w pobliskim dworze, udając dziennikarza francuskiego.



NOC Z 3 NA 4 WRZEŚNIA NA POBOJOWISKU
POD PSZCZYNĄ.
Rotkirch — »Spähtrupp 4 fertigmachen« — Str. 33-41.

9 września wieczorem bitwa pod Pszczyną skończyła się. Pozycja polska została przełamana przez czołgi. Niemiecki oddział rozpoznawczy, znajdujący się w odwodzie jako asekuracja artylerii, otrzymał rozkaz posunięcia się do przodu, na wyznaczony postój. Po wyjechaniu z lasu roztoczył się przed nim przejmujący w swej grozie obraz. Wszystkie szeroko rozrzucone zagrody płonęły. Bezpańskie bydło i ptactwo domowe błądziło po polach. Płonące jaszcze polskie, ciągnięte przez oszalałe konie, pędziły przez pola. Zastrzeliliśmy je, by oszczędzić poparzonym zwierzętom męczarń. Na prawo i na lewo polskie rowy strzeleckie, przez które prowadzą ślady czołgów, a w rowach upiornie oświetleni przez łunę — zabici. Na skraju gościńca polskie działko przeciwpancerne, zmiażdżone przez czołg. Obok rażona kulami, leży obsługa. Jeden z nich trzyma jeszcze granat w dłoni. Tak spotkała go śmierć. Światło księżyca oświetla pobojowisko. Na brzegu gościńca leży niemiecki czołg. Polski granat trafił go z przodu. Stoi cichy i zimny. Za najbliższą wsią rozkłada się oddział rozpoznawczy biwakiem. Czołgi ugrupowały się półkolem z obu stron szosy. Pod ich osłoną samochody pancerne stoją rzędem na szosie.
W nocy dziwne przebudzenie się. Strzały, gwizd kul. Tuż nad naszymi głowami uderzają pociski w pancerze. Szukamy osłony z drugiej strony wozów. Ale i z tej strony biją kule. Pochodzą z zagród, rozrzuconych w polu w odległości 500 m. Pociski polskie padają między nami. Jeden z samochodów pancernych odwraca wieżę i strzela pociskami świetlnymi w domy, zapalając je. Inne wozy zajmują stanowiska umożliwiające im ogień. W świetle płomieni widzimy zbliżającą się polską tyralierę. Jak na rozkaz otwierają wozy ogień z wszystkich broni. Polacy zapadają w kartofliska. Mimo tysięcy świetlnych pocisków starają się dalej posuwać. Z drugiej strony gościńca to samo i tam zapalamy budynki. Polacy teraz podczołgują się.
Wtem dziwna sztuczka. Szosą między naszymi samochodami pancernymi walą z kopyta polscy jeźdźcy. Słusznie ocenili, że mamy złe warunki do ostrzeliwania ich. Prawie leżąc na szyjach swych koni, mijają nas cwałem. Jednego udaje się nam strącić strzałem z pistoletu. Drugi przejechał.
Na wschodzie tymczasem rozjaśniło się. Strzelanina zwolna ustaje. Polski wypad skończył się.


NAPAD NA SZTAB DYWIZJI
I ZNISZCZENIE 4 CZOŁGÓW POD OŚWIĘCIMEM.
Rothkirch — »Spähtrupp 4 fertigmachen« Str. 41-53. — Venzky — »Schwadron marsch« — Str. 19-20.

Dywizyjny oddział rozpoznawczy, złożony z samochodów pancernych i plutonów motocyklistów, wjeżdża 4 września późnym popołudniem do Oświęcima, jako straż przednia, ostrzeliwując się z polskiemi oddziałami opóźniającymi. Podczas nocnego biwaku zostaję obudzony ogniem karabinów maszynowych na tyłach, który się wzmaga. Jest godzina 4 rano, wtem alarm. Dywizjon rozpoznawczy otrzymał rozkaz radiowy: »sztab dywizji napadnięty, natychmiast przysłać pomoc«. Wszystkie plutony motocyklistów, wzmocnione przez działka 4 szwadronu oraz większa ilość czołgów zostają natychmiast wysłane na odsiecz.
Pomiędzy barakami, obok koszar artylerii — na prawo stoją nasze działa — chwała Bogu są nietknięte. Samochody pancerne przed nami zaczynają strzelać. Siedzimy gotowi do skoku. Wtem jui, jui — gwiżdżą pierwsze kule nad nami. Wkrótce po tym gwiżdżą już między motocyklami. Z motocykli! Kryj się w rowie! Gęsto nad nami uderzają pociski w gościniec. Biedne motocykle. Samochody pancerne jadą tymczasem naprzód — im ogień nie szkodzi. Wtem słyszymy pierwsze polskie działko przeciwpancerne. Już wracają samochody pancerne z powrotem, lecz podjeżdżają zaraz znowu do przodu, strzelając z armatki i karabinu maszynowego i znikają w kurzu. Dowódca plutonu wyskakuje do przodu. Czekamy. Powraca — idziemy naprzód. Po 250 m. — stój! Pluton się rozerwał, tylko jedna drużyna jest z przodu. Zatrzymaliśmy się na zakręcie. Na szosie leży gwałtowny ogień. Na lewo od szosy posunęliśmy się znowu kawałek naprzód. Przed nami pojedyńcze krzaki coraz bardziej zgęszczają się. Otrzymujemy z nich na małą odległość ogień ciężkich karabinów maszynowych.
Z trudem udało się Niemcom zatrzymać przeprawianie się polskiego batalionu przez rzekę.
Przy dalszym posuwaniu się dochodzimy do skraju krzaków, nieco rozerwani. Zbieramy się za zasłoną, jako na podstawie wyjściowej do skoku, aby pod osłoną ognia własnych ciężkich karabinów maszynowych, przebyć nieprzyjemną przestrzeń otwartą. Krótki gwizd, już terkoczą nasze karabiny maszynowe. Wyskakujemy i szturmujemy. Przeciwnik strzela z przeciwległego skraju lasu. Musimy z powrotem kryć się. Zagłębienie terenu daje nam osłonę. Dawno już włożyliśmy bagnet na broń. W trakcie potyczki straciliśmy zupełnie poczucie czasu, za dużo było przeżyć. Teraz mamy chwilę spokoju. Jest 10 godzina — 5 godzin leżymy już w ogniu.
Znowu naprzód. Posuwamy się między pojedyńczymi krzakami i kępami drzew. Na jednym z napotkanych wozów widzimy niemieckiego sierżanta, którego, Polacy wzięli do niewoli pod Pszczyną. Ciężko ranny — postrzał w brzuch. Układamy go pod osłoną rowu. Dalej nie możemy się posunąć, ponieważ Polacy zużytkowali jako przedpole do swej obrony zupełnie otwartą przestrzeń, której nie możemy przebyć bez pomocy ciężkiej broni. Z tyłu, z prawa, nadjeżdżają trzy czołgi. Ruszają naprzód, jednakowoż dwa zostają na polu przed lasem, trafione przez polskie działka przeciwpancerne. Jeden tylko wraca. Ten próbuje z prawa jeszcze raz, lecz mu się nie udaje. Za trzecim razem nacierają 4 czołgi. Jeden z nich zostaje w polu. Uszkodzenie gąsienicy. Kilku z nas skacze do przodu i pomaga strzelcom pancernym w ponownym jej założeniu. Tylko wóz daje osłonę przed gwałtownie strzelającymi Polakami. Jednak dają sobie radę. Po pół godz. czołg jest uruchomiony. Jedzie na prawo, gdzie zniknęli jego towarzysze. Pluton motocyklowy próbuje mu towarzyszyć, lecz w tym samym momencie wracają inne czołgi, ponieważ nie mogły wjechać w gęsty las. Wszystkie czołgi wracają z powrotem, a więc i my musimy się cofnąć na stare stanowisko, by nie leżeć bez osłony w ogniu nieprzyjacielskim.
W każdym razie trzy natarcia dały nam trochę oddechu. Polacy prawie wstrzymali swój ogień. Chcemy posunąć się jeszcze raz na prawo, aby stamtąd natrzeć na las. Posuwamy się parowem potoku — przed nami grobla. Dowódca plutonu wyskakuje 3 ludzi za nim. Zaledwo trzeci skoczył, już dobrze wymierzony ogień uderza w groblę. Tu nie przejdziemy — Polacy wystrzelaliby nas jak zające. Tych 4 skacze z powrotem — szczęściem dostali się cało na groblę. Z powrotem na stare stanowiska. Stamtąd dokonują nasze karabiny maszynowe krótkich napadów ogniowych na przeciwległy skraj lasu. Jeden z podoficerów wraca z meldunkiem. Potrzebujemy wsparcia ogniowego. Za nami podsunął się inny pluton naszego szwadronu. Z nim dowódca szwadronu. Dowódca plutonu oddaje wachmistrzowi pluton. Pędzi przez pola w krzaki, aby swego szefa wprowadzić w położenie. Wkrótce po tym wrócił.
Polacy strzelają z lasu do każdego pojedyńczego człowieka. Próbujemy, ile się da tłumić ich ogień naszymi karabinami maszynowymi. Nowy rozkaz. Okopać się, przygotować się do obrony aż nadejdą posiłki, albo ciężka broń. Więc do łopatek. Dzięki Bogu ziemia jest miękka. Wkrótce mamy potrzebną osłonę. Polacy nagle wstrzymali swój ogień. Lecz skoro tylko który z nas się podniesie, już gwiżdże pocisk z tamtej strony. Mamy jednak wrażenie, że nieprzyjaciel odchodzi. Jeszcze raz skaczemy pod osłoną naszych karabinów maszynowych. Docieramy do lasu i widzimy kilku Polaków cofających się. Stojąc strzelamy, po czym rzucamy się na ziemię i sapiemy.
Łącznicy, którzy powrócili ze sztabu dywizji, opowiadali nam potem, co tam zaszło. Sztab po zapadnięciu zmroku zajął stanowisko w jakimś dworze, wysuwając ubezpieczenia w kierunku naszej parceli leśnej i ku południowi. Około północy nadszedł polski pułk piechoty od południa, w odwrocie z Pszczyny, aby pod Oświęcimem przeprawić się przez rzekę. Jego wysunięte patrole zameldowały, że wieś jest obsadzona przez nas. Polacy zaatakowali, aby uchwycić w swe ręce mosty, przy tym napotkali naprzód ubezpieczenia sztabu a następnie sam sztab i spróbowali przesunąć się obok niego. W sztabie zginęło przy tym napadzie 3 oficerów i 13 żołnierzy, nie licząc rannych.



UDZIAŁ LUDNOŚCI POLSKIEJ
W OBRONIE NAKŁA.
Sedlatzek — »Gewitter über Polen« — Str. 64-69.

3 września o świcie forsują Niemcy od strony północnej wejście do Nakła. Wojska polskie miały się już z miasta wycofać. Miasto jak wymarłe. Wtem co to jest? Krach, krach — jiuh, jiuh, jiuh! Trzask nagle skądś i kilka kul uderza po bruku, aż skry lecą, i znowu krach, krach, krach! Do diabła! To strzelają z poddaszy. Jak gdyby pierwsze strzały miały być hasłem do ogólnej strzelaniny, grzmi teraz zewsząd. Między strzały z karabinów miesza się terkot maszynek oraz można odróżnić bardziej głuche strzały z dubeltówek.
Podoficerowie niemieccy orientują się i podają rozkaz od człowieka do człowieka: »wszyscy w tył«! Byłoby nonsensem przelewać krew w tej bezplanowej strzelaninie ulicznej. Powoli przekradają się strzelcy z powrotem, wykorzystując każdy występ domu jako osłonę. Na to ogień nieprzyjacielski powoli gaśnie.
Teraz rozpoczyna się natarcie uporządkowane. Pionierzy i piechurzy siekierami i granatami ręcznymi wywalają kolejno drzwi domów, wypędzając ludność na ulice i pędząc do tyłów. Z wytężeniem przepatrują poddasza. Jeden z domów zdaje się pozornie — głuchy, zwrócony ku Niemcom ślepym murem. Wtem co to jest? Jeden z podoficerów dostrzega w ścianie małą dziurę, coś się w niej porusza i nagle błyska ogień wylotowy. Niemcy odstrzeliwują się, a równocześnie wywalają drzwi granatem i wpadają do domu. Na poddaszu leży martwy cywil z dubeltówką.

Z Nakła zostały tylko ruiny od ognia niemieckiej artylerii, ale mosty zostały wysadzone i pochód Niemców opóźniony.


SZARŻA SZWADRONU 2 P. SZWOLEŻERÓW
POD ZBRACHLINEM NA POMORZU.
Windecker — »Wir waren mit in Polen« — Str. 100-103.

Kompania strzelców motocyklowych wyrusza 3 września o godzinie 3 rano z kwater folwarku Glinki, dojeżdża do Pruszcza, gdzie melduje się u dowódcy oddziału rozpoznawczego. Dalszy marsz szosą Pruszcz — Waldowo — Zbrachlin. Między Waldowem a Zbrachlinem otrzymuje 1 pluton, jadący na szpicy, po raz pierwszy ogień nieprzyjacielski od nadlatujących 3 polskich samolotów, które po nalocie zawracają ku północy, witane ogniem karabinów maszynowych.
Czy Zbrachlin jest wolny? Upiornie wyglądają ruiny domów i postrzelane drzewa. Nagle trzaskają karabiny, rozlega się terkot karabinu maszynowego. Zbrachlin jest obsadzony. Szybko zeskakujemy z szosy. Ustawiamy karabiny maszynowe na pozycjach i obejmujemy osłoną ogniową nacierających towarzyszy. Zbrachlin zostaje opanowany, patrole polskie wycofują, się. Tymczasem nieprzyjaciel ostrzeliwuje nas ogniem artyleryjskim. W odległości paru kilometrów od nas we dworze Puszkowo bateria polskiej artylerii. Granat za granatem wali w nasze pozycje. Tymczasem zajęły stanowiska nasze działka przeciwpancerne, 2 godziny trwa polskie bombardowanie z towarzyszeniem ognia karabinów maszynowych. Jeden z karabinów maszynowych udaje się naszym działkom przeciwpancernym zmusić do milczenia. Ogień nieprzyjacielski się wzmaga. Polskie karabiny maszynowe terkoczą gwałtownie. Ostro brzmią strzały niemieckich działek przeciwpancernych. Nagle, niespodziewanie milknie nieprzyjaciel i prawie w tym samym momencie ożywia się czarno-zielony, lśniący wilgocią las przed nami. Dźwięczą trąbki, a po tym wyskakuje z lasu masa polskich jeźdźców złowrogiej brygady Pomorskiej. Obraz, który może zamrozić krew w żyłach, a jednak równocześnie jest pełen nieopisanej dzikiej piękności. To nasi dziadowie przeżywali na wojnie. Tak jeszcze było pod Mars-la-Tour i Gravelotte...
Niewzruszeni trwamy na stanowiskach. Coraz bliżej i bliżej nadjeżdżają polscy jeźdźcy. Nagle, jak gdyby na dany znak, zaczynają walić niemieckie karabiny maszynowe. Przenikliwie szczękają działka przeciwpancerne. Szarża jeźdźców utyka. Panika ogarnia konie i ludzi. Tu i tam walą się jeźdźcy z siodeł. W śmiertelnej trwodze, z rozdętymi nozdrzami i powiewającymi grzywami pędzą konie koło nas. Jednemu z podoficerów udaje się celnym strzałem strącić z siodła rotmistrza nacierającego szwadronu. Szwadron, pozbawiony dowódcy, rozpryskuje się i wycofuje pod osłoną ognia towarzyszy.


ROZBICIE NIEMIECKIEGO SZWADRONU
POD BYDLINEM.
»Wir zogen gegen Polen« — Str. 10-12.

Ranek 6 września »Na koń«! znużeni jeźdźcy oddziału rozpoznawczego bawarskiej dywizji piechoty wdrapują się na siodła. Droga prowadzi wzdłuż cichych, niesamowitych lasów. Wczoraj miała tu być strzelanina patroli. Naprzód! Las przerzedza się nieco. Na horyzoncie sterczy szczyt wieży kościelnej. To Bydlin. Wtem jeździec na szpicy zdziera konia. Tam polscy żołnierze! W odległości 300 m. nad małym potokiem stoi 2 ludzi i myje się z całym spokojem, trzeci trzyma ich konie. Niemcy zrywają konie do odwrotu. Za późno, już ich Polacy rozpoznali. Już trzaskają ich pierwsze strzały. Do rowu! Kryj się za drzewa! Karabiny maszynowe naprzód! Konie do tyłu! Spłoszone konie nie dają się powodować. Kule padają między nie. Zaczynają stawać dęba i ponosić. Już niektóre pędzą bez jeźdźców szosą w tył.
Ogień Polaków wzmaga się. Jeszcze idzie zbyt wysoko. Obsypuje nas grad gałęzi, liści i drzazg. Niemiecki karabin maszynowy odpowiada, Strzelcy szukają swych celów za zrąbanymi pniakami i w niskich krzakach.
A więc to jest tak, tak wygląda pierwsze spotkanie z nieprzyjacielem. Każdy nieostrożny ruch kosztuje krew. Polacy celują teraz lepiej. Ranni pełzną do tyłu. Rekoszety obijają się o pnie drzew i hełmy stalowe.
Skokami podpracowuje się na prawym skrzydle spieszony drugi pluton, lecz ogień polski jest zbyt silny. Teraz dostajemy go też z lewej strony. To nie ma sensu bić głową o mur i bez potrzeby skrwawiać.
»Oderwać się od nieprzyjaciela« przepowiadają rozkaz wzdłuż linii. Powoli wycofują się Niemcy w tył. Jeden pluton trwa na stanowiskach, osłaniając wzmożonym ogniem odwrót innych. Próba zabrania zwłok zabitych załamuje się we wściekłym ogniu Polaków.
Paręset metrów z tyłu stoją konie, które częściowo udało się złapać, a częściowo same się dołączyły. Brakuje jednak więcej niż połowy. Prawie na każdego konia siada dwóch jeźdźców. Rannych musimy podtrzymywać. W galopie, o ile się go w tych warunkach udaje wydobyć z koni, wali szwadron niemiecki w tył. Konie okrywa z wysiłku piana. Za nami ogień karabinowy trwa. Z lasu wydobywa się kilku jeźdźców z plutonu, który osłaniał odwrót. Koń bez jeźdźca galopuje przez pola.

::Tak wyglądał chrzest bojowy, a równocześnie dotkliwa porażka szwadronu rozpoznawczego bawarskiej dywizji piechoty, maszerującej po osi Tarnowskie Góry — Pilica — Bydlin w kierunku Miechowa. Dla przełamania oporu tylnej straży Krakowskiej brygady kawalerii musiała dywizja rozwinąć większe siły.


WALKA Z NIEMIECKIMI KOLUMNAMI
ZAOPATRZENIA.
Reinecker — »Panzer nach vorn« — Str. 232-235.
Niemieckie dywizje pancerne, idące od Śląska na Warszawę, wysunęły się o jakie 120 klm. przed czoło własnej dywizji piechoty, zostawiając na swych tyłach zepchnięte ze szlaku głównego oddziały polskie. By zachować zdolność bojową potrzebowały czołgi niemieckie dowozu amunicji i benzyny, w czym miały niejedną trudność. Jakkolwiek ze strony polskiej nie było pod tym względem planowej akcji, to jednak energiczni dowódcy mniejszych oddziałów a nawet rozbitków często przyprawiali o kłopot Niemców.


Oto przykład: Głęboką nocą, około godz. trzeciej, gdzieś za Piotrkowem w kierunku na Warszawę, przez małą wioskę, głuchą i ciemną walą w dwóch rzędach niemieckie samochody z zaopatrzeniem. Dojeżdżają do środka wsi, tam jest targowisko. Nagle życie wstępuje w miejscowość. Wygląda to jak gdyby brama piekieł otworzyła się. Grzmi, błyska, trzaska, huczy i gwiżdże. Dostaliśmy się w pułapkę. Wieś musi być silnie obsadzona przez Polaków, ponieważ strzelają z armat, karabinów maszynowych i zwykłych, akompaniując granatami ręcznymi. Świadek, szofer jednego z samochodów, widzi jak wóz przed nim wylatuje w powietrze. Szyby w samochodzie pękają. Przez kabinę kierowcy gwiżdżą kule. Zrywa ster na lewo. Przed nim ugrzązł jakiś samochód. Udało mu się go wyminąć. Daje gazu ile wlezie, kurcząc się za kierownicą i przyspiesza biegu, ile tylko z wozu może wyciągnąć. Wtem błyska ogień wylotowy z mijanego domu. Dostaje uderzenie w kolano. Drugie uderzenie trafia w głowicę motoru. Granat ręczny wybucha przed wozem, odłamki lecą koło nas. Jeden z nich zranił mu twarz. Myśli tylko a jednym, wydostać się, wydostać jak najprędzej z tej dziury. Szczęściem, że dotąd nie eksplodowała amunicja, którą wiezie.


POLACY ODPIERAJĄ NAPAD CZOŁGÓW
NIEMIECKICH W CZYSTYM POLU.
Reinecker — »Panzer nach vorn« — Str. 113-117.
By odeprzeć napad czołgów dobrze jest mieć oprócz broni przeciwpancernej przeszkody przeciwczołgowe, lub teren utrudniający działanie czołgów. Najważniejszą jednak rzeczą jest broń przeciwpancerna. Mając ją, można sobie dawać radę nawet w czystym polu, jak wskaże przykład poniżej.


Niemiecka dywizja pancerna wali od Śląska Pruskiego z rejonu Oleśna w kierunku Warszawy. Plutony czołowe raz po raz muszą zwalczać polski opór, w kolejno napotykanych wsiach. Podczas walki u wejścia do jednej z tych wsi, która już stanęła w płomieniach, pluton czołgów niemieckich skierował się na jej tyły dla odcięcia odwrotu Polakom i znalazł się na niezbyt szerokim pasie suchego terenu, ograniczonym z jednej strony mokradłami, w których grzęzły nawet wozy taborowe, a z lewej strony stromym nasypem kolejowym. Wjechawszy na małą wyniosłość, dającą mu wgląd w teren, spostrzegł dowódca czołgów w niewielkiej odległości polskie działko przeciwpancerne w pogotowiu do strzału, a co gorsza 50 m. z tyłu lekko rozciągnięte znajdowały się na pozycjach 4 haubice 10.5 cm.
Teraz wypadało działać błyskawicznie, gdyż Polacy byli gotowi, potrzebowali co najwyżej poprawić nieco kierunek. Przecież czyhali tam, wiedząc o tym, że czołgi niemieckie nadjadą.
Natychmiast przy pierwszym strzale wylądował granat jednej z haubic na czołgu, jadącym na prawo od dowódcy plutonu. Czołg z lewej strony również wywiesił chorągiewkę oznaczającą niezdolność do ruchu. Niewesołe. Polacy mieli okazję strzelania do czołgów jak do tarcz na strzelnicy. Wprawdzie 2 czołgi niemieckie, które pozostały poza grzbietem i strzelały z poza niego, zniszczyły polskie działko przeciwpancerne i zadały straty, łącznie z czołgiem dowódcy plutonu, polskiej artylerii. Niemniej nie mogło być mowy o forsowaniu przejścia w tym miejscu i 3 ocalałe czołgi, zabierając pozostałe przy życiu części załóg z rozbitych czołgów, musiały się wycofać.
W chwili gdy czołgi niemieckie przy zapadającym już zmroku odjeżdżały w tył wzdłuż nasypu kolejowego, zauważyły pod nasypem jakąś brunatną masę. Było to 9 polskich żołnierzy z obsługi rozbitego działka. Niemcy biorą ich do niewoli. Wtem huknął strzał. Niemcy zdenerwowani chcieli wystrzelać jeńców i już skierowali w nich pistolety, lecz okazało się, że to jeden z żołnierzy wpakował sobie kulę w głowę, by nie wpaść w ręce niemieckie.

::Przed wsią zgromadziły się czołgi. Polska straż tylna spełniła swe zadanie nieprzepuszczeniem nieprzyjaciela aż do zmroku, co w konsekwencji oznaczało zahamowanie jego ruchu aż do świtu.


PORAŻKA LEKKIEJ GRUPY VII KORPUSU
NIEMIECKIEGO POD WSIĄ BRONINĄ
DNIA 9 WRZEŚNIA.
»Wir zogen gegen Polen« — Str. 19-23.

6 września wieczór VII korpus niemiecki w Miechowie otrzymał rozkaz wydzielenia z korpusu lekkiej grupy i pchnięcia jej dla opanowania mostów przez Wisłę w Szczucinie, na północ od Tarnowa. 7 września o świtaniu oddział wyruszył w składzie: piechota załadowana na samochodach ciężarowych, kompania karabinów maszynowych, dwie zmotoryzowane kompanie pionierów, batalion obrony przeciwpancernej, dwa samochody pancerne rozpoznawcze i jedna zmotoryzowana ciężka haubica polowa.
Szpicę tworzyły samochody pancerne i działka przeciwpancerne. W pobliżu mostu spotkał kolumnę polski ogień, zmuszając ją do rozwinięcia się i regularnego natarcia. Polacy bronią się zręcznie i wytrwale, jest już zmrok. Na wale nadwiślańskim zakwitają ognie wylotowe polskich karabinów na kształt sznuru ognistych pereł. Dopiero o pełnym zmroku udaje się Niemcom opanować wał. Upiornie czarny i wielki zarysowuje się wysoki most na tle ostatnich zórz na niebie. Straż tylna nieprzyjaciela wycofuje się po nim. W ślad za nią rzucają się niemieccy pionierzy, pędząc co tchu, aby zdobyć most nienaruszony. Wita ich polski ogień. Po tym rozlega się donośny rozkaz z polskiego brzegu, a po nim ogłuszający huk, trzask, pękanie wiązadeł i rozlatywanie się belek w drzazgi. Czerń nocy ustępuje na moment płomieniowi. Nad Wisłą wybucha wulkan. Belki i ludzie wylatują w powietrze w kłębach dymu i płomieni. To Polacy wysadzili most elektrycznym zapałem. Wtem grzmot eksplozji, druga połowa mostu wylatuje w powietrze.

Tak most pod Szczucinem stał się grobem niemieckich pionierów.


W ten sposób lekka grupa pod Szczucinem została zatrzymana, bez możności nawiązania łączności z siłami niemieckimi, na południe od Wisły. Ponieważ wysforowała się na 120 km. na polskie tyły, położenie jej staje się z godziny na godzinę niebezpieczniejsze. Meldunek po meldunku wysyła do dowództwa korpusu, że silny nieprzyjaciel, cofający się z południa-zachodu ku północy, zagraża skrzydłu oddziału. Benzyna wyczerpuje się i są trudności w zaopatrzeniu w żywność. To też Niemcy z radością witają radiowy rozkaz dowództwa, wycofania się przez Stopnicę do Pińczowa, zajętego 8 września. O godz. 1 w nocy 9 września, szybka grupa rozpoczyna odwrót. Ludzie są śmiertelnie znużeni, lecz budzi ich przerażenie. Terkocą karabiny maszynowe, błyskają i detonują granaty ręczne, działka przeciwpancerne szczekają wśród nocy. W ciemnościach ledwo rozróżniają przed sobą jakąś wieś. To Bronina, z prawa i z lewa błyskają ognie wylotowe. Niemcy dostali się w diabelski kocioł. Trzeba zeskoczyć z samochodów i przebijać się, gdyż Polacy wychodzą półksiężycem z Broniny po obu stronach szosy. Dzięki ogniowi haubicy 15 cm., która zajęła pozycję na szosie, udało się Niemcom przebić.
W międzyczasie jednak straż przednia lekkiej grupy wpuszczona przez Polaków bez walki do wsi, została tam zniszczona.
W dalszej drodze lekka grupa wjechała w dolinę otoczoną wzgórzami. Tu zagwizdały granaty polskiej artylerii, rozpryskując się przed kolumną, a ogień ciężkich karabinów maszynowych zmusił Niemców do ponownego opuszczenia samochodów. Liczba ich jednak już bardzo zmalała. Próbują nacierać, pod osłoną ognia karabinów maszynowych, wtedy wybucha piekielny ogień nieprzyjacielski. Granaty przelatują nad naszymi głowami i pękają wśród samochodów. Ze wszystkich stron młócą karabiny maszynowe, działka przeciwpancerne. Ogień staje się coraz silniejszy. Niemcy chcą wskoczyć na samochody i uciekać.
Na miłość Boską teraz dostał nasz samochód ciężarowy i to w dodatku załadowany materiałami wybuchowymi i minami. Już pali się drugi z kolei wóz, już wylatuje w powietrze. Jedna eksplozja ściga drugą i znowu dwa samochody eksplodowały.
Samochody diabli wzięli, nie mamy już wozów, a ogień szaleje wciąż. Teraz musimy się przebijać na piechotę, przez głęboki rów. Tu dostajemy ogień karabinu maszynowego z flanki. Wycofujemy się na bok. Zaczyna szarzeć. Wtem narywamy się na spieszony szwadron kawalerii, stojący w pogotowiu. Odskakujemy jak błyskawica i przesuwamy się jeszcze bardziej na lewo. Tu dopiero siedzimy w pułapce. Na prawo szwadron, na lewo bateria na stanowisku. Czołgamy się w krzaki. Napotykamy zarośnięty stawek, spowity w ranne opary. Prędko w trzciny. 11 godzin tkwimy po piersi w wodzie, ale to nas uratowało.
Inne kompanie lekkiej grupy zostały zatrzymane w samej wsi Bromina, Dostają ogień ze skrzydeł i w plecy. Ginie dowódca lekkiej grupy. Wciąż i wciąż wzmaga się polski ogień. Polskie karabiny maszynowe terkoczą z prawa i z tyłu. Polacy próbują również od południa otoczyć oddział. Radiogram za radiogramem idzie do dywizji o ratunek. Amunicja kończy się. Położenie zaczyna być rozpaczliwe. Nowy dowódca grupy decyduje próbę przebijania się z kolumną na południe od Krakowa.
Nareszcie wiadomość — dywizja niemiecka śpieszy na pomoc. Dochodzi już do Buska, walcząc z zajmującymi to miasteczko Polakami. Już słychać zgiełk bitewny od zachodu. Na to Polacy wycofują się, a resztki lekkiej grupy zostają w ostatnim momencie ocalone.


OBRONA GMACHU POCZTY POLSKIEJ
W GDAŃSKU.
Hans Steen — »Blaue Jungen schlagen Polen«.
Gdańszczanin z oddziałów S.A. stoi ze swoim karabinem schowany za ścianą domu i obserwuje długi, ciężki budynek, z którego powitał pierwszy ogień przybywających Niemców.


Z okien domu, stojącego przy tej samej ulicy, patrzymy na polskie gniazdo oporu. Polska poczta przekształciła się w ciągu paru godzin w warownię w środku lubiącego spokój miasta Gdańska. Kiedyś znajdował się tu gdański lazaret garnizonowy. Przed stu laty budowano mocno. Wysokie, na metr grube, mury otaczają ten ciemnoczerwony budynek z cegły. Okna zabezpieczone są mocnymi kratami. Główna, środkowa brama jest zabarykadowana skrzyniami i workami z piaskiem. Bramy są poza tym zabezpieczone od ulicy potężnymi kratami ...Po kilku godzinach, kiedy znów przychodzimy pod polską pocztę, spotykamy się jeszcze z groźniejszym położeniem. Polacy odpowiadają na ogień naszych ludzi z karabinów maszynowych i pistoletów. Nasze granaty ręczne odbijają się od żelaznej kraty wysokich okien i wybuchają na podwórzu, nie wyrządzając szkody. Nasze próby wdarcia się zostały odparte. Polała się cenna krew niemiecka.
Trzeba się uciec do innych gwałtowniejszych środków. Od tylnej strony tego budynku, gdzie znajduje się w rękach niemieckich przylegający doń urzędowy gmach, ma być przebity podkop. Godzinami całymi pracują saperzy w wielkiej ciasnocie pod ulicą i wolno posuwa się robota podkopu pod grube piwniczne mury poczty. Wreszcie, kiedy cel został osiągnięty, w sam koniec podkopu założono około 600 centnarów dynamitu i podpalono go. Ponuro grzmi wybuch. Odłamki murów i kurz lecą na ulicę. Jeszcze nie możemy zobaczyć, co stało się w środku, lecz wiemy, że to poskutkowało. Polacy opuszczają teraz wyższe piętro. Ponowny atak. Ponowne salwy Polaków. Niedaleko od leżącej pod stałym ogniem ulicy podjeżdżają czołgi. Reszty dokonały granaty z dział piechoty, które ustawiono u wylotów ulicy i wreszcie wybuch benzyny w piwnicy. Po wielogodzinnym oporze poddali się ci, którzy pozostali przy życiu. Z podniesionymi rękami wychodzą z bocznej bramy. Powinni byli przed tym zaprzestać tego oporu, teraz jest za późno.
W ścianie frontowej została wywalona wielka wyrwa na całe piętro wysoka i szeroka jak kilka bram od stodoły. Do wnętrza pomieszczeń pocztowych można zajrzeć od ulicy. Nad samym brzegiem ziejącego otworu leżą jeszcze rozrzucone biurka urzędników poczty. 105-milimetrowe granaty artylerii dokonały tu nie byle jakiej pracy. Na skutek działania tych pocisków zmuszeni byli Polacy przenieść się na dół.
Tam gdzie kiedyś były szerokie schody wejściowe, widać obecnie olbrzymią kupę gruzu, zmieszaną z głazami i kawałami muru. Potężny łuk sklepienia opiera się pochyło o podłogę pierwszego piętra. Oto działanie naszego wybuchu. Cała ciężka klatka schodowa została poderwana do góry, a następnie przy opadaniu osiadła o całe piętro niżej.


OBRONA BLOKHAUZÓW POD NOWOGRODEM
NAD NARWIĄ.
Hadamowsky. — »Blitzmarsch nach Warschau«. — Str. 175-179.

Tuż po zajęciu Pułtuska i Rożanu przystąpiły niemieckie siły zbrojne powietrzne i lądowe do wspólnej akcji na bardziej północnym odcinku Narwi. Ciężkie bombowce i nurkowce bombowe spędziły nieprzyjaciela z otwartych stanowisk przedmościa Nowogród nad Narwią. Obrońcy polscy wycofali się i usadowili częściowo w domach Nowogrodu, a częściowo w blokhauzach za Narwią.
Gdy wojska wschodnio — pruskie osiągnęły północny brzeg Narwi, ujrzały na wznoszącym się stromo brzegu południowym polskie blokhauzy. By przeprowadzić szturm musieli niemieccy piechurzy zbiegać z północnego brzegu rzeki na poziom wody, przeprawiać się gumowymi łodziami przez Narew, szturmować piaszczyste wzniesienia południowego brzegu, a potem załatwiać się z blokhauzami.
Walka była ciężka i zacięta. Pozycja ta, decydująca dla oskrzydlenia Warszawy, trzymała się dłużej i silniej niż linie blokhauzów pod Mławą. Ciężkie baterie artylerii przeciwlotniczej zajechały do pierwszej linii niemieckiej i rozpoczęły ogień, strzelając w kopułki pancerne umocnień nieprzyjacielskich.
Tylko jeden metr wynosiła średnica kopułki, a pół metra jej wysokość. Ten miniaturowy obiekt brano na cel. Jeden granat siedział na szerokości palca od drugiego, aż jeden z nich przebijał kopułę i rozrywał wewnątrz obrońców. Wówczas rozpoczynała się krwawa praca piechoty, która z pogardą śmierci przeprawiała się przez rzekę.
Polskie załogi blokhauzów strzelały flankująco z kopułek, które jeszcze zostały. Gdy pułk piechoty przeprawił się otrzymał tak silny ogień, że żołnierze wielokrotnie i z dużymi stratami musieli się cofać.
Każdy polski blokhauz dowodzony był przez oficera. Załoga wynosiła 3 do 6 ludzi. Uzbrojenie składało się z karabinów maszynowych i gdzie niegdzie szybkostrzelnych armatek. W miejscu przeprawy niemieckiej załoga opuściła blokhauz, ale dalej na wschód w następnym blokhauzie załoga broniła się z zaciętą wściekłością. Blokhauz ten, wbudowany w starą groblę mostową, musiał być unieszkodliwiony flankującym ogniem dział przeciwlotniczych w strzelnice boczne. Granat rozbił jego kopułę pancerną i rozszarpał część załogi, ale pozostali przy życiu bronili się dalej i nie można było granatami zmusić ich do milczenia. Granat po granacie wybuchał na ścianie betonowej nie mogąc jej przepić, aż wreszcie pionierzy i piechota wspólnie wysadzili drzwi pancerne. Obrońcy jednak padli dopiero po walce wręcz. Znaleziono tam, obok blokhauzów skromny żołnierski grób z drewnianym krzyżem i polskim hełmem.


PRINTED IN GREAT BRITAIN AT THE PRESS OF THE PUBLISHERS.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Alojzy Horak.