Na prowincyi (Orzeszkowa)/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Eliza Orzeszkowa.

NA PROWINCYI.

POWIEŚĆ.

Część piérwsza.

WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Swiat Nr. 39.
1884.
Дозволено цензурою.

Варшава 27 Февраля 1884 года.


„Koło goni, koło dzwoni,
Aż pęknie i stanie:
Serce boli, myślą goni,
Aż i bić przestanie.“

„Bo przez różne progi, drogi
Koło się potoczy,
Czyś bogaty, czyś ubogi
Smierć cię w grób zatoczy.“

„Różne sprychy w mojém kole,
Różne życia chwile:
Różne szczęścia, różne bole
Ucichną w mogile.“
(Pieśń Kołodzieja.)





CZĘŚĆ I.
„Ci, którzy dowodzą, że bez pracy
i trudu dojść do czegokolwiek mo-
żna, podają ludziom truciznę.“
(Benjamin Franklin.)
I.

Niedaleko brzegów Niemna, w żyznéj i leśnéj okolicy, położone były obszerne dobra hrabiny X. Bogata pani oddawna mieszkała za granicą, lub w wielkich miastach krajowych, a majątki swe oddawała w dzierżawę zamożnéj sąsiedniéj szlachcie.
W jednym z majątków tych, Adampolu, mieszkał dzierżawca pan Jerzy Snopiński.
Obszerny dwór Adampolski, z domem nie okazałym, ale wygodnym, z mocno postawionemi i starannie utrzymanemi budowlami, widniał z daleka pomiędzy wieńcem gęsto sadzonych topoli włoskich. Wysoki parkan z desek, gładko wyheblowanych i porządnie spojonych, obejmował dziedziniec i ogrody, przedzielając je z rozległemi łanami, które roztaczały się daleko, aż pod stopy lasu, tworzącego wązki i ciemny zarys między sklepieniem nieba, a krańcem gładkiéj i szerokiéj równiny.
Jednego z ciepłych i słonecznych dni Kwietnia, około południa, drogą między polami, wiodącą do dworu, toczyła się zwolna, parą koni zaprzężona, bryczka. Na niéj siedział niemłody mężczyzna, z mocno szpakowatemi włosami i wąsami, z pogodném spojrzeniem szarych oczu, ocienionych gęstą siwiejącą brwią, z postacią krzepką i dobrze zbudowaną, lubo nieco pochyloną przez wiek, a może i przeniesione trudy życia. Owinięty był szarym sukiennym płaszczem, a na głowie miał czapkę, oszytą siwym barankiem.
Wkoło pola zieleniły się gęsto wschodzącém zbożem; pogodne, choć blade jeszcze, słońce wiosenne, gdzie niegdzie rzucało złotawe po zagonach smugi, a, jakby zwabione blaskiem i ciepłem jego, skowronki, wzlatywały z pomiędzy nizkiéj, lecz bujnej runi i, wznosząc się prostopadłym lotem, śpiewały srebrzyste piosenki. W dali, pod lasem, szarzało kilkanaście pługów, orzących ziemię pod wiosenny zasiew, a od strony dworu, ukazującego się z pomiędzy niezupełnie jeszcze okrytych liśćmi drzew, dochodziły tłumione przestrzenią głosy i rozmowy, krzątających się zapewne koło dworskiego gospodarstwa ludzi.
Podróżny z zajęciem rozglądał się po okolicy. Zmęczone długą snać drogą, konie, postępowały zwolna; powożący chłopak, z zaspaną fizyognomią, ani myślał o ich napędzaniu; bryczka toczyła się powoli białą, ubitą drogą, między dwoma rzędami starych wierzb i jarzębin.
W dali na polu ukazał się człowiek, szybkim i raźnym krokiem idący wązką śród zagonów miedzą i zręcznie przeskakujący rowy, dla ścieku wody wykopane gdzie niegdzie. Dążył ku drodze i po chwili, przeskoczywszy ostatni rów między polem a drogą, znalazł się tuż koło bryczki.
Był to smukły i piękny młodzieniec, w szarém myśliwskiém ubraniu, w długiém myśliwskiém obuwiu, ze strzelbą na ramieniu, w małéj czworogrannéj czapeczce z czarnym barankiem.
Ujrzawszy nadchodzącego, podróżny jadący bryczką zawołał na furmana:
— Stój, Jakóbku!
Konie stanęły, a niemłody mężczyzna uchylił nieco czapki i, wskazując ręką dwór o kilka stai położony, zapytał z grzecznością:
— Panie łaskawy, wszak to jest majątek hrabiny X., Adampol?
— Tak, panie — odpowiedział młodzieniec z lekkim ukłonem.
— A w tym dworze mieszka pan Snopiński?
— Tak, panie.
— Bóg zapłać — rzekł podróżny i, skłoniwszy się młodzieńcowi, zawołał na furmana:
— Ruszaj, Jakóbku, a żywo!
Bryczka oddaliła się, a młody myśliwy popatrzył za nią przez chwilę i rzekł do siebie:
— Kogoż to Pan Bóg prowadzi do nas? zdaje mi się, żem kiedyś widział już tego pana... ktoby to był? To ciekawe, słowo daję: at! niech sobie tam zresztą ojciec przyjmuje gościa, ja pójdę jeszcze postrzelać trochę. Oj, gdyby to gdzie kota nadybać, tobym palnął z fuzyjki! Szkoda, że nie wziąłem z sobą chartów.
Tak do siebie mówiąc, zdjął strzelbę z ramienia, obejrzał nabój, pogwizdując, i poszedł daléj brzegiem drogi. Zaledwie uszedł kilkanaście kroków, gdy na jednéj z wierzb, po-nad drogą stojących, z głośném krakaniem usiadła wrona. Młodzieniec spojrzał w górę, uśmiechnął się i wziął fuzyą do oka. Wrona, nie przewidując grożącego jéj niebezpieczeństwa, przechyliła się na gałęzi, podniosła dziób i wciąż krakała, jakby rozmawiając sobie z promykiem słońca, który igrał na jéj czarnych piórach i zaglądał do otwartego dzioba. Nagle strzał rozległ się i wrona nieżywa spadła z gałęzi. Młodzieniec poskoczył, podniósł ją, umocował przy torbie myśliwskiéj i poszedł daléj, gwiżdżąc jakiegoś marsza tryumfalnego, niby zwycięzca, obciążony zdobytemi trofeami.
Tymczasem bryczka z podróżnym wjeżdżała na obszerny dziedziniec Adampolski. Tuż przed bramą zerwało się z przed koni stado gęsi i, z wielkim krzykiem wzleciawszy nad ziemią, osiadło nieopodal obok niemniéj licznego stada indyków. Przewodnik ostatnich, olbrzymi jendor, spojrzał na wrzaskliwe sąsiadki, rozpuścił ogon i zabełkotał z pogardą. Jednocześnie z za domu wyskoczyły dwa psy kudłate i poczęły ujadać zawzięcie, podskakując ku bryczce. Na te wszystkie odgłosy, które z towarzyszeniem turkotu kół napełniły dziedziniec, przez jedno z otwartych okien domu wyjrzała naprzód głowa kobieca i wnet się schowała; jakby wywołana przez nią, ukazała się w inném oknie głowa męzka i także natychmiast zniknęła. Po chwili dopiéro, otworzyły się drzwi domu i na ganek wyszedł mężczyzna lat przeszło pięćdziesięciu, średniego wzrostu, otyły, z potężną łysiną śród posiwiałych włosów, z twarzą rumianą i poczciwą, ale nacechowaną szczególném jakiémś zafrasowaniem. Znać było, że tylko co włożył czarny surdut, który miał na sobie, bo jeszcze poprawiał i ociągał poły, co chwila niosąc téż rękę do krawata, którego węzeł, z pośpiechem zawiązany, już się był prawie rozwiązał. Każdy-by się domyślił, że dzierżawca Adampola robił umyślną a pośpieszną toaletę in gratiam przybywającego gościa.
Gdy bryczka stanęła przed gankiem, podróżny rzeźko z niéj wyskoczył i gospodarz domu postąpił na jego spotkanie. Spojrzeli na siebie i głośny wykrzyknik wyrwał się z ust obydwóch.
— Andrzéj! — zawołał dzierżawca, a w głosie jego była prawdziwa i serdeczna radość.
— Jerzy! — odpowiedział przybyły.
I, rzuciwszy się sobie w objęcia, poczęli całować się głośno a długo.
— Kopę lat, kopę lat! — wołał w przestankach całowania pan Jerzy. — Zkądże Pan Bóg prowadzi? jakim szczęśliwym dla nas trafem zawitałeś w nasze strony.
— A dawno, dawno nie widziałem cię już, koleżko! z dziesięć już latek pono — odpowiedział pan Andrzéj, uwalniając się w końcu od energicznych całusów dzierżawcy — no, ale widzisz, góra z górą nie zejdzie się, a człowiek z człowiekiem to i niespodziewanie zejść się może.
— Ależ, że niespodzianie to niespodzianie! pójdźcie do chaty! żona przecie nie wié, kto to do nas zawitał!
I wziąwszy pod ramię gościa, jak widać wielce mu miłego, poprowadził go dzierżawca Adampolski we wnętrze domu. Z ganku obejrzał się raz jeszcze i zawołał do stojącego nieopodal parobka i z otwartemi ustami przypatrującego się pańskim powitaniom:
— Konie wziąć do stajni i dać im obroku! Furmana zaprowadzić do kuchni i niech mu tam obiad dadzą!
W godzinę niespełna po tém serdeczném powitaniu, w obszernym pokoju, który urządzeniem swojém przypominał izbę szlachecką, ale okazywał zarazem i pretensyą do salonu, siedzieli oboje państwo Snopińscy i gość ich, pan Andrzéj. Przed nimi stały na stole różne wiejskie przekąski i wódeczki, a z odsuniętych talerzy i opróżnionych kieliszków znać było, że funkcya gastronomiczna ukończoną już została.
Gość i gospodarz siedzieli obok siebie. Obaj jednego wieku i patrzący wzajem na siebie z serdeczną przychylnością, różnili się jednak wielce między sobą nietylko przez to, że pan Andrzéj był słusznego wzrostu, barczysty, muskularny, ale nie otyły, a pan Jerzy nizki i niepospolitéj tuszy; nietylko także przez to, że ostatni miał łysinę, a piérwszy jéj nie miał, ale główną i uderzającą między nimi różnicę, stanowiły cechy ich fizyognomii. Czoło pana Jerzego było gęsto pomarszczone, ale zmarszczki jego układały się wszerz, jak zwykle u ludzi, zaprzątniętych głównie i jedynie troskami materyalnemi, ciągłém wywalczaniem powszedniego bytu; zmarszczki zaś pana Andrzeja, także liczne i głębokie, rysowały się na czole jego podłużnie, a najgłębsza z nich była między brwiami, jak to bywa u ludzi, pochłoniętych umysłową pracą i dręczonych często ciężkiém rozmyślaniem o szerokich ogólnych sprawach. W oczach gospodarza domu był wyraz dobrodusznéj poczciwości, z za któréj wyglądał frasunek, niby z nałogu już w nich osiadły; spojrzenie gościa było pogodne i życzliwe, ale, gdy przestawał mówić i zamyślał się, można w niém było dostrzedz odcień smutku. Niekiedy szare i ogniste, mimo wieku, oczy jego, odbiegały najbliższych przedmiotów i zdawały się patrzéć gdzieś daleko, obejmować jakiéś szerokie przestrzenie i widnokręgi, a wtedy właśnie bywały najsmutniejsze.
Przyjrzawszy się pilnie obudwom rówieśnikom, łatwo było odgadnąć, że pan Jerzy był człowiekiem, któremu całe życie przeszło śród pracy na kawałek chleba, bez innéj myśli, jak o zasiewach, zbiorach i młóceniu, bez innych cierpień, jak nieurodzaj lub gradobicie, bez innych radości, jak niegdyś za młodu wesele z ukochaną Anusią, potém urodziny syna, a potém jeszcze lata, w których zboże dawało dziesięć kop z morga. Pan Andrzéj zaś musiał był koniecznie jednym z ludzi, którym królestwo ducha we władanie oddaném zostało, których myśl rada w tém królestwie mieszka.
Naprzeciw dwóch mężczyzn siedziała pani Snopińska, czterdziestoletnia kobieta, chuda, blada, z twarzą nic nieznaczącą i olbrzymim pękiem kluczów przy pasie. Na niéj więcéj jeszcze, niż na jéj mężu, znać było gospodarowanie całego życia, nieokraszone ani jedną szczyptą poezyi, nie ogrzane ani jednym promieniem szerszéj, ogólniejszéj myśli. Sery, masło i mąka, wypiętnowały na twarzy pani Snopińskiéj prozaiczną i oschłą cechę, a postać jéj, przybrana w czarny wełniany wązki szlafroczek i w biały czepeczek, który nie zupełnie zakrywał rudawe, gładko uczesane włosy, wyglądała tak, jakby wnet miała zmienić się w długi, zardzewiały i zgrzytający w zamku klucz do śpiżarni.
— No, kochani Państwo — odezwał się pan Andrzéj, — teraz, gdyście mię podróżnego nakarmili już i napoili, czas mi powiedziéć, w jakim celu przybyłem do was i zkąd mi się wzięło na odbycie tak dalekiéj podróży.
— To prawda — przerwał pan Jerzy — choć z duszy i z serca rad jestem cię widziéć, toć jednak oddziwować się nie mogę, zkąd się tu wziąłeś. Jak z nieba spadłeś, dalipan, boć to mil chyba z pięćdziesiąt do twego majątku, w którym mieszkasz.
— Blizko tego, ale co to znaczy dla takiego zucha, jak ja? — mówił, uśmiechając się, pan Andrzéj. — Wszakżeż tą samą bryczką, którą tu przyjechałem, temi samemi dwoma końmi i z tym samym furmanem, Jakóbkiem, przed dwoma laty odbyłem podróż do Warszawy, ba! aż za Warszawę, bo pod same Karpaty.
Oboje gospodarstwo zawołali z podziwem:
— Czyż być może?
— Ot, choć krewniacy mi jesteście, nie wiecie jeszcze o moich dziwactwach. A właśnie z powodu téj mojéj ciągłéj po świecie wędrówki, niektórzy zowią mię dziwakiem i mają może słuszność, jeśli dziwactwem godzi się nazwać takie zamiłowanie czegoś bez granic, że dla miłości, jaką człowiek w sercu czuje, gotów największe ponieść trudy. Otóż ja, kochani państwo Jerzowie, mam w sercu miłość taką dla nauki i natury. Jerzy zresztą pamiętać to musi od szkolnych jeszcze czasów...
— O tak, tak — powiedział Snopiński — pamiętam, że w szkole ja byłem zawsze hultajem, a ty najlepszym z uczniów.
— Ale miałeś zarazem złote serce i dla tego, nie licząc już związków pokrewnych, polubiłem cię tak, że stosunków naszych nie zerwał ani czas, ani różnica usposobień. Otóż lubiąc nad wszystko książki w dzieciństwie i piérwszéj młodości, w wieku dojrzałym zacząłem je sam pisać.
— Wiem, wiem o tém — zawołał pan Jerzy — i zawsze szczyciłem się z tego, że krewny mój kolega pisze tak uczone książki, że ja i zrozumiéć ich nawet nie mogę!
Zaśmiał się pan Andrzéj z tego naiwnego wyznania dzierżawcy i mówił daléj:
— Wiész pewnie i o tém, Jerzy, że specyalne studya, jakim się oddaję, mają za przedmiot nauki przyrodnicze: kocham naturę, szukam jéj wszędzie, jeżdżę po świecie dla zbadania jéj różnych objawów, a potém piszę, com widział i czegom się w wycieczkach moich nauczył. Te-to były cele, które zawiodły mię między Karpaty i nad Wisłę; w tych celach pojadę może w roku przyszłym daléj jeszcze; w tym także celu przybyłem tutaj. Postanowiłem zbadać wszechstronnie Florę krajową i dla tego zwiedzam kraj nie koleją żelazną, ani pocztą, ale swemi powolnemi konikami, aby módz jechać zwolna, zatrzymać się, gdzie zechcę, i na każdém miejscu być panem mego czasu. Gdym przeszłéj zimy postanowił zwiedzić tutejsze strony, miałem naprzód zamiar zainstallować się na kilka letnich miesięcy w waszém gubernialném mieście, ale przypomniałem sobie, że mieszkacie tutaj kochani państwo Jerzowie i umyśliłem założyć u was kwaterę, tém bardziéj, że dla natury moich badań korzystniejszém będzie, jeśli zamieszkam na wsi. Nie będę ciągłym waszym gościem, bo mam do odbycia mnóztwo wycieczek w różne strony waszéj prowincyi, ale jeśli pozwolicie, będę ztąd wychodził i tutaj powracał; co więcéj, będę tu znosił wszystkie swe zdobycze, alias pęki ziela różnego rodzaju, albo téż rysowane przeze mnie portrety drzew i kwiatów. Gdyby to jednak nie było wam zupełnie miłe i dogodne....
Nie dał mu skończyć pan Jerzy, bo pochwycił go w ramiona i zawołał:
— A! niech ci Bóg zapłaci za twoję myśl poczciwą! Bądź pewny, że rad ci jestem z całéj duszy, a choć nie znajdziesz u nas zbytku ni przepychu, toć jednak czém chata bogata, tém ci serdecznie rada. Będę miał przynajmniéj sposobność odwdzięczenia ci, choć w części, tego, coś uczynił dla nas...
— Nie wspominaj o tém, Jerzy! — zawołał pan Andrzéj.
— Gdybym i chciał, zapomniéć nie mogę — odparł żywo Jerzy. — Wszak pamiętasz, Anusiu, — dodał, zwracając się do żony — jak to tam na onéj dzierżawie, którąśmy pod Kownem trzymali, grad wybił zboże, bydło wypadło na zarazę, stogi siana spłonęły na łąkach, a dziedzic nie miał względu na nasze nieszczęścia i chciał nas za nieopłacone pieniądze do sądu skarżyć; wtedy, Andrzeju, gdyby nie twoja pomoc, poszlibyśmy z torbami...
Przy tych słowach łza zaćmiła poczciwe, lecz zawsze zafrasowane oczy pana Jerzego, a nawet fizyognomia jego żony rozświeciła się, jakby iskierką rozrzewnienia.
— Pamiętam dobrze tę wielką biedę naszę i pomoc pana Andrzeja — rzekła — to téż bądź pan pewny, że z całego serca radzi jesteśmy, iż pan u nas czas jakiś przepędzisz, a témbardziéj, jeśli to panu ma pomódz do napisania książki.
Widać było, że pani Jerzowa czuła się dumną z posiadania w domu swoim gościa, który książki pisze, a jeszcze, jak rzekł mąż jéj — tak uczone, że onaby ich nawet zrozumiéć ani potrafiła.
Po kilku jeszcze oświadczeniach i przypomnieniach dawnych czasów, z których pokazywało się widocznie, że pan Andrzéj niejednokrotnie bywał w przeszłości dobroczyńcą państwa Snopińskich, pan Jerzy zapytał:
— Powiédz-że mi, Andrzeju, jak tam u ciebie idzie gospodarstwo, kiedy tak ciągle jeździsz po świecie?
Uśmiechnął się pan Andrzéj. Pomyślał pewno, że co u kogo w głowie, to i w mowie.
— W majątku gospodaruje średni syn mój — odpowiedział. — Wiecie o tém, że najstarszy jest inżynierem, najmłodszy jeszcze w Akademii kształci się na doktora, a z trzeciego zrobiłem rolnika. Skończył on agronomiczną szkołę i od dwóch lat zwaliłem na niego cały ciężar gospodarstwa i przywiązanych do majątku interesów, a sam bez przeszkody oddaję się nauce i ulubionym po kraju wędrówkom.
— Szczęśliwy jesteś, Andrzeju, że masz syna, który cię w pracy wyręcza, przynajmniéj na starość odpocząć możesz! — rzekł pan Jerzy z westchnieniem, a wyraz frasunku, który był normalną cechą jego fizyognomii, zwiększył się przy tych słowach.
— O! tak — rzekł pan Andrzéj — mam prawdziwą pociechę z synów. Wychowałem ich tak, aby, oprócz majątku, jaki otrzymają po mnie, każdy z nich posiadał zawód, którym-by i ogółowi był pożyteczny i sobie byt niezależny własną pracą zapewnił.
Szybko jednak ocknął się z myśli swych pan Andrzéj i, jakby sobie coś nagle przypomniał, zawołał:
— A gdzież jest twój jedynak, Jerzy? Widziałem go, kiedy miał lat ośm, czy dziesięć, i pamiętam, że ładne i roztropne to było dziecko. Gdzież jest teraz? czego się uczy? na co go kierujesz?
— A zaraz go zobaczysz — odpowiedział pan Jerzy — poszedł zrana ze strzelbą, ale pewnie zaraz nadejdzie.
— Jakto? więc jest w domu — zapytał pan Andrzéj. — Czyż-by był na wakacyach? Ależ to nie wakacyjna pora.
— Gdzie tam na wakacyach! — rzekł pan Jerzy, a frasunek zwiększył się w jego oczach — już cztery lata skończyło się, jak wrócił ze szkół do domu.
— Tak wcześnie skończył szkoły? to czemuż nie oddaliście go do jakiego wyższego zakładu naukowego, snać ma ogromne zdolności!
— Gdzie tam skończył szkoły! Przeszedł cztery klasy, a że nie chciało mu się uczyć, to i wziąłem do domu.
— I cóż on tu robi u was, tak młodo osiadłszy w domu? — zapytał pan Andrzéj.
Frasunek zwiększył się na twarzy pana Jerzego.
— Pomaga mi gospodarować — rzekł z cicha — ale wyraz jego oczu, smutny i zakłopotany, zadawał fałsz słowom.
— Hm! — rzekł pan Andrzéj i zamyślił się.
— Proszę pana — ozwała się pani Snopińska — chłopiec ma rodziców i kawałek chleba, pocóż mu było cudze kąty po jakichś tam szkołach wycierać?
Pan Andrzéj ze zdziwieniem na nią spojrzał.
— Zapewne — odrzekł — sami najlepiéj wiecie, jak kierować losem waszego syna; mnie się jednak widzi, szanowna pani Jerzowo, że kto za młodu tych cudzych kątów, o których pani mówisz, nie wyciera, ten potém na własny kąt zapracować sobie nie potrafi.
Pani Jerzowa brzęknęła kluczami i odpowiedziała:
— Toć już my dość napracowali się przez całe życie na to, aby nasze dziecko miało własny kąt i kawałek chleba bez pracy.
— Bez pracy... bez pracy... — powtórzył jakby do siebie pan Andrzéj, a oczy jego znowu utkwiły w przestrzeni i stały się smutne.
Pan Jerzy westchnął.
— At — rzekł — już téż i ja wolał-bym, aby chłopiec zajął się czémkolwiek, zamiast strzelać do wron po polach od śniadania do obiadu, a potém spać od obiadu do kolacyi. Ale cóż robić, kochany Andrzeju? u nas, harujących na kawałek chleba, jak chłopiec czytać, pisać, a rachować umié, to i chwała Bogu, a zresztą byle była ochota do pracy... byle była ochota...
— Ale czy będzie on miał tę ochotę, jeśli zaprawi się z młodu do bezczynności? — zagadnął pan Andrzéj.
Pana Jerzego oczy bardzo zafrasowały się, ale pani Jerzowa rezolutnie brzęknęła kluczami i rzekła, kiwając głową:
— Et, byle poczciwie żył a Pana Boga umiał chwalić, to na co mu tam szczególniejsze mądrości i rozumy? Ot przynajmniéj mamy pociechę, że dziecko jest przy nas, między ludźmi żyje i świata się uczy. A chwała Bogu nie powstydzić się za niego rodzicom! Pan Andrzéj sam zobaczy. Jest czego posłuchać, kiedy mówi, i znaléźć się między ludźmi tak pięknie potrafi, że i hrabiątko jakie może się przed nim schować. To téż łapią go tu w sąsiedztwie, na rękach noszą...
— Zresztą — przerwał żonie mowę dzierżawca — zresztą widzisz, Andrzeju, syn mój będzie miał jaki taki fundusz, niewielki wprawdzie, ale zawsze to coś znaczy. Ja żadnego nie miałem po rodzicach, którzy sami całe życie chodzili po posesyach i wszystko, co kiedy mieli, na starość stracili. Jak żeniłem się z Anusią, trzymałem pięć chat w dzierżawie, a mieszkałem w kurnéj nieledwie chałupie. A ot, przy pomocy Bożéj, wylazło się z biedy i uciułało trochę grosza dla jedynaka. Jemu więc łatwiéj pójdzie, bo będzie miał za co ręce zaczepić, a ja nic nie miałem...
— Aleś miał ochotę i przyzwyczajenie do pracy — przerwał pan Andrzéj.
— To, to prawda — potwierdził pan Jerzy.
— A musiał miéć ochotę do pracy! — zawołała pani Jerzowa — bo jakby jéj nie miał, toby marł z głodu. A nasze dziecko nie umrze z głodu i bez pracy, to niech sobie za młodu świata użyje, zamiast ślęczeć nad książkami, albo harować przy gospodarce, jak parobek.
Pan Andrzéj nic już tym razem nie odpowiedział, ale zamyślił się i spuścił głowę na piersi, a pan Jerzy, spojrzawszy w okno, zawołał:
— Ot i Oleś powraca!
Spojrzał i pan Andrzéj, i zobaczył idącego przez dziedziniec tego samego młodzieńca, którego był spotkał na drodze, zbliżając się do Adampola.
— A, — rzekł — tośmy się już widzieli z panem Alexandrem; spotkałem go, jadąc tutaj, i rozmawiałem nawet z nim trochę; ale któżby w nim poznał teraz tego małego Olesia, którego przed dziesięciu widziałem laty!
— Wyrósł chłopiec, jak dąb — rzekł pan Jerzy, a żona jego uśmiechała się z widoczném zadowoleniem.
— Jużto, proszę pana — rzekła do gościa — choć jestem matką Olesia, ale śmiało powiedziéć mogę, że w całéj okolicy niéma piękniejszego kawalera. To téż panienki szaleją za nim; gdyby chciał, mógłby choć dziś z każdą ożenić się! — dodała ciszéj i z figlarnym wyrazem, który dziwnie odbił się na jéj chudéj i oschłéj twarzy.
— Ożenić się! tak młodo! — zawołał ze zdziwieniem pan Andrzéj — toć myślę, że ma zaledwie lat dwadzieścia.
— Dwudziesty piérwszy kończy, ale i cóż to szkodzi, że młody? wszak przysłowie mówi: że kto rano wstał i wcześnie ożenił się, ten nigdy nie żałował.
— Przepraszam was, kochana pani Jerzowo — rzekł pan Andrzéj z uśmiechem — ale po staréj znajomości ośmielę się powiedziéć, że przysłowie w drugiéj swéj części głupstwo mówi.
— Dla czego? — zawołała gospodyni domu.
— Bo człowiek, nim się ożeni — zaczął pan Andrzéj, ale przerwał mu pan Jerzy.
— Już to, co do żeniaczki — rzekł — i ja jestem za tém, aby Oleś jak najprędzéj ożenił się. Jak przybędzie familia, to próżnować odechce się i niestatki z głowy wylecą.
— A jak nie wylecą? — spytał pan Andrzéj — a pani Jerzowa nie rada, że mąż powiedzeniem swojém dał do zrozumienia o jakichś niestatkach syna, szepnęła z niezadowoleniem:
— Niestatki! niestatki! jakie tam niestatki! niéma żadnych niestatków!
W téj chwili otworzyły się drzwi pokoju, w którym rozmawiano, i wszedł syn gospodarza.
Urodziwy to był chłopak, w całém znaczeniu tego wyrazu. Smukły i kształtny, czoło miał białe, gładkie, foremne, oczy błękitne jak niezabudki, włosy niepospolitéj piękności, złociste, kędzierzawe. Policzki jego, opalone nieco od wiosennego wiatru, pokryte były piérwszym puchem młodzieńczym, a nad ponsowemi ustami porastał drobny, jasny wąsik. Gdy patrzył, iskry zdawały się sypać z jego wzroku; gdy uśmiechał się, pokazywał zęby białe i równe, jakichby nie jedna pozazdrościć mu mogła kobieta. Pięknéj twarzy téj nie brakło nawet wyrazu pewnego sprytu i rozgarnienia, a także tryskała z niéj niezmierna pełnia młodzieńczego życia, które zdawało się szukać sobie ujścia na zewnątrz i wybuchało każdém spojrzeniem oczu, każdym ruchem fizyognomii.
Gdy wszedł do pokoju, w myśliwskiém ubraniu, bez torby tylko i bez fuzyi, pan Jerzy zwrócił się do gościa i, wskazując młodzieńca, rzekł:
— Mój syn, kochany Andrzeju — a potém dodał: — Olesiu, oto pan Andrzéj Orlicki, o którym nieraz od nas słyszałeś, krewny nasz i dobroczyńca.
Z wyrazu twarzy młodego człowieka można było domyślić się, że ostatni wyraz niemiłe na nim sprawił wrażenie. Śpiesznie jednak postąpił, podał rękę panu Andrzejowi i ukłonił się zręcznie i z elegancyą, tchnącą jednak troszkę prowincyonalnością. Potém wziął krzesło i, rezolutnie stawiając je obok gościa, usiadł i ozwał się swobodnie:
— Wszak to pana dobrodzieja właśnie miałem przyjemność spotkać przed dwiema godzinami na drodze do Adampola?
— Ależ bo długo byłeś dziś na polowaniu, Olutku — rzekła pani Jerzowa.
— Ho, ho, moja mamo! — zawołał młody człowiek — co to dla mnie znaczy? gdyby mi się jeść nie zachciało i gdybym nie pośpieszał, aby powitać pana dobrodzieja, choć go znać nie miałem honoru — dodał z eleganckim znowu i przesadzonym ukłonem — jeszczebym godzin ze dwie popolował. A co w domu robić?
I zwracając się do pana Andrzeja, zawołał:
— Ach, nie przedstawisz sobie pan dobrodziéj, jakie tu u nas życie nudne! gdyby nie fuzyjka, koń wierzchowy i...
— No, a cóżeś tam zabił dzisiaj? — przerwał pan Jerzy, w którego oczach frasunek rósł ciągle od wejścia syna; — czy będzie przynajmniéj z tego twego polowania pieczyste na kolacyą?
— Gdzie tam! — odparł Alexander — teraz zwierzyny na lekarstwo nie znaléźć! Trzy wrony zabiłem i po wszystkiém. Ale gdyby téż papo widział, jak to było zabawnie. Idę sobie drogą, wtém widzę: wrona siada na wierzbie; ja fuzyą do oka, a ona dziób do góry podniosła i kracze, jak gdyby kogo z pod obłoków wołała. Ja paf! ona benc! gdyby tchnęła, ale tak na miejscu i upadła nieżywa. Tak aż trzy zgładziłem dziś ze świata.
— I panu to zabijanie nieszkodliwych ptaków przyjemność sprawia? — spytał pan Andrzéj, którego zmarszczka między brwiami głębszą się stała.
— Cóż robić? panie dobrodzieju — rezolutnie odparł Alexander; — trzeba jakkolwiek czas zabijać. W sąsiedztwo nie zawsze można pojechać, w domu papa gospodaruje, mama gospodaruje, a mnie, panie dobrodzieju, co robić? chyba umrzéć z nudy!
Frasunek w oczach pana Jerzego wzmagał się coraz w czasie mowy syna; pani Snopińska wyszła, wywołana do jakiéjś gospodarskiéj sprawy, a pan Andrzéj, po chwili milczenia, odezwał się żartobliwie:
— Uważam, panie Alexandrze, że panu bardzo często wraca na usta wyraz: nuda.
Alexander obu rękoma uczynił gest rozpaczliwy i odrzekł:
— A, pan dobrodziéj przybywasz zapewne z wielkiego świata i nie wiész, jakie to u nas życie na prowincyi! Człowiek np. wstaje zrana, zjé śniadanie i obejrzy się wkoło siebie. Cóż widzi?
Papa w stodole, mama w śpiżarni, parobki młócą, kury kwokczą, gęsi gęgają i koguty śpiewają. Wszystko to, razem wzięte, przyzna pan dobrodziéj, nie jest wcale zabawném. Więc człowiek chodzi z założonemi rękoma z kąta w kąt, z dziedzińca do ogrodu, z ogrodu na dziedziniec i czeka obiadu jak zbawienia duszy, nie dla tego, żeby się jeść chciało, ale dla tego, że to zawsze jakaś rozrywka, urozmaicenie czasu, który wlecze się, jak wóz naładowany po błocie. Przychodzi obiad, a po obiedzie, panie dobrodzieju, znów to samo, co i przed obiadem; człowiek czeka kolacyi, a po kolacyi to jeszcze gorzéj: papa idzie spać, mama idzie spać, czeladź idzie spać i następuje brzęczenie i kąsanie komarów. Ot, jakie to nasze życie! a zimą to jeszcze gorzéj... Ale po co to panu dobrodziejowi mówić? pan sam pojmiesz, co to jest, kiedy młody człowiek tak zagrzebie się na wsi.
Westchnął ciężko i potrząsnął głową dla odrzucenia z czoła opadających włosów.
Pan Andrzéj przypatrywał mu się bacznie i nieznaczny wyraz ironii przebiegł po jego ustach.
— Hm — rzekł — więc dla rozweselenia tego życia, które pan w niepowabnych malujesz barwach, nic innego pan znaléźć nie możesz, jak polowanie na wrony?
W głosie pana Andrzeja drżał dźwięk smutku i szyderstwa, dosłyszał go snać Alexander, bo spuścił oczy i rzekł ciszéj:
— Cóż robić?
Pan Jerzy milczał, w czasie rozmowy syna westchnął parę razy i, splótłszy dłonie, dwoma wielkiemi palcami rąk kręcił młynka z zafrasowaniem.
W drzwiach ukazała się pani Snopińska i zaprosiła na obiad.
Przy stole dzierżawca i gość jego rozmawiali o dawnych czasach, starych swych z sobą stosunkach i wspólnych znajomych. Jerzy stał się rozmowniejszym, zagrzany snać starym miodem, podanym do obiadu, i obecnością człowieka, którego widocznie serdecznie lubił; za to pan Andrzéj mniéj coraz mówił, spoglądał często na Alexandra, a potém zamyślał się i oczy jego stawały się smutnemi.
Do stołu zasiadła także młoda panienka, jakaś sierota, przez miłosierdzie trzymana w domu państwa Snopińskich. Nazywano ją Antosią, pani Snopińska posyłała ją wciąż z kluczami; nie brzydka była, ale blada i mizerna, ubogo ubrana, a oczy trzymała ciągle spuszczone wpół ze smutkiem, wpół z pokorą. Siedzący obok niéj Alexander pochylał się często ku niéj i prawił jéj coś półgłosem. Widać było, że z niéj żartował, bo śmiał się ciągle, a żarty te nie musiały być miłe, bo Antosia rumieniła się co chwila po uszy, coraz smutniéj spuszczała oczy, a gdy raz, zawołana przez panią Snopińską, podniosła je z nad talerza, były w nich łzy.
Młoda, rumiana i przystojna dziewczyna, ubrana wpół po wiejsku, przynosiła półmiski i odmieniała talerze. Alexander zerkał na nią często, parę razy uśmiechnął się i mrugnął do niéj oczyma na znak jakiegoś porozumienia.
Zresztą mieszał się często do rozmowy rodziców z gościem, wypowiadał zdania swoje śmiało, mówił głośno a śmiał się jeszcze głośniéj.
Wtedy dopiéro spostrzedz można było, że wraz z wrodzonym sprytem i ciągłemi wybuchami wezbranego życia, twarz młodzieńca nacechowana była, rażącą przy tak młodym wieku, śmiałością i pewnością siebie. Graniczyło to niekiedy z rubasznością, bo rozpierał się na krześle, z pretensyonalnym gestem gładził mały wąsik, jadł za dwóch, pił za czterech; zaraz u wstępu obiadu wychylił dwa kieliszki starki, a potém dolewał sobie miodu co chwila.
Pan Andrzéj patrzał na to wszystko i zamyślał się coraz bardziéj.
— Kogoż tu macie w sąsiedztwie? — spytał pana Jerzego, gdy służąca podawała ostatnią potrawę.
— Najprzyjemniejsze są dwa domy — odrzekł wnet Alexander, nie dopuszczając ojca do odpowiedzi i odwracając się od Antosi, zarumienionéj po uszy od konceptu, który snać tylko co jéj powiedział; — o, są tu dwa domy bardzo przyjemne — mówił daléj. — W jednym z nich mieszkają państwo Siankowscy z dwiema córkami. Śliczne dziewczęta, słowo daję! Panna Ludwika blondynka, a panna Józefa brunetka. Na ostatniém zebraniu, które było u nich w czasie świąt wielkanocnych, panna Józefa cały wieczór tylko ze mną tańczyła, dała mi nawet na pamiątkę tego wieczoru gałązkę mirtową...
Pani Snopińska nachyliła się do gościa i szepnęła:
— Mówiłam panu, że panienki głowy za nim tracą! — a zwracając się do syna, dodała głośno:
— A pokaż-że nam, Olutku, tę gałązkę; czy masz ją przy sobie?
— A jakże, moja mamo! spoczywa na mojém sercu! — zażartował Alexander i, wyjąwszy z kieszeni kamizelki malutki elegancki pugilares, wydobył zeń uschłą gałązkę i podniósł ją w dwóch palcach z miną tryumfującą.
— A co? — szepnęła gospodyni domu do gościa i zachichotała po cichu.
— Drugie przyjemne sąsiedztwo nasze jest majątek Piaseczna — mówił znowu Alexander. — Mieszka w nim pani Karliczowa, wdówka, no, już nie piérwszéj młodości, ale cudo kobietka, słowo daję! wesoła, żywa i bardzo grzeczna, choć bogata. A oczki jakie ma! oh! o! w tych oczach wiele jest sekrecików, tylko dobrze przypatrzéć się trzeba. O jednym z nich ja wiem; bardzo miły sekrecik, słowo daję.
I uśmiechnął się ze znaczącą miną.
— To tylko pewna — ozwał się żartobliwie pan Andrzéj — że gdybym był kobietą, nigdybym panu nie dał żadnéj pamiątki, ani powierzył żadnego sekretu.
— A to dla czego, panie dobrodzieju? — zawołał Alexander.
— Bo pamiątki pan pokazujesz, a o posiadaniu tajemnicy głośno opowiadasz. To trochę kompromituje damy.
Alexander spuścił oczy i zarumienił się mocno; w téj saméj chwili wstano od stołu.
W pół godziny po obiedzie pan Andrzéj rzekł do gospodarza domu:
— No, kochany przyjacielu, ponieważ dość długo mam tu u was pozostać, przeznaczyłeś mi zapewne osobny kąt jaki. Zaprowadź-że mnie do niego, bo chcę odpocząć po długiéj podróży i list napisać do syna.
Pan Jerzy poprowadził gościa przez kilka pokojów ze szlachecką przybranych prostotą, a nawet po części gospodarskiemi zarzuconych gratami, aż weszli na wązki kurytarz z obu stron którego było po parę drzwi.
— Wybrałem dla ciebie, Andrzeju — rzekł gospodarz — najustronniejszy pokój; bo choć nigdy nie zajmowałem się pracą książkową, wiem jednak, że wymaga ona cichości i odosobnienia.
Do wszelkiego gospodarskiego ruchu ztąd najdaléj, bo z jednéj strony kurytarza są składy, a z drugiéj pokój twój i Olesia. Ale, ale — dodał nagle — muszę téż zobaczyć, czy chłopiec mój jest u siebie i powiedziéć mu, aby cicho się sprawował, bo będzie miał ciebie sąsiadem.
— O, proszę cię, Jerzy, nie krępuj dla mnie swego syna! — zawołał pan Andrzéj; ale gospodarz otworzył już drzwi pokoju Alexandra. W pokoju tym było kilka drewnianych stołków, pod ścianą stała tokarnia, daléj leżały różne przyrządy stolarskich robót, gdzie indziéj kilka rozpoczętych koszyków z farbowanéj łozy, pod oknem był stolik, a na nim okrągłe lusterko i dwie wypróżnione butelki od wódki czy piwa. Między oknami, naprzeciw drzwi od kurytarza, stało łóżko, a na niém leżał Alexander, z twarzą zwróconą do sufitu. Oczy miał zamknięte i spał tak mocno, że słychać było nawet lekkie chrapanie.
Pan Jerzy spojrzał, machnął ręką z niezadowoleniem i drzwi zatrzasnął. Potém wprowadził gościa do przeznaczonego mu mieszkania.
— Powiedz mi, Jerzy — zapytał po chwili pan Andrzéj — co znaczą w pokoju twego syna te wszystkie tokarskie, stolarskie i koszykarskie przyrządy, które tam widziałem?
Snopiński znowu machnął ręką i odpowiedział:
— Et, kleci on tam coś czasem, toczy, hebluje albo splata; ale to, Boże odpuść, zdarza się raz w rok, około święta Wielkiéjnocy.
— Czy ma zdolności do rzemiosł?
— I jakie! — rzekł pan Jerzy — jeżeli weźmie się do czego, to istne cacko zrobi, tylko że... at!...
Nie dokończył i oczy jego zafrasowały się mocno.
— To dziwna — rzekł pan Andrzéj — a do nauki zdolności nie miał?
— Gdzie tam! i do nauk miał zdolności, on do wszystkiego zdolności ma, tylko... ot żal się Boże o tém mówić!
Jeszcze raz machnął ręką, westchnął i, z bardzo zafrasowanemi oczyma, pożegnawszy gościa, wyszedł.
Pan Andrzéj szerokiemi krokami przechadzał się po pokoju. Smutny był i jakby trochę gniewny.
Pocierał ręką czoło i mówił niekiedy do siebie:
— Ale cóż? zrana do wron strzela, po obiedzie śpi, na nudy narzeka, kobietom ubliża i nic więcéj! A zdolności jednak są, ale cóż po nich?
Westchnął i pokiwał głową smutnie.




II.
Szlachcic zagrodowy.

O trzy wiorsty od Adampola, tuż obok kopców granicznych, odznaczających grunta hrabiny X., dzierżawione przez pana Snopińskiego, zielenił się śliczny gaj brzozowy i dębowy, mający rozległości kilkanaście najwięcéj morgów. Gaj ten miał tę szczególność, że z obu stron swoich tworzył dwa pół-kola, jakby wielkie altany, otwarte na szeroko rozciągające się pola i łąki. W każdéj z tych altan, utworzonych przez naturę czy może ręką ludzką, stał dworek szlachecki z szarym domem o sześciu czystych oknach od frontu, z owocowym ogrodem, kilku gospodarskiemi budowlami i dziedzińcem, otoczonym porządnym płotem z ostrokołów. Dwa te dworki, rozdzielone z sobą całą przestrzenią kilkunasto-morgowego gaju, były tak podobne do siebie, jakby to jedna stawiała ręka. Cała różnica między niemi zachodziła w tém, że jeden z nich patrzył na północ, drugi na południe, i że w jednym z nich, wyraźnie w tym, który ku południowi był zwrócony, budowle gospodarskie były nieco większe i ogród rozleglejszy, co oznaczało większą rozległość należącego doń folwarku. Gdyby poeta jaki, z myślą do zachwytu łatwą, został nagle przeniesiony w to miejsce, uradował-by się niezawodnie wielkiemi, choć skromnemi, pięknościami natury, które w niém panowały, mianowicie o wczesnéj wiosennéj porze roku.
Poważna, uroczysta cisza zalegała ledwie rozzielenione pola, a przerywało ją tylko brzęczenie owadów, które w licznych rojach unosiły się nad łąkami i kąpały różnobarwne skrzydła w potokach słonecznych promieni. Niekiedy z pomiędzy zagonów, zrywał się skowronek i, nucąc srebrną piosenkę, wznosił się prostopadle w górę, aż rozpłynął się pod niebem w ledwie dostrzegalny punkcik szary. Niekiedy także na wysokiéj kępie, sterczącéj śród łąki, albo na spróchniałym pniu dawno zrąbanéj wierzby, stanął pstrokaty bocian i zaklekotał donośnie, a klekotaniu jego odpowiadał, od strony któregoś z dworków, cichszy, bo stłumiony przestrzenią, klekot bocianicy. Pod zieloną ścianą gaju, białe, żółte i szafirowe motyle, jak skrzydlate obłoczki, podnosiły się z pomiędzy trawy, osiadały na młodziuchnych listkach brzozowych albo na gałęziach dębiny, po chwili zrywały się z listków i gałęzi, unosiły się wysoko aż do szczytów drzew i spuszczały się znowu ku ziemi, łącząc się, rozdzielając, goniąc i opadając znowu w trawę.
Ale w gaju dopiéro, w saméj głębi jego, wrzało najgęstsze, najbardziéj rozbudzone i rozmaite życie natury. Roje ptastwa szczebiotały tam na wyścigi, dzięcioł wystukiwał sobie robaczki w konarze starego dębu, kukułka figlarnie odzywała się z zarośli, wiewiórki skakały po drzewach, puszystemi kitami wstrząsając gałęzie, u dołu zielony mech drżał, poruszany odbywającą się śród niego robotą mrówek.
Pomiędzy tém wszystkiém słońce, przeciskając się przez gąszcz leśną, rzucało gdzie-niegdzie szerokie smugi jasności, gdzie indziéj migotało wązkiemi nićmi lub oderwanemi iskrami światła, gdzie indziéj jeszcze zostawiało w pół-cieniu całe przestrzenie, osłonięte grubemi pniami i rozłożystemi gałęźmi, pokryte różowym wrzosem i zapełnione szelestem uściełających gniazda ptaków, brzęczeniem szukających pokarmu owadów i fruwaniem różnobarwnych motyli. A z góry, po przez szczyty drzew, zaglądały błękitne i białe kawałki obłoków, jakby ciekawe spojrzéć w tę głąb’ cienistą, w któréj ruszały się miliony drobnych, śpiewających i kochających się na wyścigi istot, w któréj z pomiędzy trawy wykwitał blady nieśmiertelnik żółty, podnosiły się dzwonki liliowe, albo śród mchu ponsowiały lśniące grona żórawin.
Tą cichą, a jednak gwarną, prostą, bezdennie głęboką sielanką przyrody, otoczone były dwa dworki szlacheckie, stojące w dwóch wklęsłościach gaju. Patrząc na nie, jak nizkie, szare ale czyste stały tam między trzema ścianami zieleni i jedną stroną, niby wielkiém oknem, patrzyły na równinę pól i łąk, trzeba było pomyśléć, że mieszkańcy ich, wykołysani urokiem wiejskiéj i nieprzeinaczonéj sztuką natury, musieli koniecznie w sercach swych wyhodować również prostą a wdzięczną poezyą, również skromną w swych objawach, a pełną życia głębią uczuć.
Obok téj poetycznéj, znać jeszcze było wkoło obu dworków wysoko podniesioną praktyczną i realną stronę życia. Otaczające je grunta uprawne były wzorowo i z niezmierną starannością, nigdzie w okolicy nie dawały się widziéć zagony tak równo i pulchno zorane, rowy tak we właściwych wykopane miejscach, łąki tak oznaczone i oczyszczone z zarośli. Na łąkach tych pasły się trzody bydła i owiec, nieliczne wprawdzie, ale pięknéj rasy i wybornie utrzymane; a wiejskie wyrostki, co je pasły, nie miały wychudzonych i zaspanych twarzy, a na sobie brudnéj lub obdartéj odzieży, ale w czystém i całém ubraniu, z rumianemi policzkami i wesołym wzrokiem, biegały po łąkach, goniąc się i swawoląc. Nie jeden z nich siadywał na kępie i otwierał elementarzyk z malowanemi obrazkami, albo książkę do nabożeństwa i, spoglądając często na powierzone sobie stada, czytał półgłosem lub nucił pobożną piosenkę.
W ustroni téj, wszędzie, gdzie spojrzéć mogło oko ludzkie, widać było jakąś rękę umiejętną i opatrzną, która rządziła wszystkiém. Od szarych, jednostajnych domów dwóch dworków, od twarzy ludzkich, które przesuwały się w ich pobliżu, aż do każdego zagona gruntu, do każdéj zrównanéj kępy na łące, wszystko tam tchnęło ładem, wdziękiem, starannością. Jak, przy piérwszém spojrzeniu na tameczną naturę, można było przypuścić, że dworki te posiadają serca poetyczne i głębokich uczuć pełne, tak, przyjrzawszy się panującemu tam porządkowi, trzeba było pomyśléć, że, oprócz serc poczciwych, musi tam być i umysł jakiś jasny a wytrwały, który pojął wysokie zadanie człowieka: udoskonalania wszystkiego z czém się styka, i choć-by z drobnéj otaczającéj go sfery, wyciągania wszelkich możebnych korzyści dla siebie i świata.
Pewnego kwietniowego ranka, z jednego z dworków tych, tego właśnie, który frontowemi oknami patrzył na północ, parę godzin przed południem wyszedł młody jeszcze mężczyzna. Zwyczajem pilnych gospodarzy, starannie zamknął za sobą wrota dziedzińca i poszedł drogą, wiodącą ku polom i obsadzoną młodemi topolkami. Potém zwrócił się na miedzę, biegnącą wzdłuż gaju, między zagonami bujnie wschodzącego żyta. Szedł z wolna, z rękoma w tył założonemi, w szarém ubraniu z prostego sukna, w gospodarskiém obuwiu i okrągłym słomianym kapeluszu; średniego wzrostu i szerokich ramion, twarzy ogorzałéj ozdobionéj ciemnym bujnym wąsem, z ubrania i powierzchowności wyglądał na zamożnego zagrodowego szlachcica.
Zaledwie uszedł na miedzy kilkadziesiąt kroków, gdy nagle, tuż prawie z pod stóp jego, zerwał się z zagonu skowronek, uniósł się parę łokci nad ziemię i zaśpiewał. Mężczyzna, jakby lękając się krokami swemi spłoszyć ptaszka, stanął i patrzył. Skowronek śpiewał ciągle i prostopadłym lotem wzlatywał coraz wyżéj, mężczyzna ścigał go wzrokiem. W końcu ptaszyna wzniosła się bardzo wysoko i zniknęła prawie pod obłokami, tylko śpiew jéj srebrzysty i donośny dochodził z dali do pól, pogrążonych w cichości, a człowiek, straciwszy ją z oczu, spuścił głowę i nie szedł daléj, ale stał z założonemi na piersi rękoma, pogrążony w zamyśleniu. Czyżby w zamyślenie to wprawił go widok i śpiew drobnego ptaszka? Ktoby jednak wnosił z prostego ubrania i niemniéj prostéj powierzchowności jego, przypuścił-by raczéj, że szlachcic, hreczkosiéj, myśli o tém, ile z każdego morga będzie miał tego żyta, śród którego stoi. Ale dla czegóż zadumał się on wtedy dopiéro, gdy z pod stóp jego wzleciała wiosenna ptaszyna i z pod obłoków słała mu wdzięczną piosenkę swoję? Zamyślenie to byłoż skutkiem głębokiego poczucia natury, nie przytępionego nawet codzienném z nią obcowaniem? Albo może odbiła się w nich rzewna poetyczność serca, okrytego szarém i grubém odzieniem?
Bądź co bądź, to pełne zachwytu przypatrywanie się lotowi skowronka, i to zapadnięcie w zadumę niepozornie wyglądającego mężczyzny, widział człowiek, który w téj saméj chwili wychylił się z za skraju lasu, stanął także i bacznie przypatrywał się, stojącemu śród pola, szlachcicowi. Był on czarno ubrany i trzymał pod ramieniem dużą tekę, jaką noszą ze sobą podróżujący uczeni lub artyści. Teka ta, okrągły popielaty kapelusz, całe ubranie, zastosowane do pieszych wycieczek, i posiwiałe włosy, wyglądające z pod kapelusza, nadawały mu w istocie postać poważnego turysty. Postąpił kilka kroków; szelest, jaki uczynił, obudził z zamyślenia człowieka w szarym surducie; podniósł on głowę i obaj spojrzeli na siebie: szlachcic z lekkiém zdziwieniem, turysta uprzejmie i życzliwie. Obaj machinalnie prawie podnieśli ręce do kapeluszy i skłonili się sobie wzajemnie.
— Przepraszam pana — odezwał się nadchodzący — czy nie możesz mi pan powiedziéć, jak daleko znajduję się od Adampola?
— O dobre trzy wiorsty, które nawet czterema nazwać-by można — odpowiedział szlachcic.
— A! — zawołał turysta z rodzajem zakłopotania — nie spodziewałem się odejść tak daleko, ale przypadkiem zbłądziłem!
— Pan pewno piérwszy raz jesteś w tych stronach? — spytał szlachcic.
— Tak — powiedział przybyły — przyjechałem w te strony w celu odbycia kilku naukowych wycieczek i locum standi mam w Adampolu.
Gdy to mówił turysta, szlachcic powtórnie uchylił nieco kapelusza.
— A! — rzekł — dziękuję przypadkowi, który w ustroni téj dał mi poznać człowieka, podróżującego w tak szlachetnym i pożytecznym celu.
Słowa te i dźwięk, jakim były wypowiedziane, odbiły się od prostaczéj postaci szlachcica, nie mniéj dziwnie, jak uprzednia poetyczna zaduma, w którą go wprawił widok i śpiew skowronka. To téż mężczyzna z teką spojrzał nań z zajęciem i odrzekł:
— Uważałem przed chwilą, że i pan lubujesz się naturą, którą ja z naukowego badam stanowiska. Z taką przyjemnością zdawałeś się pan słuchać pieśni skowronka i patrzéć na lot jego!
Szlachcic nie zmieszał się bynajmniéj tém spostrzeżeniem przybyłego, uśmiechnął się tylko i odpowiedział z prostotą:
— Tak, panie, kocham naturę we wszystkich jéj przejawach, bo ona jest towarzyszką moją od lat dziecięcych aż dotąd. Ona była świadkiem wszystkich prac i pociech mego życia, a także i cierpień, których podobno żadnemu nie braknie człowiekowi. Każda pora roku sprowadza mi mnóztwo przypomnień, każdy kawałek pola, ptak, roślina, drzewo niemal każde, są mi znajome niby rodzeństwo, z którém się zhodowało pod jednym dachem. Pan zapewne uczysz się poznawać naturę, a może i innych znajomości téj nauczasz; ja czuję ją i kocham.
Im więcéj szlachcic mówił, tém zwiększało się zdziwienie turysty. Przypatrywał się mu coraz uważniéj.
— Pan zapewne jesteś właścicielem jednego z tych folwarków, które się tu pod gajem znajdują? — spytał po chwili.
— Tak, panie, oto mój dom — odparł szlachcic, wskazując dworek, o kilkaset kroków odległy, i szybko dodał:
— Ale, jeżeli pan dziś opuściłeś Adampol, musiało to być chyba bardzo rano, a ponieważ błądziłeś, musisz być porządnie zmęczony. Może pan przyjmiesz u mnie gościnność, choć na godzin parę, dla wytchnienia i posiłku?
— Z przyjemnością przyjmuję uprzejme zaproszenie pana — grzecznie i z wyraźném zadowoleniem odrzekł turysta — tém bardziéj, że, badając roślinność stron tutejszych, rad téż będę poznać ich mieszkańców.
Szlachcic skłonił się lekko i już usunął się dla zostawienia gościowi swemu piérwszeństwa na wązkiéj miedzy, gdy ten wyrzekł żywo:
— Ale ponieważ miły dla mnie traf sprowadził nas tu razem i będę gościem pańskim, trzeba przecież, abyśmy wiedzieli wzajem, jak się nazywamy. Jestem Andrzéj Orlicki.
— A! — ze zdziwieniem i radością, zawołał szlachcic — więc pan jesteś tym znanym powszechnie i tak pożytecznie pracującym przyrodnikiem naszym, którego prace i nam prostakom pomagają znać i miłować naturę! Serdecznie, bardzo serdecznie witam pana na progu mojéj zagrody. Nazywam się Bolesław Topolski.
To mówiąc, jakby przez głębokie uszanowanie dla nauki i pracy człowieka, którego miał przed sobą, zdjął całkiem kapelusz i wyciągnął rękę ku swemu nowemu znajomemu.
W téj chwili dopiéro, gdy przez zdjęcie kapelusza odsłoniła się górna część twarzy zagrodowego szlachcica, pan Andrzéj mógł przyjrzéć się głównym cechom jego fizyognomii. Była to twarz, która, na piérwszy rzut oka, nie odznaczała się niczém, ogorzała i pospolitych rysów. Gdy nic nie mówił i oczy miał spuszczone, nikt-by ani chwili nie myślał mu przypatrywać się i tysiące osób mogły-by przejść koło niego, nie spojrzawszy nań inaczéj, jak mimochodem. Ale, gdy podniósł wzrok, zwracał na siebie koniecznie uwagę każdego, kto nań patrzył, bo miał takie spojrzenie, jakie rzadko spotkać można u ludzi jego stanu. W dużych szarych oczach jego była niepospolita głębia dobroci i myślącego spokoju, z za których wypływała chwilami nieokreślona jakaś rzewność, niby odblask tajonéj a może i nieświadoméj siebie poezyi serca. Czoło miał dość wysokie i bielsze od reszty twarzy, włosy ciemne, krótko przystrzyżone, usta bardzo zwyczajne, trochę nawet za wypukłe i nie zupełnie kształtne, gdy milczał, ale gdy mówił lub uśmiechał się, nabierały one wyrazu téj saméj dobroci, jaką miały oczy, i układały się w pewne zagięcia, znamionujące moc i męzkość charakteru. Miał téż niezwyczajny uścisk ręki, ciepły, silny i jakby nieco drżący. Kiedy w uścisk ten ujął rękę czyją, zdawało się, że mu w dłoń przechodziły tętna żywo uderzającego serca.
Wszakże oprócz spojrzenia, wyrazu ust i uścisku ręki, wszystko w powierzchowności jego było pospolite i bynajmniéj nie zajmujące.
Nigdyby powierzchownością swoją nie mógł zwrócić na siebie oczu pięknéj kobiety, a wszyscy, którzy go mijali, nie widzieli w nim najczęściéj nic, prócz poczciwego może prostaka. Ale niekiedy, nagle, jakby promień przesuwał się po jego twarzy i postaci, w oczach błyskała myśl, w uścisku dłoni zadrgało serce i każdy, kto go miał za prostego poczciwca, dojrzawszy promień ten, odstępował ze zdziwieniem i mówił sobie: „Nie spodziewałem się!“
Ten promień duchowy, przenikający niekiedy na zewnątrz przez oczy, uśmiech i uścisk ręki Bolesława Topolskiego, nie mógł ujść uwagi pana Andrzeja. Musiał także powiedziéć sobie: „nie spodziewałem się!“, bo z niezmierném zajęciem przypatrywał się swemu towarzyszowi, gdy, zszedłszy z wązkiéj miedzy, szli obok siebie drogą, ku dworkowi wiodącą.
— Jakąż wzorową uprawę pól widzę tutaj — rzekł pan Andrzéj, puszczając spojrzenia po długich, wązkich, wypukłych i jakby ręką ludzką usypanych zagonach! — Czy wiész pan, że rzadko w kraju naszym zdarzało mi się napotykać tak umiejętnie i starannie urządzone gospodarstwo. To istny holenderski ogród!
— W istocie — odpowiedział Bolesław — robię wszystko, co mogę i umiem, aby niewielki kawałek gruntu, jaki posiadam, podnieść do najwyższéj możebnie wartości. Czynię to i dla własnéj korzyści, i z przekonania, że każde pojedyńcze wysilenie, jakkolwiek odosobnione, każda praca, jakkolwiek w małym zamknięta obrębie, skoro tylko umiejętna jest i wytrwała, może choćby drobne ziarenko dorzucić do ogólnego pożytku.
— Dawnoż pan mieszkasz tutaj? — spytał pan Andrzéj, którego zajęcie wzrastało.
— Urodziłem się w téj zagrodzie — odrzekł Bolesław — a w dziedzictwie otrzymałem ją po ojcu przed ośmiu laty.
— A więc musiałeś pan już otrzymać po ojcu folwark ten w tak pięknym stanie?
— Nie zupełnie. Ojciec mój rzadko i tylko przy końcu życia swego w nim mieszkał, bo całą młodość i część dojrzałego wieku spędził na wojaczce, która go prowadziła po odległych krajach. Był on we Włoszech, w Hiszpanii, na San Domingo i w Algierze, a gdy wrócił do ojczystéj zagrody, przywiózł z sobą bogaty w doświadczenie i wiadomości umysł, ale ciało osłabione ciężkiemi trudami, jakie ponosił, i niezdolne już do pracy fizycznéj, wymagającéj ruchu i energii.
Matka moja, święta domowemi cnotami, umarła wkrótce po jego powrocie; ja miałem wtedy lat piętnaście. Folwark nasz w niezmiernie opłakanym naówczas był stanie; znać w nim było wieloletnią nieobecność gospodarza. Ojciec mój w części tylko mógł temu zaradzić i tego tylko dokazał, że małą majętność naszę od zupełnéj uchronił ruiny, ale podnieść jéj i udoskonalić sterane nie dozwoliło mu zdrowie. Natomiast zajął się mną z całym zapałem duszy, nie ostudzonéj długiém tułaczém życiem, z całą miłością ojca, który pragnie w syna swego przelać samego siebie.
Uczył mię, a nauczyć mógł wiele, bo sam z otwartemi oczyma ducha po świecie wędrował; najbardziéj jednak, najusilniéj zaprawiał mię do pracy, do pracy rąk i myśli, ciała i ducha, bo, jak powiadał, obie są również cenne i pożyteczne i obie powinny być ciągłemi towarzyszkami życia prawdziwie uczciwego człowieka. Wpływał on na mnie niezmiernie, mocą swéj nieograniczonéj dla mnie miłości i urokiem męzkiéj, jędrnéj poezyi, któréj pełne było jego rycerskie serce, a która zwolna zdawała się sączyć i przelewać w moje. Mając lat dwadzieścia, czynnie już zająłem się gospodarstwem; zrazu była to praca ciężka, mozolna, taka, która wymaga uczestnictwa własnych rąk, budzi przed wschodem słońca i zaledwie parę godzin wieczornych zostawia do porachowania się z własnemi myślami. Ale raźno mi było i ochoczo pracować pod ojcowskiém okiem, z myślą, że mu na stare lata daję opiekę młodego ramienia i byt wygodny zapewniam. Zdarzały się różne przeciwności, nieurodzaje, upadki bydła; ale wszystko to przeniosło się jakoś i naprawiło, dzięki Bogu, i miałem tę najwyższą pociechę, że ojciec mój ostatnie lata swoje przeżył w nowo zbudowanym i wygodnym, choć małym, dworku, który stanął na miejscu starego, na wpół rozwalonego, i że te ściany, w których prawdopodobnie życie całe przepędzę, słyszały jego dziękczynne i gorące błogosławieństwa, jakie przed zgonem na moję głowę zlewał.
Przestał na chwilę mówić Bolesław i twarz jego pokryła się szybko stłumioném wzruszeniem. Jakby chcąc pokryć wzruszenie to, uśmiechnął się wesoło, spojrzał na pana Andrzeja swojém głębokiém, dobrém spojrzeniem i rzekł:
— Ale uważam, że wpadłem na tor opowiadania panu mojéj biografii. Daruj pan! to nie zajmujące. Przypominam sobie, że słyszałem, jak ktoś, który tu u nas w okolicy za bardzo uczonego uchodził, utrzymywał, że nic bardziéj nudnego nie zna, jak wszelkie biografie.
Pan Andrzéj serdecznie na niego popatrzył.
— Od kilku chwil zaledwie znam pana — rzekł — ale wybacz mojéj otwartości, gdy powiem, że wzbudziłeś we mnie takie zajęcie, iż radbym, choćby przemocą, wedrzéć się w najdrobniejsze szczegóły twego życia.
Skłonił głowę z podzięką Bolesław.
— Pragnął-bym — odpowiedział — aby to zajęcie się mną pana obdarowało mię z czasem jego szacunkiem i życzliwością. Co do szczegółów mego życia, są one bardzo zwykłe i powszednie.
Folwark mój jest niewielki; jest to raczéj zagroda szlachecka, niż folwark. Prowadzę w nim czteropolową gospodarkę, bo taka najlepiéj przypada do natury gruntów. Na każdą zmianę mam po włóce ziemi, półtory włóki łąki i tyleż prawie lasu; oto i całe moje bogactwo. Miałem przywiązane do ziemi téj trzy rodziny poddanych chłopów, ale ich uwolniłem zaraz po śmierci ojca, wskutek ostatniéj woli jego, która się i z moją zgadzała. Odtąd zaprowadziłem parobczane gospodarstwo i przekonałem się, że takie, gdy tylko jest umiejętnie prowadzone, daleko więcéj przynosi korzyści gospodarzowi, niż przymusowa praca.
Dziś otrzymuję z Topolina dochód taki, jaki gdzie indziéj mają z majątków cztery albo i sześć razy większych od mego. Latem i jesienią pracuję bardzo nad rolą, zimą i wiosną mniéj mam do czynienia z gospodarstwem, to téż zamykam się w mojéj szaréj kochanéj chacie i staram się nie zatracić tego, co mi z dziedziny wiedzy pozostawił mój ojciec, a może, przy pomocy Bożéj, i dorobić się przybytku moralnego dobra, tak, jak już dorobiłem się przybytku powszedniego chleba.
Kończąc to mówić, Bolesław wraz z swym towarzyszem znalazł się na ganku swego domu i uprzejmym gestem wskazał wejście gościowi.
Z widnéj, czysto wybielonéj i wymiecionéj sieni, pan Andrzéj wszedł do jasnego, o dwóch oknach, wychodzących na dziedziniec, pokoju.
Podłoga w nim była z prostych desek, niemalowana, ale gładko ułożona i czysto wymyta; pod ścianą, między oknami stała kanapa z żółtego jesionu, przed nią stół okrągły, pokryty serwetą pięknéj i delikatnéj roboty kobiecéj.
U okien były firanki z gładkiego białego muślinu, pod ścianami stały wyplatane żółte krzesła, na ścianach wisiało kilka niewielkich portretów znakomitych w dziejach ojczystych ludzi, w prostych drewnianych ramach, malowanych czerwono z czarnemi kantami. Przez otwarte drzwi do drugiego pokoju widać było łóżko, ozdobione dużym, nieco spłowiałym dywanem, stolik z przyrządami do pisania i z kilku rachunkowemi oprawnemi księgami, kilka półek przy ścianie, napełnionych książkami różnych formatów, a nad książkami zawieszony na haku pęk wielkich kluczy, od śpichrzów snać i stodoły.
Skromne było to szlacheckie mieszkanko, czyste, jasne i nieco surowe. Żadnych ozdób, nic w niém nie było miękkiego, wszystko tylko ściśle potrzebne, choć dostatnie. Klucze, zawieszone nad książkami, i książki, stojące pod niemi na półkach, zdawały się być symbolami mieszkania i żyjącego w niém człowieka.
Dwie tylko były tam rzeczy, drobne, ale stanowiące sprzeczność z surowością i pierwotną prostotą całego otoczenia: serweta na stole, wyraźnie kobiecą ręką pleciona z jedwabiu, jak z nitek pajęczych, i doniczka na oknie z pięknie kwitnącym białym narcyzem.
Te dwa przedmioty zdawały się mówić o kobiecie, tchnęły kobiecością, któréj zresztą śladów nigdzie więcéj nie było.
— Przepraszam pana, że opuszczę go na chwilę — rzekł Bolesław do gościa, gdy obaj weszli do mieszkania — pan jesteś głodny, a ja nie zapominam o tém, że jestem gospodarzem i że natrętnie prawie pociągnąłem pana do siebie. Rozkażę więc podać przekąskę, przyśpieszyć obiad i natychmiast służyć będę.
To mówiąc, wyszedł, a pan Andrzéj zaczął rozglądać się wkoło. Spojrzał w głąb’ sąsiedniego pokoju, którego drzwi na oścież były otwarte, a wiedziony ku książkom zamiłowaniem uczonego, zbliżył się do nich.
Półki, zawierające księgozbiór Bolesława, dzieliły się na dwie kondygnacye, przegrodzone podłużną deską. Po jednéj stronie były grube tomy, na których skromnéj czarnéj oprawie jaśniały imiona: Śniadeckich, Kołłątaja, Naruszewicza, Skargi, Lelewela i parę innych; po drugiéj stały powieści i poezye, nowszych czasów przeważnie, a między niemi parę tomów Kochanowskiego, Krasickiego i Reja z Nagłowic.
Pan Andrzéj czytał tytuły książek i przyjemne zdziwienie wzrastało na jego twarzy. Wypadkiem rzucił spojrzenie na bok i ujrzał na niewielkim stoliku, umieszczonym przy łóżku, parę gazet i illustracyi polskich; pomiędzy niemi stał lichtarz z niedopaloną świecą i można było odgadnąć, że nie dawniéj, jak dnia poprzedniego, Bolesław, przed zamknięciem do snu oczu, pisma te czytał. Leżały one nawet w nieładzie, świadczącym, że pilnie zajmowano się niemi.
Pan Andrzéj patrzył i zamyślił się, ale z zamyślonych oczu jego zniknął całkiem smutek, a ukazała się w nich błogość taka, jaką czuje człowiek, który widzi wcielającą się najulubieńszą ideę swoję.
W zamyśleniu zdjął z półki jednę z książek, — była to korespondencya Kołłątaja z Czackim.
Przerzucał ją pan Andrzéj machinalnie prawie, gdy z pomiędzy kartek wypadł kawałek cienkiego papieru. Podniósł go z podłogi i mimowolnie rzucił nań okiem; kilka wierszy drobném i wprawném pismem było na tym papierze. Pan Andrzéj sądził, iż są to notaty z poważnego dzieła, w którém się papier znajdował i przeczytał:
„Widziałem ją dziś, dobrą i piękną, jak Anioł. W oczach jéj było niebo dobroci, na ustach raj rozkoszy.“
„Kobieta dobra i piękna, to dla mężczyzny źródło, z którego on co chwila czerpie szczęście i siły na surowe i pracowite życie.
„A taką jest ona.
„A ona będzie moją!“
Pan Andrzéj uśmiechnął się i rzekł do siebie:
— Nie potrzebniem to przeczytał, ale nie spodziewałem się, aby dwaj uczeni mężowie, Kołłątaj i Czacki, byli powiernikami marzeń miłosnych.
Włożył kartkę do książki i książkę postawił na półce. W téj samej chwili ozwał się obok niego wesoły głos Bolesława.
— Uważam, że pana zajęła nieco biblioteczka moja. Połowa jéj, ta mianowicie, która składa się przeważnie z dzieł minionych stuleci, dostała mi się po ojcu, drugą sam dokupiłem.
Pan Andrzéj podniósł wzrok i po chwili milczenia rzekł gorąco:
— Daj Boże, aby syn pana, jeśli go kiedy miéć będziesz, tak samo snuł daléj poczciwą i rozumną myśl, która ukrywa się pod tą słomianą strzechą, jak prawdziwa perła na dnie niepokaźnéj muszli!
Uśmiechnął się Bolesław i uścisnął rękę swemu gościowi.
— Mało mojéj zasługi jest we wszystkiém, co pan dobrego lub rozumnego zobaczyć możesz w téj mojéj zagrodzie. Od wieków było tutaj poczciwie i rozumnie, a ja ciągnę daléj nić tradycyi ojczystéj, przekazanéj mi po przodkach, a bezpośrednio otrzymanéj w spuściźnie po ojcu.
— O! tak — odparł z przejęciem się pan Andrzéj — trzeba być złym i bezrozumnym, aby poczciwéj tradycyi rodzinnéj nie uszanować i nie uszlachetnić jéj własną pracą.
— Pozwól, szanowny mój gościu — rzekł Bolesław — abym teraz zaprosił cię na prozaiczne pole powszednich potrzeb. Przekąska na nas czeka.
To rzekłszy, wprowadził gościa do piérwszego pokoju. W chwili, gdy tam wchodzili, stary sługa, o włosach i wąsach białych jak śnieg, o czerstwéj twarzy i szerokiéj szramie na czole, stawiał na stół, umieszczony przed kanapą, tacę pełną wiejskich przysmaków: wędlin, serów i litewskich nalewek. Bolesław zbliżył się do służącego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł do pana Andrzeja:
— Przedstawiam panu poczciwego Krzysztofa, starego towarzysza broni mego ojca.
Pan Andrzéj przemówił kilka słów przychylnych do starego wojaka, który odpowiedział, kłaniając się z żołnierska i uśmiechając się pod wąsem:
— Je parle français, mosie, j’etais sept ans en France, beau Paris!
Zaśmieli się gość i gospodarz z téj improwizowanéj francuzczyzny i z dobrym apetytem wzięli się do śniadania. W pokoju słońce szerokiemi smugami złociło posadzkę, migotało po ścianach i opromieniało portrety wielkich mężów. Na dziedzińcu, naprzeciw jednego z otwartych okien, młody chłopak w siermiędze pasł dwa stajenne, młode, ale dobrze utrzymane, koniki. Stał on na zrębie i wykonywał różne gimnastyczne sztuki, dla pokazania swéj zręczności przed dwiema rumianemi dziewkami, które, o parę kroków od niego, prały bieliznę w wielkiéj balii. Dziewczęta śmiały się do rozpuku, a chichotaniu ich towarzyszyło skrzypienie żórawia u studni i plusk wody, przelewającéj się z wiadra do koryta. Na dziedzińcu wokoło wszystko tchnęło zielenią, świeżością, czynném życiem, w pokoju panowała cisza i ład, a nieokreślona jasność wewnętrzna, niby promienie silnego i spokojnego ducha, okrywała twarz gospodarza, swobodnie rozmawiającego ze swym gościem.
Pan Andrzéj słuchał i patrzył na wszystko uważnie, w końcu rzekł:
— Prawdziwie zachwycony jestem pańską ustronią. Kto tu raz zajrzał, może śmiało powiedziéć: „i ja byłem w Arkadyi!“ Wiész pan jednak, co mi na myśl przychodzi? Do uzupełnienia téj cichéj poezyi i pełni życia, jakie tu panują, braknie jeszcze kobiety, rozumié się kochanéj, dobréj i myślącéj.
Bolesław nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i, jakby mimo woli, rzucił spojrzenie na doniczkę z narcyzem, a w oczach jego błysnął wyraz uszczęśliwienia.
Czas upływał szybko, słońce już tylko parę godzin miało do zachodu, a pan Andrzéj ani myślał o opuszczeniu szlacheckiéj zagrody, która snać bardzo przypadła mu do serca.
Już było po obiedzie, gość i gospodarz siedzieli na ganku, prowadząc ciągle rozmowę, która nabywała coraz więcéj zajęcia i ożywienia.
— Powiedz mi pan — rzekł pan Andrzéj — kto mieszka w tym drugim dworku, co tam za gajem stoi, a tak podobny jest do tego, jakby obadwa przez rodzonych braci postawione były?
Na to pytanie pana Andrzeja, nagły rumieniec oblał twarz Bolesława i pokrył mu nawet czoło.
Z rumieńcem tym wyglądał on, jak człowiek, który na chwilę zapomniał był o czémś przejmującém na wskróś całą jego istotę, a ktoś mu o tém nagle przypomniał i przypomnienie to, niby dotknięcie iskry elektrycznéj, wstrząsnęło całym jego organizmem. Pohamował się jednak szybko i odrzekł spokojnie:
— W dworku tym, który się nazywa Niemenka, mieszka pani Niemeńska, kobieta w wieku i wdowa, z synowicą swoją, panną Wincentą Niemeńską.
Trzeba było bardzo nieprzenikliwego oka i ucha, aby nie dojrzéć wymownego spuszczenia oczu i nie dosłyszéć szczególnego dźwięku głosu, z jakiemi Bolesław wymówił ostatnie imię.
Pan Andrzéj nie należał do rzędu nieprzenikliwych, to téż uśmiechnął się nieznacznie, z przyjemnością popatrzył na Bolesława i ozwał się:
— Pan zapewne często bywasz w Niemence? tak blizkie sąsiedztwo...
— O! bardzo blizkie — odrzekł Bolesław — tém bliższe, że panna Wincenta jest moją narzeczoną.
Wyrzekł to z uśmiechem, ale głos mu zadrżał, i znowu nagły, ponsowy rumieniec pokrył twarz na mgnienie oka.
W tém drżeniu głosu i w tych nagłych ognistych rumieńcach, pojawiających się przy wspomnieniu kobiecego imienia u tego mężczyzny, skończonych lat trzydziestu i męzkiéj powierzchowności, odbiła się przedziwna świeżość i dziewiczość serca, ale zarazem trysnęła z nich łuna płomienistéj, namiętnéj natury.
Rozmowa po raz piérwszy przerwała się na chwilę. Bolesław spuścił wzrok i zamyślił się, jakby zapomniał o tém, co się działo koło niego; pan Andrzéj patrzył nań z baczną i życzliwą uwagą.
— Tak więc — odezwał się — masz pan tylko krok jeden uczynić do ślubnego ołtarza.
— Krok ten jednak dość długo trwać będzie — odpowiedział Bolesław — panna Wincenta bardzo młoda jest jeszcze, bo ma dopiéro rok siedmnasty; za wolą jéj i jéj ciotki, a także i wskutek własnéj rozwagi, postanowiłem czekać rok jeden jeszcze, chociaż rok już także mija od czasu, jak jesteśmy zaręczeni.
— Zapewne odłożyłeś pan termin ślubu swego dla lepszego wzajemnego poznania się z narzeczoną? — spytał pan Andrzéj.
— O, tego już nam nie potrzeba — żywo odparł Bolesław. — Ja znam pannę Wincentę od dzieciństwa, a okoliczności tak się składały, że od lat pięciu, t. j. od pory, w któréj straciła ojca i została zupełną sierotą, bo matki nie miała już oddawna, widywaliśmy się codziennie prawie.
Zwłoka ta została postanowioną skutkiem uwagi, że lepiéj jest zawsze, jeśli kobieta przyjmuje na siebie obowiązki żony i gospodyni, a może i mające wkrótce nastąpić trudy macierzyństwa, wtedy, gdy jest już w pełni rozwoju swoich sił moralnych i fizycznych. Zresztą ona tak chciała, a niech mię Bóg broni, abym przeciw woli jéj miał przyśpieszać choć o jeden dzień spełnienie najgorętszych życzeń mego serca.
— I panu to oczekiwanie nie wydaje się zbyt trudném — spytał pan Andrzéj, przypatrując się silnemu rozpłomienieniu oczu, jakby elektrycznemu prądowi, który przebiegał po twarzy Bolesława, gdy mówił o narzeczonéj.
— Nie — odrzekł Topolski — widujemy się bardzo często, pewny jestem, że posiadam jéj serce, i że ją posiadać będę, a to mi wystarcza. Zresztą i teraźniejszość daje mi tak wiele żywych radości, że, gdybym był najpiérwszym z poetów w świecie, nie wiem, czy-bym je wszystkie wypowiedziéć był zdolen.
— Sielanka, prawdziwa sielanka! — szepnął do siebie pan Andrzéj, a głośno dodał: — prawdziwie, jak słucham pana, mówiącego mi o swéj narzeczonéj, zdaje mi się, że słyszę pieśń, śpiewaną śród pól i gajów, przy odgłosie fujarki pasterskiéj i szmerze strumyka. Jakże-bym pragnął widzieć narzeczoną pańską.
— O, nic łatwiejszego! — z żywém zadowoleniem zawołał Bolesław, ujmując za obie ręce swego gościa; — to tak blizko, kilkaset kroków zaledwie, jeśli przez gaj pójdziemy. Jeżeli pan chcesz, możemy tam pójść natychmiast. Ja także będę bardzo szczęśliwym, mogąc pokazać ją panu, pochwalić się z nią...
Rzekłszy ostatnie słowa z radością i dumą kochającego mężczyzny, Bolesław wstał z ławki i patrzył na swego gościa z niepokojem, jakby obawiał się, aby propozycya jego odrzucona nie została.
— Hm — odparł, namyślając się pan Andrzéj — będzie to trochę oryginalny postępek z méj strony, ale mam nadzieję, że znajome pańskie przebaczą turyście i staremu dziwakowi chęć poznania ich, jaką pan obudziłeś we mnie. Pójdźmy!
Bolesław jednym skokiem wpadł do wnętrza domu i przyniósł gościowi swemu jego kapelusz.
— Jeden jeszcze warunek, kochany mój i uprzejmy gospodarzu — rzekł pan Andrzéj. — W Adampolu będą niespokojni o mnie, jeśli przed zachodem słońca nie wrócę; racz-że tam posłać kogo z uwiadomieniem, że się tu znajduję i z prośbą ode mnie, aby dziś wieczorem przysłano tu moje konie po mnie.
— O, na to ostatnie nie zgadzam się — zawołał Bolesław — gońca z uwiadomieniem poślę, ale koni nie trzeba, bo pan mojemi odjedziesz, i nie dziś, ale jutro. Chcąc nie chcąc, musisz pan u mnie przenocować, jesteś moim gościem, a po staropolsku, gość to niewolnik, który nie ma prawa wyjechać, kiedy chce, ale kiedy gospodarz domu go wypuści, wymógłszy wprzód obietnicę, że prędko wróci do swego chwilowego więzienia.
— Ha! — rzekł pan Andrzéj — niechże i tak będzie. Miło mi i dobrze z panem, to i po cóż mam się wyrywać. Na żadną exkursyą i tak nie wybierałem się jutro.
Uścisnęli się serdecznie, po prostu. W uściśnieniu tém nie znać było, że jeden z nich bogatym człowiekiem i sławnym w kraju uczonym, a drugi prostym zagrodowym rolnikiem.
Braterstwo ducha szybko owinęło i połączyło tych dwóch ludzi, tak, jak wonny powój owija i łączy jednemi sploty wspaniały i cenny modrzew z pospolitym, ale silnym i szlachetnym, dębem.




III.
Wincunia.

Dziedziniec w Niemence był, jak w Topolinie, okrągło wykrojony, niewielki, otoczony równym ostrokołem. Z tyłu osłaniało go obszerne półkole gęstego gaju, z przodu otwierała się perspektywa na łąkę, upstrzoną żółtém kwieciem. Gładka murawa zaściełała podwórze, a śród niéj krzyżowało się kilka wązkich, biało udeptanych ścieżek, prowadzących od domu do gospodarskich budowli. Ganek, na dwóch słupach wsparty, ocieniony był dzikim winogradem, który już rozzieleniać się poczynał, a niedaleko jednéj z bocznych ścian domu, naprzeciw bramy dziedzińca, stała gruba rozłożysta lipa, otoczona dość wysoką kamienną ławką. Nad stodołą wznosiło się gniazdo bocianie, a niedaleko ztamtąd była studnia z wysokim żórawiem.
Słońce zachodziło; wielka jego tarcza, staczając się za fijoletowe chmury, różową łuną rozświecała dworek Niemenki. Okna domu były pootwierane, z nad dachu wyglądały owocowe drzewa ogrodu, pokryte białém kwieciem, na dziedzińcu panował gwar. Dziwaczny był to gwar, bo złożony z głosów różnego ptastwa, śród których jednak panowało gruchanie gołębi, a nad gruchaniem tém jeszcze i nad całym gwarem unosił się srebrny głos kobiecy, nucący wesoło jakąś prostą wiejską piosenkę.
Na kamiennéj ławce pod lipą stała młodziuchna, siedmnastoletnia dziewczyna. Ubrana była w różową perkalową sukienkę i przepasana białym fartuszkiem. Dwa grube warkocze bardzo światłych włosów otaczały jéj głowę, a w nich jaśniało kilka śnieżnych nad czołem wplecionych narcyzów. Czoło to, białe i gładkie, godne było téj kwiecistéj aureoli; pod niém wilgotnym blaskiem płonęły szafirowe oczy, wielkie, ściągłe, do połowy przysłonięte powieką i ocienione długą ciemną rzęsą. Twarz dziewczyny delikatna była i biała, usta wiśniowe, wilgotne i ukazujące w uśmiechu piękne zęby.
W ogóle dziewczę to, drobnéj i kształtnéj postaci, więcéj było ładne, niż piękne; najładniejszém czynił je wyraz pogody i dziecięcéj naiwności w twarzy, a wielka żywość w ruchach i postawie, z któréj co chwila tryskały objawy nieświadoméj jeszcze siebie, ale ognistéj natury.
Stała na ławce kamiennéj, a gałęzie lipy zielone tylko co rozpuszczoném liściem zewsząd ją obejmowały, spadały jéj na głowę i ramiona, dotykały różowéj sukienki, muskały białą szyję.
W jednéj ręce trzymała końce białego fartuszka, drugą rozsypywała do stóp swych przeróżne ziarna: pszenicy, jęczmienia, grochu, które wszystkie złociły się od promieni słonecznych i potokami spadały na trawę. Na trawie téj dopiéro były gonitwy, zamieszanie, wrzawa i walki. Czubate kury, zielonogłowe kaczory, drobniutkie kaczątka i wspaniałe koguty, a między tém wszystkiém największa liczba gołębi białych, szarych, ceglastych i srebrno-piórych, zbiegała się za ziarnem, odbierając je sobie wzajem, wydając krzyki, podlatując w górę i znowu opadając na ziemię. Dziewczyna drobną ręką coraz więcéj sypała ziarna téj krzykliwéj i różnobarwnéj rzeszy, i sama, jak ptaszyna, otwierała usta, śpiewając ochoczo wesołą piosenkę.
Dwa śnieżne gołębie, nasycone już snać pożywieniem, wzleciały z nad murawy, uniosły się w górę, i jeden z nich usiadł na ramieniu dziewczyny, drugi począł krążyć nad jéj głową. W téj saméj chwili, nagle urwała ona piosenkę, spłoniła się szkarłatnym rumieńcem i wypuściła z ręki fartuszek, tak, iż wszystkie ziarna wysypały się w trawę.
Naprzeciw siebie, w bramie dziedzińca, ujrzała stojących i przypatrujących się jéj dwóch mężczyzn, z których jeden był jéj nieznajomy.
Kilka sekund stała na swym kamiennym piedestale, zmieszana, spłoniona, z rękoma opuszczonemi na suknią. Po chwili jednak skinęła głową z determinacyą, zeskoczyła z ławki i podbiegła na spotkanie przybywających. Zestraszone jéj nagłym skokiem, ptastwo, rozsypało się po murawie w różne strony, tylko kilka gołębi frunęło za nią i krążyło wciąż nad jéj głową.
— Dobry wieczór panu — rzekła młoda dziewczyna do Bolesława Topolskiego i podała mu rękę. Bolesław uścisnął drobne paluszki i rzekł:
— Wiodę do państwa miłego gościa, który niedawno przybył w nasze strony, a dziś wypadkiem wstąpił i w moje progi. Panno Wincento, oto jest pan Andrzéj Orlicki.
Na dźwięk tego nazwiska, lekki wykrzyk wydarł się z ust Wincuni, zarumieniła się znowu i, jakby nagłém onieśmieleniem zdjęta, spuściła oczy i zaczęła kręcić w palcach róg swego fartuszka.
— Wszak nie wezmą mi panie za złe tego niespodziewanego najścia na dom ich — uprzejmie rzekł pan Andrzéj, z upodobaniem patrząc na uroczą w zmieszaniu swém dziewczynę.
— Za złe! o nie! my znamy pana oddawna! — wymówiła, ośmielając się i zwolna podnosząc na gościa swe szafirowe, połyskliwe oczy. — Panie Bolesławie — dodała szybko — wszak to pan Orlicki zapewne jest autorem téj prześlicznéj książki o ptakach i kwiatach, którą czytaliśmy razem zeszłéj zimy.
— Tak — odpowiedział Bolesław — szczęśliwy traf daje nam dziś poznać człowieka, którego szlachetne myśli uwielbialiśmy już oddawna.
— O, mój Boże! — mówiła Wincunia — ja prawdziwie przelękłam się, usłyszawszy nazwisko pana. Piérwszy raz w życiu widzę kogoś, kto książki pisze, a jeszcze tak piękne i uczone. Jakże pan przecudnie opisałeś słowika! — mówiła, coraz ożywiając się i ośmielając, a delikatne jéj policzki lekko zaróżowiały — albo, jakże pięknie powtórzyłeś pan tę powieść wschodnią o słowiku, który śpiewał dla białéj róży póty, aż umarł ze zmęczenia. Jakie to poetyczne!
— Powieść ta o słowiku i róży — odpowiedział pan Andrzéj — jakkolwiek wschodnią wyobraźnią wyśniona, nie więcéj jest poetyczną, jak pani byłaś przed chwilą, stojąc na kamiennéj ławce z jednym gołębiem na ramieniu, drugim nad głową.
Wincunia znowu zarumieniła się i odrzekła:
— Te ptaszęta różne, to moje królestwo! gołębie to są moi paziowie, którzy lecą za mną, gdzie się tylko obrócę. O! ja bardzo lubię ptaki i kwiaty; z ptaków najlepiéj gołębie i słowiki, a z kwiatów te, co są różowe lub białe. Mam jednego gołąbka, który umie nosić kwiaty w dziobku; w zeszłym roku włożyłam mu w dziobek gałązkę konwalii, a on ją zaniósł w gaj i podobno aż do Topolina. Nie prawdaż, panie Bolesławie?
I zaśmiała się pusto, srebrzysto, przeciągle. Bolesław nie odpowiedział; wzrokiem tonął w twarzy dziewczęcéj, pełnéj ruchoméj gry naiwności i poezyi, bladości i rumieńców, onieśmielenia i swobody.
— Pokażesz mi pani tego gołąbka, co tak miłe nosi poselstwa — rzekł z uśmiechem pan Andrzéj.
— O, dobrze, dobrze! — odparła Wincunia — ależ, mój Boże! — zawołała żywo — ja tu stoję i rozmawiam z panami, a ciocia nic nie wié o ich przybyciu. Pójdę oznajmię jéj, że mamy gości; ona w ogrodzie! — Poskoczyła żwawo i zgrabnie i zniknęła za zasłoną domu.
Dwaj mężczyźni spojrzeli na siebie; w rozpromienionych oczach Bolesława było pytanie.
— Urocze dziecię — rzekł półgłosem pan Andrzéj.
— Tak, dziecię jeszcze, ale w niém mój świat! — odpowiedział z cicha Bolesław.
Wnętrze domu, do którego wszedł po chwili pan Andrzéj z przewodnikiem swoim, było zupełnie podobne do mieszkania w Topolinie. Więcéj w niém tylko było miękkości i kobiecego wdzięku. Nizkie sofki, obite popielatym perkalem w amarantowe bukiety, stały pod ścianami, firanki z takiegoż perkalu zdobiły okna, a wszędzie, na stołach, komodach i pod oknami, mnóztwo było zieleni i kwiatów. W niewielkim przyległym pokoju, ostawionym trochą jesionowych sprzętów, stał staroświecki fortepianik o sześciu oktawach, a szklane drzwi, otwarte na ogród, ukazywały zieloną ścianę drzew i kilka klombów pod gankiem.
Przez te drzwi ogrodowe weszła po krótkiéj chwili pięćdziesięcioletnia przeszło pani Niemeńska, w białym czepeczku i w okularach, a za nią, zdyszana i zarumieniona od biegu, ukazała się Wincunia.
Nastąpiły prezentacye i oświadczenia pani Niemeńskiéj, że szczęśliwą jest, widząc u siebie tak czcigodnego i znanego powszechnie gościa, co wszystko połączone było ze staroświeckiemi i nieco pretensyonalnemi ukłonami gospodyni domu. Poczém usiedli wszyscy i rozmowa potoczyła się żywo, dzięki wielomówności pani Niemeńskiéj i światowéj łatwości obejścia się pana Andrzeja. Najmniejszy udział w niéj brał Bolesław. Stał się on małomównym, zamyślonym, tylko, gdy wzrok jego spotykał się z oczyma Wincuni, po twarzy mu przebiegały niby iskry i promienie.
— Pan dobrodziéj na całe lato zamieszkał w Adampolu? — pytała pani Niemeńska pana Andrzeja.
— Z wyjątkiem kilku wycieczek, które trwać będą po parę tygodni — odpowiedział gość — ale, gdy to mówił, Wincunia ze szczególném zajęciem spojrzała na niego, jakby uderzyła ją i zainteresowała wiadomość, że on przebywa w Adampolu. Nikt na to uwagi nie zwrócił, a pani Niemeńska pytała daléj:
— Pan dobrodziéj musisz dobrze znać państwa Snopińskich?
— Jestem dalekim krewnym Jerzego, a przytém kolegą jego szkolnym.
— Jakże szczęśliwi są państwo Snopińscy, że mają takiego krewnego, jak pan dobrodziéj! — zawołała pani Niemeńska. — Ależ bo to prawdziwie godni ludzie! Nie bywamy wprawdzie u siebie i nie znamy się z blizka, ale mają tu w całéj okolicy śliczną opinią. Pan Jerzy, to gospodarz całą gębą, a i ona podobno doskonała gospodyni. Alboż syn ich, ten pan Alexander! Widujemy go często w kościele; jakiż to śliczny i grzeczny kawaler! Przeszłéj niedzieli Wincuni pod kościołem upadła z rąk książka do nabożeństwa, a on, choć nieznajomy, poskoczył, podjął, ukłonił się i oddał. Śliczny kawaler, panie dobrodzieju, grzeczny kawaler!
Pan Andrzéj ani słowa nie odpowiedział na te pochwały młodego Alexandra, ale Wincunia, przy wzmiance ciotki o podjęciu książki, spuściła oczy i zarumieniła się, przyczém chmurka zamyślenia przemknęła po jéj pogodném czole.
— Już to można powiedziéć — ciągnęła daléj mowna gospodyni — że w całéj okolicy niéma dla panienek lepszéj partyi, jak pan Alexander Snopiński. Powiadają, że ojciec jego, to kapitalista co się nazywa, a on jest jedynakiem. Przytém, jakie miłe ułożenie i jaki śliczny z niego mężczyzna! aż miło patrzéć!
Słowa te wprawiały Wincunią w coraz silniejsze wzruszenie, objawiające się szybko następującemi po sobie rumieńcami, spuszczeniem oczu i krążeniem w palcach rogu fartuszka. Nagle zerwała się z krzesła i rzekła do ciotki:
— Każę podać herbatę w ogrodzie; czy dobrze, ciociu?
— Dobrze, moja koteczko — odpowiedziała pani Niemeńska, a Wincunia żywo poskoczyła i wybiegła przez drzwi ogrodowe.
Bolesław prowadził za nią wzrokiem, a gdy zniknęła, jakby nieobecnością jéj przywrócony do świata otaczającego, ozwał się, ciągnąc daléj rozpoczętą rozmowę:
— Dziwi mię tylko trochę, że pan Alexander Snopiński niczém się nie zajmuje. Od dwóch lat, jak osiadł w tych stronach, zawsze można go widziéć chodzącego z fuzyą po polach, albo jeżdżącego po sąsiedztwach.
— I cóż to wszystko szkodzi? — żywo zawołała pani Niemeńska. — Po co téż pan Snopiński ma pracować, jak parobek, kiedy ojciec jego bogaty i zostawi mu przyzwoity fundusz. Nawet-by szkoda było, żeby taki młody i śliczny kawaler zagrzebał się w gospodarstwie i wyrzekł się świata.
— Należy tylko obawiać się — rzekł Bolesław — aby bezczynność nie zepsuła charakteru tak młodego człowieka i nie wprowadziła go w jakie nieszczęśliwe nałogi.
— O, co tego to pewno nie będzie! — z zapałem ujęła się gospodyni domu — w jakież nałogi mógł-by wpaść z takiém piękném ułożeniem i taką delikatnością? Zresztą, to kompletnie światowy kawaler, bywa po wielkich domach. Powiadają, że pani Karliczowa bardzo go lubi i zaprasza do siebie, a przecież to po hrabinie X. najbogatsza obywatelka w całéj okolicy i dom na wielką skalę prowadzi.
— Pani Karliczowa! — powtórzył Bolesław przeciągle i z pewną ironią w głosie.
W téj chwili Wincunia wbiegła z ogrodu i zaprosiła na herbatę.
Ogród w Niemence był niewielki, kwadratowy, z trzech stron otoczony wązką, cienistą aleją z lip, a z czwartéj zamknięty domem. Pośrodku było kilka kwadratów z owocowemi drzewami, między niemi krzyżowały się gracowane ścieżki, osadzone krzakami agrestu, porzeczek i malin, a w rogu ogrodu półkole ze starych lip tworzyło dość obszerną i ocienioną altanę. Z pomiędzy drzew alei wyglądał płot z ostrokołów, otaczający ogród.
W altanie był stół kamienny, otoczony drewnianemi ławkami, a na nim oczekiwał gości Niemenkowskich wiejski podwieczorek, ozdobiony wielkim pachnącym bukietem, postawionym przez Wincunią po środku stołu, między półmiskiem pieczonych kurcząt, a nalewką, pełną wybornéj śmietanki.
Zasiedli wszyscy około kipiącego samowaru; Wincunia nalewała i podawała herbatę. Była ona żywa jak iskra, oswoiła się łatwo z nieznajomym sobie człowiekiem i szczebiotała ciągle, to przekomarzając się dziecinnie z Bolesławem, to opowiadając gościowi o swoich kwiatach, gołębiach, a nawet i książkach, które w zimowe i jesienne wieczory czytała razem z narzeczonym.
Podwieczorek był spożyty, godzina cała upłynęła szybko i nieznacznie dla całego towarzystwa, które snać wzajemnie z siebie zadowolone było; słońce już zaszło i zmrok zapadał powoli.
— Ach, mój Boże! zapomniałam — zawołała nagle Wincunia, uderzając się ręką po czole.
— O czém pani zapomniała? — spytał Bolesław.
— Zapomniałam polać moje kwiaty!
— Więc pójdźmy, polejmy je teraz, ja pani pomogę.
— A dobrze — zawołało dziewczę, klaskając w dłonie — pójdźmy!
Zerwała się z ławeczki i pobiegła, a za nią pośpieszył Bolesław.
Pani Niemeńska gawędziła z gościem.
— Bo to, widzi pan dobrodziéj — ciągnęła rozpoczętą rozmowę — ojciec Wincuni był moim rodzonym bratem, i trzecia część Niemenki do mnie należy. Nieboszczyk mąż mój, świéć Panie nad jego duszą, był urzędnikiem w G., ale jak umarł, a ja zostałam się wdową, bezdzietną i samą jedną na świecie, przyjechałam do brata i hodowałam mu dziecko, które już dawno matkę straciło. Za nieboszczyka brata działo się nam nieźle, bo dobry był z niego gospodarz, ale jak umarł, wszystko zaczęło rujnować się, i dawno już nie miałybyśmy Niemenki, gdyby nie pan Topolski. Niech jemu Pan Bóg i Najświętsza Panna wynagrodzą!...
— Więc pan Topolski przybył paniom z pomocą, gdy byłyście w kłopotach? — z żywą ciekawością spytał pan Andrzéj, widocznie rad, że dowié się o jednym jeszcze pięknym rysie charakteru Bolesława.
— A jakże! — zawołała pani Niemeńska. — Oto, panie dobrodzieju, po śmierci nieboszczyka brata, dworek zaczął się walić, bo był stary, bydło na zarazę wypadło, ziemia nie rodziła, bo nie było komu dopilnować jéj uprawy. Już nędza stała u nas tuż, tuż pod progiem. Jak tylko on wszystko wziął w swoje ręce, cała gospodarka poszła jak z płatka. Pracował, panie dobrodzieju, przez trzy lata, aż żal było patrzéć, bo i na swojém, i na naszém, a nie pozwalał nawet nigdy podziękować sobie. Zbudował nam nowy dworek, taki samiuteńki, jak u siebie, inwentarz zaprowadził, łąki potrzebił, długi, które jeszcze nieboszczyk był zaciągnął, to na to, to na owo, pospłacał dochodami Niemenki, które co rok powiększały się, jak cudem jakim, a teraz doprowadził folwark do takiéj wartości, jakiéj nigdy nawet za nieboszczyka nie miał.
— Czy pan Bolesław miał jakie obowiązki dla familii państwa, że tak się dla pań poświęcał? — spytał pan Andrzéj, w którego oczach błyszczała najczystsza radość.
— Żadnych, panie dobrodzieju, najmniejszych! — odpowiedziała pani Niemeńska. — Ot, po prostu, przychodził do nas dość często, jak to zwyczajnie w blizkiém sąsiedztwie bywa, i widział moje kłopoty, i to, że sobie rady z gospodarstwem dać nie mogę. Widział, jak mnie okradali, oszukiwali, jak, słowem, ginęłyśmy bez męzkiéj opieki. Z początku tylko radził, czasem i gderał, kiedy widział, że, zwyczajnie, panie dobrodzieju, jak baba, nie tak urządzam się, jak potrzeba; ale uważając, że wszystko dlatego źle szło i coraz gorzéj, powiedział raz do mnie: „Daj pani już pokój gospodarce, ja wszystkiém sam się zajmę i fundusz uratuję!“ Tak i zrobił; zawziął się i postawił nas na nogi. Niech jemu za to Aniołowie Stróżowie będą ku pomocy!
— Obywatelska dusza! — szepnął do siebie pan Andrzéj, a pani Niemeńska, raz już rozgadawszy się, ciągnęła daléj:
— A czy pan dobrodziéj myśli, że na tém koniec? Gdzie tam! Jak nieboszczyk mój brat umarł, Wincunia miała lat dziesięć i niczego jeszcze nie uczyła się, zwyczajnie jak szlacheckie dziecko. Ojciec zawsze mawiał: dla dziewczyny nauk nie potrzeba, będzie jeszcze dość czasu do nauczenia jéj czytać!
Potém, kiedy ja sama zaczęłam turbować się koło gospodarki, to ani czasu, ani myśli nie miałam uczyć jéj czegokolwiek, zresztą, po prawdzie mówiąc, niczegobym i nie mogła nauczyć, bo zwyczajnie, jak prosta szlachcianka, panie dobrodzieju, i sama nie mam książkowego rozumu, a co i umiałam kiedy, to dawno już z głowy wyleciało. Wincunia miała lat dwanaście, a jeszcze nie umiała ani a ani b. Żal było patrzéć na dziewczynę, że tak hoduje się, na las patrząc, ale cóż ja na to mogłam poradzić? O guwernantce ani myśléć nie można było, kiedy biéda stała za drzwiami i wkrótce kawałka chleba i dachu nad głową zabraknąć mogło.
Owóż tedy, pan Bolesław, jak zaczął u nas gospodarować, tak zaczął i Wincunią uczyć. Bywało, mówi: „panna Wincenta jak dorośnie, będzie miała niezły fundusz, niech-że ma i oświatę, i wié, jakie to kobieta ma zadanie w życiu i obowiązki względem społeczeństwa, między którém kawał ziemi posiada!“
Uczył ją czytać, pisać, rachować i jeszcze jakichś tam geografii i historyi, i nie wiem już czego więcéj.
Bywało, ja siedzę, robiąc pończochę i tylko słucham, jak on jéj prawi o jakichś królach, wielkich ludziach, narodach i miastach dalekich, a dziewczyna słucha i połyka naukę, bo sprytne to było dziecko i żywe, gdyby iskra — taką zresztą jest ona i teraz.
Potém zaczął jéj przynosić książki różne, czytywali razem, a jak odchodził, to prosił ją, żeby sama czytała, jak jéj czasu od domowych robót zostanie.
I tym sposobem, panie dobrodzieju, wyedukował dziewczynę, że aż miło. Nie powstydzi się ona teraz przed ludźmi, ma o czém powiedziéć, a o niczém nie słucha, jak o żelaznym wilku. Prawda, że po francuzku nie umié, ale to i niepotrzebne. Za to gra na fortepianie, bo pan Bolesław powiedział, że „kobieta i muzyka, to dwie siostry rodzone i powinny z sobą w parze chodzić“ i uprosił metra muzyki z miasteczka, aby jéj lekcye dawał. Przez trzy lata przyjeżdżał on regularnie po trzy razy na tydzień, a ja mu za to płaciłam. Ale téż nie żal tego, bo dziewczyna skorzystała i gra, aż miło posłuchać, nie wielkie sztuki wprawdzie, bo téż to i niepotrzebne, ale kiedy zagra krakowiaka, albo mazura, to aż serce skacze, a jak dumkę ukraińską, to aż się chce zapłakać.
Tak to, tak, panie dobrodzieju, postępował z nami pan Bolesław, a to bez żadnych obowiązków, bez żadnego interesu, tylko tak ze szlachetności swojéj i poczciwości serca. Niech mu Bóg za to błogosławi!
Długo jeszcze pani Niemeńska mówiła w ten sposób, opowiadając coraz cóś nowego o Bolesławie i jego zacnych czynach, a pan Andrzéj oparł skroń na ręku, słuchał uważnie, a usta jego poruszały się niekiedy i szeptały z cicha:
— Takich nam trzeba! takich nam trzeba!
Gdy tak gospodyni domu rozmawiała ze swym gościem przed gankiem, między klombami zupełnie innego rodzaju przedstawiał się obrazek. Pod rozłożystym krzakiem bzu stała głęboka beczka, pełna wody; obok niéj stał Bolesław i od czasu do czasu napełniał wodą blaszaną polewaczkę, którą mu podawała Wincunia. Dzieweczka podniosła swoję różową sukienkę, aby ją ochronić od rosy wieczornéj i polewała nowo posadzone na klombach kwiaty.
Srebrny, kroplisty strumień tryskał z polewaczki, drobna postać Wincuni, owiana mgłą téj ruchoméj fontanny, migotała po ścieżkach, a szmerowi wody towarzyszył dźwięk piosenki, którą nuciła z cicha i przerywając sobie, to wykrzyknikiem radości, na widok świeżo rozkwitłéj roślinki, to wyciągnięciem do Bolesława ręki z polewaczką, z prośbą o wodę.
Bolesław zanurzał w beczce naczynie i podawał je narzeczonéj. Raz, gdy to czynił, rzekła:
— Gdy patrzę, jak pan czerpiesz wodę dla mnie, wydaje mi się, jakobyś był biblijnym Jakóbem, a ja Rachelą, tylko, że to nie studnia ale beczka.
— I pani owieczek nie pasiesz — dodał z uśmiechem Bolesław.
Rozśmiała się głośno, przeciągle.
— Dzięki panu, nie pasę ich! — zawołała ze śmiechem i poskoczyła między klomby.
Bolesław stał, wsparty o krzak bzowy, i ścigał wzrokiem postać dziewczyny; zdawało-by się, że niepodobna mu było oczu od niéj oderwać.
Ona nuciła, a on milczał; w końcu westchnął całą piersią, jak człowiek, którego tak napełnia uczucie jakiéś, że mu aż tchu braknie, i wymówił cichym, ledwie dosłyszalnym głosem:
— Moja!
W tym jedynym wyrazie złączyły się odgłos, męzkiéj radości, dumy i miłości głębokiéj, bez granic. W téj saméj chwili Wincunia, zmęczona snać, wypuściła z rąk polewaczkę, stanęła na środku ścieżki, opuściła ręce na suknią i zawołała:
— Czemuż pan nic nie robisz, panie Bolesławie? Ja pracuję, pracuję, a pan sobie tylko stoisz i patrzysz. Jeszcze dwa klomby trzeba polać. Weź pan tę drugą polewaczkę, co tam stoi pod krzakiem, i pomóż mi choć trochę!
Bolesław stał jeszcze chwilę nieporuszony, ale nagle, zamiast wziąć wskazaną sobie polewaczkę, zbliżył się szybko do Wincuni, wziął jéj obie ręce i okrył je pocałunkami.
— Wincuniu! moja ty droga! moja ukochana! — mówił bardzo cicho, patrząc jéj w oczy.
Wincunia spuściła głowę i nic mu nie odpowiadała, a on, trzymając ręce jéj w coraz silniejszym uścisku, mówił jéj oderwane, niedosłyszanie ciche wyrazy miłości.
Zmrok coraz gęstszy zapadał, parę wielkich gwiazd ukazało się na ciemném sklepieniu i z za lipowéj alei wschodził jaskrawy księżyc w pełni.
— Panie Bolesławie! — wyszeptała w końcu Wincunia — jaki pan jesteś dobry dla mnie! jam tego nie warta!
I pochyliła głowę nizko, bardzo nizko, a po twarzy jéj przemknął smutek, będący w dziwnéj sprzeczności ze zwykłém jéj weselem.
— Najdroższa moja! — odpowiedział cicho Bolesław — ty jesteś moją gwiazdką jasną, moim gołąbkiem, słodkim moim kwiatkiem, radością moich oczu! Ty będziesz szczęściem i pięknością całego mego życia! Wszak ty mię kochasz, jedyna? Wincuniu, powiedz, kochasz mię?
Milczała i wzrok schyliła ku ziemi.
— Wincuniu, powiedz, że mię kochasz — gwałtowniéj, namiętniéj jeszcze mówił Bolesław — ja wiem, że tak jest, o wiem! bo inaczéj jakże-bym żył? ale chcę to z ust twoich usłyszéć. Czemu ty mi nigdy nie mówisz, że kochasz mię? Jest-że to wstydliwość twoja dziewicza? Jest-że to nieśmiałość? O, nie wstydź się, nie lękaj! ja już jestem twoim mężem wobec Boga i serca mego, a słyszą nas tylko kwiatki twoje, które nikomu, nikomu nie powtórzą tego, co powiesz, boć ty ich siostra rodzona! Wincuniu, kochasz mię?
Tuż obok zaszeleściły liście bzowego krzaku i kropla wieczornéj rosy z cichym szelestem spadła pomiędzy trawę. Dziewczyna milczała. Oczy jéj były w ziemię utkwione i usta zamknięte, nie otworzył ich nawet ani razu przyśpieszony oddech wzruszenia, choć ręce jéj zamknięte były w gorących dłoniach narzeczonego, a wzrok i słowa jego zdawały się ją osypywać żarem i iskrami.
W alei dały się słyszéć kroki nadchodzących, — pani Niemeńska z gościem swym zmierzali ku gankowi. Bolesław nie słyszał; ale Wincunia posłyszała to, wyrwała ręce swe z uścisku narzeczonego, i w kilku podskokach była już daleko od niego, pod gankiem.
— Praca pani czy już skończona? — spytał, zbliżając się do niéj, pan Andrzéj.
— Nie zupełnie — odparło dziewczę — i dziś już skończoną nie będzie. A winien temu pan Bolesław, bo pomagać mi wcale nie chciał i nic nie robił — dodała żartobliwie.
Pan Andrzéj spojrzał na Bolesława, który połączył się z towarzystwem, i rzekł z uśmiechem:
— Ja sądzę, że pan Bolesław spełnia najmilsze dla siebie zajęcie.
— Jakież? — spytała Wincunia.
— Patrzył na panią.
Pan Andrzéj czuł się zapewne w prawie powiedziéć to, bo oprócz Bolesława i pani Niemeńska wtajemniczyła go w stosunek, zachodzący między dwojgiem młodych ludzi. Mówiła mu ona o tém w altanie.
— Bo to, uważasz pan dobrodziej, pan Topolski uczył moję Wincunią, aż się w niéj rozkochał. Rok temu oświadczył się o jéj rękę. Nie było-ż powodu odmawiać takiemu dobroczyńcy, a porządnemu, rozsądnemu i wcale nie biednemu człowiekowi. Spytałam się Wincuni, co ona o tém myśli. A ona, zwyczajnie jak dziecko, zaśmiała się i odpowiedziała: dobrze! Ja ją znów pytam: ale czy ty jego kochasz? a ona mnie odpowiada: „albo ja sama wiem, moja ciociu? zdaje się, że kocham. Pan Bolesław taki dobry i tyle dla nas uczynił!“ I zaręczyli się. Tylko ona ciągle prosiła, żeby ślub na dwa lata odłożyć, a on poczciwy na wszystko zgadzał się, bo tak pokochał dziewczynę, że zdaje się, gdyby ona tego chciała, poszedł-by na koniec świata szukać dla niéj ptaka mówiącego, albo śpiewającego drzewa. Rok już minął od ich zaręczyn, jeszcze rok będą czekać, a potém, panie dobrodzieju, wyprawim weselisko. Jak tylko Wincunią oddam mężowi, zaraz wyjadę w Kowieńskie do mojéj siostrzenicy, bo to, panie dobrodzieju, ja tę siostrzenicę kocham, jak własną córkę...
I długo jeszcze pani Niemeńska opowiadała swemu gościowi o swojéj siostrzenicy i wielu innych rzeczach, i dopiéro, gdy zmrok zupełny zapadł i chłód wieczorny dał się poczuć, wyszli z altany. W godzinę potém, pan Andrzéj i towarzysz jego opuścili Niemenkę. Po ich wyjściu, pani Niemeńska nie posiadała się z radości, że tak znakomitego, jak pan Andrzéj, gościa miała u siebie, a radość tę objawiała szybkiém chodzeniem po pokoju i wychwalaniem nowego znajomego. Wincunia siedziała na sofie, splecione ręce złożyła na kolanach, i trudno było poznać, czy słuchała słów ciotki, bo oczy jéj, z nieokreślonym wyrazem zamyślenia, błądziły po pokoju. Była smutna.
— Co ty, koteczko, nic nie gadasz i siedzisz jak zwarzona? — spytała pani Niemeńska, zatrzymując się przed nią i przypatrując się jéj przez okulary.
Wincunia, jakby się ze snu ocknęła, spojrzała na ciotkę zamgloném okiem i odrzekła:
— To nic, cioteczko, zamyśliłam się tak sobie, sama nie wiem o czém. Dziś piątek, ciociu — dodała po chwili — po jutrze pojedziemy do kościoła, nie prawdaż?
— Pojedziemy, pojedziemy, koteczko! Ale, co to ty od kilku tygodni tak często mi przypominasz kościoł? Dawniéj tego nie było. Może odmawiasz jaką nowennę?
Na te słowa ciotki, silny rumieniec wytrysnął na twarz Wincuni. Miała taką minkę, jakby się czegoś przelękła, a bardziéj jeszcze zawstydziła.
— O, moja ciociu! — zawołała wzruszonym głosem — cóż to dziwnego, że ja lubię bywać w kościele?
— Ależ ja się temu wcale nie dziwię, i owszem, pochwalam ci to, moja duszeczko, bo kto z Bogiem, Bóg z nim. Myślałam tylko, że zaczęłaś jaką nowennę i chcesz ją odmawiać w kościele.
— Nie, ciociu, żadnéj nowenny nie odmawiam — rzekła Wincunia niezwyczajnie smutnym głosem i, powstawszy, podeszła do otwartego okna. Było to w sypialnym pokoju; na oknie leżała, po rannych snać jeszcze modlitwach, otwarta książka do nabożeństwa. Wincunia długo na niéj wzrok zatrzymała. Pani Niemeńska chodziła wciąż po pokoju i powtarzała pochwalny monolog na cześć pana Andrzeja.
— Śliczny człowiek! miły człowiek i t. d.
— Cioteczko — ozwała się Wincunia, odrywając oczy od książki — jakiego téż miłego krewnego ma pan Andrzéj Orlicki.
— Któż to taki, koteczko?
— A pan Alexander Snopiński.
— Prawda, prawda, widać to już ich cała familia taka miła i godna.
— Pamięta cioteczka, jak pan Alexander grzecznie podał mi książkę do nabożeństwa, gdym ją pod kościołem z rąk wypuściła?
— A tak, tak, bardzo grzeczny kawaler!
— On bardzo przystojny, cioteczko, nie prawdaż? — rzekła znowu Wincunia ciszéj i po pewnym przestanku.
— Kto taki, moje życie? Pan Orlicki?
— Nie, cioteczko; pan Orlicki tylko bardzo miły i rozumny, ale ja mówię o panu Alexandrze.
— Prawda, prawda, moje dziecko, bardzo przystojny i światowy kawaler!
Mówiąc ostatnie słowa, pani Niemeńska wyszła z pokoju, wywołana przez kogoś z domowych, Wincunia została samą.
Wsparła się na oknie i patrzyła na księżyc, który zwolna płynął po czystém sklepieniu i srebrzystém światłem zalewał dziedziniec. Twarz dziewczyny blada pod promieniami księżyca wydawała się smutną, we wzniesionych jéj oczach błysnęła nawet łza.
Poniosła rękę do czoła i cicho wymówiła:
— Czemu mi smutno?
Spuściła głowę, a łza popłynęła po twarzy.
— Czemu mi smutno? — powtórzyła jeszcze ciszéj. — On mnie tak kocha, tak kocha! poczciwy, dobry!... A ja?...
Splotła ręce żałośnie i dodała:
— Myślę o tamtym!...
Głowa jéj chyliła się nizko, jak pod ciężarem wstydu, rumieniec wstępował na policzki.
Podniosła znowu twarz i spojrzała na księżyc.
— Nie znam go — wyrzekła cichutko — nie mówiłam z nim nigdy, a myślę o nim... To te promienie księżyca przynoszą przede mnie twarz jego... w dzień jestem wesoła... zdaje mi się, żem jeszcze dziecko... a wieczorem... płaczę!
Ostatni wyraz wymówiła ze łkaniem, ukryła twarz w obu dłoniach i cicho szlochała.




IV.
Miłość Bolesława.

Dwaj powracający z Niemenki do Topolina mężczyźni szli ścieżką, udeptaną śród gaju.
Wieczór był bardzo piękny, lubo nieco zimny; ostry wietrzyk poruszał liśćmi drzew, pomiędzy któremi migotały promienie księżycowe.
U dołu słały się szerokie cienie, w górze błyskały gdzie niegdzie gwiazdy, uroczysta cisza panowała w gęstwinach. Ścieżka, którą postępowali dwaj ludzie, cała zalana światłem, wiła się kręto, jak wielki wąż srebrzysty, u stóp leśnych krzewów i młodych brzozek, z osrebrzoną korą i drżącemi od wiatru liśćmi.
— Doskonale udeptana ścieżka! widocznie komunikacya między Niemenką i Topolinem częstą być musi — ozwał się żartobliwie pan Andrzéj.
Zaśmiał się Bolesław.
— Od pięciu lat, zdaje mi się, że nie było dnia, w którym-bym tam nie był; o ile wiem, nikt, prócz mnie, w tém miejscu przez gaj nie przechodzi, ta ścieżka więc jest zupełnie mojém dziełem.
— Przedstawiam sobie, ile ona musi przypominać myśli i uczuć, z jakiemi przebywałeś ją tyle razy — rzekł pan Andrzéj.
— O! cały świat uczuć i myśli! — odpowiedział Bolesław. — To téż znam tu każdą brzózkę i każdy krzak, każdą niemal kępinę mchu, lub trawy, pamiętam. Są to moi znajomi, z którymi, idąc tędy, dzielę się zawsze radością i nadziejami memi.
— Szczęśliwyś pan, że tylko radością i nadzieją możesz dzielić się z temi niememi świadkami życia twego! — zrobił uwagę pan Andrzéj.
Umilkli obadwaj i resztę krótkiéj swéj drogi przebyli, pogrążeni w zamyśleniu. Śród zamyślenia tego, oczy Bolesława błądziły w górze, między szczytami drzew, zawisały na promieniach księżyca i biegły po ich nici ku niebu; wzrok pana Andrzeja był utkwiony w ziemię.
Jakiś biegły pono fizyognomista uważał, że ludzie młodzi, nie znękani bólami życia, ze zdrojem świeżéj poezyi w sercu, często spoglądają w górę; ci zaś, którzy przebyli znaczną część wędrówki ziemskiéj, w których sercu nie jeden żal zamieszkał, podniosła się nie jedna mogiła, ci, którzy mają czoło zmęczone gorzkiemi myślami i oporem przeciwności, często swe oczy zwracają ku ziemi.
Młodość szuka spojrzeniem niebieskiego światła, które, na podobieństwo jéj, gorące jest i jasne; starość wpatruje się w cień, przypominający mogiłę.
— Pomimo pięknéj pogody, wieczór porządnie jest chłodny — rzekł pan Andrzéj, wchodząc na ganek Topolińskiego dworku i zacierając ręce od zimna.
— Wiatr lekki ale ostry — odpowiedział Bolesław, i wprowadził gościa do bawialnego pokoju. Na stole przed kanapą paliła się lampa, przykryta zieloną zasłoną, a na kominku, umieszczonym w rogu pokoju, płonął żywy ogień z suchych drewek. Stary sługa stał pochylony przed ogniem i poprawiał drzewo, a blask płomienia różową łuną oświecał głowę jego, białym, jak mleko, włosem pokrytą i czoło szeroką szramą ozdobione.
— Poczciwy Krzysztof domyślił się snać, że przyjdziemy zziębnięci i rozniecił dla nas ogień — rzekł pan Andrzéj wesoło.
Krzysztof uśmiechnął się z zadowoleniem, a Bolesław odpowiedział:
— Ogień na kominie należy do najmilszych moich nawyknień. Jak u prawdziwego Litwina, wieczny płomień Znicza goreje w mojéj chacie.
— Krzysztofie — dodał, zwracając się do starego sługi — dla lepszego rozgrzania się naszego, przynieś-no nam butelkę tego miodu... co to wiész...
Sługa kiwnął głową na znak zrozumienia i wyszedł. Po chwili, gospodarz i gość siedzieli niedaleko ognia przed stolikiem, na którym stały kieliszki i butelka ciemnego od starości miodu.
— Opowiadała mi pani Niemeńska o wszystkiém, coś dla niéj uczynił — mówił pan Andrzéj.
Nie gniewaj się za mą otwartość, kochany panie Bolesławie, ale nie mogę wstrzymać się, aby ci nie powiedziéć, że był to prawdziwie obywatelski z twojéj strony postępek.
— Był to bardzo prosty postępek, którego-by dopełnił każdy uczciwy człowiek, będący na mojém miejscu — z prostotą odpowiedział Bolesław.
Widziałem, że pani Niemeńska rady sobie dać nie mogła z gospodarstwem, że jeszcze lat kilka, a niezawodna ruina i nędza spotkały-by ją i jéj synowicę; dopomogłem więc jéj radą i czynném zajęciem się. Zdaje mi się, że nie wielu znalazło-by się ludzi, którzy-by tego samego nie uczynili dla osieroconych kobiet i blizkich sąsiadek.
— Ale i pannę Wincentę podobno sam wyedukowałeś? — rzekł z uśmiechem pan Andrzéj.
Bolesław uśmiechnął się i odpowiedział wesoło:
— O, jeżeli i to można dobrym czynem nazwać, to otrzymałem zań taką nagrodę, że, jeżeli prawa niebieskie zabraniają ludziom odbierania lichwy za monetę poczciwych postępków, będę niezawodnie karany na tamtym świecie, jako lichwiarz. Za to teraz stoję u wrót do raju, — co mówię? jestem już w raju, a czekam tylko, rychło siódme niebo otworzy się dla mnie.
Zaśmiał się, ale w śmiechu jego zadrżała rzewność, rzewność najgłębsza, bo ze szczęścia, pragnień i nadziei zrodzona.
Pan Andrzéj przypatrywał się przez chwilę swemu towarzyszowi z życzliwém zajęciem, potém rzekł:
— Im więcéj mówię z panem, tém więcéj uważam, jak bardzo i serdecznie kochasz swoję narzeczoną.
— Niezmiernie i bez granic — z uczuciem odpowiedział Bolesław — bo pomyśl pan sobie, że znam ją od dzieciństwa, przywykłem do niéj, jak do promienia, który wlewa w moje życie wesele, wdzięk i poezyą. Mogę w istocie powiedziéć, że po części sam stworzyłem w niéj duszę. Gdy osierociała po ojcu, była dzieckiem ładném, dobrém, pojętném, ale bardzo zaniedbaném.
Natura dała jéj dobroć serca, piękność i tę żywość umysłu, która nieskończonym urokiem bywa w kobiecie nią obdarzonéj; ja obudziłem w niéj myśl, przez codzienne przebywanie z nią, naukę, ciągłe z nią rozmowy, przelałem w nią część samego siebie, pojęcia moje i prawdy, które tkwią w głębi mego własnego ducha. Zewnętrzna i wewnętrzna jéj piękność zarówno wzrastały i rozwijały się pod mém okiem; patrzyłem na nią, jak na cudownie wdzięczny utwór natury, a serce moje radowało się za każdym razem, gdy moje oczy ją ujrzały. I zważ pan tylko, jak dziwnie układają się na tym świecie sprawy ludzkie, jak dziwne są niekiedy drogi Opatrzności.
Wszak ja, rozpościerając męzką opiekę moję nad temi dwiema kobietami, z których jedna była w podeszłych latach, druga dwunastoletniém dzieckiem, żadnych myśli wstecznych, ani egoistycznych celów nie miałem i miéć nie mogłem.
I późniéj długo jeszcze w głowie mojéj nie pojawił się żaden plan osobisty, a serce nie doświadczało innego uczucia, prócz zadowolenia, gdym widział, że praca moja przynosi rzetelne korzyści tym, dla których ją ponosiłem. Kochałem Wincunią, jak młodszą siostrę; lubiłem jéj wdzięk dziecinny, żywość, pojętność; niekiedy nawet, mianowicie wtedy, gdym ją uczył lub napominał, zdawało mi się prawie, że ona jest moją córką. I późniéj dopiéro, nagle, niespodzianie przyszła chwila, która mi ją ukazała inaczéj, niż ją dotąd widziałem, a w sercu mojém posłyszałem głos, który mi mówił: tu szczęście twoje, to jedyna kobieta, którą w życiu swém kochać będziesz! Tak, jedyna, bo przed nią nie kochałem sercem żadnéj kobiety, lubo już mam rok trzydziesty drugi, a o tém, abym miał kiedy w przyszłości, oprócz niéj, inną jeszcze kochać, i pomyśléć niepodobna.
Umilkł, owładnięty silném wzruszeniem, a po chwili mówił daléj, patrząc w płomień, jakby w nim widział odtwarzające się obrazy swoich wspomnień.
— Było to przed rokiem przeszło; Wincunia miała wtedy rok szesnasty. Do owego czasu obchodziłem się z nią, jak z młodszą siostrą.
Przy powitaniu i pożegnaniu całowałem ją w czoło, a niekiedy i w usta. Zwyczaj ten zaczął istniéć między nami od pory, gdy ona miała lat pięć lub sześć, a ja z ojcem moim odwiedzałem Niemenkę, i trwał już potém ciągle. Dobrze mi było z tą poufałością, bom lubił Wincunią, ale nigdy nie doświadczałem żadnego, by najmniejszego, wzruszenia przy niéj, bo patrzyłem na nią, jak na dziecko i jak dziecko całowałem ją i uczyłem. Pewnego dnia siedziałem z nią w téj saméj altanie, w któréj dziś piliśmy herbatę; ona coś szyła, ja czytałem jéj poezye Mickiewicza. Każdy szczegół téj chwili pozostał głęboko wyryty w méj pamięci, pamiętam więc, że miała na sobie białą suknią, chabrowy wieniec na głowie, a długie kosy jéj, swobodnie spuszczone, spływały na jéj ramiona i plecy. Czytałem jakiś piękny ustęp z Tadeusza i tak mię on pochłonął, że zapomniałem o wszystkiém, co mię otaczało, nawet o towarzyszce mojéj, która mię słuchała.
Machinalnie, odwracając kartę książki, podniosłem oczy i spojrzałem na Wincunią i, dziwna rzecz, nie mogłem już od niéj wzroku oderwać. Siedziała obok mnie, z robotą i rękoma złożonemi na kolanach, z głową podniesioną i oczyma utkwionemi we mnie. Promień słońca ozłacał jéj wieniec i ślizgał się po białéj sukni, oczy jéj miały tak głęboki szafir, jaki miéć musi niebo włoskie, tak często opiewane przez poetów, a w źrenicach błyszczały dwie ruchome złotawe iskry.
Szybka, błyskawiczna myśl: „jaka ona piękna!“ przeszyła mi mózg, niby rozpalonym drutem, i ścisnęła skronie. Poczucie to było prawie bolesne. Serce uderzyło mi w piersi mocniéj, niż zwykle. Było to jak objawienie jakieś, jak obudzenie się ze snu spokojnego, przez silne magnetyczne wstrząśnienie. Wincunia położyła dłoń na mojéj ręce i widząc, że się w nią niezwykle wpatruję, rzekła: „czytaj-że pan daléj, to takie piękne!“ Przy dotknięciu jéj zadrżałem cały, probowałem czytać i nie mogłem.
Odrzuciłem książkę i wyszedłem z altany, nie rzekłszy do niéj ani słowa. Nie wiem, co wtedy myślała o mnie. Szedłem jak upojony.
Nie myślałem o niczém i nie zdawałem sobie sprawy z mego stanu, instynktowo tylko czułem, że powstaje we mnie coś nowego, że rodzi się we mnie jakaś nieznana mi dotąd potęga uczucia, a wewnętrzne urodziny te poczuwałem dziwném przepełnieniem piersi i tysiącem nagłych błyskawic, które mi mózg przeszywały. Poszedłem do domu, nie pożegnawszy się z nią, ani z jéj ciotką. Sądziły, żem nagle zasłabł i przysłały dowiedziéć się o mojém zdrowiu. Ale posłaniec ich nie znalazł mię w domu, bo cały dzień chodziłem po gaju, polach, łąkach, bez celu, siląc się odzyskać samego siebie, a nie mogąc.
Nazajutrz, przyszedłszy do Niemenki, chciałem powitać Wincunią zwykłym pocałunkiem, ale gdym ją wziął za rękę i spojrzał w jéj oczy, poczułem zawrót głowy, bicie pulsów w skroniach i szybko odwróciłem się od niéj. Zacząłem coś mówić, nie pamiętam już co, ale, mówiąc, myślałem sobie: kocham ją! W istocie, od owéj dopiéro chwili zacząłem ją kochać, jak kochanek.
Czemu od owéj chwili? dotąd zrozumiéć nie mogę, jak bodaj nikt nie rozumié, czém są i zkąd pochodzą te nagłe błyskawice miłości, które niespodzianie i w mgnieniu oka obejmują człowieka wtedy często, gdy najmniéj się ich spodziewa. Czy nastroiła mię ku temu poezya, którą czytałem pod gołém niebem i promieniami gorącego słońca? Czy we mnie samym siły serca wezbrały tak, że musiały już wybuchnąć nagłą dla kobiety miłością?
Nie wiem; dosyć, że od téj pory Wincunia stała się dla mnie czémś świętém, promienistém, przecudnie piękném, czémś takiém, do czego zbliżyć się wszystkiemi siłami istoty mojéj pragnąłem, a nie śmiałem. Od téj pory pokochałem ją tak, że gdybym ją stracił... o! pomyśléć nawet o tém nie mogę, bo na samę tę myśl, w głowie mi się miesza...
— Ależ tego przypuścić nawet nie można — zawołał pan Andrzéj — któraż kobieta, kochana tak, jak ty kochasz, nie pokocha wzajem? któraż nie oceni tak szlachetnego serca, jak twoje? chyba taka, która-by cię nie była warta...
— Tak — odpowiedział Bolesław — pewny jestem, że ona mię kocha, że będzie moją, dziś już jest moją sercem i myślą; a jednak, czy wiész pan? trwoga jakaś przejmuje mię niekiedy. Obawiam się zbytku własnego szczęścia; zdaje mi się, że ono, tak wielkie i zupełne, długo trwać nie może.
— Zasłużyłeś na nie — rzekł pan Andrzéj.
— O! ono będzie nad wszelkie zasługi moje, jeśli nawet mam jakie — odpowiedział Bolesław. — Nie wystawisz pan sobie, w jak czarownych barwach maluje mi się przyszłość. Dobra, myśląca i ukochana kobieta w domu, to błogosławieństwo, poezya każdego dnia, rozkosz każdéj chwili. Wyobraź sobie pan, ile życia, ruchu, wesołości, przybędzie do mojéj ustroni z tą przedziwnie wdzięczną istotą. Dźwięk jéj piosenki, którą ciągle nuci jak skowronek, napełni moje ściany. Wracając od pracy, znajdę ją tu zawsze wesołą, dobrą, piękną, gotową do podzielenia ze mną każdéj chwili, do osłodzenia każdéj troski. Widzisz pan, poetyczne i dziewicze jéj tchnienie już ją tu poprzedza. Ten kwiat w doniczce, tę robótkę kobiecą na stole, ona mi dała; wdzięk niewieści już zaczyna rozlewać się w moim domu i cieszyć moje oko. Przyznaj pan sam: dla mężczyzny z poczciwém sercem i choć trochę wykształconą myślą, praca miła i użyteczna za domem, a ukochana kobieta w domu, to raj ziemski! nie prawdaż?
Umilkł, oczy jego płonęły. Po chwili mówił daléj:
— Marzenia moje, a raczéj nadzieje, przybierają niekiedy szersze rozmiary i unoszą się po nad osobistość moję. Zdaje mi się, że mężczyzna, choćby był najgorliwszym pracownikiem i najuczciwszym człowiekiem, jeśli nie poniesie w swém życiu ciężarów i nie spełni obowiązków ojca rodziny, to nie dokona jeszcze całkiem zadania obywatela kraju. Nie dość jest działać wedle sił i możności samemu, trzeba jeszcze i innych działania nauczyć. A w kogoż łatwiéj człowiek przeleje prawdy, jakie sam w duszy swéj nosi, jeśli nie w dzieci swe? Komuż zostawi on w spuściźnie zacność swą, honor, miłość kraju i pracy dla niego, jeśli nie synom swoim? Sfera, w któréj ja działam, maluczką jest, ale, chociażby to drobne zadanie, jakie sam spełniam na ziemi, chciał-bym komuś po sobie zostawić. Praca robaków nie dostrzegalna jest i powolna, a jednak podkopuje lub wznosi góry. Synowie moi zresztą możeby innemi, szerszemi poszli drogami; ale zawsze tak-bym potrafił ich wychować, że w każdym zawodzie byli-by poczciwymi ludźmi i użytecznymi obywatelami kraju. Oto są marzenia moje o ojcowstwie, a do nich łączy się i panuje nad niemi zawsze taż sama postać kobiety, która dla mnie nietylko ma być wdziękiem i rozkoszą życia, ale ma mi dać jeszcze ten cel najwyższy exystencyi, tę nieskończoną nadzieję przelania mojéj duszy w inne dusze, pozostawienia po sobie kogoś, kto będzie myślał, czuł i działał, nie już tak, jak ja to czynię, ale, jak-bym czynić pragnął.
Przestał mówić, a pan Andrzéj długo patrzył na niego i w oczach jego kręciła się łza.
— Przyjacielu mój zacny, bo pozwól, że cię tak nazwę — ozwał się po chwili — dziękuję ci za tę wielką radość, jaką mi sprawiasz, pozwalając mi patrzéć w głąb’ twéj duszy. Jam dawno już rozstał się z osobistemi troskami i pociechami. Dobro ogólne — to teraz radość moja, nieszczęścia ogólne — to moje boleści. Nie dziw więc, że, gdy patrzę na umysły słabe, serca zepsute, zdolności zmarnowane, płaczę wewnętrznemi łzami, i nie dziw téż, że, gdy widzę zacność, prawość, pracę wytrwałą, radość mię ogarnia, a z przed oczu moich, zmęczonych patrzeniem na mnóztwo nieszczęść, usuwa się zasłona, ukrywająca przyszłość, i w dali widzę słońce lepszéj doli, które ci pracownicy, ci szlachetni i wytrwali, i ci tylko sami jedni sprowadzić mogą na niebo nasze. Dla tego-to, choć znam cię od dzisiejszego dopiéro poranku, ale zajrzałem już głęboko w twą duszę, kocham cię i w moc siwych włosów moich błogosławię ci! Pozwól, niech cię uściskam! — Powstali oba i uścisnęli się serdecznie. Śród uścisku tego, pan Andrzéj powtórzył kilka razy z cicha a gorąco:
— Takich nam trzeba! takich nam trzeba!
— A teraz — zawołał — wypijmy zdrowie twojéj ślicznéj narzeczonéj!
Podnieśli kieliszki.
— Panie łaskawy — zawołał wesoło Bolesław — ponieważ zyskałem łaskę u ciebie, przyrzecz mi, o co cię będę prosił!
— Co? mów — pytał pan Andrzéj.
— Przyjedź na moje wesele!
— Choćby z końca świata! — odparł rozweselony gość i znowu się uścisnęli.




V.
Lew parafialny.

O milę od Niemenki i Topolina, o dziesięć wiorst od Adampola, było miasteczko X., często odwiedzane przez okolicznych mieszkańców, z powodu parafialnego kościoła i cotygodniowych targów, i sławne tak zwaną oberżą, nad któréj wrotami jaśniał, na brudno-żółtéj tablicy, brudno-błękitnemi nakreślony literami, napis: „Herbata, kawa, billard i różne inne tym podobne trunki”.
Kościoł parafialny, dość duży, murowany, z obszernym cmentarzem, ogrodzonym ładnemi sztachetami, stał na niewielkiém wzgórzu, a z za niego ukazywała się w cieniu drzew owocowych plebania, z małym, czystym domkiem, zieloném podwórkiem i zgrabném otoczeniem z żywopłotu.
Oberża, w któréj znajdował się billard i różne temu podobne trunki, obszerna, dwupiętrowa, z szerokim podjazdem, wspartym na murowanych słupach, stała w samym środku miasteczka, na placu, otoczonym nizkiemi domkami, w których mieszkali rzemieślnicy, po większéj części żydzi, żyło kilka ubogich dewotek i mieściło się kilkanaście małych sklepików z mydłem, świecami, skórami i tasiemkami i tym podobnemi drobiazgami.
W plebanii mieszkał proboszcz, niemłody i zacny człowiek, powszechnie poważany dla swéj oświaty i kapłańskiéj cnoty.
Właścicielem oberży był Szloma, żyd rudy, brodaty i pejsaty, sławny w okolicy z zaprowadzenia u siebie bilardu, który dotąd rzadko tam był widywany i chyba tylko w bogatych obywatelskich domach, a obok niego żyła Sara, roztropna i gadatliwa żydówka. Zresztą oboje Szlomowie mieli w sąsiedztwie dobrą opinią, a oprócz tego, każde z nich posiadało w sercu swém źródło, z którego czerpało dla siebie niepospolitą chlubę: Szloma dumny był tém, że piérwszy zaprowadził w swéj karczmie herbatę, kawę i bilard i, jako człowiek inicyatywy, z góry spoglądał na zacofanych kolegów karczmarzy, którzy dotąd gości swoich przyjmować mogli tylko wódką i obwarzankami. Szlomowa zaś chlubiła się, że rodem jest z Wilna, a zatém urodziła się i wychowała na wielkim świecie, nie tak, jak jéj znajome żydówki, które nic więcéj nie widziały nad mieścinę X., albo wioskę, gdzie ich mężowie gorzałkę szynkują.
Pewnéj pogodnéj kwietniowéj niedzieli, w miasteczku wielki ruch panował, jak zresztą było tam każdéj prawie niedzieli. Chłopi, szlachta i panowie schodzili się i zjeżdżali na nabożeństwo.
O godzinie dziesiątéj zrana, a zatém na dobrą godzinę przed rozpoczęciem się nabożeństwa, gromady ludu zebrały się przed kościołem. U wrót plebanii stało także parę szlacheckich dwukonnych bryczek; snać właściciele ich, przybywszy wcześnie, poszli odwiedzić przede mszą proboszcza, a może dać mu na jakie exekwie żałobne, albo na odśpiewanie litanii dla ubłagania u Boga urodzajów.
Ale i przed oberżą stało niemało koni, wozów i bryczek, a we wnętrzu jéj gwar był nielada. W piérwszéj szynkowéj izbie siedziało na ławach kilkunastu chłopów i dwoje dzieci.
Szlomy chłopak i dziewczyna, rozczochrane wyrostki, częstowali ich gorzałką. Z izby téj było wejście na wschody, prowadzące na piérwsze piętro, alias na facyatkę drewnianą, dobudowaną przez Szlomę u wierzchu murowanéj karczmy, w celu pomieszczenia owego sławnego bilardu.
Facyatka zawierała jednę obszerną izbę, ochrzczoną przez dumnego ze swéj inicyatywy Szlomę nazwiskiem sali. Publiczność, korzystająca z improwizacyi, przez wdzięczność dla nowatora, przyjęła to nazwanie i mówiło się zwyczajnie: być na sali, grać w bilard na sali, widziéć się z kim na sali i t. p.
W sali były trzy okna, wychodzące na rynek, podłoga z nierównych desek sklecona i na czerwono pomalowana, ściany niegdyś wybielone, ale już popielate od kurzu i palonych tam cygar.
Po środku stał bilard, w czasie nieużywania go powleczony grubém szarém płótnem; u okien wisiały firanki podobnéj białości, jak ściany, a tylko ozdobione festonami z pajęczyny; na oknach stały powyszczerbiane doniczki, z nawpół uschłém gieranium i kaktusami. Wkoło ścian były rzędy kijów bilardowych, kilkanaście krzeseł, spłowiałym perkalem obitych, kanapa czerwono malowana z podartém obiciem, z którego dziur wyłaziła i kłuła siadających szorstka pilśń, i parę stolików, mogących służyć tak do gry kartowéj, jak i do picia kawy, herbaty i tym podobnych trunków.
Taką była sala.
Szloma był z niéj dumny, i nietylko Szloma, ale i inni miejscowi żydzi. Przechodząc koło oberży, podnosili głowę do góry, patrzyli na okna facyatki i, wskazując je palcami, mówili między sobą:
— Siehst du? firanki!
W owę kwietniową niedzielę, o godzinie dziesiątéj zrana, na sali znajdowało się kilku młodych ludzi. Dwóch z nich siedziało pod oknem i piło herbatę. Nie wyjechali oni zapewne z domów swych przed śniadaniem, ale picie herbaty u Szlomy było uważane przez uczęszczających na salę za oznakę dobrego tonu, herbata zaś z arakiem oznaczała ton najlepszy. Dwóch czy trzech innych, pobrawszy się pod ręce, chodziło wkoło bilardu, rozmawiając i śmiejąc się głośno, w czém i pijący herbatę dopomagali im gorliwie, tém łatwiéj, że pili bardzo powoli, wyraźnie dusząc się napojem, który, mówiąc w nawiasie, obrzydliwy bywał na sali.
Wszyscy ci młodzi ludzie wyglądali pół ze szlachecka, pół z pańska. Tużurki ich i paletoty z cienkiego sukna były to zadługie, to za krótkie, wyraźnie robione przez miasteczkowego krawca, żyda Lejbę, o siwych pejsach i czerwonym nosie. Olbrzymie kokardy krawatów pstrzyły się różnemi barwami, a ręce grube, muskularne, opalone, kłóciły się z glansowanemi rękawiczkami różnych kolorów, rzuconemi na bilard lub wyglądającemi z kieszeni.
Nagle na nierównym bruku, który Szloma ku większéj swéj sławie kazał urządzić pod oberżą, zaturkotały koła szybko nadjeżdżającéj najtyczanki i cała młodzież rzuciła się do okien.
— Snopiński przyjechał! — zawołali wszyscy.
Drzwi otworzyły się z wielkim łoskotem i wpadł przez nie Alexander w eleganckiém ubraniu z orzechowego sukna, w zgrabnéj czapeczce, ciemno-zielonych rękawiczkach i z laseczką o pozłacanéj gałce w ręku.
— Jak się masz, Olesiu! cóż tak późno, Olesiu! — wołali poufalsi.
— Jak się ma pan Alexander! czekamy pana! — mówili mniéj widać znajomi.
Alexander rzucił laseczkę na krzesło i zawołał do żydka wyrostka, który się za nim w drzwiach ukazał:
— Herbaty, Mowsza!
Żydek poskoczył, a Alexander zawołał jeszcze za nim:
— Herbaty z arakiem! tylko żeby był fein Jamajka, rozumiész?
Potém zaczął witać się z towarzyszami, którzy wszyscy tak energicznie ściskali mu rękę, że aż na niéj pękła zielona rękawiczka, i tak serdecznie ściskali go i całowali, że mu z głowy spadła czapka, któréj był, wchodząc, nie zdjął.
— A! — zawołał, rzucając się na kanapę — ledwie zdołałem dziś wyrwać się z domu! Przyjechał do nas jakiś pan z Kowieńskiego, krewny nasz, bogaty człowiek, ale dyable nudny, bo uczony, i papa chciał, żebym dziś jechał z nim do kościoła na jednéj bryczce. Ale nie głupim! wykręciłem się, a to naprzód dla tego, że nie mógł-bym już być na sali przed nabożeństwem, a potém, że szanowny kuzyn prawił-by mi przez całą drogę morały.
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się młodzież — a jakież to on tobie prawi morały?
— No, naturalnie, że nie mówi wyraźnie do mnie — odpowiedział Alexander, zapalając papierosa w pół leżącéj postawie; — już chwała Bogu nie jestem dziecko, ani żaden student. Ale tak niby ubocznie ciągle mi rozpowiada o swoich synach, jak to oni uniwersytety pokończyli, jak to oni pracują, jak to każdy młody człowiek pracować powinien ku pożytkowi ludzkości i chwale Pana Boga i t. p. i t. d. A ja słucham tego wszystkiego i niby nie rozumiem, że on do mnie pije. Każdy przecież ma swoje zdanie; on swoje a ja swoje!
— A naturalnie! — potwierdziło kilka głosów.
— Siankowski! — zawołał Alexander, nagle zrywając się z kanapy — widziałem twoje konie przed oberżą! śliczne, słowo daję, kasztanki! Zkąd je wziąłeś? a gdzieżeś podział swoje siwki? Pewno uciąłeś handelek i porządnie okpiłeś kogoś, bo miały początki nosacizny. No, przyznaj się! prawda?
— Jak Boga kocham, za mój miły gotowiusieńki grosz kupiłem kasztanki! — tłómaczył się śród ogólnego śmiechu, wzbudzonego słowami Alexandra, barczysty i ogorzały młody człowiek, z głosem niepospolicie grubym i w tużurku niepospolicie długim.
— No, a ileś za nie zapłacił?
— Co zapłaciłem, to zapłaciłem; nie powiem!
— Kłamie, słowo daję, kłamie! — zawołał Alexander. — Już ja jego znam. On na każdy jarmark prowadzi konie i zawsze wsadzi komu nosate, kulawe albo ślepe, a w zamian weźmie dobre. To samo zrobił i z siwemi!
Wszyscy śmieli się, Siankowski się obraził.
— Spytajcie się mego ojca, jeżeli za kasztanki nie zapłaciłem gotowemi pieniędzmi — rzekł z nadąsem.
— „Masz cyganie świadki? mam żonę i dziatki!” — drażniącym głosem wymówił ktoś z towarzystwa. I znowu był śmiech ogólny.
— Ale wiecie co? że niéma lepszych koników w okolicy, jak u Topolskiego — odezwał się ktoś z boku — widziałem je wczoraj w bryczce, myszate, bystre a zgrabne, jakby cacka!
— U jakiego to Topolskiego? — spytał ktoś, z dalszych stron przybyły.
— A u tego z Topolina.
— Aha! u tego, co to zaręczony z panną Niemeńską.
— Dyable szczęśliwy z niego człowiek, słowo daję! — zawołał Alexander; — najładniejsze ma konie z okolicy, i zaręczony z najładniejszą panną! Słuchaj, Kotowicz! — dodał, zwracając się do wysmukłego młodzieńca w obcisłym paletocie — ty w niéj kochałeś się? prawda? i dostałeś odkosza? co?
— Gdzie tam — protestował Kotowicz — za wysokie progi na moje nogi. Ja sobie tylko komisarz, choć wprawdzie na wielkim majątku, ale ona ma swój własny folwark. Zresztą już i zaręczona z Topolskim od roku.
— Głupstwo! — rzekł Alexander — zaręczyny pajęczyny.
— Ale jabym tam niczyjéj narzeczonéj nie chciał — odpowiedział Kotowicz; — panna Wincenta podobała mi się, co prawda, ale jak dowiedziałem się, że zaręczona, to i dałem pokój. Broń mię Boże, abym miał komu narzeczoną odbijać.
— A jabym odbił, gdyby się mi spodobała — rzekł Alexander; — co to ma jedno do drugiego? A znasz przysłowie: koń zatargowany, panna zaręczona...
— Zawsze to jednak nie godzi się... — przerwał mężczyzna otyły, łysy i zająkliwy.
— Ej! tobie, Rybiński, hreczkę siać i pacierze mówić, a nie o takich rzeczach sąd wydawać — odpowiedział Alexander, a wszyscy głośno zaśmieli się.
— Niech sobie będzie i tak, lepiéj pacierze odmawiać i hreczkę siać, niż bąki zbijać po świecie — odciął się Rybiński, a Alexander zmieszał się trochę i odwrócił od niego.
— Słuchaj, Olesiu, ty w czepku się rodziłeś — rzekł ktoś z towarzystwa — wszak panna Wincenta, choć zaręczona, bardzo mile na ciebie spogląda!
— At! zkądże wiecie o tém! — rzekł Alexander, poprawiając krawat.
— Oho! szydła w worku nie utaisz! alboż to nie widać było, jak spojrzała na ciebie któréjś niedzieli, kiedy to jéj książkę pod kościołem podałeś!
— Czy doprawdy? spojrzała? — pytał Alexander, muskając wąsiki.
— O! nibyś sam nie widział! niewiniątko! — zawołał Siankowski.
— Słowo daję, nie widziałem — rzekł Alexander, gładząc ciągle wąsik.
— A pani Karliczowa? czy i o téj nic nie wiész? — żartobliwie zapytał ktoś inny.
— No pani Karliczowa, to co innego! — odpowiedział młodzieniec, śmiejąc się znacząco.
— Bodaj to być takim ładnym chłopcem! — zawołał barczysty i ogorzały Siankowski. — Ech, jak Boga kocham, czemu to ja nie mam takiéj czupryny i takich kobiecych rąk, jak on!
— Głupstwa gadacie i po wszystkiém — rzekł Snopiński z widoczném zadowoleniem; — ot, pójdźmy lepiéj do kościoła!
— Jeszcze nie dzwonili! — odpowiedział ktoś inny.
— To co? popatrzym, jak damy będą zajeżdżać przed kościoł.
Wszyscy młodzieńcy, z Alexandrem na czele, wyszli z oberży, przeszli przez rynek, rozmawiając i śmiejąc się głośno, ścigani oczyma zachwyconych nimi chłopów i żydów, stanęli rzędem przed sztachetami, otaczającemi kościoł. Alexander umieścił się tuż przy wnijściu na cmentarz, wywijał laseczką, rozprawiał z towarzyszami i rzucał spojrzenia i żarciki między grona wiejskich dziewcząt i mołodyc, które siedziały nieopodal na ziemi i wszystkie prawie ukradkiem na niego zerkały.
— Niech cię dyabli, Olesiu! jaki masz ładny paletot! — zawołał jeden z młodzieży. — Kto ci go robił? pewno nie Lejba?
— Sprowadziłem go z Warszawy — odpowiedział Snopiński, muskając wąsik — i czapkę tę także.
I zdjąwszy z głowy czapeczkę, w któréj wnętrzu był w istocie stempel jednéj z fabryk Warszawskich, pokazał ją obok stojącemu towarzyszowi. Czapka poszła w kurs i wszyscy się nią zachwycali.
— Patrzcie go, tego Olesia! — wołał Siankowski — ubiera się w Warszawskie stroje! Ależ to musi tęgo kosztować. Jakto papunio tyle pieniędzy tobie daje?
— Mam swoje — odpowiedział Alexander, wkładając z szykiem zwróconą mu czapeczkę.
— Masz pan swoje? — wyjąkał łysy Rybiński — a zdaje się, że i czasu jeszcze nie miałeś zapracować na własne pieniądze!
Alexander z góry na niego spojrzał i uśmiechnął się ironicznie.
— Mój panie Rybiński — wyrzekł — tylko hołysze, nie pracując, nie mają pieniędzy, a ja do takich, dzięki Bogu, nie należę. Ojciec mój trzyma dzierżawę, ot tak sobie, dla zabawki i z przyzwyczajenia, ale, gdyby chciał, mógłby miéć własny majątek.
— A słyszałem, że twój ojciec chce dla ciebie majątek kupić — ozwał się Siankowski.
— A tak — odpowiedział niedbale Alexander — ale ja nie chcę osiadać w tych stronach, bo tu żadnego porządnego majątku niéma do kupienia; same drobiazgi!
— Owszem — zarzucił Kotowicz — słyszałem, że Pszeniczna hrabiny jest do sprzedania. To śliczny majątek: trzydzieści chat, sto dwadzieścia morgów ziemi w każdéj zmianie, i kawał pięknego sosnowego lasu.
— Co to znaczy? — rzekł Alexander — jabym chciał coś kompletnie porządnego, z ośmdziesiąt chat przynajmniéj, a nadewszystko, żeby dwór był piękny.
— Ależ to gmachu pieniędzy potrzeba, żeby kupić taki majątek! — zawołało kilka głosów.
— A cóż z niemi lepszego zrobić, kiedy są? — z pełnym wyższości uśmiechem rzekł Alexander. — Już jeżeli gospodarować, to na czémś dobrém; na małém to dla mnie nie warto!
— Patrzcie go, jaki wielki pan! — szepnął Kotowicz do Rybińskiego.
— A tak — odszepnął Rybiński; — tatko, jak był w jego wieku, chodził w siermiędze i podartych butach, i zaczynał od dzierżawek na pięciu chatach, a synalek dowodzi, że na małém gospodarzyć nie warto!
— Ciekawym téż, czy jego ojciec w istocie taki bogaty?
— Czyż nie znasz bogactwa dzierżawcy? Jak ma porządne inwentarze i kilka tysięcy rubli gotówki, to i chwała Bogu. Ale zobaczysz, jak to synek pięknie i prędko z dymem puści!
— Spodziewam się! paletoty z Warszawy!
— I czapeczki!
— A i jeździł panicz do Warszawy przeszłego lata; pewnie tam porządną sumkę na bruku zostawił.
— A jakże! ale przywiózł kilka tuzinów rękawiczek, które nam pokazywał, i cukierków dla pani Karliczowéj.
— Żal się Boże! ja nie wiem, jak to pani Karliczowéj nie wstyd takiego, za pozwoleniem, błazna bałamucić! Toć to bogata obywatelka i nie piérwszéj młodości!
— Zachciałeś! ładny chłopiec!
Gdy tak dwaj szlachcice szeptali między sobą, z ukosa spoglądając na dandysującego się pod sztachetami Alexandra, ktoś zawołał:
— Siankowscy jadą!
Na placu ukazał się staroświecki kocz poczwórny, a w nim siedziała familia Siankowskich, dzierżawiąca także jeden z majątków hrabiny L., i złożona z matki, dwóch córek i ogorzałego ojca.
Gdy powóz zatrzymał się przed wrotami cmentarza, Alexander poskoczył, otworzył portyerę, a zdejmując czapeczkę i kłaniając się elegancko, pomagał wysiadać paniom. Pocałował matkę w rękę, uścisnął rączki panienek, pytał o zdrowie, wołał, że piękna pogoda, i cały w ukłonach i komplementach, odprowadził damy do połowy cmentarza, potém wrócił na swoje stanowisko. Wysokie, świeże i nieszpetne panny Siankowskie uśmiechały się doń bardzo mile, a gdy odszedł, jedna z nich obejrzała się za nim parę razy.
Po przybyciu Siankowskich cała już parafia ruszyła pod kościoł. Podjeżdżały różne bryczki, najtyczanki, kocze i karykle, a z nich wysiadali mężczyźni i kobiety różnych strojów i powierzchowności.
Alexander otwierał portyery paniom przyjeżdżającym powozami, kłaniał się tym, które przyjeżdżały w najtyczankach, a na przybywające prostemi bryczkami zaledwie patrzył, chyba wtedy, gdy która z nich była młoda i ładna, zerkał na nią ogniście, a gdy przeszła, odwracał się do stojących obok towarzyszy i mówił półgłosem:
— Nieszpetna szlachcianeczka!
Ostatnia ze wszystkich powozów, ukazała się na placu ładna, podwójna karetka, w sześć karych koni zaprzężona, ze służbą w liberyi.
— Pani Karliczowa! — ozwało się kilka głosów, i wszystkie oczy zwróciły się na Alexandra.
Po ustach młodzieńca przebiegał drwiąco-zadowolony uśmieszek.
Z pięknéj karetki wysiadła kobieta przeszło lat trzydziestu, ale jeszcze bardzo ładna. Miała ona włosy najwyższéj czarności, oczy czarne, ogniste, płeć śniadą i niezmiernie długą suknią; na twarzy miała przezroczystą koronkową zasłonę, a na ręku różaniec z agatowych paciorków, z cennym złotym krzyżem. Cała jéj powierzchowność oznajmiała kobietę światową i z wysokiéj sfery, ale zarazem ognistą, wrażliwą, kapryśną i goniącą ostatkiem młodości, która świetną a burzliwą być musiała. Wysiadając, rzuciła szybkie spojrzenie na Alexandra, który wraz z liberyowanym lokajem otwierał portyerę, podała mu rękę i zamienili z sobą kilka słów półgłosem. W końcu pani Karliczowa uśmiechnęła się raz jeszcze, orzuciła piękną twarz młodzieńca ognistém spojrzeniem i weszła na cmentarz. Alexander stanął znowu u furtki, ale zamyślił się nieco, od chwili do chwili uśmiechał się do siebie, jakby go jakieś miłe lub zabawne myśli zajmowały.
— No, pójdźmyż do kościoła; już wszystkie damy przyjechały — ozwał się Siankowski.
— Nie wszystkie jeszcze! — zarzucił Alexander.
— On jeszcze na kogoś czeka! — zawołał głos jakiś.
— Ja wiem na kogo — odrzekł ktoś inny.
— Na kogoż?
— Na pannę Niemeńską.
— Czy prawda, Olesiu? — spytało kilka głosów.
— Prawda — odpowiedział krótko Alexander.
— A cóżby na to pani Karliczowa powiedziała? — z przekąsem spytał Kotowicz.
— At, — niedbale odpowiedział Alexander — co to za porównanie! Ta Wincunia Niemeńska śliczna jak jagódka, świeża, młodziuchna. A pani Karliczowa, no, zapewne, to bardzo miła dama, ale z nią to można tylko tak... pour passer le temps.
— Patrzcie! i po francuzku gada! — szepnął Rybiński do Kotowicza.
— A pannę Wincentę to niby mógłbyś na seryo pokochać, ty bałamucie jakiś! — zawołał Siankowski.
— Do szaleństwa! — zawołał Alexander. — Ja już i tak w niéj zakochany po uszy, choć jeszcze trzech słów z nią nie mówiłem! nie wierzycie? Słowo daję, że prawda!
— Czekaj-że — zawołał Siankowski — powiemże to ja siostrze mojéj, Józi!
— A gadaj, jeśli chcesz! już mię teraz nikt nie obchodzi, tylko jedna ona!
— Kto?
— Wincunia Niemeńska.
Chóralny śmiech zabrzmiał.
— Zapominasz, Olutku, że ona ma narzeczonego — zawołał ktoś z młodzieży.
— Prędzéj zjé dyabła, a nie ją weźmie za żonę ten szlachciura! — z nadąsaniem odpowiedział Olutek.
— Biednyż on! — zawołał ktoś żartobliwie — już jak ty zaweźmiesz się, Olesiu, to podstawisz jemu stołeczka!
Znowu nastąpił wybuch ogólnego śmiechu. W téj saméj chwili z kilku ust wyrwał się okrzyk:
— Otóż i ona!
Zgrabną parokonną bryczką podjechała pod kościoł pani Niemeńska z synowicą. Tuż za niemi zaturkotała takaż sama bryczka, i Bolesław Topolski, wyskoczywszy z niéj pośpiesznie, pomagał wysiadać narzeczonéj i jéj ciotce.
Wincunia znowu miała na sobie różową sukienkę, tylko już nie perkalową, ale strojniejszą, bo muślinową. Był to snać ulubiony jéj kolor.
Słomkowy okrągły kapelusik, opasany różową wstążką, uzupełniał to proste, niemal dziecinne, ubranie. Pani Niemeńska poszła na przód, a Wincunia postępowała za nią obok narzeczonego, którego twarz jaśniała zwykłą mu pogodą.
Wincunia miała oczy spuszczone, zdawała się wpatrywać w trawę, którą deptały jéj drobne nóżki, zgrabnie wysuwające się z pod sukienki. Gdy znalazła się blizko furtki cmentarza, podniosła nagle wzrok i spotkała się z utkwioném w siebie spojrzeniem Alexandra. Żywy rumieniec oblał jéj twarz, a Alexander zgrabnym ruchem zdjął czapeczkę i pozdrowił ją najpiękniejszym swoim uśmiechem i ukłonem.
Wincunia skłoniła lekko głowę i postąpiła ku kościołowi śpiesznym krokiem. Bolesław przemówił coś do niéj, nie usłyszała. Zdawała się bardzo zmieszaną.
Uderzono w dzwony kościelne i po chwili cisza zupełna zaległa plac i cmentarz, tylko z wnętrza świątyni wypływały poważne akordy organów, albo wybuchał z niéj chór mnóztwa głosów, śpiewających pieśni nabożne.
Po nabożeństwie, pobożni wyroili się znowu przed kościoł. Potworzyły się na cmentarzu różne grupy. Ludzie poważani, zamożni właściciele i dzierżawcy, otoczyli wychodzącego z zakrystyi proboszcza i rozprawiali z nim o gospodarstwie, urodzajach, wiadomościach gazetowych i t. d.
Niemłode kobiety podchodziły téż do siebie z wzajemnemi powitaniami; między niemi była pani Niemeńska, a obok niéj stała Wincunia. Nie przyłączyła się ona do gromadki panien, wkoło których na wyścigi zalecała się młodzież, ale milcząca stanęła obok ciotki i trzymała wciąż wzrok spuszczony, jakby lękała się spojrzéć na coś, co się jéj ciągle nasuwało przed oczy.
To coś było w postaci pięknego młodzieńca, który nazywał się Alexander Snopiński. Przeciw swemu zwyczajowi, nie złączył się on z młodzieżą, strojącą konkury do kilku panien, błyszczących zdala mnóztwem kwiatów i wstęg na kapeluszach, i nie królował w téj grupie, jak to bywało zawsze, pięknością twarzy, elegancyą układu i śmiałością słów i spojrzenia; ale jakiś zamyślony, nie swój, krążył wkoło grona niemłodych pań, między których ciemnemi szatami jaśniała różowa sukienka. Obok niego przeszedł raz Bolesław Topolski. Alexander widocznie chciał z nim rozpocząć rozmowę, bo podniósł rękę do czapeczki i otworzył usta; ale Bolesław, zajęty żywą rozmową z panem Andrzejem, który szedł obok niego, nie spostrzegł intencyi młodzieńca i, oddawszy mu tylko ukłon z daleka, przyłączył się do towarzystwa poważnych ludzi, otaczających proboszcza.
Alexander z niezadowoleniem zmarszczył brwi.
— Któż mnie jéj przedstawi? — szepnął do siebie. — Nie mogę przecie ni z tego ni z owego zagadać do niéj.
I znowu zaczął krążyć około grupy kobiet, między któremi była różowa sukienka, idąc zwolna, niby w zamyśleniu, albo zatrzymując się i grzebiąc laseczką w trawie.
— Ha! — rzekł w końcu — cóż robić? trzeba samemu zaprezentować się!
Postąpił kilka kroków i nieco się zawahał, ale nieśmiałość nie stanowiła głównéj cechy jego charakteru, gdyż po chwili podniósł rezolutnie głowę, poprawił czapeczki i stanął naprzeciw pani Niemeńskiéj, która właśnie przestała na chwilę rozmawiać z sąsiadkami. Ukłonił się zgrabnie i wyrzekł z uprzejmym uśmiechem, który pięknie ozdobił jego rozpromienioną twarz:
— Oddawna pragnę dostąpić zaszczytu zostania pani znajomym, ale ponieważ niéma nikogo, ktoby mnie przedstawił, przebaczy pani, że, jako wieśniak, odrzuciwszy na bok wszelkie ceremonie, sam to uczynię. Alexander Snopiński — dodał z głębszym jeszcze ukłonem.
— A na co te ceremonie z nami, łaskawy panie dobrodzieju? wszak i my wieśniaczki! — zawołała pani Niemeńska, z zadowoleniem przypatrując się przez okulary pięknemu młodzieńcowi. — Bardzo, bardzo mi miło poznać pana! żałuję tylko, że tak późno... Ale pozwól pan, — dodała zwracając się do synowicy — Wincuniu, pan Alexander Snopiński jest tak grzeczny, że chce zaznajomić się z nami.
Wincunia skłoniła się, podniosła wzrok na twarz młodzieńca, i oczy jéj spotkały się znowu ze spojrzeniem Alexandra, które błyszczało nietajoném uwielbieniem. Patrzyli na siebie parę sekund i oboje nagle wzrok spuścili; ale tym razem Wincunia, zamiast zarumienić się, zbladła trochę, a po czole młodzieńca przemknął lekki rumieniec.
Niewidzialne i niepojęte dla ogółu, ale pełne znaczenia dla spostrzegaczy, są owe zewnętrzne znaki, które ognistemi zgłoskami wypisują na licach ludzkich tajemniczą serc ich mowę. Z nich, jak z przejrzystą krepą pokrytych alfabetycznych liter, wyczytać można wnętrze człowieka: co w nim jest, a nawet co będzie.
Jeżeli w rozmowie dwojga ludzi młodych rumieniec krasi lice dziewczyny, rzecz to powszednia. Ale jeżeli pod spojrzeniem mężczyzny twarz jéj obleka się nagłą bladością, znak to wrażliwéj natury i zapowiedź potężnego, które w pierś jéj wstępować zaczyna, nagłego uczucia. Dziewczę rumieni się co chwila niekiedy, bez wyraźnego powodu, jak pączek róży, który, rozkwitając, ponsowieje z natury swojéj. Lecz jeżeli zblednie nagle świeże i żarem życia nie dotknięte lice, znać, że w pierś przenika głęboko i do duszy się wdziera wzruszenie silne, które tam stopniowo zmieni się w płomień namiętności.
Wincunia zbladła pod tryskającém iskrami spojrzeniem Alexandra.
— Pora nam wracać do domu — rzekła pani Niemeńska, po zamienieniu kilku jeszcze grzecznych słów z młodym Snopińskim, a zwracając się raz jeszcze do niego, dodała:
— Spodziewam się, że pan nas odwiedzisz. Bardzo prosimy! bardzo prosimy!
— Jest to oddawna najmilszém mojém marzeniem — odpowiedział Alexander i pomógł paniom wsiadać do bryczki.
Bryczka była już daleko, a młodzieniec stał ciągle na jedném miejscu i w zamyśleniu grzebał laseczką w trawie.
— Cóż tak rozmyślasz? — ozwał się za nim gruby głos młodego Siankowskiego — pójdź-no na salę, pogramy w bilard.
Alexander jakby się ze snu ocknął.
— Nie pójdę — odrzekł krótko.
— Dla czego? — spytał Siankowski.
— Pojadę do domu.
— Czy ci tak zasmakowały morały twojego krewnego, że się tak śpieszysz do domu? — zaśmiał się półgłosem Siankowski.
— Bredzisz, Franusiu! — odparł z niechęcią Alexander — wracam do domu, bo mam na dziś świetne projekta.
— Jakież to?
— Nie powiem.
W téj chwili do rozmawiających zbliżył się pan Jerzy Snopiński.
— Cóż, Olesiu, zostajesz pewno? — zapytał syna.
— Nie, papo, jadę do domu.
— Fenomen! — zawołał pan Jerzy; — toć każdéj niedzieli zostajesz w X. do późnéj nocy! Cóż to się stało?
— Mam na dziś inne projekta.
— I na salę nie pójdziesz? — spytał niedowierzająco ojciec.
— Nie pójdę, papo.
— Węglem na kominie zapisać! — rzekł pan Jerzy — no, ale kiedy tak, to jedźmy już, bo dyabelniem głodny.
Po chwili plac pod kościołem był prawie pusty, tylko, krzycząc i szwargocąc, biegało po nim kilkoro obdartych żydowskich dzieci, z dala dochodził turkot odjeżdżających szlacheckich bryczek, a z oberży Szlomy wybuchał gwar pijących włościan i dawały się słyszéć uderzenia kul bilardowych na facyatce.




VI.
Niewczesne żale.

W bawialnym pokoju Adampolskiego domu, pan Andrzéj siedział obok pani Snopińskiéj i opowiadał jéj o wycieczce do puszcz Białowiezkich, którą odbyć zamierzał, a Alexander chodził po pokoju, uśmiechał się i, przeciwko swemu zwyczajowi, nie odzywał się ani słowa, tak był zatopiony w myślach.
Po chwili wszedł do pokoju pan Jerzy; oczy jego były mocno zafrasowane, spojrzał na syna i rzekł porywczo:
— Olesiu, widziałem, że twoje konie zakładają pod stajnią; gdzież to znowu pojedziesz? Czy nie do X. na salę! trzeba było od razu tam zostać, przynajmniej-byś koni darmo nie pędził!
— Nie pojadę do X. papo — odpowiedział Alexander z uśmiechem.
— Więc dokąd polecisz?
— Nie mogę powiedziéć, papo.
— Cóż to znowu za sekret? Jeszczeć tego przynajmniéj nie było dotąd, abyś pod sekretem przed rodzicami gdzie jeździł!
— Kochany papo — rzekł rezolutnie Alexander — jestem dorosłym człowiekiem i mogę miéć moje sekreta; jak wrócę, powiem papie, gdzie byłem, a teraz nie mogę.
To rzekłszy, wyszedł, uśmiechając się ciągle do siebie; pani Snopińska wysunęła się za nim z pokoju, a pan Jerzy wzruszył ramionami i markotny usiadł obok swego gościa.
Po chwili ładna najtyczanka, zaprzężona czterema końmi w lejce, zajechała przed ganek, i furman, młody chłopak, parę razy palnął z bata zamaszyście. Alexander w eleganckim warszawskim paletocie siadł na bryczkę i konie ruszyły przez dziedziniec. Mijając otwarte okno, przy którém siedzieli ojciec jego i pan Andrzéj, młody człowiek pokłonił im się z uśmiechem czapeczką i zawołał na furmana:
— Ruszaj żywo!
Pan Jerzy patrzył za odjeżdżającym, dopóki bryczka nie zniknęła za bramą, potém westchnął i rzekł, jakby do siebie:
— Ani jednego całego dnia ten chłopiec nie posiedzi w domu!
Machnął ręką, spuścił głowę i zamyślił się. Na czole jego, zda się, przybywało zmarszczek pod wpływem ciężkich myśli, a w oczach zwykły im frasunek zamienił się w smutek prawdziwy.
Pan Andrzéj patrzył na niego ze współczuciem, położył rękę na jego ramieniu i rzekł łagodnie:
— No, mój stary przyjacielu, powierz mi swoje troski, a lżéj ci będzie. Bądź otwartym przede mną: nie rad jesteś ze swego syna, czy prawda?
Pan Jerzy pokiwał głową.
— At — rzekł — alboż można cieszyć się z tego wiecznego próżniactwa, z tego życia z dnia na dzień, bez żadnéj poczciwéj myśli w głowie, jakie on prowadzi!
W słowach tych był żal i drżała obawa ojcowskiego serca.
— Wybacz mi, kochany przyjacielu — mówił daléj pan Andrzéj — że powiem ci prawdę... leży mi ona na sercu, odkąd tu przybyłem. Sam winien jesteś, że syn twój tak smutnie marnuje swoję młodość. Dla czegóż nie dałeś mu staranniejszego wychowania? Czemu od dzieciństwa nie zaprawiłeś, nie przyzwyczaiłeś go do jakiéjkolwiek pracy?
— Ha! — zawołał pan Jerzy, zrywając się z krzesła — masz słuszność, Andrzeju, wielką słuszność! popełniłem omyłkę, straszną omyłkę w wychowaniu tego dziecka, i obawiam się teraz, aby mię Bóg surowo za ten błąd nie ukarał!
— Uspokój się, Jerzy — rzekł pan Andrzéj — ale ponieważ weszliśmy już na ten smutny temat rozmowy, powiedz mi: jak mogłeś, obdarzony tak zdrowym, naturalnym rozsądkiem, ty tak zamiłowany w pracy i tak gorliwie pracujący całe życie, w podobny sposób wychować syna?
Pan Jerzy długo milczał, jakby zbierał myśli dla dania odpowiedzi przyjacielowi, potém otarł nieznacznie łzę z oka i rzekł:
— Słabość ojcowskiego serca, Andrzeju, przywiązanie zbyteczne do jedynaka, były tego powodem. Bóg widzi, że nie chciałem źle zrobić, bo i któż może źle życzyć własnemu dziecku? Ale nie wiedziałem sam, co robiłem; jestem prosty człowiek i, zapewne przez brak oświaty, nie umiałem zmierzyć całéj ważności następstw mego postępowania z dzieckiem; może zresztą i zbyt uległem wpływowi żony, która w nim zawsze widziała i widzi ósmy cud świata. Wszystko, słowem, złożyło się na to, aby jak najgorzéj pokierować jego wychowaniem, a teraz widzę, że źle się stało... bardzo źle...
Westchnął znowu i mówił daléj:
— Wiész, Andrzeju, że oprócz niego miałem jeszcze troje dzieci i wszystkie mi poumierały w małych latach, on jeden został. Miłość nasza dla niego we czworo się zwiększyła. Póki był mały, pieściliśmy go z matką na wyścigi. Mając dwanaście lat, czytać jeszcze nie umiał, bo ile razy zapłakał, gdy go zaczynano uczyć, matka książkę w piec rzucała, a ja, chodząc za gospodarstwem od rana do wieczora, nie miałem czasu zająć się nauką chłopca. Zresztą mówiłem sobie zawsze, że w naszym stanie wielkiéj nauki nie potrzeba, że będzie jeszcze na nią dość czasu. W dwunastym roku oddałem go do szkół. Zdolności miał ogromne i uczył się doskonale, kiedy chciał, ale rzadko chciał, bo przywykł w domu do próżniactwa i same głupstwa kręciły mu się po głowie. Skończył jednak cztery klasy, a tak był zdolnym, że, choć mało się uczył, jak przyjechał do domu na wakacye i zaczął rezonować o wszystkiém, co słyszał i widział, zdawało się, że bardzo wiele umié, i że skończony z niego człowiek. Po wakacyach, za nic już nie chciał wracać do szkół. Nie chcę i nie chcę. Matka także kładła mi ciągle w uszy: a dość tych nauk! a na co to nam te nauki! a Oleś już i tak rozumniejszy od całéj okolicznéj młodzieży! Z początku nie zdawało mi się, aby tak było, ale jak zaczęli mię oboje prosić, i on, i matka, tak i pomyślałem sobie, że może i dobrze będzie, jeżeli chłopiec zostanie w domu i będzie mi pomagał w gospodarstwie. A trzymałem wtedy wielką dzierżawę w Kowieńskiém, potrzebowałem pomocy. Myślę sobie: będę go kierował na gospodarza, a gospodarzowi nie wiele nauki potrzeba! Otóż widzę jasno, że się grubo myliłem, bo nauka już przez to samo dobra, że przyzwyczaja do pracy, a potém już teraz taki świat, że bez nauki ani rusz, nawet w gospodarstwie, a i mnie, choć staremu, brak jéj często poczuć się daje. Koniec końców, pozwoliłem Olesiowi zostać w domu. Otóż-to wtedy zaczęło się zupełne hultajstwo, tracenie pieniędzy, hulanki z młodzieżą, słowem wszystko, co go i teraz zajmuje.
Nie wziąłem go od razu w karby, nie zwracałem na niego uwagi, bo pracowałem od rana do nocy; dawałem mu czasem robotę przy gospodarstwie, ale spełniał ją raz dobrze, a dziesięć razy źle, i tak poszło już coraz daléj i coraz gorzéj... a teraz już niéma rady!...
— Dla czego niéma rady? — rzekł pan Andrzéj — staraj się teraz skłonić go do pracy, wzbudź w nim ambicyą, przedstaw mu piękną przyszłość, jaka-by niezawodnie czekała tak uzdolnionego z natury człowieka, gdyby poszedł dobrą drogą; zrób tak, aby wstąpił do jakiego naukowego zakładu, wszak jeszcze dość młody na to!
— W tém-to i bieda, że wszystko już za późno: miałem tego dowód niedawno — smutnie odpowiedział pan Jerzy. — W zeszłym roku zjechało się tu w sąsiedztwie kilku studentów Uniwersytetu na wakacye: młodszy syn Siankowskich, krewni pani Karliczowéj i inni. Przyjeżdżali parę razy do nas, Oleś spotykał się z nimi często w sąsiedztwie. Widać zawstydził się niższości wobec nich, tknęła go jakaś ambicya, bo przyszedł raz do mnie i mówi: „pojadę na Uniwersytet!“ Serce zaskakało we mnie z radości. Uściskałem go, powiedziałem, że zgadzam się, błogosławię i wszelkich wydatków na to nie pożałuję! Przez jakiś czas bardzo był tym projektem zajęty, wziął od Siankowskiego spis nauk, które posiadać trzeba, aby być przyjętym do Uniwersytetu. Ale nagle przestał o tém mówić, wakacye skończyły się, młodzież się rozjechała, a on ani myślał o wyjeździe z domu. Zapytałem go raz: „cóż Olesiu, kiedy pojedziesz?“ Nie pojadę wcale — odpowiedział. — Dla czego? Bo, aby zostać przyjętym do Uniwersytetu trzeba zdać examina, a ja nic nie umiem, na nowo zaś iść do szkół za późno i nie chcę!... Cóż miałem robić? zasmuciłem się i ostatnia moja nadzieja spełzła na niczém. Ale widać, że i jemu to przykro było, bo przez jakiś czas chodził jak zabity, a ja sobie tylko myślałem, że jeden nierozsądny i fałszywy krok może wszystko zgubić, bo gdybym mu był nie pozwolił zostać w domu po skończeniu czterech klas, a wysłał daléj do szkół, chłopiec byłby teraz uczył się w Uniwersytecie. Ale tu i moja żona wiele temu winna... oj matki, matki!...
Machnął znowu ręką i westchnął głęboko; pan Andrzéj był zamyślony i smutny.
— Mówiłeś mi — ozwał się po chwili — że Alexander ma także wielkie zdolności do robót mechanicznych. Może-by mógł i chciał wyuczyć się specyalnie jakiego rzemiosła i założyć sklep albo warsztat w jakiém większém mieście. Na to już nie trzeba skończenia siedmiu klas i zdawania examinów.
Pan Jerzy podniósł na mówiącego zdziwione i rozgniewane niemal oczy.
— Jakto, Andrzeju — rzekł — mój syn miałby zostać rzemieślnikiem? Przecież my, choć nie posiadamy własnéj ziemi, jesteśmy dobrą i starą szlachtą!
Smutnie uśmiechnął się pan Andrzéj.
— I cóż to szkodzi? — odrzekł. — Alboż jakakolwiek praca ubliża człowiekowi i ściera z jego tarczy herbowéj znamię zaszczytne, które przodkowie jego zdobyli także nie inaczéj tylko pracą, a często nawet i krwią swoją? Alboż rzemieślnicy nie są użytecznymi światu? Alboż niéma rzemieślników, którzy dorobili się niezależnego bytu, a nawet sławy i bogactwa?
— A wiem, wiem — rzekł porywczo pan Jerzy — że teraz u was mądrych ludzi wszystkie stany i wszystkie rodzaje pracy są sobie równe; może-by nawet Oleś chętniejszy był do rzemiosła, niż do nauki, ale ja staroświecki człowiek i za nic-bym nie chciał, żeby mój syn był rzemieślnikiem!
— A więc — zawołał z żalem pan Andrzéj — wolisz, aby został pasożytem, daremnie zjadającym chleb na świecie? Aby przez bezczynność wpadł w złe nałogi, stał się pijakiem albo karciarzem? Aby, śród próżniactwa i hulanek, przemarnował fundusz, z takim trudem przez ciebie zebrany, a potém umarł w nędzy i występku!...
Pan Jerzy milczał, oczy jego były bardzo zafrasowane, czoło zmarszczone.
— A, że zmarnuje, to zmarnuje on ten grosz, zebrany przeze mnie w pocie czoła — ozwał się, jakby odpowiadając najważniejszéj trosce swojéj — już i dotąd strwonił nie mało. Zachciało się paniczowi jechać do Warszawy; pojechał i stracił grube pieniądze, ale za to nawiózł z sobą marynarek, krawatów, paletotów, cukierków dla panienek i licho tam wié czego jeszcze, a w dodatku większe jeszcze fumy i pustactwa w głowie. Trzy miesiące temu, posłałem go do powiatowego miasta z podatkami, bo obowiązałem się kontraktem opłacać podatki za Adampol. Myślisz, że zapłacił? Gdzie tam! przehulał pieniądze, a były nie małe, i potém napisał do mnie, abym mu przysłał inne, bo tamte użył na swoje potrzeby. Musiałem drugi raz zapłacić. Trzyma sobie na stajni cztery konie, których nikomu poruszyć nie wolno; na rękę nie włoży innéj rękawiczki, tylko warszawską, przegrywa w bilard na téj przeklętéj sali, którą dyabeł, w postaci żyda, wymyślił na pokuszenie ludzkie, i lata po sąsiedztwach, gdzie tylko znajdzie jaką nieszpetną mordeczkę. At!... Ot powiem ci, Andrzeju, że najbardziéj psują mi go kobiety, począwszy od matki, a skończywszy na téj pani Karliczowéj, co to sama nie wié, co z nudów na wsi robić. Złapała go sobie na zabawkę, zaprasza, trzyma po kilka dni u siebie, prezentuje całemu światu, chwali i bałamuci, a jemu zdaje się, że on wielki bohater i ósmy cud świata. Ładny z niego chłopiec, a kobiety to tak i lgną do jego kędzierzawéj czupryny i białych zębów, a tém i jemu głowę zawracają, i same durzą się, jak głupie stworzenia, z błaznem, u którego niedawno mleko było pod nosem. Już-bym wolał sto tysięcy razy, żeby się ożenił, może-by przynajmniéj statek przyszedł do głowy. Ale gdzie tam! ot i teraz poleciał gdzieś pewnie do jakiegoś ładnego buziaczka, co się do niego uśmiechnął, a czy to właśnie pojechał on tam z poczciwą myślą, ze stateczną miłością? At!
— Hm — rzekł pan Andrzéj z zamyśleniem — wszystko to złe jest, Jerzy, bardzo złe.
— Oj złe! złe! — powtórzył z uniesieniem pan Jerzy — ot, czy wiész, Andrzeju, że jak patrzę na Alexandra i myślę sobie o tém, jaka to będzie przyszłość jego, a moja na starość zgryzota, mam ochotę wléźć na najwyższą wieżę, jaka jest na świecie, i zawołać z niéj do wszystkich ojców: „hodujcie synów od najmniejszych lat w miłości cnoty i pracy, nie uważajcie nauki za niepotrzebną dla nich, starajcie się, aby każdy z nich miał cel życia, który-by umiłował serdecznie, bo inaczéj zrobicie z nich hultajów i łotrów, i sami na starość będziecie mieli, zamiast pociechy, zgryzotę sumienia i krwawe łzy do opłakiwania skutków swojéj nierozwagi“.
Mówiąc to, z silném wzruszeniem, pan Jerzy, przyłożył chustkę do swych zafrasowanych oczu i zapłakał.




VII.
Piérwsza wizyta.

W tym samym czasie, gdy pan Jerzy opowiadał przed przyjacielem obawy i żale, jakiemi go napełniało postępowanie syna, Alexander prędko przebył rączemi końmi trzywiorstową przestrzeń, dzielącą Adampol od Niemenki, i w bawialnym pokoju małego dworku ożywioną prowadził rozmowę z miejscowemi paniami.
Pani Niemeńska, ustrojona od święta w czepek z liliowemi wstążkami, z widoczném upodobaniem patrzyła na młodego gościa.
Wincunia siedziała obok ciotki, zmieszana nieco, mniéj mówna, niż zwykle, zamyślona i jakby poważna. Z tém pomieszaniem dziewiczém i nieco rzewnym wyrazem twarzy, jaki rzucały na nią długie rzęsy spuszczających się co chwila oczu, Wincunia ładniejszą była jeszcze, niż zwykle. To téż Alexander ogarniał ją raz po raz ognistém spojrzeniem, a niekiedy tak się w nią wpatrywał, że aż zapominał o odpowiadaniu na wielomówne i uprzejme pytania pani Niemeńskiéj. Był on ubrany wedle ostatniéj mody, wszystko na nim było cienkie, świeże, wytworne; misternie zawiązany węzeł szafirowego krawata pięknie odbijał przy ciemnym stroju i białéj twarzy. Mówił wiele i z ożywieniem, a co moment mowę swą zwracał do Wincuni; ona odpowiadała mu uprzejmie, z uśmiechem, ale głosem nieco cichszym niż zwykle; podnosiła na niego spojrzenie i wnet spuszczała oczy; on spojrzenie to chwytał wzrokiem w przelocie, zaglądał w nie głęboko, a potém milkł na chwilę i tylko patrzył na nią.
Pod gankiem zaturkotały koła i do pokoju wszedł Bolesław.
— Czemu tak późno przybywasz pan! — spytała gospodyni domu — czekałyśmy na pana z obiadem.
Bolesław powitał panie, a ujrzawszy Alexandra, zdawał się trochę zdziwionym jego obecnością w Niemence.
— Czy panowie znają się? — spytała pani Niemeńska, gotując się już do dopełnienia ceremonii przedstawień.
— O, miałem przyjemność spotykać się z panem Topolskim w sąsiedztwach — zawołał Alexander, i z najbardziéj światową, jak mógł, grzecznością, podał rękę przybyłemu.
Bolesław usiadł i rzekł:
— Przyjeżdżam prosto z X., gdzie byłem na obiedzie u proboszcza. Zebrało się tam nas kilku hreczkosiejów i zarazem trochę literatów, więc gwarzyliśmy sobie to o tém, to o owém...
— Przepraszam pana, że wypowiem moję myśl — z grzecznym, ale nieco ironicznym uśmiechem przerwał Alexander — nie mogę pojąć, jak pan mogłeś przełożyć gawędkę u proboszcza, nad towarzystwo pań, które go tu oczekiwały.
Uśmiechnął się Bolesław i odpowiedział:
— Moja znajomość, a nawet ośmielę się powiedziéć, moja przyjaźń z paniami, jest tak starą i nie potrzebującą dowodów, że panie doskonale wiedzą, jak mi jest drogiém ich towarzystwo. Ale zarazem wiemy téż o tém wszyscy, że mężczyzna nie może żyć dla swego tylko, choćby najulubieńszego, kątka. Jego obchodzą i obchodzić powinny sprawy ogólne, a o nich jakże wiedziéć może, jak w nich weźmie udział, jeżeli nie będzie przebywał niekiedy w szerszém kole ludzi, choćby nawet ich towarzystwo nie najlepiéj lubił?
Alexander zdawał się przez chwilę nieco zmieszany tą poważną, lubo pełnym prostoty tonem wygłoszoną, odpowiedzią. Spuścił oczy i po twarzy jego przemknęło niezadowolenie, połączone z ironią. W mgnieniu oka jednak odzyskał zwykłą sobie śmiałość i rzekł:
— Masz pan zupełną słuszność i bardzo pięknie mówisz. Ja jednak przyznaję się otwarcie, że jestem egoistą i za nic w świecie nie zamienił-bym przyjemności, jakiéj doświadczyłem, przepędzając tutaj tę chwilę, którą pan u proboszcza przebyłeś.
Na ten komplement, któremu towarzyszyło przelotne spojrzenie, rzucone na Wincunią, pani Niemeńska mile się uśmiechnęła, a czoło Wincuni zabarwiło się lekkim rumieńcem.
— Co do szerszego towarzyskiego koła, nie jest ono wcale obcém panu Snopińskiemu — ozwała się gospodyni domu, zwracając mowę do Bolesława. — I owszem, właśnie przed chwilą opowiadał nam wiele zajmujących rzeczy o Warszawie, w któréj przepędził czas jakiś.
— Pan długo byłeś w Warszawie? — spytał Bolesław.
— Bawiłem tam przeszłego lata dwa miesiące — odparł młodzieniec, muskając wąsika.
— Słyszałem o tém od pana Siankowskiego — rzekł Topolski — i dziwiło mię trochę, że pan opuściłeś dom na tak długo, właśnie w czasie żniw.
Uwaga ta, wypowiedziana tonem, który nie miał w sobie nic złośliwego, musiała wydać się eleganckiemu młodzieńcowi do najwyższego stopnia naiwną i tchnącą stodołą, bo roześmiał się głośno i zawołał z szyderstwem, którego pokryć nie chciał, czy nie umiał:
— A! łaskawy panie dobrodzieju! cóż to ma jedno do drugiego, podróż moja do żniw?
— Jest to pora najtrudniejsza dla gospodarzy, i sądziłem, że ojciec pana, jako zawołany gospodarz, potrzebował wówczas pomocy pańskiéj — odrzekł spokojnie Bolesław.
Alexander sponsowiał.
— Mój ojciec ma ekonomów, którzy mu pomagają — odparł z fantazyą, wstrząsając złocistemi lokami — a pan dobrodziéj, czy byłeś kiedy w Warszawie?
— Nie, panie, jestem taki wieśniak prawdziwy, że, oprócz naszego powiatowego miasta, żadnego innego nie widziałem, i lubo nieraz pragnąłem wychylić się w świat szerszy, zajęcia, obowiązki miejscowe, nie dozwalały mi czynić dalekich wycieczek.
— Żałuj pan, żałuj! kto Warszawy nie widział, ten nic nie widział! — zawołał patetycznie młodzieniec, a powstając z krzesła i przybierając również patetyczną postawę, mówił daléj:
— Tam dopiéro człowiek poznaje prawdziwie, co to jest życie! Ruch, tłum, gwar, ogromne pałace, piękne powozy na ulicach, bogate magazyny, a wszystko błyszczy i huczy, aż człowiekowi w oczach ćmi się i w uszach dzwonić zaczyna.
— O ile wiem, blask ten i huk, to tylko zewnętrzna strona tego miłego i drogiego sercom naszym miasta — rzekł Bolesław — pod blaskiem kryje się mnóztwo nędzy, a mimo huku tkwi tam myśl poważna...
— O, tak, tak, panie dobrodzieju, ale tego tam nie widać i nie słychać! I po cóż zresztą dopatrywać i dosłuchywać się tych smutnych rzeczy? kiedy człowiekowi wesoło, to i dobrze; a wesoło-ż bo tam, wesoło!
I, zapaliwszy się do swego opowiadania, począł daléj opisywać ulice, place, ogrody i spacery warszawskie.
W czasie téj rozmowy dwóch mężczyzn, Wincunia nie odezwała się ani słowa, tylko oczy jéj przechodziły koleją z twarzy narzeczonego na twarz Alexandra.
Dwaj ci ludzie stanowili między sobą zupełną sprzeczność. Spokojna i poważna postać Bolesława, skromnie i czarno ubrana, twarz jego ogorzała o nieregularnych rysach, ozdobionych tylko pięknością spojrzenia i uśmiechu, wydawała się pospolitą, niemal prostaczą przy smukłéj postaci, wytwornym stroju i białéj, ogniem życia i wesołości tryskającéj, twarzy dwudziesto-letniego młodzieńca. Oczy jednak tych dwóch tak różnych ludzi zbiegały się wciąż na jednym punkcie, a tym punktem była Wincunia. Ale nawet w spojrzeniach ich, na nią rzucanych, była wielka różnica. Bolesław, patrząc na Wincunią, nie tracił zwykłego sobie spokoju, a tylko z głębi, z saméj głębi jego szarych oczu, wypływała cicha rzewność i płonęła w źrenicy łagodnym blaskiem. Oczy Alexandra paliły się, migotały błyskawicami, jasny błękit ich ściemniał, i miał barwę nieba, otaczającego tarczę słoneczną w południe.
Gdyby przed tych dwóch mężczyzn przyprowadzono dwie kobiety młode: jednę z dojrzałą myślą i sercem, w ogniu cierpień wypróbowaném, drugą, młodziuchną dzieweczkę, która naiwne i ciekawe oczy ledwie otworzyła na świat boży, i gdyby tym dwom kobietom powiedziano: „Przyjrzyjcie się tym ludziom i niech każda z was jednego z nich wybierze sobie na szczęście i miłość, na dolę i niedolę życia!“ Piérwsza wyciągnęła-by dłoń do Bolesława i rzekła: tego wybieram, bo ma piękność ducha. Druga zachwyconém okiem utonęła-by w piękném licu Alexandra i z rumieńcem wstydu, łzami wzruszenia i śmiechem radości, zawołała-by: tego kocham, bo w oczach jego przegląda się niebo!
Kocham! o, niewinne, nieświadome siebie i świata dziewczę młode! Nim wyraz ten wymówisz, złóż piérwiéj ręce do modlitwy i módl się długo, długo, i proś Boga, aby ci dał myśl tak przenikliwą, serce takie mężne, iżbyś po-przez ogniste oczy i białą twarz młodzieńca przedrzéć się mogła do duszy jego!
W nią patrz, bo z niéj, tylko z niéj, stosownie do jéj wartości, wypłynie dla ciebie szczęście lub niedola; bo jeśli ona jasna, to i ciebie na zawsze opromieni światłość, pomimo nawet przyszłych cierpień życia; bo jeśli ona ciemna, i ty, prędzéj lub późniéj, zapadniesz w ciemności żalu, rozczarowania, rozpaczy, a kto wié, może grzechu i buntu przeciw swemu losowi!
Wincunia patrzyła na Alexandra i stawała się coraz bledszą; w miarę, jak mówił, wzrok jéj coraz śmieléj tkwił w jego twarzy, mglił się wilgocią i promieniał połyskliwym blaskiem.
Alexander czuł spoczywający na sobie ten wzrok dziewczyny, lubo z mową swą najczęściéj zwracał się do gospodyni domu. Głos jego stawał się coraz dźwięczniejszym, mowa coraz płynniejszą, o tém co widział, opowiadał z łatwością i dowcipem, który nieraz szczerze rozśmieszał słuchających.
— Jakież to piękne, naprzykład, te Łazienki! — mówił między innemi rzeczami — byłem tam właśnie w czasie kwitnienia drzew pomarańczowych; przecudny zapach rozlewał się wkoło stawów, po których pływają łabędzie...
— Łabędzie! — zawołała Wincunia, porwana opowiadaniem i swém amatorstwem ptaków — jakżebym chciała widziéć kiedy łabędzie! Znam tego ptaka tylko z opisu, prześliczny być musi!
— Prześliczny! — powtórzył Alexander — ale przecie można-by i tu zaprowadzić łabędzie. Klimat nasz nie wiele się różni od warszawskiego, a niedaleko od Niemenki widziałem staw dość duży. Idzie tylko o sprowadzenie jednéj pary.
— Ależ to musi być kosztowne i trudne do hodowania! — przerwała pani Niemeńska z przezornością gospodyni.
— O! nie — odpowiedział Alexander — hoduje się je na wodzie, jak gęsi. Jeżeli pani pozwoli — dodał, zwracając się z ukłonem do Wincuni — będę bardzo szczęśliwy, mogąc przysłużyć się jéj parą łabędzi. Pojadę po nie do Warszawy, tam wszystkiego dostać można...
— Jakto, pan pojedziesz do Warszawy umyślnie po łabędzie? — z uśmiechem spytał Bolesław.
— Cóż to znaczy? — odparł młodzieniec — dla spełnienia życzeń damy, można na koniec świata pojechać!
— Chciałbym na ten raz być damą — zaśmiał się Bolesław — kazał-bym panu jechać do Nilu po krokodyla!
— Gdybyś pan był pewną damą, którą ja znam, pojechał-bym chętnie nawet po krokodyla — odparł swobodnie Alexander, rzucając spojrzenie na Wincunią, która właśnie w téj chwili patrzyła na niego i zrozumiała widać aluzyą, bo wnet spuściła oczy.
Bolesław nie dojrzał tego spojrzenia i nie dosłyszał aluzyi, bo patrzył także na Wincunią.
— Bywałem w Łazienkach, właśnie w porach, gdy cały piękny świat Warszawski tam się przechadzał. Widziałem mnóztwo ślicznych dam, ale ani jednéj tak pięknéj, jakie w tych stronach widziéć można.
Spojrzał wymownie na Wincunią i dodał, skłaniając głowę:
— Niéma jak Litwinki! uchylam przed niemi czoło! Nie darmo Mickiewicz napisał o Wilii i naszych kobietach: „piękna Litwinka, co jéj czerpie wody, czystsze ma serce, piękniejsze jagody“.
Musiał wyrachować zręczny młodzieniec, że tą cytatą zatrze niekorzystne dla siebie wrażenie, jakie wywrzéć mogło na Wincuni nietrafne jego odezwanie się o Karpińskim i czwartkowych obiadach.
Gdyby zaś kto w owych stronach pisał kronikę miejscową, wiedział-by niezawodnie, że wiersz ten znajomy mu był i powstał w jego pamięci dla tego, że powabna pani Karliczowa śpiewała go często przy fortepianie, a Alexander słuchał zawsze jéj śpiewu, romantycznie wsparty o fortepian i powtarzając: jaka to prawda!... Pewnego zaś razu, podobno kiedy pani Karliczowa wstała od instrumentu, zapytał ją: proszę pani, kto téż to ułożył tę ładną piosenkę? — Naturalnie, że Mickiewicz — odpowiedziała ze śmiechem piękna wdówka — jaki też z pana nieuk! Można-ż o tak prostéj nie wiedziéć rzeczy! — i uderzyła go wachlarzem po ręku. — Zgadzam się na tę nazwę, byle-by ona nie pozbawiła mię łaski pani! — odpowiedział z galanteryą lew parafialny.
Bądź co bądź, cytatą wiersza Mickiewicza młodzieniec dopiął swego celu, Wincunia musiała odzyskać dobre mniemanie o jego literackiém wykształceniu.
— Byłeś pan zapewne na Wystawie obrazów? — spytał po chwili Bolesław.
— Byłem, byłem — odparł Alexander — jakżebym mógł nie widziéć tak pięknéj rzeczy? ja, panie dobrodzieju, szczególniéj kocham się w malarstwie.
— Więc musiałeś pan widziéć świéżo wystawiony w zeszłym roku obraz Suchodolskiego? ma być bardzo piękny.
— A, obraz Suchodolskiego! widziałem, widziałem; ale nic w nim niéma tak bardzo szczególnego!
I znowu nie wiedział, o czém mówi.
— Utrzymują, że Suchodolski celuje w malowaniu koni, czy pan w istocie to znalazłeś?
— O tak, panie dobrodzieju, celuje w malowaniu koni, prześliczne konie! Ale, à propos koni, byłem w teatrze na Tułaczu, i wystawcie sobie państwo, że tam na scenę wprowadzają konia!
— Na scenę konia! — zawołała pani Niemeńska.
— Konia — potwierdził Alexander — wielkiego, białego, a na nim wjeżdżają Róża i Blanka, te, co to państwo... w żydzie tułaczu...
— Tego to szczerze zazdroszczę panu, że widziałeś teatr warszawski — ozwał się Bolesław — pewno byłeś pan na sławnym dramacie Z., który z takiém powodzeniem był dawany zeszłego lata?
— Byłem panie; ale co tam dramat! wierz mi pan, że niéma przyjemniejszego widowiska, jak balet. Jest prawdziwie co widziéć, prześliczne dekoracye jedne wyobrażają lasy, inne góry, inne jeszcze pałace i ogrody z bijącemi fontannami, a śród tego wszystkiego baletnice, jak roje motylów latają w powietrzu, w powiewnych różnokolorowych sukniach, zbiegają się, rozbiegają, splatają się w wieńce, a potém jedna z nich wybiega na środek, cała w kwiaty ubrana, i tańczy, zda się, że nie dotyka ziemi, a cały teatr drży od oklasków. Jabym zgodził się połowę życia przesiedziéć na balecie!
— A z drugą połową cobyś pan zrobił? — spytał Bolesław, uśmiechając się z zapału młodzieńca do baletu.
— Przepędził-bym ją w Niemence — odparł śmiało Alexander, skłaniając nizko głowę przed damami.
Pani Niemeńska i Bolesław zaśmieli się, ale Wincunia sponsowiała.
— Bądź co bądź — odezwał się Topolski — choć pan tak chwalisz balet, a ja na nim nigdy nie byłem, wyobrażam sobie jednak, że najulubieńszém dla mnie widowiskiem teatralném byłby dramat, albo dobra komedya, taka np. jak są Fredry.
— A, komedye Fredry! byłem, byłem na niéj! właśnie dawano Żydów...
— Panie łaskawy — przerwał żartobliwie Bolesław — nie odbieraj téż pan Korzeniowskiemu jednego z najpiękniejszych listków jego autorskiéj korony, boć on to napisał Żydów.
— Prawda! omyliłem się! to była komedya Korzeniowskiego! — zawołał Alexander, uderzając się w czoło, spojrzenie jednak jego z wyrazem lekkiéj urazy upadło na twarz Bolesława.
— Powiedz mi pan dobrodziéj — rzekł z ironią — czy nie posiadasz wypadkiem tego bajecznego kobierca, który ludzi nosił w mgnieniu oka po różnych stronach świata i równie prędko odnosił ich na miejsce stałego pobytu, a także téj czapki niewidimki, w któréj człowiek mógł wszędzie bywać niewidzialnym?
— Daję panu słowo, że ich nie posiadam, inaczéj przysłużył-bym się panu kobiercem, abyś mógł codzień bywać na balecie w Warszawie i wracać na wieczerzę do Adampola! — ze śmiechem odpowiedział Bolesław — ale zkąd panu przyszło miéć mię za czarnoksiężnika?
— Bo nie pojmuję, jak pan możesz, nigdy nie będąc w Warszawie, tak dokładnie wiedziéć o wszystkiém, co się tam dzieje.
— Więc sądziłeś pan, że potajemnie odbywam podróż na cudownym kobiercu i w czapce niewidimce! — zawołał Bolesław, śmiejąc się jeszcze mocniéj. — Nie, kochany panie! kobiercem owym jest dla mnie gazeta, a czapką niewidimką mój pokój sypialny, w którym co wieczór, po skończeniu gospodarskich zajęć, zamykam się i czytam.
— Widzisz pan — dodał poważniéj — odkąd wynaleziono druk i urządzono w kraju poczty, i my wieśniacy możemy, nie podróżując, wiedziéć, co się na dalekim świecie dzieje, ku przyjemności serca i pożytkowi umysłów naszych.
Podano herbatę i rozmowa przybrała inny obrót, zwracając się ku sprawom i wiadomościom miejscowym. Bolesław upatrzył chwilę, w któréj pani Niemeńska opowiadała Alexandrowi o swoich sąsiedzkich stosunkach, a on zdawał się słuchać jéj z uwagą, i zbliżył się do Wincuni:
— Co pani jest dzisiaj? — spytał półgłosem — jesteś blada i jakby smutna!
Dziewczę podniosło na niego spojrzenie w istocie smutne i zamglone.
— Nic mi nie jest — szepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem, a oczy jéj spoczęły na twarzy Bolesława z taką dobrocią serdeczną, z takim nieokreślonym żalem, że aż pobladł trochę. Patrzył w jéj twarz przez chwilę z miłością, z którą złączyła się ojcowska nieledwie troskliwość.
— Spodziewam się — wyrzekł cicho — że gdybyś była cierpiącą, albo miała jaki powód do smutku, powiedziała-byś mi o tém, nieprawdaż?
Wincunia spuściła oczy i nie odpowiedziała; Bolesław rzekł znowu:
— Wszak pani wiész o tém, że twój uśmiech to moje słońce; gdy jego braknie na twojéj twarzy, mnie światła braknie. Nic więc dziwnego, że smutek pani przeraża mię i do pytań skłania.
— Ja nie jestem smutna — odrzekła Wincunia nieco z przymusem — panu się tylko tak zdaje! — i jakby dla potwierdzenia słów swych, zaśmiała się głośno, ale w śmiechu jéj zadrgała fałszywa nuta.
Alexander, słuchając opowiadań pani Niemeńskiéj, z ukosa spoglądał na cicho rozmawiającą z sobą parę narzeczonych, rumienił się chwilami i brwi mu lekko drgały. Gdy tylko pani Niemeńska mówić przestała, zwrócił się do Wincuni i rzekł:
— Widziałem tu w przyległym pokoju fortepian; zapewne pani grywa; czy można prosić?...
— O, ja tak niewiele gram! — tłómaczyła się Wincunia.
Pani Niemeńska głos zabrała.
— Ale ja od pani Siankowskiéj słyszałam, że pan bardzo ładnie śpiewasz. Niechże pan będzie łaskaw i sprawi nam tę przyjemność...
— Prawdziwie pani — wymawiał się Alexander — nie jestem dziś przy głosie, i choć brałem lekcye śpiewu w Warszawie, nie wiem, czy uda mi się dziś cokolwiek dobrze zaśpiewać!
— Pan brałeś lekcye w Warszawie! więc tém bardziéj prosimy pana...
— Doprawdy nie wiem... — protestował jeszcze młodzieniec i patrzył na Wincunią.
— Niech pan zaśpiewa cokolwiek — ozwała się Wincunia z nieśmiałością i nie podnosząc oczu.
— Niech się stanie wola pań! — rzekł, powstając natychmiast Alexander. — Ce que femme veut, Dieu le veut — dodał przesadną francuzczyzną.
Ostatnie słowa były także korzyścią, odniesioną ze znajomości z panią Karliczową. Wypowiadając je, nie troszczył się, czy będzie zrozumianym przez kogokolwiek z obecnych.
Przeszli wszyscy do przyległego pokoju, dobrze oświeconego palącą się na stole lampą. Alexander usiadł przy fortepianie, odrzucił włosy i uderzył kilka akordów, potém, pięknym i czystym w istocie, choć wcale nie uczonym głosem, zaśpiewał powszechnie znaną piosenkę: „Serce, serce, zkąd to bicie?” Z początku śpiewał z przesadą i wzniósł w górę oczy, ale potém zwrócił je na Wincunią, stojącą nieopodal i, nie spuszczając z niéj wzroku, odśpiewał ostatnią zwrotkę:

„I na téj to pajęczynie,
Która się tak wątłą zda,
Ach, udało się dziewczynie,
Że mię w swojéj mocy ma!”

Przesada, z jaką był zaczął śpiewać zniknęła, i słowa te odśpiewał z mocą, uczuciem i nawet rodzajem pewnego porywu i zapału, którym odpowiadał wyraz oczu, utkwionych w twarzy Wincuni.
Nic tak silnie i głęboko nie wnika w serce młodéj, niedoświadczonéj, a wraźliwéj dziewczyny, jak piękny śpiew mężczyzny, choćby nie ozdobiony umiejętnością i wyrobieniem, byleby dźwięczny, czysty i gorący. Każdy ton tego śpiewu wpływa do jéj piersi z iskierką uczucia, która się w nim zawiera. Iskra łączy się z iskrą i wszystkie razem tworzą żar; mężczyzna przestaje śpiewać, a w piersi dziewczyny pieśń brzmi jeszcze, brzmi ciągle, a dźwięki te wewnętrzne wypływają przez oczy blaskami, przez lica rumieńcem. Stoi wzruszona, choć wzruszenie to skryć usiłuje i gotowa zaśpiewać duet, jeśli nie z dwóch głosów, to z dwóch serc złożony. Nazajutrz rano, ocknąwszy się ze swych snów dziewiczych, pójdzie ona obejrzéć swoje kwiaty, stanie między niemi zadumana, a usta jéj, zwilżone kroplą rosy, która na nie upadła, mimowoli zanucą wczoraj słyszaną piosenkę, wraz z tonami rozbudzą się w jéj piersi iskry wczorajsze, a żal, z pieśnią zmieszany, wybuchnie płomieniem miłości, którą poczuje, a o któréj długo może jeszcze nie będzie wiedziała.
Kiedy Alexander skończył śpiewać, Wincunia stała, oparta ręką o poręcz krzesła, z pochyloną głową i bladą twarzą. Pani Niemeńska, po wielu podziękowaniach i pochwałach, które jedna wygłaszała, poczęła dopytywać się u Bolesława o proboszcza i znajomych, których u niego widziała. Alexander zbliżył się do Wincuni:
— Pora mi jechać — rzekł, dobywając piękny złoty zegarek, brzęczący mnóztwem breloków — a Bóg widzi, że mi się nie chce ztąd odjeżdżać! Zdaje mi się, że zostałem nagle przeniesiony do raju!
— Bardzo jestem rada, że się panu podobało w Niemence — odrzekło dziewczę, podnosząc oczy.
— Wierz mi pani — rzekł młodzieniec cicho i wzruszonym głosem — wierz mi pani, że chwile, które tu przepędziłem, uważam za najszczęśliwsze w mojém życiu. Ale czuję, że po nich nastąpi dla mnie wielki smutek i wielka tęsknota...
To rzekłszy, szybko odwrócił się, jakby chcąc ukryć przed Wincunią zbytek wzruszenia. Po chwili zaczął żegnać panią Niemeńską, która niezmiernie serdecznie i uprzejmie zapraszała go, aby jak najczęściéj bywał w Niemence.
Po oddaleniu się Alexandra, pani Niemeńska wyszła wnet z pokoju dla jakiéjś gospodarskiéj sprawy, a Bolesław, jako prawie domowy, przez grzeczność towarzyszył gościowi aż na ganek.
Gdy bryczka odjeżdżającego zaturkotała już w bramie, Bolesław wrócił do pokoju i znalazł Wincunią, stojącą na tém samém miejscu, na którém ją, wychodząc, zostawił. Stała jak skamieniała, z rękoma obwisłemi, z oczyma utkwionemi w ziemię; tak była zamyślona, czy zamarzona, że nawet nie słyszała, jak Bolesław zbliżył się do niéj.
Wziął jéj obie ręce.
— Wincuniu — rzekł, patrząc w jéj twarz — powiedz mi teraz, co tobie jest? Już nikt obcy nie posłyszy.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała, uwalniając zwolna ręce z uścisku narzeczonego — głowa mię trochę boli — dodała — pójdę do siebie. Dobranoc panu.
— Jakto? idziesz już do swego pokoju? tak wcześnie. Sądziłem, że dziś jeszcze poczytamy razem trochę, bo przywiozłem ciekawą książkę od proboszcza.
— Nie mogę dziś czytać... pójdę już — odrzekła cicho Wincunia i odchodziła zwolna, a Bolesław patrzył na nią zdziwiony, zasmucony.
Nagle zwróciła się i podeszła prędko do narzeczonego, podała mu rękę i szepnęła:
— Panie Bolesławie, pan nie gniewasz się na mnie, nie prawdaż?
— Ja? gniewać się na ciebie? — zawołał Bolesław, obejmując ją i przyciskając do piersi — mój ty aniele drogi, za cóż ja miał-bym gniewać się na ciebie!
Wincunia podniosła głowę i patrzyła na niego łagodnie i z dziwnym jakimś żalem. Dwie łzy błysnęły na jéj rzęsach.
— Jesteś taki dobry... dobry — szeptała — ja tobie tyle jestem winna! ty byłeś mi ojcem, bratem, opiekunem... Wszystko, co mam, mam przez ciebie, wszystko, co umiem, przez ciebie umiem... Och, jaka ja niewdzięczna!...
Łzy spadały z rzęs i spłynęły po twarzy.
— Wincuniu, co ci jest? — zawołał Bolesław, tuląc ją mocniéj do siebie — zkąd ci te przypomnienia? te wyrzuty sobie czynione? Ty słaba być musisz? jesteś blada, ręce masz gorące, drżysz cała! Boże mój! gdybym téż już prędzéj mógł być mężem twoim, czuwać nad tobą w każdéj chwili i taką cię otoczyć opieką i miłością, aby żadna chmurka nie zasmuciła ci czoła, żadna smutna myśl nie tknęła serca.
Przy ostatnich wyrazach Bolesława, Wincunia zadrżała całém ciałem.
— Ty jesteś słaba, moja jedyna — rzekł, patrząc na nią Bolesław — idź, połóż się; jutro pewno ci lepiéj będzie!
Poszła powoli, milcząc, on szedł obok niéj, aż do drzwi jéj pokoju, potem pocałował obie jéj ręce i rzekł z powagą:
— Niech cię smutne myśli nie dręczą, jeśli je masz jakie. Pamiętaj o tém, że blizko ciebie jest człowiek, który kocha cię prawdziwie i po męzku, więcéj niż samego siebie..., który strzeże cię i gotów bronić w każdéj chwili. Idź i śpij spokojnie, moje dziecię, a niech cię jutro zobaczę zdrową i wesolutką. Wyraz: moje dziecię Bolesław wymówił z takiém prawdziwie ojcowskiém uczuciem, iż zdawało się, że w istocie do tego młodego dziewczęcia, co przed nim stało, miał jakieś prawa ojcowstwa. Tak, on czuł się, i słusznie, ojcem jéj duszy!
Drzwi zamknęły się za Wincunią, Bolesław odszedł. W bawialnym pokoju spotkał się z panią Niemeńską.
— Czy pani nie wiész, co się dziś stało Wincuni? — spytał z niepokojem — blada, milcząca i parę razy łzy miała w oczach.
— Ja sama uważałam, że ona dziś była nie swoja — odparła ciotka — zaraz po powrocie zaczęła się skarżyć na ból głowy, a cały wieczór siedziała, jak niema, co jéj się przecie nigdy nie zdarza! Żeby to tylko nie był początek choroby jakiéj, broń Boże!
— Gorączki panują w okolicy... — szepnął Bolesław, przesuwając dłoń po nagle zbladłém czole.
— Jeżeli-by Wincuni było gorzéj w nocy lub jutro z rana — rzekł do pani Niemeńskiéj — nie tracąc ani chwili czasu, przysyłaj pani do mnie, a pojadę natychmiast sam po doktora. Dam w domu rozporządzenie, aby konie przez całą noc stały w stajni ubrane i gotowe do drogi. — Pożegnał panią Niemeńską i wyszedł, po kilka razy powtórzywszy prośbę, aby, w razie zasłabnięcia jego narzeczonéj, natychmiast mu o tém oznajmiła.
W pół godziny potém, cisza zupełna panowała w Niemence, wszyscy spali we dworku i wszystkie światła pogasły, tylko w oknie pokoiku Wincuni długo w noc błyszczało światełko.




VIII.
Szych i złoto.

Nazajutrz po bytności Alexandra w Niemence, Wincunia spotkała narzeczonego z pogodną twarzą. Była jeszcze trochę blada, ale szczebiotała już i nuciła, jak zwykle karmiła swoje ptaki i, wyręczając ciotkę, biegała z kluczykami po domu. Bolesław uspokoił się zupełnie i wczorajsze jéj usposobienie przypisał chwilowéj słabości.
Alexander zaś wszedł z rana do pokoju rodziców, i, znalazłszy ich siedzących we dwoje przy kawie, powiedział im, gdzie był wczoraj i oświadczył wpół ze śmiechem, wpół seryo, że szalenie pokochał się w Wincuni Niemeńskiéj.
— Oj ty bałamucie! — rzekł na to, kiwając głową, pan Jerzy; — dzieciuch jeszcze jesteś, a w wielu to już pannach kochałeś się!
— W żadnéj naprawdę, papo! — zawołał Alexander.
— A teraz to niby już będzie naprawdę — z niedowierzaniem rzekł ojciec.
— Bardzo być może — powiedział Alexander — nie darował-bym sobie nigdy, gdybym przynajmniéj tego gbura Topolskiego od niéj nie odsadził.
— Topolski jest poczciwy i rozsądny człowiek, niesłusznie więc w ten sposób wyrażasz się o nim — zarzucił pan Jerzy.
— Może sobie być najpoczciwszy — zawołał Alexander — ale Wincunia pasuje do niego, jak kwiatek do kożucha. Jemu tylko za pługiem chodzić, takie to grube i zaściankowe! Oprócz swego Topolina nic na świecie nie widział, nigdzie nie był, a rozprawia o wszystkiém z taką powagą, jak rabin żydowski! Nie lubię go! Ona, to cacko dziewczyna! drobniutka, zgrabniutka, delikatna, oczki szafirowe, a włosy takie światłe, aż srebrzyste. I w głowie ma wcale nieźle, jak na szlachciankę; nie wiem tylko, czy po francuzku umié!
— A ty umiész! — z drwiącą miną zapytał ojciec. Alexander zarumienił się.
— To co, że nie umiem, papo, ale będę umiał! już i teraz biorę lekcye francuzkiego języka i wiele rozumiem.
— Lekcye? — zawołał pan Jerzy — ciekawym, gdzie je bierzesz? czy nie u Szlomy na sali?
— Wcale nie — odrzekł z urazą młodzieniec — daje mi je pani Karliczowa.
Pan Jerzy parsknął śmiechem.
— Oj lekcye! — zawołał — wolał-bym, żebyś ich nie brał!
— Bo papo niesłusznie uprzedzony jest do pani Karliczowéj. Zdaje mi się, że stosunki z taką bogatą obywatelką i światową damą honor mi przynoszą.
— Większy-by ci honor przyniosło, gdybyś czémkolwiek porządnie a pracowicie zajął się — odparł pan Jerzy i, machnąwszy ręką, opuścił pokój.
— Moja mamo — rzekł po wyjściu ojca Alexander — jaki téż papo dziwny jest czasem. Chciałby, żebym siedział w domu, jak zaklęty, i pracował, jak jaki parobek. To dobre dla takiego szaraczkowego szlachcica, jak Topolski, któremu trzydziestka już minęła i który świata nie widział, ale nie dla mnie.
— Niéma co uważać na gdéranie ojca, Olutku! zwyczajnie stary a skłopotany, pogdérze trochę i przestanie — odpowiedziała Snopińska, głaszcząc syna po złocistych kędziorach. — Czy tobie naprawdę tak podobała się ta panna Niemeńska?
— Naprawdę, kochana mamciu, jeszcze mi żadna panna nigdy tak się nie podobała. I wié mama co? postanowiłem sobie koniecznie tego Topolskiego od niéj odsadzić. Wyswatam jéj potém kogoś stosowniejszego dla niéj — dodał z uśmiechem.
— Ja myślę, że to trudno będzie, oni już z sobą podobno od roku zaręczeni.
— Oho! moja mamo! czego to zrobić nie można? trzeba tylko użyć strategii!
— Strategii? co to takiego, moje dziecko? może to wiele kosztuje, to ojciec znowu będzie gdérał!
Alexander zaśmiał się głośno i pocałował matkę w rękę z figlarną miną.
— Nie, moja mamo — odpowiedział — na to nie trzeba pieniędzy, tylko sprytu, a ja go mam — dodał, przykładając palec do czoła.
— Oj, ty zuchu, zuchu! — pieszczotliwie rzekła matka i pocałowała jedynaka w białe czoło.
W tydzień po téj rozmowie, Alexander, przyjechawszy do X. na nabożeństwo, po zwykłém zobaczeniu się z kolegami na sali, zajął swe stanowisko przed bramą kościoła. Wszystkie panie z sąsiedztwa przybyły, bo dzień był pogodny, a niedziela uroczysta. Alexander stał ciągle i patrzył na plac, czekając jeszcze czyjegoś przybycia. Uderzono w dzwony, plac i cmentarz opróżnił się, a napełnił się kościoł, msza doszła do połowy, a młodzieniec przechadzał się ciągle przed furtką cmentarza, stawał niekiedy i z zamyśleniem grzebał laseczką w trawie. Nabożeństwo skończyło się. Alexander odjechał zły i zamyślony: Wincunia wcale nie przyjechała do kościoła. Wiedział przecie o tém, że nie była chorą, bo spotkał Topolskiego, który po nabożeństwie wesoło rozmawiał z proboszczem i sąsiadami. Byłoż-by tak, gdyby jego narzeczona źle się miała? Nie, a więc czemuż nie przybyła?
Przy obiedzie nie miał zwykłego apetytu, wstawszy od stołu kazał założyć do najtyczanki swoje cztery karosze, ubrał się najstaranniéj, jak mógł, zamiast szafirowego wziął dla rozmaitości liliowy krawat, spiął go koralową szpilką, naciągnął na ręce świeżutkie rękawiczki i pojechał do Niemenki.
Ale powrócił prędko, bo w parę godzin i zły bardzo. Przed gankiem wyłajał furmana za to, że jeden z koni okrył się pianą od prędkiéj jazdy, a potém zamknął się w swoim pokoju, nie widząc się wcale z rodzicami, choć pora była wczesna.
Wincunia nie ukazała się wcale w bawialnym pokoju w czasie jego odwiedzin w Niemence; ciotka jéj tylko wyszła naprzeciw gościa, przyjęła go bardzo uprzejmie, a o synowicy powiedziała, iż jest cierpiącą i od rana nie opuszcza swego pokoju. Alexander wiedział, że to nieprawda, bo, zbliżając się do Niemenki, widział po-przez płot i drzewa, jak Wincunia szła aleją ogrodu z bukietem polnych kwiatów w ręku, a za nią leciało, jak zwykle, kilka gołębi. Widział także, jak na odgłos turkotu kół nagle stanęła, spojrzała przez szparę w ostrokole i pomknęła ku domowi, jak błyskawica, tak, że tylko różowa sukienka mignęła parę razy między drzewami i zniknęła za ścianą domu. Alexander pomyślał wtedy, że Wincunia, widząc albo przeczuwając, iż to on jedzie, pobiegła przygładzić włosy, albo poprawić suknią, i uśmiechnął się z zadowoleniem, muskając wąsika. Ale gdy nie wyszła wcale do bawialnego pokoju, aby go wspólnie z ciotką przyjąć, przekonał się, że ładna dziewczyna schowała się przed nim. Zły był wtedy, zawiedziony, rozdrażniony i dał-by, Bóg wié, co, żeby ją choć na chwilkę ujrzéć. Zdawało mu się, że ją kocha szalenie, że za nią przepada, odkąd jéj widziéć nie może.
Wróciwszy do domu, chodził po swoim pokoju ze zmarszczonemi brwiami i rumieńcem rozdrażnienia na twarzy. Nagle uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
— Mój Boże! jakiż ja jestem nierozsądny! Martwię się tém, czém cieszyć się powinienem! Schowała się przede mną? a więc to wyśmienite! Snać nie jestem jéj obojętnym, i albo musi mię bardzo nie lubić, albo lubić więcéj, niżby chciała. Nie lubić nie ma powodu... no... i nie może (musnął wąsika), a więc znak niezawodny, że się jéj podobałem, a ponieważ jest zaręczoną, walczy z sobą i chce o mnie zapomniéć. To jasne jak na dłoni!
Rozpogodził twarz i chodził po pokoju, uśmiechając się do siebie.
— Tak, tak — rzekł — dla tego-to i do kościoła nie przyjechała, żeby mię nie zobaczyć! No, ale teraz na mnie koléj! cały miesiąc nie pojadę, ani do kościoła, ani do Niemenki. Jak bardzo zatęskni, wtedy nie schowa się już przede mną. Będzie to strategia, jak mówi pani Karliczowa!
Śród takich rozmyślań chodził długo po pokoju, uśmiechał się i motał coś sobie na jasny wąsik.
Nazajutrz pojechał do X. i dwa dni nie wrócił do domu; fama niosła, że w tym czasie zgrał się strasznie w bilard na sali. Ale za to potém trzy tygodnie ani krokiem z domu nie ruszył, nie chodził nawet polować na wrony, ale siedział w swoim pokoju i ciągle koło czegoś majstrował. Ojciec nadziwić się nie mógł téj zmianie i coraz weseléj poglądał na syna. Pani Snopińska, wszedłszy raz do jego pokoju, zobaczyła na stole śliczny koszyczek do kwiatów, świeżutko upleciony z farbowanéj łozy, a bardzo zręcznie i misternie zrobiony. Na tokarni stał również inny, ładnie utoczony, z orzechowego drzewa.
— Dla kogo to wszystko zrobiłeś, Olesiu? — spytała Snopińska.
— To sekret, moja mamo — odpowiedział Alexander.
— Ależ koszyczek, to prawdziwie bardzo ładny! jak ty to wszystko umiész zrobić, Olutku!
— Ja, moja mamo, wszystko umiem, kiedy chcę — odpowiedział syn, kończąc oplatać koszyczek różową łozą; — to téż pan Andrzéj mówił mi parę razy, że dobrze-by było, gdybym został rzemieślnikiem.
Rozśmiał się na całe gardło. Snopińska klasnęła w dłonie z przerażeniem:
— Rzemieślnikiem? — zawołała — Jezus Marya! tyś przecie szlachcic, na co to tobie?
— Ażebym pracował — z udaną powagą rzekł młodzieniec.
— Pracował nad rzemiosłem? albo ty chłop jaki, czy mieszczańskie dziecko? Panie odpuść! ten pan Andrzéj, to godny człowiek i wielki nasz dobrodziéj, ale téż dziwak czasem! Oleś rzemieślnikiem! z takiém wychowaniem i układem! Boże zmiłuj się, jakież to głupstwo!
Wyszła rozdąsana, brząkając kluczami, a Oleś, skończywszy oplatanie koszyczka, nalał sobie kielich wina z butelki, która stała zawsze na jego stoliku, pociągnął haust potężny, upadł na łóżko twarzą do góry i po chwili chrapał, aż się rozlegało.
Wszystko zresztą szło w Adampolu zwykłym trybem. Pan Andrzéj pojechał na swoję exkursyą w Białowiezką puszczę i miał wrócić aż w końcu Lipca, pan Jerzy gospodarował i był w dobrym humorze, bo i syn w domu siedział, i sianożęcie dobrze poszło, pani Jerzowa gospodarowała także i także była w dobrym humorze, bo indyczęta w wielkiéj mnogości i bardzo pomyślnie się wylęgły.
Ale w X., młodzież, stacyonując każdéj niedzieli przed sztachetami kościoła, szeptała między sobą: „w tém coś jest!“ bo przez dwie niedziele, ani Alexander, ani Wincunia, nie ukazali się wcale.
Na trzecią dopiéro niedzielę zajechała przed cmentarz bryczka pani Niemeńskiéj, a z niéj wyskoczyła żwawo Wincunia i wesoło cóś zagadała do Bolesława, który jéj wysiadać pomagał. Zmierzając za ciotką ku furtce cmentarza, rzuciła przelotne spojrzenie na miejsce, na którém zwykle stawał Alexander, a gdy go tam nie zobaczyła, zarumieniła się i przyśpieszyła kroku. Z kościoła wyszła już nieco bledsza, niż była, i przynaglała ciotkę do odjazdu.
Kiedy siadała na bryczkę, któś z młodzieży szepnął:
— Coraz ładniejsza!
— Ale posmutniała — odpowiedział inny. W istocie wyglądała smutno.
Na następną niedzielę przyjechała znowu, lecz Alexandra jeszcze nie było. Tym razem uważano, że młoda dziewczyna, przechodząc przez cmentarz po nabożeństwie, była jeszcze smutniejszą, niż przed tygodniem. Ktoś znajomy przemówił do niéj, odpowiedziała z uśmiechem, ale z widoczną trudnością.
Téj saméj niedzieli po obiedzie na dziedzińcu w Niemence rozległ się turkot kół. Pani Niemeńska chodziła po alei, odmawiając nie dokończony w kościele różaniec, a Wincunia stała między klombami, trzymając w ręku kilka zerwanych do bukietu kwiatów. Para jéj nieodstępnych gołębi krążyła nad jéj głową. Gdy posłyszała turkot pod gankiem, purpurowy rumieniec wytrysnął na jéj twarz i kwiaty z rąk wypadły.
Przybyły Alexander przebiegł puste pokoje, domyślając się, że panie domu muszą być w ogrodzie. Stanął w drzwiach otwartych i ujrzał, o kilkanaście kroków od ganku, stojącą Wincunią z kwiatami u stóp, z rękoma obwisłemi na suknią i szkarłatem na twarzy.
Rumieniec i zmieszanie dziewczyny musiały mu wiele powiedziéć, a objawienie to wstrząsnęło snać zarazem i jego wrażliwém sercem, bo on, tak śmiały zawsze, zmieszał się także i przez chwilę nie mógł kroku na przód postąpić. Tak stali oboje kilka sekund, patrząc na siebie z przyśpieszoném serc biciem.
Młodzieniec piérwszy postąpił na przód.
— Dobry wieczór pani! — rzekł zniżonym nieco od wzruszenia głosem — przyjeżdżam niespodzianie; może to pani przykrość sprawia?
I spojrzał głęboko w oczy Wincuni.
— Przykrość? o nie, pan tak dawno nie byłeś u nas — odrzekła cicho, spuszczając spojrzenie.
Smętne i radośne uczucia, zapewne mimo woli dziewczyny, zabrzmiały w tym wyrazie: tak dawno! Można w nim było usłyszéć, smutne: „tęskniłam!” i radośne: „dobrze mi w téj chwili!” Alexander posłyszał to wszystko, bo oczy miał wpatrzone w jéj twarz, a uszy w jéj głos wsłuchane. Pochwycił jéj rękę i poniósł ją do ust, które drżały.
Lekki wykrzyk wydarł się z ust Wincuni; był w nim przestrach, zdziwienie, radość i boleść.
Wyrwała rękę, cała drżąca, i zawołała:
— Pójdę po ciocię!
Z temi słowami poskoczyła przez klomby, różowa sukienka mignęła za krzewami i zniknęła w alei.
Tym razem młody człowiek bawił w Niemence do późnego wieczora. Towarzystwo składało się tylko z trzech osób, gdyż Bolesław był nieobecny.
Dnia tego ktoś z sąsiednich obywateli zawezwał do siebie najbieglejszych w okolicy gospodarzy, dla wspólnego obejrzenia nowo sprowadzonéj żniwiarki i narady, jak jéj używać należy. Bolesław, znany ze swych agronomicznych wiadomości, najpiérwéj został zaproszony i chętnie pojechał na tę sesyą, tak żywo obchodzącą rolnictwo miejscowe.
Alexander tedy był dnia tego jedynym gościem w Niemence. Młodzieńcza, błyszcząca, wykwintna osobistość jego jaśniała w całym blasku, śród skromnego mieszkania i przed oczyma dwóch kobiet, przyzwyczajonych do widywania ludzi prostych, cichych wieśniaków, którzy umieli im prawić tylko o gospodarstwie.
— Kompletnie salonowy kawaler! — mówiła do siebie pani Niemeńska, wychodząc z bawialnego pokoju dla zarządzenia herbatą, a Alexander, zostawszy sam na sam z Wincunią, ozwał się po chwili wymownego milczenia:
— Pani lubisz kwiaty i masz ich mnóztwo, a jednak w Niemence jest kwiat jeden... kwiat cudowny, przy którym wszystkie gasną...
Znaczenie słów tych tłómaczył wyraz oczu młodzieńca.
Wincunia twarz odwróciła i spojrzała przez otwarte okno.
— Czy widzisz pan, jak pięknie słońce zachodzi? — rzekła, pokazując ognisty pas obłoków, za który zataczała się zwolna tarcza słoneczna.
— Jakże to piękny widok! — z uniesieniem zawołał Alexander — nigdy obraz zachodzącego słońca nie wydawał mi się tak pięknym, jak dziś... jak tutaj... Bo téż tu wszystko piękne, to raj istny! Nie dziw, że mieszkają w nim aniołowie!
Pani Niemeńska wróciła, a młodzieniec skierował rozmowę na tor wielce pochlebiający gospodyni, bo zaczął wychwalać całe urządzenie Niemenki, dom, ogród, położenie dworku, i skończył na zapewnieniu, że, lubo wiele miejsc zwiedzał i mnóztwo pięknych rzeczy widział na świecie, nic nigdy równie pięknego, uroczego i poetycznego, jak Niemenka, nie napotykał.
Potém śpiewał trochę przy fortepianie, potém znowu opowiadał o Warszawie i Kowieńskich stronach, w których urodził się i wzrósł. Wrażenie, jakie nań wywierała obecność Wincuni, dodawało mu wymowy, wodzony zaś spryt i pewna poezya, wiążąca się koniecznie z najpiérwszą młodością, czyniły rozmowę jego niezmiernie miłą i zajmującą dla dwóch kobiet, które pędziły życie bardzo ciche i nie widziały nic, oprócz bardzo ograniczonego i ciasnego rodzinnego kątka.
Wincunia coraz bardziéj ożywiała się, oczy jéj błyskały, gwarzyła z Alexandrem i śmiała się wesoło.
Kiedy w połowie wieczoru pani Niemeńska wyszła znowu z bawialnego pokoju, dla dania rozporządzeń o wieczerzy, mówiła do siebie:
— Śliczna z nich para! jakby stworzeni dla siebie. — Westchnęła po cichu i dodała:
— Szkoda!
A Alexander, w chwili nowego sam na sam z Wincunią, wyjął z bukietu, stojącego na stole, kwiat jakiś i rzekł:
— Panno Wincento! co pani życzy temu kwiatkowi?
Wincunia pomyślała chwilkę i odrzekła:
— Aby był bardzo i zupełnie szczęśliwym!
— Nie będzie nim! — rzekł porywczo młodzieniec i kwiat z gestem żalu odrzucił.
— Dla czego? — nieśmiało spytała dziewczyna.
— Alboż kwiat może być szczęśliwym bez słońca? — wymówił zwolna Alexander, patrząc jéj w oczy.
— A dla czegoż miałby żyć bez słońca? — spytało dziewczę, wzrok spuszczając.
— Bo słońce jego nie dla niego świeci — odpowiedział młodzieniec i westchnął głęboko.
Wincunia milczała przez chwilę, potém rzekła z lekkiém wahaniem:
— Może go jaka piękna gwiazda pocieszy!
— O nie — zawołał Alexander, zrywając się z krzesła; — jego nic nie pocieszy! on bez słońca swego zwiędnie i skona!
Rozmowa ta wydała-by się obojętnym słuchaczom prostą igraszką słów, ale miała ona widać głębokie znaczenie dla dwojga młodych ludzi, bo umilkli nagle i obojga ich twarze powlokły się wyrazem wzruszenia.
Po odjeździe Alexandra, Wincunia nie była już tak smutna i blada, jak po piérwszéj jego bytności, owszem, ogarnęła ją jakaś gorączkowa wesołość. Biegała po pokoju, upędzając się za kotkiem faworytem, porwała przechodzącą sługę i wykręciła się z nią walca, odebrała kluczyki z rąk ciotki, pobiegła do śpiżarni, aby wydać jutrzejszą prowizyą dla czeladzi, i wróciła do pokoju, śpiewając i w podskokach. Ale nagle usiadła przy otwartém oknie, umilkła, oparła czoło na dłoni i tak zamyśliła się, że pani Niemeńska, po odmówieniu długich pacierzy, musiała jéj przypominać, że pora już do snu się położyć. Zbudzona głosem ciotki, powstała z wolna, poszła automatycznym krokiem do swojéj sypialni, i znowu długo, długo w noc światełko, błyskające w jéj oknie, było jedyną oznaką życia w głęboko uśpionym dworku.
Przed obrazem Najświętszéj Panny Ostrobramskiéj, zawieszonym nad jéj łóżkiem, Wincunia modliła się przez całą prawie krótką noc letnią, a gorące i smutne musiały być jéj modły, bo kiedy-niekiedy łza spływała z jéj oczu po zrumienionéj i pochylonéj pokornie twarzy.
Alexander zaś, nazajutrz po swéj bytności w Niemence, następującą prowadził rozmowę ze swym służącym, Pawełkiem, pełniącym u niego obowiązki furmana i zarazem lokaja:
— Pawełku, czy wiész o tém, że w X. jest oranżerya hrabiny?
— Wiem, paniczu — odpowiedział chłopak, ustrojony w parodyą liberyi, za którą serdecznie gniewał się pan Jerzy, ale w którą Alexander ubierał swego sługę.
— Oto więc masz pieniądze, siadaj na konia i leć co żywo do X. Pójdź tam do ogrodnika hrabiny i kup u niego bukiet z najpiękniejszych, jakie tylko są, kwiatów. Powinieneś być z powrotem przed dwunastą, a jak się dobrze sprawisz, to dostaniesz na piwo.
Po chwili, Pawełek, na pstrokatym fornalskim koniu, jak strzała pomknął się ze dworu. Ujrzał go tak pędzącego wracający z sianożęci pan Jerzy.
— Gdzie go licho tak pędzi? — rzekł do siebie, a przystanąwszy, zawołał głośno:
— Héj! nie galopuj tak! zepsujesz konia!
— Panicz posyła! — odkrzyknął Pawełek, nie zwalniając biegu, i popędził daléj.
Pan Jerzy wzruszył ramionami i zafrasowany wrócił do domu.
Tego samego dnia nad wieczór, Pawełek, na tym samym pstrokatym koniu, pędził ku Niemence. W ręku trzymał z daleka od siebie cóś starannie owiniętego w papier. Wjechał na dziedziniec dworku, zsiadł z konia i zbliżył się do ganku, na którym stała Wincunia.
— Panicz z Adampola przysyła to panience — rzekł, kłaniając się i oddając przedmiot, owinięty w papier.
Wincunia zarumieniła się i zawahała. Chciała cóś wyrzec, cofnęła się nawet o parę kroków, ale ciekawość, wzruszenie, radość, odbiły się na jéj wyrazistéj, ruchliwéj twarzy i wyciągnęła po posyłkę drżącą trochę rękę. Rozwinęła papier i ujrzała śliczny koszyczek, upleciony z farbowanéj łozy, a w nim bukiet pięknych oranżeryjnych kwiatów.
— Ach, mój Boże! jakież przecudne kwiaty! — zawołała i wbiegła do pokoju, wołając ciotki. Ale pani Niemeńska wyszła była z domu dla obejrzenia gospodarstwa, i Wincunia, nie znalazłszy jéj w pokojach, wbiegła do swojéj sypialni, postawiła kosz z kwiatami na stole i, cała pogrążona w swém lubownictwie, przejęta rozkoszą widzenia rzadkich a pięknych roślin, poczęła wyjmować je z koszyczka i rozkładać na stole. Wspaniałe kamelie ponsowe i białe wzrok jéj zachwycały, heliotrop rozlewał delikatną woń po całym pokoju, drobne aksamitne bratki wypadały z jéj drżących palców, osypywały piersi i czepiały się do rękawów. Nagle, z pomiędzy dwóch kamelii, wysunęła się i upadła na stół malutka kartka białego papieru. Wincunia machinalnie prawie rzuciła na nią spojrzenie i wyczytała drobnemi literami wypisane wyrazy: „Je vous aime”.
Młoda dziewczyna nie umiała po francuzku; ale ten wyraz tak pospolity, tak często powtarzany śród polskiéj nawet mowy, zrozumiała. Odskoczyła od stołu, a w oczach jéj zaćmić się musiało, bo oparła się plecami o ścianę i rękę przesunęła po czole. Po chwili pochwyciła kartkę i wpatrzyła się w wyrazy czarowne, a jakby w nich zawierał się jakiś tajemniczy, niewidzialny płomień, twarz jéj nabierała coraz gorętszéj, szkarłatnéj barwy, oczy mgliły się, promieniły i nagle wytrysnął z nich potok łez rzęsistych.
Niejedna zapewne panna, wykwintnie wychowana i starannie nauczona wszelkich towarzyskich prawideł i konwenansów, poczuła-by urazę na widok wsuniętéj między kwiaty kartki młodzieńca, i krok jego poczytała-by za zuchwały, nierozważny, nieledwie ironiczny. Ale Wincunia była dzieckiem wioski, prostém, naiwném, czułém i żywém. Nigdy dotąd nie obrażała się na nikogo, i nie przychodziło jéj nawet na myśl, aby za dobre lub czułe słowo można się było rozgniewać.
Wyrazy, nakreślone przez Alexandra, wstrząsnęły silnie wrażliwą jéj naturą, rozbudziły i rozpłomieniły wszystkie poczucia, które w niéj dotąd tlały, taiły się i walczyły, a łzy, płynące po jéj twarzy, nie były oznaką obrazy lub żalu, ale wybuchem wezbranego serca, które tak biło, tak biło mocno, że aż się zlekka podnosiła różowa sukienka.
Czy kartka papieru umyślnie włożona była pomiędzy kwiaty, lub czy tam znalazła się wypadkiem? i dla czego Alexander dla napisania wyrazów, wprawiających w zachwyt serca, użył obcego języka? Na te pytania mógłby odpowiedziéć ten, ktoby widział młodego Snopińskiego przed kilku miesiącami w domu pani Karliczowéj. Światowa i śród wiejskich nudów szukająca rozrywek, kobieta, siedziała wówczas przy stole, otoczonym kilku poufnemi jéj osobami, między któremi był Alexander. Na stole, przeznaczone do jakiéjś gry towarzyskiéj, leżały ołówek i ćwiartki papieru. Zalotna wdówka ujęła niedbale ołówek i nakreśliła nim od niechcenia: je vous aime. Oczy jéj utkwione były w owéj chwili w twarz Alexandra. Młodzieniec zobaczył to, pochwycił kartkę, przeczytał, zrozumiał i nieznacznie dla wszystkich, ale widzialnie dla pani domu, wsunął do kieszeni ćwiartkę papieru. Kiedy posyłał kwiaty Wincuni i napełniony niemi koszyczek własnéj jego roboty stał już przed nim na stole, wyjął z archiwum różnych pamiątek kartkę pani Karliczowéj i, wiernie skopiowawszy wyrazy, napisane przez nią na kawałku papieru, wsunął go pomiędzy dwie kamelie. Pisząc, mówił do siebie:
— Topolski nie umié po francuzku, otóż Wincunia będzie myślała, że ja umiem. A jest to przecie wyższość nie lada!
— A może i ona nie zrozumié? — spytał siebie po chwili.
— Taki prosty wyraz! musi go zrozumiéć, a jeśli nie zrozumié, przeczuje, co on znaczy!
Tak się i stało. Wincunia wpół zrozumiała, wpół przeczuła znaczenie czarownego wyrazu i, ochłonąwszy nieco ze wzruszenia, włożyła kartkę do jedwabnego woreczka, w którym nosiła na szyi szkaplerz i święcony medalik. Chciała zrazu ją podrzéć, ale gdy palce jéj dotykały się w tym celu do papieru, usta szeptały: nie mogę! i powiedziawszy sobie w końcu: „jutro ją spalę”, schowała kartkę razem ze świętościami.
Tego samego dnia Bolesław, przyszedłszy do Niemenki, zobaczył stojący w bawialnym pokoju na stole kosz z kwiatami.
— Jakież ładne kwiaty! — rzekł — zkąd pani je ma, panno Wincento?
Wincunia patrzyła przez okno i nie słyszała, czy udała, że nie słyszy zapytania. Pani Niemeńska odrzekła za nią:
— To pan Snopiński przysłał dziś dla Wincuni; ale wystaw pan sobie, posłaniec mówił, że ten koszyczek jest własnéj roboty pana Alexandra.
Bolesław uśmiechnął się. W uśmiechu tym nie było ani podejrzenia, ani zazdrości. Sam prawy i prostych obyczajów, nie przypuszczał snać w nikim wstecznych myśli i podstępnych zamiarów, a uważał za bardzo naturalne, że każdy, kto poznał jego narzeczoną, lubił ją i przysłużyć się jéj pragnął. On sam gotów był oddać życie w jéj obronie i dla jéj dobra najcięższą spełnić pracę, jakżeby więc mógł się dziwić, że któś ofiarował jéj kwiaty?
— Jaki to jednak zdolny chłopak z tego Snopińskiego — rzekł, oglądając arcydzieło koszykarskiéj sztuki; — wrodzony spryt i pojętność malują się na jego twarzy, a i do mechanicznych robót wyraźne ma zdolności. Szkoda, że to wszystko marnuje się w próżniaczém i bezcelowém życiu!
Wincunia nie słyszała ostatnich słów narzeczonego, bo gdy tylko zaczął mówić o Alexandrze, prędko wyszła z pokoju; ale pani Niemeńska zaczęła bronić pięknego, światowego, jak mówiła, młodzieńca z takim zapałem, że aż Bolesław zaśmiał się i rzekł:
— Uważam, że pan Alexander zyskał sobie wielką łaskę u pani.
— Bo téż trudno widziéć podobnie ślicznego i miłego kawalera! — odrzekła żywo staruszka.
— Zgoda więc — rzekł z uśmiechem Bolesław — już nigdy nie będę mówił źle o pani faworycie, chociaż, Bogiem a prawdą, wiele mu zarzucić można, a więcéj jeszcze rodzicom, którzy nim tak błędnie pokierowali!
Upłynęło znowu trzy tygodnie, a Alexander nie przyjechał ni razu do Niemenki. Tak mu widać kazała wzięta ku pomocy strategia. Wincunia smutniała i mizerniała widocznie, niekiedy odzyskiwała jeszcze dawniejszą wesołość, ale były to krótkie chwile, ciągle zaś albo siadywała w swoim pokoju milcząca i blada, z robótką w ręku, więcéj dumając, niż szyjąc, albo wynajdywała sobie jakie ruchliwe gospodarskie zajęcie i pogrążała się w niém z gorączkową pilnością, niby chcąc zapomniéć o myśli, nurtującéj jéj głowę i trującéj spokojność.
Tymczasem po wsiach pełném życiem wrzały gospodarskie prace. Czerwiec miał się ku końcowi, śpiew słowików cichł po gajach. Za to na łąkach wesoło dźwięczały żelaza kosarzy, ścinające bujnie porosłą trawę, po zagonach rozsiadały się gwarne gromady kobiet, pielących len i pszenicę, pługi gęsto przesuwały się po łanach, orząc ziemię pod zasiew jesienny, bo żyto wypływało już w kłosy i rolnik tuż, tuż przed sobą widział chwilę, w któréj po zdjęciu zboża nową siejbę rozpocząć będzie pora.
Bolesław był bardzo zajęty. Gospodarował w Topolinie i Niemence, a oba folwarki, lubo niewielkie, były tak dostatnio i postępowo zagospodarzone, że, w letniéj mianowicie porze, wymagały tyle niemal trudu i zachodów, ile ich wymagają obszerne, ale opieszale i wedle staréj rutyny urządzane, dobra. Od wczesnego ranka na koniu, Bolesław przebiegał pola i łąki, witał pracujących ludzi starém pozdrowieniem: pomagaj Boże! a oni odpowiadali mu wesołym chórem: dziękujemy panoczku! a gdy, wydawszy rozporządzenia i przejrzawszy roboty, odjeżdżał, oglądali się za nim życzliwie i pilnie brali się do pracy, bo lubili łagodnego choć sprawiedliwego gospodarza i wiedzieli, że odbiorą od niego rzetelną i rychłą zapłatę.
Każdego wieczora około zachodu słońca dziedziniec Topoliński roił się ludźmi, brzmiał gwarem, turkotem i ruchem. Parokonne wozy, naładowane sianem, wjeżdżały przez bramę w podwórze, gromady kosarzy stawały przed gankiem domu, a nad ich głowami brzęczały ostre kosy; wieśniaczki, w czerwonych chustach na głowach lub z polnemi makami we włosach, nadchodziły tuż za kosarzami, gwarem rozmów i donośnych śmiechów głusząc rozhowor mężczyzn; przy studni piło wodę z koryta niewielkie stado rasowego bydła, żóraw z wielkiém wiadrem pochylał się co chwila i podnosił się znowu wysoko z przeciągłém skrzypieniem; za dworem na blizkiém pastwisku rżały pasące się konie, a ryk bydła odpowiadał im z dziedzińca. Wszystko to ogarnięte było świeżą i silną wonią siana, a wysoko na wyniosłéj lipie, wyglądającéj nad stodołą, stał na jednéj nodze bocian i klekotał co siły ku bocianicy, która, u stóp jego siedząc w gnieździe, kładła pokarm w dziobki piskląt, wysuwających się z pomiędzy zębów brony, podtrzymującéj gniazdo.
Wtedy i Bolesław wracał z pola, oddawał wierzchowca służącemu i siadał na ganku, a wkoło niego zbierali się robotnicy i robotnice. Do dźwięku kos dołączał się po chwili dźwięk drobnéj monety, rzetelny gospodarz wypłacał każdemu należny mu za pracę pieniądz, rozprawiał z kosarzami o pogodzie i zbiorach, wypytywał kobiety o dzieci ich i gospodarstwo, dawał jednym rady, innym napomnienia, umawiał się o cenę jutrzejszéj pracy, naznaczał każdemu miejsce i robotę, a gdy już wszystko było skończone, mówił uprzejmie: teraz, dzieci, idźcie z Bogiem, dobranoc wam! — Wtedy dziedziniec rozbrzmiewał gwarném pozdrowieniem: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! i chłopi, pokłoniwszy się przed gospodarzem, rozchodzili się powoli; wkrótce z oddali tylko dochodziły odgłosy ich rozmów, albo w cichém powietrzu zabrzmiała przeciągła pieśń ludowa, jękiem niby unosiła się przez chwilę nad ziemią i milkła, stłumiona z innéj kędyś strony odzywającym się rozgłośnym chichotem. Echa polne porywały, i żałośną nutę pieśni, i wesołą gammę śmiechu, wiązały je w odgłos z radości i smutku spleciony, niosły go po polach, aż odbiły się o ścianę gaju i konały nad strzechą Topolińskiego dworku.
Bolesław siedział na ganku, znużony całodzienną pracą, ale z twarzą pogodną i okiem spokojnie spoglądającém na ten świat Boży, którego uciechy i zadania tak dobrze zrozumiał i spełniał. Coraz uroczystsza cisza obejmowała dworek: za bramą po polach rozkładały się mgły, przejrzyste i białe jak jeziora, w głębi gaju odzywał się niewyraźny szelest, niby piérwsze senne marzenie usypiających w łonie jego istot, a gwiazdy jedna po drugiéj występowały na coraz ciemniejszém sklepieniu nieba, niby złociste duchy, wyzywające siebie z innych światów, dla przyświecania ogarniętéj nocną pomroką ziemi.
I cicho było w wiejskiéj ustroni, jak gdyby ją anioł otulił skrzydłami i oddzielił od gwarów i zamętów świata, jak gdyby sam Bóg położył na niéj błogosławiący palec i spokojem, ozdobionym pięknością, powlókł schronienie pracowitego człowieka.
Im głębsze cienie zsuwały się na ziemię, tém większa jasność spływała na oblicze Bolesława. Pogoda ducha, znającego siebie i drogi swoje, spoczywała na jego czole, a w oczach, przebiegających po szeroko bielejącéj mgłami przestrzeni pól, była spokojna, przezroczysta myśl sprawiedliwego.
Po długiéj chwili cichego rozmyślania i modlitewnego niemal skupienia ducha, powstawał Bolesław, i, boczną furtką dziedzińca wszedłszy w gęstwinę gaju, dążył do Niemenki. Znajdował najczęściéj Wincunią i panią Niemeńską, siedzące na ganku i oczekujące jego przybycia. Twarz dziewczyny, jak biała róża, jaśniała śród zmroku, otoczona splotem światłych warkoczy. Bolesław siadał przy narzeczonéj i gwarzyli we troje o różnych codziennych sprawach i zajściach. Minął już jednak czas, w którym Wincunia była duszą, dowcipem, śmiechem i weselem takich pogadanek. Teraz odzywała się rzadko, a jeśli zaśmiała się kiedy, śmiech jéj drżał zawsze fałszywą jakąś nutą i nagle urywał się, jakby stłumiony przykrą jakąś myślą lub uczuciem. Najczęściéj, po kilku minutach rozmowy z narzeczonym, opuszczała ganek i wkrótce z głębi domu odzywały się tony fortepianu, śpiewające pod jéj palcami proste, ale dziwnie smutne pieśni. Wtedy Bolesław opuszczał téż panią Niemeńską i szedł do narzeczonéj, jakby go do niéj nieprzeparta jakaś ciągnęła siła. W słabo oświetlonym małą lampą pokoju, stawał naprzeciw niéj grającéj i wypatrywał się w twarz dziewczyny, która codzień bledszą była i zaczynała nabierać wyrazu przejmującéj boleści. Niekiedy zbliżał się do niéj i, biorąc jéj ręce, pytał z niepokojem:
— Wincuniu, czego ty taka smutna i grasz tak smutno? Czego ty taka blada i zadumana?
Dziewczyna nie odpowiadała i siliła się na uśmiech, ale patrzyła na niego takiemi dobremi i smętnemi zarazem oczyma, że porywał ją w ramiona, całował jéj lniane włosy i zapominał o wszystkiém na świecie. Ona wyrywała się niekiedy z jego objęcia, i ze śmiechem, w którym łzy drżały, uciekała do ciotki. Czasem jednak, niby z przyzwyczajenia, powziętego od dzieciństwa, opierała czoło na jego piersi i stała nieporuszona, jak gdyby szukała u niego siły i obrony, jak gdyby na jego męzkiéj szlachetnéj piersi utulić i uspokoić chciała głowę swą, męczoną jakąś palącą, niespokojną myślą.
W dzień widywali się rzadko. Czasem tylko Bolesław, przebiegając konno około dworku Niemenki, zobaczył Wincunią, chodzącą z kluczami po dziedzińcu, lub karmiącą swoje ptaki. Zatrzymywał wtedy konia przy ostrokole i z daleka przesyłał jéj „dzień dobry”. Dawniéj, w podobnych razach, dziewczyna podbiegała zawsze pod płot dziedzińca i rozmawiała kilka chwil z narzeczonym; teraz czyniła to bardzo rzadko, a najczęściéj odpowiadała mu tylko skinieniem głowy i znikała między zielenią ogrodu. Bolesław ścigał wzrokiem różową sukienkę, dopóki mu całkiem nie zniknęła z oczu i odjeżdżał, ale już wolniéj niż wprzódy, i smutek jakiś nieokreślony przesuwał się po jego twarzy.
Smutek ten zaczął wreszcie coraz częściéj na niéj gościć, chwilami po czole jego przebiegały chmury niepokoju, jak posępne zwiastuny nieszczęścia. Zdawało się, że bladość, która pokrywała tak świeże niedawno lice jego narzeczonéj, boleśnie raziła mu oczy, bo zachodziły one niekiedy mgłą wilgotną; często, po powrocie z Niemenki, całemi godzinami chodził po pokoju i mówił do siebie:
— Co jéj jest! co jéj jest! czy chora? czy jéj czego braknie!
Ani razu nie zapytał siebie:
— Może ona mię nie kocha?
Myśl ta daleką była od niego. Jak groźne widmo stała ona ukryta w kątku jego ustroni, ale dotknąć go nie śmiała jeszcze, powstrzymywana głęboką wiarą, jaką długie lata spędzone z Wincunią wyrobiły w jego sercu.
On siebie i ją uważał za cóś tak nierozłącznego, za cóś tak ściśle spojonego mocą przyzwyczajeń, ofiar, wspomnień i nadziei, że nie postało mu w myśli, aby ktoś trzeci, ktoś obcy mógł stanąć między nimi i rozłączyć ich serca. Mógłże ktokolwiek ukochać ją tak, jak on ją ukochał? Mógłże ktokolwiek otoczyć ją tak ojcowską, troskliwą, energiczną opieką, jaką on ją przez lat tyle otaczał? Czyliż nie on otworzył na świat oczy jéj ducha? czyliż nie on skąpał jéj piękne czoło w światłości wiedzy? Kapłan ją ochrzcił potokiem poświęconéj wody, a on zdrojem oświaty; on ją jak kwiat wypielęgnował, wypieścił, ciepłem i światłem otoczył, i wzrastającą, rozkwitającą, pijącą poezyą życia, widział obok siebie. Ona była echem, które mu przynosiło wspomnienia lat młodzieńczych, gdy do Niemenki prowadził chwiejne kroki swego starego ojca, a ona, drobna wówczas dziecina, wybiegała naprzeciw niemu i zawisała u jego szyi. Patrząc na nią, witał pamięcią owe długie zimowe wieczory, w których, przy świetle lampy, młodziuchna dzieweczka, z rozpuszczonym srebrzystym warkoczem, siedziała obok niego, a on przelewał w nią uczucia wiary i miłości, które w jego własnéj gorzały piersi, i myśl jéj zdumioną a zachwyconą prowadził od drobnego kwiatka i robaczka, aż do tych wielkich mężów olbrzymów, którzy, śród długiego ciągu dziejów ojczystych, jaśnieją niby gwiazdy nieśmiertelne. A potém, jak z niego na nią przelała się oświata, tak z niéj na niego trysnął zdrój miłości, męzkiéj, silnéj, przenikającéj wszystkie zakątki jego ducha i wszystkie fibry ciała. I stała się mu ona tęczą nadziei, która niby most kwiecisty usłać się miała między dotychczasowém jego istnieniem samotnika, a ową krainą rodzinnego życia, którą uważał za szczyt człowieczego szczęścia i obywatelskiéj cnoty, z któréj wychylały się ku niemu i uśmiechały różane główki drobnych istot, co go zwać będą słodkiém imieniem ojca i które on powiedzie na szerokie drogi rozumu i cnoty i nauczy składać życie i serce na ołtarz prawych czynów i wielkich miłości. I te wszystkie węzły, nadzieje, uczucie głębokie, jak dno morskie, co oplotły i spoiły go z tą białą, jasnowłosą dziewczyną, miały-by pęknąć, rozwiać się i zostawić go śród ruiny najdroższych marzeń życia, z piersią rozdartą i sercem w łzach zawodu skąpaném? I to dziecię, z piękną twarzą i takiém przejrzystém łagodném okiem, miałoż-by nie pojąć go, nie zważyć na szali przeczuć miłości jego z miłością, jaką mógł jéj dać kto inny? I miałoż-by ono odwrócić od niego swoje słodkie lice i wyciągnąć ręce do drugiego, do obcego, nieznanego, który upodoba ją może jako igraszkę chwili, jako piękne cacko, a nie jak jedyne szczęście i najwyższą nadzieję życia? Nie, to być nie mogło! nie mogło być wedle praw bozkich i ludzkich przypuszczeń, to się nawet myśli jego nigdy nie nasuwało! Długie i pełne niepokoju rozmyślania jego o narzeczonéj kończyły się zawsze przypuszczeniem, że musi ona być chorą.
Nie mylił się; Wincunia była chorą na straszną, śmiertelną nieraz chorobę bezmyślnego, instynktowego pociągu, który graniczy blizko z namiętnością, a tém gwałtowniejszy bywa, im w młodszém i bardziéj dziewiczém zamieszka sercu. Była ona chorą na tę hallucynacyą kobiecego serca, która w pięknéj twarzy mężczyzny każe widziéć piękną duszę, przecudne obrazy ukazuje tam, gdzie są zwodne tylko miraże, szych pokrywa złocistym połyskiem i błyszczy nim jak złotem prawdziwém.
Dziewice młode, czyste a nieświadome życia i strasznych jego tajemnic! jeśli poczujecie na sobie palec téj strasznéj choroby serca, wzywajcie coprędzéj Boga na pomoc i zbrójcie się w cały zasób siły, woli i rozumu, aby odeprzéć potwór nieszczęścia. Bo to, co zwiecie miłością, a co instynktem jest tylko i ślepą siłą natury... to nieszczęście, stokroć większe niekiedy, niż śmierć, bo nieszczęście całego życia, długie konanie w męczarniach zawodu i rozczarowania.
Dopóki w pięknych oczach mężczyzny, z całą świadomością i uznaniem rozumu, pięknéj nie wyczytacie duszy, nie mówcie: „kocham!” bo prędko bardzo, prędko potém zbladłe usta wasze wyszepcą: „cierpię!” Powabna postać i twarz młodzieńcza nie dadzą wam spokoju, ani szczęścia, ani siły na życie, jeśli serce mężczyzny, z którym złączycie przyszłość, będzie zimne, głowa pusta i ramię słabe. Kiedyś, kiedyś poznacie błąd swój i łzami wielkiego żalu opłaczecie zmarnowane swe istnienie, ale już będzie za późno. Wejście na jakąkolwiek drogę życia łatwe, ale odwrót trudny... niepodobny czasem, a ciężko, bardzo ciężko... za jednę chwilę szału... za krótką porę rozkosznych uniesień, długie lata przepędzać w żalu, samotności serca i myśli, w beznadziejnéj rozpaczy. Myślcie o tém, dziewice młode, i strzeżcie się choroby bezmyślnego instynktu, strzeżcie się uledz hallucynacyi serca!
Bolesław mało znał kobiet w swém życiu, nie wczytał się we wrażliwą ich serc naturę, nie wiedział, jakie tajemnice płomieni kryją się nieraz w piersi dziewiczéj, tak spokojnie oddychającéj na pozór. Narzeczoną swoję uważał za anioła czystości uczuć i myśli, i takim była ona w istocie, ale nie wiedział także o tém, że najniebezpieczniejszy jest każdy zły popęd wtedy, gdy zjawi się u bardzo młodéj i czystéj istoty, bo nie znajduje punktu oparcia, ani w rozumie, ani w doświadczeniu, i tłumiony czystością myśli, roznieca się i wzmaga młodością serca.
Bolesław ani wiedział o istnieniu chorób takich, a zmianę, dojrzaną w narzeczonéj, przypisując słabości fizycznéj, przemyśliwał nad tém, dokąd się udać po lekarzy dla niéj. Wszyscy, których znał w okolicy, byli, w jego rozumieniu, za mało biegłymi, aby im mógł powierzyć swój skarb najdroższy. Gdybyż przynajmniéj wiedział, co jéj było: czy bolała ją głowa, tak pysznie zdobna w srebrzyste włosy? czy ból gnieździł się w téj piersi, w którą on pragnął przelać wszystkie rozkosze ziemi? Daremnie pytał; ona milczała, a tylko patrzyła na niego czasem tak łagodnie i smutnie razem, że serce drżało mu z obawy i żalu.
Nie zawsze jednak Wincunia była taką. Niekiedy odzyskiwała dawniejszą wesołość, nuciła, biegała i szczebiotała, jak dawniéj, i świeże rumieńce znowu na jéj twarz wstępowały; a chociaż były to krótkie tylko błyski, po których bladła znowu i zapadała w dziwne jakieś zadumy, Bolesław jednak pocieszał się niemi, ilekroć je ujrzał, i uspokojony odchodził, mówiąc do siebie:
— Miłość moja dla niéj przesadza pozory złego. To zapewne lekka słabość, albo dziecinna zmiana humoru! To przejdzie prędko! O, gdyby już prędzéj była ciągle przy mnie, wyleczył-bym ją szczęściem i miłością!
Po takiéj myśli oddawał się pracy i znowu na czas jakiś stawał się spokojnym.
W piérwszych dniach Lipca, po długiéj niebytności, Alexander znowu zawitał do Niemenki. I tym razem Bolesław był nieobecny, bo wyjechał do powiatowego miasta, dla załatwienia jakichś spraw majątkowych. Alexander dowiedział się o tém jego wydaleniu się z okolicy od swego Pawełka, i może umyślnie wybrał dzień ten dla widzenia się z Wincunią. Zapewne sądził, że w nieobecności narzeczonego serce dziewczyny bardziéj jest bezbronne i łatwiéj przyjmie w siebie wrażenia doznane. Może téż szaraczkowy szlachcic, jak nazywał Topolskiego, imponował mu swoją powagą i rozumem, a tém sprawiał przykrość jemu, przywykłemu do królowania mocą swéj pięknéj twarzy i zgrabnéj postaci, wspomaganéj wielką dozą śmiałości. Bądź co bądź, Alexander przybył do Niemenki wtedy, gdy był pewny, że Topolskiego tam nie spotka.
Tym razem jednak nie był tak wesołym, jak wprzódy, owszem, oblókł się cały w wymowną melancholią, mówił o cierpieniach życia, o tęsknocie, o śmierci, westchnął kilka razy, siedząc obok Wincuni, w końcu powiedział, że zamierza wkrótce na zawsze opuścić okolicę. Gdy to mówił, Wincunia stała na przeciw niego, a usłyszawszy jego słowa, zbladła i oparła się ręką o poręcz krzesła.
Dojrzał bolesne wzruszenie jéj młodzieniec i, przy sposobności, rzekł do niéj z cicha:
— Muszę odjechać, aby zapomniéć... pojadę w świat, bo czuję, że jeśli dłużéj zostanę tu... blizko Niemenki... zginę i złamię sobie życie na zawsze!
Wincunia podniosła na niego wzrok zamglony wzruszeniem i — dziwna rzecz! na twarzy jego dojrzała prawdę. Młodzieniec zapalił się sam przy fajerwerku, który urządził na zapalenie serca dziewczyny. Czy zagorzał w nim ogień prawdziwéj miłości, czy tylko błędny płomyk wrażenia? ani wiedział, ani pytał siebie o to, ani chciał pomyśléć przez chwilę, co jedno, a co drugie znaczy. Opuścił Niemenkę silnie wzruszony; po powrocie do domu, długo chodził po swoim pokoju, a przed oczyma wciąż mu migotała twarz Wincuni. Stanął i trzy razy powtórzył prawie głośno:
— Kocham! kocham! kocham! śliczna, czarująca, zachwycająca dziewczyna!
Potém podniósł rękę z tryumfującym gestem i zawołał:
— O, ale i ona mną zajęta! jeszcze trochę, a Topolskiemu da harbuza!... cha, cha, cha! — Chodził znowu i znowu stanął.
— Ba! — rzekł — ale co będzie potém? i co z tego wszystkiego będzie?
Kręcił jasny wąsik i zamyślonemi oczyma patrzył w przestrzeń.
— Bałamucić jéj tak długo przecież nie mogę, a porzucić... szkoda, słowo daję! najpiękniejsza dziewczyna, jaką kiedy widziałem! Zresztą, nie jestem zupełnie pewny, czy mię kocha, a jakbym się usunął, Topolski wziąłby ją, jak swoję. O, co na to, to za nic nie pozwolę! Ale jakże zrobić? At, ożenię się i koniec, vogue la galère!
Ostatnie słowa były znowu korzyścią, odniesioną z częstego przestawania z panią Karliczową. Powabna wdówka miała zwyczaj wymawiać je w chwili puszczania się na płytkie wody swoich motylkowych miłości. Alexander podchwycił te francuzkie wyrazy i spytał, coby znaczyły. „Niech co chce będzie, a dogodzę mojéj fantazyi”, wytłómaczyła czarnooka pani.
— Ożenić się? — powtarzał Alexander — a złota swoboda? miłe kawalerskie życie? Taki-m jeszcze młody!... no, ale jakże inaczéj zrobić? Wincunia śliczna i Topolskiemu jéj nie dam! słowo daję, nie dam!
Po długiém jeszcze rozmyślaniu i chodzeniu po pokoju, Alexander zbliżył się do stolika, na którym nieustannie stała butelka z ulubionym mu rodzajem wina, podniósł rękę w górę, klasnął palcami i rzekł z determinacyą:
— Ożenię się!
Następnie jednym haustem wychylił kielich, zgasił świecę i usnął jak zabity.




IX.
Bal u dzierżawcy.

Południe zbliżało się, we dworze Adampolskim i na otaczających go polach ruch był od kilku godzin wielki; oboje państwo Jerzowie oddawna krzątali się koło gospodarstwa, a Alexander siedział jeszcze w swoim pokoju przed lusterkiem, głęboko pogrążony w wykończaniu szczegółów swéj toalety. Po wczorajszéj bytności w Niemence spał długo, i w snach musiał snać ciągle widziéć Wincunią, bo, podkręcając przed zwierciadłem jasny wąsik, przygładzając włosy, cichutko wymówił jéj imię z pół figlarnym, pół radosnym uśmiechem. Był bardzo zamyślony, chwilami zdawał się zupełnie zapominać o niedokończonéj toalecie, machinalnie patrzył na twarz swą odbitą w lusterku i, to uśmiechając się, to jakby w wewnętrznym namyśle pokręcając głową, motał sobie coś ciągle i motał na pieszczony wąsik.
Nagle brzęknęły w pokoju klucze i młody człowiek[1] ujrzał stojącą za sobą panią Snopińską. Odwrócił się i pocałował czule ją w rękę.
— Dobrze, że mama przyszła — rzekł — mam z mamą do pomówienia.
— Cóż takiego, Olutku? — spytała Snopińska, siadając naprzeciw syna.
— Myślę żenić się — odpowiedział krótko bez wszelkich preliminaryów.
Snopińska klasnęła rękoma, pół z przestrachem, pół z radością.
— Z kimże, moje dziecko? — zawołała.
— Z Wincunią Niemeńską.
— Ależ ona już zaręczona, Olutku.
— W tém i sęk, moja mamo. Że ona mną trochę już zajęta, jestem tego pewny; no, naturalnie, że i ja ją kocham, bo bez miłości pewnie-bym się nie żenił; ale ponieważ jest zaręczoną, ma skrupuły, i o to idzie, aby o nich zapomniała. Bo téż, Bogiem a prawdą, nie warto, żeby takie śliczne stworzenie robiło z siebie ofiarę dla takiego szlachciury, jak ten Topolski.
— Już to pewno, mój Olutku — rzekła po chwili namysłu Snopińska — że ty do niéj daleko lepiéj pasujesz, niż Topolski. Patrzyłam na was, jak przeszłéj niedzieli szliście razem z kościoła przez cmentarz, i myślałam sobie właśnie, że śliczna i dobrana z was para, i nie tylko ja tak myślałam, ale i inni to mówili.
Alexander z zadowoleniem pokręcił wąsika; Snopińska mówiła daléj:
— Przytém panna Niemeńska, to wcale niezła partya, ma swój folwark i, jak mówią, pięknie zagospodarzony. Tę część, która należy do jéj ciotki, ojciec odkupił-by dla ciebie i jestem pewna, że nic-by przeciw temu małżeństwu nie miał. Ale jakże zrobisz, żeby zrekuzowała narzeczonego?
— O tém właśnie chciałem pomówić z mamą, trzeba abyśmy wydali bal.
— Bal? — zawołała Snopińska, składając ręce. — Jezus, Marya! a to na co?
— Trzeba abyśmy wydali bal — powtórzył Alexander z powagą — ale to bal, co się zowie. Zrobi to na niéj wrażenie. Ja szepnę jéj do uszka, że zabawa ta na jéj cześć urządzona, blask i gwar odurzą ją i olśnią, w tańcu rozmarzy się, jak to zwykle z panienkami bywa, ja tymczasem oświadczę się i ręczę mamie, że wyjedzie ztąd tak rozkochana, iż jak na drugi dzień pojadę do Niemenki, przyrzecze mi, a Topolskiego zrekuzuje.
— Jakie to w téj twojéj głowie pomysły! — rzekła, zachwycona synem, Snopińska. — Może i masz racyą, ale jakże to będzie? Ja nigdy balu nie wydawałam; i, prawdę rzekłszy, nigdy nawet na żadnym nie byłam; nie mam więc ani wyobrażenia, jak to tam na balu być powinno.
— Niech już mama o nic się nie turbuje, ja sam wszystko biorę na siebie. Kucharzy i lokajów najmę tych, którzy mieszkają w rezydencyi hrabiny na wypadek jéj przyjazdu; oświetleniem domu i przyjęciem gości sam zarządzę. Przecież znam się na tém, bo nie na jednym balu byłem, i u pani Karliczowéj, i gdzieindziéj.
Snopińska zamyśliła się i machinalnie brząkała kluczami.
— Ależ moje dziecko — rzekła po chwili — to będzie strasznie wiele kosztować!
— Czyż mamcia żałuje pieniędzy dla mego szczęścia? — rzekł Alexander pół żałośnie, pół pieszczotliwie.
— Już to wiadomo, że ja dla twego szczęścia tobym i sama w ogień wskoczyła, ale widzisz, Olutku, co ojciec...
— Ojciec! — podchwycił Alexander — z nim będzie trochę trudna sprawa. No, ale jak my z mamą uweźmiemy się oboje, to wszystko dobrze pójdzie. Ja wiem, że ojciec chce, abym ożenił się; otóż powiem mu, że jeżeli nie z Wincunią, to nigdy z nikim nie ożenię się, a co nawet i nie zupełnie skłamię, bo ta dziewczyna tak mi wlazła w głowę, że ją tylko widzę we śnie i na jawie. Nakoniec i to nasunę ojcu na uwagę, że przecież wezmę niezły posag.
— A niezły, niezły — powtórzyła matka — słychać, że ten Topolski tak pięknie urządził Niemenkę, że daje ona tyle dochodu, co Adampol, choć pięć razy większy...
— Ot, widzi mama! a jak ja wezmę Niemenkę, to pewno daleko lepiéj jeszcze potrafię ją urządzić, niż Topolski, bo ożeniwszy się i do gospodarstwa wezmę się nie na żarty.
— Dobrze, dobrze, mój Olutku, trzeba dziś będzie o tém wszystkiém pomówić z ojcem. Ale kiedyż to ten bal być powinien!
— Naturalnie, że najstosowniéj będzie na Ś-tą Annę, bo to imieniny mamy, będzie zatém pretext wyborny do zabawy. Trzeba żeby mama przedtém pojechała z wizytami w sąsiedztwo: naprzód do Niemenki, potém do pani Karliczowéj, potém...
— Ja mam oddawać tyle wizyt! — krzyknęła przestraszona Snopińska — moje dziecko, a toż na co?
— Bo inaczéj nikt z dam nie przyjedzie do nas...
— Ależ ja chyba do téj pani Karliczowéj nie pojadę, to taka pani...
— Niepodobna, moja mamo, ja tam bywam tak często! Zresztą, to najbogatsza obywatelka w okolicy i przyniesie nam honor swoją bytnością.
— Ależ mój Olutku, to będzie straszna dla mnie fatyga i subjekcya... ja nie przyzwyczajona...
— Moja mamciu! moja droga mamulku! czyż mamcia nie zrobi tego dla mnie, dla mego szczęścia? — mówił Alexander, całując matkę po rękach i przymilając się do niéj.
— Ależ zrobię, zrobię, mój koteczku! pojadę wszędzie, gdzie zechcesz, byleby to było dla twego dobra; tylko z ojcem spraw się jakkolwiek — odrzekła Snopińska, całując syna.
W parę godzin po téj rozmowie między matką i synem, pan Jerzy, zaatakowany przez obojga, wykrzykiwał ze zdziwieniem i przestrachem:
— Bal! bal! a co wam do głowy przyszło? w same żniwa bal wydawać? czyście powaryowali oboje! Słuchaj, Anulku, ty sama nie wiész, co gadasz, a ten błazen to prędko cały dom do góry nogami zechce przewrócić!
— Jeżeli papa nie zgodzi się spełnić mojéj prośby, będę bardzo nieszczęśliwy! — pokornie i ze smutną miną rzekł Alexander.
— Nieszczęśliwy! nieszczęśliwy! — powtórzył pan Jerzy, a oczy jego, strasznie zafrasowane, biegały po wszystkich kątach pokoju. — Czém-że ciebie u licha ten przeklęty bal uszczęśliwi?
— Da mi za żonę kobietę, bez któréj żyć nie mogę — smutniéj jeszcze odparł młodzieniec.
Wiedział, że trafi w słabą stronę ojca; pan Jerzy zmiękł trochę, lubo bronił się jeszcze energicznie. Alexander ukląkł przed nim i zaczął całować go w ręce i kolana.
— Mój ojczulku — mówił — mój papunieczku najdroższy, najlepszy! czyż papa tego jedynego, tego ostatniego dobrodziejstwa dla mnie uczynić nie zechce? Ja wiem, że papa już bardzo wiele na mnie wydał, że lepszego ojca na całym świecie niéma, ale niech papa jeszcze ten raz zlituje się nade mną...
Snopińska, stojąc za krzesłem męża, szlochała mu nad uchem.
— Jerzy — mówiła chlipiąc — zgódź się na to, o co ciebie jedyne dziecko prosi! czy ty jesteś tyran jaki, albo co? Czy to moje prośby nic już u ciebie nie warte? A pamiętasz, jak to bywało dawniéj, kiedy to tylko cośmy się pobrali, toś mówił: „o co ty mnie, Anulku, poprosisz, wszystko zrobię!” Tak to dotrzymujesz obietnicy! może to tak dla tego, że ja teraz stara i brzydka, a żeby jaka młoda i ładna kobietka o co cię poprosiła, tobyś zaraz uczynił. O, ja nieszczęśliwa! taka-to nagroda dla mnie za dwudziesto-pięcioletnie z tobą dobre pożycie! Patrz, oto dziecko ledwie nie płacze, tak ciebie prosi... wszak to jedynak, a ty z sobą do grobu pieniędzy nie poniesiesz; zresztą jak ożeni się i weźmie posag, to wróci tobie ten wydatek...
Pan Jerzy krzywił się, marszczył, zatykał uszy palcami, mruczał pod wąsem: w same żniwa! powaryowali, w same żniwa! — ale w końcu rzekł do syna, klęczącego ciągle przed nim:
— No, dość już tego! wstań, Olesiu, masz tę jednę dobrą zaletę, że, jak czego chcesz, to prosisz pokornie. A ty, Anulku, czegóż płaczesz? wiész przecie, że ja na twoje łzy patrzéć nie mogę! Niech już tam będzie po waszemu; tylko słuchaj, Olesiu, jak ty mi po tym balu nie ożenisz się z panną Niemeńską, to...
— Ożenię się, papunieczku, ożenię się! — zawołał, podskakując Alexander i po kilkadziesiąt razy pocałował ręce ojca. — Taka cudna dziewczyna! Słowo daję! że jak ją papa zobaczy, to sam w niéj rozkocha się, choć pewnie mamie o tém nie powié — dodał figlarnie.
— Oj, ty sowizdrzale! — rzekł pan Jerzy, mimowoli rozśmieszony. — A wieleż tam pieniędzy na ten bal trzeba będzie?
Tu był najdrażliwszy punkt całéj sprawy. Alexander zażądał bardzo wiele. Oprócz wydatków na wiktuały, oświetlenie, najęcie służby, trzeba jeszcze było powozu dla oddawania wizyt, bo nikt przecie nie jeździ bryczką gości na bal spraszać; trzeba było nowych mebli, przynajmniéj do bawialnego pokoju, muzyki z powiatowego miasta etc. Dzierżawca brał się za głowę, ale wnet Alexander przypadał mu do kolan, ukochana Anulka zaczynała szlochać i nazywać go tyranem, a pan Jerzy, zatykając uszy palcami, wołał: no cicho już, Anulku, cicho! niech już będzie muzyka, ale na powóz nie zgodzę się za nic! — Nowe prośby syna, nowe wyrzuty żony. — Niechże już będzie powóz, ale mebli za nic w świecie nie kupię! — protestował oblężeniu.
W targ w targ, dzierżawca przystał na wszystko, z wyjątkiem mebli i, z niesłychanie zafrasowanemi oczyma, nasunąwszy czapkę na uszy, poszedł w pole, mrucząc pod wąsem:
— W same żniwa! w same żniwa!
Po odejściu ojca, Alexander klasnął w dłonie i rzekł do siebie:
— Wszystko dobrze! Na meble pożyczę pieniędzy od Szlomy, bo mam u niego kredyt, a ojcu powiem, że je tylko nająłem. Bal będzie pyszny i Wincunia moja, a Topolski zjé harbuza!...
Od owego dnia wszczął się w Adampolu ruch nadzwyczajny. Alexander codziennie gdzieś wyjeżdżał i zwoził do domu meble, prowizye, rośliny wazonowe i t. d. Jednéj rzeczy nie mógł nabyć w całéj okolicy: kinkietów i żyrandoli. Wielce go to bolało i dręczyło. Któż kiedy widział, aby na balu paliły się świece w prostych tylko świecznikach? Już to o żyrandolach nie było co i myśléć, bo te z nazwy zaledwie znane były w sąsiedztwie, a naocznie widzieli je tylko ci nieliczni szczęśliwcy, którzy wnikali niekiedy do wnętrza pałacu niezamieszkałéj rezydencyi hrabiny. Kinkiety znajdowały się w wielkiéj liczbie na ścianach salonów pani Karliczowéj. Alexandrowi przyszło na myśl, aby poprosić uprzejmą dla niego wdówkę o pożyczenie mu tego balowego aparatu. Ale rozmyślił się; czy ambicya wstrzymała go od pożyczenia czegokolwiek u bogatéj sąsiadki, czy nie czuł się w usposobieniu jechania do niéj, będąc tak żywo zajętym Wincunią; dosyć, że zamknął się pewnego dnia w swoim pokoju i z rozpaczliwą energią wziął się do własnoręcznego wyrabiania kinkietów. Dwa dni toczył i heblował, od rana do późnéj nocy, aż mu pot kroplami z czoła spływał, ale na trzeci dzień kinkiety były gotowe. Składały się one z kilkunastu półkuli, pięknie wyrobionych z orzechowego drzewa, zaopatrzonych w dziurki do wsadzania świec i w osobne kółka, służące do zawieszania całości na gwoździach. W dzień balu półkola te miały być pozawieszane na ścianach i ozdobione wieńcami. Był to pomysł oryginalny, prawdziwie sielski, ale zręcznością wykonania przynosił zaszczyt dobremu smakowi młodzieńca i świadczył raz jeszcze o jego wielkich zdolnościach do mechanicznych robót.
Na dwa tygodnie przed balem, rozpoczęło się oddawanie wizyt sąsiedztwu przez obojga państwa Snopińskich. Ku temu celowi kupioną została kareta hrabiny, która od niepamiętnych już lat stała nieużywana w wozowni i niewiadomo jakim sposobem dostała się na własność komisarzowi hrabiny, Kotowiczowi. Sprzyjaźniony z Kotowiczem, Alexander, wiedział o jéj istnieniu i, choć to była odwieczna landara na stojących resorach i z okropnym murzynem drewnianym w czerwonéj czapce, sterczącym w tyle pudła, kupił ją za małą summę, co wprowadziło w dobry humor pana Jerzego. Alexander kazał zrąbać murzyna, który wielkim strachem nabawiał spotykanych na drodze żydków, obić wewnętrzne materace nową wełnianą materyą, jako tako oczyścić zczerniałe bronzy; a gdy wszystko już było skończone, odstąpił parę kroków od tak odnowionéj landary i, przypatrując się jéj z głębokim namysłem, rzekł:
— „Jeśli cię kto o imię zapyta, powiedz żeś kareta!“ Oto antyk, kiedy antyk! szczególniéj kiedy ten murzyn w czerwonéj czapce stał z tyłu! No, murzyna już chwała Bogu niéma, ale zawsze to Bóg wié, do czego podobne!
Zmarkotniał i znać było po kierunku wejrzenia, że pocieszała go tylko mitra hrabiowska, która, odczyszczona, odświeżona żółtą barwą, jaśniała na drzwiczkach ze spłowiałym lakierem.
— Ha! — rzekł w końcu młodzieniec — cóż robić? kiedy papa na lepszy powóz za nic pieniędzy dać nie chciał. Pani Karliczowa, zresztą, mówiła niedawno, że antyki wchodzą w modę. Powiem wszystkim, że to kareta, którą moja matka do ślubu jechała; będzie to znak, że karety dawno już exystują w naszym rodzie!
Parsknął głośnym śmiechem, i dodał:
— Cóż robić? zawsze to jednak kareta! jak ożenię się, kupię sobie lepszą! naturalnie!
Pewnego pięknego dnia, pani Snopińska w jedwabnéj kraciastéj sukni, którą wydobyła z głębi jakiegoś kufra, w starożytnéj atłasowéj kardynałce, oszytéj szeroką torsadą, w czepku o fioletowych wstążkach, wsiadła do owéj karety, wciskając na ręce żółte rękawiczki, sprowadzone dla niéj przez syna. Za połowicą wtłoczył się do landary pan Jerzy, w białéj kamizelce i ślubnym granatowym fraku, ze strasznie zafrasowanemi oczyma i z białemi rękawiczkami, które mu syn wetknął w ręce na ganku.
Alexander pomagał tylko rodzicom wsiadać do karety, a sam zostawał w domu, bo jechali oni do Niemenki, a on umyślił tam im nie towarzyszyć. Należało to snać także do jego strategicznych planów. Może zbyt częstém bywaniem w Niemence nie chciał obudzić podejrzeń i uwagi Topolskiego, albo może przydłuższą nieobecnością spodziewał się wzniecić w Wincuni tém żywszą chęć zobaczenia go na balu. Pragnął on niezmiernie widziéć dziewczynę, bo w ostatnich dniach aż pobladł trochę od tęsknoty, ale powstrzymał się i nie pojechał.
Furman krzyknął na konie, które, po kilku wysileniach, zdołały zaledwie ruszyć z miejsca landarę; cały ekwipaż ciężko i zwolna potoczył się od ganku, a pani Snopińska wychyliła się przez okno i zawołała do stojącéj na ganku sieroty, Antosi:
— Pilnuj-że tylko dobrze kluczy!
Pan Jerzy wysadził téż głowę, chciał snać coś polecić Alexandrowi, ale machnął tylko ręką, nic nie powiedział i schował się w głąb’ powozu, szepcąc pod wąsem:
— W same żniwa! w same żniwa!
Ta sama scena powtórzyła się nazajutrz. Państwo Snopińscy pojechali z wizytą do pani Karliczowéj. Pani Jerzowa, na samę myśl spotkania się z bogatą i światową damą, bladła i nie wiedziała co począć ze swemi rękoma, odzianemi w żółte rękawiczki. Tym razem Alexander nie został w domu. Gdy rodzice wsiedli do karety, on wskoczył na swoję leciuchną najtyczankę i, minąwszy ciężką landarę, popędził w awangardzie, aby znakomitéj swéj w okolicy przyjaciółce oznajmić wizytę rodziców.
Wyjazdy te powtarzały się przez dwa tygodnie prawie codzień. Pan Jerzy był zły i bardzo zafrasowany. Po powrocie z każdéj wizyty, chodził po pokoju, z rękoma w tył założonemi i szeptał pod wąsem:
— I jaż to wszystko muszę robić dla tego błazna, w same żniwa!
Albo powtarzał sobie z wyrzutem:
— Dalibóg zbłaźniłem się! w same żniwa! — Ale zawsze dodawał:
— Może téż ożeni się i da Bóg ustatkuje! w same żniwa!
Pani Snopińska, wróciwszy do domu, zrzucała z siebie co prędzéj kraciastą suknią i atłasową kardynałkę, układała je starannie w kufrze i, odziawszy się w płócienkowy tułubek, biegała z kluczami od śpiżarni do śpiżarni, aby przekonać się, czy w czasie jéj nieobecności nie zaszła jaka malwersacya. A Alexander chodził po swoim pokoju, klaskał tryumfalnie w palce i przyśpiewywał:
— Wincunia będzie moja! będzie moja! a Topolski dostanie odkosza!
Jeździł i on z wizytami do młodzieży, zapraszając wszystkich na imieniny matki. Był także w Topolinie. Bolesław zdziwił się trochę niespodziewanemi odwiedzinami, ale gdy dowiedział się, o co idzie, uprzejmie przyjął zaprosiny i przyrzekł, że będzie na zabawie. A kiedy mu jeszcze Alexander powiedział, że zabawa ta ma być urządzoną, głównie dla sprawienia przyjemności jego matce i parę razy z czułością odezwał się o niéj, Bolesław pomyślał: ma i on swoję dobrą stronę, kiedy kocha i szanuje rodziców! i przy pożegnaniu serdecznie uścisnął rękę młodzieńca, którego, zwyczajem prawdziwie dobrych ludzi, więcéj żałował, niż potępiał.
W Niemence ruszano się także bardzo. Pani Niemeńska chciała ukochaną swą synowicę pokazać sąsiedztwu w całym blasku jéj piękności, a Wincunia z gorączkowém zajęciem gotowała się do przyszłéj zabawy. Bolesław rad był, że ujrzał ją znowu ożywioną i wesołą i mówił do pani Niemeńskiéj:
— Dobrze, że Wincunia rozerwie się, może téż jéj tego trzeba było!
A w duchu dodawał:
— Siedmnasty rok ma swoje prawa! Niech mię Bóg broni, abym się im sprzeciwiał!
I sam przywiózł jéj z powiatowego miasta białą krepową sukienkę, różową szarfę i różany wianek na głowę.
Nadszedł nareszcie dzień Św. Anny, dzień z niecierpliwością oczekiwany przez całe sąsiedztwo. Wnętrze Adampolskiego domu zmieniło się, jakby za dotknięciem rószczki czarnoksięzkiéj. A był to dom wcale nie ciasny, bo służył niegdyś za rezydencyą rodzicom hrabiny: pokoje w nim były obszerne; posadzki, niegdyś piękne, dochowały jeszcze resztek gładkości i połysku; na ścianach, pomalowanych w jaskrawe barwy, ale trwałym staroświeckim sposobem, gdzie niegdzie tylko znaczne były uszkodzenia, ręką czasu dokonane. W bawialnym więc pokoju, na miejscu prostych jesionowych sprzętów, stanęły wcale zgrabne mahoniowe mebelki, kupione sekretnie za pożyczone od Szlomy pieniądze. Pana Jerzego wyrzucono z sypialni i gabinetu, wraz z łóżkiem, parawanem i z staroświeckiém biurkiem, pełném ksiąg rachunkowych, a w obu pokojach ustawiono natomiast stoliki do kart i przekąsek; toż samo stało się z sypialnią pani Jerzowéj, z któréj sztuki szarego płótna, naprzędzione motki i podobno kosz z kurą, wysiadającą na jajach, poszły na tymczasowe wygnanie do pokoiku Antosi w oficynie. Z najobszerniejszego pokoju wyniesiono magiel, kufry z bielizną i deskę do prasowania, a urządzono z niego salę do tańca. Tam, na świeżo wybielonych ścianach, pozawieszano kinkiety roboty Alexandra i owito je wieńcami z nieśmiertelników i chabru; pod ścianami ustawiono wszystkie krzesła, jakie się dały zebrać w całym domu; u okien urządzono klomby z przesadzonych w wazony kwitnących róż i innych roślin. Inny znów pokój, zwykle pusty, a obszerny, obrócono na salę jadalną; zresztą na posadzkach leżały gdzie niegdzie świeżo kupione dywany, w złym wprawdzie gatunku, ale nowe i kwieciste; po stołach stały lampy, a po całym domu kręciło się kilku najętych lokajów w białych bawełnianych rękawiczkach. Dwóch kucharzy hrabiny sporządzało w kuchni pasztety, torty, lody, limoniady i t. d. Alexander zaś, od rana ubrany, ufryzowany, uperfumowany, biegał z kuchni do kredensu, z kredensu do pokojów, dysponował, poprawiał, ustawiał, czuł się widocznie w swojéj sferze, a żadnéj nie opuścił sposobności, aby nie pocałować w rękę ojca lub matkę i nie przymilić się do nich, czém rozmarszczał czoła i rozpogadzał zakłopotane oczy rodziców, odurzonych i zmartwionych tym, tak niezwykłym dla nich, a tak kosztownym gwarem i zamętem w domu.
Gdy nareszcie, o zmroku, na dziedzińcu Adampolskim zapaliły się kolorowe latarnie, w pokojach zapłonęło mnóztwo świateł, wszystko tam wyglądało dość ładnie i gustownie. Znać było wprawdzie w całém urządzeniu pośpiech, dorywczość, łataninę i oszczędność, nie było tam owéj łatwéj i bez zarzutu elegancyi domów z dawna przywykłych do podobnych przyjęć; ale téż, dzięki gustowi i sprytowi Alexandra, nic nie wydawało się śmieszném, a nawet oczom mieszkańców prowincyi, którzy nic wspanialszego nie widzieli, wszystko mogło się wydać piękném i wykwintném. Muzyka, sprowadzona z powiatowego miasta i złożona z czterech skrzypiec, basetli i klarynetu, umieszczona była w małym pokoiku, przylegającym do sali, w któréj miano tańczyć, przy drzwiach, osłoniętych ponsową firanką i ozdobionych szerokiemi gałęziami bluszczu, pożyczonego z oranżeryi hrabiny.
Zabawa u dzierżawcy była dla całego sąsiedztwa gratką nielada. Poważni ludzie pośpieszyli na preferansa i pogadankę o wiadomościach gospodarskich i gazetowych; matki rade były, że w liczném zebraniu pokażą swe córki; panny drżały na samę myśl o stroju, muzyce i tańcach, a przytém serduszka ich biły, jednéj do tego, drugiéj do owego z młodych sąsiadów; młodzież pośpieszyła téż chętnie, bo i ich serca biły, jednego do téj, drugiego do owéj z młodych sąsiadek.
To téż zaledwie zmrok zapadł, przeszło sześćdziesiąt osób napełniło zaimprowizowane salony Adampolskiego domu. Przy stolikach kartowych zasiedli niemłodzi dzierżawcy z sąsiedztwa, kilku właścicieli niewielkich folwarków, dwóch czy trzech urzędników z X., a nawet ze trzech komisarzy z administracyi dóbr hrabiny. W bawialnym pokoju gwarzyły matrony, które przyjechały same jedne, bez córek i kuzynek, a w sali do tańca najrzęsiściéj oświetlonéj i najobficiéj ubranéj w zielone rośliny, migotały powiewne i różnobarwne suknie panien, a za niemi, niby rój motylów za kwiatami, uganiało się kilkunastu młodych ludzi. Matki i ciotki zasiadły pod ścianami, ścigając wzrokiem panny, gwarząc, śmiejąc się i obmawiając, jak to zwykle bywa między wiejskiemi sąsiadkami.
Pod grupą zieleni, utworzoną z mirtów i róż kwitnących, siedziała Wincunia pośród kilku towarzyszek. Skromne lecz gustowne ubranie, blask sztucznego światła i wrażenie, jakie sprawił na nią gwar i tłum ludzi, niezmiernie podnosiły wrodzone jéj wdzięki. Policzki jéj kwitły delikatnym rumieńcem, oczy powlokły się połyskliwym, wilgotnym blaskiem, z za przezroczystéj sukni, lubo uszytéj pod szyję, ukazywały się śnieżne i kształtne ramiona. Jedynym kosztownym klejnotem jéj toalety był sznur drobnych pereł, pamiątka po matce, który po kilka razy otaczał jéj szyję i zsuwał się za krepę sukni.
Za krzesłem Wincuni stał Alexander z rozpromienioną twarzą i, ze znaczącym uśmiechem, przemawiał do niéj co chwila półgłosem.
Lokaje roznosili herbatę, muzyka nie odezwała się jeszcze, bo z rozpoczęciem tańców oczekiwano na panią Karliczową, która jeszcze nie przybyła.
Nareszcie pod oknami zaturkotały koła karety, jedynéj karety, jaka dnia tego, mimo licznego zebrania, zajeżdżała przed ganek Adampolski, i po pokojach rozszedł się głuchy szmer powtarzających z ust do ust: „pani Karliczowa przyjechała!”
Jako jedynéj bogatéj obywatelki i światowéj kobiety, jaka miała się znaleźć w obecném zebraniu, przybycie jéj było uważane prawie ogólnie za największy honor dla domu i najwspanialszy splendor zabawy.
Alexander ruszył się ze swego stanowiska, lubo, jak się zdawało, niechętnie, i spotkał świetną panią u drzwi sali. Ubrana była bogato, w czarny aksamit i koronki, suknia jéj wlokła się za nią wspaniale i szeleściała miękkiém dotknięciem aksamitu do posadzki, czarne włosy ustroiła koralami, a czoło przysłoniła drobnemi loczkami, niby mgłą ruchomych chmurek lub wężyków. Za nią postępowały dwie pysznie téż ustrojone młode panny, bawiące nieustannie przy niéj dla towarzystwa.
Światowa pani, powitana naprzód głuchym szmerem, poprzedzającym jéj kroki, a potém ogólném milczeniem, wyrażającém ciekawość i admiracyą, stanęła na progu sali, ognistemi swemi oczyma szybko orzuciła całe zebranie, a szyderski, bardzo prędko powściągnięty, uśmieszek, przebiegł jéj ponsowe i kształtne, ale kapryśnie zagięte usta.
Alexander podawał jéj rękę na powitanie i z pełnym galanteryi ukłonem wymawiał późne przybycie. Pani Karliczowa zaśmiała się głośno i odpowiedziała pół żartem, pół seryo:
— Vous savez, monsieur Oleś, quo les grands seigneurs sont toujours tardifs. Rozumiész pan to przysłowie, nie prawdaż? bom ci je kiedyś tłómaczyła.
— Wszystko, co wychodzi z ust pani, pozostaje na wieki wyryte w mojéj pamięci! — wyrzekł pół głosem młodzieniec, prowadząc panią Karliczową do krzesła, ale wzrok jego co chwila biegał ku Wincuni i spotykał się z jéj wzrokiem.
Piękna wdowa zabrała miejsce między żonami dzierżawców i drobnych właścicieli, które przypatrywały się jéj z ciekawością, złączoną ze zmieszaniem.
Zabrzmiała muzyka i tańce zaczęły się od poloneza, który trwał krótko, a po nim rozbrzmiał po całym domu huczny, dziarski i zamaszysty mazur.
Kilkanaście par utworzyło wielkie koło, które, kilka razy obiegłszy salę, rozprzęgło się i rozwiało, a z pomiędzy niego wyskoczyła jedna tylko, piękna i dobrana para i pomknęła po sali śród zwróconéj na nią uwagi ogólnéj. Alexander rozpoczynał mazura z Wincunią, ku wielkiemu zdziwieniu towarzystwa, spodziewającego się ujrzéć w piérwszéj parze największy splendor zabawy, panią Karliczową, ku wielkiemu téż zdziwieniu saméj tancerki, która przez to ujrzała siebie wystawioną na powszechną uwagę, obdarzoną piérwszeństwem przed tylu innemi kobietami, pasowaną niejako na królową balu.
A ślicznież im tak było obojgu, lecącym niby w powietrzu, śród rzęsistego światła, z twarzami zwróconemi ku sobie i oblanemi rumieńcem! Przezroczysta suknia dzieweczki unosiła się na niéj, jak śnieżysta chmurka, wianek z drobnych róż drżał na warkoczu, oczy spuszczały się ku ziemi, a z za wiśniowych ust ukazywały się białe ząbki, niby rodzone siostry pereł, które drgały na szyi.
Alexander był młody, zgrabny, pełen życia, pięknie więc tańczył mazura; Wincunia była także młoda, zgrabna, pełna życia, pięknie więc téż tańczyła.
W téj saméj chwili, gdy piękna i pięknie tańcząca para pomknęła na salę, we drzwiach stanął Bolesław, wywołany z dalszych pokojów mazurową nutą, a może nawet chęcią ujrzenia Wincuni. Spojrzał na salę i ścigał wzrokiem snującą się po niéj białą suknią dziewczyny.
Ta wesoła tancerka, płynąca w potoku światła, to dziewczę rozbawione, ręka w rękę biegnące w poskokach z obcym mężczyzną, byłaż-by to jego Wincunia, to ciche dziecię słomianéj strzechy, z białego fartuszka karmiące gołębie, jak fijołek pędzące życie w ustroni?
Bolesław ścigał ją oczyma i twarz jego bladła. Zdało mu się, że to nie ona, że jego ukochane dziewczę rozwiało się i umknęło gdzieś daleko, a na jéj miejscu zjawił się ktoś inny, z jéj tylko twarzą i postacią.
On tak przywykł widziéć ją śród ciszy domowéj, latem między zielenią murawy i drzew, zimą przy blaskach kominkowego ognia lub bladém świetle lampy, że teraz, gdy ujrzał ją w gwarze, w podskokach, śród spływających na nią spojrzeń mnóztwa, pod płonącym wzrokiem obcego mężczyzny, serce ścisnęło mu się niewytłómaczonym bólem, tęsknotą za tamtą, za inną Wincunią, za jego czystą, cichą, słodką narzeczoną.
Patrzył jeszcze, patrzył ciągle i zdało mu się, że mglista zasłona, utkana z gwaru, muzyki, twarzy ludzkich i łez, spuszcza się między nim a tańczącą parą: pomiędzy kłębami téj mgły, która mu wzrok zasłaniała, szukał jeszcze Wincuni i nie mógł jéj dojrzéć... widział tylko białą suknią, jasny warkocz, a na nim różowy wianek, ale jéj saméj... nie było...
Po chwili wydało mu się, że ta opona mglista wstępuje w niego samego i czucie jego, myśli, całe życie jego rozdziela na dwie połowy: przeszłość i przyszłość...
Przez jednę sekundę miał objawienie, przeczucia zastukały do jego serca, widmo nieszczęścia zajrzało w oczy... poczuł taki ból, jakby ta opona, która miała rozdzielić życie jego na dwie połowy, zimną i ostrą sztabą żelaza wsuwała się w jego piersi.
Stał we drzwiach z pochyloném czołem i zamglonemi oczyma, i nagle ujrzał naprzeciw siebie Wincunię, stojącą obok Alexandra. Z drugiéj strony młodzieńca stała czarnooka i wspaniała pani Karliczowa. Tańczono w mazurze krakowską figurę.
Po skończeniu figury, Alexander mazurowym taktem podbiegł do Bolesława z dwiema kobietami, i wyrzekł:
— Płomień i zefir! — Były to nazwania, wybrane wedle prawideł tańca przez dwie kobiety.
— Nie tańczę — odrzekł Bolesław.
— Pan nie tańczy! — zawołał Alexander z ironiczném podziwieniem i politowaniem w głosie; zwrócił się do tuż obok stojącego mężczyzny:
— Płomień i zefir — powtórzył.
— Płomień — wyrzekł młody człowiek — a Alexander, z ukłonem oddawszy mu rękę pani Karliczowéj, puścił się w dalszy taniec z Wincunią.
Ona to więc wybrała sobie nazwę zefira.
Bolesław zamyślił się smutnie. Tak, w istocie, ona była przez lat tyle wiośnianym powiewem, który ochładzał jego zmordowane czoło, gdy, strudzony pracą, przychodził pod jéj cichą strzechę; ona była mu tym łagodnym szelestem wiosennego ranka, zwiastującym pogodny wschód słońca, a po nim rozkoszne, pełne żaru i życia, południe.
A teraz, ten powiew wiośniany, ten zefir słodki, ulatuje od niego i owiewa rozkosznie czoło innego mężczyzny, który ściska dłoń jéj w swéj ręce i w oczach jéj tonie spojrzeniem...
Po-raz drugi, ale silniéj i groźniéj, przeczucie zastukało do jego serca i poznał ból nieopisany, tém silniejszy, że powodów jego dobrze nie rozumiał. Zdawało mu się tylko, że widział, jasno widział, jak mglista opona roztaczała się między przeszłością jego i przyszłością coraz szerzéj... coraz głębiéj...
W tém uczuł czyjąś rękę na swojém ramieniu, i usłyszał mówiący za sobą głos:
— Panie Topolski dobrodzieju! a co tam słychać w gazetach? Pan je czytasz, to i mnie powiedz, bo ja za gospodarstwem o Bożym świecie nie wiem.
Obejrzał się i zobaczył rumianego i przysadzistego dziedzica sąsiedniéj wiosczyny, który stał przed nim, gładząc dłonią potężną łysinę.
Opuścił salę tańca, rozmawiając z sąsiadem o polityce. W koło nich zebrało się po chwili kilku poważnych ludzi, podeszło nawet parę niemłodych kobiet, zasiedli wszyscy w bawialnym pokoju i gawędzili długo przy odgłosach muzyki i gwaru, dochodzących z sali tańca.
Kiedy Bolesław, upatrzywszy chwilę stosowną do opuszczenia towarzystwa, które się około niego ugrupowało, stanął znowu na progu sali, wrzał w niéj jeszcze w całéj sile dwugodzinny mazur.
Wincunia stała na środku sali otoczona młodymi ludźmi, którzy wszyscy trzymali oczy utkwione w nią, jak w tęczę. Wspięła się na palce, z figlarnym uśmiechem spojrzała wkoło, podniosła rękę, a potrzymawszy ją tak parę sekund, podrzuciła chusteczkę. Zabrzmiał okrzyk kilkunastu głosów i cała młodzież rzuciła się ku szmatce białego batystu, ale Alexander poskoczył najpiérwéj i najzgrabniéj pochwycił chusteczkę, a gdy wszyscy rozstąpili się, z uśmiechem radości ujął podaną sobie rękę Wincuni i znów z nią pomknął po sali. Wkrótce jednak stanęli oboje pośrodku, trzymając się za ręce. Wincunia mu coś powiedziała, a on zawołał:
— Wszystkie pary!
Miało to oznaczać zbliżanie się mazura ku końcowi. W mgnieniu oka sformowało się wielkie koło.
Chaine des dames! — zawołał donośnie Alexander, który przez cały czas dyrygował mazurem.
Pomknęły różnobarwne suknie, i przez chwilę widać było tylko białe ramiona kobiet, wyciągające się ku coraz innemu mężczyznie.
Contre-chaine! — zabrzmiał znowu dźwięczny a donośny głos Alexandra.
Ktoś pomylił się, zrobiło się komiczne zamieszanie, nikt już nie wiedział gdzie ma iść i co robić, tancerze szukali swoich tancerek, tancerki tancerzy. Wincunia zaśmiała się głośno z téj plątaniny, która ją bynajmniéj nie kłopotała, bo Alexander w mgnieniu oka odnalazł ją i był już przy niéj, trzymając ją za rękę. Śmiech dziewczyny, jak odgłos srebrnego dzwoneczka, wyróżnił się śród gwaru innych śmiechów i przypłynął do ucha Bolesława wraz z głosem Alexandra, który, z dziarskim hołupcem puszczając się w taniec, wołał na inne pary:
Mazur!
Jak ona się bawi! — myślał Bolesław, gdy przed nim kilkanaście par szalało w podskokach i hołupcach; — czemuż i ja nie jestem tak wesoły, jak ona? — I piérwszy raz poczuł głęboki rozdźwięk między jéj duchem a swoim, piérwszy raz ujrzał się wobec niéj za poważnym, i niewyraźny głos jakiś szepnął mu do ucha: „tyś człowiek, a ona dziecko!” — Ale dziecko ukochane, dziecko, na którém budowałem tak długo światy mojéj przyszłości! — zawołał w sobie z boleścią, i usłyszał głos Alexandra, wołający:
Promenade!
Podniósł głowę i spojrzał: wszystkie pary sunęły po sali poważnie, jedna za drugą, z szelestem sukien kobiecych i szmerem rozmów, prowadzonych półgłosem. Wincunia szła zwieszona na ramieniu Alexandra, suknia jéj musnęła Bolesława w przechodzie, ale jéj twarz zwrócona była ku młodzieńcowi, który ją prowadził, mówił do niéj z cicha i patrzył w jéj oczy tak głęboko... tak płomieniście...
— Na kolana! każdy z panów przed swoją damą! — zadyrygował po-raz ostatni Alexander; wszystkie pary stanęły, i wszyscy mężczyzni zgięli kolana.
A naprzeciw drzwi, w których stał Bolesław, Alexander przykląkł przed Wincunią; usta jego długim pocałunkiem przylgnęły do jéj ręki, a ze spuszczonych na jego schyloną głowę oczu dziewczyny trysnęły dwie błyskawice i zniknęły wnet za wilgotną mgłą wzruszenia.
Cała krew Bolesława zawrzała na ten widok, twarz jego zapałała rumieńcem, potém zbladła bardzo. Uczynił taki ruch, jakby chciał poskoczyć ku narzeczonéj, ale powstrzymał się i oparł plecami o ścianę, jakby trudno mu było ustać o własnéj sile. W téj chwili cóś go z lekka trąciło.
Obejrzał się i zobaczył lokaja, roznoszącego na tacy limoniadę. Pochwycił szklankę z zimnym napojem, wychylił ją do dna i, przebiegłszy parę pokojów, znalazł się w pustéj prawie sali jadalnéj, w któréj właśnie nakrywano do wieczerzy. Po kilku minutach, samotność i chłodniejsza temperatura pokoju ochłodziły nieco wewnętrzne wzburzenie, jakiego doświadczał, uśmiechnął się nawet i spytał siebie: jaką doń miał przyczynę? Już téż Wincunia, raz przyjechawszy na zabawę, musiała tańczyć; a cóż było dziwnego w tém, że siedmnastoletnie dziewczę ochotnie oddało się tańcowi i z przyjemnością tańczyło z najzręczniejszym młodzieńcem, jaki był w zebraniu. Bolesław zawstydził się własnych poczuć. Miałżebym być zazdrośnym i podejrzeniami męczyć ją i siebie? — pomyślał. — Nie, było-by to niezgodne z wielką i poważną miłością moją dla niéj, z wiarą w jéj przywiązanie do mnie, ze spokojem, jaki każdy człowiek myślący powinien zachowywać w uczuciach i postępkach swoich! — Tak rozmyślał i coraz spokojniejszym się stawał, a jednak czuł, że nie było mu dobrze. Natura jego, głęboka i marząca, nie mogła pogodzić się z takim hulaszczym rozgłośnym tłumem, w jakim znajdował się obecnie. Nie lubiła ona wprawdzie zatapiać się w samolubnym spokoju i otaczać zupełną samotnością, oddzielającą człowieka od reszty świata. Przeciwnie, Bolesław czuł się związanym z ludźmi wielką miłością, którą miał dla kraju i ludzkości, radby więc był zapewne gwarowi i tłumom, ale jakim? Z dumą i radością stanął-by on może w kole, radzącém o sprawach ogólnych, i podniósł-by śmiały głos w obronie tego, co za dobro lub prawdę uważał. Może-by nawet nie raził go dźwięk broni i huk kopyt końskich; ale tańce, szmer słów, pustych jak bańki, a lekkich jak motyle, ale cały ten chaos rozmarzenia, próżności, miłostek i obmów, nie był dla niego.
On od dzieciństwa skąpał się w głębokiéj ciszy pól, owiał go i na wskróś przeniknął uroczysty szmer gaju, który w długie zimowe noce szumiał nad jego słomianą strzechą i jęczał po załomach domu; surowa i mozolna praca zahartowała mu serce, a myśli szerokie i miłość szeroka, jakiemi okrywał piękny świat Boży i drogi kraj rodzinny, wlały w jego ducha powagę i tę spokojną tęsknicę, co dziwnym wyrazem przeglądała w jego spojrzeniu. Wszelkie radości jego życia były tak głębokie, jak dno morza, i tak ciche jak ono.
Wznosiły się one w jego duchu kryształowemi pałacami marzeń, płonęły purpurą korali, ale nie lubiły wychodzić na jaw i nie umiały wybuchać rozhukanemi falami głośnego wesela.
Źle więc mu było i duszno na Adampolskiéj zabawie, a niewyraźne przeczucia kołatały mu wciąż do serca. Daremnie je odpędzał; przed wzrokiem jego, jak zaklęta, stała wciąż Wincunia z błyskawicami w oczach, z ręką miłośnie opuszczoną ku młodzieńcowi, który ją namiętnie do ust przyciskał.
Po skończonym mazurze, muzyka milczała kilka minut, a po domu rozlewał się tylko to stłumiony, to głośniéj wybuchający szmer rozmawiających głosów. Szmer ten dochodził do uszu Bolesława, niby szum kilku wodospadów, to łagodnie spływających na miękką murawę, to z hukiem rozbijających się o skały. Strojenie instrumentów przeszywało ten odgłos ostremi dźwiękami, jakby żałośliwie odzywającym się niekiedy jękiem śród wesela.
Nagle po całym domu rozbrzmiał wpół wesoły, wpół tęskny, szybki, szalony walc. Dźwięk klarynetu panował nad innemi instrumentami, donośny a smętny, przeciągał tęskne nuty i zdawał się śpiewać o miłości, jéj rozkoszach, szałach jéj i cierpieniach.
Dziwnie to namiętny taniec ten walc! Trudno pojąć, jak zimna Germania mogła być ojczyzną jego. Wsłuchaj się dobrze w jego tony, a usłyszysz w nich całą historyą ziemskich, ale tylko ziemskich rozkoszy. Innego śpiewu w nim nie szukaj. Walc, to przeciwstawienie mazura. W ostatnim tkwi uczucie hulaszcze, szerokie, ale tak otwarte, jak pól rozłogi... tak naiwne, jak serce dziewicze, tak tęskne, jak dusza śniąca wciąż o utraconym raju... W walcu szaleje bezpamiętny, ale ciasny popęd zmysłów, namiętność cielesna z dziką swoją harmonią; w mazurze — młoda para, z podniesionemi czołami, dłoń w dłoni lecąca powietrznym krokiem, zda się tuż, tuż, uleci z nad ziemi w niebiosa: w walcu, dwoje ludzi, spojonych ścisłém objęciem, z głowami pochylonemi ku sobie, kręcących się w szalonym wirze, zda się, że za mgnienie oka ze zmęczenia padnie na ziemię... w pył ziemski... Mazur idealizuje kobietę, czyniąc z niéj napowietrznego anioła, muskającego ludzi w przelocie przezroczą szatą, niby miękkiém skrzydłem, rozpościerającego ramiona, niby anielskie skrzydła do lotu. Walc uziemszcza najczystszą, przerzuca ją z objęć w objęcia ludzi różnych, nieznanych, rzuca w jéj pierś tony namiętne, jak ziarna burz, które z nich zrodzić się mają.
Bolesław, przechadzając się po osamotnionéj sali jadalnéj, słuchał dolatujących doń rozgłośnie taktów walcowych.
Jakkolwiek wysilał się na spokój i wzywał na pomoc trzeźwą rozwagę, przykre, dotkliwe wrażenie ogarniało go coraz bardziéj. Stanął i rzekł do siebie:
— Co to jest? czuję, że tracę samego siebie i nie wiem, co się ze mną dzieje! Jakieś przeczucia stukają do serca, jakieś mary plączą się po głowie, jakbym legł w gorączce. To źle; poddawać się stanowi takiemu nie należy; ucieknę z tego gwaru, a odzyskam wnet spokój!
W kwadrans potém, bryczka odjeżdżającego Bolesława turkotała na Adampolskim dziedzińcu, a w téj saméj chwili Wincunia, wsparta na ramieniu Alexandra, rozmarzona, obiegała z nim salę w szybkim walcu. Młodzieniec drżącém ramieniem silnie obejmował jéj kibić i z upojeniem w twarz jéj patrzył, ona spuściła zrumienione czoło, a wkoło nich szeptano:
— Piękna para! dobrana para! jakby dla siebie stworzeni!
W istocie było to połączenie młodości z młodością, wesela z weselem, marzenia z marzeniem. A śród tańca na sali balowéj, łącznia taka zawsze czarowną, zachwycającą bywa. Czy w życiu codzienném, rzeczywistém, poważném, a nieraz smutném i twardém, ta młodość, to wesele i to marzenie wystarczą za wszystko inne i zastąpią to, czego, mimo nich, w głowach i sercach ludzkich brakuje? Na pytanie to odpowiadają istnienia, w których młodość zbyt prędko mija, wesele w łzach tonie, a marzenia ulatują bez śladu, zostawiając za sobą twardą, nieubłaganą rzeczywistość. Niestety, arena, śród któréj roztacza się życie człowieka, to nie sala balowa; nie ten w niéj odniesie zwycięztwo, kto najzgrabniéj tańczy, ale ten, kto, najmężniejszy, zdoła pochwycić za barki potwory przeciwności, które mu w oczy zajrzą. Drogi życia, to nie woskowane do tańca posadzki; nie ten po nich zajdzie najdaléj, kto z wdziękiem stąpać umié, ale ten, czyj krok śmiały i kto wié, gdzie dąży. Lecz któż o tém wszystkiém myśli śród wiru walca?
Ani Alexander, ani Wincunia nie myśleli o tém; byli młodzi, weseli, rozmarzeni i po walcu usiedli obok siebie, upojeni tańcem i sobą.
Alexander spojrzał w twarz dziewczyny i rzekł z cicha:
— O, jakże byłbym szczęśliwy, gdyby mi wolno było mówić do pani zawsze, jak pan Topolski mówił, żegnając panią przed chwilą: do jutra!
Wincunia machinalnie poniosła rękę do silnie bijącego serca, ale wysiliła się na żart i uśmiech.
— Cóż panu przeszkadza — rzekła żartobliwie — przyjechać jutro do Niemenki? W takim razie mógłbyś pan dziś powiedziéć: do jutra!
— Pani żartujesz! — stłumionym głosem wyrzekł Alexander i dodał po chwili milczenia, — mój Boże! a ja panią kocham...
Wincunia siliła się pokryć wzruszenie, które nią całą wstrząsało. Alexander mówił daléj:
— Nie powinienem zapewne mówić pani o tém, bo wiem, żeś już zaręczona... ale milczéć jest nad moje siły. Wyjadę ztąd... ucieknę... zostanę żołnierzem i będę szukał śmierci na piérwszéj wojnie... ale chcę, abyś pani wiedziała...
— Nie jedź pan, ja nie chcę tego, jabym tego nie przeżyła! — zawołała Wincunia prawie nieprzytomnie i łza zawisła na jéj rzęsach. Alexander zadrżał, widocznie z radości, i twarz jego zapałała.
— A więc... — rzekł i nie dokończył; muzyka zdwoiła zapał w téj chwili, brzmiała, szalała, huczała głębokiemi tonami basetli, a dźwięki klarynetu tęskno a namiętnie unosiły się w powietrzu. Alexander zerwał się z krzesła i rzekł do Wincuni:
— Tańczmy!
— Prędzéj! jak najprędzéj! — krzyknął na muzykę, a walc tak szybko rozszalał, że wszystkie pary, nie mogące wydołać przyśpieszonemu tempu, rozprzęgły się i ustąpiły, a śród nich wypłynęła jedna tylko i okoliła salę z takim pędem i taką lekkością, że zdawała się być unoszona jakąś czarodziejską mocą.
Czarem tym i tą mocą, która ją unosiła, było namiętne upojenie.
— Jak oni mogą tak prędko tańczyć? — z podziwieniem wołano z kilku stron.
— Prześlicznie tańczą!
— Oto para, jakby para!
Pani Karliczowa lornetowała tańczących, a na twarzy jéj malował się wyraz kapryśnego niezadowolenia.
Wincunia i Alexander usiedli znowu obok siebie, odurzeni zawrotem głowy. Młodzieniec pochylił się nad dziewczyną i szeptał jéj prawie do ucha:
— Panno Wincento, jam wieśniak i nie poeta, długo i pięknie mówić nie umiem, powiem ci tylko jedno słowo: bez ciebie żyć mi nie sposób, albo będziesz moją, albo umrę...
W głosie jego dźwięczała prawda, był upojony, rozkochany, wierzył w to, co mówił.
— Czy pani sądzisz, że jestem rzeczywiście taki wesoły, jakim się być zdaję? Nie, pani! byłem takim niedawno jeszcze, to prawda, ale od czasu, gdy cię pokochałem, ciągła mię dręczy tęsknota za tobą.
Jedyną pociechą moją bywa myśl, że cię mogę widywać choć rzadko, ale gdy... gdy zostaniesz pani żoną innego, wtedy... pocóż mi będzie życie? Nie zadam sobie zapewne śmierci z własnej ręki, bo żal mi rodziców, ale powiedziałem już pani... zostanę żołnierzem i zginę na piérwszéj wojnie...
Na twarzy Wincuni była gra najrozmaitszych uczuć: szczęścia i boleści, zachwycenia i trwogi, dziewiczego wstydu i namiętnego rozmarzenia.
— Boże mój! — szepnęła, pochylając głowę, aby ukryć dwie łzy, które jéj drgały na rzęsach, — Boże mój! cóż mam uczynić?
Schylony nad nią Alexander, posłyszał szept ten i rzekł z zapałem, pełnym gorącéj prośby:
— Powiédz pani jedno słowo, to jedno czarowne słowo, które uniesie mię w niebo szczęścia i zachwytu, powiédz mi pani: będę twoją!
Wincunia zadrżała, spojrzała na młodzieńca, którego oczy ćmiły się łzą błagania i wzniosła spojrzenie w górę, jakby szukała tam swego anioła stróża i błagała go o natchnienie. Po chwili spuściła głowę i rzekła cichutko:
— Panie! ja mam narzeczonego!
— Narzeczonego! — zawołał Alexander z goryczą. — Cóż ztąd? dla czegoż ten właśnie człowiek ma być szczęśliwym? Alboż on więcéj kocha panią ode mnie? O, nie! przysięgam pani, że to niepodobna! On, taki zimny, poważny, cały zatopiony w prozie życia...
Wincunia energicznie podniosła głowę.
— O, alem ja jemu tyle winna! on taki zacny, szlachetny, taki dobry!
Mówiła to z uczuciem i oczy jéj znowu zaszły łzami.
— Cóżem ja winien, że nie znam pani od tak dawna, jak on? — z żalem rzekł Alexander. — Cóżem winien, że nie mogłem dotąd złożyć u stóp twych, pani, dowodów mojéj miłości? Nie przeczę bynajmniéj, że pan Topolski jest bardzo zacnym człowiekiem, ale cóż za zasługa z jego strony, że poświęcał się dla takiego, jak pani, anioła? Poświęcenie! to śmieszne doprawdy, że ludzie nazywają poświęceniem to, co jest najwyższém szczęściem! Ja, pani, jestem bardzo młody, świat i życie uśmiechają się do mnie, a jednak składam u stóp twych całą przyszłość moję, i niéma ofiary, któréj-bym dla ciebie nie poniósł. Dla czegoż ktoś inny ma być szczęśliwym, a ja ofiarą? Jest-że to sprawiedliwém? Jest-że to słuszném? Nie, pani! snać serce twe odtrąca mię i zostaje mi tylko umrzéć...
Gdy mówił ostatnie słowa, spostrzegł, że na drugim końcu sali pani Karliczowa powstała ze swemi towarzyszkami i gotowała się do odjazdu.
— Muszę panią opuścić, aby pożegnać i przeprowadzić do powozu panią Karliczową, która snać chce odjeżdżać — rzekł Alexander do Wincuni; — ciężkie są nieraz obowiązki gospodarza domu, nawet tylko syna gospodarza — dodał z uśmiechem i, powstawszy, patrzył na Wincunię, jakby żal mu było na krótki moment choćby z nią się rozstawać. Nagle myśl jakaś błysnęła mu w oczach, wyciągnął rękę i zerwał białą różę, kwitnącą w wazonie nad samą prawie głową Wincuni. Podał kwiat zmieszanéj i wzruszonéj uprzednią z nim rozmową dziewczynie i rzekł:
— Weź pani tę różę i zawieź ją do Niemenki, jutro powié mi ona za panią, tak albo nie...
Milczał przez chwilę, potém pochylił się niżéj i dokończył cichym gorącym szeptem:
— Jutro przyjadę do Niemenki; jeśli zobaczę tę różę we włosach pani, znaczyć to będzie, że mówisz mi pani: tak! a jeśli serce twoje powié: nie! rzuć biedny kwiat pod swoje stopy, a gdy zwiędnie, zdeptany przez ciebie, będziesz w nim miała mój obraz...
Rzekłszy to, odszedł, a Wincunia przypięła różę do piersi.
Pani Karliczowa, naciągając białą rękawiczkę i owijając się w koronkowe entrée au bal, mówiła do swéj kompanionki:
— Il parait, que le jeune homme est amoureux fou de cette petite fille.
— Est-ce que ça vous dérange? — spytała kompanionka, rzucając skrycie złośliwe spojrzenie na swą pryncypałkę.
— Quelle idée! — zawołała czarnooka pani i zaśmiała się kapryśnym nerwowym śmiechem.
— Pani chce już odjeżdżać! — ozwał się za nią głos Alexandra, w który chciał on wlać ton wyrzutu. Ale nie udało mu się to: głos jego był zimny i ton ściśle tylko grzeczny.
— Mam migrenę i odjeżdżam — odparła pani Karliczowa, nie patrząc na niego i odeszła. Alexander poszedł za nią, ale w milczeniu, ze schyloną głową, myślą widocznie będąc gdzie indziéj.
Wincunia posmutniała i dziwnie się zamyśliła, blada i zadumana usiadła przy ciotce, a zapraszającym ją do tańca odpowiadała, że zmęczona jest bardzo, głowa ją boli i tańczyć więcéj nie może. Co chwila wzrok jéj spuszczał się na białą różę, przypiętą u piersi, i walka sprzecznych uczuć i myśli widoczną była na jéj twarzy.
Zresztą zabawa szła bardzo ochoczo i wesoło. Sam nawet pan Jerzy, który tak rozpaczliwie opierał się był myśli wydania balu i tak gorzko żałował straconych nań pieniędzy i czasu, gdy zobaczył, że całe sąsiedztwo ochotnie i przyjacielsko zjechało się do jego domu, uczuł się wysoko zaszczyconym i poczczonym, wpadł w wyborny humor a frasunek zniknął całkiem z jego oczu. Kiedy dziarski mazur zawrzał był na sali, we wszystkich pokojach zrobiło się huczno, ludno i wesoło, stary dzierżawca chodził od gościa do gościa, całował, ściskał, poił, częstował, przysiadał się do kobiet i nawet pani Karliczowéj, któréj serdecznie nie lubił, powiedział w rozochoceniu parę komplementów.
A gdy jeszcze przy końcu wieczerzy wszyscy mężczyzni powstali z miejsc z kielichami szampana w rękach, hurmem obstąpili jego ukochaną Anulkę i zawołali: „zdrowie solenizantki!”, pan Jerzy przypomniał sobie dzień swego wesela i ze łzami rozrzewnienia i radości w oczach wyściskał z kolei wszystkich mężczyzn i wszystkie kobiety pocałował w rękę.
Gdy wstawano od wieczerzy, wszystkie usta śmiały się, we wszystkich głowach szumiał szampan i węgrzyn, z sali tańca doszedł odgłos hucznych mazurowych taktów. Pan Jerzy podniósł głowę, jednę rękę oparł na boku i zawołał:
— No panowie! teraz my starzy do mazura! — Posunął ku Wincuni i z poczciwym uśmiechem wyciągnął ku niéj otwartą i ogorzałą rękę. Na tę oznakę widocznéj życzliwości i piérwszeństwa, jaką oddawał jéj ojciec Alexandra, dziewczyna rozjaśniła uśmiechem posmutniałe lice, położyła drobną rękę na grubéj dłoni dzierżawcy i pan Jerzy, tupiąc, podskakując i zdobywając się na ciężkie hołupce, wpadł z nią do sali tańca. Za nimi ruszyło się parami wszystko, co żyło. Dzierżawcy, właściciele, komisarze, urzędnicy, żony ich, siostry, córki i synowie, wszystko to razem puściło się w tany. Zrobił się gwar, tłok, huk nie do opisania. Podpojeni w czasie wieczerzy, muzykanci rznęli z całéj mocy po strunach, basetla w zdwojonéj gorliwości huczała, gdzie potrzeba i gdzie nie potrzeba, klarynet, tak pięknie popisujący się dotąd, zaczął z lekka fałszować, ale, nic sobie z tego nie robiąc, krzyczał co siły stało, chłopiec kredensowy porwał wielki kocieł blaszany i, stanąwszy za muzyką, począł z całéj mocy uderzać po nim w takt pałką. Z janczarskiemi odgłosami zaimprowizowanego bębna mieszało się tupanie nóg, śmiechy starych głosów, chichot niewiast, hołupce i ochocze wykrzyki młodzieży. Starzy w pląsach prowadzili młodziuchne dziewczęta, młodzieńcy wiedli matrony w czepcach ze zwiędłemi, ale w téj chwili rozpromienionemi twarzami.
— Hulaj dusza! serdeczny taniec objął wszystkich bez wyjątku swojém hulaszczo-tęskném tchnieniem i nie było już tam ani starości, ani troski, ani serc zmęczonych, ani serc złamanych, było tylko wesele porywające, pełne śmiechu i łez rozrzewnienia.
Pomiędzy tłumem hulaszczym przecisnęli się lokaje, niosąc po tanach kielichy z węgrzynem. Pan Jerzy podniósł kielich do góry i krzyknął:
— Panowie, kochajmy się!
Wszyscy rzucili się ku sobie, dźwięknęły kielichy, zabrzmiały pocałunki, wszystkie ramiona otwierały się, wszystkie twarze, zbliżone do siebie, pół śmiały się, pół płakały, lica dziewic kwitły rumieńcami, jak róże ponsowe, a młodzieńcy zbliżali się do swych bohdanek i szeptali im do ucha ciche, gorące:
— Kochajmy się!
Alexander podszedł do Wincuni i, uderzając kieliszkiem o jéj kieliszek, rzekł z głębokim wyrazem:
— Pamiętaj pani o mojéj biednéj róży!
Słońce wschodziło a w Adampolskim domu tańczono jeszcze przy zamkniętych okienicach.




X.
Rozmyślania Wincuni.

Nazajutrz po Adampolskiéj zabawie, światło poranku, tak dobroczynnie wpływające na ludzi, którzy głęboko zżyli się z naturą, uspokoiło wzburzony nocnemi wrażeniami umysł Bolesława. Łajał on siebie nawet wewnętrznie za wczorajsze swe niepokoje, a piękny świat Boży uśmiechnął się doń po dawnemu, wołając do pracy, miłości i nadziei. Bledszy trochę niż zwykle i ze śladami moralnego zmęczenia na twarzy, ale spokojny, a nawet wesoły, pojechał do Niemenki. W drodze mówił do siebie:
— Nocne to były mary i widziadła wyobraźni.
Odurzył mię ten gwar, do któregom nie przywykł, rozdraźniło ujrzenie Wincuni w innéj postaci, niż ją dotąd widywać zwykłem. Nadszedł dzień i wszystko jest po dawnemu!
Znalazł panią Niemeńską już przy gospodarstwie i dowiedział się od niéj, że Wincunia bawiła się wybornie, wróciła zdrowa i teraz śpi jeszcze spokojnie.
— Niechże sobie śpi jak najdłużéj — rzekł Bolesław — potrzebne to po zmęczeniu. Powiedz jéj pani, gdy się obudzi, że byłem tu, przesyłam jéj „dzień dobry” i bardzo rad jestem, że się dobrze bawiła. Odjeżdżam natychmiast i dziś nie będę już w Niemence, bo wprost ztąd jadę do K. na jarmark. Słyszałem, że przywieziono tam w tym roku nasiona sandomierskiéj pszenicy, a chcę sprobować, jak się téż ona uda na naszéj glebie. Zresztą mam jeszcze inne gospodarskie potrzeby, a że drugiego jarmarku nie będzie już w naszych stronach w tym roku, nie odkładam więc i dziś jadę. Wrócę późno, a panie po bezsennéj nocy pewnie wcześnie spać się położycie. Zobaczymy się aż jutro...
Rzekłszy to, pocałował rękę pani Niemeńskiéj z synowską czułością, raz jeszcze poprosił ją, aby oddała od niego „dzień dobry” Wincuni, gdy się obudzi, i odjechał.
Odjechał, minął Niemenkowski dworek i obejrzał się: okno pokoju Wincuni różowiało między zielenią, oświetlone ukośnie padającym promieniem słońca; Bolesław patrzył na nie, a niewyraźny jakiś głos przeczucia wołał mu w sercu: wróć! wróć!
Otworzył usta jakby do wydania rozkazu furmanowi, ale powstrzymał się, uśmiechnął, wzruszył ramionami i rzekł do siebie:
— Prawdziwie zaczynam głowę tracić!
Minął gaj i znowu obejrzał się. Już nie widział dworku, tylko popielaty, ozłocony słońcem dym Niemenkowskich kominów wypływał po-nad drzewa gaju, pochylany łagodnym wiatrem. „Wróć! wróć! strzeż swego skarbu!” — coraz głośniéj wołało przeczucie w sercu Bolesława i wydało mu się, jakby niebezpieczeństwo jakieś groziło jego narzeczonéj.
— Stój! — zawołał Bolesław na furmana, ale po chwili uśmiechnął się znowu i dodał:
— Jedź daléj, a prędzéj!
Bryczka potoczyła się, Bolesław odjechał, śmiał się z siebie w duchu, ze swych obaw i przeczuć, zwał siebie marzycielem; a jednak ciężar jakiś zalegał mu na piersi i był smutny.
W Niemence, po spóźnionym dnia tego obiedzie, cisza zupełna panowała we dworku, bo była to niedziela, nie odbywały się żadne gospodarskie roboty. Pani Niemeńska odmawiała pacierze w ogrodzie.
Wincunia siedziała w swoim pokoiku przy otwartém oknie, wychodzącém na dziedziniec. Żadnéj żywéj istoty nie było wkoło domu, żaden listek nie ruszał się na drzewie; ludzie spoczywali po tygodniowéj pracy, natura, ochłonąwszy z dziennego upału, zaczynała drzemać w przedchwili nocnego snu. Za gęstwiną gaju słońce zstępowało za krwiste obłoki i kilka czerwonawych promieni ślizgało się po murawie podwórza.
Wincunia oparła skroń na dłoni i... nie myślała o niczém. Chaos, zamęt, wir, dziwne dziwy i marzenia plątały się po jéj głowie, a rozwikłać ich nie mogła; w uszach jéj brzmiały oddalone akordy wczorajszéj muzyki, klarynet śpiewał tęsknego walca, przed oczyma stawała wciąż twarz młodzieńca, niby nimbusem otoczona złocistemi włosami, z oczyma błękitnemi jak niebo w południe, a wpatrzonemi w nią tak ogniście... tak marząco. Wincunia przymknęła oczy, aby téj twarzy nie widziéć, ale wdarła się ona pod jéj powieki, klarynet ozwał się tęskniéj, wyraźniéj posłyszała głuchy szmer balowy i uczuła na ręce swojéj dłoń młodzieńca, porywającą ją w bezpamiętny, rozkoszny wir tańca.
Otworzyła oczy i westchnęła.
W téj chwili zdało się jéj, że coś ją miękko muska po włosach. Spojrzała i zobaczyła jednego ze swych ulubionych gołębi, który, bijąc skrzydłami, usiadł na krawędzi okna tuż przy jéj ręce...
Ujęła ptaszka w obie dłonie, gładziła jego białe pióra i łzy puściły się z jéj oczu.
Pomyślała o tém, jak była daleko już od owéj pory, w któréj te słodkie, niewinne ptaki starczyły jéj za zabawę w wolnych chwilach, były celem jéj pieszczot i starań! Gdzież się podział spokój jéj serca? gdzie dziecięca pogoda i przezroczystość myśli? Dla czego teraz siedzi tęskna, rozmarzona, smutna, a w piersi czuje bolesną burzę, a w głowie ma zawrót, co chwila tryskający łzami? Dla czego nie idzie na murawę dziedzińca karmić gołębie swoje, nucić piosenki wesołe i w ogrodzie przypatrywać się z rozkoszą, jak pod wieczór otwierają się zmęczone dziennym skwarem kielichy kwiatów i piją krople brylantowéj rosy? Dlaczego głowa jéj, tęsknych i nieokreślonych dum pełna, cięży i boli, dłonie pałają, a w piersi tak boleśnie, tak pełno jakoś, że zda się serce wnet pęknie i popłynie zeń fala łez i płomieni? Cóż się z nią stało? Jaka moc dziwna splątała spokojny wątek jéj życia? Czy przeszłość była snem tylko? Co się z nią działo co dzieje, co dziać się będzie w téj przyszłości, która tak widną była niedawno, a teraz oblokła się przed nią mgłą zagadek i tajemnic?
Wypuściła z rąk gołąbka, który wesoło frunął w powietrze, a sama oparła znowu skroń na dłoni i myślała.
W myślach jéj stawało się coraz widniéj i wyraźniéj, splątane ich pasma rozwijały się stopniowo, aż z pośród nich wysnuła się i błysnęła promienna niteczka światłości. Wincunia na nić tę opuściła swego ducha, a ona powiodła go w przeszłość.
Ujrzała siebie dzieckiem, biedném dzieckiem, osieroconém po ojcu i matce, biegającém samopas po polach i łąkach bez innéj opieki, jak, dobréj wprawdzie, ale staréj, stroskanéj, nieudolnéj kobiety. Stara strzecha ojcowskiego jéj domu otwierała się i potoki wód niebieskich, wnikając przez nią, oblewały walące się ściany, na podwórku cicho było i odludnie: ludzie nie pracowali na niém, bydełko nie ryczało; w ogrodzie usychały owocowe drzewa, stercząc nagiemi gałęziami, niby zbliżające się widma szaréj, nagiéj nędzy; pustka i ruina rozkładały się wkoło coraz szerzéj, a co dzień rano i w wieczór stroskana ciotka mówiła do niéj: „dziecko, złóż ręce do paciorka i błagaj Boga, aby cię od nędzy, która się zbliża, uchronił”. Pomiędzy tą ruiną i temi groźbami złéj przyszłości ukazała się postać Bolesława, z uczciwie a po prostu wyciągniętą dłonią męzkiéj pomocy i opieki...
Tu pomknęła daléj nić, wiodąca ducha Wincuni, i przed oczyma jéj inny stanął obraz.
Niemenka wesoła, ludna, zamożna, nowy domek błyszczy jasnemi oknami i złocistą strzechą, na dziedzińcu pracują ludzie ochotni, w oborze ryczy bydło, w stajni rżą dzielne koniki. W ogrodzie zielono, kwiecisto, owoce ciężarem swym pochylają gałęzie drzew, pola uprawne złocą się bujną pszenicą, bławatki kwitną w gęstém życie, żniwiarze żną i śpiewają, a bocian wtóruje im klekotem, stojąc na dachu napełnionéj stodoły. Pomiędzy tém wszystkiém, na koniu, z ogorzałą pogodną twarzą, z wesołém i uprzejmém słowem, przesuwa się postać Bolesława, a co dzień rano i w wieczór ciotka mówi do sieroty, któréj mienie uratowane: „Wincuniu, złóż ręce do pacierza i módl się za niego, bo on mnie, i ciebie ochronił od nędzy!”
Pomknęła znów daléj przewodnia nić ducha i Wincunia inny ujrzała obraz.
Oto długi jesienny wieczór, w pokoju pali się lampa i ogień na kominku płonie i huczy. Wkoło ścian szumi wicher, stuka okiennicami i wstrząsa krzewami gaju, deszcz rzęsistemi kroplami obija się o szyby okien. W pokoju cicho, ciotka z pończoszką w ręku siedzi u kominka, z drugiego końca domu dochodzą niekiedy rozmowy i chichoty dziewuch, kądziel przędzących. Przy lampie siedzi taż sama spokojna, prosta, serdeczna postać Bolesława i przemawia do niéj. Przemawia! ale jakim językiem? takim, jakiego ona nie słyszała dotąd nigdy; językiem wiedzy i światłości, który Bóg rozlał po ziemi ku zachwyceniu serc, wstępujących dopiéro w życie, a ochłodzeniu i wsparciu tych, co już zmęczone ciężką wędrówką.
Ona dotąd umiała tylko pacierz, znała zakątki gaju i kępiny łąki rodzinnéj, widziała tylko las, czerniejący u skraju widnokręgu, i w dziecięcéj nieświadomości myślała, że tym czarnym pasem kończą się światy wszelkie. Aż oto słowami Bolesława wywołane stanęły przed nią światy inne, dalsze, wielkie, i myśl jéj uklękła przed niemi w zdumieniu. Objawił się jéj naprzód Twórca wszystkiego, Bóg. Dotąd wyobrażała go sobie starcem siwobrodym, z gniewném czołem i różdżką, karzącą niegrzeczne dzieci, w prawicy; lękała się go. Objawiony słowami Bolesława, ukazał się jéj duchem niepojętym i nieskończonym, napełniającym sobą przestrzenie, wszechmądrym, wszechmocnym, wszechtworzącym a dobrym, kochającym, litościwym jak najrzewniejsze miłosierdzie. Wpatrzyła się w takiego Boga; zamiast groźby ujrzała w Nim przebaczenie, zamiast różdżki karzącéj, berło sprawiedliwości; przestała się lękać, a zaczęła kochać Boga, modlić się goręcéj i upatrywać go w każdéj gwieździe na niebie i każdym kwiatku na ziemi. Po Bogu odkryły się przed nią różne kraje i narody świata, zobaczyła ich przeszłość, ujrzała świetny szereg wielkich mężów, z sercami gorejącemi duchem ofiary, posłyszała wrzawy wojenne, jęki uciśnionych, wzdychania wyzwolenia pragnących. Łzami z pod serca zrosiła te widzenia swoje, a gdy łzy z oczu otarła, kochała ludzi. Potém znowu i zawsze przez usta Bolesława zabrzmiały w jéj uszach dźwięki cudnéj rodzinnéj poezyi, brzmiące harmonią drogiéj ojczystéj mowy. Myśli Mistrzów-Geniuszów porywały jéj ducha pod gwiazdy, słuchała ich zachwycona, a gdy już wiele słyszała, kochała te ojczyste pola, o których śpiewali poeci, to blade, rodzinne niebo, pod którém oni pieśni swe snuli, i miliony tych drogich, smutnych braci, których cierpienia brzmiały w ich czarodziejskich wyrazach.
Jeszcze raz pomknęła nić świetlana, a za nią pomknął duch Wincuni.
Zobaczyła siebie narzeczoną człowieka, który oddalił od niéj podwójną nędzę głodu i ciemnoty. Kiedy piérwszy raz powiedział jéj, że kocha ją, nie już jak ojciec lub brat, ale jak kochanek, serce jéj nie uderzyło wprawdzie przyśpieszoném tętnem, ale poczuła dziwną błogość, ufność, niezmierne przywiązanie do tego zacnego człowieka, który do niéj wyciągał ramiona, miała chwilę objawienia: ukazała się jéj przyszłość pogodna, spokojna, bez trosk i burz, spędzona przy boku tego, który tak dzielnie bronić, tak troskliwie strzedz, tak gorąco kochać ją umiał. Powiedziała: tak! i była szczęśliwa spokojném szczęściem przezroczystéj duszy, którą nic nie wstrząsa, ale która ufna, świeża, pogodna, śmieje się do Bożego świata, na którym jéj tak dobrze, i tuli się do szerokiéj, zacnéj piersi czyjéjś, w któréj przeczuwa wielką dla siebie miłość i wielką cnotę. Lekka jak wietrzyk wiosenny, wesoła jak skowronek, codziennie wybiegała przed dom z piosenką na ustach i witała narzeczonego serdeczném, wyuczoném od dzieciństwa pozdrowieniem. Potém ręka w ręce szli razem przez pola, przez łąki, przez gaj; nad głową jéj leciały i trzepotały skrzydłami gołąbki ulubione; ona szczebiotała radośnie, jak wylatująca z gniazda ptaszyna, a on rozmawiał z nią tak rozumnie, tak słodko, a kochał ją tak bardzo... tak bardzo!...
Tu stanęła niteczka, wiodąca ducha Wincuni, a obraz spokoju i czystéj, spokojnéj miłości migotał u jéj końca przezroczystym blaskiem kryształu. Wincunia uśmiechnęła się do niedawnéj swéj przeszłości, wyciągnęła ramiona i usta jéj cichutko wyszeptały imię Bolesława.
Ale nagle ognista błyskawica przeszyła mózg jéj i piersi, a przed oczyma stanęła smukła postać młodzieńca; twarz jego, okolona złocistemi kędziory, oczy, to zamglone marzeniem, to skrzące blaskami... Któż on? — pytała siebie dziewczyna — kto on, ten przybysz, który zmącił pogodę moich dni, a w serce wlał mi trwogi, walki i pragnienia, jakich piérwéj nie znałam?
Zamiast promiennéj nici, która dotąd wiodła ducha Wincuni po krainie rozmyślania, zjawiła się nad nią chmurka ciemna, a na niéj w mglistych, mętnych obrazach rysowała się historya znajomości jéj z Alexandrem.
Widywała go ona od dawna, każdéj niedzieli, gdy przyjeżdżała modlić się do kościoła, ale wzrok jéj nie zatrzymywał się nigdy na nim, zaledwie wiedziała, jak wygląda i jak się nazywa; piękny młodzieniec był dla niéj obojętny, jak każdy nieznany, mimochodem spotykany niekiedy człowiek. Aż dnia pewnego, — było to o piérwszych brzaskach wiosennych, — postępowała za ciotką, zmierzającą do furtki cmentarza, myślą biegnąc już naprzód przed Ołtarze, u stóp których wnet modlić się miała; gdy nagle książka modlitwy z rąk jéj się wymknęła i upadła na zroszoną ziemię. Młodzieniec poskoczył, podjął ją i podał właścicielce. Biorąc książkę z rąk jego, podniosła oczy i spotkała się z jego wzrokiem, po raz piérwszy ujrzała go z blizka i patrzyła na niego kilka sekund. Wypadek ten był zwyczajny, pospolity, ale w jéj wnętrzu stało się coś niezwyczajnego: serce uderzyło śpieszniéj, ręka zadrżała, poczuła zmieszanie, nieokreśloną trwogę jakąś, odeszła śpiesznie; ale, choć się odwróciła, długo czuła na sobie ścigający ją wzrok młodzieńca...
Dnia tegoż po raz piérwszy, od czasu jak ją Bolesław nauczył znać i kochać Boga, źle się modliła; obca, nieznana i zaledwie dojrzana twarz młodzieńca stanęła między nią a ołtarzem, zasłoniła przed nią kapłana, wznoszącego ręce do nieba, i uniosła się w dymie kościelnych kadzideł. Gdy opuszczała kościoł, spojrzeniem szukała już twarzy téj, pragnąc i lękając się ją zobaczyć, i odtąd zawsze już, każdéj niedzieli szukała jéj wzrokiem i każdéj niedzieli źle się modliła. Spowiadała się Bogu z tego, co za grzech miała, pytała siebie i nie umiała odpowiedziéć, zaczęła marzyć, a marzenia jéj niezrozumiałemi dla niéj saméj były. Czyliż kochała już wtedy nieznanego młodzieńca? O! nie; nie była to miłość, był to niewyraźny mglisty instynkt, jedna z tych tajemniczych mocy wewnętrznych, które ogarniają człowieka nagle, a potém wyzywają do walki najszlachetniejsze władze jego ducha.
Młodzieniec przyjechał do jéj domu, serce jéj napełniało się jakiemiś dziwnemi żalami i tęsknotami. Straciło spokój, przestawała być wesołą; w głębi sumienia poczuwała się do jakiéjś ciężkiéj winy... ale jaką-by wina ta była... nie rozumiała. Walczyła z nieznaném widmem, które ją obejmowało, nie chciała widziéć młodzieńca, nie wyszła, aby powitać go, gdy przyjechał, nie pojechała do kościoła, ale ujrzała go jednak w domu swym drugi raz i trzeci, nieznane uczucie wzmagało się w niéj, rosło, miewała chwilami wir, zawrót w głowie, przestała całkiem być wesołą, zbladła, unikała narzeczonego. Nareszcie przyszła owa noc tłumu, gwaru, tańca i dokonała reszty. W wirze walca ramię jego objęło jéj kibić, oczy zatonęły w oczach, a słowa, posiłkując się tonami muzyki, oblały ją tchnieniem marzenia i namiętności... i oto teraz...
Cóż teraz?
Kocham — odpowiedziało serce.
Na tę odpowiedź swego serca dziewczyna zadrżała i pełnemi trwogi oczyma patrzyła przed siebie.
Kocham go? — myślała — a tamten... tamten... dobry, serdeczny, tamten przyjaciel mego dzieciństwa, który był mi ojcem, bratem, który pragnie być moim mężem? Czyliż dla niego w sercu mém niéma miłości? Jestem-że potworem, istotą niewdzięczną, nieczułą, bezmyślną?
Położyła na sercu rękę i pytała...
O, nie! dla niéj i tamten człowiek jest drogi, i tamtego ona kocha, ale jakże inaczéj, niżeli pięknego młodzieńca o smukłéj postaci i złocistych kędziorach! Przed jednym z tych ludzi gotowa uklęknąć ze czcią i wdzięcznością; w obec drugiego drży cała ze wzruszenia i rozkoszy!
Z jednym rozstać się trudno, żal, grzech: z drugim, ach! niepodobna... boleść, rozpacz...
Więc cóż uczyni? którego wybierze?
Dłonią cisnęła serce i pytała... pytała...
W téj chwili zamyśloną dziewczynę otoczyły dziwne postacie, które wyroiły się z głębin jéj ducha i poczęły staczać z sobą walkę straszną, zaciętą... Walka ta rozdzierała jéj pierś niewypowiedzianym bólem i zalewała bladą twarz wyrazem cierpienia. Jedna z postaci tych, okryta białą powiewną szatą, lice miała łagodne i na miękkich złocistych włosach wieniec, spleciony z oliwnych gałązek. Była to dobroć. Obok niéj, trzymając ją za rękę, stało poważne sumienie, z obliczem surowém, ale promienistém, z ręką podniesioną ku niebu, niby przypomnieniem Boga, „w koronie Sędziego nad czołem”. Na powiewną szatę dobroci i spokojne lica sumienia spływała łuna ognista: płynęła ona od postaci cudownéj piękności, ubranéj w purpurę, trzymającéj w ręku pęk różanego kwiecia, z wieńcem płomieni na kruczych, rozwianych w nieładzie, włosach. Tą trzecią postacią, była namiętność.
Nad temi trzema zjawiskami unosiły się jeszcze dwa chóry drobnych napowietrznych istot: były to roje wspomnień i marzeń. Wspomnienia krążyły nad głowami dobroci i sumienia, marzenia otaczały namiętności. Wspomnienia były blade, owinięte mgłą, niewyraźne; marzenia śmiały się cichym, ale rozkosznym śmiechem, śpiewały jak słowiki i skowronki, co chwila kąpały się w ognistym wieńcu namiętności, a wylatując z płomieni, każde z nich wynosiło z nich wonną różę albo gałązkę rozkwitłéj pomarańczy.
Najpiérwsza dobroć głos zabrała:
— Młoda dziewczyno! — wyrzekła — czyliż zechcesz zadać boleść człowiekowi, który dla ciebie tyle uczynił, który cię tak ukochał? Czyliż na to uczył cię on poznawać dobroć Boga, abyś sama własną dobroć wyrzuciła z serca?
— A tamten?! — krzyknęła namiętność — tamten, taki młody, pełen życia i uczuć, czyliż mniéj cierpiéć będzie, jeśli go odrzucisz?
— Ale tamten obcym ci jest, znasz go zaledwie, a temu przyrzekłaś towarzyszyć do grobu i on na tém przyrzeczeniu oparł wszystkie nadzieje swego szlachetnego serca! — ozwało się poważnie sumienie.
— Ty wiész, jak on cię kocha, słyszysz to w jego słowach, widzisz w czynach — szeptała dobroć — on będzie bardzo cierpiał, gdy go odrzucisz!
— O tak! ja tego nie uczynię! — zawołała Wincunia i odwróciła twarz od namiętności.
Ale namiętność wionęła ognistym wieńcem, a z płomieni wypłynęła przed oczy dziewczyny twarz Alexandra.
— Patrz jaki on piękny! — wołała namiętność — jak on na ciebie patrzy! Czyliż nie widzisz w tém spojrzeniu gorącego serca, poetycznéj, młodzieńczéj duszy? Jakiém marzeniem i jakim ogniem tchną jego słowa... wzniosła i rozwinięta myśl dyktować je musi! A też złociste kędziory! dotknij ich, to jedwab’! Posłuchaj! mówi, że cię kocha, niebo w jego głosie...
Wincunia z zachwytem wpatrzyła się w twarz młodzieńca, w oczach jego dojrzała serce gorące, w słowach dosłyszała myśl wyniosłą i, składając ręce jak do modlitwy, drżącemi usty wyrzekła:
— Kocham!
Ale dobroć oliwną gałązką z wieńca wyjętą zamknęła usta dziewczyny.
— A tamtegoż nie kochasz? — spytała — rozstaniesz-że się z nim bez bólu i zostawisz-że go tęskniącym za tobą przez całe życie może?
Na głos dobroci z za mglistych chmur, jakiemi były owiane, wyroiły się wspomnienia... i otoczyły głowę Wincuni.
— Wspomnij! wspomnij! — wołały — jaki on zawsze był dla ciebie dobry, jak cię uczył, bronił od złych ludzi, pracował dla ciebie, a potém powtarzał ci tyle razy, że jesteś jego szczęściem, słońcem, radością!
Tu z nad głowy namiętności ruszył się rój marzeń i szalonym pędem uderzył we wspomnień chóry.
— Rzuć okiem w przyszłość — śpiewały słowicze głosy — pomyśl, jak ci błogo, radośnie będzie przy boku młodzieńca, dla którego tak żywo uderzyło twe serce! W niego-to wcieliła się dobroć prawdziwa i gorąca miłość, ale w połączeniu z pięknością i młodzieńczém weselem! Tamten, taki poważny, powiedzie cię drogą spokojną wprawdzie... ale jednostajną... bez blasku, ni tęcz... ten po tęczowym moście wprowadzi cię w krainę promieni, gdzie życie upłynie tobie szybko a rozkosznie, jak ta noc balowa...
— Wspomnij! wspomnij! — przerwały wspomnienia — alboż źle ci z nim było kiedy? alboż doświadczyłaś z nim choć jednéj chwili znudzenia lub żalu za czém inném, niż to, coś u jego znajdowała boku? Wspomnij te chwile, w których, razem wpatrując się w gwiaździsty strop nieba, tonęliście w rozkoszném wielbieniu piękności natury, a on wzrok twój wiódł od gwiazdy do gwiazdy, ucząc cię ich imion, jak mian sióstr twych rodzonych. Wspomnij te długie godziny, w których przez usta jego dochodziły do twego serca i wnikały w nie czarowne dźwięki ojczystéj poezyi i te inne, w których rozkładał on przed tobą karty dziejów rodzinnych, abyś, nauczona przez niego wielbić bohaterstwo i odczuwać boleści braci, klękała duchem przed wielką przeszłością i modliła się Bogu, aby przyszłość podobną jéj była! Czy te wysokie uciechy, jakich doświadczałaś wtedy z nim i przez niego, mogą porównać się z temi, jakie ci sprawił tamten śród téj nocy tańca i płochéj zabawy? Spojrz wkoło siebie i wspomnij, kto stworzył dla ciebie ten śliczny, cichy światek, w którym dotąd, jak ptaszyna w swém gniazdku, żyłaś śpiewem, słońcem i poezyą? Kto zbudował ten miły, cichy domek? on; kto ozdobił bluszczem i różami ściany twego pokoju? on także, bo wiedział, że kochasz kwiaty. Kto zawiesił nad twém dziewiczém łóżeczkiem promienne oblicze Matki Boga?... on, bo pragnął, aby ona cię strzegła i aby z ust twoich rano i w wieczór płynęła do niéj czysta i podnosząca modlitwa. Spojrz na te pola, nad któremi teraz zachodzi słońce pogodne, — on je żyznemi uczynił; spojrz w swoję duszę, — on ją wywiódł z krain ciemności...
— O tak! to prawda! — szepnęła Wincunia i dwie łzy rozrzewnienia spłynęły z jéj oczu.
Ale namiętność spuściła znowu przed wzrok jéj skąpaną w płomienistym wieńcu twarz młodzieńca i zawołała:
— Patrz!
Wincunia patrzyła długo, ogień osuszył łzy w jéj oczach, poniosła dłonie do serca i rzekła cicho:
— Kocham!
— Nie prawda! — odpowiedziało sumienie — to, co czujesz; nie jest miłością, to tylko szał, obłęd, zgubny wir, który cię porwał i w którym utoniesz, jeśli nie rzucisz się w moje objęcia. Miłością prawdziwą jest tylko to uczucie głębokie, spokojne, ufne, które masz dla narzeczonego. Ocknij się, zrozumiéj głos prawdy i posłuchaj sumienia!
— Posłuchaj nas — szepnęły wspomnienia — my tobie powiemy o jego wielkiéj miłości dla ciebie, o twoim spokoju i szczęściu, jakie posiadałaś, póki serce twe nie odbiegało od niego!
— Tak — mówiło sumienie — wtedy tylko byłaś prawdziwie szczęśliwą i prawdziwie czystą!
Dziś, spojrz, co się z tobą stało! Blada, zmęczona, rozmarzona i znękana, słuchasz walki naszych głosów i mocujesz się z sobą boleśnie.
Usłuchaj sumienia, a walka wnet się skończy; wróć do niego, a znowu spokój wstąpi w twoję duszę!
— O, wróć do niego! — powtórzyła dobroć — weź ten biały kwiat, który, gdy wpleciesz w twe włosy, weźmiesz rozbrat z dobrocią i sumieniem, i przystrój nim oblicze Matki Bożéj, które tam z nad łóżka twego tak smutnie teraz spogląda na ciebie!
— Wspomnij! wspomnij! i ofiaruj różę czystéj Maryi! — wołały wspomnienia.
— A razem z kwiatem tym ofiaruj Bogu uczucie, które tobą miota w téj chwili; gdy się go raz wyrzeczesz, zapomnisz o nim i będziesz szczęśliwa.
— Wspomnij! wspomnij! i ofiaruj różę czystéj Maryi! — powtarzał chór mglistych aniołów przeszłości.
I rozstąpiwszy się, dobroć i sumienie ukazały Wincuni białą różę, pochyloną w wodzie.
Dziewczyna rzuciła się ku róży, a oczy jéj utkwiły w obrazie Matki Bożéj, wiszącym nad łóżkiem.
— Wspomnij! wspomnij! i oddaj różę czystéj Maryi! — śpiewał nad nią radosny chór.
Palce Wincuni dotykały już kwiatu, na czole jéj jaśniał blask postanowienia; ale nagle namiętność pochwyciła wyciągnięte jéj ręce i gwałtownie przycisnęła je do serca. I powstało wielkie zamieszanie między walczącemi władzami ducha Wincuni. Marzenia rzuciły się na chóry wspomnień i głuszyły ich głosy swemi słowiczemi śpiewy; namiętność porwała za barki sumienie i, po długiém szamotaniu się, rozproszyła je w mgłę bardzo daleką; dobroć walczyła dłużéj, ale po chwili wionęła także w ognisty wieniec i zniknęła śród płomieni. Wtedy marzenia rzuciły na rój wspomnień pęki kwiatów, które niosły w ręku, a mgliste anioły otrząsły z nich swoje szaty i, płacząc, odleciały za znikającém w oddali sumieniem.
Wincunia została sam-na-sam z namiętnością.
Wtedy purpurowa pani ujęła ją w ramiona, zbliżyła twarz swą do jéj twarzy i przez usta jéj wstępowała do piersi. Wsuwała się w nie, jak żmija ślizka i paląca, a coraz głębiéj zapuszczając się we wnętrze dziewczyny, szeptała jéj słowa pieszczoty i miłości. W końcu Wincunia poczuła, jak płomienisty wieniec rozpaloną obręczą ścisnął jéj serce, zadrżała i, jakby ze snu zbudzona, obejrzała się wkoło.
Cicho było i zmrok zapadał. Biała róża Alexandra stała przed nią i, dotykana wieczornym powiewem, przenikającym przez okno, poruszała listkami, niby błagając młodą dziewczynę, aby ją wplotła w swe włosy.
— Zmrok zapada — szepnęła Wincunia — a jego niéma jeszcze! Może nie przyjedzie?
Na tę myśl trwoga ją ogarnęła i serce ścisnęło się bólem.
— Może go czém zraziłam do siebie? — myślała — może źle tańczyłam? może mu co niemiłego powiedziałam?
Pod gankiem rozległ się turkot kół.
— Przyjechał! — zawołała dziewczyna, porwała się z miejsca i ręce przycisnęła do gwałtowną radością bijącego serca.
Ale zarazem spojrzała na różę i myśl przemknęła przez głowę, że to już chwila ostatnia, stanowcza... zaraz, natychmiast trzeba kwiat ten wpleść we włosy, albo odrzucić go i powiedziéć: nie!
I było jeszcze kilka sekund ostatniéj walki... zakryła oczy dłońmi, nieruchoma, pobladła, drżąca...
Nagle w przyległym pokoju ozwał się głos Alexandra, pytającego sługi, która go spotkała, gdzie są jéj panie.
Na dźwięk tego świeżego młodzieńczego głosu, Wincunia poskoczyła, porwała różę i ręce jéj podniosły się ku warkoczom. W mgnieniu oka była już przy drzwiach, otworzyła je i stanęła w progu.
Alexander stał o kilka kroków od niéj, orzucił ją spojrzeniem, a przed oczyma jego śnieżny kwiat błysnął śród zmroku nad czołem dziewczyny.
— Z różą! — zawołał i rzucił się ku niéj — więc kochasz mię i będziesz moją! — dodał, ujmując jéj ręce.
— Kocham i będę twoją! — szepnęła Wincunia, a młodzieniec klęczał przed nią i tysiącem pocałunków okrywał jéj ręce.




XI.
Rozmyślania Alexandra.

Alexander wrócił z Niemenki upojony, szczęśliwy. Rodzice, pomimo wielkiego zmęczenia, czekali jego powrotu niecierpliwie i z ciekawością.
— I cóż? — spytał pan Jerzy, gdy Alexander ze zdwojoną, jakby gorączkową czułością, całował go w rękę.
— Jestem przyjęty, papo! — odpowiedział młodzieniec z radością i pewną dumą w głosie.
Oboje Snopińscy radośnie klasnęli w ręce.
— A cóż na to ciotka? — spytał pan Jerzy.
— Z początku była bardzo zakłopotana, gdym ją pokornie a usilnie zaczął prosić o rękę synowicy, wspomniała o Topolskim, o jakiéjś tam dla niego wdzięczności i nawet łzy miała w oczach. Ale Wincunia całowała jéj ręce i mówiła: moja ciociu, inaczéj być nie może, jam panu Alexandrowi już przyrzekła! Wtedy uklękliśmy oboje przed nią i pobłogosławiła.
— To chwała Bogu! — zawołał pan Jerzy — gracko spisałeś się chłopcze i choć mi żal trochę Topolskiego, toć jednak pewny jestem, że nic mu się bardzo złego nie stanie. Zanadto jest on rozsądny, aby miał desperować po dziewczynie, a zresztą, jeśli ona jego nie kocha, to i nie wielką miałby z niéj pociechę, bo małżeństwo bez miłości i torby plew nie warte. Podobała mi się szczerze ta twoja Wincunia; ładne to, dobre widać i potulne dziecko, a przy tém posażek panna ma wcale niezły i musi cię bardzo kochać, kiedy dla ciebie takiemu porządnemu człowiekowi, jak Topolski, odmówiła. No, niech Pan Bóg błogosławi, niech Pan Bóg sekunduje.
Alexander klęczał przed rodzicami i ściskał ich kolana. Pani Snopińska pocałunkami i pieszczotliwemi słowy okrywała jedynaka, a pan Jerzy kręcił siwego wąsa, milczał parę minut, potém podniósł syna i rzekł, patrząc nań z powagą i przywiązaniem:
— Słuchaj, Olesiu! Matka cię całuje w téj ważnéj chwili twego życia i płacze: nie dziwota to, bo u kobiet całe serce pokazuje się zawsze w łzach i pocałunkach. Ja zaś, mężczyzna i stary, zgrubiały w pracy, nie zdatny jestem do niewieścich pieszczot i kwileń, niemniéj jednak kocham cię także. Bóg widzi, że kochałem cię może zanadto, gdyś był dzieckiem, a przez to i pobłądziłem w wychowaniu twojém. Ale co się stało nie odstanie i daremnie-by teraz było rozwodzić przed tobą żale nad przeszłością. Niechże miłość moja dziś przynajmniéj okaże się tobie w słowach ojcowskiéj przestrogi i nauki... — Otarł nieznacznie łzę, która cisnęła się mu do oka i mówił daléj:
— Żenisz się i dobrze robisz; chciałem tego, bo sam ożeniłem się bardzo młodo z kobietą, którą szczerze miłowałem i do dziś dnia jeszcze miłuję, mimo lat podeszłych. Wiem, co to jest familia, jakie poczciwe uczucia wkłada ona do serca i jak wypędza z głowy niestatek i głupie nałogi. Ty, mój chłopcze, masz dobre serce, spryt niepomierny, pojęcie, jakiém nie każdego Pan Bóg obdarzył, ręce zdatne do wszystkiego, do czego się szczerze wezmą. To są twoje zalety, których ci nikt odmówić nie może. Ale zarazem jesteś wietrzny, bałamut, nie lubisz pracy, a lubisz hulanki, masz pańskie fumy i zachcianki, które biednego szlachcica do torby i kija żebraczego prowadzą. Otóż, dopóki byłeś przy nas, wolny, sam jeden, było to złe, ale mniejsze; teraz, gdy się ożenisz, będzie to złe kapitalne, jeśli, uchowaj Boże, nie przełamiesz go w sobie. Bo uważasz, moje dziecko, ojciec familii to nie puste słowo, owszem, przedstawia ono pełno obowiązków, wyrzeczeń się, prac, które człowiek ponosić musi wtedy, gdy już nietylko sam o własnych siłach żyje na świecie, ale, gdy i inni o jego siłach żyją. Jeżeli pojmiesz i spełnisz te obowiązki, będziesz miał wielkie uciechy, ani słowa. Ale uciechy te nie będą takiemi, jak te, które dotąd lubiłeś. Nie znajdziesz ich i nie powinieneś ich szukać ani na sali u Szlomy, ani w domu téj wietrznicy, pani Karliczowéj, ani w umizganiu się do panien i wiejskich dziewcząt. Uciechy te, jeżeli na nie zasłużysz, znajdziesz przy boku dobréj i ładnéj żony, którą sam sobie wybrałeś bez żadnego przymusu, na widok dzieci, któremi cię pewnie Pan Bóg obdarzy, w gospodarstwie, z którego ty i familia twoja chleb będziecie jedli, a nadewszystko w spokojności i zadowoleniu własnego sumienia, które mówić ci będzie, że żyjesz, jak uczciwemu człowiekowi żyć przystoi. Takie tylko uciechy ja miałem w życiu mojém, mój chłopcze. W bilard, ani w karty nie grałem, zbytecznego użycia trunków i hulanek wszelkich strzegłem się jak ognia, odkąd pobrałem się z Anulką, do żadnéj innéj kobiety konkurów nie stroiłem. To téż przebyłem życie uczciwie, nie bez trudności, nie bez kłopotów, nie bez potu czoła, o tém wszystkiém jeden Bóg tylko wiedział; ale także i nie bez dni szczęśliwych i wesołych, a bez grzechu krzywdy ludzkiéj i zgryzoty sumienia. Tak i ty zrób, Olesiu: porzuć pańskie fumy i gusta, które dla niebogatego szlachcica wcale są niepotrzebne, porzuć hulanki z młodzieżą pustą, bałamuctwa, a zajmij się szczerze pracą, gospodarstwem, kochaj żonę całém sercem, siedź więcéj w domu, niż za domem, i staraj się, aby na twoje sumienie nie upadła żadna łza kobiety, która przez miłość dla ciebie wyrzekła się człowieka ze wszech miar zacnego, i tak mało cię znając, powierzyła ci przyszłość. Oto, moje dziecko, ojcowska przestroga, którą ci daję u wstępu twego do nowego życia. Powiedziałem ją nie po salonowemu, nie uczenie, po prostu, ale serdecznie. Przyjm ją od ojca razem z błogosławieństwem, które niech zawsze, w złéj i dobréj doli, ci towarzyszy...
Łzy zatamowały głos starego dzierżawcy; Alexander, rozrzewniony, znowu rzucił się do nóg jego.
— A teraz — rzekł po chwili pan Jerzy — muszę ci téż powiedziéć, Olesiu, jaki fundusz możesz spodziewać się otrzymać ode mnie. Ludzie okrzyczeli mię za bogacza i ty może podzielasz ich zdanie. Otóż mylicie się wszyscy. Bogactwo dzierżawcy zwykle jest tak małe, jak życie jego trudne i praca ciężka.
Trzymam w dzierżawie majątek spory, opłaciłem hrabinie za niego za dwa lata z góry, mam porządne inwentarze, to wszyscy widząc, krzyczą: kapitalista! Tymczasem, moje dziecko, całego majątku posiadam 10,000 rubli i to z mozolną zebranych pracą. Mógłbym wprawdzie zebrać więcéj, ale z krzywdą ludzką i złą sławą u ludzi; nie chciałem tego i posiadam tylko tyle, ile sumiennie zarobiłem. Otóż, gdy ożenisz się, odkupię dla ciebie od pani Niemeńskiéj połowę Niemenki, która do niéj należy, dodam ci jeszcze tysiąc rubli gotówką na nowe gospodarstwo i to już będzie większa połowa całego mego funduszu. Resztę zostawię u siebie, aby nam z Anulką starczyło do końca życia; może coś jeszcze dorobię w obrotach, a co zostanie po naszéj śmierci, rozumié się, ty weźmiesz także, boś nasz jedynak. Tymczasem, licząc z posagiem żony, będziesz miał wcale niezły majątek. Niemenka to ładny folwark, choć nie wielki, i tak wybornie zagospodarowany, że, stosownie do rozległości, dochód daje bajeczny prawie. Gdy więc będziesz miał statek, będziesz miał i dostatek i o to jestem spokojny.
Umilkł pan Jerzy, a na twarzy Alexandra malował się zawód i zdziwienie. Wyraźném było, że cyfry, które wyszły z ust ojca, strąciły go z obłoków; sądził dotąd, że rodzice posiadają przynajmniéj trzy razy większy kapitał. Tak był jednak przejęty różnemi wrażeniami dnia tego, że na razie nie zatrzymał się długo na przykrych myślach, które w nim powstały, i w milczeniu ucałował rękę ojca.
— O dalszych szczegółach twojéj żeniaczki pomówimy potém — rzekł pan Jerzy — a teraz idźmy spać, bo okrutnie zmęczony jestem wczorajszemi hecami i, czekając na ciebie z Anulką, drzemaliśmy już po trochu.
W kilka minut po téj rozmowie, Alexander był już sam jeden w swoim pokoju.
Jak bywa ze spienionemi potokami wody, spadającéj z pod młyńskiego koła, tak było z jego myślami. Jak w téj wodzie lecącéj z pędem i hukiem są perły czystych kropel, piany mętne, kamyki błyszczące, bryzgi błota, przeglądające się w falach, lilie wodne i szare płazy, podnoszące się z dna ruchomego, tak w myślach młodzieńca pieniło się, burzyło, kwieciło, błyskało, szumiało, a z ruchomego dna serca, bryzgał muł brunatny i powstawały mętne poczwarki, utworzone ze złych naleciałości życia.
Z takiego zamętu przypłynął do ust jego wyraz: żenię się!
Wyrzekł to głośno i stanął przelękniony.
Dziwna rzecz! — tak długo o tém myślał, tak się o to gorączkowo starał, a teraz zdjęła go obawa.
W téj chwili odległe jakieś wspomnienie przyniosło mu do ucha echo komicznéj, chórem śpiewanéj przez jego towarzyszy zabaw piosenki: „Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło!”
Jął rozmyślać nad treścią téj piosenki.
Dla czego ożeniwszy się wilczysko opuszcza uszy, no, a człowiek naturalnie nos na kwintę spuszcza, bo organizm jego uszu nie skłonny jest do téj manipulacyi?
Dla tego zapewne — myślał Alexander — że póki jest nie żonatym, robi sobie, co chce, bawi się, jak chce, kocha się i bałamuci, z kim chce, a gdy ożeni się, klamka zapada i zamiast: „tak chcę”, musi mówić sobie: „tak powinienem”, zamiast własnéj i nieprzymuszonéj woli ma obowiązki.
Obowiązki? ależ to niewola, przymus, wyrzeczenie się wielu przyjemnych rzeczy!
Obowiązki? gwałtu!
Porwał się z krzesła, schwycił się obu rękoma za głowę i począł biegać po pokoju.
Ale gdy tak biegał, pomyślał sobie znowu:
Ba! ale nie żeniąc się, jakże miéć Wincunię? a ona taka śliczna, cudna! jakie oczy, jakie włosy, jaka dobra, a jak mnie kocha! A i ja ją kocham, dalibóg kocham szalenie!... Ech! czemu to ona nie jest lepiéj jaką wiejską dziewczyną, moglibyśmy się kochać, a jabym został sobie dla tego liber baron, jak mówi pani Karliczowa! ale z nią... gdzie tam!... trzeba żenić się i basta! a przytém wziąłby ją ten Topolski, co nawet tańczyć nie umié! Cha, cha, cha! nie umié tańczyć w dziewiętnastym wieku! szkoda by jéj było, uratuję ją od niego! A jak to będzie dobrze, gdy się ożenię! Będziemy sobie mieszkali w Niemence, postawię tam piękny nowy dom, bo naturalnie w takim małym żyć nie sposób, no i do gospodarstwa się wezmę.
Powiadają, że Topolski cudo jakieś zrobił z téj Niemenki, jeżeli on potrafił zrobić jedno cudo, to ja zrobię dwa i będę sobie bogaty...
Bogaty? oj
Stanął i zaczął kręcić wąsik.
Ojciec daje tylko kilka tysięcy! Nie spodziewałem się tego, myślałem, że ma daleko większy kapitał. Gdybym był wiedział, że posiada tak niewielki fundusz, byłbym pomyślał o bogatém ożenieniu się, a mógłbym, mógłbym bogato ożenić się! Już i Józia Siankowska trzy razy większy ma posag od Wincuni, tylko, że strasznie czerwona i ma wielkie ręce! A pani Karliczowa? i ta poszła-by za mnie choć z dziesięć lat starsza ode mnie. Wprawdzie to już za bogata dla mnie pani, ale czego to na świecie nie bywa! Przytém ma ona do mnie taką słabość, że gdybym tylko... Ależ trzydzieści lat, fi! nie, jednak dobrze to, że się ożenię z Wincunią, siedemnaście latek, serduszko takie świeżutkie, jak i twarzyczka! taka śliczna buziulka! ach, serce ty moje! aniołku!
Uśmiechnął się i machinalnie wyciągnął ramiona, jak gdyby widział przed sobą Wincunię. I piękne wtedy blaski przechodziły po jego ruchoméj twarzy, w oczach zajaśniała poezya młodzieńcza, zamgliła się rzewność...
Kocham ją, mówił do siebie, i będę zawsze kochał za jéj miłość dla mnie. O, bo i ona mię kocha, o, kocha! Jak jéj dziś pięknie było z tą białą różą w warkoczu! Boże mój! jakże się obawiałem zobaczyć ją bez tego kwiatka! o jak mię żegnała, jakie rączki miała gorące, i jak jéj oczki błysnęły, gdy mówiła mi: do jutra! o droga moja! śliczna!
Upadł na krzesło i zatonął w marzeniach: wszystko, co w duszy jego było piérwotnie piękném i dobrém i co zbrukane zostało naleciałościami życia, jakie prowadził, wypływało mu na twarz oczyszczone i opromieniało czoło nimbusem młodzieńczych uczuć.
Nagle zerwał się i zawołał prawie głośno: — Ależ moja złota swoboda! stracę ją! aj, aj, aj! — I zaczął znowu biegać po pokoju.
Piękna rzecz, myślał, siedziéć ciągle w domu, jak ojciec mówił, wyrzec się wszystkiego, co wesołe, co robi przyjemność! Gdybym przynajmniéj był starszy! Ale w tym miesiącu zacząłem dopiéro dwudziesty drugi rok! Tak młodo stracić moję miłą, złotą swobodę! straszne rzeczy! oto wlazłem! Jak będę żonaty, żadna panna już i patrzéć na mnie nie będzie! Czemuż nie jestem przynajmniéj o jakie ośm lat starszy, nie tak bym tego żałował? Żeby to można było dodać sobie wieku! jakby to było dobrze! Ożenił-bym się z Wincunią i nie żałował-bym już swobody. Ech, ta nieznośna młodość!
Znowu odległe echo przyniosło mu do ucha piosenkę o ożenionym wilku i opuszczonych uszach.
Zmarkotniał bardzo.
Et — rzekł po długiém myśleniu — daremnie tylko gryzę się! nie taki dyabeł straszny, jak go malują i żonaty człowiek nie taki niewolnik, jak to niektórzy powiadają. Alboż mało znam żonatych ludzi, którzy prowadzą życie rychtyg takie, jak gdyby kawalerami byli! Przeciwnie, teraz dopiéro wyjdę na zupełną swobodę, bo będę miał swój dom, swój majątek, swoje stanowisko w towarzystwie. Do tego czasu musiałem o wszystko pytać się i prosić ojca, a choć naprawdę rzadko mi odmawiał, ale za to gderał, gderał, ile wlazło. Prawda, że robił to z dobrego serca, wiem o tém, poczciwy ojciec! Ale zawszeż to była zależność, a jak ożenię się, będę już zupełnym panem mego domu, majątku i postępowania. Wincunia to aniołek! ona nie będzie taka, jak niektóre żony bywają, co to dokuczają mężowi kaprysami i gderaniem. Gdzie tam! to sama dobroć i łagodność! Et wszystko dobrze będzie! Wincunia będzie moją, Topolski weźmie harbuza, będę miał własny dom i majątek, a dla tego swobody mojéj nie stracę! No, już téż trochę jéj stracę... ma się rozumiéć... ale nie zupełnie...
Zaczął nucić piosenkę, w któréj powtarzało się często imię Wincuni i spać się położył.
Ostatni obraz, który ujrzał przed zamknięciem oczu, było dziewczę w różowéj sukni, śród zmroku stojące w progu drzwi i, z rękoma złożonemi w jego dłoniach, mówiące po cichu:
— Kocham i będę twoją!
Wpatrując się w to urocze widziadło, usnął z rozkosznym na ustach uśmiechem.




XII.
Odrzucony.

O dość wczesnéj przedpołudniowéj godzinie, Wincunia stała w swoim pokoju przy tém samém otwartém oknie, przy którém wczoraj długo rozmyślała i walczyła. W twarzy jéj i postawie malowało się silne postanowienie, milczała i wzrokiem prowadziła za ciotką, która żywo i nierównym krokiem chodziła po pokoju. Okulary pani Niemeńskiéj podniesione były na czoło, w ręku trzymała rozpostartą chustkę do nosa, którą machała, gestykulując. Suknia jéj była źle zapięta, czepek ułożony na bok, cała słowem osoba przedstawiała niezmierny niepokój i zakłopotanie.
— O Matko Bozka Ostrobramska! — wołała, nie przestając chodzić — co ja jemu powiem? Jak ja jemu to powiem? Oto nawarzyłaś piwa Wincuniu! Kto to mógł tego spodziewać się? Tyle lat znajomości, przyjaźni i jak tu teraz tego człowieka raptem obuchem uderzyć w głowę? Słuchaj, Wincuniu — zawołała, stając nagle przed synowicą — a może ty się jeszcze rozmyślisz? Co?
Wincunia zwolna poruszyła głową i odpowiedziała stanowczo:
— Nie, moja ciociu, gdybym się mogła rozmyśléć, stało-by się to wczoraj.
— A więc sama mu powiedz wszystko, jak przyjdzie — zawołała pani Niemeńska, machając chustką; — wyjdź do niego i powiedz: nie pójdę za pana, bo kocham innego! ot i będzie koniec.
— Nie, ja jemu tego nigdy sama nie powiem, nie mogę, nie mam siły! — zawołała Wincunia, składając ręce.
— Widzisz, a chcesz, żebym ja mówiła. I mnie także trudno! Zdawało się, że będzie łatwo tak sobie powiedziéć jemu: bądź zdrów! i po wszystkiém! Ale gdy już ten moment nadchodzi, to i sama nie wiem co robić, od czego zacząć, w jaki sposób powiedziéć. O Chryste Ukrzyżowany ratuj mię! ja chyba zwaryuję!
Chodziła po pokoju w wielkiém poruszeniu, nagle stanęła przed synowicą i znowu spytała:
— A może ty się jeszcze rozmyślisz, koteczko?
Cierpienie odmalowało się na twarzy Wincuni.
— Ciociu najdroższa! — zawołała — nie zadawaj mi więcéj tego pytania, bo mi od niego serce boli! Ty ciociu nie wiész, ile cierpiałam, ile walczyłam, czyż sądzisz, że nie cenię Bolesława wysoko? Że nie czuję, iż źle czynię zawodząc go i sprawiając mu boleść? Ależ, mój Boże, nie mogę inaczéj.... nie mogę...
Łzy głos jéj zatamowały, pani Niemeńska podeszła do swéj pieszczoszki i, głaszcząc jéj policzki, rzekła:
— Wiem, wiem koteczko, że i tobie musi to być bardzo przykro i sama także poczuwam się do winy, że dopomogłam do urządzenia tego bigosu. Ślepota! ślepota! trzebaż mi było zapraszać Snopińskiego do Niemenki! Ale czyż mogłam się spodziewać? Byłam pewna, że kochasz Topolskiego i przypuściła-bym, że w nocy słońce zaświeci, jak, że ty z nim kiedykolwiek rozstać się zechcesz. Co bo téż to za człowiek ten Topolski! Drugiego takiego z latarnią na świecie poszukać. Znam ja jego, znam, to brylantowe serce!
Zamyśliła się smutnie staruszka i nieznacznie łzę otarła.
— Ha — rzekła po chwili — poprawiając okulary, może dla tego, aby przed synowicą ukryć łzy, które gwałtem cisnęły się do oczu — ha, cóż robić? stało się! młode twoje serce pociągnęło cię do młodszego i nie dziwota! Snopiński to chłopak, co się zowie, grzeczny, ładny, salonowy, a zdaje się, że przytém i poczciwa dusza. I z nim pewno będziesz szczęśliwa, ja zaś przeciwko niemu nic nie mam, ani słowa, tylko mi poczciwego Bolesława szkoda. Jak ja mu to powiem, mój Boże, jak ja mu to powiem?...
I znowu chodziła po pokoju w wielkiém zakłopotaniu i zgryzocie.
Nagle Wincunia odskoczyła od okna na środek pokoju i zakryła oczy rękoma.
— Jezus, Marya, a toż co? — zawołała z przestrachem pani Niemeńska. Wincunia cała drżąca pochwyciła ciotkę za rękę i szepnęła:
— Bolesław idzie! jakby zobaczył mię w oknie, zacząłby ze mną rozmawiać. Idź, już idź, moja ciotuleczko.
W istocie Bolesław wszedł na dziedziniec od strony pola: znać wracał już od gospodarstwa. Dwóch chłopaków kręciło się koło studni.
— Héj Adasiu — zawołał na jednego z nich Bolesław — załóż konia do wozu i zawieź beczkę wody żniwiarzom, bo będzie w dzień siarczysty upał.
Skierował się ku gankowi, mimochodem rzucił spojrzenie na okno Wincuni i przyśpieszył kroku.
Pani Niemeńska za głowę się schwyciła.
— Jezus Marya, co ja nieszczęśliwa pocznę? Jak ja jemu to powiem? — powtarzała.
Kroki Bolesława dały się słyszéć w przyległym pokoju.
— Pod Twoję obronę uciekamy się... — zaszeptała pani Niemeńska, stojąc u drzwi — w imię Ojca, i Syna i Ducha św. — dokończyła, żegnając się i z wyrazem Amen na ustach pocisnęła klamkę, wyszła i prędko drzwi za sobą zamknęła. Wincunia została na środku pokoju niema, skamieniała z opuszczonemi rękoma i z cierpieniem na twarzy. Parę razy podnosiła wzrok na święty obraz, wiszący nad łóżkiem, ale dziwna rzecz, powieki jéj wnet opuszczały się, przyciskane ciężarem wstydu i żalu.
— Dzień dobry pani — ozwał się do gospodyni domu pogodny i serdeczny głos Bolesława — oglądałem gospodarstwo w Niemence i zaszedłem do pań; takem się już za paniami stęsknił... — Nagle urwał i zawołał:
— Co to pani? czyś pani nie chora?
Zwiędłe policzki pani Niemeńskiéj zabarwiły się rumieńcem gorączkowéj niespokojności, oczy jéj, pełne łez, z za okularów wpatrywały się w twarz Bolesława.
— Co to jest? — pytał Topolski z wzrastającym niepokojem — gdzie Wincunia? może to ona chora? — Bladość przemknęła mu po czole.
— Nie to, nie, kochany panie Bolesławie — rzekła pani Niemeńska niepewnym głosem — Wincunia nie jest chorą, ale źle z nią jest, bardzo źle!
— A! — krzyknął Bolesław — cóż się z nią dzieje? gdzież ona? niech-że ją zobaczę!
I zrobił krok ku drzwiom Wincuni, ale pani Niemeńska zastąpiła mu drogę.
— Nie idź tam, nie idź, kochany panie Bolesławie — zawołała — oto pójdźmy lepiéj do ogrodu, tam ci wszystko powiem!
Straszne jakieś myśli przesunęły się zapewne po głowie Bolesława, bo twarz jego nabrała posępnego wyrazu.
— Czemuż mi pani tu, zaraz mówić nie chcesz? — spytał stłumionym głosem, ale pani Niemeńska żywo postąpiła ku drzwiom od ogrodu, Bolesław poszedł za nią.
Przeszli połowę alei, milcząc, pani Niemeńska mięła w ręku chustkę od nosa.
— Cóż się stało Wincuni? — ozwał się nareszcie Bolesław, a w głosie jego były tortury zaniepokojonego serca.
— Kochany panie Bolesławie — zaczęła pani Niemeńska, patrząc w ziemię — sama nie wiem doprawdy, jak mam ci powiedziéć o tém, co się stało. Nie gniewaj się na nas... nie bierz nam tego za złe... my wiemy i pamiętamy, ile dla nas uczyniłeś... my szanujemy cię, kochamy, ale widzisz, któż mógł przewidziéć?... Wincunia taka młoda, a to taki ładny i miły chłopiec...
Straciła wątek i nie wiedziała już, co mówić daléj.
Bolesław stanął nagle, i oparł się plecami o drzewo.
— Na miłość Boga, mów pani wyraźniéj! — rzekł z cicha.
— Ha! — zawołała pani Niemeńska zdobywając się na energią — w imię Ojca i Syna i Ducha Ś-go Amen, niech się dzieje wola Boża, to już i trzeba raz wszystko powiedziéć! Wincunia pokochała się w młodym Snopińskim i wczoraj przyrzekła mu, że za niego pójdzie!
Krótki, głęboki jęk, ozwał się w piersi Bolesława, jakby mu tam coś nagle pękło. Podniósł strasznie bladą twarz i, nieprzytomnemi oczyma, wpatrzył się w panią Niemeńską.
— Co pani mówi? — zapytał — zdaje mi się, żem źle usłyszał!
Pani Niemeńska zlękła się bladości jego i spojrzenia i pochwyciła go za obie ręce.
— Mój dobry, mój złoty, mój kochany panie Bolesławie — mówiła, a łzy biegły z jéj oczu po rozpalonych policzkach — nie martw się, nie desperuj, znajdziesz sobie inną! Wincunia widać za młoda dla ciebie i serce pociągnęło ją do młodszego. Bóg widzi, jakie mi to sprawia zmartwienie, a i ona biedaczka cierpi nad tém bardzo, bo kocha cię jak brata, jak przyjaciela, ale w tamtym rozkochała się i powiada, że żyć bez niego nie może, cóż robić? Serce nie sługa! pójdź, kochany panie Bolesławie, do altany pogadamy o wszystkiém!
Bolesław słuchał z pochyloną na piersi głową, z oczyma szklano utkwionemi w ziemię. Wyglądał na człowieka, który zupełnie nie rozumié, co się z nim dzieje i nie może odszukać wątku myśli. Automatycznie poszedł za panią Niemeńską do altany i usiedli oboje na ławce.
Ciotka Wincuni, po przełamaniu pierwszych lodów, ośmieliła się i nabrała wymowy. Opowiedziała Bolesławowi cały przebieg znajomości Wincuni z Alexandrem, jak ona nie wiedziała wcale o tém, że dziewczyna była już nim zajęta, jak Wincunia nikomu się nie zwierzała, bo walczyła z sobą, jak właśnie z tego powodu mizerniała, bladła i t. d. Skończyła na opowiedzeniu o wczorajszym wieczorze, jak młody Snopiński przyjechał, oświadczył się, Wincunia mu przyrzekła, a ona nie mogła sprzeciwiać się, widząc wzajemną miłość, dwojga młodych ludzi, témbardziéj, że Wincunia ma swoję wolę, i swój fundusz, a ona nie jest jéj matką, ale tylko ciotką, która wprawdzie kocha ją jak matka, ale władzy rodzicielskiéj nad nią nie posiada.
Bolesław nie przerywał jéj ani jedném słowem: ręce skrzyżował na piersi, oczy utkwił w ziemię a z twarzy jego nie ustępowała wielka bladość.
Gdy pani Niemeńska umilkła, zaczął mówić zniżonym i trochę przerywanym głosem, nie odrywając wzroku od ziemi:
— Wiadomość, którą otrzymuję od pani w téj chwili, nie znajduje mię całkiem nieprzygotowanego. Miałem przeczucie... ale brałem je za urojenie... związek mój z Wincunią zdawał się tak ścisły... tak pewny...
— Cóż jest pewnego na tym świecie, kochany panie! — przerwała z westchnieniem pani Niemeńska.
— Cóż jest pewnego na świecie? — powtórzył zwolna Bolesław — ja przecież myślałem, że to było pewne, jeżeli jednak Wincunia mię nie kocha... jeżeli to potrzebne do jéj szczęścia...
Zatrzymał się, jakby mu tchu zabrakło.
— Ustępuję z drogi jéj życia! — dokończył, powstając z ławki; zdwojona bladość twarz mu pokryła i znowu plecami oparł się o drzewo.
Pani Niemeńska powstała także i sama już nie wiedziała, co ma mówić. Bolesław ozwał się piérwszy:
— Chciałbym tylko, jako dawny przyjaciel zapytać panią, czy w istocie znajdujesz wybór panny Wincenty trafnym? Czy związek z panem Snopińskim zapewnia jéj przyszłość szczęśliwą?... Jeżeli nie kocha mię... może nie zostać moją żoną, ale dla czegoż ma wychodzić za człowieka, który...
Zatrzymał się i po chwili milczenia dokończył:
— W istocie, pani mię posądzić możesz o chęć obmawiania człowieka, który odebrał mi serce Wincuni... ale... wierz mi pani, że w téj chwili mniéj czuję stratę osobistych moich nadziei, jak trwogę o jéj przyszłość...
— O, bądź pan pewny, że i ja także... — zaczęła pani Niemeńska.
— Że i pani także dbasz o przyszłość panny Wincenty — przerwał Bolesław — a ponieważ potwierdziłaś wybór, musisz w nim widziéć jéj szczęście... Ja doprawdy, miałbym wiele do powiedzenia o tém, ale w téj chwili nie mam siły... chciałbym widziéć Wincunię i pożegnać się z nią...
— Pójdę powiem jéj o tém — rzekła pani Niemeńska i śpiesznie poszła ku domowi.
Bolesław został w altanie, na jedném miejscu, oparty o drzewo. Twarz jego przybrała całkiem niezwykły wyraz. Po ustach błądził uśmiech gorzkiego szyderstwa, oczy, utkwione w ziemię, płonęły posępnym blaskiem, z którego łatwo można było wyczytać, stopniowe konanie w sercu wielu wiar i nadziei.
Bardzo powolnym krokiem opuścił altanę. Gdy stanął na progu pokoju, piérwszy raz oderwał oczy od ziemi, powieki jego podniosły się z trudnością, jakby je tłoczyła niewidzialna jakaś siła. Spojrzał i zobaczył na środku pokoju stojącą Wincunię, z obwisłemi rękoma i bladą twarzą. Na ten widok stanął jak wryty i długo wpatrywał się w twarz i postać dziewczyny. Im dłużéj patrzył, tém więcéj z ust jego znikał wyraz goryczy i szyderstwa, a okrywał je głęboki żal, w oczach, zamiast rozpaczy, zajaśniał smutek cichy, a po nad tém, po całéj twarzy rozlała się wielka, bolesna litość.
Wincunia ze zdumieniem patrzyła na niego. Spodziewała się zapewne, że przyjdzie ku niéj rozżalony, pełen goryczy i wyrzutów, a ujrzała go tak samo łagodnym i rzewnie patrzącym na nią jak zwykle, a tylko bladym, tak bardzo bladym, iż zdawało się ani jednéj kropli krwi w twarzy jego nie było.
Nie spuszczając z niéj wzroku, przystąpił do niéj i wziął ją za rękę: poczuła wtedy, że mimo dnia upalnego, ręce jego jak lód były zimne.
— Panno Wincento — ozwał się głosem zniżonym ale spokojnym — czy ciotka pani prawdę mi powiedziała, że...
Usta mu zadrżały, zasunął rękę za klapę surduta i przycisnął nią piersi.
— Że mię pani nie kochasz — dokończył, mocując się z drżeniem głosu.
— Panie Bolesławie — z cicha rzekła Wincunia — ja kocham pana jak brata, jak przyjaciela...
— A jak narzeczonego, jak kochanka kochasz pani tamtego — wyrzekł Bolesław, mocując się z boleścią, aby nie wybuchnęła na zewnątrz.
— Tak — szepnęła Wincunia.
Bolesław wypuścił jéj rękę ze swéj dłoni, pochylił głowę, w oczach jego błysnął znowu posępny wyraz, po ustach przebiegło szyderstwo i na całéj twarzy odbiła się walka świateł i cieniów, które w głębi jego piersi musiały walczyć z sobą. Krótko to jednak trwało: podniósł czoło, bledsze jeszcze niż było wprzódy, wziął obie ręce Wincuni i, patrząc głęboko w jéj oczy, rzekł z dziwną słodyczą i uroczystością w głosie:
— Nigdy pragnienie własnego szczęścia nie miało piérwszeństwa w myślach mych i nadziejach przed pragnieniem szczęścia dla ciebie. Kochałem cię nietylko dla tego, że byłbym sam szczęśliwy, posiadając cię, ale i dla tego, że zdawało mi się, iż ze mną spędzone twoje życie będzie pogodne i szczęśliwe... Powinnaś była wiedziéć o tém... pojąć mię, boć otwierałem przed tobą całą duszę moję... dla czego-żeś nie miała ufności we mnie?... dla czego nie powiedziałaś mi od razu, że serce twoje biegło w inną stronę? Czemu walczyłaś, cierpiałaś, milcząc przede mną? Byłbym już wprzódy ustąpił z drogi twojéj... bez skargi, bez żadnego do ciebie żalu... a tylko możeby rada moja, przyjaźń, doświadczenie zdołały ci otworzyć oczy na niejednę rzecz, któréj nie widzisz... Może przed wiekuistém rozstaniem zdołał-bym uchronić cię od wielu bólów w téj długiéj przyszłości, w któréj obcymi już sobie będziemy...
Zatrzymał się; zdawało się, że był bardzo zmęczony mówieniem i że na dalsze sił mu i głosu zabrakło. Uczynił jednak szybkie wysilenie i rzekł jeszcze:
— Wincuniu, daruj mi pytanie, jakie ci uczynię; może nie delikatném je znajdziesz... aleć przecie jam twój przyjaciel od lat dawnych, a chwila to dla mnie tak uroczysta i wielka, że z pamięci mi schodzą formy i zwyczaje... Powiedz mi: czyś dobrze poznała człowieka, któremu powierzasz swą przyszłość? Czy pewną jesteś, że będziesz z nim zupełnie szczęśliwą?
Najwyższe zdumienie odmalowało się na twarzy Wincuni. Jakto? ten człowiek, odrzucony przez nią tak nagle, ten człowiek tak głęboko przez nią w serce zraniony, nie ma dla niéj ani jednego wyrzutu, ani jednéj skargi, a zamiast tego, myślą swą zatopiony w bólu, troszczy się jeszcze o jéj szczęście, o niém mówi, o nie pyta? Przypomniała sobie słowa ciotki: „to brylantowe serce!” i głębokie przywiązanie, rzewna, wdzięczności pełna cześć, zdjęły ją dla tego, z kim rozstawała się na zawsze. Sama nie wiedząc, co czyni, obie ręce położyła na jego ramionach, jak dawniéj bywało, i patrzyła mu w twarz pełnemi łez oczyma.
— Jakiś ty dobry! jakiś ty zacny! — wyszeptały jéj usta.
Błyskawiczny promień radości oświecił zbladłą twarz Bolesława.
— Wincuniu! jedyna moja! — zawołał, i zapominając o wszystkiém, porwał ją w objęcie i przycisnął do piersi. Ale trwało to kilka zaledwie sekund; ramiona jego rozpadły się, na twarz wystąpił wyraz powrotu do strasznéj rzeczywistości.
— Panno Wincento — rzekł po chwili milczenia — wejdź w samę siebie i odpowiedz na moje pytanie. Pytam cię, jako przyjaciel, drżący o przyszłość twoję: czy znasz dobrze, gruntownie, czy znasz duszę człowieka, z którym chcesz się połączyć? Czy nie łudzą cię pozory? Czy uczucie, jakie cię ku niemu wiedzie, jest prawdziwe i trwałe? czyś dobrze zbadała samę siebie?
Wincunia długo milczała pod wpływem zmieszanych uczuć i myśli, potém wyrzekła zwolna i stanowczo:
— Kocham go!
Drżenie przebiegło po całém ciele Bolesława.
— Kochasz go, pani — rzekł zniżonym głosem — tak, to słowo wiele mówi! Czy wszystko? nie zawsze... ale nie pora dla mnie i nie miejsce tu moje, abym pani dłużéj robił przedstawienia i pytania zadawał. Żegnam panią! przestaniemy widywać się, ale ja nie przestanę być twoim przyjacielem... nigdy... Niech Bóg cię strzeże i da ci taką przyszłość, o jakiéj ja śniłem z tobą i dla ciebie...
To rzekłszy, wypuścił rękę Wincuni, którą trzymał w swéj dłoni i powoli skierował się ku drzwiom. Wincunia patrzyła na niego z takiém rozrzewnieniem, że aż graniczyło to z boleścią. Gdy ujął za klamkę drzwi, wyciągnęła ręce i zawołała z żalem:
— Bolesławie!
Zwrócił ku niéj twarz, ale wykrzyk młodéj dziewczyny nie sprowadził na niego najmniejszego błysku nadziei lub radości. Wszystkie siły jego moralne wyczerpały się w niezmiernéj walce, którą musiał staczać z sobą, rozmawiając z Wincunią; popatrzył na nią jeszcze przez chwilę i wyszedł.
Wincunia upadła na najbliżéj stojące krzesło i w głos zapłakała.
Bolesław szedł ścieżką, przez gaj do Topolina wiodącą, tą samą ścieżką, którą przebywał tyle razy z myślą pogodną i sercem pełném nadziei. Dobrze wyrzekła pani Niemeńska: „cóż jest pewnego na tym świecie”. Nad głową Bolesława ptaki świergotały na wyścigi, roje motyli zrywały się z leśnéj gęstwiny ku słońcu, kawałki błękitnych obłoków ciekawie zaglądały w głąb’ gaju, — wszystko było piękne, kwieciste, śpiewające, słoneczne, jak przed tygodniem, miesiącem, rokiem, kilku laty, i tylko w sercu człowieka zmieniło się: burze w niém grały szalone, obalające wszystko, co na saméj głębi jego zakorzeniło się i rozrosło, zrywając struny, które dotąd śpiewały pieśni miłości, zdmuchując puchy nadziei, a na ich miejsce rozścielając lodową oponę zawodu, zwątpień, goryczy, bezbronnych żalów. Trudno-by odgadnąć, o czém myślał Bolesław, idąc przez gaj, i czy nawet myślał o czémkolwiek, bo oczy jego i twarz powlekały się coraz bardziéj wyrazem martwéj bierności, w którą na czas jakiś zapada człowiek, dotknięty niespodzianym ciosem. Wyglądał, jak ktoś uderzony w głowę nagle i ogłuszony uderzeniem. Szedł powoli z głową zwieszoną na piersi, a stopy jego z taką trudnością odrywały się od ziemi, jakby do każdéj z nich przywiązaną była ciężka kula żelazna. Tak wszedł na ganek swego domu; nie spostrzegł Krzysztofa, który wyszedł na jego spotkanie; drzwi od ganku i sieni zostawił, idąc, na oścież otwarte, jakby mu brakło sił do ich zamknięcia, i wszedłszy dopiéro do swego pokoju, zamknął drzwi za sobą. Po chwili, zdziwiony niezwykłym wyrazem twarzy swego pana, Krzysztof widział, jak nagle spuściły się rolety w obu oknach sypialni Bolesława. Okna te wychodziły na północ, słońce więc nie wnikało przez nie, ale musiał go razić sam blask dzienny.
Ubiegło kilka godzin, cisza zupełna panowała w domu, pora obiadowa minęła dawno. Stara kucharka dreptała niecierpliwie po kuchni, gderząc na Krzysztofa, że obiadu nie podaje panu, a u niéj wszystko przestoi się i zepsuje. Krzysztof kręcił siwego wąsa i mruczał ze zdziwieniem:
— Co się jemu stało?
Podszedł do drzwi sypialni i posłuchał. Cicho tam było zupełnie.
— Śpi, czy co? — szepnął i wzruszył ramionami, bo bardzo się zadziwił. Jako żywo, nikt nie widział, aby Bolesław kładł się spać we dnie. Krzysztof zaczął chodzić po przyległym pokoju, stukać i przesuwać z hałasem sprzęty. Nic nie pomagało. Pokręcił wąsa z niecierpliwością i zaczął chodzić pod oknami. Rolety spuszczone nie pozwalały dojrzéć, co się działo w pokoju. Chodzenie i chrząkanie Krzysztofa nie pomagało.
— Jakieś licho w tém jest! — szepnął stary sługa — może zachorował?
Przestrach odmalował się na twarzy poczciwca; podszedł znowu do drzwi sypialni; położył rękę na klamce, ale zawahał się.
— Może czém tak bardzo zajęty? może to sekret jaki?... jak wejdę, to przeszkodzę i podpatrzę... to będzie nie pięknie!
Schylił się więc do dziurki od klucza i, przyłożywszy do niéj usta, rzekł dość głośno:
— Proszę pana do stołu.
Nie było odpowiedzi, cicho i cicho. Krzysztof donośniéj jeszcze powtórzył wezwanie na obiad, ale i tym razem żaden odgłos nie odpowiedział mu z głębi zamkniętego pokoju. Pociągnął wąs tak silnie, że aż mu parę siwych włosów w palcach zostało, odszedł parę kroków i znowu wrócił do drzwi. Spojrzał przez otwarte okno, — słońce miało się już ku zachodowi.
Staremu na płacz się zbierało, sam nie wiedział, co mu wypadało uczynić.
Nagle pod gankiem zaturkotały koła i do pokoju wszedł pan Andrzéj. Krzysztof rzucił się ku niemu.
— A, chwała Bogu, że pan przyjechałeś! u nas jakaś bieda!
Czoło pana Andrzeja więcéj niż zwykle było sfałdowane, w oczach jego malowało się zmartwienie.
— Gdzie twój pan, Krzysztofie? — spytał półgłośno z wyraźnym niepokojem.
— Przyszedł z Niemenki około południa, zamknął się w swoim pokoju, spuścił rolety w oknach i ani się odzywa, choć stukałem i prosiłem na obiad. Czy tylko nie chory?
Silniejsza jeszcze obawa ukazała się na twarzy pana Andrzeja. Postąpił żywo i nagle otworzył drzwi sypialni Bolesława. Spojrzał i zbladł trochę, zwrócił się do Krzysztofa, rzekł doń cicho, aby odszedł, sam zaś postąpił na przód. W głębi pokoju, napełnionego pół zmrokiem, stał Bolesław, plecami oparty o ścianę, profilem zwrócony do drzwi, przez które wchodził pan Andrzéj. W ręku trzymał pistolet, z lufą podniesioną w górę. Otwór broni zdawał się patrzéć na niego czarném, przepaścistém okiem, a on zatapiał w nim wzrok, powleczony mętnym wyrazem wpół nieprzytomnéj rozpaczy.
Nie słyszał otworzenia się drzwi i kroków wchodzącego.
Pan Andrzéj położył rękę na jego ramieniu. Bolesław nie podniósł głowy; zdawało się, że nie mógł oderwać wzroku od tego przepaścistego oka zabójczéj broni, które w samę twarz mu patrzyło.
— Co to robisz? — ozwał się pan Andrzéj głosem, który drżał trochę.
Bolesław nie odpowiedział jeszcze i nie odwrócił oczu od lufy pistoletu.
— Co to robisz? — powtórzył pan Andrzéj pewniejszym i surowym głosem — kogo to chcesz zabić tą bronią?
Usta Bolesława zadrżały.
— Naprzód jego, potém siebie — rzekł zwolna, nie zmieniając postawy ni kierunku spojrzenia.
Pan Andrzéj stał się tak samo prawie bladym, jak Bolesław. Silniéj oparł dłoń na jego ramieniu i wyrzekł uroczyście a surowo:
— Bolesławie! a sumienie twoje?
Bolesław zadrżał i piérwszy raz podniósł spojrzenie, powleczone mgłą nieprzytomnego bólu.
— Co? — wyrzekł z cicha — co mówiłeś?
— Przypomniałem ci sumienie — jeszcze surowiéj rzekł pan Andrzéj.
Bolesław patrzył na niego kilka sekund, mgła we wzroku jego rozstępowała się, a myśl przytomna przedzierała się przez nią z trudnością.
— Sumienie — powtórzył zwolna — sumienie! ależ ja nie chcę, aby ona była nieszczęśliwą... niech lepiéj on nie żyje...
— Kto ci dał prawo wydawać wyrok śmierci na bliźniego? — spytał pan Andrzéj, surowy i przenikliwy wzrok topiąc w jego twarzy.
Milczenie trwało kilka sekund; Bolesław opuścił rękę, broń trzymającą.
— Ale własném życiem mam prawo rozrządzić — ozwał się i silnie zacisnął palce około rękojeści pistoletu.
— Jest-żeś pewny, że nic już użytecznego nie zdziałasz na świecie? Możesz-że przewidziéć, że ta kobieta, przez którą cierpisz, nigdy już téj przyjaznéj ręki potrzebować nie będzie? Czy zadanie życia kończy się tam, gdzie kończy się szczęście? — pytał pan Andrzéj.
Bolesław spuścił oczy pod surowém jego wejrzeniem.
— Czy zadanie życia kończy się tam, gdzie się kończy szczęście? — powtórzył i przesunął rękę po czole, jakby chcąc zebrać rozpierzchłe myśli.
— Rzuć to! — ozwał się raz jeszcze pan Andrzéj, wskazując pistolet.
Była chwila milczenia, a potém dał się słyszéć stuk wypadającéj z ręki Bolesława broni.
Pan Andrzéj wyciągnął do niego dłoń otwartą, Bolesław przyjął ją, uścisnął i w milczeniu upadł na najbliżéj stojące krzesło.
— Wiem o wszystkiém, co cię spotkało — rzekł pan Andrzéj — przyjechałem dziś do Adampola i opowiedziano mi o tém, co zaszło w czasie méj nieobecności. Wiedziałem, że będziesz cierpiał i przybyłem, aby pomódz ci nieść ciężar boleści.
— Zdaje mi się, że umrę — rzekł Bolesław i opuścił czoło na dłonie.
Pan Andrzéj położył rękę na jego pochylonéj głowie i rzekł z powagą:
— Nie umrzesz. Tacy ludzie, jak ty, nie mogą i nie powinni umierać z miłości dla kobiety, ani z żalu po niéj.
Mówiąc to, podniósł roletę i otworzył okno, — potok światła i powietrza wpłynął do pokoju.
Milczeli kilka minut i patrzyli na siebie, potém Bolesław wyciągnął rękę do pana Andrzeja i rzekł głosem pełnym wdzięczności:
— Zbawiłeś mię!




XIII.
Cichy żal.

Pan Andrzéj na kilka tygodni został u Bolesława. W piérwszych dniach nie spuszczał z niego uważnych oczu; zdawało się, że był nawskróś przejęty obawą, aby człowiek, w którym tyle dobrego widział, nie ugiął się i nie złamał pod spadłą nań boleścią, i położył sobie za zadanie podtrzymać, wzmocnić w nim siły moralne w czasie najboleśniejszéj walki, jaką staczać z sobą musiało to serce, tak głęboko zranione i zawiedzione.
— Jest to chwila przesilenia w życiu twém — mówił do Bolesława — możesz z niéj wyjść na zawsze rozbolałym, osłabłym i upadłym na duchu, albo olbrzymem męztwa i panowania nad sobą. Wybieraj!
Koniec lata oblókł się chmurami. Sierpień był chłodny, dżdżysty i posępny; zeschłe liście opadały z drzew i albo żółtym kobiercem słały się do stóp gaju, albo, gnane wiatrem, rozpraszały się po polach, niby symbole ludzkich nadziei i radości, ręką losu niszczonych i rozpraszanych.
Pewnego chmurnego ranka, siedzieli obadwa u okna; Bolesław zamyślonym wzrokiem ścigał szare kłęby dymu, które, wilgocią parte z nad dachu, włóczyły się po ziemi w fantastycznych kształtach i rozpościerały w powietrzu mglistą oponę. Pan Andrzéj patrzył na niego badawczo i uważnie, a po chwili położył rękę na jego ramieniu i rzekł:
— Rad jestem z ciebie, Bolesławie! spokojnie cierpisz, to znak, że cierpienie nie złamie twych sił moralnych.
— Alboż może i powinno być inaczéj? — odrzekł Bolesław.
— Bywa jednak inaczéj — rzekł pan Andrzéj — a bywa z ludźmi, którzy widnokrąg swój biorą za koniec świata, nie pojmują, nie mają dość mocy serca i umysłu, aby pojąć, że osobiste bóle i szczęście, to wyjątkowe, przelotne chwile w życiu człowieka, a całe życie jest nieprzerwanym ciągiem prac i powinności, którego ani radości, ani cierpienia przerywać nie powinny. Ciasno, ciasno ci ludzie patrzą na ten świat bardzo szeroki; nie widzą, nie kochają, i nie czczą nic oprócz siebie; gdy więc ich serce zaboli, krzyczą: świat się wali! i padają bez siły, w konwulsyach, które były-by śmiesznemi, gdyby nie wzbudzały litości.
Bolesław milczał, ale smutnemi swemi i rozumnemi oczyma uważnie patrzył w twarz mówiącego.
— Wewnętrzne uczucia każdego człowieka warstwami układają się w sercu jego — mówił daléj pan Andrzéj. — Jedne z tych warstw są wielkie i nieśmiertelne, jako duch ludzki; inne ruchome, utworzone przez naleciałości życia. Zamiłowanie w nauce, pracy, działaniu jakiémkolwiek, litość nad cierpieniami biednych i pragnienie przyniesienia im pożytku: oto są warstwy uczucia trwałe, nigdy nie zdradzające, które, jak tarcza nieprzenikliwa, odpierają od piersi człowieka rozpacze, zwątpienia, złamania się duchowe. Miłości osobiste, pragnienie rozkoszy życia, przywiązanie do jednostek, to warstwy uczuć niższe, ruchome, które wprawdzie mogą w danym razie zamienić się w opokę o tryskających ożywczych źródłach, ale które najczęściéj rozpadają się pod ciosami losu, rozwiewają wichrami przeciwności, ulegają zmianom, mocą saméj nawet ruchoméj natury ludzkiéj. Nie na nich więc budować gmach życia! ale na tamtych, na wielkich. Jeśli ostoją się, tém lepiéj, jeśli rozpadną się w żgliszcza, to już nie padać razem z niemi, ale iść daléj po tamtym gruncie, utworzonym z dyamentów wielkich miłości i pojęć, ręka w rękę z cierpieniem, ale i z okiem utkwioném daléj, daléj niż ciasny, najbliższy, osobisty widnokrąg.
Bolesław słuchał i nic nie mówił, ale znać było, że całą duszą wsiąkał w siebie słowa pana Andrzeja. Na bladéj twarzy jego rozlewała się powaga skupionéj myśli, w oczach osiadł smutek spokojny, taki, który nie rozrywa piersi ludzkiéj konwulsyami rozpaczy, nie rozpływa się w łzach i skargach, tylko osiada w duszy jak dno dyamentowe, mające służyć piedestałem wielkich myśli i energicznych czynów.
I płynęły w Topolinie dni spokojne, poważne, uroczyste niemal. Prace rolnicze nie ustawały w nim ani na chwilę, cichy i porządny dworek pogodnie wyglądał nawet z pośród mgły domowéj. Bolesław nie ustawał pracować, uważano tylko, że mówił, o ile mógł, jak najmniéj; dźwięk jego głosu stał się niższym o jednę nutę i między brwiami zaczynała rysować się zmarszczka, któréj wprzódy nie było. W mgliste i chłodne wieczory siadywali obaj z Andrzejem przy kominkowym ogniu i rozmawiali z sobą półgłosem długo, bo aż za północ niekiedy.
Tchnienie rzewnéj poezyi i poważnych myśli rozlewało się wkoło tych dwóch ludzi, z których jeden przeszedł już ciężkie próby życia, drugi przebywał dopiéro ciemne wrota cierpień, mające go wprowadzić w światłą krainę męztwa i czynu. Tchnienie to owiewało i przenikało nawskróś Bolesława; w piersi jego, nad krwawą warstwą świeżego bólu, rozkładała się i wznosiła coraz szerzéj warstwa tych miłości i pragnień, o których mówił mu pan Andrzéj.
— I czém-że są bóle człowieka wobec ogromu boleści dziejowych? — rzekł raz Bolesław, zamykając książkę i wzrokiem zamyślonym patrzył w przestrzeń. Stopniowo oczy jego zaczynały przybierać tę samę szczególną cechę, jaką posiadał wzrok pana Andrzeja. Gdy zamyślał się, spojrzenie jego biegło w dal, zdawało się przebijać ściany domu, mijać otaczające pola i patrzéć gdzieś daleko, daleko, w przestrzeń jakąś, która odkrywała się przed jego duchem smutna a piękna. O czém myślał, co czuł Bolesław, gdy tak patrzył? Odgadnie i zrozumié ten tylko, czyje oczy tak samo patrzéć umieją...
Był spokojny, zupełnie spokojny na zewnątrz. Cichy, serdeczny żal, który przeniknął go nawskróś, odkąd rozstał się z głęboko ukochaną kobietą, objawiał się niekiedy wielką bladością twarzy, zadrżeniem ust, zmarszczką między brwiami wyciśniętą tłumionym bólem, ale nigdy jękiem lub skargą.
Raz tylko coś niby skarga wyszło z ust jego. Siedział przed kominkiem zamyślony, a pan Andrzéj przy świetle lampy czytał list, otrzymany przed chwilą. Skończył czytanie i rzekł:
— Muszę wracać do domu; synowie mię wzywają. — Bolesław podniósł głowę.
— Synowie? — powtórzył — a prawda! masz synów! właśnie w téj chwili myślałem, że ja ich nigdy miéć nie będę.
Powiedział to spokojnie, ale sama spokojność ta była tak smutną, że panu Andrzejowi łza w oku stanęła.
— Niech czyny twe będą twymi synami — odpowiedział po chwili.
Kiedy pan Andrzéj opuszczał Topolin, Bolesław rzekł do niego:
— Odegrałeś w mém życiu rolę sumienia, podałeś mi rękę, gdym stał nad przepaścią, i zaciągnąłem względem ciebie wieczny dług wdzięczności.
Pan Andrzéj długo nań patrzył z rozrzewnieniem i odpowiedział:
— Spłacisz dług ten z lichwą, jeśli zostaniesz na zawsze człowiekiem... takim, jakich nam trzeba!
Pożegnali się długim, milczącym uściskiem ręki i słowem: do zobaczenia!
Gdy w oddaleniu umilkł turkot bryczki, uwożącéj pana Andrzeja, Bolesław usiadł w cichym pokoju swoim i zadumał się tęskno... smętnie.
Samotnym pozostał i takim miał już pozostać na zawsze; wiejska ustroń jego zmieniła się w pustelnią, do któréj nigdy nie miały zawitać uśmiechy szczęścia, ni gwary wesela. Spojrzał na swoje książki, które, rozstawione na półkach, zdawały się patrzéć na niego w poważném milczeniu, i pomyślał, że miały mu być one jedynemi towarzyszkami życia, z których czerpać będzie odtąd pociechę w tęsknotach serca i wsparcie na żywot pracy. Rzucił okiem przez okno i zobaczył ciche blade obłoki, a u skraju widnokręgu iskrzał złotem i purpurą szeroki pas zachodzącego słońca. Puścił wzrok po wysokości sklepienia i myślał, że przyszłość jego cała będzie jako te obłoki bez burz i mgły, ale bez słońca téż i bez błękitu, a dopiéro u końca jéj, na wzór świetnego dnia zachodu, przyjdzie chwila, ozłocona spokojem sumienia i rwaniem się ducha ku lepszym światom, chwila śmierci. A jako ta fioletowa obsłona chmur zapada za lasy ciemne, tak duch jego zsunie się z ziemskiéj powierzchni kędyś... kędyś w nieznane przestrzenie wieczności, gdzie pracownikowi wolno będzie wytchnąć po trudach, a przeniesione cierpienia otrzymają w nagrodzie wieniec spokoju.
Twarde życie pracy i obowiązków i skonanie uświetnione spokojném w przeszłość spojrzeniem, oto wszystko, co mu przeznaczoném na téj ziemi było. Gdzież są jego o ziemskiém szczęściu marzenia? Rozwiały się jako mgła. Gdzież ta urocza postać kobiety, o którą oparł on tyle gorących a szlachetnych nadziei? W objęciu innego. Niższą warstwę jego wewnętrznych uczuć zburzył i rozproszył los; pozostała mu wyższa, szeroka, wielkich miłości i pojęć, jakie nosił w piersi. Z nią więc i dla niéj tylko żyć mu odtąd przyjdzie, ale gdy nadejdzie chwila skonania, komuż ją w spadku zostawi? Kto po nim przejmie miłość jego dla kraju i ludzi, i wytrwałość w pracy, w imię ich prowadzonéj? Nikt. Żyć on będzie samotnym i umrze bezdzietnym. Marzenia jego dawne, drogie marzenia o ojcowstwie, stanęły przed nim w całym blasku, w oczach zadrżały ognie żałości, ale wnet w sercu ozwały się słowa pana Andrzeja: — niech czyny twe będą twymi synami!
A jednak, myślał, tamten, wybrany przez nią, młody a już zepsuty, kochający tylko siebie, jak szych błyszczący zewnętrzną tylko pozłotą, posiadł tę kobietę, którą on tak bardzo kochał; świat przyklasnął mu pewnie, zowiąc go zręcznym i mądrym, i dni jego radośnie popłyną śród rodzinnego ciepła i gorących rozkoszy życia! Dla czego tak było? Czemu los lepszą dolę rzucił temu, który jéj nie wart, ani jéj uszanować potrafi, a wydziedziczył tego, który gotował się do niéj z taką siłą serdeczną, z takiém podniesieniem ducha? I zapytał Bolesław słowami Hioba: „Czemu grzeszny zemrze w swéj obfitości, nie znając trosk; prawy umrze smutny i obu zaniosą do ciemnego grobu?” Zwiesił głowę i umysł jego począł błąkać się po rozdrożu zwątpień, graniczących z rozpaczą; w uchu brzmiało nieustannie drżące bólem bez granic pytanie Hiobowe: Kto mi powróci dawne moje czasy?
Nagle od krwawego pasa zachodu strzeliły uwolnione z pod chmur promienie słoneczne, milionem iskier zapełniły powietrze i potok ognistego światła rzuciły w zmęczone cierpieniem oczy Bolesława. W téj chwili zdało mu się, że ma objawienie, że przysłoniona świetną tarczą słońca, owinięta szatą płomieni, stanęła na krańcu widnokręgu niepojęta, niezmierzona, tajemnicza postać Jehowy, i z głębi chmur purpurowych grzmiała ku niemu słowami, wyrzeczonemi niegdyś do sarkającego na dolę swą Hioba: „kto śmié moje przesądzać wyroki? Kto im słowy uwłacza pustemi? Był-żeś wtedy, gdym stawił zrąb ziemi? Wiész, kto mierzył, jak ma być szeroki? Wiész, kto trzymał wtedy sznur mierniczy? Jak postawił węgieł budowniczy? Był-żeś w kraju, gdzie gaśnie blask słońca? Obejmał-żeś ty świata kończyny? Wiedział-żeś, kiedy przyjdziesz w gości na tę ziemię? Kiedyć weźmie blada śmierć? Jaką drogą piorun mój uderza? Kto wyroki me wstrząsać się waży?”
Bolesław zakrył oczy dłonią i w pokorze uchylił głowę przed niezbadanemi wyrokami przeznaczeń. Tak, myślał, któż zbada wyroki światem rządzące i ludźmi? Któż mi powié, dla czego odebraną mi została cząstka ziemskiego szczęścia, a oddana innemu? Wszak losy ludzkie płynąć muszą na ziemi w tak logicznie związanym łańcuchu, jak płyną w przestrzeni światów miliony. Wszystko, co się dzieje, musi miéć przyczynę swoję i cel: nic się bez nich nie dzieje, nic ślepym trafem nie jest. Może grzeszny otrzymuje w udziale szczęście dla tego, aby go ono podniosło i uleczyło z grzechu, a sprawiedliwemu dostaje się w udziale cierpienie, aby wzmógł się i rozszerzył duch jego? Jakie posiadam prawo żądania, abym ja właśnie był szczęśliwym, a nie kto inny? Alboż wiem, że szczęście moje jest konieczném ogniwem do utworzenia tego łańcucha, który się losami społecznemi nazywa? Nie jest-że przeciwnie? Nie byłoż konieczném i zbawienném, abym cierpiał, a kto inny cieszył się? Gorycz i skargi na los nie są-ż pychą i zarozumiałością człowieka, który myśli, że świat dla niego, nie on dla świata istnieje? Starać się osięgnąć szczęście, szukać go, zdobywać, każdy ma prawo; ale gdy ono umknie i zniknie z oczu, jest-że rozumnie i sumiennie kogokolwiek lub cokolwiek o to oskarżać?
Długo w ten sposób Bolesław pytał myśli swéj i sumienia, a gdy podniósł głowę, zmrok już napełniał pokój, za oknem cicho szumiał gaj, pochylany wiatrem jesiennym, po bladém sklepieniu włóczyły się ciemne obłoki, łamiąc się i rozdzierając w tysiące fantastycznych kształtów, a w dali... nad pasem odległych lasów, tam, kędy przed godziną Bolesław w złotym zachodzie słońca widział symbol pogodnéj śmierci sprawiedliwego, jaśniała jedna wielka gwiazda.
Szmaty chmur ciemnych płynęły do gwiazdy téj, niby okręty z rozwiniętemi żaglami ku światłéj latarni, port zwiastującéj: oczom Bolesława poszarpane chmury wydały się mnóztwem serc rozdartych i pokaleczonych w żegludze życia, a na złotém licu gwiazdy wyczytał on wyraz: Wieczność.
Z bladéj i zmęczonéj twarzy jego zniknął wszelki ślad goryczy i zwątpienia, a rzewna jego dusza spoczęła na twardém, ale podnoszącém wezgłowiu mężnéj rezygnacyi.

Koniec części pierwszéj.
Eliza Orzeszkowa.

NA PROWINCYI.

POWIEŚĆ.

Część druga.

WARSZAWA.
Własność, nakład i druk S. Lewentala.
Nowy Swiat Nr. 39.
1884.
Дозволено цензурою.

Варшава 9 Апрѣля 1884 года.




CZĘŚĆ II.
I.
W zamieć zimową.

Wieczór był zimowy i ciemny. Mróz tęgi, śnieg szerokim białym rozłogiem przykrywał ziemię i drobną mgłą sypał z góry, wicher gwałtowny szalał po polach.
Drogą, do miasteczka X. wiodącą, jechały zgrabne sanie, zaprzężone czterema końmi w lejce, mimo przeszkód ze śniegu i wichru posuwały się dość szybko, bo konie były rosłe i dzikie; do dyszla przywiązany dzwoneczek smętnym dźwiękiem odzywał się niekiedy, ale najczęściéj nie słychać go było śród odgłosów zimowéj burzy.
Na saniach siedziało dwoje ludzi: — mężczyzna, otulony niedźwiedzią szubą, i kobieta, otulona lisią salopą w chustce i kapturze. Nic nie mówili do siebie, bo téż i trudno było mówić, podróżując w taką porę; usta zziębnięte z trudnością-by się otwierały, a śród huku wichrów głos ludzki musiał-by prawie niedosłyszalnym zostać.
Raz tylko, gdy sanie, wjechawszy jedną stroną płozów na zaspę śniegową, przechyliły się i groziły wywrotem, kobieta krzyknęła z przestrachu, mężczyzna zwrócił się ku niéj, o ile mu na to pozwalał ogromny kołnierz futrzany i wyrzekł:
— Czegoż się obawiasz?
W głosie jego nie było bynajmniéj czułości ani troskliwości, owszem, pewna niecierpliwość.
Kobieta nie odpowiedziała.
Sanie przechyliły się jeszcze kilka razy, grożąc wywrotem, konie zaczęły płoszyć się i zbaczać z drogi.
Kobieta milczała.
Nagle konie lejcowe stanęły dęba, dyszlowe rzuciły się w bok i pociągnęły za sobą sanie, które omal się nie wywróciły.
— Pawełek! po jakiemu to wieziesz? — krzyknął mężczyzna.
Furman wstrząsnął się, jak obudzony z drzemki, poskromił konie lejcami i sanie posunęły się równiéj. Ujechali z wiorstę. Kobieta pochyliła się ku mężczyznie, o ile jéj na to pozwalał kaptur i chustka, i rzekła:
— Olesiu! zdaje mi się, że Pawełek nie jest trzeźwy.
— Przywidzenie! — odpowiedział krótko mężczyzna i otulił się lepiéj futrem.
— Czy zimno ci, Olesiu? — zapytała troskliwie kobieta. — Mężczyzna nic nie odpowiedział.
Jechali znowu w milczeniu z pół wiorsty, aż z pomiędzy mgły śniegowéj poczęły błyskać z razu oddalone, potém coraz bliższe światełka.
— Chwała Bogu! — zawołała kobieta. — Widać już X., już tylko milę będziemy mieli do domu!
— Ruszaj żywiéj a staniesz przed oberżą Szlomy, aby konie wytchnęły — rzekł do furmana mężczyzna. Sanie wjechały w ostawioną małemi domkami ulicę miasteczka i po chwili stanęły przed wrotami oberży. Tu zaciszniéj było trochę: obszerna budowa zasłaniała z jednéj strony od wiatru, z przodu jednak szalał on swobodnie po pustym placu i, lecąc nad dachami małych domków, sypał z góry gęstą i ostrą kurzawą śniegu. Mężczyzna odezwał się do furmana:
— Zejdź z kozła i obejrz lejcowe konie; zdaje mi się, że coś się zepsuło w uprzęży.
Furman usłuchał rozkazu i, opuściwszy swe miejsce, niepewnemi krokami zaszedł przed konie.
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na okna facyatki. Oświetlone one były i chwilami, gdy wiatr przycichał, wychodził przez nie na zewnątrz niewyraźny gwar głosów. Mężczyzna wysiadł z sani i rzekł do swéj towarzyszki:
— Mam interes do Szlomy i muszę zobaczyć się z nim przy sposobności. Poczekaj tu na mnie chwilę, najdaléj za dziesięć minut wrócę, a tymczasem konie wytchną. — Rzekłszy to, zniknął we wrotach oberży.
Kobieta została na saniach. Wiatr dął ciągle od pustego placu i zasypywał ją śniegiem: furman stał przed końmi i odzywał się do nich ochrypłym głosem, a niekiedy uderzał się z całéj siły rękoma o piersi dla rozgrzania zziębniętych członków.
Minęło dziesięć minut, minął kwadrans, a mężczyzna nie wracał z oberży. Chwilami ucichał wiatr, rozstępował się przed oczyma siedzącéj na saniach kobiety tuman śniegowy i zdala, z drugiego końca placu, występowała na tle białego powietrza szara wieża kościoła: w tych samych chwilach widniéj jaśniały oświetlone okna facyatki i z za szyb, zaprószonych śniegem, widać było cienie wielu poruszających się tam postaci.
We wrotach oberży skrzypnęły po śniegu stąpania.
Kobieta z widoczném zadowoleniem zwróciła ku nim głowę, ale, zamiast mężczyzny w niedźwiedziéj szubie, ukazała się kobieta, z chustką narzuconą na głowę, i do sań podeszła.
— Dobry wieczór, pani! — ozwała się z żydowskim akcentem.
— Dobry wieczór, pani Szlomowéj! — odparła kobieta.
— Ny, czego pani tu siedzi na takim wietrze i zimnie? czemu pani do oberży nie wejdzie?
— Dziękuję, pani Szlomowo! mój mąż poszedł tylko na chwilę dla ułatwienia interesu ze Szlomą, zaraz wróci i pojedziemy do domu.
— Ny! — zawołała żydówka — Szlomy w domu niéma, niedawno pojechał do Wilna woły sprzedawać. Pani mąż poszedł na salę; tam obchodzą urodziny pana Franusia Siankowskiego.
— To wszystko jedno, moja Szlomowo, w każdym razie mąż mój zaraz wróci i pojedziemy; nie chcę więc na kilka minut schodzić z sań i rozbierać się.
— A jak on tam długo zabawi? — ozwała się jeszcze żydówka.
— To być nie może; przecie zostawił mię tutaj i nie zechce, abym długo czekała.
Gdyby nie tuman śniegowy i zmrok nocny, można-by dostrzedz na ustach żydówki dziwny uśmiech, wywołany temi słowami kobiety, a w którym łączyło się szyderstwo z rodzajem politowania.
— Ny, jak pani chce — rzekła — dobranoc pani, nie mogę dłużéj zostać, tu tak zimno.
— Dobranoc, pani Szlomowo.
Stąpania żydówki poskrzypiały po śniegu, łącząc się z postękiwaniem na zimno i, skulona od chłodu, postać jéj zniknęła we wrotach.
I znowu wkoło sań, na których siedziała kobieta, szalały wichry, szumiąc i jęcząc u węgłów oberży: śnieg ostrym pyłem w twarz ją uderzał, a gdy, zawirowawszy kilka razy w powietrzu, opadał na ziemię, ukazywała się w dali szara wieża kościoła i kilka zamglonych światełek błyskało z oddalonych domówstw.
Znowu minął kwadrans, a towarzysz kobiety, siedzącéj na saniach, nie wracał.
Nagle za saniami, daleko, zabrzmiał dzwoneczek, z jakim, po śniegiem pokrytych obszarach litewskich, zwykle zimą jeżdżą podróżni.
Konie lejcowe poruszyły głowami a zarazem dzwonkiem, który jękliwém echem odpowiedział tamtemu, dalekiemu, lecącemu od pól, otaczających miasteczko. Daleki dzwonek stawał się coraz bliższym, wiatr dźwięki jego coraz wyraźniéj przynosił pod oberżę, w końcu słychać już było i skrzypienie płozów po śniegu, aż za saniami, na których siedziała kobieta, stanęły sanie założone dwoma dzielnemi końmi. Z nich raźno wyskoczył mężczyzna w zgrabném obcisłém futrze, w barankowéj czapce i rzekł do swego furmana:
— Trzeba nam trochę rozgrzać się w oberży, Adasiu; objedź te sanie, które tu stoją, i wjedź we wrota, postoim tu z pół godziny, a potém ruszym do domu.
Zmierzał ku oberży, ale zwrócił się raz jeszcze do furmana i zawołał:
— Ostrożnie tylko okrążaj te sanie, abyś nie nastraszył koni lejcowych, albo nie zaczepił ich płozami. — Potém spojrzał mimochodem na siedzącą na saniach kobietę i, skinąwszy głową, jakby w znak podziwienia, wszedł do oberży. Za nim wjechały we wrota jego sanie. Kobieta, na dźwięk głosu przybyłego, żywo podniosła głowę, ale żywiéj jeszcze ją spuściła i ukryła twarz w futrzanym zarękawku.
Tymczasem przybyły, przebywszy sień, usłaną śmieciem i słabo oświetloną palącą się w latarni łojówką, wszedł do piérwszéj izby w oberży. Ławy i stoły otaczały ją pod ścianami, wielki ogień palił się na równie wielkim kominie, osłoniętym u góry ceglanym daszkiem, wspartym na trzech drewnianych słupkach.
Przed ogniem stała Szlomowa, otyła i przysadzista żydówka w ryżéj peruce, nad którą sterczał czepiec z brudną żółtą kokardą, w wyszarzanéj jedwabnéj spodnicy, mającéj u dołu szeroki szlak z błota, i w brudnéj wełnianéj chustce, z pod któréj wysuwało się kilka sznurków pereł, spiętych na przedzie złotym, staroświecko wyrabianym w ażur, fermoarem.
Płonące łuczywo, zatknięte u belki sufitu, czerwoną łuną oświetlało wschodki, prowadzące na facyatkę: przez wpółotwarte drzwi do sąsiedniéj izby widać było łojówkę, dopalającą się na stole w mosiężnym lichtarzu, i odzywał się szwargot miszurysa, rozmawiającego z kilku wrzaskliwemi bachorami. Gdy skrzypnęły drzwi od sieni, Szlomowa odwróciła twarz od ognia i wielce uprzejmy uśmiech rozjaśnił jéj rumiane i zaokrąglone oblicze.
— Oto gość! — zawołała do wchodzącego mężczyzny — ny gość! Już my kopę lat nie widzieli pana Topolskiego dobrodzieja w naszéj oberży.
— Dobry wieczór pani Szlomowéj — odpowiedział Topolski, zdejmując futro. — Zziąbłem potężnie! bądź łaskawa i przyrządź coprędzéj herbaty, a tymczasem daj mi kieliszek staréj wódki dla rozgrzania się, i memu furmanowi także! — Zbliżył się do ognia, a Szlomowa wołała na miszurysa, aby coprędzéj nastawiał samowar. Sama zaś przysunęła gościowi krzesło przed ogień, postawiła przed nim mały stoliczek i zaczęła szukać w szafce staréj wódki.
— A zkąd to pan dobrodziéj wraca? — spytała, brzęcząc szkłem w szafie.
— Z powiatowego miasta, pani Szlomowo; opłacałem tam podatki i załatwiałem inne majątkowe sprawy.
— Aj! Aj! to pan aż sześć mil ujechał w taki mróz!
— A w gorszą jeszcze zamieć! — dodał Bolesław.
Szlomowa postawiła przed nim butelkę i kieliszek.
— Powiedz mi, pani Szlomowo — mówił Bolesław, nalewając trunek do kieliszka — co to za kobieta w taką okrutną niepogodę siedzi tam na saniach przed waszą oberżą?
Szlomowa dziwnie się uśmiechnęła.
— To młoda pani Snopińska! — odrzekła.
Ręka Bolesława, niosąca do ust kieliszek, zadrżała.
— Pani Snopińska? z Niemenki? — zapytał, jakby nie wierząc własnym uszom.
— Aha! — odparła twierdząco żydówka.
Bolesław postawił na stole nietknięty kieliszek. Milczał i spuścił oczy. Szlomowa patrzyła na niego z wyrazem, w którym łączyła się życzliwość i ciekawość.
— Et — ozwała się po chwili — on sam siedzi u nas na sali już z pół godziny, a ona tam marźnie na saniach biedaczka!
I pokiwała głową z politowaniem.
— Jakto! — zawołał Bolesław — mąż jéj jest tutaj i pozwala na to, aby ona tak długo wystawioną była na taki chłód, wicher i zamieć!
Twarz jego, blada przed chwilą, zapałała.
— Ny! — ozwała się Szlomowa — co pan chce? już on taki! Jak zobaczył światło w oknach naszéj sali, to i zaszedł, a jak zaszedł, to i wyjść trudno!
Bolesław zaczął chodzić po izbie. W téj chwili nie wyglądał już na zziębniętego człowieka.
— Ależ to okropne! — mówił do siebie — tak obchodzić się z żoną w półtora roku po ślubie, cóż to będzie daléj!
Szlomowa prowadziła za nim wzrokiem, w którym wyrażało się poczciwe współczucie i dosłyszała ostatnie wyrazy Bolesława.
— Ny — rzekła — co będzie daléj? ja panu powiem: źle będzie. Ten pan Oleś, to strasznie pusty człowiek! Z początku niby to dobrze było: wziął się do gospodarstwa i zdawało się, że ustatkuje się, ale krótko było tego dobrego; już z pół roku, jak znów zaczął bywać u nas na sali, po dawnemu grać w bilard, a nawet już i w karty zaczyna. My ze Szlomą nie kontenci z tego, bo choć to dla nas zarobek, jak panowie bawią się na sali, ale dość jest na to kawalerów i bogatszych panów, niż ten pan Oleś. A żonatemu to już i wstyd, i grzech żonę porzucać i dom przytém. Panią Snopińską my znali od dziecka i złego jéj nie życzym, ny, ale co my na to poradzim... oberża dla wszystkich stoi... A czy on tylko tutaj bawi się... my choć żydzi, a wiemy o wszystkiém. No, już i u pani Karliczowéj znów zaczął bywać, a dziś to i żonkę do niéj powiózł...
— Jakto? on znowu u pani Karliczowéj bywa? — zawołał Bolesław, stając nagle na środku izby.
— Coś więcéj jak rok po ożenieniu się nie bywał — ciągnęła żydówka — ale w przeszłym miesiącu piérwszy raz pojechał, a potém prędko drugi raz...
Oczy Bolesława zaiskrzyły się, zacisnął zęby i znowu szerokiemi krokami chodził po izbie.
— Biedna! biedna! — mówił z cicha do siebie.
Zbliżył się do okna, chciał spojrzéć przez nie na stojące u wrót sanie, ale szyby zamarznięte były.
— Ona zaziębi się i zachoruje! — rzekł znowu do siebie i, nie odwracając twarzy, dodał głośno:
— Czemuż pani Szlomowa nie poprosi pani Snopińskiéj, aby weszła tymczasem do karczmy?
— Prosiłam, ale nie chce; mówi, że mąż zaraz wróci i pojadą! On tam do północy będzie siedział i nie przypomni o żonie.
Bolesław nie odwracał twarzy od szyb zamarzniętych: upłynęło parę minut, a wiatr na dworze zdawał się wzmagać, uderzał o ściany karczmy i ciskał o okna ostrym śniegiem, który dźwięczał po szybach.
Szlomowa patrzyła na odwróconego od niéj Bolesława i kiwała głową z politowaniem: nagle wiatr zadął z hukiem podobnym do grzmotu i piskliwie a przeciągle zajęczał pod oknami.
Bolesław poniósł rękę do czoła.
— Nie, to nad siły moje! ja nie przeniosę, aby ona tam dłużéj była! — zawołał, zapominając obecności Szlomowéj i, pochwyciwszy czapkę, bez futra wybiegł z izby.
Przed wrotami oberży sanie stały ciągle na jedném miejscu: konie parskały od wiatru dmuchającego im prosto w oczy, furman tupał nogami, stojąc na przodzie, kobieta siedziała na saniach z twarzą ukrytą w zarękawku. Bardzo snadź zatopiona była w myślach, bo nie słyszała kroków zbliżającego się Bolesława.
— Pani Wincento! — rzekł on, stając tuż przy saniach; Wincunia drgnęła i twarz podniosła, z piersi jéj wyrwał się słaby wykrzyk.
— Dobry wieczór pani! — rzekł Topolski, a głos jego, wielkim może wysiłkiem woli, brzmiał całkiem spokojnie.
— Dobry wieczór panu — odpowiedziała Wincenta tak cicho, że zaledwie ją dosłyszéć można było.
— Wysiądź pani z sań i wejdź do ciepłéj izby — rzekł Bolesław, bez żadnych wstępów, łagodnie ale prawie nakazująco.
Wincenta milczała parę sekund, potém odpowiedziała z widocznym wysiłkiem:
— Mąż mój zaraz wróci.
— To dobrze, ale tymczasem wejdź pani do oberży, inaczéj przeziębniesz i zachorujesz; — tym samym głosem rzekł Bolesław.
Wincenta nie odpowiedziała tym razem, zdjęła chustkę, która okrywała jéj głowę, rzuciła ją na sanie i z widoczną ciężkością, jak każdy, czyje członki mocno są zziębnięte, zstąpiła z sań na ziemię. Bolesław podał jéj ramię, milcząc, wprowadził ją do izby, pomógł zdjąć futro i kaptur i wskazał krzesło, przed ogniem stojące, potém zwrócił się do Szlomowéj.
— Herbaty! coprędzéj! — rzekł.
Wincenta usiadła, Bolesław stanął naprzeciw niéj, oparty o wysoki mur komina.
Milczeli kilka minut i patrzyli na siebie. Może dopatrywali w sobie zmian, jakie zajść w nich mogły przez kilkanaście krótkich, ale tak ważnych w ich życiu miesięcy. Od chwili rozstania nie widzieli się ni razu: Bolesław nie bywał nigdzie; mogli się byli spotkać i zobaczyć u wejścia lub wyjścia z kościoła, ale Bolesław przyjeżdżał tam od onéj pory zwykle późno, wtedy, gdy wszyscy już byli zebrani na nabożeństwie, modlił się u progu i odjeżdżał przed końcem nabożeństwa.
Wincenta zmieniła się bardzo: nie było to już dziewczę, ale kobieta, nie Wincunia ale Wincenta. Zdawało się, że urosła trochę, a zarazem wyszczuplała; cera jéj nabrała przezroczystéj delikatności, właściwéj kobietom uczuciowym i słabym fizycznie; oczy były mniéj błyszczące, a powlokły się wilgotnym, przyćmionym połyskiem; zamiast warkoczów nad czołem, włosy jéj tworzyły z tyłu głowy misterne zwoje. Wyraz jéj twarzy stracił całkiem dawną naiwność i swobodną wesołość, ale jaśniał teraz w oczach całą rozbudzoną a pojętną myślą i zawisał nieokreślonym smętkiem na ustach. Znać było, że przez czas ubiegły dojrzewała stopniowo: z jedwabnych pieluch gąsienicy stawała się motylem o rozwiniętych skrzydłach ducha; była i mniéj piękną, i piękniejszą niż dawniéj; ludziom bardzo wesołym nie mogła-by się podobać, smutnym nieco — przypadła-by odrazu do serca. Chociaż nie wydawała się nieszczęśliwą, nieokreślony smętek oblekał całą jéj osobę, objawiał się w powolnych ruchach, przeciągłém spojrzeniu i przezroczysto bladéj twarzy; ubiór jéj był piękny, nie ledwie wytworny, składał się z czarnéj jedwabnéj, bardzo długiéj sukni i leciuchnéj białéj koronki, przypiętéj na włosach szpilkami o złotych gałkach.
Bolesław zmienił się téż nieco, ale mniéj od Wincuni. Cera jego pobladła téż trochę; między brwiami powstała jedna podłużna zmarszczka, któréj dawniéj nie było; w spojrzeniu uprzednią rzewność, która się w nim przebijała niekiedy, zastąpiło poważne, smutne nieco, zamyślenie. Znać było, że duch jego skąpał się w długiém tajemném cierpieniu i w cichych samotnych rozmyślaniach, ale zarazem cała jego postać nacechowana była spokojem człowieka, będącego w zgodzie z sobą samym, logicznie i wytrwale dążącego do raz obranych i umiłowanych celów. Węgierska czamarka, ozdobami przypominająca strój rycerski, uwydatniała męzką siłę jego postaci, tak samo pełnéj ładu i dbałości, ale i ścisłéj prostoty, jak dawniéj.
Oboje patrzyli na siebie długo i milczeli: zdawało się, że w twarzach i postaciach swoich wzajem czytają historyą dni, przebytych w rozłączeniu.
Szlomowa postawiła na stole dwie szklanki herbaty i dyskretnie usunęła się do przyległéj stancyi.
Bolesław piérwszy przerwał milczenie.
— Dawno nie widzieliśmy się z panią — rzekł z uśmiechem, w którym znać było trochę wysilenia.
— Półtora roku — odrzekła Wincunia — teraz mamy koniec Lutego, a ostatni raz widzieliśmy się...
— Dwudziestego ósmego Lipca — dokończył Bolesław.
To jakby umyślne przywołanie na usta daty, pamiętnéj w życiu ich obojga, wyraźnie wypłynęło z serc ściśniętych. Wincunia spuściła oczy, Bolesław spojrzał machinalnie w płomień i brwi jego ściągnęły się na chwilę, jakby poczuł ból nagły. W mgnieniu oka rozpogodził twarz znowu i ozwał się, usiłując nadać głosowi ton potocznéj rozmowy:
— Szlomowa mówiła mi, że państwo wracają od pani Karliczowéj.
— Tak — odpowiedziała Wincunia.
— Jakże się pani podobała pani Karliczowa przy bliższém poznaniu?
Tym razem brwi Wincuni ściągnęły się, lekki rumieniec przebił się przez bladą jéj cerę. Milczała chwilę, wahając się z odpowiedzią, w końcu wyrzekła zwolna:
— Niesympatyczna!
Z głosu jéj, który zadrżał, i z wyrazu twarzy, Bolesław musiał wiele rzeczy wyczytać i odgadnąć. Błyskawiczném mgnieniém stanął mu przed oczyma jeden z obrazków przeszłości, owa chwila, w któréj, na Adampolskiéj zabawie, ujrzał Wincunię i panią Karliczową, stojące z obu stron Alexandra, jak dwa sprzeczne, porywające go duchy. Przypomniał sobie także, iż jedna nazwała siebie płomieniem a druga zefirem, i pomyślał, że teraz obie te kobiety stanęły zapewne naprzeciw siebie do walki, niby te fatalistyczne, wybrane wówczas przez nie, sprzeczne żywioły natury. Myśl ta bolesną strzałą mózg mu przeszyła; jego Wincunia, jego idealna i czysta narzeczona, dziecię jego ducha, kobieta, z którą, lubo rozłączony na wieki, czuł się na wieki zaręczony, w walce z taką istotą, jak pani Karliczowa, zbrukaną w bezmyślném, pełném kapryśnych miłostek i poniżającéj bezczynności życiu?! Ta jasnowłosa, przezrocza, wiotka i słaba kobieta, jaką miał przed sobą, w walce z tamtą, namiętną, czarnooką, płomienną, i w walce o człowieka, w którego ręku leżała cała jéj przyszłość, szczęście lub zaguba! Wszystkie wspomnienia i marzenia dawne, cała dobroć jego serca, litość, gniew głuchy, zawrzały w nim razem, ale nie objawiły się na twarzy żadnym widocznym znakiem. Przeciwnie; Bolesław uśmiechnął się i rzekł tonem zwyczajnéj rozmowy:
— Państwo macie podobno mnóztwo znajomości w sąsiedztwie? Możesz więc pani do bliższych stosunków wybrać te tylko, które jéj są sympatyczne.
— Nie wiele mam czasu i chęci oddawać się towarzyskiemu życiu — odparła Wincunia i dodała z głębokim wyrazem: — mam córkę!...
— A! — rzekł przeciągle Bolesław i w głosie jego zadrgał po raz piérwszy ton ostry i gorzki, a zarazem oczy sposępniały, usta okrążyły się bolesnym wyrazem. Ale krótko to trwało; przywołał zwykłą spokojność na twarz i rzekł:
— Tak, wiem, słyszałem, że pani masz córkę.
— Śliczna dziecina! — z zapałem matki zawołała Wincenta. Wzrok Bolesława, wpatrzony machinalnie w ogień, zamglił się wyrazem niezmiernéj żałości. Powściągnął ją bardzo prędko i, przenosząc spojrzenie na Wincentę, rzekł:
— Z całego serca życzę pani, abyś była szczęśliwą matką i żoną.
I wyciągnął do niéj rękę. Wincenta podała mu swoję i poczuła uścisk jego dłoni, ten uścisk ciepły, drgający tętnem serca, jakim różnił się on od innych ludzi, i stanęła przed nią przeszłość cała, ze wszystkiemi wspomnieniami i węzłami, które ją niegdyś łączyły z tym człowiekiem, odtrąconym przez nią, a tak serdecznie życzącym jéj szczęścia... oczy zaszły łzą...
W téj chwili skrzypnęły drzwi od sieni i ukazał się na progu człowiek, odziany w pretensyonalną liberyą, osypaną teraz śniegiem.
— Czego chcesz, Pawełku? — spytała go Wincenta.
— Proszę pani — odpowiedział furman z odcieniem zuchwałości w głosie, który znamionował nie zupełną trzeźwość — człowiek nie pies i dłużéj nie ustoi na takim chłodzie, a do tego i konie rwą się i nie chcą...
Wincenta wydawała się przez chwilę zakłopotaną, a we drzwiach przyległéj izby zjawiła się Szlomowa i rzekła:
— Jeżeli pani pozwoli, pójdę, przypomnę mężowi pani, że pani czeka tutaj i konie stoją na zimnie.
— Dobrze, moja pani Szlomowo — odrzekła, a zwróciwszy się do furmana, powiedziała mu, aby wrócił pilnować koni, a wnet pan ukończy swe interesa ze Szlomą i pojadą.
Szlomowa wstąpiła na wschody, prowadzące na facyatkę; im daléj szła, tém głośniejszy gwar rozmów, śmiechów i śpiewów bił w jéj uszy. Otworzyła drzwi od sali i zatrzymała się przez chwilę na progu, uderzona widokiem, który przedstawił się jéj oczom.
Na środku bilardu stał barczysty i wysoki Franciszek Siankowski, głową dotykając prawie sufitu, z kieliszkiem napełnionym w ręku. W koło niego stało w różnych pozach z dziesięciu mężczyzn młodych i średniego wieku, między któremi był Alexander Snopiński, także z kielichami podniesionemi w górę; wyraźnie była to owacya, czyniona solenizantowi.
— Niech żyje Franuś! — ozwał się rozgłośny okrzyk w chwili, gdy żydówka drzwi otwierała; po nim nastąpiła wrzawa, śmiech, koncepty, wykrzykniki, nad któremi panował gruby głos Franusia, prawiącego jakąś przemowę, w kształcie podziękowania.
Szlomowa, któréj wejścia nikt nie słyszał, zbliżyła się do Alexandra i pociągnęła go za połę surduta.
— Czego chcesz? utrapiona Szlomowo! — zawołał, oglądając się, Snopiński.
— Przepraszam pana — rzekła żydówka — ale żona pańska czeka na dole w izbie i konie stoją...
Wszyscy umilkli na chwilę, Alexander pochwycił się za głowę.
— O, dla Boga! — zawołał — zapomniałem!
Postawił kieliszek na bilardzie i rzekł do towarzyszy:
— No, bywajcie zdrowi! muszę jechać!
— Jakto! porzucasz nas! — zawołało kilka głosów — tak prędko? za nic nie zgodzimy się na to!
Kilka rąk ujęło go za ramiona.
— Bójcie się Boga!.. żona!.. — zaczął z zakłopotaną miną Alexander.
Homeryczny śmiech wybuchnął. Franuś, stojący ciągle na bilardzie, zaczął złośliwie kiwać głową i zaintonował basem piosenkę: Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło! Śmiech zdwoił się, a przytém coraz więcéj rąk trzymało Alexandra za poły i ramiona.
— Nie puścim! nie puścim! — wołano ze wszech stron.
— Jabym dalibóg chciał z wami pozostać, ale cóż z żoną zrobię? — tłómaczył się Alexander.
— Ny, może państwo zanocują w oberży? — ozwała się Szlomowa.
— Bój się Boga, Szlomowo! o milę od domu nocować...
— Mnie spytaj się! — krzyknął Franuś, zeskakując z bilardu — dam ci radę: odpraw żonę do domu a sam zostań z nami!
— Złoty Franuś! kochany Franuś! jedyny do rady! — zawołało kilka głosów.
— A cóż? może i zrobię tak? — rzekł Alexander, namyślając się.
— Zrób tak, zrób Snopiński! — wołano. — Cóż się stanie twojéj żonie, gdy sama odjedzie? Przecie konie masz spokojne i furmana dobrego! zresztą tak blizko...
— Sprobuję — rzekł Alexander i wybiegł z sali, a za nim w pogoń zabrzmiała śród śmiechów hulaszcza pieśń towarzyszy:

„Wilczysko się ożeniło,
Uszy opuściło!”

— Nie opuściło! zobaczycie, że nie opuściło! — odkrzyknął im ze wschodów już Alexander, i pędem wbiegł do izby na dole.
Tak był zajęty i zakłopotany, że z razu nie spostrzegł Topolskiego, który stał pod oknem o kilka kroków od Wincuni; podbiegł do żony i, biorąc ją za rękę, rzekł śpiesznie:
— Przepraszam cię, moja duszko, że tak długo czekałaś na mnie, ale prawdziwie nie mogłem wrócić prędzéj, i teraz, gdybyś sama odjechała do domu, było-by bardzo dobrze, bo mnie tu...
— Ależ ja obawiam się jechać w taką noc sama — łagodnie przerwała Wincenta, ze zdziwieniem patrząc na męża.
— Czegoż się masz obawiać, moja droga? Pawełek doskonale wozi.
— Ale nie zupełnie dziś trzeźwy... — zarzuciła Wincenta.
— Imaginacya! — zawołał Alexander i w téj saméj chwili wzrok jego upadł na twarz Topolskiego.
— Pan Topolski tutaj! jak się pan ma! — wyrzekł z lekkiém zakłopotaniem i nagła myśl błysnęła mu w oczach.
— Co za szczęśliwy traf! — zawołał. — Wszak państwo jadą w jednę stronę! Pan zechce towarzyszyć mojéj żonie do Niemenki? nie prawdaż? Bo widzisz pan, ja mam tu tyle interesów...
Bolesław wystąpił z cieniu.
— Jeżeli pani życzy sobie tego, z chęcią ofiaruję się jéj na towarzysza podróży — rzekł do Wincenty z poważną grzecznością; ale Wincenta powstała z krzesła, iskra energii i żalu błysnęła w jéj oku.
— Dziękuję panu — odrzekła — jeżeli mąż mój nie może mi towarzyszyć, pojadę sama. W istocie cóż mi się stać może! — I zmierzała ku swemu futru.
— Przepraszam panią — z powagą ozwał się Bolesław — ale na to, abyś pani jechała sama w noc tak burzliwą i z nie zupełnie trzeźwym furmanem ja znowu nie pozwolę. Jest tu nas obok pani dwóch mężczyzn, i skoro jeden nie może, drugi powinien strzedz pani od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Szczególny nacisk położył na wyraz powinien i zarazem surowy wzrok utkwił w twarz Alexandra. Snopiński spuścił oczy i zdawał się przez chwilę zakłopotany, ale wnet, odzyskując zwykłą śmiałość i przytomność umysłu, zawołał:
— Nieoceniony pan jesteś, panie Topolski! bardzo panu będę obowiązany za przysługę, jaką nam obojgu wyświadczasz...
I wyciągnął dłoń do Bolesława. Ale Topolski udał tak zajętego podaniem futra Wincuni, że gest Alexandra został bez odpowiedzi.
Po chwili wszyscy troje wyszli przed wrota oberży, a za nimi wysunęła się téż z latarnią osłonięta chustką Szlomowa; Bolesław rzekł z cicha do Alexandra:
— Rozkaż pan swemu furmanowi usiąść na moje sanie, a żonę pańską ja sam powiozę.
Snopiński odezwał się do furmana, pocałował żonę w rękę i wbiegł do oberży, a za nim wróciła Szlomowa, postękując na zimno. Alexander jednym susem był już na wschodach do facyatki, i kiedy na nie wstąpił, razem z hukiem wiatru doleciał go z jednéj strony śmiech i śpiew hulających towarzyszy, z drugiéj dzwonek sań, uwożących jego żonę. Przystanął i zamyślił się na chwilę; lekki wyrzut i niezadowolenie z siebie samego odbiło się na jego ruchoméj twarzy, ale w mgnieniu oka rozpogodził ją, poskoczył i z piosnką na ustach wszedł na salę.
Na świecie nocna burza huczała ciągle; wicher leciał z północy, szalał po polach, szumiał, huczał, przycichał chwilami i zrywał się znowu ze zdwojoną gwałtownością, a nie znajdując żadnéj opory na gładkiéj równinie, porywał mgłę śniegową, tworzył z niéj bryły, tumany i gnał je wściekle, to rozsypując w proch drobny, kolczaty, to zbijając w masy chmurzyste i lecąc z niemi daleko, szeroko, aż pod odległe ściany lasów, o które rozbijał się, grzmiąc, jęcząc, wzdychając, jakby zjednoczonemi piersiami mnóztwa olbrzymów.
W górze sklepienie całe oblokło się szarą oponą, niby jednolitym, na jakimś olbrzymim warsztacie utkanym, obrusem; ani jednéj gwiazdy nie było, dziwne jakieś szelesty płynęły nizko po ziemi, z pod nieba huk zdawał się spadać potężną gammą, przeraźliwe jęki przeszywały powietrze i w dali kończyły się westchnieniami, zdającemi się wychodzić z łona zmęczonéj i szamotanéj ziemi.
Śród tego zamętu wzburzonych żywiołów, śród téj dzikiéj muzyki rozszalałéj natury, Bolesław wiózł Wincunię. Traf oddał ją raz jeszcze w opiekę jemu. Milczeli oboje, konie postępowały z trudnością śród coraz wzrastającego nawału śniegu, dość prędko jednak pociągały za sobą sanie, zachęcane niekiedy głosem Bolesława. Jakie były wówczas myśli tego człowieka, który, po długiém rozłączeniu, znalazł się znowu z tak bardzo ukochaną przez się kobietą, sam na sam, pośród przestrzeni, pełnéj przerażających odgłosów, pod chmurném niebem, na którém nie było nawet ani jednéj gwiazdy, coby na nich patrzéć mogła? Czy w piersi jego wrzała taka sama burza, jaka wstrząsała przyrodą? Czy dawne uczucia ostygły w niéj i teraz już nie dotykały strun jego serca?
Czy człowiek ten udawał spokój, czy był spokojnym w istocie? Trudno było odgadnąć, ale ile razy wicher rozpędził chmury na kawałku nieba i tuman śniegowy rozpadłszy się po ziemi przezroczystém zostawił powietrze, Wincunia widziała wyraźnie postać jego, silnie trzymającą lejce i, zda się, samę jednę spokojną śród burzy ogólnéj. Niekiedy spostrzegała profil jego twarzy: była ona bladą i surową; parę razy zwrócił się ku niéj, poprawiał futro, pokrywające jéj nogi i pytał, czy jéj nie zimno. Głos jego był całkiem spokojny; Wincuni wydało się, że obok spokoju dźwięczała w nim pewna niezwykła mu surowość; przytém Bolesław mówił cicho i z trudnością. Czy głos jego głuszony był wrzawą wichrów? Czy tłumiła go wrzawa wewnętrznéj jego burzy? A jakież były myśli Wincuni, która ujrzała siebie znowu z tym samym człowiekiem, co wypielęgnował jéj dzieciństwo, ukształcił jéj ducha, ukochał ją i w ręce jéj złożył swoje szczęście, a którego ona odrzuciła, oddaliła od siebie i tak długo nie widziała? Smutne musiały być te myśli, bo młoda kobieta pochyliła głowę i znowu ukryła twarz w futrzany zarękawek, a Bolesławowi wydało się, że, razem z szelestem lecącéj po ziemi śniegowéj kurzawy, dosłyszał za sobą odgłos westchnienia. Nie obejrzał się jednak, tylko, gdy rozstąpiła się chmura, pędząca z przodu, twarz jego ukazała się bardziéj jeszcze bladą, bardziéj surową niż była.
Niekiedy tracili drogę śród zamieci, Bolesław powstrzymywał konie, zsiadał z kozła i, odnalazłszy ślady sań, które utorowały drogę, wracał na swoje miejsce. Wincunia zwróciła się raz ku niemu i rzekła:
— Mój Boże, jak się też pan dla mnie utrudza! — Bolesław nic nie odpowiedział: Wincuni zdało się, że po ustach jego przemknął dziwny jakiś uśmiech.
Raz, po odnalezieniu straconéj drogi, Bolesław nie usiadł od razu na swoje miejsce, stanął przy saniach i zaczął wsłuchywać się w burzę.
— Nie prawdaż, pani — ozwał się po chwili — że te huki i grzmoty wiatrów, to jakby odgłosy olbrzymich walk, przekleństw i szamotań się milionów ludzi, dochodzące ze wszystkich stron świata.
— A te dalekie jęki i westchnienia podobne są do narzekań ludzi, płaczących po swém utraconém szczęściu — odrzekła cichym głosem Wincunia.
Bolesław żywo zwrócił ku niéj głowę; zdawało się, że jakieś słowo, jakiś wykrzyk miał wyrwać się z ust jego; nic jednak nie rzekł, prędko usiadł na swojém miejscu i zawołał na konie.
Pod gajem błysnęły światełka. Dojeżdżali już do Niemenki.
— Jesteśmy u kresu naszéj podróży — rzekł Bolesław i w kilka chwil potém oboje stanęli na ganku Niemenkowskiego domu; sanie Bolesława tuż za nimi wyjechały na dziedziniec.
— Spodziewam się — rzekła Wincunia — że pan wstąpisz do mnie choć na chwilę i rozgrzejesz się ciepłą herbatą.
— Nie pani — odpowiedział Bolesław — nie jestem bynajmniéj zziębnięty i muszę śpieszyć do domu...
Ton jego był stanowczy.
Wyciągnął rękę do Wincuni na pożegnanie, ona mu swoję podała i zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy. Mimo wielkiego chłodu, dłoń Bolesława była rozpalona; spojrzała na twarz jego, na którą padało światło świecy, stojącéj w oknie... wydawała się ona zupełnie spokojna.
W kwadrans potém, stary Krzysztof, który dnia tego spodziewał się już powrotu swego pana, otwierał przed nim drzwi Topolińskiego domu i, śmiejąc się głośno z radości, pomagał mu zdejmować futro.
Nagle urwał się śmiech na ustach poczciwego sługi, w oczach jego odmalował się przestrach.
— Chryste Panie! — zawołał — a co to panu takiego? Czy nie chory pan, broń Boże!
Bolesław był niezmiernie blady, oczy mu pałały gorączkowo i drżenia nerwowe co moment przebiegały po ciele.
— Nic mi nie jest, kochany Krzysztofie — rzekł stłumionym głosem — przeziąbłem trochę.
— Ot, tak! ja mówię, że te podróże zimą, to zawsze na złe wychodzą: siądź-że pan przy ogniu, zaraz herbaty przyniosę.
I stary zaczął krzątać się po pokoju, gderząc i mrucząc.
— Niczego mi nie potrzeba, mój poczciwy Krzysztofie — rzekł Bolesław — herbaty pić nie będę, zostaw mnie samego.
Krzysztof, pokręciwszy się jeszcze po pokoju i pogderawszy, wyszedł, wprzódy jednak położył na stole przed krzesłem, na którém zwykle siadał Bolesław, list zapieczętowany.
Po wyjściu sługi, Bolesław rzucił się na krzesło, ukrył twarz w obu dłoniach i ciężko westchnął. Okropny przymus, jaki zadawał sobie przez dwie godziny, wyczerpał na chwilę jego siły. Maska obojętności, jaką z ogromnym wysiłkiem woli włożył był, opadła, i gdy ujrzał się sam, wrażliwa jego natura dopominała się o swe prawa. Dzisiejsze spotkanie wstrząsnęło całą jego istotą. Wszystkie wspomnienia odżyły w wyobraźni, wszystkie przebolałe uczucia zawrzały w sercu, odnowiły się, wzmogły. Wincunia ukazała się jemu stokroć piękniejsza, niż dawniéj, opromieniona dojrzałością ducha, który przeglądał w jéj spojrzeniu, światlejszy, wyraźniejszy, niż wprzódy, urocza smętkiem i słabością fizyczną, uwydatniającą się w jéj przezroczystéj cerze i wiotkiéj postaci. On w sercu swém nie zachował do niéj najmniejszego żalu, ale gdyby i została w niém była jaka kropla goryczy, dziś wszystko jéj przebaczył, o wszystkiém zapomniał, widział tylko, że na drodze jéj życia stało widmo nieszczęścia i czuł, że kocha ją, kocha ją więcéj jeszcze niż dawniéj, z siłą zdwojoną rozłączeniem i trwogą o jéj przyszłość, kocha ją do ostatnich granic możebności.
Duch jego ugiął się na chwilę, zbuntowany przeciwko losowi. Podniósł głowę i ukazał twarz, zalaną wyrazem boleści graniczącéj z rozpaczą. Machinalnie wpatrzył się w pismo, leżące przed nim na stole, a im dłużéj patrzał, tém świetlejszy promień rozjaśniał posępne chmury, nagromadzone na jego twarzy. W końcu rzekł z cicha, z niewysłowionym wyrazem moralnéj pociechy:
— Od Andrzeja!...
Otworzył list i przebiegł go oczyma przy żywém świetle kominkowego ognia. Im daléj czytał, tém większe uspokojenie rozlewało się po jego twarzy: rozpacz uprzednia znikała z oczu, a zastępował ją zwykły mu łagodny smutek. Oparł głowę na ręku, położył papier przed sobą i wpatrywał się w pismo przyjaciela.
Usta jego poruszały się powoli cichym szeptem, niby powtarzając zmęczonemu sercu słowa zachęty i pociechy, czerpane z kartki leżącéj przed oczyma.
Długi list pana Andrzeja kończył się słowami:
„Pamiętaj o tém, że nie jesteś u kresu cierpień życiowych. Jakichkolwiek doświadczałeś już boleści i jakiekolwiek spotkają cię daléj, zawsze przyjdą po nich inne jeszcze i inne, i do nich masz gotować duszę twoję. A choćby one niezmierne były, choćby się wydawały większemi, niż siły twoje, nie rozłączaj się nigdy z myślą, że nie wolno ci ugiąć się pod niemi. Głęboko zapisz w twéj pamięci wyraz nie wolno. Pospolity on i twardy na pozór, ale tkwi w nim prawda i powinność, które mają stać na straży twego życia. Cierpienia twoje do ciebie należą, praca twoja, myśl i działalność są własnością ogółu. Zrywając je dla jakichkolwiek osobistych przyczyn, rozmijając się z niemi lub zwalniając je choć na chwilę, popełnisz kradzież, bo odbierzesz ogółowi wyniki twojéj siły duchowéj, do których on ma prawo. Będziesz wiele cierpiał, ale nie przestawaj być mężnym; stopy twe pokrwawią się na kamienistéj drodze życia, ale stawiaj je niemniéj śmiało i ciągle na przód, a idąc tak z ciężkością lecz wytrwale, nie patrz na ciasny kraniec własnego widnokręgu, ale okiem myśli wybiegaj w świat szeroki i obejmuj go taką miłością, która zagoi rany twego serca i tłumem wysokich uciech napełni twoję samotnią, z któréj znikły marzone przez cię uciechy.”
Noc była głęboka, gdy Bolesław pisał do pana Andrzeja odpowiedź na list otrzymany przed chwilą:
„Tak, zacny przyjacielu, nie jestem u kresu moich cierpień i bodaj, że nigdy kresu one miéć nie będą. Byłem smutny ale spokojny, dziś spotkałem Wincunię i znowu burza zawrzała we mnie. Przestawałem być panem siebie, rozpacz wparła się do mych piersi przemocą, i kto wié? może długo, może nigdy, nie odnalazł-bym siły mego ducha, gdyby nie słowa twoje, które znowu powitały mię w chwili boleści. Przyszedłeś z niemi w samę porę, dzięki ci za to! Spotkałem cię po-raz piérwszy w porze szczęścia i pogody, a daléj postępuję z bratnim twym duchem po drodze niespodziewanych cierpień. Śród niéj idziesz obok mnie w roli sumienia i rozumu, wspierając mię, ile razy się ugnę, przypomnieniem powinności i serdecznie umiłowanych celów mego życia. Przed dwiema godzinami byłem zgnębiony, zrozpaczony, pełen strasznych skarg wewnętrznych i zwątpień; po odczytaniu listu twego i długiém rozmyślaniu nad jego treścią, stałem się do tyla przytomnym i władającym sobą, że mogę ci, zacny i mądry przyjacielu, choć pobieżnie opowiedziéć o sprawach, które zajmowały mię najmocniéj w ostatnich czasach.
„Dziś powróciłem z powiatowego miasta, gdzie uzyskałem nareszcie pozwolenie na wzniesienie w X. szpitala dla chorych chłopów i żydów i umieszczenie przy nim stałego lekarza. Szpital ten, zbudowany i urządzony z jednorazowych składek, zebranych w całéj okolicy od ludzi bogatych i oświeconych, będzie utrzymywany daléj kosztem klas, które będą z niego korzystały. Inicyatywę do tego zakładu dał nasz zacny proboszcz, ja poparłem u sąsiadów myśl jego i utworzyliśmy w tym celu rodzaj komitetu, złożonego z kilku ludzi najoświeceńszych w okolicy i najbardziéj dbałych o dobro powszechne, w celu jak najlepszego ułożenia planu całego przedsięwzięcia, obrachowania jego kosztów i t. d. Muszę téż dodać, że do małego tego obradującego zebrania, za moją przyczyną i namową, został wezwany młody Alexander Snopiński. Sądziłem, że szlachetna myśl obudzi w nim szlachetne popędy, i ten piérwszy krok na drodze publicznego działania wprowadzi go na dalszą drogę poważnych dążeń. Z razu wydało mi się, żem się nie omylił. Zajął się był żywo naszemi projektami i obradami, złączył się z niemi gorliwie i muszę przyznać, że rzucił nam nawet parę światłych i trafnych myśli. Z niewypowiedzianą przyjemnością patrzyłem na to, ciesząc się w duchu nad wyraz, że jeden z członków towarzystwa, do którego należę, i to mąż kobiety, o któréj przyszłość dbam więcéj niż o własną, zaczyna nabierać zacnych i poważnych zamiłowań. Niestety! radość ta krótko trwała.
„Pan Snopiński, gorliwy i ochotny na piérwszych posiedzeniach naszego małego komitetu, na trzeciém był roztargniony, na czwartém znudzony zupełnie; na piąte już nie przybył wcale i w końcu uchylił się całkiem od zajęć naszych. W człowieku tym są dobre popędy, ale niéma dostatecznie wyrobionéj siły do zmienienia ich w stałe dążenia zasady. Podaną mu dobrą myśl chwyta z razu gorączkowo, ale prędko ostyga i umysł jego, nawykły do próżnowania, nuży się wkrótce i zwraca ku lekkim przedmiotom, do których przywykł, lub całkiem usypia. Zdolności nawet bardzo żywych i energicznych mu nie brak; to nawet, czego nie umié i o czém pojęcia nie ma, zdaje się odgadywać siłą intuicyi i wrodzonego sprytu; ale te niepospolite zdolności przytłumione są grubą warstwą zaniedbania. Myśl jego porównać można do niezmiernie urodzajnego, ale opuszczonego pola: im więcéj w niém soków żywotnych, tém bujniéj i gęściéj porastają na niém chwasty; niekiedy rozkwita śród nich kwiat piękny, świadczący o sile gruntu, ale wnet usycha i opada, zagłuszony chwastami.
„Studyowałem tego człowieka z całą mocą mojéj przenikliwości, ilem razy go spotkał; zaprawdę! nikt mi nie odmówi prawa do tych studyów, bo oprócz tego, że jest on moim rodakiem, a zatém, wedle mnie, jednym z braci moich, w ręku jego jeszcze leży przyszłość istoty, którą ze wszystkich ludzi najgoręcéj ukochałem! Otóż przyszedłem do wniosku, że gdyby człowiek ten był inaczéj wychowany, miał szerszą wiedzę i poważniejsze przyzwyczajenia, mógł-by posiadać niepospolity umysł i energią działania w moc wrodzonych zdolności i wielkiéj siły żywotnéj, która w nim leży. Dziś zdolności te zwróciły się ku fraszkom i dogadzaniu samemu sobie, siła wewnętrzna stworzyła gorączkowe rwanie się ku hulaszczym rozrywkom i zmysłowym uciechom. Dziś głównemi wadami jego są: samolubstwo i rozpasane w próżniactwie, bezładne obyczaje. Chyba cud jaki zbawić go i na dobrą drogę wprowadzić zdoła. Jeżeli cud się nie stanie, jest on zgubionym człowiekiem... a ona? Przejrzałem ją dziś do głębi i wiem z pewnością, że już cierpiéć zaczyna i miéć objawienia swéj smutnéj przyszłości. Groźna ta dola jéj stanowi największą część żalu mego i cierpienia.
„Daj Boże, abym się mylił, ale widzę przed nią stanowcze i nieuniknione nieszczęście: on jéj już nie kocha... jeśli to uczucie, które miał dla niéj — szał zmysłów i fantazyą młodzieńczą — można było kiedy zwać miłością... Zdaje mi się jednak, że i te cienie miłości już zniknęły i wkrótce żona stanie się mu ciężarem — kulą u nogi... Oprócz tego zrujnuje się on majątkowo niechybnie; zamierza podobno stawiać dom nowy, który w zmniejszeniu ma być wystawiony na podobieństwo pałacyku pani Karliczowéj w Piasecznéj. Niemenka runie pod ciężarem téj miniatury mieszkania bogatéj pani; zresztą powozy, goście, meble z Warszawy, a gospodarstwo zaniedbane... w przeszłym roku nic prawie z pól nie zebrano... Wincunia po-raz drugi zagrożona jest nędzą... ha! ja tu jestem i po-raz drugi oddalić od niéj potrafię to ciemne widmo; ale jakże uchronię ją od cierpień moralnych, niepokojów domowych i od zawodów rozczarowania, których posępny wschód widziałem dziś w jéj chorobliwo przezroczystéj cerze i smętném spojrzeniu? To już nie jest w méj mocy, a gdy o tém myślę... braknie mi na chwilę sił do kreślenia tych wyrazów spowiedzi przed tobą, jedyny mój przyjacielu...
„Trzeba jednak, abym ci opowiadał daléj o losach naszego przedsięwzięcia; znasz serca ludzkie, więc nie zdziwisz się, że do opowiadania tego wmieszał się wykrzyk bolesny serca i gorące wspomnienie kobiety... Choć rozłączony z nią na zawsze, z nią jestem ciągle i widzę ją nieustannie przed sobą, a widzenie to nie szkodzi mi, bo postać jéj umieściłem w najpromienniejszéj sferze moich myśli i celów. Idąc więc ku niéj, dążę ku nim; zresztą, niech osobiste bóle i miłości mieszają się co chwila z ową warstwą szerokich pojęć i uczuć, o których mówiliśmy z sobą kiedyś, niech tylko nie rozmiękczają jéj gruntu.
„Tak tedy po kilku posiedzeniach, stanowczo obmyśliliśmy i ułożyli plan szpitalu, a następnie przedstawiliśmy go wszystkim sąsiadom i wezwaliśmy ich do składki. Ta część dzieła poszła z niespodziewaną łatwością. Tym razem przedstawienie dobroczynnego planu odbyło się w liczném zebraniu, w domu Siankowskich. Komitecik nasz mnie wybrał na mówcę i tłómacza swych myśli. Opowiedziałem, jak mogłem, o korzyściach i potrzebie zakładu, a gdy skończyłem, z wielkiém zdziwieniem ujrzałem łzy w oczach starych, a zapał we wzroku młodych sąsiadów. Zaczęli mię ściskać i całować, wyprawili mi małą owacyą, a następnie wszyscy sięgnęli do kieszeni. Ogólna summa składki przeszła wszelkie oczekiwanie: nie było między nami wcale bogatych ludzi, ale było nas wielu, a jak mówi przysłowie „gromada to wielki człowiek!” W czasie, gdy każdy składał swój dar na tacy, postawionéj w tym celu na stole przez córki gospodarza domu, pilnie obserwowałem fizyognomią dających, aby zbadać wewnętrzne pobudki, skłaniające ich do dawania. Największa liczba była tych, którzy kładli pieniądze z chwilowego popędu, zapału, rozczulenia: ci dawali średnią summę. Po nich było jeszcze wielu dających przez próżność i chęć pokazania jawnego dostatków swych lub filantropii: ci dawali więcéj od piérwszych.
Najmniejsza liczba była tych, którzy składali ofiary z gruntownego przekonania o ich użyteczności, ale ci dawali najwięcéj, więcéj nawet niżby w istocie wymagały ich środki.
Alexander Snopiński położył na tacy najznaczniejszą summę i spojrzał przelotnie na wszystkich, czy widzą wielkość jego daru. Miałem ochotę powiedziéć mu, aby lepiéj dał mniéj, ale położył pieniądz swój tak, iżby tego nikt nie widział. I komu innemu powiedział-bym to może z powodu starszego wieku i dobrych chęci, ale względem Alexandra słowa moje mogły-by ujść za osobistą urazę, a więc chybić celu. Wincuni nie było na tém zebraniu; podobno od czasu, jak została matką, rzadko wyjeżdża z domu, i w istocie dziś to po-raz piérwszy ją spotkałem...
Koniec końców, plan był ułożony, pieniądze zebrane i pozwolenie Władzy gotowe. Na wiosnę, to jest za miesiąc, dom szpitalny zacznie budować się w X. Muszę dodać, że hrabina X., zawiadomiona przez swego plenipotenta, przysłała rozporządzenie, aby drzewo na tę budowę wzięte było z jéj lasów, a pani Karliczowa, podobno za wstawieniem się Alexandra, w porze, gdy projektem naszym gorączkowo był zajęty, ofiarowała swoich domowych płatnych przez nią rocznie rzemieślników.
Tak więc, za jakie pół roku, zakład rozpocznie swoje czynności. Niezmierne dobro spłynie ztąd na okolicę. Dotąd biedni ludzie chorują i umierają prawie zawsze bez lekarskiéj pomocy, co więcéj, wzywają ratunku znachorów i czarownic, którzy popychają ich ku śmierci i zaciemniają ich umysł mnóztwem guseł i wiarą w czary. Teraz każdy chory żyd lub włościanin będzie mógł udać się do szpitala, gdzie znajdzie obszerne izby, zdrowe powietrze, pokarm odpowiedni, lekarstwo i doktora. Doktor ten, oprócz tego, będzie obowiązany, z pomocą dwóch felczerów, objeżdżać okolicę i przestrzegać zachowywania przepisów hygieny. Jeżeli trafimy na człowieka pracy i przekonań, mam nadzieję, że potrafi on może wlać w nizkie warstwy ludowe zamiłowanie czystości i porządku, które stanowią główną rękojmią publicznego zdrowia. Dwory szlacheckie odniosą téż niemałą korzyść ze stałego pobytu w X. lekarza, gdyż dziś zmuszeni jesteśmy, w razie choroby, posyłać po niego o mil kilka. Ułożyliśmy jednak, że piérwsze tylko wzniesienie zakładu ma być kosztem dobrowolnych ofiar spełnione, a następnie chorzy płacić będą za pobyt swój w szpitalu. Postanowienie to wynikło z przekonania, że jałmużny na nic się nie przydały, chyba w razie zupełnego i stwierdzonego ubóztwa, a zbawienniéj jest, jeśli każdy zapracuje sobie, tak na życie w zdrowiu, jak na otrzymanie ratunku w chorobie. Z tém właśnie będzie najtrudniejsza sprawa! Jak tu wmówić chłopom, aby nie wierzyli znachorom i płacili za lekarstwa? żydom, aby się powierzyli chrześcijańskiéj opiece? Na szczęście kapłan nasz ma wielką wziętość u piérwszych, a ja, nie wiem jakim sposobem, natchnąłem szczególniejszą ufnością ku sobie drugich, do tego stopnia, że nieraz, zamiast do rabina, przychodzą do mnie, abym ich sądził w ich sprawach, co mię niekiedy serdecznie rozśmiesza. Mam więc nadzieję, że gdy do nas dwóch dołączy się jeszcze kilku ludzi dobréj woli i wiary, propaganda nasza pójdzie żwawo i dobrze i zdołamy przekonać tych biedaków, że lekarstwa, przygotowane w aptece, są tysiąckroć skuteczniejsze, niż czary i zamawiania bab, że doktor więcéj umié, niż znachor, i że w porządnéj, czystéj izbie szpitalnéj, człowiek łatwiéj wyleczonym być może, niż w dymnéj chacie. Dla powodzenia naszych w téj mierze przedstawień, liczę bardzo na doktora, który na wiosnę ma już przybyć do X. dla stałego tu zamieszkania. W klasie specyalistów łatwiéj o ludzi przekonania, bo sama nauka już je w nich wlewa; a gdy doktor do przekonań głębokich dołączy jeszcze gorące serce i miłość dla ludzi, to już pewno będzie to mocna i wielka dusza, która wiele dokazać zdoła.
„Ta walka z ciemnotą, którą nam stoczyć przyjdzie, więcéj mię smuci, niż przestrasza. Że dokażemy swego, rękojmią nam jest szczera chęć nasza i silna wola, ale sam fakt jest niezmiernie smutny. W naszym-to więc, oświeconym niby, wieku, są jeszcze miliony ludzi, którym, z największym trudem przychodzi wmawiać pożytek najelementarniejszych prawideł, prawideł hygieny i ekonomii społecznéj; ludzi, którzy nie mają najmniejszych pojęć o dobrodziejstwach nauki, przeciwnie lękają się jéj i wolą opłacać oszustów, których zwą czarodziejami, niż lekarzy, mogących im przyjść z rzetelną pomocą! Te myśli nasuwają mi marzenia o szkółce ludowéj, która-by obok szpitala stanęła, i o nauczycielu wiejskim, który-by rozjaśniał umysły młodego pokolenia, w czasie, gdy doktor zajmował-by się leczeniem ich fizycznych cierpień...
„Świetne to marzenie, za niém postępują inne i inne jeszcze i końca niéma tym pragnieniom, jakie się tworzą w sercu dla dobra tych, którzy na wspólnéj ze mną ziemi mieszkają...
„Ale nie czas jeszcze, trzeba wprzódy jedno dzieło przyprowadzić do końca, a potém dopiéro brać się do drugiego; gdy wiele rzeczy razem się rozpoczyna, żadna nie będzie spełnioną, jak należy: rozwagi, wytrwałości i cierpliwości...”




II.
Młode małżeństwo.

Idziesz sobie drogą życia powoli, z trudnością, — jak wiadomo, idzie się zwykle po grudzie i słocie, — a w podróży, dla rozrywki lub korzyści, przypatrujesz się postaciom i fizyognomiom tłumu spółtowarzyszy, którzy wędrują razem z tobą, mniéj lub więcéj podobni do ciebie, ale niezawodnie dążą do tego samego celu, który u kresu stoi blady i niemy, a nazywa się — śmierć. Patrzysz więc na jednych, którzy postępują jęcząc i stękając za każdym krokiem, na innych, którzy każdą piędź przebytéj ziemi oblewają łzami z pod serca wytoczonemi, na innych, co ciągną za sobą nieustannie ciężki pług pracy, a oczyma pełnemi miłości patrzą wkoło lub z nadzieją podnoszą je ku niebu, i na takich, co pełzają po ziemi, niby brudne płazy, tarzając się w błocie i kurzu, i na innych jeszcze, którzy, skacząc, jak pliszki, i podlatując, jak motyle, z pustym śmiechem i hulaszczą pieśnią przechodzą połowę drogi, a potém padają znużeni w bólach i z uśmiechem niewiary na ustach dopełzają do wszystkim wspólnego celu. Patrzysz na to wszystko i myślisz sobie: mój Boże! jakże oni wszyscy biedni, smutni lub wstrętni. Ci skrwawione serce niosą na twarzach; ci uginają się pod ciężarem pracy, dla któréj nagroda daleka; tamci, ot skaczą i śpiewają, lecz tuż, tuż upadną i będą najnieszczęśliwsi, bo w sercach nie zostanie im ani jedna iskra poczciwéj miłości, a natomiast napełnione one będą bezmierném szyderstwem. I cóż więc prawiono mi o cudach téj ziemi, gdym w dzieciństwie oczy dopiéro na świat otwierał? Gdzież to wesele, te blaski, te szczęścia chwile rozliczne, o których śniłem, gdy mi po-raz piérwszy dusza młodym ogniem zawrzała? Co pocieszy wzrok mój? na czém spocznie oko? czém się zachwyci serce? Gdy tak idziesz i dumasz, przelatuje obok ciebie cudowne zjawisko. To dwoje ludzi, mężczyzna i kobieta. Zdaje się, że idą po ziemi, a jednak nie dotykają jéj; lecą, lecą, owiani różanemi chmurami, które zakrywają przed nimi świat cały, tak, że on już ją tylko, a ona jego widziéć może. Oczu ani ku ziemi spuszczają, ani ich wznoszą do nieba, ale tylko ciągle, z zachwytem wpatrują się wzajem w swe twarze. On kibić jéj ujmuje ramieniem, ona rękę na jego czole złożyła, a usta złączone pocałunkiem...
Mówisz do nich, nie słyszą... zachodzisz im drogę, mijają cię, jak-byś był nędznym robakiem w obliczu ich promiennéj światłości... i do tego stopnia są zatopieni w sobie, że gdybyś nawet do kobiety zawołał: piękna! nie zwróci się ku tobie, gdybyś przed mężczyzną postawił najczarowniejszą z kobiet na ziemi, ani spojrzy na nią... Na czołach ich gloria szczęścia, u ramion skrzydła, splecione z miłości i zachwytów, z ust połączonych pocałunkiem tryskają płomienie...
Patrzysz zdziwiony, zachwycony i pytasz spółtowarzyszy: co to za świetne zjawisko? kto są ci półbogowie, co śmią blaskiem szczęścia zaćmiewać oczy cierpiących, zmęczonych, smutnych.
Słyszysz odpowiedź: to młode małżeństwo!
I wszystkie otaczające piersi połączą się westchnieniem, wydając okrzyk: szczęśliwi!
Chcesz znać dzieje tych dwojga w niebo-branych? Oto są one: On był młody i ona była młoda, posiadali wdzięki młodości i serca młode, spotkali się, uczuli do siebie pociąg wzajemny, z razu silny, potém silniejszy, potém najsilniejszy, powiedzieli sobie wzajemnie kocham! poszli do stopni Ołtarza. Ksiądz związał ręce, rzucili się sobie w objęcia i odtąd lecą przez świat rozkochani, bezpamiętnie...
Pytasz, czy przejrzeli się wzajem do głębi? czy dusze ich takim samym pocałunkiem złączone, jak usta? Nie, bo gdyby tak było, nie widział-byś ich zachwytów, skryły-by się one przed wszelkim wzrokiem głęboko, jak kryje się zwykle każde głębokie uczucie...
Pytasz, czy dawno lecą tak? — Tydzień, miesiąc może. — Czy długo tak leciéć będą? — Rok jeszcze najdłużéj. — A potém co? — Potém rozplotą się ramiona, odwrócą od siebie usta i serca i, zamiast leciéć, będą wlec się po ziemi, kulejąc i stękając...
Czémże więc jest to uczucie, które dziś tak spaja ich i unosi? — Szałem ciał, w którym dusze nie mają żadnego udziału...
Czémże ich szczęście na tym szale oparte? — Bańką mydlaną, która błyszczy barwami tęczy, ale nim godzina upłynie na zegarze wieków, pęknie, stopnieje bez śladu.
Przyjm to sobie za zasadę, badawczy wędrowcze, że jeżeli ujrzysz młode małżeństwo, zwracające na siebie wszystkie oczy gorączkową siłą swego rozkochania, jeśli ujrzysz częste pocałunki i ciągłe a widoczne zachwyty, jeśli śród tych zachwytów zobaczysz powagę na czole mężczyzny, a zamyślenie w oczach kobiety; nie mów o ludziach tych: szczęśliwi! ale mów: biedni! bo im słodszy sen, tém sroższe będzie przebudzenie; im wyżéj wzlecą, tém niżéj upadną. Publiczne demonstracye miłości, to rzecz podejrzana. Jeżeli już nie fałsz, to szał w nich leży. A gdzie jest szał, tam niéma rozumu, a gdzie niéma rozumu, tam szczęście... kruche. Nie jeden, znużony smutnemi widokami téj ziemi, wędrowiec, z rozkoszą zatrzymał wzrok swój na młodéj parze państwa Snopińskich.
Kiedy pobrali się, jeden tylko o nich rozległ się okrzyk: szczęśliwi!
Byli w sobie tak rozkochani, że nie widzieli wkoło siebie nic i nikogo; Alexander wobec mnóztwa świadków porywał młodą żonę w objęcia, ona rumieniła się, ale z lichwą oddawała mu pocałunki...
Nie można było dość napatrzéć się na nich, tak byli zgodni w zdaniach, chęciach, gustach. Co ona chciała, on chciał, co on chciał, ona chciała. Dziewice zazdrościły jéj, młodzieńcy jemu; powiadano, że oboje urodzili się w wieńcach. Przepowiadano, że istnienia ich popłyną, jak biblijne rzeki, mlekiem i miodem...
Ktoś raz odważył się zaprzeczyć temu, powiedział, że obawia się o przyszłość tego młodego małżeństwa. Dla czego? zapytano chórem. Mizantrop odpowiedział znaną ludową piosenką:

Ożenił się mołodyj
I wziął wesnowatu,
Nie umieli szczo robyty,
Podpałyły chatu!

— To znaczy, że są za młodzi? — spytano. — Tak — była odpowiedź.
Oburzenie powszechne! więc starzy tylko mają się żenić?
— Nie, ale téż i nie dzieci.
Ktoś drugi z innéj jeszcze strony rzecz tę uważał.
— Teraz to dobre — rzekł — ale będzie źle z nimi.
Dlaczego? spytano z uśmiechem niedowierzania.
— Bo on ma pańskie gusta i zwyczaje, a ona sobie zwyczajnie szlacheckie dziecko.
Ale najśmielszym w złych przepowiedniach dla młodéj pary był pewien pan Tomasz, starzec czerstwy jeszcze, o włosach i wąsach jak śnieg białych i uchodzący w okolicy za wielkiego oryginała. Miano to dostało mu się za to, że bardzo często sprzeciwiał się ogólnemu zdaniu, a wypowiadał wręcz przeciwne, z którém rzadko cała parafia zgodzić się mogła.
Stał tedy sobie raz pan Tomasz w swojém mieszkaniu przy kominie i, wygrzewając plecy przed ogniem, rozmawiał z przybyłym w odwiedziny sąsiadem.
— Waspan z Niemenki jedziesz?
— Tak, panie dobrodzieju.
— A cóż tam z młodymi Snopińskimi?
— A cóż, szczęśliwi ludzie!
— Hę? — spytał pan Tomasz.
— Szczęśliwi ludzie! — powtórzył głośniéj sąsiad.
— Przepraszam! myślałem żem nie dosłyszał; sądziłem, że sąsiad powiész: nieszczęśliwi!
— A toż znów zkąd? w miesiąc po ślubie! rozkochani w sobie na zabój!
— Czy takimi się wydają? mospanie.
— I jak jeszcze!
Pan Tomasz pokiwał głową znacząco.
— To kiepsko, mospanie — rzekł po chwili.
— A toż czemu? panie dobrodzieju! daj Boże każdemu takie nieszczęście! Na krok odstąpić siebie nie mogą i żeby pięćdziesiąt osób było koło nich, on zawsze siedzi przy niéj?
— Żeby pięćdziesiąt osób było, to on ciągle przy niéj siedzi? To kiepsko, mospanie! — powtórzył pan Tomasz.
— Na przenosinach w Niemence było huk gości, a oni ciągle siedzieli przy sobie, trzymając się za ręce, a co moment patrzéć tylko było, jak całują się gdzie w kątku!
— Był huk gości, a oni całowali się? To bardzo kiepsko, mospanie! — raz jeszcze rzekł z zamyśleniem pan Tomasz.
— Co bo sąsiad dobrodziéj wszystko mówi: kiepsko! a cóż może być lepszego, jak kiedy młode małżeństwo kocha się wzajemnie?
— To bo i bieda, że oni nie kochają się! — seryo wyrzekł starzec.
— Jakto! — zawołał z oburzeniem sąsiad — pan dobrodziéj myślisz, że udają?
— Broń Boże! ale im tylko zdaje się, że kochają.
Sąsiad wzruszył ramionami.
— Byle im dobrze z tém było — rzekł.
— Otóż to, że długo dobrze nie będzie! słuchaj waszmość, znałeś Maryanka S. i jego żonę i widziałeś, jak byli rozkochani w sobie po ślubie, tak, że nie mogli na jeden dzień rozstać się, a całowali się sześćdziesiąt razy na godzinę, co wypada po jednym razie na każdą minutę, a teraz wiész waszmość, co się z nimi stało. Trzy lata tylko minęło od ślubu, a już do rozwodu podobno idą. A dla czego? bo on głupi i flegmatyk, a ona wykształcona i żywa, co znaczy, że u niego dusza inna, a u niéj inna. Kiedy szli do ślubu, to nie patrzyli na swoje dusze, tylko na swoje oczy, a że jemu podobały się jéj oczy, a jéj jego, to i zdało się im, że już kochają się, a jak się dość na swoje oczy napatrzyli, to i miłość poszła na suche lasy! A Józia M. znasz? widziałeś, jak był po ślubie ze swoją żoną? Strach, jak kochali się! a teraz co? Jegomość do lasa a Jéjmość do Sasa! dla czego? Bo on z nią żenił się dla tego, że ona ładna i familiantka, a ona wyszła za niego, bo miał piękny folwark. Potém pokazało się, że Józio porządny chłopiec i rozsądny, a jego żona lalka malowana, co tylko rada przed lustrem siedziéć i zalecanki do młodzieży stroić. Ona nie kontenta z tego, że on oddaje się gospodarstwu i nie lubi ciągle szastać się po świecie, on nie pozwala jéj tracić funduszów na gałganki, a kiedy widzi, że żonka piękne oczki robi do tego lub owego, zazdrości, unosi się i w domu ciągła kłótnia i obraza Bozka! Ot i znów dusze nie dobrały się, choć oczy dalibóg dobrane, bo i u jednego i u drugiego bardzo nieszpetne.
Tak samo będzie i ze Snopińskimi. Znam ja ich dobrze obojga! Ona dobra kobieta i Topolski nauczył ją wielu rzeczy, o których ten młodzik i wyobrażenia nie ma: on zdolny chłopak i sprytny, ani słowa! ale wietrznik, samolub, próżniak, hulaka. Dla czego oni pobrali się? czy znali siebie dobrze wzajemnie? czy mieli dla siebie szacunek? czy pewni byli, że charaktery ich pogodzą się przez całe życie? Gdzie tam! ona, młoda i żywa, zapragnęła nowych wrażeń, dała się odurzyć jego słodkim słówkom, rozkochała się w jego gładkiéj twarzy; on zapalił się do gładkiéj dziewczyny, chciał zwyciężyć Topolskiego, może i Niemenka uśmiechnęła się trochę, paf! pobrali się! I kiepsko będzie, mosanie! Piérwszy rok pójdzie jak po maśle, w drugim zacznie się już gruda, a w trzecim będzie już strasznie zła droga, i im daléj, tém gorsza. Ona stanie się jemu prędko ciężarem i kulą u nogi, on jéj zgryzotą codzienną i ciągłym obrazem rozczarowania. Bo widzisz, mospanie, mnie się zdaje, że ona, jak szła za niego, to była chora na tę chorobę, co to nazywa się hallucynacya, a w hallucynacyi człowiek widzi różne dziwolągi, których w istocie niéma.
Otóż on ją prędko z téj choroby wyleczy, a ona jak wyzdrowieje, to i zobaczy, że nie jest już Wincunią Niemeńską, hożą, świeżą i wesołą narzeczoną poczciwego Topolskiego, ale Wincentą Snopińską, zmęczoną, smutną, rozczarowaną żoną młokosa, który będzie o nią dbał, jak o piąte koło u woza i będzie ją porzucał, aby grać w bilard u Szlomy, albo zalecanki stroić do panien w salonach i nie w salonach... at!..
Machnął ręką pan Tomasz i mówił daléj do sąsiada, który go słuchał pół zdziwiony, pół przekonany.
— Miéj to sobie waszmość za zasadę: kiedy chcesz wiedziéć, czy ludzie długo będą z sobą szczęśliwi, patrzaj na nich nie wtedy, gdy całują się, ale wtedy, gdy się nie całują. Jeżeli on po ślubie zaraz bierze się do swojéj pracy, jak gdyby nic nie zaszło, i ona tak samo zajmuje się czémkolwiek, a dopiéro gdy zrobią, co do nich należy, pocałują się i to tak, żeby nikt nie widział, dobrze! będą szczęśliwi!... Jeżeli, siedząc przy sobie, tak czasem zagadają się, że i zapomną pocałować się przez kilka godzin, dobrze! będą szczęśliwi!
Ale jeżeli oboje nic nie robią, niczém się nie zajmują, tylko patrzą sobie w oczy od rana do wieczora, i to nie zważając, czy kto na nich patrzy, czy nie patrzy, kiepsko będzie, mospanie! I jeżeli, siedząc przy sobie, nic do siebie nie mówią, tylko całują się, a jak nie całują się, to poziewają, oj! będzie bardzo kiepsko! A dla czego, mospanie? dla tego, że oni, łącząc się, nie rozumieli widać, co to jest małżeństwo, familia. Oni myśleli, że to ot sobie, zabawka, przyjemność, dogodzenie zachciance, a nie powstało im w głowach, że to połączenie dwojga ludzi, dla tego, aby jedno drugiemu pomagało w pracy i jedno drugiemu doskonaliło duszę. Jak oni będą sobie pomagać, kiedy oboje próżnują? Jak udoskonalą wzajemnie swoje dusze, kiedy nie mają o czém mówić z sobą? Pocałunki prędko spowszednieją i sprzykrzą się; potém zaczną oni poziewać, siedząc przy sobie, potém sprzeczać się, potém kłócić, potém przestaną zupełnie do siebie mówić, a potém i patrzéć już na siebie nie zechcą, i albo rozstaną się, albo będą żyć w jednym domu, jak, nie przymierzając, kot z psem w jednym worku! Bo to widzisz waszmość cała sztuka w tém, żeby człowiek, biorąc się do czego, rozumiał, dla czego to robi i, wchodząc na jaką drogę, wiedział do jakiego celu idzie; a jak młodzi ludzie łączą się w małżeństwo, nie znając siebie i nie rozumiejąc, co to jest familia, to nie rozumieją, co robią, i nie wiedzą, do czego mają dążyć. — A gdzie niéma rozumienia roboty, tam robota kiepska, i gdzie cel niewyraźny, tam drogi błędne... — Sąsiad słuchał uważnie i niewiadomo było czy zrozumiał, czy nie zrozumiał mowy pana Tomasza, ale odtąd zaczął przy sposobności pilnie obserwować młodych Snopińskich.
Zajęła go szczególnie uwaga starego oryginała o poziewaniu młodego małżeństwa i takiém zagadaniu się serdeczném, żeby aż dało ono zapomniéć o pocałunku. Patrzał tedy raz sąsiad na Snopińskich i myślał sobie: czy zagadają się, czy ziewną? A siedzieli obok siebie i, nie zważając na liczne otaczające grono, trzymali się za ręce. Z początku zaczęli z sobą coś rozmawiać, on ją o coś zapytał i pocałował ją w rączkę, ona mu odpowiedziała i pocałowali się w usta, potém umilkli. Sąsiad patrzył ciągle i myślał sobie: ciekawym, czy téż zagadają się tak, od serca? Patrzył i patrzył, a młoda para nie mówiła nic do siebie: chciał już odejść, bo go sfatygowało długie obserwowanie, gdy nagle spostrzegł, że Alexander odwrócił nieco twarz od żony i skrycie ziewnął; pobudzona tém Wincunia odwróciła się także i ziewnęła.
Sąsiad zrobił wielkie oczy. A! — pomyślał — ten stary oryginał, to czarownik chyba! jak on odgadł, że oni muszą albo zagadać się, albo poziewać! Spojrzał na Snopińskich, znowu całowali się, ale w oczach ich było coś, co zakrawało na poziewanie i sąsiad, odwracając się, mimo woli powtórzył słowa pana Tomasza: kiepsko, mospanie!
Nie ulega jednak najmniejszéj wątpliwości, że państwo Snopińscy przez piérwsze półrocze swego pożycia byli zachwyceni sobą, życiem i całym światem. Nic nie robili, tylko bawili się i kochali, jeździli po sąsiedztwie, spraszali do siebie gości; Alexander sprowadzał dla żony z miasta suknie, kwiaty i różne cacka, Wincunia cieszyła się nowemi sprzętami w domu, ustawiała je, zdobiła pokoje kwiatami, sama codzień inaczéj zaplatała włosy, pytając się lusterka: czy w takiém uczesaniu podobam się więcéj Olesiowi? Oleś jéj powtarzał ciągle, że ona jemu zawsze, w każdym stroju i w każdéj chwili, podoba się i podobać się będzie wiecznie; ale ona chciała więcéj, jeszcze więcéj i nie wiedziała już, jakich barw dobrać do ubrania, w jakie-by najmisterniejsze zwoje upleść włosy, żeby wydać się piękną, najpiękniejszą oczom Olesia. Różowa perkalowa sukienka poszła gdzieś na dno jakiéjś szuflady, jako niezdatny antyk, który się chowa na pamiątkę, a Wincunia nosiła niekiedy czarne suknie, bo przy nich najlepiéj odbijała białość jéj twarzy, albo błękitne, bo barwa ta godziła się ślicznie z lśniącym kolorem jéj włosów, albo białe, bo Oleś po raz piérwszy wyraźnie powiedział jéj, że ją kocha, gdy była w białéj sukni. Alexander uwielbiał żonę, gdy, skończywszy toaletę, wychodziła ze swego pokoju, świeża, strojna, nieledwie świetna. Padał przed nią na kolana i, całując jéj ręce, wołał: moje bóztwo! Porywał ją czasem na ręce i nosił po pokojach, jak dziecko, okrywając pocałunkami; chciałby ją całemu światu pokazać, woził ją nieustannie po sąsiedztwie i gości spraszał do siebie bez miary; w Niemence ciągły był huk, szum, turkot, okna rzęsiście oświetlone po całych nocach, niekiedy muzyka, a często tańce. Te ostatnie bywały czasem i wtedy, gdy nikogo z obcych nie było. Alexander prowadził ciotkę żony do fortepianu i prosił, żeby zagrała jakiegoś staroświeckiego walca, a sam porywał Wincunię i kręcił się z nią po wszystkich pokojach, aż póki oboje, śmiejąc się głośno i ledwie oddychając ze zmęczenia, nie upadli na krzesło. Raz pochwycił jakiegoś starego urzędnika z sąsiedztwa i prośbami zmusił go, aby mu pokazał, jak się tańczył niegdyś menuet, odtąd tańczył często z Wincunią menueta, a pani Niemeńska grała, kładąc się od śmiechu. Ale gorzéj było, gdy raz, mając rodziców u siebie, przyczepił się do ojca i do ciotki, aby oni menueta tańczyli. Napróżno wzbraniali się, śmieli się i oburzali starzy; kiedy Alexander zaczął przymilać się i po swojemu prosić, nie było sposobu oparcia się. Wincunia siadała do fortepianu i grała menueta, którego się była wyuczyła od ciotki, a pan Jerzy z panią Niemeńską tańczyli; Alexander stał między nimi i wołał co chwila: na prawo, papunieczku! na lewo, ciotuchno! głębszy ukłon, ciociu dobrodziejko! wyżéj podskoczyć należało, papuniu dobrodzieju! Pan Jerzy i pani Niemeńska, skończywszy menueta, bez tchu padali na kanapę, ale śmieli się i byli w najlepszych humorach, bo Alexander i Wincunia, klęcząc przed nimi, śmieli się także, tulili się do nich i całowali ich ręce.
Choć piérwsze miesiące po ich pobraniu się były jesienne i zimowe, w domu ich była wiosna i lato. Kanarki śpiewały u okien w klatkach, otoczonych gęstą zielenią, jaskrawe dywany na posadzkach przypominały klomby z kwiatami, dwa duże źwierciadła z ramami, oplecionemi bluszczem, odbijały postać Wincuni, gdzie się tylko obróciła.
Gdzie niegdzie błyskał złocisty bronz, ponsowe obicia mebli nadawały życie i barwy pokojom. Młoda para budziła się ze snu o jedenastéj; o południu walcowym lub mazurowym taktem wbiegała do jadalnego pokoju, gdzie ją z przygotowaném śniadaniem czekała pani Niemeńska, a potém rozpoczynały się biegania, śpiewy, tańce, całowania, goście i ciągnęło się to daleko za północ, i najczęściéj Niemenka usypiała wtedy, gdy pracowici ludzie wstawali do dziennéj roboty.
I było tak pół roku. W téj epoce Alexander i Wincunia wyglądali jak student i pensyonarka na wakacyach. Ani myślą o tém, co było, ani chcą patrzéć w przyszłość: co będzie, to będzie, tymczasem kochajmy się i hulajmy!
Przez cały ten czas Wincunia ani razu nie wspominała o Topolskim: ile razy przejeżdżała mimo Topolina, odwracała głowę, jakby obawiała się, aby wspomnienie przeszłości nie zmąciło choć jednéj chwili w jéj radośnych wakacyach.
I było tak pół roku — ach, to znaczy, że potém zaczęło być inaczéj. Niestety! zaczęło być inaczéj, ale nie było jeszcze źle. Tylko trzeba było koniecznie obudzić się, przetrzéć oczy i spojrzéć na rzeczywistość, bo ciągle żyć we śnie nie podobna. Pani Niemeńska widokiem piérwszego półrocza upewniła się o szczęściu synowicy i odjechała, gdzie ją inne obowiązki, które miała jeszcze do spełnienia, wołały. Wincunia wzięła w ręce gospodarstwo domowe. Chociaż przez to proza wtrąciła się do téj czarownéj poezyi, w któréj pływała od kilku miesięcy, nie było to jéj wcale przykre, owszem rada była nawet zajęciom, które na nią spadły, bo, jak to widział sąsiad po rozmowie z panem Tomaszem, zaczynała już była z lekka poziewać i złapała raz samę siebie na pewném niespodzianém a tajemniczém zeznaniu: zmęczona jestem! W istocie, nogi ją bolały od tańców, gardło od śmiechu, głowa od wrzawy, a w sercu zaczynało być dziwnie jakoś pusto, a nie tak jeszcze w sercu, jak w głowie. Brakło jéj czegoś, nie pojmowała czego, ale wytłómaczyła to sobie tak: zanadto bawiłam się, trzeba wziąć się do pracy! I przypięła do paska pęk kluczyków, i zaczęła gospodarować: odnowiła znajomość ze śpiżarnią, śpichrzem, kuchnią, izbą czeladną, powitała znowu swoje kaczory zielono-głowe i różnobarwne gołąbki, gospodarowała zawzięcie, a potém czytywała.
Czytywała zaś sama. Dla czego sama? Bo Alexander także zawzięcie gospodarzył. Na wiosnę ojciec rzekł do niego:
— Olesiu, czas, abyś wziął się do gospodarstwa.
— Dobrze, papo — odpowiedział.
I wziął się. A zaczął od tego, że od razu przerobił wszystko, co było urządzone przez Topolskiego, i całą już uporządkowaną gospodarkę do góry nogami przewrócił. Z czterech poletków zrobił trzy, łąki zapuścił na pastwiska, pastwiska na łąki, starą czeladź całą odprawił, przyjął nową, rasę bydła, która była wyborna, odmienił, a nad tém wszystkiém namiestnikiem, ministrem i piérwszą po sobie figurą ustanowił swego faworyta Pawełka, który pasowany został z furmańczuka i lokajczuka na godność kamerdynera, ekonoma, pisarza, alias totumfackiego.
Te reformy i przeistoczenia niezmiernie zajmowały Alexandra, po piérwsze: ponieważ, czyniąc je, poczuwał piérwszy raz całą słodycz władzy i panowania; powtóre: że działał w najgłębszém przekonaniu, iż czyni dobrze, bo w rozum Topolskiego ani w jego umiejętność nie wierzył. — Co tam ten szlachciura mógł porządnego uczynić? — mawiał. Napróżno pan Jerzy ostrzegał go, że psuje folwark, który był świetnie urządzony; Alexander uśmiechał się tylko i odpowiadał: zobaczy papa! Pan Jerzy wzruszał ramionami i mówił do swéj Anulki: mniejsza zresztą o to! jak oparzy się raz, to potém będzie ostrożniejszy. Chwała Bogu, że przecie nabrał zamiłowania w gospodarce i ochoty do pracy.
Oprócz tego Alexander postanowił zbudować nowy dom w Niemence. Miał to być dom, co się zowié, drewniany wprawdzie, ale dwupiętrowy, a nawet o jakiejś quasi pałacowéj wieżyczce i o jakiéjś oranżeryjce, mającéj być przylepionéj gdzieś tam z boku, Alexander marzył; marzeń tych nie powierzał rodzicom, bo przeczuwał z téj strony silną protestacyą, ale powierzył je żonie i ztąd wyniknęła piérwsza sprzeczka między młodém małżeństwem. Wincunia przelękła się myśli opuszczenia tego miluchnego małego domku, w którym się zhodowała, a zamieszkania w innym, obszernym, nowym, który jéj wyobraźni od razu przedstawiał się dziwnie zimnym, pustym i smutnym. Tu każdy kącik był dla niéj towarzyszem lat dziecięcych, każde miejsce było takie potulne i powabne wspomnieniem jakiémś, pamiątką: tam trzeba będzie przywykać dopiéro do wszystkiego, niby w inny świat się przenieść.
— Mój Olesiu — rzekła — na co nam ten nowy dom? w tym tak miło!
— Ależ to chata nie dom, moja duszko! — odparł Alexander. Wincuni ścisnęło się serce.
— A jednak — rzekła smutnie — tu przecież mieszkałyśmy z ciotką lat tyle, a dobrze i wygodnie nam było.
— Ty i ciotka co innego, a ja co innego — odpowiedział Alexander — wyście przywykły do małych mieszkań, a ja nie, bo rodzice moi zawsze w obszernych domach mieszkali. Przytém trzeba, abyśmy mieli gdzie gości przyjmować!...
— Mój drogi — wtrąciła nieśmiało Wincunia — zdaje mi się, że nie będziemy zawsze tyle gości przyjmować, jak teraz...
— A toż dla czego? — zawołał Alexander.
— Bo może to będzie zbyt kosztowne dla naszego funduszu i przytém wyznam ci otwarcie, że mię to zaczyna fatygować. — Alexander sponsowiał.
— Moja Wincuniu — rzekł porywczo — mówisz jak prawdziwa parafianka i kobieta, która nic więcéj nie widziała, oprócz czterech ścian swego domu. Gdybyś tak odezwała się przy kim, narobiła-byś mi wstydu. Powinnaś co do towarzyskiego życia zupełnie zdać się na mnie, bo więcéj znam świat od ciebie, a teraz powiem ci tylko, że ludzie dobrego tonu i chcący wyrobić sobie piękne stanowisko towarzyskie, powinni miéć wiele stosunków i nigdy nie uskarżać się na zbytek gości.
Powiedziawszy to, odszedł, a Wincunia długo siedziała na miejscu zamyślona. Piérwszy raz od ślubu mówiła z mężem o jednéj z praktyczniejszych stron życia i wnet zaszło między nimi nieporozumienie. Wyrzucała to sobie i na siebie składała całą winę. Nie mogła jednak obronić się od pewnego smutku i nie mogła także pojąć, aby dobry ton zasadzał się, jak mówił Alexander, na posiadaniu obszernego mieszkania i aby stanowisko towarzyskie zdobywać trzeba było przyjmowaniem mnóztwa gości. Myśl jéj zaczęła pracować. Ależ, mówiła sobie w duchu, przecież kto przyjmuje więcéj gości, niż mu na to środki pozwalają, traci fundusz a jak go straci, toć trudniéj potém będzie o jakiekolwiek stanowisko towarzyskie.
I niewiadomo jakim procesem myślowym, przy końcu tych rozmyślań, przypomniała sobie słowa Bolesława, które słyszała była od niego kilka razy, że niezłomna prawość, prostota i wytrwała działalność na jakiémkolwiek polu, musi prędzéj czy późniéj zyskać powszechny szacunek. Zdaje mi się, myślała daléj, że właśnie ten powszechny szacunek jest najpiękniejszém stanowiskiem towarzyskiém, a możnaż go zdobyć posiadaniem obszernego mieszkania i wydawaniem obiadów i wieczorów sąsiadom?
Po długiém takiém rozmyślaniu wstała z przekonaniem, że, zdobyty takiemi środkami, szacunek publiczny musi być fałszywy i powierzchowny tylko, a zatém i stanowisko, wyrobione tym sposobem, nie trwałe jest i bynajmniéj nie zaszczytne.
I piérwszy raz od ślubu pomyślała sobie: Oleś myli się!
I piérwszy téż raz od wielu miesięcy zaczęła przywodzić sobie zdania Bolesława o stanowisku, jakie człowiek powinien starać się zająć na świecie, i pomyślała sobie: on miał słuszność!
Tego wieczora piérwszy raz od dnia ślubu była smutną, i tylko trzy razy przez cały wieczór pocałowała męża.
Odtąd nie było już wzmianki między małżonkami o budowaniu nowego domu, Alexander jednak nie przestał o nim marzyć. Pozawierał nawet już w tym celu pewne umowy o materyał i robotników, nie wiedział tylko, zkąd weźmie pieniędzy na znaczne koszta budowy.
Przyszedł wreszcie do przekonania, że trzeba będzie na to użyć przyszłorocznych dochodów Niemenki. Ale wnet przyszło mu na myśl, że w takim razie nie zostawi nic na przeżycie i załatwienie opłat rządowych. Długo łamał sobie głowę nad tą kwestyą, a w końcu rozwiązał ją słowami: ile zabraknie, tyle dopożyczę.
Marząc więc o nowym domu, krzątał się zarazem około gospodarstwa z gorączkowym zapałem, z jakim brał się z razu do wszystkiego. I w istocie udało mu się porobić z wiosną dość piękne zasiewy, a pan Jerzy, widząc to, nie posiadał się z radości. Nawet niektórzy sąsiedzi dowodzili, że z tego młodego Snopińskiego bardzo tęgi i porządny gospodarz.
Wincunia gospodarowała także, czytała i dnie bardzo prędko jéj przechodziły. Niemniéj jednak czuła ciągle, że jéj czegoś braknie, ale nie umiała sobie zdać sprawy, czego...
Harmonia ciągła panowała między nią a mężem, ale była to harmonia nie grająca, nie śpiewająca, nie mówiąca, ale tylko milcząca, albo śmiejąca się, tańcząca. Wincunia chciała niekiedy porozmawiać z mężem tak, jak to bywało niegdyś rozmawiała z piérwszym swym narzeczonym, o tych wszystkich pięknych a miłych rzeczach, do których wówczas już uśmiechało się jéj serce: o poezyi, ludziach, kraju rodzinnym, jego dziejach, świetnościach i niedolach.
Brała wtedy rękę męża i, patrząc mu w oczy, zadawała jakie pytanie, albo czyniła jakąś nad czémś uwagę; wtedy Alexander, jeżeli był w dobrym humorze, wołał ze śmiechem:
— Jakażeś ty dziś poważna, moja Wincuniu! — i albo zamykał jéj usta całusem, który łączył się ze śmiechem, albo porywał ją i wykręcał się z nią walca po pokoju. Ale, jeśli był zmęczony, albo trochę na co nadąsany, mówił:
— No, daj-że już temu wszystkiemu pokój! — i odchodził! Parę razy nawet spostrzegła, że ziewnął przy niéj.
Mimo to wszystko, miewała jeszcze często chwile zachwytów i szczęścia, w jakich nieprzerwanie spłynęło jéj piérwsze półrocze. Nie czuła się tak zupełnie i bez chmurki szczęśliwą, jak wówczas, ale jeszcze było jéj dobrze. Skrzydła jéj uniesień osłabły już trochę i opuściły się nieco niżéj ku ziemi, nie mniéj jednak nie dotknęła jéj jeszcze stopami.
Liczba pocałunków, którą obdarzali siebie małżonkowie, z sześćdziesięciu na godzinę, jaką była w piérwszém półroczu, zredukowała się w drugiém do sześćdziesięciu na dzień, a i z tych większa połowa dostawała się Alexandrowi od Wincuni.
Przy téj uczcie miłości, jaką sobie sami zaimprowizowali na prędce, ona była u środkowego dania, on miał już tylko do spożycia wety.
Lubo nie zdawał sobie sprawy ze swych przeczuć, przeczuwał niekiedy bezwiednie, że tuż, tuż, nastąpi przesyt.
Wincunia dojrzała parę razy to przeczucie męża na jego lekko znudzonéj twarzy, ale zamykała oczy, aby nie widziéć, a potém otwierała je i patrzyła na niego najpiękniejszém, jakie miała spojrzeniem, aby w jego oku wywołać znowu te ognie i promienie, co ją do niego pociągnęły, a potém unosiły ją przez kilka miesięcy w niebo.
I jeszcze udawało się jéj często wywoływać te ognie i promienie... ale biada kobiecie, która już wywoływać je musi w oku ukochanego mężczyzny!
Zresztą, im daléj szedł czas, tém mniéj sama czuła chęci ich wywoływania.
Tak przeszło drugie półrocze.
Wstęp trzeciego zaznaczył się w życiu małżonków trzema ważnemi dla nich wypadkami.
Piérwszym z nich była sprzeczka tak żywa, że po niéj Alexander dwa dni nie mówił do żony, a dwa tygodnie jéj nie pocałował ni razu; drugim wyjazd starych Snopińskich z Adampola w odległe strony; trzecim urodzenie się dziecka, córki, którą ochrzczono imieniem Anny.
W chronologicznym porządku sprzeczka zaszła najpierwéj, a powodem jéj była — kareta.
Alexander dowiedział się, że o kilka mil od Niemenki, jakaś pani, wyjeżdżająca na długo do miasta, za małą stosunkowo sumę sprzedawała dość nową i ładną karetę. Pojechał, nabył ją i sprowadził do domu. Kiedy Wincunia piérwszy raz zobaczyła kosztowny powóz i dowiedziała się, że mąż go nabył, klasnęła w ręce ze zdziwieniem i zawołała:
— Mój Boże! a toż na co?
— Będziesz jeździła karetą! — odpowiedział Alexander z tryumfem.
Wincunia zarumieniła się, popatrzyła na powóz i rzekła stanowczo:
— Nie, mój Olesiu, ja karetą za nic nigdzie nie pojadę!
— A toż czemu? — zawołał mąż.
— Bo czuję, że jeżdżąc nią, była-bym śmieszną.
Alexander nie mógł ochłonąć ze zdziwienia.
— Nie pojmuję ciebie, moja droga! — rzekł z gniewem.
Wincunia odpowiedziała:
— Bogate panie jeżdżą karetą i to im bardzo przystoi; ale gdy my zaczniemy nią jeździć, wszyscy powiedzą, że nadymamy się, żyjemy nad stan i będą z nas śmiać się.
— Moja Wincuniu, widzę, że jesteś prawdziwą gąską. Nigdy nie spodziewałem się, abyś taką była.
— Przykro mi bardzo, mój Olesiu, że muszę ci sprawić przykrość, ale za nic w świecie nie wsiądę do téj karety, przebacz mi to...
Chciała wziąć męża za rękę, aby przeprosić go i wypowiedziéć mu całe swoje zdanie, kto powinien a kto niepowinien używać kosztownych powozów; ale on odwrócił się od niéj zagniewany i odszedł, nie powiedziawszy więcéj ni słowa.
Wincunia rozpłakała się, a otarłszy łzy, rozmyślała, czy nie należało, dla dogodzenia Olesiowi, zgodzić się już nareszcie na jeżdżenie tą nieszczęśliwą karetą? ale jakoś zbuntowała się na dobre jéj wola i rozum za nic ustąpić nie chciał. Rzekła do siebie: Oleś namyśli się i sam zrozumié, że była-by to niedorzeczność! Jéj już i ten kocz, którym od ślubu jeździć zaczęła, dziwnym wydawał się z razu i ledwie do niego przywykła; ale wtedy, w owém piérwszém półroczu, ona sama nie wiedziała, jak, czém i gdzie jedzie, byleby on był przy niéj; teraz co innego: za nic nie mogła pogodzić się z myślą uczynienia tego, co uważała za śmieszne, a nawet mogące zgubne skutki prowadzić za sobą. Powtórzyła więc nazajutrz mężowi, że może sobie karetę oddać komu lub sprzedać, bo ona za nic nie odważy się wsiąść do niéj, i znowu chciała go przeprosić za sprzeciwienie się jego woli, ale on gniewnie usunął ją od siebie i dwa dni nie przemawiał do niéj i nie odpowiadał, gdy co do niego mówiła.
Dwa dni Wincunia płakała ciągle...
Była więc chmura na ich niebie, ale wkrótce pierzchnęła, rozwiana zjawieniem się małego aniołka. Po urodzinach, które o mało nie pozbawiły życia Wincunię, Alexander milionem pocałunków okrywał jéj ręce, zdawało się, że wróciła mu cała czułość dla żony. Potém nastąpiły bardzo huczne chrzciny, tém huczniejsze, że były zarazem fetą pożegnalną, wyprawianą dla państwa Snopińskich, którzy opuszczali Adampol.
Opuszczali oni Adampol z żalem, bo i oddalali się od dzieci, i przenoszenie się z gospodarstwa było ciężkie, ale inaczéj uczynić nie mogli. Dzierżawa Adampola była bardzo korzystną, ktoś pozazdrościł jéj panu Jerzemu, narobiono intryg, napisano do hrabiny, w najgorszém świetle przedstawiając gospodarstwo Snopińskiego, przekupiono jéj pełnomocnika i, koniec końców, kontrakt został zerwany, a pan Jerzy, ze zdwojonym frasunkiem w oczach i ze skargą na ciężką dolę dzierżawcy, przeniósł się na posesyą o trzydzieści mil odległą od dotychczasowego miejsca pobytu. Wyjeżdżając jednak, był już trochę pocieszony, bo nowa dzierżawa zdawała mu się jeszcze korzystniejszą od Adampolskiéj, a dzieci przyrzekły często pisywać i co rok odwiedzać rodziców. Pani Anna, żegnając się z synem, zachodziła się od płaczu, a pan Jerzy zalecał mu po kilkadziesiąt razy, aby pilnował żony i domu, a rządnie i pracowicie gospodarzył.
Alexander zmartwił się bardzo z razu odjazdem rodziców, ale zarazem nie mógł ochronić się od pewnego wewnętrznego zadowolenia. Uwolniony z pod ojcowskiego oka, uczuł się bardziéj swobodnym, niby zupełnie już panem siebie i swego postępowania.
I zaczęło się dla młodych małżonków trzecie półrocze wspólnego pożycia, a z niém razem zaczęła się całkiem nowa era w życiu Wincuni.
Z długiéj i ciężkiéj choroby powstała bardzo zmieniona fizycznie i moralnie. Kibić jéj wyszczuplała, ruchy stały się powolniejsze i nacechowane pewną słabością fizyczną, rumieńce znikły z twarzy a cera jéj nabrała delikatnéj, przezroczystéj bladości. Ale bardziéj jeszcze niż postać i cera zmienił się wyraz jéj twarzy. Czoło jéj zdawało się promienić wyższą, niż ją kiedy dotąd miała, myślą; oczy utraciły dawny ognisty blask, a zamgliły się wilgotnym połyskiem, przez który coraz częściéj przeglądało zamyślenie. Ciało jéj przetworzyło się pod dotknięciem ciężkich fizycznych cierpień, poczucie macierzyństwa i myśl o niém podniosły jéj ducha i szybkiemi krokami prowadziły go do dojrzałości. Wszystko, co było szlachetne w jéj sercu i światłem w umyśle, i co uśpione drzemało dotąd, ocknęło się w niéj na widok dziecięcia, którego była matką, na myśl, że mały aniołek ten złożony był w jéj objęciu na to, aby w niego tchnęła cnotę, miłość i rozum.
Teraz dopiéro grunt serca jéj i umysłu, uprawiony przez Bolesława, począł wydawać owoce. Z dobréj i żywéj jak iskra dziewczyny, z latającéj na skrzydłach uniesień młodéj małżonki, powstała poważna i czuła matka. Macierzyństwo stało się dla niéj wysokim piedestałem, na którym stanąwszy, poczęła szerzéj rozglądać się po świecie i rozmyślać.
Takie silne i wzmacniające wpływy macierzyństwo często wywiera na kobiety: mężczyzni rzadziéj ulegają im z powodu ojcowstwa, chybaby wprzódy gotowali się do niego z wielką czułością serca i z głębokiém skupieniem ducha. Alexander nie gotował się bynajmniéj w ten sposób do ojcowstwa, nie było ono wcale ulubioném jego marzeniem i pragnieniem, to téż i nie zmieniło go ani trochę.
Oprócz wpółdziecinnéj chwilowéj radości, nie doświadczył on żadnego uczucia na widok nowo narodzonéj córki; były chwile, w których z trudnością mógł wyobrazić sobie i uwierzyć w to, że już był ojcem. On! taki młody! tak swobodny przed rokiem, już ojcem! Obawa jakaś przejmowała go na tę myśl, trochę gniewu, a bardzo rzadko radość. Stanowczo zaś niemiłe wrażenie uczyniły na nim powinszowania sąsiadów, do których dołączały się upewnienia, że teraz śmiało może liczyć się do grona poważnych ludzi, jako ojciec dziecka, a przypuszczalnie wkrótce ojciec dzieci. Słowa te budziły w nim myśl o nowych zaciągniętych obowiązkach, ciężarach, o stanowczém utraceniu złotéj swobody; a pewnego dnia, gdy bardzo długo nad tém myślał, pochwycił się za głowę i krzyknął: gwałtu!
Zmiany, jakie zaszły w Wincuni od czasu, gdy została matką, nie podobały mu się téż stanowczo. Ciągle zajęta dzieckiem, trochę osłabiona jeszcze, często zamyślona, przestała całkiem być ową wesołą, ciągle śmiejącą się i skorą do tańca towarzyszką, jaką była mu w piérwszych miesiącach po ślubie.
Im więcéj zaś ona poważniała, tém więcéj on pragnął téj dawnéj pustéj, dziecinnéj wesołości.
Przymuszała się do niéj niekiedy, ale przymus był widoczny i dziecinne zabawy nie szły dobrze.
Im bardziéj ona stawała się przywiązaną do domu, codziennych zajęć i cichego życia, tém bardziéj on pragnął rozmaitości, towarzystwa, wrażeń. Im żywiéj i częściéj pragnęła tych poufałych, serdecznych rozmów, za któremi i wprzódy już tęsknić zaczynała, tém mniéj on czuł się do nich usposobiony.
Ona zwinęła skrzydła, któremi dotąd wzlatywała nad ziemią, aby w uroczystym spokoju stać nieprzerwanie nad kolebką dziecięcia i przy ognisku domowém, on teraz dopiéro rozwinął je całkiem i stał się motylem, rwącym się w przestrzenie, w pogoń za błędnemi ognikami, ulatującemi z łona wrzawy światowéj.
Głęboki rozdwój duchowy stanął pomiędzy małżonkami; poczuli, że ich cóś dzieli, ale nie mogli jeszcze zrozumiéć, co-by to było?
Coraz mniéj przestawali ze sobą, coraz rzadsze i słabsze ognie pojawiały się w oczach Alexandra, gdy patrzył na Wincunię, coraz mniéj ona doznawała szczęścia, widząc je. Liczba ich pocałunków z sześćdziesięciu dziennie, jaką była w drugiém półroczu, zredukowała się do trzech. Spad nagły, ale zupełnie usprawiedliwiony w naturze podobnych stosunków: gdy miłość i szczęście małżonków wznosić się nagle zbyt wysoko zaczyna, i zniża się późniéj w piérwszym roku pożycia, to potém opada z szybkością matematycznego kwadratu i bardzo już prędko dosięga poziomu wzajemnego zobojętnienia.
Na tym poziomie nieszczęście rozkłada się smętnym rozłogiem, porosłym chwastem zgryzot i żalu...
Między temi chwastami coraz bardziéj plątały się stopy młodych małżonków, ale dla Wincuni wzrastał śród nich przecudny kwiat macierzyńskiéj miłości i przykuwał do siebie jéj oczy tak, że jeszcze niezupełnie dobrze widziała, co działo się i powstawało koło niéj. Alexander nudził się i trudził pochodem po jednostajnéj równinie ciszy i zajęć domowych, coraz mocniéj poczuwał żal za utraconą swobodą i coraz częściéj opuszczał dom, szukając nowéj karmi dla rozigranego, niezdolnego do skupienia się i stałego działania ducha.
Jak mówiła Szlomowa Topolskiemu, w rok po ślubie, zaczął znowu zaglądać na salę i odnowił stosunek swój z panią Karliczową.
To ostatnie może-by samo przez się nie przyszło, ale dopomogła temu sama powabna pani. Pewnéj niedzieli, wychodząc z kościoła ze znudzoną twarzą i kapryśném niezadowoleniem w wyrazie ust, spostrzegła na cmentarzu Alexandra, który ukłonił się jéj z daleka. Skinęła na niego, aby się zbliżył do niéj i rzekła z uśmiechem:
— Widzę, panie Snopiński, że przysłowie nie kłamie, mówiąc: kto się ożeni, ten się odmieni! Od czasu jak ożeniłeś się pan, ani razu nie byłeś w Piasecznéj. Czy zrobiłeś pan wotum zostania pustelnikiem? Czy żona pańska zazdrośna, czy téż... przestaliśmy być z panem dobrymi przyjaciółmi?
Ostatni frazes był powiedziany po francuzku, może dla tego, aby go otaczająca szlachta najmniéj mogła zrozumiéć.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie — odpowiedział Alexander, kłaniając się z galanteryą — a po prostu zajęcie... brak czasu... pozbawiły mię największéj przyjemności...
— Bez wymówek i bez komplementów — z miłym uśmiechem rzekła pani — ot lepiéj przyjedź pan dziś do nas; będziemy miały reunion i zabawimy się wybornie, nie prawdaż?
Z ostatnim wyrazem zwróciła się do swych nieodstępnych dwóch strojnych panien; kompanionki potwierdziły nadzieję miłéj zabawy i zapraszały Alexandra, na którego twarzy malowało się wyraźnie głębokie zadowolenie miłości własnéj.
— Będę dziś służył paniom — powiedział w końcu, gdy pani Karliczowa podawała mu rękę, ustrojoną w różaniec z agatowych paciorków.
I pojechał do Piasecznéj, a potém zaczął coraz częściéj tam jeździć, a że droga prowadziła przez miasteczko tuż koło oberży Szlomy, każdym razem zaglądał na salę, a gdy przegrał kilka partyi w bilard, albo został uczęstowany przez towarzyszów, czuł się w obowiązku jechać tam znowu wkrótce, aby odegrać się lub odwzajemnić traktamentem.
Niekiedy po parę dni w domu nie bywał; wróciwszy z tych długich wycieczek, czasem stawał się bardzo czułym i serdecznym dla Wincuni, ale czasem téż wpadał w najgorszy humor, szorstko przemawiał do niéj i prędko znowu dom opuszczał.
Faworyt Pawełek w coraz większe wchodził łaski, zarządzał całém gospodarstwem, sprzedawał, opłacał robotników i panu swemu rzetelnie oddawał dziesięciny z dochodu. Alexander zaufał mu zupełnie, wychwalał go pod niebiosa, dowodząc, że to brylant poczciwości i sprytu. W istocie zaś nie wierzył sam w poczciwość Pawełka, ale rad był niezmiernie, że ktoś przecie wyręcza go w zajęciach, do których, jak gorączkowo wziął się z razu, tak nagle wszelką chęć utracił. Wincunia całkiem prawie przestała wyjeżdżać z domu: gospodarzyła, czytała i pielęgnowała dziecię. Z tém ostatniém nie umiała sobie czasem dać rady. Niedoświadczona, musiała często zasięgać rady obcych kobiet, w których sądzie nie pokładała zupełnéj ufności i przykro to jéj było.
Pewnego dnia pomyślała sobie: dobrze-by było miéć jaką dobrą książkę o hodowaniu dzieci, może-by ona więcéj mię nauczyła od rad i uwag nieumiejętnych kobiet. I przyszło jéj na myśl, że książki takie muszą zapewne znajdować się w ładnym zbiorku Topolskiego. Może-by napisać do niego i poprosić, aby ich pożyczył? Rumieniec wytrysnął na jéj twarzy: — Nie — zawołała w sobie — jak-bym ja mogła ośmielić się o cokolwiek go prosić? — Zamyśliła się głęboko, a smutnie.
— Mój Boże — snuło się po jéj myśli — czemu ja jego widywać nie mogę? On pewnie potrafił-by powiedziéć wiele, wiele rzeczy, które potrzebuję wiedziéć dla wychowania mego dziecka.
I zaczęły przesuwać się po jéj pamięci odległe wspomnienia chwil, z Bolesławem spędzonych; różne słowa jego, zdania, uwagi zapomniane, zatarte upływem czasu, zaczęły powstawać w jéj umyśle niby gwiazdy, które oświecały niegdyś jéj przeszłość. Zaczęła czytać w nich i zastanawiać się nad niemi.
Przypomniała sobie wszystko, co on niegdyś jéj mawiał o powołaniu kobiety, a szczególniéj matki; o wielkiém społeczném znaczeniu familii; o niezmiernéj wadze dobrego wychowania młodych pokoleń i udziale, jaki w niém przyjmować winny kobiety. Przypomniała sobie, że gdy, będąc już narzeczonymi, zgadali się raz o podobnych rzeczach, Bolesław powiedział jéj: teraz w części tylko mogę dzielić się z tobą memi myślami o tém wszystkiém, ale, gdy będziesz już moją żoną, powiem ci więcéj, daleko więcéj!... Razem z temi słowami przed wyobraźnią Wincuni stanęła twarz Bolesława i rzewny, rozumny, pełen nieskończonéj miłości i nadziei wyraz oczu jego, z jakim je wymawiał.
— Boże mój! — pomyślała — czemu teraz, teraz właśnie, gdym już matką została, gdy serce moje poznało wielkość i świętość macierzyńskiego uczucia, a umysł pojął w całéj pełni wielkość zadania, jakie mam spełniać, niéma przy mnie nikogo, ktoby oświecał mię, pomagał mi, poradził, ktoby przynajmniéj pomówić chciał ze mną o tém, co mię tak żywo zajmuje? — Myśląc to, obejrzała się, zobaczyła pusty pokój i śpiące w kołysce dziecię. Alexandra nie było w domu.
Stanęła u okna i długo patrzyła w stronę, w któréj był dworek Topolina.
W téj chwili nietylko już nie wzlatywała na skrzydłach zachwytów i stanęła na ziemi, ale zaczynała już z dala dostrzegać brzeg przepaści o czarném dnie...
W tydzień potém służąca wniosła do pokoju, w którym Wincunia znowu sama jedna siedziała przy kołysce dziecka, sporą paczkę, owiniętą w papier.
— Co to? — spytała.
— Z Topolina — odpowiedziała sługa.
Wincunia z wielkiém zdziwieniem otworzyła paczkę, a ręce jéj trochę drżały, z ciekawości czy pośpiechu? Zdumiała się niezmiernie, gdy zobaczyła kilka książek i wyczytała na tytułach, że treścią ich była nauka fizycznego i umysłowego wychowania dzieci. Z książkami był mały, niezapieczętowany bilecik, a w nim słowa nakreślone dobrze jéj znaném pismem Bolesława:
„Wiem, że pani masz dziecko, i lubo nie wątpię, że w sercu swém i umyśle znajdziesz dostateczny zasób miłości i wiedzy, aby je jak najlepiéj wychować, sądzę jednak, że rady uczonych i kompetentnych ludzi nie będą pani może zbyteczne, a pewnie ułatwią rozwiązanie nie jednéj kwestyi, jakie pani przedstawią się w macierzyńskim zawodzie. Dla tego ośmielam się przesłać pani kilka książek, znajdujących się w moim zbiorku, a zupełnie mi niepotrzebnych, z nadzieją, że pani zechcesz przyjąć tę małą przysługę od dawnego przyjaciela.” Wincunia przeczytała, opuściła ręce na kolana i schyliła głowę na piersi.
Jakim cudem człowiek ten odgadł życzenia jéj, aby je spełnić tak prędko?
Są-ż pewne jasnowidzenia duszy, które, po przez przestrzeń, ukazują kochającym ludziom głębie dusz tych, których kochają?
Mogłoż to być, aby on kochał ją jeszcze, pomimo wszystkiego, co zaszło między nimi, pomimo czasu, który upłynął i rozstania, mającego już trwać zawsze?
A kiedy pisze, „że książki te nie są mi już potrzebne,“ ma-ż to znaczyć, że się nigdy nie ożeni, że nigdy nie będzie posiadał kobiety, która-by je czytać mogła dla pożytku jego własnych dzieci? A jeżeli tak jest, ileż nieskończonéj boleści w tak spokojnych i prostych wyrazach?
Jakże więc bezdenną była miłość, która tyle przebaczyła i taką siłę trwania posiada?
Jakże wysokim jest duch tego człowieka, gdy miewa przeczucia do objawień podobne i wznosi się nad formuły świata, aby mimo nich ramię opieki i wsparcia wyciągnąć nad głową kobiety, z którą go wszystko dzieli?
Wincunia zadawała sobie te pytania i wielka, gorąca łza spływała po jéj policzku.
Tego samego dnia Alexander bawił się bardzo wesoło u pani Karliczowéj. Gdy miał już wyjeżdżać, gospodyni domu rzekła:
— Czemu pan nie przywieziesz nam nigdy swojéj żony?
Alexander bardzo czule podziękował za zaproszenie, które, jak powiadał, im obojgu przynosiło wielki zaszczyt, i przyrzekł jak najprędszą wizytę żony.
Dla czego dotąd nie był z Wincunią u swéj świetnéj i światowéj przyjaciółki? Dwa ku temu były powody. Najprzód, czuł się daleko swobodniejszym w nieobecności żony, powtóre obawiał się trochę, aby Wincuni, nie znającéj innych towarzystw, jak prostych i prostodusznych sąsiadów i sąsiadek, nie zbrakło umiejętności znalezienia się w towarzystwie pani Karliczowéj i jéj kompanionek.
Gdy wyjechał z Piasecznéj, pani Karliczowa rzekła do swoich panien:
— Ubawimy się parafianką, jak przyjedzie!
Jedna z kompanionek zaśmiała się już na zadatek przyszłéj zabawy i ozwała się, patrząc z ukosa na pryncypałkę:
— Trzeba przyznać, że ten Snopiński coraz przystojniejszy.
— To prawda, i jak na szlachcica wcale jest roztropny — odpowiedziała niedbale pani Karliczowa.
— I dowcipny — dorzuciła druga kompanionka.
— Braknie mu tylko trzech rzeczy: aby miał piękniejsze nazwisko, posiadał znaczny fundusz i nie był ożenił się z tą gąską, a byłby...
— A był-by?
— Bardzo interesującym młodzieńcem, a w potrzebie i dobrą partyą — dokończyła ze śmiechem wdowa.
— A tak, jak jest, czém-że jest? — spytała kompanionka. Pani Karliczowa zrobiła minę kapryśno-żartobliwą i, przerzucając niedbale kartki albumu, rzekła:
Un joli garçon i sposobem jakiéj takiéj rozrywki śród nudów na wsi...
Alexander, ani przeczuwając, że trzy panie w ten sposób rozmawiają o nim i decydują, wrócił do domu głęboko przejęty ważnością roli, jaką odegrywał u najbogatszéj w okolicy obywatelki, i pełen miłych spostrzeżeń o zaszczytném stanowisku towarzyskiém, jakie zajmuje.
Zaraz po powitaniu powiedział Wincuni, że za trzy dni pojadą oboje z wizytą do pani Karliczowéj.
Wincuni przykrą była myśl wejścia w bliższe stosunki ze światową panią. Dawniéj, gdy nie znała jeszcze Alexandra, a potém gdy go zaledwie znała, dochodziły jéj uszu niepochlebne zdania różnych ludzi o pani Karliczowéj, z któremi mieszały się niekiedy żartobliwe napomknienia o jéj sympatyi, czy słabości, dla młodego Snopińskiego, i o jego częstém bywaniu w jéj domu. Ani wtedy jednak, ani témbardziéj potém, w piérwszych miesiącach po ślubie, nie zastanawiała się nad znaczeniem tych żarcików, w których imię jéj męża mieszało się z nazwiskiem zalotnéj wdowy. Ale odkąd Alexander począł znowu bywać często w Piasecznéj, a oczy Wincuni poczęły szerzéj patrzéć na świat i lepiéj pojmować różne jego sprawy, poczuła rodzaj instynktowego wstrętu do pani Karliczowéj; jakieś niewyraźne przypuszczenia, podejrzenia, przesuwały się po jéj umyśle, a parę razy miała przebłysk jasnego pojęcia, że próżna kobieta bawi się jéj mężem i wciąga go w świat próżności i rozrywek, które go coraz bardziéj odrywają od niéj i od domu. Wszakże zwyciężyła siebie i pomyślała:
— Źle było-by z mojéj strony, żebym się zbyt często sprzeciwiała Olesiowi, uczynię lepiéj ofiarę z siebie, a dogodzę jemu.
Powiedziała więc z uśmiechem, że zgadza się na oddanie wizyty pani Karliczowéj, jeśli tém uczyni mężowi przyjemność. Alexander, któremu, niewiadomo dla czego, zdawało się, że Wincunia silnie sprzeciwiać się będzie odwiedzeniu światowéj pani, znajdując ją tak uległą i łagodną, uścisnął ją z zapałem i całe trzy dni następne nie wyjeżdżał wcale z domu. Wesoły był, śpiewał wiele przy fortepianie, bawił się małą córeczką i nawet liczba pocałunków, którą obdarzał żonę, wzniosła się znowu w dniach tych z trzech, do kilkunastu. Był-to jeden błysk dawnych jego dla niéj zapałów, niby chwilowe buchnięcie żywego światła w dogorywającéj lampie. Błyski te miały jeszcze powtórzyć się nieraz, ale nie mogły utrwalić się w stały, jednostajny i spokojny płomien, bo do takiego w duszy Alexandra nie było stosownego materyału.
I Wincunia odczuła ten odbłysk, tak silnych niedawno, a tak prędko osłabłych, uczuć, jakie ją wiązały z mężem; ożywiła się i poweselała, nie uniosła się już wprawdzie nad ziemię, ale straciła na chwilę z oczu widniejący w dali brzeg ciemnéj przepaści. Daremnie jednak w tych trzech dniach, jakby nowego połączenia z ukochanym, wyzywała go znowu do serdecznéj a poważnéj pogadanki, w któréj serce jéj i myśl rozbudzona wywnętrzyć się pragnęły. Alexander nigdy nie był do niéj usposobiony: śmiech, śpiew i pieszczota były jedynemi żywiołami, któremi mógł ją karmić w najlepszych nawet chwilach.
Gdy przyszedł dzień, przeznaczony na wizytę, Wincunia sprzecznych doświadczała uczuć. Instynktowa antypatya odpychała ją od kobiety, do któréj jechać miała, ale zarazem przychodziło jéj na myśl, że piérwszy raz zobaczy dom, należący do wielkiego świata. Myśl ta nie budziła w niéj żadnéj obawy, owszem, pewne zadowolenie i ciekawość. Szybko dojrzewający jéj umysł zaczynał znajdować przyjemność w czynieniu spostrzeżeń i uczuwać potrzebę poznawania coraz szerszych widnokręgów.
— Ciekawam téż — myślała, ubierając się na wizytę — jak wygląda ten, tak zwany, świat wielki? co w nim jest dobrego, a co złego? — I ani razu nie pomyślała o tém, jak się sama w tym nowym dla niéj świecie wyda? czy spodoba się, lub nie, osobom, które poznać miała? Chęć błyśnięcia, świetnego pokazania się, nie powstała w jéj głowie, broniła ją od niéj prostota, będąca wynikiem skromnego wychowania i ziarnem przesadzoném z duszy Bolesława na grunt jéj ducha.
Kierowana wrodzonym dobrym smakiem, ubrała się bardzo stosownie do okoliczności, tak stosownie, że pani Karliczowa zdziwiła się, orzuciwszy wzrokiem jéj ubiór. Spodziewała się, że ujrzy parafiankę, ustrojoną w żywe i sprzeczne barwy, z jaką niekształtną kokardą na głowie; a zobaczyła ją w czarnéj bez zarzutu uszytéj sukni, z leciuchną koronką, przykrywającą prześliczne, gustownie ułożone włosy. Tegoż samego zdziwienia doświadczała piękna wdowa przez cały ciąg wizyty. Wincunia weszła do pięknego, pysznie przybranego pałacyku, spokojna, bynajmniéj nie onieśmielona zbytkiem, jaki się jéj przedstawił, i przez cały czas odwiedzin nie traciła skromnéj, ale pełnéj godności, pewności siebie. Więcéj słuchała, niż mówiła; widoczném było, że czyniła spostrzeżenia nad wszystkiém, co ją otaczało. Po herbacie pani Karliczowa usiadła do fortepianu i grać zaczęła, a Alexander stanął naprzeciw i rozmawiał z nią półgłosem. Dźwięki instrumentu głuszyły rozmowę, ale wyrazy twarzy gospodyni domu i młodego Snopińskiego były takie, że nagły rumieniec oblał czoło Wincuni i w oczach błysnęła iskra obrazy. Doświadczyła bolesnego olśnienia, po którém rozwidniło się nagle w jéj myśli. Pani Karliczowa ukazała się jéj w postaci złego ducha, ciągnącego w przepaść jéj męża. — Czyżby ona go kochała? — pomyślała Wincunia, patrząc na czarne, ogniste oczy wdowy, utkwione w twarzy Alexandra — nie, odpowiedziała sobie, ona nie zdolna kochać; to próżna, niedobra kobieta.
W téj chwili zaskowyczał leżący na dywanie szpic Bonoński, faworyt pani Karliczowéj; Wincunia spojrzała na niego i pomyślała, że piękna pani bawi się zapewne jéj mężem, tak, jak tém kudłatém zwierzątkiem. Ależ on? czyż nie czuje swéj poniżającéj roli? Dlaczego tak chętnie ją odgrywa? Czy przez istotny pociąg dla téj kobiety? nie, bo nieraz przecie słyszała, jak wymawiał o niéj żartobliwe i nie zbyt pochlebne słowa. Więc przez próżność, płochość, może szał chwilowy? Szał chwilowy! więc może i to, czego dla niéj saméj doświadczał, niczém więcéj nie było? Jakiż więc jest rozum, jakie serce człowieka, dającego się tak powodować wrażeniem chwili lub próżnością, i nie czującego, że przez to poświęca godność osobistą? Tak rozważała i z głębokiém upokorzeniem odczuła za człowieka, którego była żoną; pochyliła zarumienione czoło, a brzeg przepaści zbliżył się i oczy jéj ducha z przestrachem utonęły w ciemnym otworze otchłani.
Para przy fortepianie prowadziła ciągle urywaną rozmowę, głuszoną dźwiękami muzyki, które kapryśnie i bezładnie wychodziły z pod palców pani Karliczowéj. Dwie kompanionki szeptały z sobą po francuzku. Mówiono potém o modach, nudach na wsi, o jakimś projektowanym kuligu, o Warszawie nareszcie i zagranicy. Wincunia rzadko się odzywała; za to Alexander był bardzo mowny, dowcipny, ożywiony, co chwila znajdował zręczność powiedzenia komplementu któréj z kompanionek, a na panią Karliczową rzucał niekiedy przelotne ale znaczące spojrzenia. Jedno z tych spojrzeń spostrzegła Wincunia, dojrzała także wzrok, jakim odpowiadały na nie czarne ogniste oczy wdowy i uchylił się przed nią rożek zasłony, zakrywającéj nieznane jéj dotąd ciemne jakieś, grzeszne, przepaściste światy.
Zbladła.
Kiedy młodzi Snopińscy opuścili Piasecznę, pani Karliczowa i dwie jéj kompanionki spojrzały na siebie w milczeniu. Dziwiły się, bo otrzymały już owę wywołaną dla rozrywki wizytę parafianki i — nie miały z czego śmiać się. Alexander w drodze rzekł do żony:
— Trzeba koniecznie, moja droga, abyś uczyła się mówić po francuzku.
— Dlaczego, Olesiu? — spytała.
— Bo spodziewam się, że teraz często będziesz bywała u pani Karliczowéj, a tam, gdy zbierze się liczniejsze towarzystwo, zawsze prawie mówią po francuzku.
Wincunia milczała przez chwilę, potém rzekła:
— Jeśliby ci to nie sprawiło wielkiéj przykrości, kochany Olesiu, rada-bym już nigdy nie być w Piasecznéj.
— Dziwna z ciebie kobieta! — zawołał Alexander — nie podoba ci się wszystko, co piękne i gustowne, i nie masz żadnéj ambicyi pokazania się w towarzystwie nie gorzéj od innych!
— Że w domu pani Karliczowéj wszystko jest urządzone z wielkim gustem, temu nie przeczę; ale żeby ten wielki świat, na który dziś po-raz piérwszy spojrzałam, był tak piękny i miły, jak mi mówiłeś, nie znajduję — łagodnie odpowiedziała Wincunia.
— I cóż ci się w nim tak nie podobało? — zapytał z przekąsem mąż.
— Wiele rzeczy, a przedewszystkiém brak prostoty.
— Ach, cóż za sielankowe gusta i pojęcia! prawdziwie stworzona jesteś tylko do otwierania śpiżarni i karmienia gąsek! — zawołał Alexander. — Dziwnie niedobrana z nas para, moja Wincuniu! — dodał i, owinąwszy się w futro, umilkł. I milczeli oboje; czy dla tego, że wkoło nich powstał szum wiatru głuszący? Czy, że w piersi ich zapanował niesmak i niechęć, a nie przyszła jeszcze chwila, w któréj wypowiadać je sobie mieli wzajemnie?
Wtedy-to Alexander, w przejeździe koło oberży Szlomy, zajrzał na salę i ugrzązł między hulającymi tam towarzyszami; wtedy-to Wincunia po-raz piérwszy od rozstania się z Bolesławem spotkała go, a oddana znowu na parę godzin jego męzkiéj troskliwéj opiece, w odgłosach burzy zimowéj dosłyszała jęki tych, którzy opłakują utratę ziemskiego szczęścia.




III.
Portret.

Kim była pani Karliczowa?
Przez urodzenie, znaczny majątek i powaby zewnętrzne, zajmowała ona w społeczności miejsce widzialne, a zatém wpływowe.
Nie można było powiedziéć o niéj, aby była złą w pospolitém znaczeniu tego wyrazu, bo bezpośrednio i wyraźnie nie szkodziła nikomu, a często miewała dobre, nawet szlachetne popędy. Ci, którzy z blizka ją znali, mogli wymienić wiele dobrych uczynków, jakie dopełniła w swém życiu: niejednę rodzinę podźwignęła z nędzy, nie jednę sierotę wychowała swym kosztem, nie jednemu żebrakowi rzuciła garść pieniędzy. Domownicy jéj nie uskarżali się téż na nią, była dla nich hojną i delikatną w obejściu się; a choć kapryśna i samowolna, gdy kto potrafił dogodzić jéj, umiała odwdzięczyć się i datkiem, i przychylném słowem. Lubo pochodziła ze znakomitéj rodziny, nie posiadała wcale dumy rodowéj. Nie zmusiła-by siebie do uprzejmego uśmiechu choćby dla jakiego monarchy, jeśliby się jéj nie podobał; a gdy w kim zasmakowała, dla jakichbądź przyczyn, to już nie zważała nigdy na to, z jakiéj klasy społecznéj pochodził.
Nie była więc złą.
A była także pobożną, bardzo pobożną.
W pokoju jéj stał klęcznik bogato rzeźbiony, a nad nim wisiał obraz święty, znakomitego pęzla, ustrojony w krepy, kwiaty i srebrne ozdoby. Na ręku często nosiła różaniec agatowy, z wielkim, złotym krzyżem, święcone szkaplerze nie opuszczały nigdy jéj szyi, — nawet gdy na bal jechała, wkładała je za stanik wygorsowanéj sukni. Gdy mieszkała w mieście, wybierała sobie spowiednika z pomiędzy pokornéj a płomienistéj braci zakonnéj i co tydzień klękała przed trybunałem pokuty; na wsi miała kapelana, który codziennie Mszę odprawiał w ogrodowéj kaplicy. To nabożeństwo jéj było zupełnie szczere, nawet gorące; ale miało w sobie coś piérwotnego, coś właściwego tylko południowym ludom. Wierzyła w piekło ze wszystkiemi jego męczarniami, szatanami i kotłami wrzącéj smoły, a niebo przedstawiało się jéj wyobraźni bardzo podobne do tego, jakie wyśnił i wyznawcom swym przepowiedział Mahomet. Extatycznie wielbiła Matkę Bożą i niektórych świętych, ale, modląc się do nich, potrzebowała koniecznie widziéć malowane ich twarze; gdy nie miała przed sobą obrazu, modlić się nie mogła. Zasadniczéj treści nauki Chrystusowéj nie znała i nie zastanawiała się nad nią nigdy; ale unosiły ją w zachwyt formy, obrzędy, blaski lamp, palących się u ołtarzy, dymy kadzideł, błyszczące baldachimy i stroje celebrantów. Gdy na wielkich uroczystościach kościelnych znajdowała się śród tego wszystkiego, zazdrościła chińskim kobietom, które mają prawo własnoręcznie palić złocone papierki przed swemi bożyszczami, nie mogąc zaś uczynić tego, kupowała girlandy z róż i offerty ze złota i srebra i zawieszała niemi ołtarze. Rzym był dla niéj ideałem i świętém miastem, księgą ulubioną płomieniste i extatyczne pismo Świętéj Teresy, kaznodziejami uwielbionymi kapłani włoscy.
Z nabożeństwa podobna do południowych kobiet, i inne cechy posiadała raczéj hiszpańskie lub włoskie, niż rodzinne. To téż namiętnie kochała trzy punkta świata: Rzym, Paryż i Hiszpanią. Kochała Rzym, bo tam dusza jéj zapalała się u ogni, płonących w Bazylice w chwilach wielkich obchodów i rozpływała się w kłębach wonnych kadzideł; Paryż, bo tam był szał światowy, szmer uwielbień, wir zabaw odurzający; Hiszpanią, bo tam było gorąco, gorąco... namiętność wiała od gajów pomarańczowych, paliła się w płomienistym szafirze nieba i w śniadych twarzach czarnookich Hidalgów...
Najulubieńszą dla niéj epoką dziejową, nad którą najczęściéj rozmyślała, o któréj najlepiéj lubiła czytać, były wieki średnie. Wcale nie pojmowała ich filozoficzno-dziejowego znaczenia, znała tylko fakta i awantury średniowieczne, a te ją zachwycały. Wpół dzicy baroni, odziani w stal od stóp do głowy, żyjący w zamkach, sterczących wysoko po skałach, wypadający na publiczne drogi dla porwania podróżujących piękności, w oczach jéj byli bohaterami pełnymi uroku. Miała téż pociąg do błędnych rycerzy, którzy przebywali Europę wszerz i wzdłuż z plastrem na oku albo z łańcuchem, skuwającym lewą rękę z prawą nogą, aby tym sposobem dać dowód miłości damom serc swoich. Za największego w dziejach człowieka uważała Papieża Hildebranda, a w gabinecie jéj wisiał wielkich rozmiarów obraz, przedstawiający go, trzymającego stopę na karku pochylonego przed nim w pokucie i upokorzeniu cesarza Niemiec.
W podręcznéj bibliotece pani Karliczowéj, pisma Ś-téj Teresy leżały obok tajemnic Paryża, Historya Papieżów i epizody z dziejów Inkwizycyi znajdowały się tuż obok ubranych w formę powieści sprawozdań kryminalnéj procedury i posępnych pamiętników trucicielek.
Oprócz zapasu wiedzy, jaki piękna kobieta zebrała z podobnéj literatury, mówiła ona jeszcze płynnie czterema obcemi językami, tylko zamiast po angielsku, w podróżach swych nauczyła się mówić po hiszpańsku, bo, ile kochała namiętnych i fanatycznych Hiszpanów, o tyle antypatyczni jéj byli zimni i racyonalni Anglicy.
Grała na fortepianie umiejętnie i oryginalnie; oryginalnie zaś przedewszystkiém, bo gra jéj była dziwnie ruchoma, kapryśna. Każdy utwór muzyczny zmieniał pod jéj palcami piérwotny swój charakter, a nabierał jéj właściwego: smutna tęsknota Szopena stawała się burzliwą i rozpłakaną namiętnością; słodkie barkarole Mendelssohna wrzały spienionemi falami jęczących, palących, rozhukanych tonów. Te same cechy miał śpiew pani Karliczowéj, te same téż miał jéj rysunek, bo rysowała z wprawą i znajomością sztuki, ale z pod ołówka jéj wychodziły dziwne jakieś postacie i twarze, to piękne jak anioły i najwznioślejsze ideały, to poczwarne, straszne, wykrzywione, a zawsze fantastyczne, rozigrane, w kapryśnych narysowane liniach.
W całéj więc wiedzy jéj, jak i w nabożeństwie, czuć było rozhukaną, bez hamulca wyobraźnią, gorącą fantazyą, która pragnęła i szukała ideału, ale, znalazłszy, wnet go ściągała na ziemię, uzmysłowiała, owiewała ziemskiemi płomieniami, i z bóztwa tworzyła bożyszcze, z idei namiętność.
To były strony pani Karliczowéj widzialne, otwarte, z któremi nie kryła się bynajmniéj, które, przeciwnie, okazywała otwarcie, bez obłudy, ze szczerym i nieposkromionym popędem objawienia tego, co czuła i jak myślała.
Ale po-za tém zaczynały się tajemnicze głębie jéj istoty, cienie, śród których trudno było-by oku śmiertelnika rozejrzéć się wyraźnie.
Raz w życiu kochała; była zakochana tysiąc razy.
Piérwsza miłość jéj była prawdziwa i szlachetna, ale nieszczęśliwa i zdradzona; po niéj nastąpiły już tylko miłostki. Było ich także mnóztwo, jak latem motylów na łące. Przychodziły pojedyńczo, ale czasem téż przychodziły po dwie, trzy i kilka razem; jedne z nich były silniejsze, inne słabsze, a wszystkie miały trwałość motylowego życia, i cała różnica, jaka zachodziła między niemi, była taka, jaka zachodzi między motylem podzwrotnikowym o skrzydłach z purpury i lazuru, a północnym bratem jego bladożółtym lub niebieskim.
Bardzo młodo wydana zamąż, młodo owdowiała, niezależna, bogata pani Karliczowa miała w życiu swém parę bardzo groźnych romantycznych awantur, w których dobra sława jéj znaczny szwank poniosła i zachwiała się społeczna pozycya. Ludzie mówili, że piękna wdowa uniesiona wtedy była miłością, a w istocie uczucia jéj w owych porach były niczém więcéj, jak owemi podzwrotnikowemi motylami o purpurowych skrzydłach.
Jak daleko w tych licznych miłostkach zachodziła piękna kobieta? Czy śród nich były dla niéj inne granice, niż chwilowéj zachcianki, szału, popędu? Nikt nie wiedział z pewnością i wszystko, co ludzie o tém mówili, było tylko domniemaniem, w którém mogła być tak prawda, jak i obmowa.
Było to już samo najgłębsze dno jéj istoty, świat tajemniczych cieniów, któremu nie przyświecała żadna lampa jasności Bożéj, ale po którego przepaścistych głębiach bezwiednie błąkały się instynkta, nie kierowane rozumem, szalały porywy, nie hamowane wolą, kapryśne uniesienia zapalały się, jak ogniki cmentarza, latały, syczały, uderzały się o siebie, gasiły się wzajemnie i znowu powstawały. Ona ogników tych nie rachowała nigdy, nie zapalała ich dobrowolnie i nie gasiła ich wolą. Zapalały się? dobrze! gasły? znowu dobrze! gdy znikały, nie miała ani jednéj łzy do opłakania ich śmierci, tylko na ich miejscu, po głębinach ducha poczynało włóczyć się widmo nudy. Rada więc była, gdy ze świeżego grobu spędził ją nowy ognik, a wtedy odbłysk jego pałał w jéj czarnych źrenicach sinawym migocącym płomykiem.
Oprócz tego pani Karliczowa lubiła blask, gwar, uwielbienie. Dla otaczających mężczyzn była ona rodzajem opium, zmienionego w westchnienia i spojrzenia; jak wschodnie ziele, odurzała sobą wszystkich, co się do niéj zbliżali, odbierając samowiedzę i zdolność do rozwagi i zapełniając umysł uśpionych gorącemi marzeniami.
Suknie zajmowały ją nie wiele, o tyle tylko, o ile podnosiły jéj powaby i pomagały w dziele podawania ludziom rozmarzającego opium. Ubierała się fantastycznie i oryginalnie, często w ciemne barwy, najczęściéj czarno. Włosy miała olbrzymie, krucze i lubiła wplatać w nie perły lub korale, niekiedy zarzucała na głowę hiszpańskie mantille z delikatnych koronek, które opływały jéj postać falami jedwabnéj pajęczyny.
Taką była pani Karliczowa, taką uczyniło ją wychowanie, ludzie, otaczający ją od dzieciństwa, zawód piérwszéj miłości, blask świata, niezależność, bogactwo i z tém wszystkiém łącząca się płomienistość fantazyi. Na dnie jéj istoty leżało pierwotnie wiele bogatych skarbów, złożonych tam ręką natury. Bogactwa te częścią rozproszyły się po krętych drogach, któremi postępowała piękna kobieta, częścią leżały jeszcze w jéj duszy, czekając, aż czar i okoliczności rozbudzą je i powołają do życia. Miałoż to nastąpić kiedy? Ci, którzy z blizka znali panią Karliczową i całe jéj położenie, przewidywali, że wkrótce ważne zmiany wstrząsną jéj exystencyą, a zarazem całym może ustrojem moralnym. Bogactwo jéj bardziéj było pozorne, niż rzeczywiste i tuż, tuż prysnąć mogło, jak bańka mydlana, a pozostawić za sobą straszne, zupełne ubóztwo. Piaseczna z przyległościami była tak odłużoną, że nie starczyła już od lat kilku na pobyt swéj dziedziczki w mieście, mianowicie na pobyt tam pełen zbytku i blasku. Mieszkała więc na wsi, bo wolała, jak Cezar, piérwszą być między ostatniemi, niż ostatnią między piérwszemi. Na bilans dochodów swych i rozchodów nigdy nie zwracała bacznego spojrzenia, tak była pewną, od dzieciństwa, że jest bogatą, i że nigdy nią być nie przestanie, iż wszelkie inne przypuszczenie i na myśl jéj nie przychodziło.
Osiadła na wsi i wywierała wkoło najgorszy, a dość szeroki wpływ. Spokrewniona i zestosunkowana z mnóztwem zacnych rodzin krajowych, przyjmowała w Piasecznéj gości, przybywających z daleka, a na całéj przestrzeni, na któréj rozciągały się jéj znajomości, atmosfera została przepełniona atomami opium, rozchodzącemi się od jéj osoby. Opium to odurzało i zaćmiewało umysły, a zbytek, jaki panował w jéj duszy, przelewał w nie próżność i zamiłowanie w blasku.
Odkąd zamieszkała w Piasecznéj, opowiadano o kilku młodych ludziach, wprzód czynnych i rządnych, którzy porzucili pracę i zrujnowali się na zbytki i elegancyą; o dwóch czy trzech studentach uniwersytetu, którzy, przybywszy na wakacye do domów i zapoznawszy się z panią Karliczową, nie wrócili już do nauk, aby módz widywać ją i składać jéj hołdy; o wielu młodych kobietach, które, skromne i umiarkowane w życiu dawniéj, poczęły ją naśladować w strojach, zbytku i układzie.
Alexandra Snopińskiego zobaczyła pani Karliczowa poraz piérwszy, gdy miał lat dziewiętnaście. Uderzona zapewne sympatyczną powierzchownością młodzieńca, zaprosiła go do siebie. Odtąd dom jéj stał się dla niego szkołą. Szkołą, w któréj się uczył — czego? elegancyi, zwyczajów i obejścia się wielkiego świata, dowcipu, pańskich gustów, zamiłowania w blasku, próżniactwa, wzajemnego odurzenia się mężczyzny i kobiety, niby za pomocą opium.
Pani Karliczowa bawiła się nim, jak dzieckiem, uczyła go chodzić, siedziéć, kłaniać się, śpiewać, mówić po francuzku, mustrowała go, gderała i na przeprosiny podawała do pocałunku białą rękę, błyszczącą brylantowym pierścionkiem.
Czasem zdejmowała z siebie i zarzucała mu na głowę swoję koronkową mantillę, czasem zawiązywała oczy wonną batystową chusteczką i kazała z sobą i z dwiema bawiącemi u niéj pannami grać w ślepą babkę. Był on przez czas jakiś najczęstszym i najpoufalszym jéj gościem; piękna wdowa bawiła się nim, jak ładnym i roztropnym dzieciakiem, bawiły się nim i jéj kompanionki, a żadnéj z nich nie przyszło ani do myśli, jak ta zabawa szkodliwą być mogła temu, kto był jéj przedmiotem. Alexander zaś rozpływał się w zaszczytach, jakiemi być mienił łaski bogatéj i pięknéj sąsiadki, i coraz bardziéj chłonął w duszę zamiłowanie blasku i próżniactwa, panującego w jéj domu.
Gdy tak na lśniących parkietach Piasecznéj Alexander został już dostatecznie wyedukowany i wytresowany, gdy umiał już zgrabnie chodzić, siadać i kłaniać się, gustownie ubierać się, gdy cała osoba jego manierem i ubiorem wybitnym odróżniła się od szlacheckiego tła, którém był otoczony, a zbliżyła się do kolorytu wielko-światowego, gdy jeszcze oprócz tego przepędził był parę miesięcy w Warszawie i przybył do Piasecznéj, aby opowiadać wrażenia podróży i stolicy; pani Karliczowa, patrząc na niego, pomyślała: jaki z niego śliczny mężczyzna! błędny ognik rozpalił się w jéj wyobraźni, z wyobraźni przeszedł do serca i przejrzał przez oczy.
Ale właśnie wtedy, gdy ognik ten zapalił się w sercu pani Karliczowéj na intencyą Alexandra, on poznał Wincunię i ożenił się z nią.
Po ożenieniu się rok cały nie był w Piasecznéj.
Przez ten czas u pani Karliczowéj paliły się i gasły inne ogniki, ale przyszła chwila, w któréj żaden nie płonął i po grobach gospodarowała nuda.
Wtedy to, pewnego wiosennego poranku, pani Karliczowa spotkała Alexandra na cmentarzu kościelnym, zaczęła z nim rozmowę, wpatrzyła się w jego twarz swemi wielkiemi, czarnemi oczyma i zaprosiła go do siebie.
Alexander pojechał do Piasecznéj i... od dnia tego coraz częściéj tam bywał.




IV.
Przepowiednie oryginała sprawdzają się.

Stary pan Tomasz dowodził, że dla małżonków, którzy po pobraniu się zbyt wiele i jawnie całują się, piérwszy rok pójdzie jak po maśle, a w drugim zacznie się już gruda.
Młodzi Snopińscy mieli dowieść, że oryginał miewał niekiedy trafne zdanie: im więcéj czasu upływało od połączenia się Wincuni z Alexandrem, tém częściéj cierpiała ona, tém więcéj myślała i coraz większéj nabierała powagi. A im bardziéj młoda kobieta traciła dawną swą dziecięcą wesołość, tém mniéj wystarczyć mogła swemu wesołemu mężowi.
Ona przychodziła zwolna do przekonania, że życie nie może być, jak o tém dawniéj marzyła, podobne do nocy balowéj, zapełnionéj tańcem, muzyką i miłośném marzeniem; on inaczéj pojąć go nie mógł.
Każdy dzień zwiększał rozdział między małżonkami i oddalał od nich czas, w którym było im miło z sobą i dobrze...
Przebudzenie Wincuni nie przyszło nagle, ale stopniowo; oczy jéj ducha otwierały się zwolna; każda niemal godzina przynosiła jéj myśl nową, nowe spostrzeżenia nad sobą i człowiekiem, z którym się połączyła; z każdą godziną przybywało jéj samowiedzy i smutku. Nie mówiła jeszcze sobie, że jest nieszczęśliwą, ale wiedziała dobrze, że szczęśliwą nie jest.
Nie nazywała się nieszczęśliwą, bo miała dziecię, dziecię, które kochała wszystkiemi siłami swéj ognistéj, kochającéj natury; nie czuła się szczęśliwą, bo nie miała z kim dzielić myśli swych, których było coraz więcéj w jéj głowie, odkąd została matką, bo nie czuła się już kochaną i... przestawała kochać!
Tak, zobojętnienie dla Alexandra wpływało w nią także stopniowo i zwolna jednocześnie, jak duch jéj budził się ze snu czarownego, w który wprawiły ją nagłe i bezwiedne uczucia dla pięknego młodzieńca i piérwsze chwile poślubne.
Nadeszła wiosna i w Niemence rozpoczęło się budowanie nowego domu. Alexander gorączkowo był niém zajęty. W dworku powstał ruch wielki, zwożono materyały, rąbano, piłowano, zakładano piérwsze fundamenta przyszłego mieszkania. Wincuni smutno było, że nie mogła dzielić radości męża, z jaką patrzył na te roboty, i jego zainteresowania się niemi. Serce jéj bolało, że miły domek, w którym się zhodowała, będzie opuszczony i rozwalony, a rozsądek mówił jéj, że wielki i kosztowny dom w Niemence będzie śmiesznością i pociągnie za sobą majątkową ruinę. Nie sprzeciwiała się w niczém mężowi, ale téż nie dzieliła jego marzeń i architektonicznych zapałów.
Alexander, widząc to, pochmurniał, milczał przed nią o tém, co go najmocniéj zajmowało i... i coraz bardziéj nudził się przy niéj.
Mimo jednak wielkiéj gorliwości i zapału, z jakim prowadził rozpoczęte dzieło, roboty około domu niewiele postąpiły w ciągu wiosny.
Wstrzymane one zostały nieprzełamaną zaporą... brakiem pieniędzy. Wprawdzie na zakupno materyałów Alexander użył całego jednorocznego dochodu z Niemenki, który, przefiltrowany przez palce ulubionego Pawełka, w połowie tylko doszedł rąk właściciela; wprawdzie zaciągnął już nawet dość znaczny dług na majątek; ale to wszystko nie starczyło na jego plany i potrzeby. Sposób życia nad stan, jaki zaprowadził w swym domu, pochłaniał wiele, a oprócz tego pieniądze rozchodziły się mu, Bóg wié jak, ale bardzo szybko. Sam nieraz dziwił się nad prędkiém roztopieniem się summy, jaką niedawno był posiadał, brał się do rachunku; ale, postawiwszy na papierze kilka cyfr, poziewał naprzód lekko, potém mocniéj, potém spazmatycznie i ogarniały go takie straszne nudy, że rzucał pióro i wołał na ratunek Pawełka.
Rozmowy z wiernym sługą ograniczały się w podobnych razach do krótkich pytań i odpowiedzi, przypominających ulubiony dyalog świętéj pamięci króla Sasa, Augusta III, z poufnym ministrem, Brühlem: „Hab ich Geld?“ miał zwyczaj pytać wiecznie skłopocony finansami monarcha: „Ja, Majestät!“ odpowiadał minister.
— Pawełku, czy nie masz pieniędzy? — pytał Alexander.
— Będą, panie — odpowiadał ekonom i najczęściéj dostarczał żądanéj summy, ale za jaką cenę! Posiadał on ku tym celom obszerne stosunki z żydkami w X. i okolicy, i na żądanie swego pana szperał po ich kieszeniach, aby z nich dobywać pożyczki na lichwę. Ile w tych pożyczonych summach należało do owych bankierów w chałatach, a ile do niego samego, było to już jego najściślejszą tajemnicą. Alexander brał pieniądze, wydawał na nie dokumentów, ile kto żądał, zobowiązywał się do procentów, jakich kto wymagał, i za każdym razem tłómaczył się przed samym sobą, że już ostatni raz pożycza, i to niezawodnie na cele wielce pożyteczne, jako: budowanie nowego domu, ulepszenie gospodarstwa, podnoszenie dochodów majątku, które w dwójnasób opłacą poniesione straty. Ale skoro tylko raz wziął do ręki prześliczne zielone i różowe papierki, rozpełzły się one dziwnym sposobem na drobnostki, elegancye, powiększania komfortu w domu, na przysługi, czynione damom za domem, i wkrótce rozpoczynał się znowu dyalog króla Sasa: Hab ich Geld?
Im częściéj powtarzały się te dyalogi, tém więcéj wzrastała ważność Pawełka w Niemence, jego omnipotencya w rządach i wpływ nad umysłem Alexandra. A powtarzać się one mogły długo jeszcze, bo Alexander wziął Niemenkę bez grosza długu i, jak wiadomo było całéj okolicy, w bardzo pięknym stanie. Towarzystwo więc kredytowe, złożone z Pawełka i jego przyjaciół żydków, długie jeszcze mogą składać regestra na plecach Niemenkowskiéj hipoteki, dopóki one jéj całéj nie pokryją.
Wincunia wcale nie wiedziała o finansowych operacyach męża, mało znała praktyczną stronę życia i ani jéj na myśl przychodziło wypytywać męża, a tém bardziéj wywiadywać się z innych stron o interesach majątkowych. Niekiedy wprawdzie zastanawiała się, zkąd Alexander bierze pieniądze na zbytkowe przedmioty, któremi coraz więcéj dom napełniał, na opłatę zbyt licznych sług, masę niepotrzebnych drobnostek i budowanie nowego domu. Pytania te wszakże przelotnie tylko zjawiały się w jéj umyśle i żadną nie napełniały jéj obawą. Przychodziła zawsze do przekonania, że dochody z Niemenki muszą starczyć na wszystko, zresztą nie była pewną, czy mąż jéj nie posiada kapitału, bo ani pytała go o to nigdy, ani dbała o to. A jeżeli kiedy nasuwało się jéj wspomnienie ruiny majątkowéj, jaką widziała w dzieciństwie swojém, i od któréj uratował ją Bolesław i zdejmowała ją mimowolna trwoga, aby nie popaść w nią znowu; to teraz właśnie, gdy miała dziecię, dla którego chciała-by zebrać wszystkie moralne i materyalne skarby świata, były to raczéj instynktowe przeczucia, niż skutek na czémkolwiek opartych wyrachowań. Ona liczyła się dopiéro z bogactwem domowego szczęścia i coraz jaśniéj widziała w niém bankructwo; o inne nie troszczyła się jeszcze, — miało to przyjść z czasem.
Powoli zmieniła sposób życia, do jakiego przywykła była w piérwszym roku małżeństwa i wracała do dawnego. Coraz więcéj nabierała zamiłowania w zajęciach gospodarskich, a w pracy znajdowała przyjemność i prawdziwą pociechę. Najżywszéj radości, od chwili gdy zwinęły się skrzydła uniesień, któremi czas jakiś ulatywała nad ziemię, doświadczyła, gdy dziecię jéj poraz piérwszy różanemi usteczkami uśmiechnęło się do niéj i wymówiło spieszczone imię matki. Dnia tego czuła się niewymownie szczęśliwą, cały świat wydał się jéj piękniejszym, świeższym, niewypowiedziane i nieokreślone dobrze nadzieje ogarnęły jéj serce. Gdy dziecię, uśmiechając się i drobnemi rączkami bawiąc się z jéj warkoczem, usnęło w kolebce, wybiegła do ogrodu, z uśmiechem powitała kwiaty, rosnące na klombach, i donośnie zaśpiewała swoję dawną, wesołą, dziewiczą piosenkę. Nad wieczór jednak stała się smutną. Przypomniała sobie, że nikt nie podzielił z nią dzisiejszéj jéj radości. Alexandra cały dzień nie było w domu. O zmroku usiadła nad kołyską uśpionego dziecka i pogrążyła się w dumaniach. I Bóg wié jak, myśl jéj zabłądziła do Topolińskiego dworku, w którym niegdyś często z ciotką bywała, i przedstawiła jéj postać Bolesława. Czemu on nie słyszał piérwszego słowa mego dziecka? pomyślała, on podzielił-by moję radość! A Oleś, Oleś nie wiem nawet, kiedy wróci do domu, a gdy wróci, pewna jestem, że wcale nie zajmie go i nie ucieszy ten piérwszy objaw budzącéj się myśli naszego dziecka!... Gdy wniesiono do pokoju lampę, światło jéj przejrzało się w łzie, drżącéj na rzęsach Wincuni. Łza ta cicho spadła na główkę śpiącego dziecka, a młoda matka samotnie myślała daléj.
Myślała o tém, że ponieważ dziecię jéj przemówiło, wkrótce coraz więcéj i więcéj mówić będzie, zacznie rozmawiać z matką i pytać. Na pytania budzącego się umysłu trzeba będzie odpowiadać, a zatém rozwijać, prowadzić go stopniowo po drodze myśli do światła i wiedzy. Ale, ażeby uczyć i kształcić, trzeba saméj wiele umiéć. I Wincunia piérwszy raz zaczęła rachować się z tém, co umié; domyślała się, jakie będą pytania, które jéj zada córka, i myślała, w jaki téż sposób odpowié na nie. Z tych rozmyślań stworzyło się w niéj silne postanowienie kształcenia własnego umysłu, nabywania takiego zasobu światła, aby mogła być w przyszłości jedyną mistrzynią i przewodniczką córki.
O! bo ja jéj nigdy nie powierzę nikomu obcemu a ojciec... ojciec jéj mi nie pomoże... I znowu myśl jéj zabłądziła do Topolina: on-by mi pomógł, a raczéj jabym tylko mu pomagała — rzekła do siebie, oczyma ducha wpatrując się w rozumną twarz Bolesława. Od tego dnia zaczęła pilnie wczytywać się w książki, przysłane jéj przez Bolesława, i te, które otrzymała od niego dawniéj, a nawet gdy nie czytała, w każdéj chwili towarzyszyła jéj myśl oświecania się, nabywania coraz szerszéj wiedzy. Uważniéj zaczęła patrzéć na ludzi i naturę; każda twarz spotkanego człowieka, każda roślina, ptak, gwiazda, miały jéj coś do powiedzenia. Z jednych czerpała naukę, z innych poezye, a wszystko starownie składała w sercu i zapisywała w umyśle, tworząc niby skarbnicę, z któréj w przyszłości dziecię jéj czerpać miało.
Wszystkie te wzrastające w niéj zamiłowania i cechy, jakiemi one piętnowały stopniowo jéj osobę, coraz bardziéj oddalały od niéj Alexandra. Gdy przechodziła obok niego z kluczami w ręku, żartował z niéj wesoło, gdy był w dobrym humorze; ale daleko częściéj uśmiechał się z utajoną ironią, uciekał od niéj, gdy ujrzał ją z książką.
— Dziwnie prędko postarzałaś się, moja Wincuniu — rzekł raz do niéj. Młoda kobieta żartobliwie spojrzała w lustro i odpowiedziała z uśmiechem:
— Nie zdaje mi się, aby tak było: jeszcze nie mam ani jednéj zmarszczki na twarzy i ani jednego siwego włosa!
— Nie o tém mówię — odrzekł Alexander — jesteś owszem ładniejszą, niż kiedy, ale masz gusta i zwyczaje staréj kobiety.
— Co przez to rozumiész? — spytała żona.
— Nie lubisz towarzystwa, nie bawią cię wcale piękne rzeczy, które sprowadzam do domu, i ubranie, jakie dla ciebie kupuję, i dziwnie jesteś poważna. Gdybym jeszcze i ja miał podobne usposobienie, żylibyśmy jak pustelnicy i poziewalibyśmy całe życie, patrząc na siebie.
Wincunia zbliżyła się do męża, z łagodną pieszczotą położyła dłoń na jego czole.
— Nie miéj mi tego za złe, mój drogi Olesiu — rzekła — cóżem ja winna, że mnie najlepiéj w domu, z tobą, z dzieckiem naszém, z książką i z kluczami? Ja innego życia nie pojmuję.
Alexander z tłumionym gniewem wzruszył ramionami.
— Alboż ja ci bronię żyć, jak ci się podoba? — odpowiadał — zdaje mi się, że nie możesz uważać mię za despotycznego męża. To tylko, że gdym się z tobą żenił, nigdy nie przypuszczałem, abyś miała podobne usposobienia. — Starał się powiedziéć to niedbale i grzecznie, ale w głosie jego przebiła się gorycz i wyrzut.
Odszedł: Wincunia pozostała smutna; pytała siebie długo, czy niéma jéj winy w tym rozstroju, jaki zapanował między nią a jéj mężem? Ale sumienie odpowiedziało jéj, że nie powinna zmieniać postępowania swego i przekonań, jakie nią rządziły; że przedewszystkiém była matką, a szczęście jéj dziecka wymagało, aby nie psuła i nie rozpraszała swego ducha, ale, przeciwnie, podnosiła go i wzbogacała. Nagłe wspomnienie przyniosło jéj na pamięć owę chwilę rozmyślania po nocy balowéj, w któréj ważyły się jéj losy i postanowienia. Ujrzała znowu te same postacie, które, wyrojone z jéj ducha, stały wówczas po-nad nią, brakło tylko między niemi namiętności i marzeń: piérwsza skonała, drugie pierzchły dawno, za to sumienie ujrzała jaśniéj i wyraźniéj niż kiedy, i przypomniała sobie to, co ono jéj wtedy mówiło: że miłość jéj dla Alexandra była chwilowym tylko szałem, omamieniem, a nie prawdziwém zacném uczuciem.
Zakryła oczy z przestrachem, bo brzeg czarnéj przepaści, który spostrzegała niekiedy, ukazał się jéj blizko... bardzo blizko. Stłumiła w sobie myśl o ostateczném rozczarowaniu i zobojętnieniu. Rozkazała sobie uznać się za winną niezgody, jaka panowała między nią a mężem, a uniewinnić Alexandra. Broniła się od własnych pytań i zwątpień, niemniéj jednak serce jéj ściskało się boleśnie. I znowu, nie wiedząc sama jakim sposobem, myślą ujrzała dworek Topoliński a w nim Bolesława i na obrazie tym zatrzymała wzrok długi, łzawy.
Obraz ten zresztą nasuwał się coraz częściéj jéj wyobraźni: gdy była w zwyczajném usposobieniu, nie widywała go, ale w chwilach radości lub smutku zjawiał się zawsze przed nią, jakby czarnoksięzką różdżką wywołany. Przed obrazem tym skarżyła się w cierpieniu cichą skargą rozpłakanéj myśli, jemu pokazywała chwilowe swoje pociechy, jego pytała w wątpliwościach. Twarz Bolesława ukazywała się jéj, to pogodna i wesoła, to rzewnie zadumana, to blada i napiętnowana boleścią wielką, jak ją w chwili rozstania widziała. Czasem żal ją ogarniał, czasem wstyd niewytłómaczony, czasem tęsknota, a sumienie odzywało się cicho: ostrzegałem cię! Dobroć, także wyzwolona z płomienistego wieńca zgasłéj namiętności, stawała przed nią rozpłakana i bez oliwnego wieńca na głowie, bo utraciła spokój, i wspomnienia otaczały głowę jéj mglistym chórem, piękne śpiewając pieśni o dzieciństwie jéj i najpiérwszych latach młodości. Wtedy młoda kobieta, łzami serdecznemi zalana, padała na klęczki przed świętym obrazem i modliła się długo, boleśnie. Raz śród modlitwy zawołała: Boże mój! zgrzeszyłam! — Ale gorzéj bywało, gdy przed oczyma samotnéj kobiety stawały obok siebie dwie postacie: dawnego przyjaciela jéj lat dziecięcych i dziewiczych i tego, czyją była małżonką. Wtedy Wincunia odwracała oczy, starała się myśléć o czém inném, patrzéć na co innego; ale dwie postacie, jedna silna duchem, myśląca, szlachetna, druga piękniejsza wprawdzie zewnętrznie ale płocha, niedołężna, rozbawiona, upornie przedstawiały się oczom jéj ducha, a głos wewnętrzny, natarczywy, bolesny, wołał do niéj: porównaj! porównaj!...
I coraz prędzéj, coraz wyraźniéj sprawdzały się przepowiednie starego oryginała, pana Tomasza; Wincunia budziła się z hallucynacyi, miraże pierzchały, okazywała się rzeczywistość, wyrosła z kryształowych pałaców marzeń, ziejąca czarném dnem przepaści.
Około jesieni Alexander wyjechał do rodziców na kilka tygodni. Wincunia, pozostawiona sama, więcéj jeszcze miała czasu do kształcenia się i rozmyślań. Od wyjazdu pana domu cisza zapanowała w Niemence, kiedy niekiedy tylko zajrzał tam z odwiedzinami jaki sąsiad lub sąsiadka. Wystarczało jednak tych odwiedzin, aby do ucha Wincuni dochodziły słowa i wieści, rzucające cień na jéj męża i draźniące jéj serce i miłość własną kobiecą.
Pewnego dnia, naprzykład, jeden z dawno znajomych, prostoduszny i otwarty wieśniak, odwiedzający Niemenkę, rzekł do Wincuni:
— Prawdziwie nie pojmuję, jak mąż pani mógł na tak długo dom opuścić, w porze tak ważnéj dla gospodarza.
— Pozostawił ekonoma, który go zastępuje — odrzekła młoda kobieta.
— A naprzód powiem pani dobrodziejce — rzekł sąsiad — że ten ekonom, Pawełek, to wielki łotr i strasznie państwa okrada, to już wiadomo całéj okolicy; a potém, czy to nam biednéj szlachcie należy trzymać ekonomów i spuszczać się na nich? Co innego kto ma wielkie majątki, ale na małym folwarku, to pani dobrodziejko, pańskie oko konia tuczy.
Wincunia nic nie odpowiedziała, czuła słuszność słów sąsiada.
Innym razem przybyła znowu sąsiadka, daleka krewna Wincuni, niemłoda jejmość z rumianą twarzą, otyłą figurą, oczyma łatwemi do wylewania łez i językiem, obracającym się z szybkością skrzydeł wiatraka. U samego wstępu pochwyciła młodą krewniaczkę w objęcia, przycisnęła ją do piersi, ubranéj w kwiecistą suknią i zawołała:
— Oj, biedaczko ty moja, biedaczko!
Wincunia zaśmiała się głośno.
— Zkąd spada na mnie ta nazwa? — spytała żartobliwie.
Sąsiadka patrzyła na nią łzawemi oczyma.
— Ej, nie udawaj, nie udawaj! — wołała, trzymając jéj rękę w swych pulchnych dłoniach — wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Czy to nie wiadomo, że mąż twój ferta się po świecie i koperczaki stroi, to do téj kokietki Karliczowéj, to do Józi Siankowskiéj, a ciebie biedaczkę zostawia w domu, jak pustelnicę. Już ja dawno zbieram się prawdę jemu powiedziéć i ująć się za tobą, bo co brzydko to brzydko, mając taką piękną i młodziutką żonę, romansować z tą panią Karliczową, co to... Boże odpuść... — Długo w ten sposób mówiła sąsiadka, a Wincunia zdawała się nie miéć siły odpowiedziéć jéj choćby jedném słowem. Boleść, zdziwienie, upokorzenie i gniew zalewały twarz jéj, to bladością, to rumieńcem, a tymczasem sąsiadka prawiła ciągle i z długiego jéj monologu Wincunia dowiedziała się o wszystkich plotkach, jakie krążyły po sąsiedztwie o niéj i o jéj mężu. Było ich wiele, ale dwie z nich stanowiły tło do reszty innych i z mnóztwem waryacyi powtarzały się wciąż na jeden temat: że Alexander Snopiński jest próżniakiem i utracyuszem, który marnuje fundusz i wkrótce całkiem go zmarnuje.
Gdy sąsiadeczce zabrakło już nareszcie sił do mówienia i gdy zakończyła swój monolog ciężkiém westchnieniem na teraźniejsze zepsucie świata, Wincunia podjęła schyloną dotąd głowę i odpowiedziała bardzo spokojnie, a nawet z uśmiechem:
— Moja kochana pani Ignacowo! niezmiernie mię dziwi, zkąd ludziom te wszystkie rzeczy, o których mi opowiadałaś, przychodzą do głowy. Mało nas zresztą obchodzi, co o nas ludzie mówią, bo zawsze jednostajnie kochamy się i jesteśmy z sobą zupełnie szczęśliwi.
Sąsiadka spojrzała na Wincunię wielkiemi oczyma i pomyślała: — Albo ona taka głupia, że nic nie widzi i niczego się nie domyśla, albo udaje.
Wincunia po wyjeździe sąsiadki wyszła przed zmrokiem do gaju. Schyłek dnia był jesienny, mglisty, ale ciepły, niebo było szare ale spokojne, po ziemi rozścielały się żółte liście.
Wincunia szła powoli udeptaną przez gaj ścieżką, wkoło niéj wiatr z cicha szumiał między gałęźmi bezlistnych drzew, niekiedy w oddali zakrakała wrona, albo jaka sucha gałęź oderwała się z wierzchołka brzozy i z szelestem spadała na ziemię.
Młoda kobieta wydawała się smutną i zgnębioną, głowę przechyliła na piersi i splecione ręce opuściła na suknią. Myślą porównywała własne swe spostrzeżenia i zdania ze słowami, które jéj o Alexandrze mówiła sąsiadka i zapytywała myślą: byłyż-by one prawdą? Alexander kochankiem pani Karliczowéj? we dwa lata po ślubie?
A więc nie kocha jéj i nigdy nie kochał, a jeżeli i kochał, czémże było to uczucie? A tę panią Karliczową czyliż kocha on? wszakże znał ją piérwéj i snać nic go nie ciągnęło do niéj, kiedy związał się małżeństwem z inną kobietą? A więc i tamtéj nie kocha! a jednak jasném było jak dzień, że obojga ich wiążą stosunki inne, ściślejsze, niż powszedniéj światowéj znajomości. Jakiegoż więc rodzaju stosunki te być mogą?
Zadając sobie to ostatnie pytanie, Wincunia przypomniała sobie owe spojrzenie pani Karliczowéj na jéj męża rzucone, w którém wydało się jéj, że na jednę sekundę ujrzała — nieznane, przepaściste, ciemne światy wewnętrzne pięknéj kobiety. Zaczęła sobie przypominać wszystko: owę rozmowę męża swego i pani domu, prowadzoną półgłosem w Piasecznéj przy fortepianie, pewne półsłówka, mimowoli wymykające się niekiedy z ust Alexandra, jego draźliwe usposobienie, w jakie wpadał znowu po powrocie z Piasecznéj, opinią ogółu o pani Karliczowéj, wraźliwość i lekkość charakteru męża; a z tego wszystkiego wywiązało się w jéj umyśle przekonanie, że to, co mówiono, było prawdą...
Alexander nie kochał jéj nigdy; to, co czuł dla niéj, gdy się z nią żenił, było wrażeniem chwili, kaprysem, fantazyą...
Nie kochał on także i pani Karliczowéj, bo gdyby ją kochał prawdziwie, nie żenił-by się z inną; to, co czuł dla pięknéj wdowy, musiało być także niczém więcéj, jak szałem zmysłów i wyobraźni, z domieszaniem próżności i zamiłowania w blasku, jakim otoczona była bogata i światowa pani.
Myśl Wincuni przerażona zaczęła błąkać się po rozdrożach dziwnych, nieznanych jéj dotąd, niepojętych dla niéj światów występku...
Po raz piérwszy ludzie okazali się dziwnie źli, fałszywi, zbrukani...
Kim jest ta kobieta, która dla dogodzenia fantazyi, dla igraszki, odbiera innéj szczęście i spokój domowy? Kimże jest ten człowiek, który z takim zapałem przysięgał jéj wieczną miłość i opiekę, a tak prędko... tak prędko zdradza ją i opuszcza? Jakimże jest ten stosunek dwojga ludzi, tak różnych sferą towarzyską, wiekiem, położeniem? Jakiego rodzaju jest to szczęście czy zadowolenie, jakie oni ze stanowiska tego odnoszą? Jakież są te dusze, tak lubujące się w cieniach i tajemnicy?
Ciemny, ciemny obraz zarysował się przed oczyma ducha kobiety, która, lubo sama uległa szałowi i rozmarzeniu, lubo unosiła się przez czas jakiś na skrzydłach ognistéj, namiętnéj miłości, pozostała czystą w myślach, dziewiczą w poczuciach, a nie znała, nie rozumiała dotąd pewnych przepaścistych grzechów świata... Szła smutna, pełna zwątpień i goryczy i pytała siebie: czém będzie przyszłość jéj i jéj dziecka z tym człowiekiem, który ją zawiódł tak srodze... Nagle, śród głębokiéj ciszy gaju, obił się o jéj uszy gwar kilku głosów, złączony ze skrzypieniem żurawia u studni, rykiem bydła i uderzeniem siekiery. Podniosła oczy i zobaczyła przed sobą ostrokół, oddzielający od gaju ogród i dziedziniec Topolina. Po przez bezlistne gałęzie drzew widziała nawet ścianę domku Bolesława. Nie spostrzegła, jak w zamyśleniu oddaliła się znacznie od Niemenki, a zaszła na drugi koniec gaju. Stanęła jak wryta i długo stała, patrząc na ten pogodny dworek, przysłuchując się różnym odgłosom, które w nim odzywały się, niby brzęczenie pracowitych pszczółek. Ten spokojny, pełen prostoty i poczciwéj pracy obrazek, dziwną sprzecznością stanął naprzeciw tego ciemnego, grzesznego, tajemniczego obrazu, który myśl jéj zaćmiewał przed chwilą...
Zmrok zaczął zapadać, a razem z nim ucichały wszystkie odgłosy we dworku. Naprzód umilkło skrzypienie studni, potém ryk bydła słabł i oddalił się, potém rozmowy i nawoływania ludzkie ustały; ostatnia jeszcze odzywała się siekiera, z głuchym hukiem uderzająca o drzewo, ale po chwili i ten odgłos stawał się coraz słabszy, krótszy, po długim przestanku ozwał się raz i jeszcze raz, ostatni huk rozpłynął się przeciągle w powietrzu, gdzieś daleko w głębi gaju odpowiedziało mu echo i wszystko umilkło, zupełna cichość ogarnęła dworek, który po pracy dziennéj zdawał się marzyć lub modlić. W jedném oknie domu błysnęło światło i nad ostrokołem migotało na tle szarych drzew.
Wincunia stała, słuchała, patrzyła... Między głosami rozmawiających na dziedzińcu ludzi poznała głos Bolesława, spokojnie wydającego rozporządzenia gospodarskie. Teraz, gdy wszystko umilkło i światło błysnęło w oknie, ujrzała wyobraźnią dawnego przyjaciela swego, siedzącego samotnie przy świetle lampy nad książką w zamyśleniu, którego wyraz tak pięknie zdobił proste i pospolite rysy. — Tu spokój, uczciwość, praca, tu światło ducha i szczęście!... — szepnęło jéj serce.
Westchnęła całą piersią i zwolna odeszła ku Niemence.
Po wyjeździe Alexandra do rodziców, Wincunia otrzymała piérwszy list, bardzo śpiesznie i czule napisany. Pisał, że tęskni za nią i malutką Andzią, że postara się jak najprędzéj wrócić, a tymczasem całuje ją po tysiąc razy. W ciągu pisma nazwał ją nawet parę razy „śliczną perełką”, a była to nazwa, któréj używał najczęściéj, mówiąc z nią w owém cudowném półroczu poślubném... Drugi list przyszedł znacznie późniéj i był o wiele chłodniejszym; trzeci zawierał już tylko parę wierszy, napisanych na prędce, donoszących o dobrém zdrowiu i rychłym powrocie i zakończonych pretensyonalnym podpisem „ton affectueux mari”. Potém Wincunia żadnego nie otrzymała listu, choć upływały tygodnie, a mąż jéj nie wracał.
— Musi codziennie wybierać się w drogę i dla tego nie pisze — mawiała do siebie — zresztą, cóż dziwnego?... — dodawała i bolesny uśmiech okrążał jéj usta. Uśmiech ten mógł się wyrazami tłómaczyć tak: może tam znalazł drugą panią Karliczową! Zupełne, gorzkie rozczarowanie obejmowało ją; zwątpienia wkradały się w umysł, a z niemi razem zobojętnienie do Alexandra coraz bardziéj wnikało do serca.
Nie zabrakło téż jéj i pewnego wyjaśnienia powodu długiéj nieobecności i długiego milczenia męża. Jeden z sąsiadów przyjechał raz do niéj i zapytał:
— A w jakich stronach mąż pani dobrodziejki obecnie bawi przy rodzicach?
— Na Polesiu — odpowiedziała Wincunia.
— Ba, ba! — zawołał sąsiad — to już i rozumiem, dla czego tak długo tam bawi! wesoło tam, wesoło!
— Czy pan znasz tamte strony? — spytała młoda kobieta, tłumiąc przykre wrażenie.
— Doskonale! Stryj mój trzymał tam dzierżawę przed trzema laty, w powiecie K...
— Tam też i rodzice Olesia...
— Ot, widzi pani dobrodziejka! Ja bywałem często u stryja, a że byłem jeszcze nieżonaty, to bywało, jak pojadę, i wracać się nie chce ztamtąd. Śliczne towarzystwo! Dworów jak nasiał, a wszystko gościnne, kordyalne, zamożne a i oświecone, pani dobrodziejko, bardzo oświecone!
Powiat K... słynie ze swych miłych dworów i towarzystw. Jeden tylko tam brak... młodych mężczyzn, nie żeby ich wcale nie było, ale że, w stosunku do panien, bardzo mała liczba. To téż, jak zjawi się jaki nowo przybyły młody człowiek, to już może wybierać między pannami, jak mu się żywnie spodoba. Przytém lubią tam bardzo wesołych ludzi, dobrych tancerzy i takich, coby w salonie znaléźć się potrafili. Bo tam, pani dobrodziejko, salony w każdym dworze co się nazywa... Ej, ej, mężulek pani ugrzązł tam, ugrzązł w tych salonach i między panienkami.
Trudno było odgadnąć, czy młody sąsiad, który przed trzema laty aspirował do ręki Wincuni, mówił w ten sposób przez dobroduszność, czy przez złośliwość? Ale Wincuni wydało się, że na twarz jego wybił się lekki odcień ostatniéj.
Podniosła głowę ze spokojem i pewną dumą i odpowiedziała z uśmiechem:
— Bardzo cieszę się tém, że mój mąż dobrze czas przepędza; pisał nawet do mnie o tém w ostatnim liście. Co zaś do długiéj niebytności, wcale mię ona nie dziwi i nie niepokoi. Rodzice mają téż swoje prawa...
— Pani dobrodziejka jesteś Aniołem dobroci, że tak explikujesz wszystko — zawołał sąsiad — o! bo ja wyznam otwarcie, że nie porzucił-bym żony i domu na tak długo, nawet na żądanie rodziców.
— A ja, na miejscu żony pana, zmusiła-bym go, abyś był dobrym synem — rzekła z uśmiechem. — Długo rozmawiali w żartobliwy sposób o tym samym przedmiocie, a sąsiad, wyjeżdżając, mówił do siebie:
— Ślepa kobieta, słowo daję!...
Po odjeździe swego dawnego aspiranta, Wincunia poczuła się mocno zmęczoną walką i ukrywaniem uczuć, jakiemi ją napełniała jego rozmowa. Odetchnęła dopiéro swobodniéj przy kołysce dziecka, gdy ono, obudziwszy się z uśmiechem, wymówiło imię matki; wzięła je w ramiona, przytuliła do piersi i zapomniała o wszystkiém.
Jednego z dni głębokiéj jesieni, Wincunia otrzymała zaproszenie do proboszcza z X., na uroczystość otworzenia nowo zbudowanego szpitala. Szpital ten budował się wiosną i latem pod dyrekcyą Topolskiego, dwóch innych mieszkańców okolicy, proboszcza i zawezwanego na stałe mieszkanie do X. lekarza. Przez cały czas wznoszenia i urządzania zakładu, rozszerzano między niższemi warstwami pojęcie o pożyteczności jego i korzyściach, jakie zeń wypłyną dla publicznego zdrowia. Właściciel oberży z bilardem, Szloma, roztropny i oświecony trochę przez ciągłą styczność ze szlachtą żyd, przytém obdarzony snać z natury duchem nowatorstwa, bardzo przyjął do serca pomysł szpitala i gorliwie dopomagał wszystkiém, czém mógł, jego założycielom. A ponieważ posiadał ogólny szacunek swych współwyznawców, słowa jego wywierały na nich wpływ zbawienny. Na zarzut żydowskich familii, że w chrześcijańskim szpitalu będą udzielane lekarstwa i pożywienia trefne, upewniał, że szpital będzie miał dwa oddziały: jeden dla chrześcijan, drugi dla starozakonnych.
— No, jeżeli tak, to dla czego nie mamy tam leczyć się? — odpowiedzieli żydzi.
Szloma miał następnie o tym przedmiocie długą rozprawę z Topolskim, a gdy po niéj wrócił do domu, rzekł do żony:
— Nu, ten Topolski to... to...
Szukał długo wyrazu, któryby dorównał wysokości pochwały, jaką miał w myśli.
— To cymes! — dokończył, gładząc z przyjemnością pejsy.
— Prawda — odpowiedziała Szlomowa — to fein człowiek.
— On nie uważa — ciągnął Szloma — jakiéj kto religii i jakiego stanu: czy żyd, czy chrześcijanin, czy szlachcic, czy chłop; a powiada, że kto tylko cierpi, temu trzeba dać pomoc.
Po rozprawie ze Szlomą, Topolski miał z kolei długą naradę z doktorem i współdziałaczami w przedsięwzięciu, a skutkiem jéj było urządzenie dwóch sal w szpitalu: jednéj dla chrześcijan, drugiéj dla starozakonnych.
W dniu naznaczonym na otworzenie zakładu, mnóztwo ludzi zebrało się do kościoła, proboszcz odprawił solenne nabożeństwo, przemówił do zgromadzonych kilku ciepłemi słowami, zastosowanemi do okoliczności, komentującemi text Ewangeliczny: „co dacie jednemu z maluczkich braci moich, mnie dacie”, potém zaprosił całe zebranie do siebie na plebanią; rozstawione były ławy i stoły z przekąską i napitkiem.
Wkrótce małe pokoiki księdza zapełniły się takim tłumem gości, że miejsca zabrakło do siedzenia, i kto późniéj przybył, ten z trudnością mógł przecisnąć się do gospodarza domu. Zebranie to składało się z najróżniejszych żywiołów: byli w niém mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi i średniego wieku. Na głowach żon dzierżawców i drobnych właścicieli piętrzyły się czepce z różnofarbnemi wstążkami, twarze młodych kobiet i panienek jaśniały ciekawością i zadowolnieniem ze znalezienia się w tak liczném gronie. Między mężczyznami były okrągłe i rumiane oblicza starych gospodarzy, z poczciwemi, ale mało obiecującemi inteligencyi oczyma; kręciły się między kobietami z pańska po szlachecku przybrane postacie młodzieży, bywającéj na sali u Szlomy; nie brakło téż rozumnych i myślących fizyognomii, jak proboszcza, doktora, Topolskiego, filuternie oryginalnego pana Tomasza i kilku innych.
Gwar z razu był wielki, panienki rozmawiały z młodzieżą i chychotały między sobą; gospodarze rozprawiali o polityce i urodzajach; pan Tomasz wypowiadał po swojemu jakieś oryginalne zdania, na które otaczająca go część parafii zgodzić się nie mogła i protestowała bardzo żywo. Franuś Siankowski tubalnym głosem prawił komplementa panienkom, a zająkliwy Rybiński starał się mu dorównać w wymowie; ale sprzeciwiała się temu wada jego organiczna, co wzbudzało ciche śmieszki i uśmieszki panienek.
Na najpokaźniejszém i najwygodniejszém miejscu siedziała hrabina X., przybyła na kilka tygodni do swojéj rezydencyi, dla załatwienia osobiście pewnych spraw swego wielkiego majątku. Szacowała ona niezmiernie miejscowego proboszcza, i na jego zaproszenie chętnie zgodziła się uczestniczyć w zebraniu. Wielka pani, młoda jeszcze i pełna zewnętrznego wdzięku, znalazłszy się między szlachecko-demokratycznym tłumem, zdawała się całkiem zapominać o swym tytule i bogactwie; była uprzejmą, wesołą, pełną prostoty, czém od razu ujęła sobie wszystkie serca. Niedaleko hrabiny między młodemi kobietami siedziała Wincunia, skromnie ale bardzo gustownie ubrana. Zupełnie była spokojną na pozór, nawet rozmawiała z ożywieniem, ale wszyscy jéj znajomi od razu uczynili uwagę, że od pewnego czasu zbladła i zmizerniała widocznie. Kiedy uwaga ta doszła do jéj uszu, młoda kobieta stała się jeszcze weselszą i rozmowniejszą, a tylko kiedy niekiedy zamyślała się i zatrzymywała na chwilę wzrok na twarzy Bolesława, który w drugim końcu pokoju rozmawiał z kilku sąsiadami. Harmonia, wesołość, i kordyalność panowała w całém zebraniu; częste wybuchy śmiechu gospodarzy i młodzieży unosiły się nad całym gwarem i mieszały się ze słowami poważniejszych rozmów, jakie się toczyły wkoło hrabiny, proboszcza, pana Tomasza i Topolskiego. Wszyscy nastrojeni byli na ton serdeczny i wesoły i nikt nie spostrzegł, że były w zebraniu dwie twarze, po których przebiegał chwilami wyraz silnego, a szybko powściąganego wzruszenia, twarze, których spojrzenia często spotykały się, jakby wiedzione ku sobie niewidzialnym magnetycznym prądem...
Od czasu rozstania, Wincunia i Bolesław spotykali się po raz piérwszy w towarzystwie: w zebraniu zaś były osoby zdjęte wielką ciekawością: jak téż Topolski powita swą dawną narzeczoną, a ona jego? Ku wielkiemu zdziwieniu tych, którzy spodziewali się ujrzéć małą scenkę lub skandalik, Bolesław, wchodząc i witając znajomych, spokojnie a serdecznie podał rękę Wincuni, zamienili ze sobą kilka słów zwyczajnych, poczém on odszedł do grona mężczyzn. Parę osób, patrzących na to, szepnęło między sobą: on snać już przestał ją kochać, a ona jego nigdy nie kochała. Uniknęła wszystkich oczu nagła bladość, która zalała twarz Bolesława w chwili, gdy dotknął ręki Wincuni; nie zrozumiano téż uśmiechu, z jakim ona odpowiedziała mu na jakieś powszednie zapytanie... a jednak w uśmiechu tym było całe serce cierpiące, żałujące, stęsknione...
Po obfitém i smaczném, choć nie wytworném śniadaniu, proboszcz prezentował obecnym nowo przybyłego do X. lekarza, który, serdecznie powitany, serdecznie téż witał przyszłą swą klientelę. Następnie wszyscy poważniejsi ludzie zebrali się do pokoju, w którym znajdowała się hrabina, i Bolesław Topolski został wezwany przez proboszcza, aby zdał sprawę sąsiadom z urządzenia Szpitalu, którego dokonaniem głównie się zajmował. Bolesław, otoczony gronem mężczyzn, przystąpił do stołu, na którym leżały papiery i rachunki, tyczące się dobroczynnego przedsięwzięcia, i zabrał głos z pełną prostoty powagą. Wykrzykniki, pochwały i potwierdzenia co chwila przerywały mu mowę; gdy skończył, doktor przemówił kilka słów o potrzebie zaprowadzenia w okolicy pewnych niezbędnych prawideł i urządzeń hygienicznych; potém nowi znajomi uściskali go z kolei serdecznie i przyrzekli przyjęcie podanych przez niego projektów. Gdy gwar umilkł znowu nieco, proboszcz odezwał się:
— Z pomocą Boga i współdziałaniem poczciwych ludzi, doprowadziliśmy do szczęśliwego końca użyteczne przedsięwzięcie posiadania w okolicy stałego lekarza i urządzenia dla biednych klas szpitalu. Ale nie koniec na tém, panowie, a przynajmniéj nie powinien być na tém koniec. Działajmy daléj równie użytecznie dla siebie; ogólny początek już zrobiony, ale wiele jeszcze uczynić trzeba, aby okolicę naszę doprowadzić do kwitnącego stanu społecznego i rolniczego. Przygotowaliśmy, kochani sąsiedzi, parę projektów, które wam podamy; może uznacie w ich spełnieniu korzyść własną i ludzi, na których czele stoicie, jako oświeceni i bogatsi...
— Jakież to projekta? jakie? — zawołało kilka głosów.
— Jam nie tęgi w wymowie — zażartował proboszcz — i lubo pojmuję plany i podzielam je całą duszą, nie potrafił-bym jednak dokładnie wam ich objaśnić; ot, poprośmy naszego pana Topolskiego.
Bolesław zaśmiał się:
— Chcecie, proboszczu, jak widzę, wykierować mię na Cycerona! — rzekł.
Kilka głosów zaśmiało się, a kilka ozwało z prośbą, aby Bolesław objawił te plany, ułożone z proboszczem ku publicznemu użytkowi.
— Czemuż-by nie — poprostu odpowiedział Topolski — z chęcią powiem państwu, co myślę. Oto potrzebujemy, bardzo potrzebujemy dwóch rzeczy: wzmożenia się oświaty i podniesienia w dość smutnym stanie zostającego rolnictwa.
— A jakiemiż środkami pan sądzisz, że nabyć się dadzą te dwie rzeczy? — z lekkim przekąsem spytał plenipotent hrabiny, wygolony i wyfrakowany jegomość, stojący za krzesłem swéj pryncypałki.
— Tego, co powiem, nie podaję za pewniki, są to tylko propozycye — odparł spokojnie Bolesław: — dla oświaty potrzebujemy założenia biblioteki wspólnéj i składkowéj dla nas oświeceńszych, a szkółki dla włościan; w celu podniesienia rolnictwa, przemysłu, handlu i kredytu, co wszystko razem łączy się z sobą, powinnibyśmy zaprowadzić po majątkach udoskonalone machiny rolnicze, ulepszyć stan dróg komunikacyjnych i w stosownych miejscowościach pozakładać fabryki, odpowiednie stanowi i położeniu ekonomicznemu okolicy.
— Ho, ho! zbyt daleko pan sięgasz! — zawołał plenipotent.
— Zupełnie podzielam zdanie pana Topolskiego — ozwała się wnet hrabina.
Plenipotent skłonił się nizko i umilkł.
Kilku mężczyzn, którzy mieli już na ustach zarzuty przeciw słowom, wyrzeczonym przez Bolesława, na głos hrabiny umilkło. Kilku innych, poczęło gwarzyć i komentować podane plany. Stary oryginał, pan Tomasz, odezwał się:
— Mospanie Topolski, słyszym głos, ale go nie rozumiemy; słyszym, że dzwonią, ale nie wiemy w którym kościele; wytłómacz nam to po prostu i wyraźnie: jak i co należy zrobić, bo nam wszystko łopatą trzeba kłaść w głowę.
Mówiąc to, oryginał uśmiechał się filuternie i spoglądał na kupkę gwarzących sąsiadów. Było wyraźném, że pił do nich.
— I owszem — odpowiedział Bolesław, który w miarę, jak się ożywiała rozprawa, zaczął zapalać się do podawanych przez siebie planów. — A naprzód wydaje mi się koniecznością wspólna biblioteka...
— Za pozwoleniem! co to? na co i za co będzie ta biblioteka? — przerwał jeden z dzierżawców.
— Zaraz powiem panom — odrzekł Bolesław, i w zwięzłych a jasnych wyrazach wytłómaczył główne zasady swego projektu.
Gdy Bolesław skończył mówić, znowu gwar wielki powstał wokoło niego. Jedni zapalili się do projektu i przyklaskiwali mu gorąco; inni z cicha powiadali, że szkoda pieniędzy i ciężkie czasy; inni jeszcze poważnie naradzali się z sobą półgłosem.
Hrabina znowu głos zabrała:
— Bardzo użyteczny i do spełnienia łatwy ten projekt. Znam podobne urządzenia w niektórych okolicach, i widziałam, że znacznie dopomagają rozwojowi oświaty. Potwierdzam téż serdecznie plan pana Topolskiego, i radzę, abyście państwo wszyscy to samo uczynili. Spodziewam się, że nie wyłączycie mię państwo od współuczestnictwa, a ponieważ biblioteka ma stać się w przyszłości zbiorem publicznym, pozwólcie, abym ofiarowała do składki dwa razy większą corocznie summę, niż wszyscy.
— Pani hrabina jest dziwnie wspaniałomyślną! — zawołał plenipotent z udanym zapałem.
— Pani hrabina działa jak zacna obywatelka, posiadająca znaczne majątkowe środki — rzekł Bolesław, z szacunkiem skłaniając się przed wielką panią.
Taką jest moc wpływu, jaki wywierać może kobieta rozumna i bogata, że na głos hrabiny oponenci umilkli, w zupełném przekonaniu, że jeżeli taka pani uznaje co za słuszne, takiém być ono musi z pewnością.
Czemu kobiety bogate tak rzadko pożytkują ten wpływ wielmożny, złożony w ich ręku przez Opatrzność? Czemu tak rzadko biją w ich piersi obywatelskie serca? Czemu uchylają się od szczytnych zadań, jakie-by im tak łatwo spełnić przyszło? Mężczyzna, ze szczupłemi nawet materyalnemi środkami, może wywrzéć potężne wpływy, mocą rozumu, nauki, prawości i siłą charakteru; kobieta niebogata, szczególniéj w pewnych zaściankowych i mało oświeconych sferach, gdyby posiadała rozum mędrców Greckich i serce anielskie, nie stanie się nigdy osobą wpływową w swém kółku.
Pewne uprzedzenia, wiążące się z jéj kobiecością, będą jéj zawsze stawały na drodze; gdyby najrozumniéj mówiła, parafia będzie słuchała z uśmiechem i przyjdzie w końcu do rezultatu, że niéma po co słuchać, bo kobieta to tylko i kwita!
Ale z kobietą bogatą rzecz ma się inaczéj. Bogata, a więc światowa, światowa, a więc rozumna, w prostocie ducha rozumują prostaczkowie, a gdy się raz przekonają dowodnie, że ta światowa i rozumna jest także prawdziwie dobrą i nie dumną ze swego bogactwa, to już potém będzie ona mogła zawieść ich, kędy zechce słowami swemi, przykładem, uprzejmym uśmiechem, kordyalném podaniem ręki. I nie potrzeba wcale, aby kobiety bogate, dla osiągnięcia zbawiennych w społeczności wpływów, wydawały wiele pieniędzy, wyrzekały się całkiem przyjemności życia, do których przywykły od dzieciństwa, podróży, stroju, zabaw; trzeba tylko, aby, śród tych wszystkich uciech i zamiłowań, posiadały one miłość dla jakiéj pięknéj idei i aby pragnęły wysokiéj uciechy dopomagania czynem do wcielenia się téj idei.
Gdyby kobiety bogate pojęły całą ważność i piękność nazwy: obywatelka, i gdyby bogactwa swego chciały użyć za piedestał, na którym stanąwszy, miały-by prawo uwieńczyć swe skronie niezmierną gloryą téj nazwy — było-by... było-by nam wszystkim łatwiéj dojść do upragnionego celu. Myśl wspólnéj składkowéj biblioteki, po kilku chwilach debatów z tymi, którzy raz jeszcze ozwali się o ciężkich czasach, została ogólnie przyjętą, pochwaloną i uznaną za bardzo rozumną i korzystną. Stary Siankowski odezwał się:
— Ot, za tydzień, w dzień św. Elżbiety, królowéj Węgierskiéj, imieniny mojéj żony; proszę wszystkich państwa do siebie, a tam wszyscy złożymy grosiwo i oddamy je do rąk naszego kochanego kasyera, pana Topolskiego, który niech tam sobie z ks. proboszczem i panem konsyliarzem książki dla nas powybiera i sprowadzi.
— Dobrze, dobrze, będziemy służyli! — ozwało się wiele głosów.
Proboszcz mrugnął na Siankowskiego, aby zaprosił hrabinę.
Szlachcic stracił rezon, pogładził łysinę i przestępował z nogi na nogę, zakłopotaném okiem patrząc na wielką panią. Po chwili jednak przystąpił do niéj rezolutnie i rzekł:
— Pani hrabina może także nie pogardzi moją nizką chatą. Wszakże to ja pani dobrodziéjki dzierżawcą i sługą od lat dziesięciu...
— Z całego serca — odrzekła hrabina uprzejmie — przyjadę do państwa, aby powinszować imienin pani Siankowskiéj i uczestniczyć w zebraniu kochanych sąsiadów.
Podała rękę staremu dzierżawcy, którą on ujął końcami palców i wycisnął na niéj głośny pocałunek.
— Kochana ta nasza hrabina! — szepnęli między sobą sąsiedzi.
Następnie proboszcz wspomniał o szkółce ludowéj i, ze stanowiska kapłana, powiedział kilka słów o powinności chrześcijańskiéj nauczania słowa Bożego biednych braci. Bolesław, całkiem już przejęty ważnością rozmowy, podniósł słowa proboszcza i mówił ze stanowiska obywatelskiego, dowodząc, jakie niezmierne korzyści przynosi krajowi oświata ludu, jakie wielkie znaczenie w narodzie ma ta, za najniższą uważana, warstwa społeczna. Mówiąc, nie rozstawał się ze zwykłą sobie prostotą, wyrażenia jego były proste, zwięzłe, bez najmniejszéj przesady i deklamacyi, ale oczy płonęły mu zapałem i głębokiém przekonaniem. Zdawało się, że postać jego wyprostowała się, urosła. Przerywano mu często wykrzykami to pochwały i potwierdzenia, to niedowierzania i zarzutów; on przekonywał, dowodził faktami, a znać było, że całą duszę swoję wkładał w swoje słowa. Raz tylko, w chwili najwyższéj rozprawy, przerwał nagle mówienie, spuścił oczy i usta mu trochę zadrżały. Było to wtedy, kiedy mimowoli rzucił okiem na Wincunię i spotkał się z jéj oczyma, przywiązanemi do jego twarzy, z dziwnym wyrazem uwielbienia i przejmującego smutku...
Niczém łatwiéj nie można zaprowadzić ludzi tam, gdzie się ich zaprowadzić pragnie, jak siłą własnego przekonania. Bolesław posiadał tę siłę i przekonał tych, którzy z razu z niedowierzaniem lub niechęcią myśl jego przyjęli. Potrzeba założenia szkółki wiejskiéj została także powszechnie uznaną. Rozprawiano potém o różnych kwestyach rolniczych, poprawie dróg, sprowadzeniu machin, zakładaniu fabryk. Gdy przyszło do ostatniego punktu, Bolesław powiedział, że zdaje mu się, iż w majątkach hrabiny można-by z korzyścią dla właścicielki i ogółu wznieść kilka przemysłowych zakładów.
Plenipotent zaśmiał się ironicznie i począł odpierać dowodzenie Topolskiego. Bolesław bronił swego zdania z całą energią silnego przekonania i z kompetencyą człowieka, który wiele myślał i uczył się. Dowodził cyframi i faktami, cytował ekonomistów i wskazywał na przykłady fabryki, istniejące w podobnych warunkach.
Ukrytą zasadą dowodzeń plenipotenta była myśl: skoro powstaną fabryki w dobrach hrabiny, przybędzie mnóztwo nowych interesów, a zatém mnie przysporzy się pracy i kłopotów. Zasadą słów Bolesława było przekonanie, że założenie fabryk wzmoże handlowy ruch w prowincyi, rzuci w obieg kapitały, podniesie rolnictwo, da pracę i dobrobyt mnóztwu ludzi, a saméj właścicielce przysporzy znacznie dochodów, których ona, jako zacna kobieta, pewnie na dobre użyje.
Plenipotent cyframi i najprostszemi zasadami ekonomii społecznéj został przez Bolesława przyparty do muru, i kapitulował. Sąsiedzi nie posiadali się z radości, bo nie lubili przekupnego i pysznego prawnika, a przeciwnie wszyscy prawie lubili i poważali Topolskiego. Mrugali więc do siebie, uśmiechali się i dopomagali w rozprawie Topolskiemu, jak mogli i umieli.
Ale wrażenie wzrosło już do najwyższego stopnia, gdy hrabina ozwała się, zwracając się od plenipotenta do Topolskiego.
— Z największą uwagą słuchałam rozmowy panów obu i pan Topolski najzupełniéj mię przekonał.
Uśmiechnęła się i dodała:
— Gdybym była królową, uczyniła-bym pana ministrem robót publicznych.
— W naszéj okolicy — odrzekł z uśmiechem także Topolski — pani hrabina może posiąść wpływ prawie królewski, z powodu wielkich środków majątkowych, jakie Opatrzność złożyła w jéj ręce.
— Bądź-że mi więc pan odtąd poradą i dobrym znajomym — wymówiła hrabina ze szczerą serdecznością i obie ręce podała Topolskiemu.
Iskra elektryczna przebiegła całe towarzystwo.
— Dzielny nasz Topolski! — wołano z różnych stron.
— To ozdoba naszéj okolicy!
— Zkąd on u licha takiego rozumu nabrał?
— Słuchaj, Bolku! niech cię uścisnę!
Znalazł się jednak ktoś niedowierzający, który szepnął do ucha panu Tomaszowi:
— Wszystko bardzo pięknie, ani słowa; ale dla ogółu jakaż korzyść wyniknie, że nasza okolica będzie miała wszystko, co trzeba? Toć nas garstka mała, panie dobrodzieju; gdyby tak w całym kraju urządzono, to co innego.
Pan Tomasz popatrzył filuternie na mówiącego sąsiada i, kręcąc siwego wąsa, spytał:
— Czy widziałeś waszmość kiedy, jak mrówki usypują sobie mrowisko?...
— Cóż sąsiad dobrodziéj pytasz mię o takie rzeczy! — odparł oponent — ja do Sasa, a jegomość do lasa. — I chciał odejść obrażony. Ale pan Tomasz przytrzymał go za rękaw.
— No, tylko mi waszmość powiedz, widziałeś kiedy mrówki przy robocie, czy nie?
— No, widziałem, i cóż z tego? Z jegomości, panie Tomaszu, wieczny oryginał...
— Ot, widzisz mospanie, ja jegomości chciałem powiedziéć, że każda okolica w kraju powinna być jak mrówka: ściągać gałęzie, ruszać się, pracować, budować, nie zważając, jak tam inne robią. A te inne, zapatrzywszy się na nią, zaczną to samo robić, co i ona, a z tego wszystkiego, mospanie, wyniknie to, że cały naród mrowi zbuduje sobie wygodne mieszkanie.
Sąsiad słuchał, a potém milczał długo i myślał; a w końcu rzekł:
— Mądry z wasana człek, panie Tomaszu, choć oryginał.
Wniesiono opleśniałe butelki ze starym miodem. Proboszcz częstował sąsiadów ulubionym szlacheckim napitkiem. Szlachcie miód zaszumiał w głowach, serca otworzyły się i języki rozwiązały.
Jeden prawił o szkółce wiejskiéj, inny o szpitalu, inny jeszcze marzył o natychmiastowém sprowadzeniu młocarni z Warszawy, albo żniwiarki systematu amerykańskiego, albo żelaznego pługa.
— Czy nie postawić mi tylko młyna wodnego? toć u mnie rzeka płynie, a jak na wiosnę rozleje, to woda szeroka stoi, jak jezioro! — wołał właściciel sporego folwarku.
— Jak sąsiad myślisz? czy na mojém polu nie urodzą rzepak i pastewne trawy? Siana, dalibóg, u mnie, jak szafranu! — mówił inny.
— Słuchajcie, proboszczu! a sprowadźcie mi tam jaką książkę o hodowaniu pszczół! Pasyami lubię pszczelnictwo, a Bogiem a prawdą nie wiele co znam się na niém!
— Księże proboszczu! dla nas poezye Syrokomli.
— I Pola!
— I Odyńca! — wołały panienki, ostępując księdza.
— A nie zapomnijcie tam sprowadzić parę powieści naszego kochanego Kraszewskiego! człowiek jak je czyta, to aż serce rozpływa się. „Kordecki” naprzykład albo „Dziwadła”, to cuda panie nie powieści! — ozwał się młody komisarz z dóbr hrabiny.
— No, a dla jegomości, panie Tomaszu, co sprowadzić do gustu? — spytał proboszcz.
— Ot, chyba Pismo Święte w tłómaczeniu Wujka — odpowiedział po krótkim namyśle oryginał. Proste i zaściankowe, niemniéj jednak skąpane w cywilizacyi datującéj od wieków, umysły, zostały w ruch wprawionemi. W sercach ozwała się dawna sejmikowa żyłka i całe zebranie gwarzyło o rzeczach ogólnych z przejęciem się i zapałem.
Wieczór był już niedaleki, gdy w mieszkaniu księdza ucichł gwar gości. W miasteczku długo jeszcze roiły się po ulicach bryczki, najtyczanki, szlacheckie staroświeckie powozy; postacie szlachty, owinięte w szuby i płaszcze od jesiennego wiatru, który dął i świstał na placu. Sąsiedzi zachodzili jeszcze na chwilę to do doktora, to do Szlomy, to za interesami do rzemieślników. W końcu rozjechali się już o zmroku.
Wincunia o zmroku téż wróciła do Niemenki.
Weszła do pokoju, w którym stała kołyska jéj dziecka i, znalazłszy je uśpioném, stanęła nad niém blada, zamyślona.
Deszcz drobny dźwięczał na szybach; cicho było, samotnie, tęskno około młodéj kobiety.
Dziś on objawił się jéj, otoczony poważaniem ogólném, prostém swém a rozumném słowem wiodący ludzi na drogę czynu.
W porze, w któréj myśl jéj najszybszemi krokami dążyła do rozwoju, stanął przed nią w postaci takiéj, jaka najżywiéj zachwyca każdą myślącą kobietę, w postaci prawdziwego obywatela.
Stała nad kołyską dziecięcia swego ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, oczy łez pełne utkwiła w przestrzeń, a usta jéj drżały wezbraniem żalu.
Dziecię obudziło się i wyciągnęło ręce do matki, ona pochwyciła je w objęcia i, przyciskając silnie do piersi, zawołała głosem pełnym łkań tłumionych:
— O, dziecko moje! czemuż on nie jest twym ojcem!...




V.
Mętna woda.

Któż kiedykolwiek powié sobie, że serca ludzkie dostatecznie poznać zdoła? Kto w tę głąb’ przepaścistą, która się ludzką naturą nazywa, wniósł kiedykolwiek tak jasną pochodnią, aby płomień światłości wniknął we wszystkie jéj zakątki? Najlepszy człowiek miewa chwile, w których fałszywe tony instynktów i grzechów odzywają się w piersi jego śpiewem Syreny, najgorszemu przychodzą jasnowidzenia dobra, a wtedy przed samym sobą zakrywa oczy ze wstydem i żalem. I w tém-to właśnie tkwi kulminacyjny punkt dramatu ludzkiego życia. Niéma straszniejszéj chwili, jak obudzenie się sumienia, które spało; niéma zjadliwszego żalu, jak żal po zmarnowanych skarbach i skalanéj czystości ducha. Cienie przeszłości śpią pochowane w grobie niepamięci; czas płynący szybko był im grabarzem, nucącym nad mogiłami pieśń hulaszczą lub płochą; ale oto niby widma, grzechy życia powstają z martwych, a człowiek, stanąwszy naprzeciw siebie samego, z rozpaczą woła: — mogłem być inny!
Dlaczegoż więc innym się nie staje, skoro tego żąda?
To znowu tajemnica, o którą pytajcie głębin ludzkiéj natury.
Alboż siła moralna rodzi się i dojrzewa w jednym dniu pragnienia? Nie jest-że ona władzą, która, jeśli nie wzrasta z człowiekiem, to gaśnie stopniowo, aż opuści go całkiem? Czy każdy zdoła przemienić się, kto tego dziś zapragnie? Nie! albowiem w takim razie wszyscy źli byli-by przemienieni w dobrych, bo niéma między nimi ani jednego, który-by nie miał chwil jasnowidzenia.
Alexander Snopiński miewał często chwile, w których światłość zaglądała do jego ducha, a sumienie przemawiało doń z wyrzutem. Wtedy bywał on bardzo nieszczęśliwy. Pragnął stać się dobrym, a ze zła podźwignąć się nie miał mocy. Siła jego moralna nie wzrastała z nim razem i zgasła w próżniactwie; naleciałości błędnego życia zatamowały w nim źródła myśli i uczuć czystych, mimo to czuł, że istniały one kiedyś w jego wnętrzu i poczucie to sprawiało mu boleść.
Należał on do gatunku ludzi, którzy zowią się w świecie przyzwoitymi grzesznikami.
Jeśli cię kto zapyta, co ten, lub ów człowiek złego zrobił na świecie, zostaniesz zakłopotany i nie będziesz wiedział z razu, jaką dać odpowiedź.
Nie zabił, nie okradł, może nawet nie upija się. Jest przyzwoity i nie ubliża nikomu. Bywa nawet bardzo miły i grzeczny. Mimo to, jesteś przekonany w gruncie, że to jest człowiek zły, ale zły przyzwoicie. Złość jego cała leży w słabości; zbrodni on popełnić nie zdoła, bo i ona także wymaga siły, lubo ujemnéj; ale codziennie obrudza się mnóztwem drobnych grzeszków i nałogów, a wyjść z nich brak mu mocy.
Cała istota przyzwoitego grzesznika podobna jest do mętnéj wody; powierzchnia jéj spokojna, ale na spodzie pełzają płazy, — niekiedy wyrośnie tam na dnie jaka lilia biała, ale wnet uwiędnie. Niekiedy promyk niebieski złotawo przejrzy się w jego toniach, ale wnet zamącą go bruzdy fal szarych. Burz w téj wodzie niéma, ale męty. Kto z niéj napije się, nie padnie zaraz otruty, ale będzie mu ckliwo i niezdrowo. Krótko widzący przechodzą około mętnéj kałuży i mówią: jaka spokojna, nieszkodliwa woda!... nie dojrzeli w niéj mętu i płazów.
Taką duszę, podobną do mętnego jeziora, miał Alexander Snopiński.
Był on w ciągłéj niezgodzie z samym sobą: to porywał się ku dobremu, to upadał znowu w dawne nałogi i zwyczaje, a im silniejsze było porwanie się ku powstaniu, tém głębszy upadek; niepowodzenie usiłowań draźniło go, a nie miał siły odeprzéć pokusy.
Całe życie jego stało się jednym ciągiem żalów, a raczéj drobnych, bezsilnych żałostek.
Kiedy był z żoną, tęsknił do innych kobiet. Kiedy był z niemi, żałował żony; kiedy widział blizką ruinę majątku, rzucał się do pracy, a popracowawszy nieco, tęsknił do hulanek z kolegami. Na sali u Szlomy porywały go wyrzuty sumienia, a gdy wrócił do domu, żałował, że zbyt prędko opuścił salę. Żałował, że w młodości nie nabył więcéj nauki, a gdy wziął książkę do ręki, nudził się i odrzucał ją coprędzéj od siebie. Obwiniał w myśli rodziców, że nie dali życiu jego lepszego kierunku, a gdy od ojca otrzymał ustną lub listowną przestrogę, zżymał się i obrażał. Żałował, że nie urodził się hrabią lub księciem i że nie był bardzo bogatym; żałował, że się ożenił, że pokochał Wincunię i że ją przestał kochać. Były chwile, w których sarkał na swoję zbytnią młodość, i inne, w których żal go obejmował za ubiegłemi laty. Zdejmowała go obawa, gdy patrzył w przyszłość, grożącą mu niezawodném ubóztwem, i żałował wydanych pieniędzy, a gdy je miał wydawał znowu i znowu żałował, że wydał.
Te wszystkie rzucania się słabego ducha, te tysiączne sprzeczności, które nim w głębi miotały, te cochwilowe kaprysy duszy bez hartu i steru, odbiły się w domowém jego życiu. Stał się draźliwym, zmiennym, szyderskim, często chmurnym aż do posępności, często wesołym aż do szaleństwa. Hulał z kolegami po całych nocach, a gdy wracał do domu, wpatrywał się w pogodny wschód słońca i łzy zawstydzenia płynęły mu z oczu. Nieraz rzucał się do nóg żony, błagał ją o przebaczenie, przysięgał miłość, obsypywał ją najczulszemi pieszczotami; ale tego samego dnia nudził się już z nią śmiertelnie, wyjeżdżał, a wróciwszy obchodził się z nią zimno, niekiedy ironicznie i twardo.
Wincunia patrzyła na to wszystko, a myśl jéj, rozbudzona i dojrzała w cierpieniu, wniknęła w głębiny ducha Alexandra. Czytała w jego duszy, jak w otwartéj księdze, a czytając, zakryła nieraz oczy z przerażeniem. Dowiadywała się o rzeczach, o których nie miała wprzódy pojęcia; na istocie, najbliżéj z nią związanéj, uczyła się ciemnych tajemnic natury ludzkiéj.
Tak upłynęło kilkanaście miesięcy od owego zjazdu sąsiadów u proboszcza i powrotu Alexandra z domu rodziców.
Na smętném i jednostajném tle tego przeciągu czasu, kilka scen dobitnie zarysowało się w życiu młodéj kobiety i czarnemi plamami wyryło się w jéj pamięci. Raz, w pewien dzień zimowy, Alexander wyjechał z domu według zwyczaju swego, nie mówiąc Wincuni o celu swéj wycieczki. Ale ona wiedziała, że dnia tego u Szlomy na sali obchodzono imieniny jednego z jego przyjaciół. Nadszedł długi zimowy wieczór dla samotnéj kobiety; dziecię, które cały dzień szczebiotało i bawiło się obok młodéj matki, usnęło, i zupełna cisza zapanowała we dworku. Wincunia długo siedziała przy lampie, pracując myślą i rękoma, i wśród zadumy wsłuchując się w jednostajny szmer gaju. Po północy, zmęczona myślami i czuwaniem, wsparta głową na poduszce kanapy, lekko usnęła. Spała, a lampa rzucała przyćmione światło na bladą i przezroczystą twarz jéj, po któréj przesuwały się śród snu smętne cienie tęsknoty i tajonych cierpień. Na dworze zaczęło już świtać, gdy pod gankiem rozległ się głośny po zmarzniętéj ziemi turkot kół, i drzwi od pokoju z trzaskiem się otworzyły. Wincunia, nagle zbudzona, porwała się z miejsca i zobaczyła wchodzącego męża; postąpiła ku niemu, chcąc go powitać, Alexander spojrzał na nią zamglonemi oczyma i zawołał prawie ostrym głosem:
— Cóż to, Wincuniu? jeszcze nie śpisz?
Dźwięk głosu jego donośny i gniewny otrzeźwił całkiem półsenną. Spojrzała na niego uważnie i z niepokojem. Policzki Snopińskiego były nienaturalnie zarumienione, oczy mętne i mgliste, włosy w nieładzie. Obawa jakaś ją zdjęła, dziwna a instynktowa.
— Olesiu! — zawołała — czyś ty nie chory? co ci jest? — Alexander chciał coś odpowiedziéć, ale język zaplątał się mu w ustach, zabełkotał coś niewyraźnie, drżącą ręką usunął żonę od siebie i niepewnym krokiem zmierzał ku swemu pokojowi. Nim doszedł do drzwi, potrącił parę sprzętów i byłby upadł, gdyby dłonią nie oparł się o ścianę.
Wincunia wiodła za nim wzrokiem, zdziwiona, przerażona; gdy drzwi zamknęły się za nim, pozostała nieruchoma na środku pokoju.
— Co mu jest? — szepnęła do siebie i zamyśliła się. Milczała kilka minut i stopniowo zdziwienie ustępowało z jéj twarzy, a występował na nią wyraz świadomości, połączony z trwogą i wstrętem. Machinalnie wpatrzona w ziemię, złożyła ręce z gestem boleści i zawołała półgłosem:
— Boże mój! on nie był trzeźwy! — i dodała także — tak nizko już upadł! ach!
Okropne westchnienie pierś jéj rozdarło, podniosła oczy i przez okno ujrzała dzień już jasny i słońce wschodzące. Wydało się jéj, że dzień wschodzi brudny i mętny, a na słońcu, wysuwającém się z pod różowego rąbka, dojrzała plamy czerwone, takie, jakie szpeciły przed chwilą piękną twarz jéj męża.
W kilka miesięcy potém, w piękny dzień letni, Wincunia siedziała w ogrodzie, a naprzeciw niéj siedział Alexander, chmurniejszy i bardziéj zamyślony niż zwykle. Długo milczeli oboje, od dawna nie mieli sobie nic do powiedzenia. Alexander piérwszy przerwał milczenie:
— Moja Wincuniu, chciałbym abyś raz przecie złamała klauzulę, w któréj się zamknęłaś, i zaczęła bywać w świecie.
Wincunia nie podniosła wzroku od płótna, które zszywała, i zapytała łagodnie:
— Gdzież chcesz, abym bywała, Olesiu?
— Wszędzie — porywczo odpowiedział Alexander — teraz zrobiłaś z domu istny klasztor, w którym usiedziéć trudno; nie umiész nadać memu domowi takiéj pozycyi towarzyskiéj, jaką on miéć powinien. Zamknęłaś się u siebie, jak zakonnica, i stałaś się poważna, jak stuletnia matrona.
Wincunia zbladła trochę i kilka sekund nic nie odpowiadała.
— Olesiu — ozwała się — ty wiész, że zajmuję się gospodarstwem i dzieckiem naszém; od pewnego zresztą czasu jestem ciągle nie zupełnie zdrową i częste bywanie w towarzystwach męczyło-by mię bardzo.
Brwi Alexandra zsunęły się, twarz jego zadrgała gniewem i zniecierpliwieniem; powściągnął się widocznie i, nie odpowiadając na słowa żony, mówił daléj:
— Ot i teraz naprzykład. Hrabina X. od roku mieszka już w swéj rezydencyi, o milę tylko od Niemenki; czyż nie mogłabyś złożyć jéj wizyty i zawiązać z nią stosunek? Gdyby ona bywała u nas, przyniosło-by to zaszczyt memu domowi i zrównało-by nas w znaczeniu z najbogatszemi obywatelami naszéj okolicy.
Smutny uśmiech przebiegł usta Wincuni; pochyliła się bardziéj nad robotą, aby ukryć przed mężem boleśny wyraz twarzy, nad którym zapanować nie mogła, i z wolna odpowiedziała:
— Zdaje mi się, Olesiu, że stan naszego majątku nie pozwala nam zawierać stosunków takich, które koniecznie pociągać muszą za sobą znaczne koszta, tém bardziéj, że, według twego mniemania, urządzenie naszego domu powinno dorównywać tym, z którymi zabieramy znajomość. Co zaś do zaszczytu, jaki-by nam przyniósł stosunek z hrabiną, to sądziła-bym...
Nie skończyła, bo Alexander porwał się nagle z miejsca i z twarzą pełną gniewu stanął przed nią.
— Tak! — zawołał z uniesieniem — widzę teraz skutki nierozważnego kroku, jaki uczyniłem, żeniąc się z tobą. Dla mnie zupełnie innéj trzeba żony! Urodziłaś się i wychowałaś w szlacheckim zakątku, nie widziałaś świata, a teraz nie umiész znaléźć się w wyższém towarzystwie, i dlatego nigdzie nie chcesz bywać. Nie wiem nawet, dlaczego cię namawiam, abyś jechała do hrabiny; jest to nierozwaga z mojéj strony, bo wiem z pewnością, że mi tam wstyd-byś zrobiła... po francuzku nawet mówić nie umiész. Wiedziałem wprawdzie, żeniąc się z tobą, że jesteś prosta szlachcianka, ale myślałem, że cię wykształcę... mógłbym był przecież ożenić się ze światową kobietą i dziesięć razy majętniejszą od ciebie...
Nie skończył, bo z kolan Wincuni spadła robota, a policzki jéj zapłonęły nagle, łagodne zwykle oczy cisnęły iskrami. Powstała wyprostowana i dumna.
— Czy tak? — zawołała głosem stłumionym od wzburzenia — czy do tego już przyszło? ach!
Nie mogła nic więcéj powiedziéć, zbladła śmiertelnie i plecami oparła się o drzewo.
Alexander przeląkł się jéj bladości i płonących oczu i rzucił się ku niéj. Mętna woda zaszumiała w jego duszy, żałował już, że tak boleśnie obraził żonę. Chciał wziąć jéj rękę, ale ona usunęła go zwolna, i patrząc mu w oczy wzrokiem, z którego gniew już zniknął, rzekła głosem niezmiernéj żałości:
— Alexandrze! widzę oddawna, że mię nie kochasz; wątpię nawet, czyś kiedykolwiek kochał mnie prawdziwie... Powiedziałeś mi w téj chwili słowa, które sercu kobiety zadają ranę bolesną, niezgojoną... przed chwilą gniew wzbudziłeś we mnie i obraziłeś dumę moję, ale to przeszło... nie gniewam się... tylko jestem bardzo, bardzo smutna! bo czyliż może być szczęście, gdzie niéma miłości? Czyliż między nami miłość jest możebną? Ale jest jeden węzeł, który mię łączy z tobą... dziecko nasze, dla niego przebaczam ci wszystko... wszystko przyjmuję z pokorą, smutną przyszłość, która mię czeka, i nigdy słowa wyrzutu nie usłyszysz z ust moich.
To rzekłszy, odeszła z wolna i skierowała się ku gajowi, zkąd dochodziły jéj wesołe okrzyki i szczebiotanie małéj Andzi.
Trzyletnia dziecina biegła naprzeciw matki, czepiając się jedną ręką sukni piastunki, w drugiéj trzymając pęk konwalii. Wincunia usiadła przed nią na murawie i ustami, drżącemi jeszcze od przedchwilowego wrażenia, pocałowała złociste włosy córki.
— Zkąd masz te kwiatki? — spytała ją z pieszczotą.
— Jakiś pan dał mi je w gaju — odpowiedziało dziecię.
Na twarz Wincuni silny wytrysnął rumieniec.
— Kto jéj dał te kwiaty? — spytała piastunkę.
— Pan Topolski — była odpowiedź — spotykamy go często w gaju i za każdym razem bawi się z Andzią i zrywa dla niéj kwiaty.
— Mamo! — zaszczebiotało dziecko — ten pan tak mnie zawsze całuje i patrzy na mnie, patrzy i mówi, że jestem bardzo do mamy podobna. — Wincunia żywo powstała i odeszła.
Poszła do swego pokoju, otworzyła szufladkę biurka i wyjęła złoty pierścionek, ozdobiony niewielkim brylantem: był to dar Bolesława, ofiarowany jéj w dniu jéj z nim zaręczyn, który zdjęła z palca, zostając żoną innego. Piérwszy to raz od owego czasu spojrzała na tę pamiątkę wczesnych lat młodości swojéj. I dziwna rzecz! wydało się jéj, że od dnia, w którym zdejmowała z ręki pierścionak Bolesława, upłynęło lat wiele, wiele! że wtedy była jakąś inną i wszystko w koło niéj było inaczéj; na sercu zawisł ciężar niezmierny, łzy wzrok zamgliły, powoli w zamyśleniu włożyła na palec pierścionek. Może w téj chwili duchem zaręczała się po raz drugi z człowiekiem, między którym a sobą położyła sama zaporę nieprzebytą?
Alexander po rozmowie z żoną wyjechał z domu. Wincunia o zachodzie słońca stała śród gaju sama jedna, ramionami otoczyła smukłą brzozę, a przyciskając pierś podnoszoną westchnieniami do białéj kory drzewa, twarz bladą i cicho rozpłakaną, z wyrazem niewysłowionéj tęsknoty, zwracała w stronę, w któréj pełen odgłosów spokojnéj pracy stał Topoliński dworek.




VI.
Wierne serce.

I znowu była zima. Na drodze między Topolinem a miasteczkiem X., ciągnięte parą niewielkich, ale dziarskich koni, szybko sunęły się sanie z dzwonkiem, a na nich siedział mężczyzna, otulony futrem. Od pola, w czystém mroźném powietrzu, ozwał się głos drugiego dzwonka, i drugie sanie, wyjeżdżając z bocznéj drogi, zrównały się z piérwszemi. I na drugich saniach jechał także mężczyzna w lisiurze.
Obaj jadący spojrzeli na siebie i kordyalnym ruchem zdjęli z głów barankowe czapki.
— A zkąd to, konsyliarzu? — zawołał podróżny z piérwszych sań.
— Z Niemenki! — odkrzyknął doktor głośno, bo dzwonki głos tłumiły.
Pytający żywo się poruszył:
— Z Niemenki! — zawołał — czy tam kto chory?
— Dziecko Snopińskich zasłabło — była odpowiedź.
— Czy bardzo?
— Teraz ma silną gorączkę i prawdopodobnie wywiąże się z niéj szkarlatyna. A że dziecko słabe i delikatne, może być z niém źle...
Sanie jechały tuż obok siebie, ale na ostatnie słowa doktor nie otrzymał odpowiedzi, bo spotkany jego towarzysz pochylił głowę na pierś z zachmurzoném nagle czołem.
— A pan dokąd jedziesz, panie Topolski? — spytał po kilku sekundach doktor.
— Do X. — odparł Bolesław, budząc się z zamyślenia, — mam pewną sprawę do załatwienia u jednego z urzędników; ale powiedz mi, doktorze, co się dzieje z panią Snopińską?
— Desperuje! — krótko odparł doktor.
— Biedna! — szepnął Bolesław i jechał daléj w milczeniu.
Przy wjeździe do miasteczka zwrócił się raz jeszcze do doktora:
— Jak myślisz — rzekł — czy będzie żyła?
— Kto? córka Snopińskich? — odparł doktor z zamyśleniem — rzecz to dosyć wątpliwa; ale zrobimy wszystko, co będzie możebném, aby ją uratować. Ojciec sam pojechał do X. po lekarstwa, kiedym był jeszcze w Niemence.
Rozstali się. Bolesław kazał wieźć siebie przed dom urzędnika, z którym miał do pomówienia, a wszedłszy znalazł go ubranego, jak do podróży.
— Widzę, że pan wyjeżdżasz i nie przeszkadzam — rzekł zabierając się do wyjścia, po krótkiéj rozmowie o interesie.
— A muszę jechać, choć dyabelnie mi się nie chce, w taki mróz puszczać się w drogę; ale cóż począć z tymi młokosami, którzy hulają i hultają całe życie, długi robią i podatków nawet nie płacą! Trzeba tylko jeździć i majątki im opisywać.
— Kogóż dziś miły ten los ma spotkać? — spytał Bolesław.
— A tego błazna Snopińskiego. Piąty to rok dopiéro, jak wziął w zarząd swój Niemenkę, a tak się już zadłużył, że zmuszony jestem opisywać ją dla wystawienia potém na publiczną sprzedaż.
— Więc do Niemenki pan jedziesz — zawołał Bolesław z żalem w głosie. — Ależ im teraz dziecko śmiertelnie zasłabło... zmiłuj się pan, odłóż swą dotkliwą czynność do innéj pory!
— Nie mogę! uczynił-bym to chętnie na prośbę pana, ale słowo daję, że nie mogę! — upewniał urzędnik — sam żałuję téj biednéj pani Snopińskiéj, ale cóż robić? obowiązek przedewszystkiém. Snopiński nie opłacił dwóch rat należności rządowéj, a oprócz tego arendarz Szloma podał urzędową prośbę o exekwowanie należnéj mu sumy.
Bolesław zamyślił się.
— Słuchaj pan — rzekł po chwili — nie godzi się ludzi tak ciężko stroskanych bardziéj jeszcze udręczać. Ja panu należność rządową za Snopińskiego zapłacę, a on mi potém odda te pieniądze.
Urzędnik zaśmiał się.
— Zobaczysz się pan ze swemi pieniędzmi, chyba na tamtym świecie; bo pod względem rzetelności, pan Snopiński posiada opinią wcale nie dwuznaczną, ale bardzo smutnie uwyraźnioną. Wszakże, jeśli pan sobie tego życzysz, mogę przyjąć wypłatę, byle skarb odzyskał, co mu należy. Wszystko mi jedno, z czyich rąk spłyną doń pieniądze. Ofiara jednak pańska na niewiele się przyda, bo Niemenkę muszę zawsze opisać za dług Szlomy.
Na czole Bolesława zawisła chmura.
— A jeżeli Szloma dziś cofnie swoję prośbę o exekucyą sumy? — spytał po chwili namysłu.
— W takim razie pojadę do Niemenki tylko z wizytą kondolencyi, albo i wcale nie pojadę.
— Zostaje mi więc tylko prosić pana, abyś wstrzymał się z wyjazdem jednę godzinę — rzekł Bolesław, dobywając pieniądze z pugilaresu.
— Bardzo chętnie uczynię to dla pana — odpowiedział urzędnik, a przerachowawszy asygnaty i wręczywszy Topolskiemu kwit z wypłaconéj za Niemenkę rządowéj należności, dodał z uśmiechem:
— Jak widzę, panu jeszcze nie wyszła z głowy stara historya, kiedy tak bardzo troszczysz się o spokojność pani Snopińskiéj.
Bolesław spojrzał na niego z chłodem, który nie dopuszczał dalszych uwag.
— Przez cztery lata dwa razy tylko widziałem panią Snopińską — rzekł powoli i spokojnie.
Urzędnik skłonił się w milczeniu.
Po kilku chwilach Topolski wchodził do oberży Szlomy i w piérwszéj izbie znalazł gospodarza, siedzącego nad wielką księgą i mruczącego pół głosem przedświętną modlitwę.
Na widok Bolesława, Szloma porwał się z miejsca z wielkiém zadowoleniem.
— Nu gość! — zawołał — rzadki gość! już kilka miesięcy, jak pan do nas nie zajrzał.
— Czasu nie miałem — odpowiedział Topolski — a i dziś przyszedłem do pana Szlomy dla pomówienia o pewnym interesie.
— O jakim interesie? — spytał żyd, nadstawiając ucha — ja gotów służyć panu do każdego interesu.
Bolesław położył rękę na ramieniu Izraelity.
— Słuchaj, panie Szloma — rzekł — powiedz mi prawdę: ile ci Snopiński winien?
— A co to trudnego powiedziéć prawdę?
I wymienił dość znaczną sumę. Bolesław spochmurniał.
— Czy ci te pieniądze natychmiast są potrzebne?
— Natychmiast nie natychmiast, chwała Bogu człowiek ostatkiem grosza nie goni, i gdyby one były w innych ręku, mógłbym jeszcze trochę poczekać. Ale Snopiński coraz więcéj długów robi, a co z tego będzie? Jak będzie miał więcéj długów, niż majątku, to moje pieniądze będą niepewne!
— Panie Szloma — rzekł Topolski — cofnij twoję urzędową prośbę, choć na jakiś czas przynajmniéj; u nich dziecko zachorowało, oni i tak bardzo pomartwieni.
Jakby w odpowiedź na te słowa Bolesława, z facyatki dał się słyszéć wybuch kilku głosów żywo rozmawiających w połączeniu ze stukiem kul bilardowych. Szloma uśmiechnął się i pogładził brodę:
— Kiedy pan mówi o ich zmartwieniu — rzekł nieco ironicznie — niech pan mówi: ona zmartwiona, nie oni... bo on tam... — I wskazał ręką na wschody, wiodące do sali.
Oczy Bolesława błysnęły gniewem, utkwiły w drzwiach od sali i stały się groźne. W piersi ozwał się stłumiony jęk oburzenia, przez chwilę stał ze spuszczoną głową, oddychając ciężko. Ale wkrótce powiódł ręką po czole i zwrócił do Szlomy twarz znowu spokojną, z głębokim tylko smutkiem w spojrzeniu.
— Panie Szloma — rzekł — gdybym posiadał potrzebną sumę, wypłacił-bym ci natychmiast dług Snopińskiego; ale w téj chwili nie mam jéj i miéć nie mogę, aż po kilku tygodniach. Czy przyjmiesz moje zaręczenie, że jeśli Snopiński nie odda ci długu za kilka tygodni, to ja ci go oddam?
Szloma myślał przez chwilę.
— Ja pańskie zaręczenie z ochotą przyjmę — rzekł — pańskie słowo więcéj warte, niż innych dokumenta; ale... jeżeli pan zapłacisz mi za Snopińskiego, to i nie zobaczysz się już nigdy ze swemi pieniędzmi...
Bolesław dziwnie się uśmiechnął.
— Wiész dobrze, panie Szlomo — odpowiedział — że jestem sam jeden, nie mam familii i miéć jéj nie będę, bo się nigdy nie ożenię, a majątek mój nie umniejsza się, tylko się wciąż przysparza. Dzierżawa, którą przed dwoma laty wziąłem od hrabiny, przynosi mi znaczne korzyści, przytém, jak wiész, i w Topolinie wszystko mi idzie jak z płatka. Jeślibym więc i stracił pieniądze, które ci wypłacę za Snopińskiego, nie przyprawi mię to o ruinę. Zgadzasz się więc, abym ci dał za niego formalne, urzędowe poręczenie?
— A na co formalne poręczenie? — rzekł żyd — ja pańskiemu słowu wierzę; kiedy pan dasz mi słowo honoru, że odbiorę moje pieniądze, to ja dziś prośbę cofnę.
— Daję ci słowo honoru! — odparł Bolesław, podając rękę Szlomie.
— Nu, to i niéma o czém gadać! Kiedy pan dajesz słowo honoru, to ja idę do urzędnika i cofam moję prośbę, bo u pana honor nie na języku siedzi, jak u innych, ale w sumieniu, to jeszcze można wierzyć... — Mówiąc to, żyd brał za czapkę i zmierzał ku drzwiom, a Bolesław gotował się téż do wyjścia, gdy do izby wszedł z dworska przybrany chłopak. Bolesław poznał w nim służącego z Niemenki.
— Co ty tu robisz, Michasiu? — spytał go, gdy chłopak uprzejmie się z nim witał.
— Pani przysłała mię po lekarstwa dla chorego dziecka. Jeszcze z samego rana pan po nie pojechał i dotąd nie wraca, a dziecku coraz gorzéj...
Smutno ironiczny uśmiech przebiegł przy tych słowach poczciwą i roztropną twarz Michasia. Takiż sam uśmiech pojawił się na twarzy Szlomy, który z czapką w ręku stał już przy drzwiach.
— Pan zajmujesz się jego interesami — rzekł do Bolesława — a on bawi się na sali... Widziałem jak dwie godziny już temu przyniesiono z apteki gotowe lekarstwo; miał zaraz jechać, konie stoją założone, ale tam pan Franuś Siankowski gra z nim w bilard... Aj! dla nas im więcéj panów na sali, tém większa korzyść, ale sumienie przedewszystkiém i pod cherymem przysięgam, iż wolał-bym, żeby on tam nie siedział... bo to brzydko z jego strony... bardzo brzydko... — Gdy żyd tak mówił, Bolesław był bardzo blady, oczy jego ciskały iskrami gniewu i żalu. Milczącym gestem ukazał służącemu drzwi od sali i śpiesznym krokiem, milcząc, wybiegł z oberży.
Od tego dnia powstała między Topolinem a Niemenką komunikacya ciągła a tajemna, tak tajemna, że nie wiedziała o niéj nawet ta, która była jéj przedmiotem i powodem — Wincunia. Nie wiedziała o niéj, ale ją czuła; niewidzialna jakaś opieka rozciągnęła się nad nią i nad jéj chorém dzieckiem. Pomimo nieładu, w jakim pogrążona była Niemenka przez bezrząd Alexandra, mimo niedostatku, który wzmagał się coraz, z powodu straty jego i zaciągniętych długów, niby różdżką magiczną wszystko spełniało się szybko, zjawiało się w samę chwilę potrzeby, nic się nigdy nie spóźniło, niczego nie zabrakło. Gdyby Wincunia mniéj była pogrążona w boleści i obawie o życie namiętnie ukochanéj córki, spostrzegła-by niezawodnie tę niewidzialnie czuwającą nad nią Opatrzność; ale ona wtedy o nic nie pytała i nie myślała o niczém, a cała dusza jéj skupiła się nad złotowłosą główką dziecięcą, nad którą groźba śmierci zawisła. Dnie i noce, we łzach i modlitwie, zdjęta gorączką śmiertelnéj trwogi, przepędzała około tego dziecinnego łóżeczka, nad którém tyle wprzódy macierzyńskich przeroiła marzeń, tyle czerpała pociechy i siły dla swego zranionego, zawiedzionego serca. Tajemniczą tę i czujną pomoc spostrzegł-by i Alexander, gdyby troskliwszym był mężem, ojcem i panem domu. Ale w mętnym duchu jego nawet niebezpieczeństwo, grożące jedynemu dziecku, nie ustaliło żadnego wyraźnego uczucia. Były chwile, w których rozpaczał, błagał doktora o ratunek, łamał ręce z boleści i szlochał jak kobieta; były inne, w których rozpacz żony wydawała się mu exaltacyą chorobliwéj wyobraźni i kaprysem. Wtedy sarkał na jéj łzy, zżymał się niecierpliwie i wyjeżdżał z domu, mówiąc sobie, że nie może znieść widoku ciągłego smutku i słuchać jęków, które dom napełniały, że go to denerwuje, męczy i samego o chorobę przyprawia. Wyjeżdżał i powracał, wróciwszy rozpaczał znowu i znowu się niecierpliwił, narzekał na ciężkie frasunki, jakie ponosić musi ojciec rodziny i znowu wyjeżdżał z domu, mówiąc do swego ulubieńca:
— Pawełku! jakiś ty mądry, żeś się dotąd nie ożenił. — A gdy chmurny i blady wchodził na salę, towarzysze ze śmiechem śpiewali mu piosenkę o ożenionym wilku. Alexander zżymał się i grał w bilard z ostatkiem grosza, gdy go miał, a gdy go nie miał wypijał kieliszek po kieliszku na rachunek przyjaciół. Niekiedy przesiadywał w kącie sali całemi godzinami, milcząc, z głową opartą na dłoni; potém wychodził z wolna na miasteczko i widywano go po całych dniach chodzącego z ulicy w ulicę. Niekiedy miał minę człowieka, który tuż, tuż w łeb sobie palnie.
Tymczasem między Topolinem a miasteczkiem stały na usługi Niemenki rozstawione konie Bolesława. Z doktorem Bolesław widywał się codziennie, a najpoufniejsza służąca Wincuni dwa razy dziennie spotykała się w gaju ze starym Krzysztofem, którego była wnuczką, i rozmawiała z nim po cichu; a gdy odchodziła, sługa i powiernik Bolesława mówił jéj za każdym razem: „Pamiętaj, że o tém wszystkiém nikt wiedziéć nie powinien, a twoja pani mniéj, niż ktokolwiek”.
Tak minęło dwa tygodnie, gdy pewnego wieczoru do pokoju, w którym siedział Bolesław, wszedł Krzysztof, stanął przed swoim panem i rzekł głosem głęboko zasmuconym:
— Panie! dziecko pani Snopińskiéj umarło.
Bolesław porwał się z miejsca.
— Umarło! wielki Boże! — zawołał.
Stał się tak bladym, jakby słowa sługi ugodziły go w samo serce. Pochwycił ramię Krzysztofa.
— Kto ci to mówił? cóż się z nią dzieje? czy mąż jéj w domu? — szybko zadawał pytania.
— W téj chwili była tu Katarzyna, przybiegła co tchu, prosząc o radę. Dziecko umarło dwie godziny temu, pani Snopińska strasznie desperuje, a cały dwór nie wié co począć, bo pan Snopiński z rana jeszcze wyjechał i dotąd nie wrócił.
Bolesław ręką czoło przycisnął.
— Co czynić? — mówił do siebie; — w takiém nieszczęściu... w takiéj rozpaczy... sama jedna... jego nawet tam niéma! ha! więc ja przy niéj być powinienem!
Zwrócił się do Krzysztofa.
— Jedź co prędzéj po doktora; niepotrzebny on już dziecku, ale może być potrzebnym matce. Przywóź go do Niemenki, jak możesz najprędzéj; mnie tam znajdziesz!
To mówiąc, pochwycił czapkę i, nie zważając na mróz, panujący na dworze, wybiegł pieszo z domu.
W Niemenkowskim dworku panował ruch niezwykły, ale cichy, złożony z szelestu tłumionych głosów, smutny, tajemniczy ruch nieszczęścia. Po dziedzińcu przy świetle księżyca przesuwały się postacie sług, schodzące się, rozchodzące; ciche szepty wtórzyły skrzypowi śniegu pod stopami; w oknach domu przemykały światełka, gasły i zapalały się znowu; tu i owdzie odzywały się westchnienia.
Bolesław przebył dziedziniec niepostrzeżenie i wszedł do domu.
Drzwi pootwierane były wszędzie na oścież, tak, że z przedpokoju można już było widziéć, co się działo w słabo oświetlonéj sypialni Wincuni.
Pod ścianą, na któréj wisiał ciemny krucyfix i obraz Najświętszéj Panny w złoconych ramach, stało małe łóżeczko, a u węzgłowia umieszczona płonąca gromnica bladawe rzucała światło na leżącą śród śnieżnéj pościeli umarłą dziecinę. Rączki złożone miała na piersi, jak do modlitwy, gęste kędziory złociste opływały bledziuchną twarzyczkę, z któréj śmierć spędziła wyraz boleści i która uśmiechała się łagodnie, niby wzywając ostatniego pocałunku matki. Ale ta nie schylała się z pieszczotą nad trupem dzieciny. Wyprostowana i jakby zesztywniała w strasznym bólu, Wincunia stała nad łóżeczkiem, bez ruchu, martwa. Oczy jéj, pełne rozpaczy, graniczącéj z nieprzytomném przerażeniem, wpiły się w martwą twarzyczkę umarłéj, usta zsiniały i zwarły się, na policzki wystąpiły krwawe rumieńce gorączki, a czoło blade było śmiertelnie. Ubrana była w długą białą bluzę; ramiona jéj, wysuwając się z szerokich rękawów, podniosły się ku skroniom, i drżącemi palcami bezwiednie targały światłe warkocze.
Naprzeciw téj grupy, złożonéj z nieżywego dziecka i zesztywniałéj w bólu matki, oświetlonéj chwiejnym płomykiem gromnicy, pod drugą ścianą stały w cieniu trzy kobiety służebne, przytulone do siebie i od czasu do czasu wydające stłumiony jęk, lub łkanie. W przyległym pokoju, zupełnie ciemnym, ślizgały się po posadzce posępne blaski księżyca, wnikające przez okno.
Nagle śród ciszy dały się słyszéć męzkie stąpania i na progu pokoju śmierci stanął Bolesław. Piérwszy raz od lat kilku, od dnia, w którym się rozstał z Wincunią, wchodził on do tego domu, w którym niegdyś widział ją tak promienną, szczęśliwą.
Jedna ze służących zbliżyła się ku niemu.
— Panie — szepnęła bardzo cicho — radź pan tu cokolwiek i ratuj panią. Już od dwóch godzin stoi ona taka martwa i nieporuszona, nic nie słyszy, nic nie widzi i nie daje się odprowadzić od umarłego dziecka.
Bolesław zwolna postąpił i stanął naprzeciw Wincuni; wzrok jéj szklany, nieprzytomny, upadł na twarz jego. Przez parę sekund wpatrywała się w niego upornie, jakby pragnęła rozpoznać rysy, na które patrzyła, a zmącony umysł zasłaniał je i rozpoznać nie dawał: nagle cofnęła się o krok jeden i zawołała dziwnym głosem:
— Bolesław!
Oczy jéj oprzytomniały, zsiniałe usta rozwarły się i drżały.
— Boże! — szepnęła cicho, a ręce jéj składały się jak do modlitwy; — w téj strasznéj chwili, nad zwłokami mego dziecka, on znowu tu... przy mnie...?
Wyciągnęła ku niemu drżące ręce i, ze straszném łkaniem, upadła na jego piersi. Całe jéj ciało uginało się w okropnym płaczu, ramiona oplotły się wkoło szyi Bolesława. Bolesław ujął ją w objęcia, uniósł jak dziecko i złożył na stojącéj w cieniu kanapie. Potém ukląkł przy niéj w milczeniu, obie jéj ręce utulił w swoich dłoniach i zaczął mówić do niéj cicho, bardzo cicho.
Sługi usunęły się do przyległego pokoju, Bolesław i Wincunia zostali we dwoje, świadkiem był im tylko blady trupek dziecinki, leżący pod cieniem krzyża, z gromnicą nad czołem. Blada twarz Wincuni smutno jaśniała śród cieniu na ciemném tle poduszki; roztargane warkocze złociste wiły się wkoło głowy i ramion. Milczała; z oczu jéj, wpatrzonych w oczy dawnego przyjaciela, płynęły dwa strumienie cichych obfitych łez. Widok Bolesława wyrwał ją z martwéj skamieniałości, z serca jéj wytrysnęły źródła łez dobroczynnych i z posągu boleści stała się słabą, cicho rozpłakaną w nieograniczonym żalu, kobietą.
Bolesław ręce jéj przycisnął do ust gorących.
— Pani! — rzekł cicho i łagodnie — czyliż nie wiész, że boleść jest koniecznym życia warunkiem, że cierpiéć na ziemi trzeba? Czyliż życie nie powiedziało ci jeszcze o tém?
— Powiedziało oddawna! — szepnęła Wincunia i pierś jéj podniosła się głębokiém westchnieniem.
— Dziecię twoje śpi w objęciu cichéj śmierci; nie przerywaj mu snu rozpaczą twoją — mówił schylony nad nią Bolesław. — Pożegnaj je z męztwem i patrz w przyszłość; czyliż ona złamana już na zawsze?
— Na zawsze! — jak echo powtórzyła Wincunia. Bolesław jeszcze silniéj uścisnął jéj ręce i ciszéj jeszcze mówić do niéj zaczął. Na twarzy jego był wyraz miłości niezmiernéj, ale czystéj, w wielkim bólu ochrzczonéj, oderwanéj od siebie. Mówił długo, a głos jego cichym szmerem rozchodził się po pokoju i, niby tchnienie ożywcze, rozlewał się nad płonącą głową nieszczęśliwéj. Może w téj chwili przelewał on w duszę Wincuni te same słowa i myśli, któremi niegdyś z ciężkiéj boleści podźwignął go i do życia pobudził pan Andrzéj? Może, jak ten względem niego, tak on względem narzeczonéj swego serca, stanął w postaci sumienia, przypominającego powinność życia i męztwa, mimo wszelkie spadające ciosy?
Wszak sam przez długie już lata dźwigał ciężar samotności i tęsknoty, łamał się z boleścią wspomnień, a z walk wychodził zwycięzcą samego siebie. Teraz więc nadeszła chwila, w któréj trzeba mu było uczyć anielskiéj sztuki cierpienia tę, przez którą przyszły ku niemu cierpienia wszelkie.
Wincunia słuchała jego tak cicho, jak ciche były łzy, które nie ustawały płynąć po jéj licu; niekiedy usta jéj poruszały się zwolna i, jak niewyraźne echo, powtarzały słowa Bolesława; pierś jéj oddychała coraz łagodniéj, aż na zmęczone oczy zwolna opadły powieki, coraz rzadsze łzy sączące z pod długich rzęsów.
Bolesław umilkł, sam zmęczony wysileniem; blady, oparł gorącą skroń na złożonych w jego dłoni rękach Wincuni, a powolny jéj oddech owiewał mu czoło.
Przed domkiem rozległy się dzwonki, Bolesław powstał i zwrócił się ku drzwiom, w których stanął doktor.
Wincunia zdawała się nic nie słyszéć, powieki jéj nie podniosły się, tylko, gdy Bolesław odstąpił od niéj, oddech jéj stał się znowu ciężkim i pełnym łkań stłumionych, a łzy obfitszym strumieniem popłynęły po twarzy.
Doktor poważny był i zamyślony.
— Nauka zawiodła mię na ten raz — rzekł cicho — dziś zrana, odjeżdżając ztąd, miałem nadzieję, że dziecię żyć będzie, inaczéj nie opuścił-bym biednéj matki, tém bardziéj...
Zatrzymał się przez chwilę, pełném litości spojrzeniem orzucił nieruchomą jak posąg kobietę i ze smutną ironią dokończył:
— Témbardziéj, że ojciec zmarłego dziecka jest nieobecny...
Jakby w odpowiedź na te wyrazy, Wincunia załkała głośniéj i szepnęła, nie podnosząc powiek:
— Biedna dziecina moja! umarła sierotą, bez ojca!
Twarz jéj przybrała wyraz strasznéj rozpaczy, ręce splotły się wkoło głowy i znowu zaczęły bezprzytomnie targać warkocze. Bolesław zadrżał cały z niezmierną boleścią, ścisnął rękę doktora i szepnął:
— Zostań tu! ja pojadę po niego! Dla mnie tu niéma miejsca na długo, a ona przecie sam na sam z trupem swego dziecka zostać nie może!
Raz jeszcze orzucił Wincunię spojrzeniem głębokiego smutku i wybiegł z pokoju. Po chwili zwrócił się z pytaniem do towarzyszącéj mu ze światłem sługi:
— Dokąd pojechał pan Snopiński?
— Słyszałam — odpowiedziała — jak, odjeżdżając, mówił Pawełkowi, aby przysłano po niego do Piasecznéj, jeśliby coś złego stało się w domu.
— W Piasecznéj! — zawołał Bolesław, a ciszéj dodał: — nikczemny!
W parę minut potém, śród rozłogu pokrytego śniegiem, sanie posuwały się z całą szybkością pełnym galopem pędzących koni. Bolesław co chwila wstawał na saniach, patrzył w dal, jakby najprędzéj chciał ujrzéć cel swéj podróży i wołał do furmana:
— Prędzéj! prędzéj!
Pod niebem czołgały się w tysiąc fantastycznych kształtów podarte chmury, to odsłaniając, to kryjąc srebrzystą mgłą przysłonięty księżyc, z północy leciały wichry, z grzmotem spotykając się i uderzając o siebie, kurzawa śnieżysta podnosiła się od ziemi zwijała się w kłęby, rozpraszała chwilami, otaczając sanie przezroczystym tumanem. Z za tumanu tego, po całogodzinnéj szybkiéj bardzo jeździe, Bolesław dojrzał między bezlistnemi drzewami ogrodów liczne błyskające światełka; potém, oblane promieńmi księżyca, ukazały się białe ściany pałacyku z wieżyczką, strzelającą w górę; sanie wjechały na obszerny, pięknie ogrodzony a śniegiem pokryty dziedziniec i zatrzymały się przed znacznie wzniesionym nad poziom i żelazną balustradą otoczonym balkonem.
Z obu stron balkonu długie rzędy okien gorzały jarzącém światłem, a z wnętrza mieszkania wychodził zmieszany gwar rozmów, śmiechu i muzyki. Bolesław w kilku skokach przebiegł wschody i balkon wyłożony imitacyą marmuru i wszedł do przedpokoju. Tam pod ścianami, okrytemi kosztowném choć ciemném obiciem, wisiały liczne rzędy męzkich i kobiecych futer; wielka, u sufitu zawieszona, lampa rzęsiste rzucała światło na cały pokój, a wkoło stolika kilku liberyowanych lokai grało w karty z głośną rozmową i śmiechami. Na widok wchodzącego Bolesława, jeden z lokai porwał się z miejsca i, sądząc, że nowy gość przybywa, poskoczył dla zdjęcia zeń futra. Zaledwie jednak poznał Topolskiego, powstrzymał gest, bo wiedział, że nigdy on u pani Karliczowéj nie bywa.
— Czy mam Jasnéj Pani oznajmić o pańskiém przybyciu? — zapytał — zapewne pan z jakim interesem?
— Tak — odrzekł Bolesław — mam tu w istocie do rozmówienia się o interesie, ale tylko z panem Snopińskim. Czy jest on tutaj?
— Od rana — odpowiedział lokaj.
— A więc proszę cię, abyś mu oznajmił, że jest tu ktoś, komu bardzo pilno go zobaczyć.
— Czy pan nie wejdzie do salonu?
— Nie.
Lokaj rzucił spojrzenie na ubranie Topolskiego i uśmiechnął się nieznacznie. Bolesław był w codziennym swym ubiorze, a w takim nikt nie zjawiał się na salonach pani Karliczowéj nigdy, a témbardziéj w dniu jéj imienin. Bo był to właśnie dzień imienin pięknéj pani, którego Alexander nie opuścił ani razu od lat już wielu, bez złożenia jéj życzeń i wzięcia udziału w zabawie. Teraz mniéj, niż kiedy, mógł dopuścić się podobnego zaniedbania, bo od pewnego czasu obejście się pani Karliczowéj zaczęło draźnić go chłodem i mało nawet ukrywaném szyderstwem. Był on wprawdzie przyzwyczajony do zmienności humoru i upodobań kapryśnéj wdowy, w czasie lat ubiegłych nieraz tracił jéj łaskę i odzyskiwał ją z powrotem; ale teraz przewidywał, przeczuwał raczéj, że groził mu zupełny ostracyzm z tego domu, pełnego zbytku i blasku, który stał się mu nałogiem i koniecznością, z którym stosunek uważał za piedestał swéj chwały, bez którego nie pojmował życia.
Lokaj odszedł z poleceniem Bolesława i, wychodząc z przedpokoju, zostawił za sobą drzwi otwarte. Drzwi te wychodziły do pysznie ozdobnéj sali jadalnéj, w któréj właśnie służba kryształami i srebrem zastawiała stół do wieczerzy, a za salą ciągnęła się długa amfilada salonów większych i mniejszych, pełnych światła i przesuwających się strojnych postaci.
W niewielkim przylegającym do jadalnéj sali salonie, którego drzwi nie przysłonięte portyerą na oścież były otwarte, towarzystwo dzieliło się na kilka grup oddzielnych. Pomiędzy oknami, około obszernego stołu, zasiadło kilkanaście osób, kobiet i mężczyzn z kartami w ręku. Grano snać w powszechnie naówczas używaną w salonach grę, zwaną kommersem, bo co chwila ktokolwiek z grających podnosił w górę trzy karty i z tryumfem wołał: sekwens! albo: brylant ! Wtedy wybuchały śmiechy, żartobliwe sprzeczki, mieszały się karty, rozdawały znowu i znowu po chwili wołał ktoś z radością: brylant! brylant! a z rąk grających karty z szelestem padały na marmurową płytę stołu, ozdobioną w środku wielkim ptakiem rajskim z mozaiki.
Naprzeciw téj gwarnéj i wesołéj grupy siedziała przy fortepianie strojna i piękna panna ze złocistemi lokami, opływającemi ramiona i suknią z liliowéj materyi. Jedną ręką uderzając oderwane akordy, ustrojoną głowę zwracała do kilku młodych ludzi, którzy ją otaczali, prowadzili z nią salonową, dowcipną rozmowę, tak urywaną, jak były tony, wychodzące z pod jéj kapryśnie przebiegającéj po klawiszach ręki. „Schubert! Schubert! c'est divin! — zawołał głośniéj od innych stojący za jéj krzesłem jakiś przystojny młody blondyn, ze szkiełkiem w oku — „chantez quelque chose de Schubert, M-lle Amelie!” Piękna panna zwróciła ku niemu wielkie szafirowe oczy, uśmiechnęła się i, obu rękoma przebiegłszy klawisze, dźwięcznym sopranem rozpoczęła śpiewać jednę ze smętnych aryi Schuberta. Tęskne, tajoną namiętnością drżące tony, łączyły się z wesoło-pustemi śmiechami kompanii grającéj w kommersa; przystojny blondyn, stojąc za krzesłem śpiewaczki, wpijał się wzrokiem w jéj gęste weneckiego koloru włosy i w białą, zdobiącą je z pyszną prostotą, kamelią.
W rogu salonu, na małéj, błękitnym atłasem obitéj kozetce, siedziała sama pani Karliczowa. Ubrana była w powłoczystą suknią z białego kaszmiru, po któréj niedbale ciągnęły się gałęzie korali: głowę, ustrojoną w krucze włosy i grube koralowe sznury, zwracała z wdziękiem ku dwom młodym ludziom, opartym o poręcz kozetki, a nóżkę, wysuniętą z pod sukni, niedbale opierała na leżącéj u jéj stóp aksamitnéj poduszce. Obok niéj z dwóch stron przeciwnych stały dwie osoby: jedną z nich była młoda, wyniosłéj postaci panna, z wysoko zaczesanemi światłemi włosami i klasycznym profilem, drugą Alexander Snopiński. Stał on obok pani Karliczowéj, ale jak w tęczę patrzył w twarz wyniosłéj panny, która nie patrzyła na niego, lecz od niechcenia bawiła się delikatnemi listkami trzymanéj w ręku róży, i od czasu do czasu tylko dorzucała słówko do żywéj rozmowy, prowadzonéj przez panią domu z dwoma stojącymi za nią mężczyznami wytwornéj i pańskiéj powierzchowności. Postawa Alexandra wydawała się zakłopotaną; z całéj grupy, do któréj należał, nikt do niego nie mówił i nikt na niego nie patrzył; na twarzy jego znać było widoczne usiłowanie okazania się swobodnym, wtrącenia się do rozmowy, toczącéj się obok i zwrócenia na siebie uwagi pięknéj panny, i właśnie najbardziéj w skutek tych usiłowań, które się nie powodziły, rażąco wyglądał obok otaczających go, pełnych wytwornéj swobody i elegancyi, postaci.
Wyraźném było, że znajdował się w niewłaściwéj sobie sferze, lubo całą siłą pragnął zlać się z nią i spoić w harmonijną całość. Za tym błękitnym o trzech oddzielnych grupach salonikiem, w długiéj amfiladzie salonów widać było przez wpół rozwarte portyery młode kobiety, przechadzające się pod rękę z wachlarzami w dłoniach, matrony siedzące na aksamitnych kanapach, młodych ludzi przesuwających się pomiędzy kobietami, poważnych mężczyzn rozprawiających między sobą z zajęciem, a z góry na głowy bawiących się spływały białe, szafirowe i różowe światła lamp i pająków, a pod ich stopami, barwiły się puszyste kobierce i woskowana posadzka błyszczała niby liczne zwierciadła, które, rozwieszone po ścianach, wzmagały blask świateł i z salonu do salonu posyłały sobie odbicie różnych grup, twarzy, strojów, obrazów, daleko, daleko, zda się do nieskończoności.
Cały ten obraz różnorodnéj zabawy przedstawił się oczom Bolesława przez roztwarte drzwi od przedpokoju i sali jadalnéj. Wiała zeń atmosfera wesołości i rozmarzenia, dźwięków muzyki, połączonéj ze szmerem uwielbień, śmiechu, z westchnieniami rozdraźnionych piersi, światła, kwiatów, woni, szeleszczących szat kobiecych, budzących się i znikających jak meteory namiętności, zapomnienie o jutrze a utonięcie w rozkoszném, odurzającém dzisiaj.
Patrzył Bolesław na obraz ten i zamyślił się boleśnie: porównywał go może z tym pół ciemnym pokojem, pełnym śmierci i rozpaczy, który opuścił przed godziną i w którym zostawił Wincunię. Odwrócił oczy i bezwiednie rękę przycisnął do serca, które biło mocno boleścią wielką — wielką. Z zamyślenia obudziły go szybko zbliżające się ku niemu kroki. Alexander stał przed nim ze zdziwieniem i próżno ukrywaném zaniepokojeniem na twarzy. Bolesław orzucił go w milczeniu zimném wejrzeniem.
— Pan chciałeś widziéć się ze mną? służę panu! — z pewném zakłopotaniem wyrzekł Alexander i podał mu rękę. Bolesław nie wyciągnął doń swojéj i wyrzekł półgłosem, przenikliwy wzrok topiąc w jego twarzy:
— Panie Snopiński! córka pańska umarła.
Alexander zbladł i z nieudaną rozpaczą pochwycił się za głowę.
— Umarła! — krzyknął — wielki Boże! dziś zrana doktor mi mówił, że żyć będzie!
— To pana tłómaczy, że tu jesteś, — z goryczą, nad którą zapanować nie mógł, rzekł Bolesław i dodał: — żona pańska pozostała w domu sama i w rozpaczy.
— Jadę, jadę! — zawołał Alexander i zwrócił się do lokai. — Każcie tam moje konie zaprzęgać. Co za nieszczęście! — mówił daléj, a oczy jego napełniły się łzami — takie śliczne dziecko! Dziś jeszcze byłem pewny, że żyć będzie! — Poniósł do oczu chustkę i zaszlochał. W téj saméj chwili na progu drzwi od przedpokoju stanęła owa wyniosła panna z różą w ręku, na którą przed chwilą Alexander patrzył był z tak nietajoném uwielbieniem. Powabnym i majestatycznym krokiem przeszła ona przez salę jadalną, i z dumnie podniesioną głową rozejrzała się po przedpokoju. Kiedy nawpół zmrużone wielkie i piękne jéj oczy upadły na Alexandra, rozmawiającego z Bolesławem, poczęła znowu od niechcenia oskubywać swą różę i wyrzekła głosem bardzo obojętnym, w którym dosłyszéć można było pewne nawet lekceważenie:
— Monsieur Snopiński! Posłano mię, abym panu powiedziała, że potrzebny pan jesteś do kommersu, ktoś tam wstał od gry i pan masz go zastąpić.
Na dźwięk głosu wyniosłéj panny, Alexander żywo odjął chustkę od oczu, rozjaśnił twarz najpiękniejszym uśmiechem i zwrócił się do mówiącéj z eleganckim ukłonem. Ale ona nie patrzyła już na niego, odwróciła się zwolna, oskubując ciągle śnieżną centyfolią i jednostajnym, dumnym krokiem powoli odeszła w głąb’ salonów. Snopiński zwrócił się do Bolesława, który patrzył na niego ze zdziwieniem i ironią.
— Natychmiast będę panu służył, pojedziemy razem, nie prawdaż? ale wprzódy muszę pójść pożegnać kompanią.
Rumieniec oburzenia pokrył twarz Topolskiego, nie mógł dłużéj opanować się i silną ręką ujął ramię Alexandra.
— Nie pójdziesz pan żegnać kompanii — rzekł zniżonym od wzburzenia głosem — tam żona pańska umiera z żalu, a niéma komu wyrzec do niéj słowa pociechy...
Tym razem nie żal, ale gniew ukazał się na ruchliwéj fizyognomii Snopińskiego, połączył się wnet z szyderstwem, i młody człowiek, zuchwale patrząc w twarz Bolesława, wyrzekł pełnym złośliwości tonem:
— A dla czegoż pan nie chciałeś przyjąć na siebie roli pocieszyciela mojéj żony?
Bolesław odstąpił nagle parę kroków, brwi mu się zsunęły i zadrżały usta; zdawało się, że na głowę człowieka, który stał przed nim z szyderstwem na ustach, wnet ciśnie wyrazem pogardy. Ale gwałtowne to poruszenie trwało przez jedno mgnienie oka; przesunął rękę po czole i rzekł z zimnym spokojem:
— To coś pan wyrzekł jest niezasłużoną obelgą, tak dla mnie, jak dla téj nieszczęśliwéj kobiety, która jest pańską żoną. Ale widzę w panu w téj chwili nie zwyczajnego człowieka, któremu-bym mógł obelgą za obelgę płacić, ale jéj męża, który, jakkolwiek bądź, jest jedynym człowiekiem, mogącym w ciężkiéj chwili przynieść jéj pociechę i wsparcie. Przebaczam więc panu słowa, któreś wyrzekł przed chwilą: ubieraj się i jedź!
Zimny spokój, z jakim Bolesław słowa te wymawiał, gest jego poważny a nakazujący, zmieszały Alexandra. Lękliwa i chwiejna, jak trzcina, jego natura, z gniewu i szyderstwa przeszła nagle do żalu i pokory.
— Ależ przebacz pan, przebacz! — mówił pośpiesznie — uniosłem się na chwilę, ale nie chciałem pana obrazić... wiem, że pan jesteś najlepszym, nieocenionym przyjacielem naszym...
I pochwycił rękę Bolesława, chcąc ją uścisnąć, ale Topolski z lekka usunął się od tego gestu i zimno wyrzekł:
— Nie jestem pańskim przyjacielem.
Na twarzy Alexandra zadrżała znowu złość i obrażona miłość własna.
— A więc przyjacielem mojéj żony — zawołał ze zjadliwym śmiechem.
— Tak — spokojnie odpowiedział Topolski — jestem przyjacielem żony pańskiéj i, jako taki, mówię panu raz jeszcze: ubieraj się i jedź, bo każda chwila samotnéj jéj rozpaczy, mnie, który nie jestem jéj mężem, ale tylko przyjacielem lat dawnych, cięży na sercu i sumieniu.
— Ależ konie moje nie założone jeszcze — rzekł Alexander, zmieszany znowu zimną krwią Bolesława i przelotne spojrzenie rzucił na drzwi do salonów.
— Nie będziesz pan czekał, aż ci konie założą, ale pojedziesz memi końmi ze mną — stanowczo powiedział Bolesław i zwrócił się ku wyjściu. Alexander spojrzał raz jeszcze na drzwi od salonów i, całkiem opanowany chłodną energią Topolskiego, postąpił za nim. W chwili, gdy obaj siadali na sanie, z okien pałacu buchnęła muzyka i zagłuszyła resztę gwaru. Było to przepyszne trio, złożone z fortepianu, skrzypiec i fletu, wykonywające uwerturę z Wilhelma Tella. Snopiński trzymał wzrok utkwiony w oświetlone okna pałacyku, aż póki świetny ich rząd nie zniknął mu z oczu po-za grupami drzew ogrodowych.
Konie Bolesława biegły znowu z wielką szybkością po białym rozłogu; sanie, kopiąc się płozami w zaspach śniegu, skrzypiały i jęczały, dzwonek srebrzyste tony posyłał w przestrzeń, z oddali wicher przynosił odgłosy innych jeszcze dzwonków, — były to może odgłosy jakiego szalonego wiejskiego kuligu o maskach i dziwacznych kostiumach, albo weselnéj drużyny, śpieszącéj od ołtarza ślubnego do sali tanecznéj.
Dwaj mężczyzni jechali długo w milczeniu. W ręku Alexandra kilka razy zabielała batystowa chusteczka, podnosił ją do oczu i łzy ocierał. W końcu ozwał się głosem przerywanym szlochaniem:
— Jestem najnieszczęśliwszy z ludzi! Straciłem dziecko, w którém pokładałem mnóztwo nadziei. Nie wiem, czy pan widziałeś kiedy naszę Andzią; obiecywała być bardzo piękną. Wyglądała nie na szlacheckie, ale na prawdziwie pańskie dziecko, taka była szczupła i delikatna. To téż często myślałem sobie, że dam jéj świetną edukacyą, a gdy dorośnie zrobi pewnie znakomitą partyą. Nigdybym jéj nizko za mąż nie wydał. Marzyłem dla niéj o którymkolwiek z dwóch synów hrabiny; wszak to w sąsiedztwie; a choć oni będą mieli miliony i tytuł, ależ i my przecie z dobrego pochodzimy rodu, i cóż to się zresztą na świecie nie dzieje!
Teraz wszystko przepadło!
Przycisnął chustkę do oczu i płakał. Bolesław nic nie odpowiedział; promień księżycowy, uwolniony w téj chwili z pod chmur, oświecił twarz jego surową i smutną. Po chwili Alexander ozwał się znowu:
— Wiem, że pan możesz mi miéć za złe, iż w dniu tak wielkiego nieszczęścia, jakie mię spotkało, ja bawiłem się w domu pani Karliczowéj. Ale naprzód doktor uczynił mi dziś nadzieję, że Andzia żyć będzie; potém są pewne obowiązki towarzyskie, z któremi człowiekowi, co, jak ja, bywa w świecie i zna światowe zwyczaje, rozmijać się niepodobna. Dziś właśnie wypadły imieniny pani Karliczowéj; bywam u niéj często i wiem, że jestem dla niéj miłym gościem; zgodzisz się więc pan na to, że trudno było nie pojechać. Zresztą to dom tak miły, jedyny w całém sąsiedztwie, w którym mogę znaléźć dla siebie odpowiednie towarzystwo. Bo to widzisz pan, jak człowiek przywyknie tak, jak ja, do towarzystwa dobrego tonu, to się już bez niego i obejść nie może. Dziś naprzykład w Piasecznéj śliczna była kompania: ta panna, która-to wychodziła do przedpokoju i zapraszała mię do kommersa, to hrabianka W., krewna pani Karliczowéj; poznałem ją dziś po raz piérwszy i była na mnie dziwnie łaskawa. Kiedyśmy siadali do obiadu, odezwała się do mnie po francuzku, abym usiadł przy niéj, i przez cały czas, lubo nie wiele mówiła do mnie, ale uśmiechała się ciągle. Potém widziałem, jak rozmawiała ze swoją siostrą i śmiały się obie; chociaż mówiły z sobą po cichu, dosłyszałem, że nazwała mię bardzo dowcipnym. Takie rzeczy, widzisz pan, są zbyt pochlebne, aby mogły nie pociągnąć tak młodego, jak ja, człowieka; wprawdzie jestem żonaty i dlatego niektórym ludziom wydaje się, jakobym powinien był więcéj przebywać w domu, niż za domem; wierz mi pan jednak, że ludzie, którzy tak sądzą, nie znają uroku, jaki towarzystwo dobrego tonu wywiera na tych, którzy, jak ja, mają zaszczyt doń należéć, a oprócz tego nie wchodzą wcale w moje położenie. Ożeniłem się zbyt wcześnie... sam pan to przyznasz; nie użyłem jeszcze świata, w którym, mówiąc otwarcie, mam niemałe powodzenie... Żona moja, to anioł dobroci, ale za poważna jest na swój wiek; przytém nie lubi bawić się... słabe ma zdrowie... cóż więc dziwnego, że ja, będąc tak młodym i mając gusta wykształcone wśród towarzystw dobrego tonu, szukam sobie rozrywki za domem, témbardziéj, że to przecież nikomu nie szkodzi...
Umilkł Alexander, westchnął ciężko, po chwili szepnął: „biedna moja Andzia!” i znowu poniósł do oczu chusteczkę, przez co w powietrzu rozwiał się zapach perfum Violette de Parme.
Bolesław długo nie odpowiadał na przeciągłą tyradę towarzysza; księżyc kilka razy oświecił twarz jego, a na niéj bolesny i surowy wyraz, aż wreszcie przerwał milczenie i ozwał się głosem, w którym pod pozornym spokojem drgało przykre wzruszenie:
— Wiem dobrze, iż nie mam prawa mieszać się w niczyje domowe lub zadomowe sprawy. Przecież rad jestem sposobności powiedzenia panu tego, com już oddawna powiedziéć mu pragnął. Wiész pan o stosunku, jaki zachodził między mną a pańską żoną; wtedy, gdyś ją poznał, byłem jéj narzeczonym, znałem ją i kochałem od lat dziecięcych, a jak kochałem, o tém nie będę panu mówił, bo nasze charaktery i sposoby widzenia rzeczy tak się różnią, że nie potrafił-byś pan stworzyć sobie wyobrażenia o mojéj miłości, choćbym ci o niéj najdłużéj opowiadał. Kiedym ją stracił, jedyném już mojém pragnieniem było, aby ona została szczęśliwą; że do niéj nie miałem żadnego żalu, o tém niéma co i mówić, ale nawet i do pana nie czułem żadnéj niechęci póty, póki sądziłem, żeś ją prawdziwie kochał. Myślałem, że są pewne nieprzeparte popędy serca, o które obwiniać kogoś, które miéć komuś za złe, było-by niesprawiedliwością i szaleństwem. Tych moich przekonań i uczuć miałeś pan dowody w tém, że nie unikałem go, ale owszem, starałem się przyjacielski utrzymać z panem stosunek. Ale od chwili, w któréj przekonałem się, że uczucia pana dla kobiety, która była niegdyś moją narzeczoną i w któréj złożyłem był wszystkie nadzieje mego serca, były nie miłością prawdziwą, ale tylko chwilową fantazyą i niestałym pociągiem, że dla zadowolenia tego pociągu uczyniłeś pan lekkomyślnie ofiarę z całego jéj życia, że ją opuszczasz i unieszczęśliwiasz bez żadnéj z jéj strony winy; od téj chwili, panie Snopiński, zmieniłem moje usposobienie względem pana. Niedawno powiedziałem, że nie jestem pańskim przyjacielem; wytłómaczę się przed panem dlaczego to powiedziałem: oto dla tego, że przyjaźń czuć mogę tylko dla ludzi, których szanuję, a pana szanować nie mogłem, lubo szczerze chciałem...
Alexander poruszył się żywo i znowu gniewnie.
— Przed chwilą — przerwał — powiedziałeś pan także, że nie masz prawa mieszać się w niczyje domowe lub zadomowe sprawy.
— Tak — odpowiedział Bolesław z wielkim spokojem — ale mówimy z sobą w wyjątkowych okolicznościach, które uprawniają zupełnie słowa moje. Pani Wincenta, przekładając pana nade mnie i stając się pańską żoną, nie straciła we mnie przyjaciela, jak to powiedziałem panu przed chwilą: jestem jéj przyjacielem i nigdy być nim nie przestanę, a u człowieka honoru i serca przyjaźń nie jest pustém słowem, lecz mieszczą się w niém pojęcia przywiązania, opieki i takiéj dbałości o dobro drugiéj osoby, że wobec niéj znikają wszelkie konwenanse światowe, znika prawie myśl o sobie samym. Pan jesteś mężem kobiety, dla któréj przyjaźń taką noszę w sercu głęboko, i człowiekiem, który lekkomyślnie złamał jéj życie. Wszystko zatém, cobym panu powiedział, uprawnione będzie boleścią moją i jéj i zatwierdzone sumieniem, które mi do pana otwarcie mówić nakazuje. Jako więc przyjaciel pani Wincenty, w najwyższém znaczeniu tego wyrazu, i jako człowiek téj saméj co pan społeczności, nie waham się panu powiedziéć, że jesteś pan złym członkiem rodziny i złym obywatelem kraju. Unieszczęśliwiasz pan młodą swą i śliczną żonę przez oddawanie się różnym złym nałogom, a szkodzisz społeczności, dając otaczającym cię niezdrowy przykład i marnując bogate materyały, leżące w twéj naturze. Przytém dla siebie i dla żony gotujesz pan, oprócz moralnéj, i materyalną nędzę, bo majątek pana i jéj upada pod długami, które lekkomyślnie zaciągasz...
— Zkąd pan wiész o moich długach? — zawołał Alexander głosem, którym usiłował udać obrazę, ale w którym było zmieszanie i zawstydzenie.
— Wiem o nich — z równym zawsze spokojem odpowiedział Bolesław — bo w dniu, w którym spadło na was bolesne nieszczęście choroby jedynego dziecka, miano już wam odbierać majątek, a ja go uratowałem, wypłacając za pana pewną summę, a za innéj wypłacenie ręcząc. Mówię panu o tém nie dlatego, aby się okazać przed panem w roli dobroczyńcy, bo bynajmniéj nie dla pana to czyniłem; ale chcę mu pokazać, że wiem o pańskiém złém postępowaniu, że cały świat otaczający wié o niém; chcę pana zawstydzić i, jeśli to podobna, zwrócić pańską uwagę na niebezpieczeństwo, w jakiém zostajesz i uchronić was obojga od niego... Jesteś pan jeszcze zbyt młody, abyś na lepszą drogę wejść nie mógł, témbardziéj, że natura obdarzyła cię bogato i że zdolności twe, które tak nędznie marnujesz, mogły-by z ciebie uczynić pożytecznego członka rodziny i społeczności. Śmiesznie-by było, abym w téj chwili przybrał rolę kaznodziei lub moralisty, i chciał pisać panu programat życia, znajdziesz go pan we własném sumieniu, jeśli zechcesz w nie pilnie zajrzéć. Ja powiem ci jedno słowo: pracuj! praca to chrzest najświętszy, który omywa najbardziéj zbrukanych; praca to źródło siły, które wzmacnia najsłabszych, praca to niewyczerpany zdrój pociech na wszystkie boleści, na wszystkie zawody i tęsknoty. Pracuj, a uleczysz się od złych nałogów, umiłujesz dom własny i społeczność, w któréj życiu oczyścisz myśl od mętów, jakie je zalewają, i ustrzeżesz się od ruiny majątkowéj, nad którą stoisz i do któréj pociągasz kobietę, dzielącą twe losy. Mówię ci to, jako człowiek, który wiele przebolał i przemyślał, i jako przyjaciel kobiety, droższéj mi nad życie; jako wreszcie obywatel kraju, któremu sumienie nakazuje ostrzedz zbłąkanego i ginącego, choćby nawet tę przestrogę wiatry roznieść miały po świecie bez śladu, jak oto roznoszą tę mgłę śniegową...
Umilkł Bolesław i téj saméj chwili sanie wjechały na Niemenkowski dziedziniec. Księżyc znowu z za chmur się wysunął i oświecił dwie męzkie twarze, jednę surową i głęboko smutną, drugą pochyloną w milczeniu i zarumienioną wielkiém zawstydzeniem.




VII.
Poczty parafialne.

W końcu zimy po okolicy rozeszła się wieść niespodziana, dziwna, a zajmująca wielce całą parafią: piękna i kapryśna dziedziczka Piasecznéj, pani Karliczowa, szła zamąż.
Wieść ta wzbudzała powszechne zdziwienie, a na wiele ust wywoływała złośliwe uśmiechy. Ze zdziwienia i uśmiechów powszechnych wywiązała się powszechna ciekawość, ciekawość zrodziła dopytywanie się, śledzenia. Pytania: kto? jak? dla czego? jakim sposobem? przebiegały wszystkie usta, a z odpowiedzi na nie złożonych, z opowiadań gości, domowych i sług pani Karliczowéj, utworzyła się następna, zupełnie prawdziwa, historya.
Pewnego jesiennego ranka, ranka, który zwykle dla pani Karliczowéj zaczynał się o dwunastéj południowéj godzinie, piękna wdowa klęczała w sypialni swéj na aksamitnéj poduszce klęcznika i, utkwiwszy oczy w twarz Madonny, włoskim malowanéj pęzlem, przesuwała w palcach agatowe paciorki różańca i koralowemi ustami szeptała kilkadziesiąt razy powtarzane pozdrowienie Anielskie. Nagle zapukano do drzwi. Była to najulubieńsza kamerystka, oznajmująca przybycie prawnika, któremu powierzony był zarząd finansów Piasecznéj z przyległościami. Pani Karliczowa powstała z klęczek i, jak westalka, owiana cała przezroczystą bielą muślinów, z różańcem, okręconym wkoło koronkowego rękawka, wyszła naprzeciw gościowi. Po wymienieniu powitań i grzeczności z pewnym niepokojem, którego ukryć nie mogła, spytała swego pełnomocnika, z jaką-by przybywał sprawą. Prawnik, usiłując nie tracić dalszego kontenansu, ale wyraźnie zakłopotany, odpowiedział:
— Czułem się w obowiązku zdać pani sprawę ze stanu jéj finansów: oto bilans dochodów i rozchodów, wykaz wartości majątku pani i ciążących na nim długów. — Pani Karliczowa wzięła z rąk prawnika wielki arkusz papieru, zapisany cyframi, przebiegła go wzrokiem i zbladła. Pod rubryką dochodu brutto stała dość znaczna cyfra, zaraz po niéj następował dochód netto, a pod nim zero. Pod wartością majątku brutto jaśniała cyfra ogromna, ale téż przy niéj napisano wartość rubli — drugie zero.
Pani Karliczowa, po długiéj chwili milczenia, złożyła papier we czworo i, kładąc go przed sobą na stole, zwróciła się do prawnika:
— Jaką mi pan podajesz radę?
Prawnik powstał, zapiął dla kontenansu surdut po samę szyję i odpowiedział krótko:
— Nie mam żadnéj.
Piękna wdowa skłoniła głową w sposób wcale nie dwuznaczny, prawnik zrozumiał i zostawił ją samę.
Tego dnia pani Karliczowa bardzo długo modliła się przed obrazem Madonny, potém wysłała listy do kilku miejsc sławnych cudami, prosząc o modlitwy, ale późniéj zaszła w niéj wielka zmiana. Posmutniała i spoważniała, zamyślała się często, a na twarz jéj występował wyraz dziwnego smutku, złączonego z silném jakiémś postanowieniem. Kiedy w tydzień po tém prawnik zjawił się znowu, prosząc o dalsze wskazówki postępowania i wypłatę należnego mu honoraryum, pani Karliczowa grzecznie, ale z wysoka prosiła go o trochę cierpliwości, mówiąc, że najdaléj za kilka miesięcy będzie w możności oczyszczenia z długów dóbr swoich, a wtedy wypłaci mu należności i zobowiąże go do dalszych usług. Prawnik wyszedł, uśmiechając się nieznacznie, i jeszcze tego dnia u komisarza Piasecznéj wyrzekł tonem zupełnéj pewności:
— Za kilka miesięcy Piaseczna będzie miała pana.
— Co to jest pana? — pytano.
— Pani Karliczowa wyjdzie zamąż.
W parę tygodni potém przed pałacyk w Piasecznéj zajechał piękny koczyk, założony pięknemi końmi, ze służbą ubraną w piękną liberyą. Paki za powozem świadczyły, że przybywa z daleka.
Ten piękny koczyk nie piérwszy już raz zajeżdżał pod pałacyk pani Karliczowéj. Owszem, zjawiał się on już w Piasecznéj od roku dość często, a przywoził zawsze pana Kalixta, mieszkającego w przyległym powiecie, o dwadzieścia mil od Piasecznéj. Pan Kalixt K. miał lat czterdzieści, wyniosłą postawę, twarz bladą i znaczącą, włosy jasne, przerzedzone nad czołem, wielkie błękitne oczy, zwykle zgasłe i nic nie mówiące, ale chwilami buchające ogniem i wymowne, majątek wynoszący dwa miliony złotych i jedno z najpiękniejszych imion w kraju.
Pan Kalixt K. znał panią Karliczową oddawna, spotykał ją we Włoszech i w Paryżu, tu i tam oświadczał jéj chęć pojęcia ją za małżonkę, tu i tam otrzymywał odmowę. Nie rozpaczał wcale, nie zrywał się do samobójstwa, ale i nie dawał za wygraną. Dowiedziawszy się o przyjeździe pani Karliczowéj do Piasecznéj, oddał jéj dwie wizyty, znowu się oświadczył i znowu został odrzuconym, co nie przeszkadzało mu jednak bywać w jéj domu coraz częściéj i okazywać jéj niezmienność swych zamiarów coraz widoczniéj. Był to objaw psychologiczny tak szczególny, że stałość affektów pana Kalixta dla pani Karliczowéj przeszła w przysłowie między sferę, w któréj przebywał; śmiano się zeń po trochu, dziwiono mu się, ale on nie zważał na śmiechy i podziwienia, a poufnym przyjaciołom mówił: Zobaczycie! Kiedy w dwa tygodnie po złowróżbnéj rozmowie z prawnikiem, pani Karliczowa zobaczyła przez okno podjeżdżający pod jéj pałacyk powóz pana Kalixta, żywy rumieniec oblał jéj twarz i rzuciła okiem w zwierciadło. Strój jéj był ciemny i, jak zwykle, powłóczysty a bogaty: warkocze nad czołem, ułożone w dyadem, ozdobiony tylko dwiema szpilkami z pereł; czarne koronki opływały stan i w malowniczych fałdach opuszczały się na suknią. Wyglądała zachwycająco; to téż pan Kalixt, witając ją ze światową ceremonialnością, mocniéj, niż wypadało, uścisnął jéj rękę, a blado-błękitne jego oczy utkwiły w jéj twarzy dłużéj, niż-by na to pozwalała etykieta. Do obiadu zasiadły dwie zwykłe kompanionki pani Karliczowéj i rozmowa toczyła się ogólna, podsycana dowcipem pani domu, który jaśniał w całém swém świetle. Po obiedzie piękna wdowa weszła do budoaru, co było znakiem dla kompanionek, że życzy sobie sam-na-sam pozostać z gościem. Dwie panny usunęły się do swych oddalonych pokojów, pan Kalixt usiadł naprzeciw przedmiotu długo trwających swych westchnień, a w postaci jego i twarzy nic nie zapowiadało, aby się gotował do jakiéj uroczystéj rozmowy. Niedbale siedział w fotelu, palił cygaro i patrzył na panią domu, która w zamyśleniu bawiła się koronkami sukni. Po chwili podniosła głowę, wpół smutny, wpół żartobliwy uśmiech przebiegł jéj usta i, topiąc spojrzenie w twarz gościa, rzekła:
— Zmęczyłam się rozmową, i mam ochotę milczéć. Czekam, abyś pan mówił. Czy pan nie masz nic mi do powiedzenia?
Pan Kalixt wypuścił z ust niteczkę sinego dymu i, otrząsając proch z cygara w srebrną popielniczkę, odpowiedział zwolna:
— Owszem, mam do powiedzenia, a raczéj do powtórzenia pani to, com już nieraz miał honor jéj mówić, zawsze, niestety, nadaremnie! Proszę panią o jéj rękę, a w zamian ofiaruję swoje imię, swój majątek i miłość tak stałą, że stalszą nie mógł-by się pochlubić żaden średniowieczny nawet Aladyn.
Przy ostatnich słowach ukłonił się lekko i poniósł do ust cygaro. Pani Karliczowa zaśmiała się przeciągle.
— Odpowiedź moja dzielić się będzie na dwie części — odrzekła — część piérwsza: gdybym posiadała latarnią, o któréj mówił Dyogenes, uczyniła-bym wotum chodzić z nią po świecie do końca dni moich, szukając podobnie oryginalnego człowieka, jak pan jesteś; powtóre: mam głębokie zamiłowanie do wszystkich cnót średniowiecznych i, chcąc zostać wierną temu uczuciu, nagradzam pana Aladynową wierność i oddaję mu moję rękę.
Mówiąc to, wysunęła śliczną rękę z pod czarnych koronek i wyciągnęła ją do pana Kalixta. Nowożytny Aladyn złożył naprzód na popielniczce cygaro z wielką ostrożnością, aby nie zapalić dzienników, rozrzuconych na stole, potém powstał, wziął rękę bohdanki, złożył na niéj ceremonialny pocałunek i, usiadłszy na dawném miejscu, ujął znowu w dwa palce wyborne hawana i pociągnął je z zamiłowaniem. Po kilku chwilach, wypuściwszy z ust niteczkę dymu, przerwał milczenie:
— Widzisz pani we mnie najszczęśliwszego z ludzi: od sześciu lat dążyłem do celu, którego dziś doścignąłem; czuję się wielce przez panią zaszczyconym i uszczęśliwionym; niemniéj jednak ośmielam się wyjawić jéj parę swoich zdań o pewnych rzeczach, dla tego, abyś pani o nich wiedziała i podwoiła moje szczęście zastosowaniem się do nich.
Brwi pani Karliczowéj zsunęły się nieco, w mgnieniu oka rozpogodziła jednak twarz i odrzekła z uśmiechem:
— Słucham pana.
— Od dzisiejszego dnia — mówił pan Kalixt — uważam panią za moję narzeczoną, a zatém pragnę dla pani stosownego otoczenia. To, jakie widuję w Piasecznéj, nie zadawalnia mię. Pani, przez niezmierną dobroć swego serca, przyjmujesz takie pèle-mèle różnych ludzi, z którém ja, mimo najgorętszych chęci przypodobania się pani, nie będę mógł się pogodzić. Tacy naprzykład panowie Snopińscy i cały ten genre bardzo-by przykro mię raził obok mojéj narzeczonéj, a témbardziéj... żony. Składam więc u stóp pani najpoddanniejszą prośbę: aby na teraz i na przyszłość salony jéj były zamknięte dla wszelkich exemplarzy podobnego rodzaju.
Na twarz pani Karliczowéj wystąpiły rumieńce; długo milczała, a w spuszczonych jéj oczach migotało coś jakby wyraz upokorzenia; szybko jednak przywołała na usta uśmiech i, bawiąc się znowu koronkami, ozwała się zupełnie obojętnym głosem:
— Wprawdzie przywykłam bardzo do méj niezależności i nigdy nie spełniałam niczyjéj woli, oprócz swojéj; wszakże, ponieważ pana życzenie znajduję bardzo słuszném, gotowa jestem je spełnić.
— Pani jesteś nieograniczonéj dobroci — wyrzekł pan Kalixt — ale dla tego, ażebyś nie posądziła, że z wiernością średniowiecznych rycerzy łączę pokusy do arbitralności nowożytnych despotów, czuję się w obowiązku wymotywować moje żądania. Opierają się one na trzech powodach: naprzód zapełnianie salonów nieustannym tłumem rozmaitych ludzi musi na kobietę, tak zachwycającą, jak pani, ściągać mnóztwo obmów, a ja jestem zdania, że: żona Cezara podejrzywaną być nie powinna. Powtóre: znajduję, że rozbawianie w towarzystwie naszém ludzi, niższych od nas rodem i majątkiem, jest dla nich samych niezmiernie szkodliwém, bo wykształca ich na próżniaków, goniących za cudzym zbytkiem, i pieczeniarzy, trzymających się pańskich klamek. A niechciał-bym brać na moję duszę grzechu zaguby duszy niczyjéj. Nakoniec: przestawanie z podobnymi ludźmi do najwyższego stopnia razi poczucie estetyczne, bo nigdy nie są oni na swojém miejscu i najczęściéj tylko śmiech obudzają. Nie bierz pani jednak tego za pychę z méj strony; lubo wysoko cenię zaszczyty rodowe, jakie posiadam, strzegę się jednak téj matki grzechów śmiertelnych, jak ognia, dla tego głównie, że jest ona także matką wszystkich śmiertelnych głupstw; ale jestem przekonany, że ludzie niemajętni, a zasługujący na szacunek, nie napadają często progów naszych salonów, bo nie mają na to czasu; ci zaś, którzy to czynią bez innych powodów, jak chęci zabawy i popisania się stosunkiem z nami, nie szacunku są warci, ale usunięcia od nich axamitnego fotelu i srebrnego półmiska. Oto więc są powody, dla których ośmieliłem się wynurzyć przed panią swoje życzenia; do nich przyłącza się jeszcze ten, że, jako zawołany gospodarz, trochę fabrykant i trochę literat, pragnął-bym prowadzić życie choć bynajmniéj nie odludne, ale spokojne, z czém i pani zgodzisz się zapewne.
Umilkł pan Kalixt i znowu, paląc cygaro, spokojnemi zupełnie oczyma wodził machinalnie po tytułach, leżących na stole dzienników. Ale w twarzy pani Karliczowéj zaszła wielka zmiana. Rozlała się po niéj bardzo niezwykła jéj powaga, połączona z pewnym rodzajem zadowolenia.
— Panie K., — rzekła po chwili milczącego przypatrywania się rozumnéj i zupełnie zimnéj na pozór twarzy gościa — postępujesz pan ze mną otwarcie i szlachetnie; rozumiem pana zupełnie, rozumiem nawet to, czegoś pan nie powiedział. Winnam odpłacić panu takiém samém otwartém zeznaniem. Panie K. ja nie posiadam żadnego majątku.
Pan Kalixt nie zmienił postawy i, nie odrywając oczu od liter niemieckiego dziennika, odpowiedział obojętnie:
— Wiem o tém oddawna.
Pani Karliczowa żywo się poruszyła, większe jeszcze zadowolenie objawiło się na jéj twarzy.
— Od roku — mówił daléj pan Kalixt — dowiedziałem się, że długi pani równoważą wartość jéj majątku; było to dla mnie jedną przyczyną więcéj do ponowienia przed panią mojéj matrymonialnéj propozycyi, bynajmniéj nie przez żadne sentymentalne spółczucie, bo wiem dobrze, że zaradziła-byś sobie pani i beze mnie, ale poprostu dla tego, że ofiarowanie pani mego majątku, wtedy, gdy go najbardziéj potrzebujesz, sprawia mnie samemu wielką dozę zadowolenia. Zresztą, w stosunku moim do pani, kwestya funduszowa była dla mnie zawsze zupełnie obojętną; naprzód, że sam mogę się liczyć do rzędu ludzi bardzo zamożnych, jeśli nie bogatych; powtóre, że jakkolwiek, po tylokrotnych odmowach pani, nie mówiłem jéj nigdy, że się zabiję lub zostanę kamedułą, niemniéj jednak uczucie moje dla niéj jest zupełnie prawdziwe i bezinteresowne.
Mówiąc to, pan Kalixt dziwnie wyglądał, bo twarz jego i postawa cała były tak spokojne, nieledwie zimne, jakby, zamiast o własnych uczuciach, mówił o jakiéj kwestyi, bardzo zdala go obchodzącéj. Natomiast ogniste oczy pani Karliczowéj zamgliły się silném wzruszeniem, rumieniec zwolna przebijał się z po-za bladéj, matowéj jéj cery. Powstała i wzruszonym głosem zaczęła mówić:
— Nawzajem nie sądź pan, aby dzisiejsze postanowienie moje za jedyną przyczynę miało utratę majątku. Gdyby nie ta katastrofa, nie zdecydowała-bym się jeszcze zapewne do zrzeczenia się méj zależności i uczynienia zupełnego rozbratu z nawyknieniami całego życia, ale i dziś jeszcze, i w tém położeniu, w jakiém jestem, miałam możność wyboru i wybrałam pana, możność spojrzenia w starających się o moję rękę, których jest kilku i spojrzenie moje zatrzymało się na panu. A to dla tego, że gdzieindziéj widziałam chwilową tylko fantazyą lub interes, w panu jednym zobaczyłam prawdziwe i stałe uczucie, które ma prawo nazywać się miłością i jest zdolne miłość wywołać. Gdzieindziéj widziałam słabość, przyjemną wtedy, gdy przyczynia się do składania nam hołdów i palenia przed nami kadzideł, ale w panu ujrzałam siłę męzką, na któréj kobieta, choć-by taka jak ja, może oprzéć się i zaufać jéj na całe życie... Wybrałam pana dla tego, żeś mi nigdy nie pochlebiał jak inni; że, oświadczając mi swe uczucia, nie układałeś wielkich frazesów; że, gdym ci odmawiała, nie groziłeś mi, że się zabijesz; że, słowem, byłeś nie podobny do innych, a ten brak podobieństwa wzbudził we mnie szacunek dla pana i sympatyą, o któréj mam prawo myśléć, że dłużéj będzie trwała niż inne; bo jakkolwiek kobieta słabą jest, a nawet grzeszną, to zawsze siła rozumu i szlachetności mężczyzny wywrzéć na nią musi wpływ atrakcyjny i przykuć ją do siebie.
Pani Karliczowa mówiła to z uniesieniem i zapałem, pan Kalixt powstał zwolna zupełnie spokojny.
— Coś pani powiedziała — rzekł — nie dziwi mię, bo spodziewałem się, że prędzéj czy późniéj usłyszę z ust jéj te słowa. Stałość moja względem pani nie była wcale szaleństwem, ani marzycielstwem; dla jednego i drugiego jestem zbyt realistą i może za starym, — miała ona zupełnie inne podstawy. Gdym panią poznał, zajęłaś mię pani naprzód jak szczególna psychologiczna zagadka; wpatrzyłem się w panią i zdało mi się, że czytam jakąś dziwną książkę, któréj jednę kartę pisał anioł, drugą szatan. Zaczytałem się w duszy pani i w twarzy pani i pokochałem. Ale zarazem wzięło mię pragnienie, aby z prześlicznéj księgi wydrzéć karty, pisane przez szatana, a anielskie tylko pozostawić pismo. Ażeby tego dopełnić, potrzebowałem być mężem pani, być z panią ciągle i w zamian kart wydartych, wkładać w księgę ducha pani inne, przeze mnie samego pisane. Tak stanie się, mogę nawet powiedziéć, że od dnia dzisiejszego tak stało się. Gdy zostanę mężem pani, nie będę leżał u jéj stóp z kadzielnicą uwielbień w ręku, bo rola mężczyzny, leżącego u stóp choćby najpiękniejszéj kobiety, wydawała mi się zawsze szczególniéj zbliżoną do roli bonończyków i angielskich wyżełków; ale natomiast otoczę panią wszelkiemi staraniami, na jakie zdobędą się: umysł mój, serce i majątek. W zamian ciągłych tłumów, złożonych z różnorodnych żywiołów, dam pani koło przyjaciół swoich, w którém ręczę, że nie będziesz się nudziła; zresztą, w domu moim jest piękny zbiór obrazów, znaczna biblioteka, fortepian Erarda, ogród z obszernym parkiem, a wkoło roją się wioski pełne ludu, huczą machiny moich fabryk, zielenią się pola, urządzone we wzorowe płodozmiany, są wzgórza, gaje, strumienie po dolinach, słowiki latem, a zimą zaspy śniegowe, piętrzące się pod wzgórzami, i sosnowe bory, wysypane szronem o brylantowych połyskach... Między tém wszystkiém rozpoczniesz pani nowe życie; jestem dość zarozumiałym, aby sądzić, że obok mnie będzie jéj dobrze, że wkrótce zostanie w pani to tylko, co natura stworzyła w niéj piękném i szlachetném a reszta, według słów poety: „utonie w zapomnienia fali”.
Wszystko to pan Kalixt mówił z zupełnym spokojem, bez najmniejszego uniesienia, niekiedy nawet z uśmiechem, a przy ostatnich wyrazach skłonił się lekko. Pani Karliczowa stała przed nim zarumieniona, prześliczna wzruszeniem; po długich, czarnych jéj rzęsach spływała łza. Pan Kalixt patrzył na nią jeszcze kilka sekund, potém wziął jéj rękę:
— Dotąd — rzekł — mówiłem z panią, jak etykietalny konkurent, układający się o warunki maryażu; teraz dopiéro powiem ci jak kochanek, jak mąż twój przyszły: Matyldo! kocham cię! — Przycisnął rękę jéj do ust i w téj saméj chwili zdawało się, że pękły niewidzialne okowy, skuwające jego ducha i nie pozwalające mu wydobyć się na zewnątrz: twarz jego zalała się wyrazem silnego wzruszenia, blade oczy pociemniały i strzelały błyskawicą.
— Kalixcie — rzekła pani Karliczowa zniżonym od wzruszenia głosem — tyle razy w życiu mojém bluźniłam słowu miłości, tyle razy wymawiałam je wtedy, gdy w sercu mém był zaledwie błędny ognik kaprysu lub uniesienia, że teraz, w téj chwili uroczystéj, gdy życie moje przełamuje się na dwie połowy, nie użyję tego wyrazu. Powiem ci tylko, Kalixcie, szacuję cię.
Milczeli oboje i patrzyli na siebie, ale po chwili na twarz pana Kalixta wrócił wyraz zwykłéj mu zimnéj krwi, uścisnął końce palców narzeczonéj, odstąpił od niéj o parę kroków i zapytał z ukłonem:
— Eh bien madame! et quand la noce?
— Nie mam powodu zwlekać — odpowiedziała narzeczona.
— Ani ja także; więc za parę miesięcy...
— Dobrze.
Kamerdyner rozchylił portyerę i, stanąwszy w progu, zaprosił na herbatę.
Kiedy pani Karliczowa zasiadła przy herbatnim stole, pod światłem alabastrowéj lampy, kompanionki długo przypatrywały się jéj z niezmierném zadziwieniem. Była bardzo zmienioną, po twarzy jéj przechodziły dziwne blaski, oczy mgliły się rzewnym wyrazem, mówiła mało i stała się poważną a zamyśloną. Pan Kalixt przeciwnie, był zupełnie takim, jak wprzódy, pił herbatę z wielką flegmą i obojętnym tonem prowadził rozmowę z dwiema pannami o teatrze i zabawach karnawałowych w jedném z wielkich miast krajowych, w którém był niedawno. Czasem tylko, gdy nikt na niego nie patrzył, spoglądał na narzeczoną, a wtedy oczy jego ciemniały znowu i błyskały ogniami ducha, rozkuwanego na chwilę z oków woli.
Tego wieczoru pani Karliczowa, wszedłszy do swojéj sypialni, nie uklękła przed Madonną włoskiego pęzla i nie otworzyła książki do nabożeństwa, spiętéj złocistą klamrą, ale upadła na kolana przed oknem, z po-za którego widniał ciemny szafir zimowego nieba, milionem gwiazd usiany, westchnęła z całéj piersi i rzekła cicho:
— Boże! dziękuję ci!
W trzy dni potém cała okolica wiedziała o tém, że pan Kalixt K. raz jeszcze oświadczył się pani Karliczowéj i że tym razem został przyjętym. Jakiemi drogami to, co się stało w ciszy samotnego budoaru, doszło tak szybko do wiadomości całéj parafii? któż odgadnie? któż przeniknąć zdoła tajemnice poczt i telegrafów parafialnych? Są one tak szybkonośne, tak rozgałęzione, jak żadne w świecie; stacjami ich są ruchliwe wargi garderobian, znaczące uśmiechy lokajów, chałaty żydowskie, bryczki rozjeżdżających kumoszek, pewne siebie fizyognomie komisarzy i tajemnicze gesta rezydentów. Ten systemat komunikacyjny pierwotny jest prosty, niemniéj jednak wielce skomplikowany w swych szczegółach, a tak misterną siecią obejmujący parafią, że dosłuchuje się najcichszych rozmów, przenika niemal myśli ludzkie, umié odgadywać wnętrza domów ze sposobu, w jaki oświetlone są ich okna, a wnętrza serc z barwy ubrania i wyrazu oczu. Wchodzisz do czyjego mieszkania i spotrzegasz garderobianę, rozmawiającą z lokajem cicho i z palcem na ustach — stacya pocztowa. Jedziesz drogą, widzisz stojącą śród błota lub piasku bryczkę, a na niéj kumoszkę w czarnéj salopie, pochylającą rozpromienioną twarz ku żydowi, który tylko co zlazł z woza i prawi jéj o czémś z wolna — stacya pocztowa. Siedzisz spokojnie u siebie i czytasz książkę, nagle otwierają się z trzaskiem drzwi twego pokoju i wpada jeszcze niepodstarzały jegomość, o tuszy, urosłéj dzięki cudzym pieczeniom, a zapominając nawet o powitaniu, rzuca się na krzesło i woła: Dziwne rzeczy! dziwne rzeczy! — stacya pocztowa. Ale oto znajdujesz się w towarzystwie kilku osób, rozmawiających o pogodzie, stanie dróg i t. d.; nagle spostrzegasz, że dwie panie w czepkach z wielkiemi kokardami rzucają na siebie znaczące spojrzenia i podnoszą brwi, jakby powiedziéć chciały: czy uważasz? — stacya telegraficzna. Gdzieindziéj znowu przejeżdżasz koło jakiego pięknego dworu i widzisz, że w bramie stoi żyd, nieruchomy jak posąg, gładzi brodę i patrzy na okna domu wzrokiem, który mówi wyraźnie: choć ja sobie żyd, ale wiem wszystko! — Stacya telegraficzna.
Innym jeszcze razem wchodzisz niespodzianie do saloniku jakiéj młodéj kobiety, wzrok twój pada na postać zgrabnéj subretki, przycupniętéj pod drzwiami budoaru lub sypialni, z okiem przyłożoném do dziurki od klucza — stacya telegraficzna. Ale któż odgadnie, któż przeniknąć zdoła wszystkie tajemnice poczt i telegrafów parafialnych?
W Piasecznéj dwór był liczny, mieszkały w nim kompanionki, garderobiany, lokaje, komisarz z żoną, pisarz prowentowy z matką; kompanionki zwierzały się subretkom, subretki lubiły gawędzić z lokajami, lokaje grywali w karty z panem komisarzem, pani komisarzowa uśmiechała się uprzejmie do pana pisarza prowentowego, pan X. pisarz, wszystko co tylko widział i słyszał, opowiadał matce, a matka pana pisarza była z domu panna Z., posiadała zatém liczną w parafii parantellę i połowę życia przepędzała na bryczce synowskiéj, rozjeżdżając po dzierżawcach i okolicznéj szlachcie, a po drogach zatrzymując się przed każdym idącym lub jadącym i wołając uprzejmie: niech będzie pochwalony... a co tam słychać? W Piasecznéj więc mieściły się stacye pocztowe i telegraficzne piérwszego rzędu i gdy, po dwudniowéj bytności, pan Kalixt K. odjechał do siebie, wszystkie razem zatrąbiły jednogłośnie na appel, a we wszystkich dworach i dworkach całéj parafii rozległ się wykrzyk: pani Karliczowa za mąż idzie!




VIII.
Burza w mętnéj wodzie.

Pewnego dnia Alexander Snopiński jechał z wizytą w sąsiedztwo, swoją kawalerską najtyczanką i czterema końmi w lejce. Najtyczanka była zawsze zgrabną i lekką, ale lakier spełzł z niéj nieco i pordzewiały bronzy; konie rosłe żyły, ale schudły i straciły fantazyą; karmazynowe i białe szale krakowskich chomontów zbrukały się, a na liberyjnym płaszczu furmana, obok srebrnego guzika z herbem, widniała dziura, zszywana grubemi nićmi. W całym ekwipażu, jak w schudłéj a butnie podniesionéj twarzy pana, znać było pretensyonalność i — ruinę.
Grobla była wązka i zepsuta topniejącym śniegiem, najtyczanka posuwała się zwolna, nagle stanęła całkiem, bo koniom zajechała drogę — stacya pocztowa, w postaci matki pana pisarza z Piasecznéj. Z jednokonnego wózka rozległ się przed końmi głosik:
— Niech będzie pochwalony... a co tam słychać? Potém wózek skręcił się w stronę i, ciężko sunąc się po błocie, zatrzymał się tuż przy najtyczance.
— Niech będzie pochwalony — powtórzyła stacya pocztowa, zdejmując z twarzy kawał białego muślinu, służący za woalkę; — moje uszanowanie panu Snopińskiemu! dawno nie miałam szczęścia widziéć pana dobrodzieja, a szkoda, że pan do nas nie przyjedziesz, u nas wielka nowina.
— Jakaż? — spytał obojętnie Alexander.
— Nasza pani idzie za mąż!...
— Co? — zawołał Snopiński i blade jego policzki pokraśniały nagłym rumieńcem; ale zmiarkował się po chwili i rzekł z niedowierzającym uśmiechem: — to być nie może!... — Stacya zaśmiała się i jęła opowiadać szczegóły rozwożonéj przez siebie depeszy. Alexander słuchał, brwi jego ściągnęły się i zacisnęły usta; jak mógł najprędzéj pożegnał gadatliwą kumoszkę, a gdy odjechał, zawołał na furmana: — do Piasecznéj!
Spojrzał potém po swojém ubraniu i przekonał się, że było bardzo przyzwoitém do zamierzonéj wizyty; oddawna nawykł był na codzień nawet ubierać się wytwornie.
Jadąc, wołał często na furmana: prędzéj! a do siebie powtarzał: to być nie może! W końcu, z pomiędzy grupy bezlistnych drzew, ukazał się piękny pałacyk. Alexander jednym skokiem przesadził balkon i wpadł do przedpokoju. Tam cicho było zupełnie; jeden tylko kamerdyner, siedząc przy kominku, czytał gazetę. Na widok wchodzącego powstał, ukłonił się z grzecznością sług wielkich domów, ale nie pośpieszył zdjąć futra z przybyłego.
— Pani cierpiąca i nikogo nie przyjmuje — wyrzekł.
Alexander ze zdziwieniem na niego spojrzał.
— Cóż znowu? — zawołał — powiedz pani, że to ja przyjechałem.
— Pani wyraźnie mi powiedziała, że nie przyjmuje nikogo — odpowiedział kamerdyner. — Alexander pobladł i spuścił wzrok; stał tak przez chwilę, namyślając się, w końcu skinął głową lokajowi i wyszedł. W parę sekund najtyczanka wytoczyła się z bramy dziedzińca, a kamerdyner najspokojniéj czytał znowu gazetę przy ogniu kominka. W tydzień potém na drodze między Niemenką a Piaseczną znowu toczyła się najtyczanka Snopińskiego, ale tym razem twarz jadącego była silnie wzburzoną, malował się na niéj gniew, żal, upokorzenie. Przez upłynione kilka dni otrzymał on nie jednę już, ale mnóztwo komunikacyi pocztowych i telegraficznych, a wszystkie brzmiały jednogłośnie: pani Karliczowa za mąż idzie! Słowa te, wymawiane ustami kumoszek i rezydentów, brzmiały w jego uszach jak zjadliwe syczenie żmii, kłuły mu piersi tysiącem drobniutkich kolców. I dziwna rzecz, wydało mu się, jakoby wówczas kochał panią Karliczową szalenie, namiętnie, jakoby, tracąc ją, tracił wszystko. I wyszły mu z pamięci wszystkie inne a liczne kobiety, któremi w jéj domu nawet zajmował się był, to tydzień, to dzień, to godzinę, a przed oczyma jego stała ona jedna, ona z ogniem w czarnych oczach, z uśmiechem na koralowych ustach, w błękitnym salonie, między sprzętami okrytemi aksamitem, oparta o marmurową konsolę, taka piękna, taka bogata!... Gdy zostawał samotnym, wołał do siebie: „ależ ja ją kocham, kocham! i ona miała-by wyjść za mąż i wyjechać z tych stron! i miał-bym nigdy już jéj nie widziéć i nigdy nie być w téj cudownéj Piasecznéj, gdzie oddychałem takiém powietrzem, jakiego nigdzie tu nie znajdę!“
Uderzył się w czoło z rozpaczą i płakał.
Znowu jechał do Piasecznéj i znowu biały gotycki pałacyk błyszczał przed jego oczyma, śród rozłogu szaréj równiny, pod szaremi obłokami, które wisiały nizko nad ponsowym dachem wieżyczki. Gdy podjeżdżał, uderzyła go cisza panująca w tém tak ciągle gwarném wprzódy mieszkaniu. Z za jasnych gotyckich okien widać było ciężkie firanki, nieporuszane niczyją ręką; w jedném z nich stało, jakby zadumane, drzewo kamelii, pokryte białém kwieciem.
Alexander wszedł do przedpokoju; u kominka, jak przed tygodniem, siedział kamerdyner i czytał gazetę. Zdawało-by się, że od onego czasu nie ruszył się z miejsca.
— Pani niéma w domu — rzekł, zwolna powstając i kłaniając się z jednostajną grzecznością.
— Dokąd wyjechała? — spytał Alexander.
— Nie wiem — odparł sługa.
— Czy prędko wróci?
— Nie wiem.
Snopiński wybiegł z przedpokoju ze wzburzeniem na twarzy, rzucił się na najtyczankę i zawołał na furmana: ruszaj! Konie ruszyły z miejsca, Alexander raz jeszcze podniósł oczy na okna pałacu i zbladł śmiertelnie. W jedném z okien, między białemi kwiatami kamelii, ujrzał piękny profil twarzy pani Karliczowéj. A więc była w domu i nie chciała go widziéć, i pokazała się w oknie, aby wyraźnie dać mu to do zrozumienia. O wstydzie! o rozpaczy! Z bramy dziedzińca Piasecznéj Alexander wyjechał z twarzą pochyloną na dłonie, z palcami rozpacznie wpuszczonemi we włosy. Ujechawszy z pół wiorsty, obejrzał się raz jeszcze: pałacyk widniał z daleka biały, a piękny promień słońca, przeniknąwszy chmury, złotawo oświecał ponsowy dach wieżyczki i szczyty wyniosłych drzew rozległego ogrodu i parku. Piaseczna stanęła w téj chwili przed oczyma Alexandra w postaci utraconego raju...
Tego dnia, wróciwszy do domu, Snopiński zamknął się w swoim pokoju i słychać było, jak przez noc całą przechadzał się niespokojnym krokiem. Nazajutrz usiadł do stołu z Wincunią; siedzieli oboje naprzeciw siebie bladzi i milczący, bardziéj podobni do cieniów niż do ludzi. Nie mówili do siebie, unikali się nawet wzrokiem, a jeśli wypadkiem oczy ich spotkały się z sobą, wnet odwracały się w inną stronę, i tkwił w nich dziwny wyraz. W oczach Wincuni była gorycz i boleść, w oczach Alexandra tłumiony gniew, niesmak i rozdraźnienie. Któżby wówczas, patrząc na nich, poznał w nich młodziuchną, rozkochaną parę, wiodącą réj na onéj Adampolskiéj zabawie? Policzki Wincuni schudły, a z za wielkiéj ich bladości przebijały się plamy gorączkowego rumieńca; oczy jéj zapadły, często wpatrywały się uparcie w jeden punkt, jakby szukając wzrokiem czegoś, co zniknęło; kaszlała. Z twarzy Alexandra spełzła bez śladu młodzieńcza świeżość, która go tak powabnym czyniła, a zastąpiła ją mętna, ciemnawa cera, w któréj wprawne oko z łatwością-by wyczytało ślady niszczącego życia; oczy jego, tak ogniste dawniéj, przygasły i błąkał się w nich cierpki wyraz ironii, moralnego znużenia.
Milcząc wstali od stołu, podali sobie ręce, jakby ze zwyczaju, i dotknęli wzajemnie końców swoich palców, potém odwrócili się od siebie i każde z nich zwolna i w milczeniu udało się do swego pokoju.
Nad wieczorem, Alexander wyjechał z domu, całą noc przepędził w X... na sali i wrócił nad ranem, z wielkim trzaskiem drzwi otwierając, łając z hałasem sługi, a w drodze do swéj sypialni zataczając się i chwytając za sprzęty i ściany...
Na sali spotkał był dwóch czy trzech kolegów, przegrał do nich w karty ostatnie sto rubli, które wziął dniem przedtém za sprzedane zboże, i zafundował kilka butelek szampana... Pijąc, przyśpiewywał do towarzyszy: „Na frasunek dobry trunek!”
Minęło znowu parę tygodni. Pewnego ranka Alexander wyszedł ze swego pokoju, bledszy jeszcze i chmurniejszy niż zwykle, kazał zakładać konie i, siadając do najtyczanki, rzekł furmanowi:
— Do Piasecznéj!
Raz jeszcze jechał do Piasecznéj! w przeciągu upłynionych dwóch tygodni przekonał siebie, że jest ofiarą strasznéj a zawiedzionéj namiętności. Drżał na myśl, że nigdy już nie ujrzy tych wielkich czarnych oczu pani Karliczowéj, które mu jak promieniste gwiazdy przyświecały od lat kilku; że nigdy nie będzie wstępował na marmurowe wschody jéj balkonu, nigdy nie znajdzie się w salonach oświetlonych kryształowemi pająkami, napełnionych szelestem jedwabnych sukien i szmerem wpółcichych rozmów; nie będzie słuchał duetów i kwartetów z aryi Włoskich; nie poda ręki do stołu żadnéj strojnéj a wyniosłéj hrabinie i t. d. Będzie musiał odtąd ograniczać się na szlacheckich swych znajomościach, na mieszkaniach, zastawionych jesionowemi sprzętami, pamiętającemi króla Batorego, zapełnionych łysymi dzierżawcami i hreczkosiejami, prawiącymi o urodzajach i gospodarskich machinach, rumianemi szlachciankami w różowych sukniach, które będą z nim zagajały rozmowę sentymentalnym frazesem: budzę pana... w kolorze różowym! Zakrywał oczy przed tą straszną perspektywą, a furye złości porywały go na los za to, że nie uczynił go milionerem, hrabią lub księciem, ale, że przez ród i brak majątku, zamknął go w sferze... w sferze, którą gardził, z któréj szydził w duchu, a na któréj miał poprzestać; bo jedyne drzwi, przez które dotąd wolno mu było wejść w świat zbytku i wytworności, zamykały się przed nim, bo jedyne okno, przez które patrzył na to, do czego rwały się bezładne i rozmarzone władze jego ducha, zasuwało przed nim zasłonę, spuszczoną tą samą ręką, która ją przed nim otworzyła, otworzyła kiedyś, kiedyś w tych jasnych latach, w których pełną piersią połykał to wonne, upajające powietrze, jakie potém stało się potrzebą jego życia...
I znowu stawała mu przed oczyma cudowna pięknością i bogactwem postać kobiety, w powłóczystéj aksamitnéj sukni, z koralami w kruczych włosach, uśmiechnięta do niego. Tak, ona kiedyś uśmiechała się do niego... przypomniał sobie ów wieczór, w którym o zmroku klęknął przed nią, złożoną na sofie budoaru... i przypomniał sobie to mnóztwo złotych chwilek, które, jak roje ogników nocnych, krążyły nad ich zbliżonemi ku sobie głowami... znikały i zapalały się znowu. Przypomniał sobie, jak, w pewnych epokach znajomości jego z piękną kobietą, pełne zazdrości spojrzenia mężczyzn spadały na jego twarz; podniósł się wtedy w oczach kobiet, idących za panią Piasecznéj, jak za swą gwiazdą przewodnią... jak niedawno jeszcze, wyniosła i prześliczna hrabianka prosiła go po francuzku, aby obok niéj usiadł przy stole; jak grał w kommersa, siedząc pomiędzy hrabią z jednéj strony, a młodą jakąś milionerką z drugiéj... Przypomniał sobie to wszystko, porwał się z miejsca i pojechał znowu do Piasecznéj.
Tym razem, wjeżdżając na dziedziniec pani Karliczowéj, ujrzał pod stajnią, obłocony snadź podróżą piękny koczyk, od którego służba odprowadzała cztery rosłe piękne konie.
— Są goście! — pomyślał — nie będzie mogła przecie powiedziéć, że nie jest w domu lub nie przyjmuje nikogo... a gdybym tylko ją zobaczył... gdybym mógł z nią pomówić... — Wszedł do pokoju i zobaczył kamerdynera, rozmawiającego pod kominkiem z obcym jakimś lokajem, ubranym w ciemną i surową liberyą.
Ujrzawszy wchodzącego, kamerdyner zwrócił się z niezmiennym swym ukłonem i wyrzekł:
— Pani nie przyjmuje.
— Jakto! — zawołał Snopiński — przecie ma gości, widziałem czyjś powóz pod stajnią!
— To narzeczony pani, pan Kalixt N. przyjechał przed godziną — bardzo spokojnie odpowiedział kamerdyner i miał już odwrócić się do kominka, przy którym ogrzewał ręce, gdy nad samą jego głową zatętnił silnie pociągnięty z głębi mieszkania dzwonek.
— Pani mię wzywa — rzekł sługa i dodał: — chciéj pan zatrzymać się przez chwilę.
Snopińskiemu w oczach ćmiło się i w uszach szumiało; stał oparty ręką o żelazną krawędź kominka. Po chwili kamerdyner szeroko drzwi od jadalnéj sali otworzył i, uchylając się z progu, wyrzekł z ukłonem:
— Pani prosi.
Snopiński wszedł w głąb’ mieszkania. Tu więcéj jeszcze, niż na zewnątrz pałacu, uderzyła go cisza, panująca w całym domu. Tam, gdzie dawniéj brzmiała ciągła muzyka fortepianu, rozlegały się wesołe rozmowy i śmiechy, gdzie sprzęty zdawały się razem z ludźmi żyć i ruszać, zmieniając wciąż miejsce i ustawiając się w ten elegancki nieład, jaki panuje w licznie uczęszczanych salonach, teraz panowało milczenie, przerywane tylko metaliczném tętnem wielkiego zegara. Kryształowe ozdoby pająków zwieszały się nieruchomo, odzwierciedlając w sobie błękitne i purpurowe barwy mebli, które wszystkie stały w porządku, objęte, zda się, tą samą ciszą, która cały pałac zaległa. Ani z przedpokoju, ani z dalszych mieszkań licznéj wprzódy służby, najmniejszy gwar nie dolatywał.
Snopiński przeszedł salę jadalną i dwa inne salony i zatrzymał się w niewielkim saloniku, dotykającym do budoaru pani Karliczowéj. Drzwi od budoaru tego przysłonięte były całkiem szafirową portyerą, takież firanki i obicia na meblach zapełniały cały pokój bladawą barwą, pięknie harmonizującą z żywemi kolorami kobierca, zaściełającego posadzkę. Alexander stanął przy jednéj ze zdobiących pokój konsoli i czekał. Po chwili dał się słyszéć w budoarze szelest jedwabnéj sukni, rozchyliła się szafirowa zasłona drzwi, i przed Alexandrem, powłoczysto, jak zwykle, ubrana, stanęła pani Karliczowa. Zebrał cały zapas śmiałości swéj i przytomności umysłu, przywołał na usta uśmiech i chciał wstać. Ale zaledwie wzrok jego upadł na twarz pani domu, uśmiech zamarł mu na ustach i zatrzymał się o parę od niéj kroków.
Twarz pani Karliczowéj nosiła taki wyraz, jakiego dotąd u niéj nie widział: był on dziwnie poważny a zarazem łagodny, tkwiła w nim duma, połączona z pewnym rodzajem smutku.
— Panie Snopiński — ozwała się piękna wdowa, stając naprzeciw młodego człowieka i śliczną swą rękę opierając na stole — dwa razy nie przyjęłam pana, bo nie chciałam go widywać więcéj; ale ponieważ pan trwasz w chęci odwiedzania mię, uznałam za lepsze rozmówić się z panem.
W głosie jéj nie było najmniejszéj szorstkości ni ironii, był on bardzo poważny, ale zarazem łagodny i nieledwie uprzejmy.
— Pani... — zaczął Alexander.
— Uznałam za słuszne rozmówić się z panem — przerwała pani Karliczowa — bo czuję się względem pana winną i pragnę, o ile zdołam, winę moję naprawić. Stosunek, jaki zachodził między nami, był sztucznym i niewłaściwym; jam go to zawiązała, jam pociągnęła pana do domu mego i do siebie, dla tego tylko, że mię to bawiło i rozrywało wtedy, gdym się nudziła.
Snopiński poruszył się żywo.
— Nie przerywaj mi pan — mówiła daléj pani Karliczowa — jakkolwiek ostrą będzie prawda, którą mam powiedziéć panu, niemniéj jednak powiedziéć ją nakazuje mi sumienie, tém bardziéj, że w całéj sprawie więcéj jest winy mojéj, niż pana, a więc przykrość, jaką panu sprawię, okupioną zostanie własném mojém upokorzeniem. Tak, panie Snopiński, bawiłam się panem, jakby czémś, co mi się podobało z powierzchowności, co dogadzało moim zachciankom. Bawienie się to wywierało bardzo szkodliwy wpływ na pański charakter, na pańskie życie; alem ja o tém nie myślała. Teraz, gdym się zastanowiła nad tém, postanowiłam przerwać tę zabawę, grzeszną z méj strony, lekkomyślną z pańskiéj, i dlatego widywać się z sobą więcéj nie możemy.
Alexander podniósł twarz bladą i zmienioną i stłumionym głosem zawołał:
— Matyldo! przypomnij sobie...
Nie dokończył, pani Karliczowa wyprostowała się dumnie i cofnęła o parę kroków:
— Panie! — wyrzekła zwolna — minęła bezpowrotnie pora, w któréj miałeś prawo tak się do mnie odzywać. Posłuchaj pan: widzisz w téj chwili przed sobą, nie dawną znajomą swoję, ale całkiem inną kobietę. Życie moje przecięło się na dwie połowy. Byłam złą i lekkomyślną, odtąd mam być czystą i poważną. Odmianę tę we mnie, cudu tego dokazała sama miłość szlachetnego człowieka, którą teraz dopiéro oceniłam i przyjęłam. Niedawno zajrzało mi w oczy widmo nędzy, tak straszne dla kobiety mego stanu i moich przyzwyczajeń; wobec niego spojrzałam w przyszłość mą i na siebie, osądziłam się według mojéj wartości i wyszlachetniałam. Oprócz tego jeszcze, pokochałam prawdziwie po raz drugi dopiéro w mém życiu i po raz ostatni. Inne uczucia moje nie były godne téj nazwy, były to tylko kaprysy, fantazye wyobraźni, chwytane dla zabawy, rozrywka, nic więcéj.
Zmieniłam się tedy zupełnie, a opowiadam to panu dlatego, aby miéć prawo podać panu rękę, abyś się także odmienił. Wierz pan memu doświadczeniu, że życie lekkomyślne i grzeszne strasznemi skutkami musi koniecznie odbić się w przyszłości. Jam uniknęła skutków tych, dzięki zacnemu człowiekowi, który mi podał dłoń wytrwałości, gdy powstać pragnęłam; pan nie unikniesz ich, skoro sam im nie zapobiegniesz. Podaję panu tę radę, pragnąc choć w części naprawić zło, jakie wyrządziłam; bo czuję, wiem, że atmosfera, którą pan znajdowałeś w moim domu, była dlań bardzo niezdrową. Życzliwą pozostanę panu na zawsze, ale ponieważ postanowiłam otaczać się tylko takimi ludźmi, których-bym prawdziwie szanować mogła, widywać się będziemy wtedy chyba, gdy pan pracowitém i uczciwém życiem zasłużysz na szacunek i mój, i tego, który wkrótce zostanie moim mężem. A teraz żegnam pana i życzę mu najszczęśliwszéj przyszłości.
To rzekłszy, życzliwie skinęła głową i odeszła. Gdy rozchyliła portyerę budoaru, przed oczyma Alexandra mignął w głębi pokoju profil pięknéj męzkiéj twarzy, pochylonéj nad trzymaną w ręku książką. Poznał pana Kalixta N., którego wprzódy widział już parę razy.
W oczach Alexandra pociemniało, nogi drżały pod nim; szelest jedwabnéj sukni odchodzącéj kobiety szumiał mu w uszach rażącym świstem, ciche tętna zegaru uderzały mu w mózgu, niby stukiem tysiąca młotów. Wszystkie demony gniewu, obrazy, żalu i upokorzenia, zerwały się w jego piersi i poczęły nią targać. Sam nie wiedział, jak przebiegł salony, rzucił się na swą najtyczankę i wyjechał z Piasecznéj.
Koła bryczki turkotały po ubitéj drodze, drzewa przydrożne szumiały łagodnie, ale on w turkocie i szelestach słyszał nieustannie słowa, wymówione przez panią Karliczową: „bawiłam się panem!”...
Przed oczyma jego przemknęły dwa kudłate małe bonończyki, bawiące się zwykle u stóp pięknéj pani. Zdało mu się, że z niemi razem widział trzeciego, który skakał i kulki po kobiercu przewracał, a tym trzecim pokojowym pieskiem był — on. Stanęły mu jeszcze przed oczyma cztery figurki chińskie, zdobiące kominek pani Karliczowéj, dziwacznie pomalowane, z wykrzywionemi komicznie twarzami, a które piękna pani zdejmowała niekiedy z kominka, pociskała sprężynę i gdy manekiny wystawiały języki, rozszerzały usta, i machały rękoma, śmiała się. Zdało mu się, że między owemi czterema chińskiemi figurkami widział jeszcze piątą, a tym piątym manekinem był — on.
Drżał cały z upokorzenia i wstydu, a w myśli jego wirowały nieustannie słowa pani Karliczowéj:
„Kiedy byłam grzeszną i lekkomyślną, zawiązałam z panem stosunek — mówiła piękna kobieta — dziś, stałam się poważną i szlachetną, a więc zrywam go”.
— O rozpaczy! — myślał — czémże więc jestem i za co mię mają? Mogę stanąć przy grzesznych i lekkomyślnych, ale przy poważnych i szlachetnych dla mnie miejsca niéma! Ta kobieta, póki miała ochotę bawić się, trzymała mię w salonach swych jak bonończyka i chińską figurkę; gdy spoważniała, bonończyki, manekiny i ja staliśmy się jéj zarówno niepotrzebnemi.
Więc bezpowrotnie już zostałem wyrzucony z tego pałacu, który był moim rajem!
Nagła, jak błyskawica, mózg mu przeszyła myśl, że cała okolica dowie się wkrótce o tém wyrzuceniu jego z miejsca, którém dotychczas tak się chlubił.
— Śmiać się ze mnie będą! — krzyknęło mu przeraźliwie w mózgu i piersi — zazdroszczono mi, a teraz śmiać się będą ze mnie! — W téj chwili furman jego odwrócił się twarzą do niego i poprawił coś około bryczki.
— Czego śmiejesz się, głupcze? — krzyknął nań Alexander.
Furman spojrzał nań wielkiemi oczyma.
— Ja się wcale nie śmiałem panie — odparł ze zdziwieniem. W istocie nie śmiał się on, ale Alexandrowi wydało się, że widzi na ustach jego ironiczny uśmiech.
Jednokonny wózek rozminął się z najtyczanką; Snopiński pewny był, że siedzący na nim, skulony śród słomy żyd, ironicznie patrząc nań, uśmiechał się i nienawistny wzrok cisnął na niewinnego żyda. Dwie szlachcianki jakieś minęły go parokonną bryczką; obejrzały się za najtyczanką; Alexander w oczach ich najwyraźniéj zobaczył szyderstwo i gwałtownie odwrócił się od szlachcianek.
Przycisnął rękoma uszy, bo przydrożne drzewa chychotały mu nad głową, i wróble, kręcące się po drodze, parskały śmiechem, i wrony, zwieszając się na gałęziach wierzb, zaglądały mu w oczy i szydersko krakały wyraźnie: wypędzony, jak bonończyk! wyrzucony za okno, jak chińska figurka! A gdy pod gajem ukazał się szary i nizki dworek Niemenki, niby czarnoksięzką siłą wywołany, stanął téż obok niego obszerny, bogaty, wyniosły dwór Piasecznéj, i oba mieszkania migotały w jego oczach rażącą sprzecznością. Zdawały się kłócić i porywać ku sobie, a mózg wierciła mu nieustannie myśl: „Nędzna chałupa twoja, pałac nie dla ciebie!... W nędznéj chałupie życie ci przejdzie, w pałacu noga twoja nie postanie już nigdy”.
Wjechał w bramę swego dziedzińca; widmo bogatéj Piasecznéj zniknęło, ale natomiast zobaczył w oknie bladą i zamyśloną twarz Wincuni. Tuż przy niéj zawisła postać wyniosłéj hrabianki z klasycznym profilem i kamelią w ręku — hrabianki, obok któréj niedawno jeszcze siedział w Piasecznéj u stołu. Wzdrygnął się i z nienawiścią niemal odwrócił wzrok od bielejącéj za szybą twarzy żony. W mózgu mu szumiało: „Ta prosta, wyblakła szlachcianka, to twoja żona, hrabianka nie dla ciebie! Z prostą szlachcianką skuty jesteś na zawsze, hrabianki żadnéj nigdy już nie ujrzysz! Albo jeżeli i ujrzysz — dodał głos jakiś syczący — zrobi ona z ciebie dla rozrywki swojéj bonończyka lub chińską figurkę!”
Wyskoczył z bryczki i, nie widząc się z żoną, wpadł do swego pokoju, zamknął się i, rzuciwszy się na łóżko, płakał jak dziecko.
Co działo się z Alexandrem przez wieczór i noc całą, nikt widziéć nie mógł, bo nie otworzył on ni razu drzwi swego pokoju, ale widziano, że do samego ranka światło nie gasło w jego oknie.
Nazajutrz o dość wczesnéj porze zapukano do drzwi zamkniętych; Snopiński otworzył je i zobaczył na progu rudego żyda, który z ulubieńcem jego Pawełkiem był w ścisłéj przyjaźni.
— Czego chcesz, Lejbo! obudziłeś mię!... — ofuknął go szorstko.
— Przepraszam pana — rzekł, wsuwając się do pokoju żyd — ale ja za interesem.
— Za jakim?
W odpowiedzi żyd sięgnął za chałat, wydobył z kieszeni brudny pugilares, a z niego kilka brudniejszych jeszcze a zapisanych kartek i rzekł:
— Przyszedłem przypomniéć panu o tém, co tu stoi.
I zabłoconym palcem pokazał kartki.
— Do dyabła, mój Lejbo! sam pamiętam o tém — zawołał, odwracając się, Alexander.
— Nu, ja tego nie widzę, żebyś pan o tém pamiętał, bo tu stoi, że rok temu pan miałeś mi wypłacić tysiąc rubli, które panu pożyczyłem, a do tego czasu jeszcze ten geszeft nie skończony między nami.
Alexander szerokiemi krokami przeszedł się parę razy po pokoju.
— Nie mam teraz pieniędzy — rzekł, stając przed żydem.
— Nu, a co mnie do tego? mnie pieniądze potrzebne, ja kupuję żyto u pani hrabiny i muszę zapłacić.
— Poczekaj jeszcze parę tygodni.
— A zkąd pan za parę tygodni weźmiesz pieniędzy, kiedy już wszystkie zboże u pana sprzedane? Pan tak prędko tych pieniędzy miéć nie możesz, a ja nie mogę czekać i pójdę z prośbą do sądu...
— To idź do stu dyabłów, a mnie daj pokój! — krzyknął Alexander, pochwycił żyda za kołnierz, wyrzucił go za próg i drzwi na klucz zatrzasnął.
Potém zaczął biegać po pokoju.
— To istne piekło! — mówił do siebie. — Wszystko mię prześladuje! wszystko spiknęło się na mnie! Wczoraj zostałem jak pies wyrzucony za drzwi, dziś kredytorowie zaczynają się złazić... a będzie ich więcéj wkrótce. Długów mam tyle, co włosów na głowie... O ja nieszczęśliwy! — Pochwycił się za głowę i biegał po pokoju.
— Uciekać! uciekać od pośmiewiska ludzkiego i od długów... Uciekać? ale gdzie? Do rodziców! tak do rodziców! wezmę od ojca pieniędzy i wrócę, aby pospłacać długi! Wrócę? i pocóż mam wracać? Odkąd nie mogę bywać w Piasecznéj, niéma tu dla mnie żadnéj przyjemności życia.
Zatrzymał się i rzekł po chwili:
— A żona?
Brwi mu się zsunęły, niesmak na twarz wystąpił.
— Żona? — powtórzył — a któż jéj winien? po co wychodziła za mnie? po co mi świat zawiązała? dla czego nie szła lepiéj za swego Topolskiego, a przywiązała się do mnie, jak kula u nogi? Niech teraz sama sobie daje rady, jak może. Zresztą, zobaczę, jeśli ojciec da pieniędzy, to może powrócę...
Rzucił się na kanapę i jął rozmyślać, a po chwili rzekł znów do siebie:
— Jednakże... porzucić ją... w takich interesach majątkowych — hm! co o tém ludzie powiedzą? Może lepiéj do ojca napisać o pieniądze...
Wtém znowu zapukano do drzwi. Alexander wstał z niechęcią i otworzył, ale nikt nie wszedł, tylko przez rozchylone nieco drzwi wsunęła się usmolona ręka z listem i kobiecy głos wymówił za drzwiami:
— Niech pan weźmie ten list, bo ja muszę prędzéj wracać do kuchni, to z Topolina...
Alexander list pochwycił, ręka zniknęła.
— Czegóż ten człowiek chce ode mnie? — mówił do siebie Snopiński — czy nie kazanie moralne mi przesyła? Ha! ha! ha! w samę porę! — Wpół szydersko, wpół gniewnie rozwinął list i przeczytał następne wyrazy, ręką Bolesława nakreślone:
„Przed niespełna dwoma miesiącami miałem przyjemność mówić panu, że wypłaciłem za niego w urzędzie X. sumę rubli x i poręczyłem Szlomie wypłatę za pana sumy x w kilkotygodniowym terminie. Ponieważ termin ten skończył się wczoraj, suma należna od pana została Szlomie zwrócona przeze mnie, a dokument pański jest w moich ręku. Dług więc pana względem mnie wynosi sumę x. Nie nalegam bynajmniéj na pana, abyś mi ją rychło oddał, bo wiem, że tego uczynić nie możesz; ale zwracam pańską uwagę na dług ten dlatego, abyś go zapisał w bilansie swym majątkowym, a przez to bilans ten chciał wziąć pod rozwagę.
„Raz jeszcze przesyłam panu z serca idącą radę, abyś ratował z toni upadający majątek, co-by mogło jeszcze stać się przy usilném gospodarstwie i oszczędności. Jeżeli zaś pan tego uczynić nie zechcesz, ja, na mocy długu należnego mi od pana, postaram się o położenie urzędowego sekwestru na połowę Niemenki, abyś pan nie miał prawa nowych długów na nią zaciągać. Dla czego zaś strzedz będę połowy, a nie całości majątku, zostawiam to pańskiéj domyślności, a jeżeli pan będziesz tego żądał, ustnie mu to wytłómaczę.”
Alexander gwałtownie zgniótł list w dłoni.
— Ha! — krzyknął zrywając się — więc ten szaraczkowy szlachcic staje względem mnie w postaci dobroczyńcy i w postaci obroniciela mojéj żony! Tak, bo rozumiem dobrze, dla czego pisze o zasekwestrowaniu połowy, a nie całości majątku. Połowa należy do mnie, a połowa do niéj! Więc między wierszami tego listu wyraźnie napisano: „ty ze swoim majątkiem jedź choć do stu tysięcy dyabłów, ale od dobra téj, która była moją narzeczoną — wara!” Ha, ha, nie wié, że już i jéj połowa porządnie zaszargana, toż podpisała ona nie jeden dokument!... — Rzucił się na krzesło i zarumieniony, wzburzony, pocierał ręką czoło.
— Coż to? — zawołał znowu — mają mię, jak waryata lub małoletniego, sekwestrować i usunąć od dowolnego rozporządzenia funduszem swoim lub żony! Ha, co za wstyd! A jednak? coż zrobię? oddać jemu tych pieniędzy nie mogę.
Trzeba jechać do ojca koniecznie, trzeba jechać. Musi mi dać czém opłacić przynajmniéj część długów, a jeśli nie da, to i nie wrócę tutaj. Niech sobie Niemenkę sekwestrują, licytują, sprzedają, i co chcą, robią. Ja będę u rodziców siedział, ojciec musi miéć sporo pieniędzy... a z żoną — z żoną rozstanę się... zdaje się, że i jéj lepiéj z tém będzie, bo ja dla niéj wcale niestworzony jestem na męża; niech znowu weźmie do siebie swoję ciotkę i siedzi z nią w Niemence, jak siedziała wprzódy, póki mnie nie złapała... a z długów, niech ją sobie Topolski ratuje... Tak, wyjadę i koniec... — Po ułożeniu stanowczego planu wyjazdu, Alexander rozjaśnił twarz, zdawało się, że kamień jakiś spadł mu z serca. Zagwizdał nawet jakąś aryetkę. Spojrzał przez okno: piérwsze tchnienie wiosenne łagodnemi blaskami zalewało widnokrąg; niebo było błękitne, po niém włóczyły się białe obłoczki; na dachu wróble świegotały na wyścigi, a w dali pola zaczynały zielenić się i nad niemi ciągnęło stado wracających bocianów i żórawi. Alexander długo patrzył na wesoły ten obraz, a twarz jego rozpogadzała się coraz bardziéj.
— Ha — rzekł — świat szeroki i piękny, znajdę ja sobie na nim miejsce, gdzie mi będzie lepiéj niż tutaj... młody jestem, wszystko jeszcze przede mną... żeby nie to ożenienie, żeby nie ta kula u nogi, dalekobym jeszcze zaszedł... ale, w odległych stronach nikt i wiedziéć nie będzie o tém, że jestem żonaty... jakie szczęście, że rodzice moi o kilkadziesiąt ztąd mil mieszkają! Tak, wyjechać, wyjechać daleko, jak najdaléj...
Podniósł głowę, wstrząsnął włosami i wyglądał jak motyl, zrywający się do lotu.
— Jutro, dziś, natychmiast wyjeżdżam — rzekł — ale po chwili zamyślił się i dodał: — nie mam tylko pieniędzy na wyjazd!
Poskoczył i przez drzwi zawołał donośnie w głąb’ mieszkania:
— Zawołać do mnie Pawełka.
W pięć minut potém wszedł Pawełek. Nie był to już ów wiejski prawie parobczak Adampolski, który ongi posyłany przez Alexandra cwałował do X., oklep na srokatym koniu, po kwiaty dla Wincuni. Był to teraz pan ekonom, a w sąsiedztwie każący nawet tytułować siebie panem komisarzem, w czarnym surducie, z rękoma w kieszeniach, miną bardzo pewną siebie, w któréj było trochę zuchwałości, trochę ironii a bardzo wiele sprytu i przebiegłości. Gdy stanął u drzwi, Alexander skinął mu głową, przeszedł się w milczeniu parę razy po pokoju, a potém, zatrzymując się przed nim, rzucił mu przetłómaczone na rodowity język, pytanie króla Sasa:
— Brühl, hab ich Geld?
Pawełek przestąpił z nogi na nogę, uśmiechnął się z ukrytą ironią i odpowiedział tak, jak minister Brühl nigdy nie odpowiadał swemu królowi:
Nein Majestät.
To nein, przetłómaczone przez Pawełka na rodowity język, musiało przykro obić się o uszy Alexandra, bo skrzywił się i odwrócił twarz od swego ministra :
— To postaraj się dostać — rzekł po chwili.
— Nie mogę, panie — rzekł Pawełek — już ja sam oddawna chciałem prosić pana o zwrot należnych mi pieniędzy... pan sam wiész, że to ciężko zapracowany mój grosz!... zresztą nie wszystko, co panu dawałem, było moje... chcąc panu oddać przysługę, pożyczałem sam od innych i do tego czasu płacę procent, dalibóg płacę...
To mówiąc, ze złośliwą dobrodusznością, wyjął z kieszeni zwój karteczek i, przystępując do stołu, rzekł z nizkim ukłonem, z wielką pokorą:
— Może pan będzie łaskaw obliczyć moję należność...
— Ruszaj do dyabła ze swoją należnością! — krzyknął zniecierpliwiony Alexander — albo to ja nie wiem, że tobie na prawdę nic się nie należy... że więcéj nakradłeś u mnie, niż sam jesteś wart...
Pawełek wyprostował się, schował kartki napowrót do kieszeni i odpowiedział zwolna:
— Kiedy ja kradłem, to trzeba było mnie pilnować, abym nie kradł, a ponieważ nikt mię nie złapał za rękę przy kradzieży, nikt mi też jéj nie dowiedzie. A ja mogę dowieść, że mi się od pana grube pieniądze należą, i jeżeli pan nie oddasz mi ich za dwa tygodnie, pójdę na skargę do sądu, a jak się zawezmę, to kto wié, może i Niemenkę za mój dług kupię...
— Co? jak ty śmiész... — zawołał Alexander, ale z wielkiego wzburzenia głos mu zamarł w gardle.
Faworyt włożył ręce w kieszenie i podniósł głowę z zuchwałym a szyderskim uśmiechem.
— Nie krzycz pan — rzekł — nie jestem wcale sługą pańskim, bo od dziś dziękuję panu za służbę, a od jutra skupuję długi, które pan masz po żydach i staram się o wystawienie Niemenki na licytacyą, a potém o jéj nabycie...
To mówiąc ukłonił się z ironią i wyszedł, zostawiając Alexandra skamieniałego ze złości, oburzenia i zdziwienia; pochwycił się po chwili za głowę i krzyknął:
— Uciekać, gwałtu, uciekać!
Wzrok jego upadł na złoty zegarek kieszonkowy, leżący na stole, i błysnął radością. Pochwycił zegarek.
— Sprzedam to w X., i wyjadę — rzekł do siebie — pieniądze, jakie za to wezmę, wystarczą mi na drogę!...




IX.
Opuszczona.

Poruszyły się żwawo stacye pocztowe okolicy X., zabrzęczały wszystkie telegrafy parafialne i po dworach i dworkach, ani jednego z nich nie wyłączając, rozeszła się jednostajnie brzmiąca depesza: „Snopiński opuścił okolicę, uciekł od ścigających go wierzycieli i zostawił żonę w okropném położeniu”. Obok téj głównéj treści depeszy, rozesłanéj wkoło parafialnemi telegrafami, stało jeszcze mnóztwo komentarzy i amplifikacyi ogłaszanego faktu. Łączyły się doń wiadomości, że młoda pani Snopińska od śmierci dziecka wciąż podupada na zdrowiu; że w domu u niéj niedostatek graniczący z nędzą; że po odjeździe Snopińskiego kredytorowie trzymają ją w zupełném oblężeniu; że cała służba Niemenkowska odprawiła się, nie mając nadziei otrzymania umówionéj płacy, a w całym domu pozostała jedna tylko służąca; że ex-ekonom Snopińskiego, Pawełek, sprezentował przed urzędem dowody na znaczną swą należność i prowadzi Niemenkę pod sekwestr, a tymczasem nagląda majątku, niby swego już dobra, i mnóztwo przykrości wyrządza pani Snopińskiéj.
Wieści te, rozchodząc się po okolicy, wzbudzały ogólną litość i współczucie dla opuszczonéj kobiety, ale zarazem i rozciekawiały powszechnie, tém bardziéj, że pani Snopińska oddawna wiodła życie bardzo ustronne, a od śmierci dziecka nikt prawie nigdzie jéj nie widywał. To téż przez parę tygodni Wincunia była wyłącznym przedmiotem wszystkich rozmów w sąsiedztwach, już nawet parę stacyi pocztowych, w postaci sąsiadek, i kilka serc szlachetnych ze współczujących istotnie, wybierało się do Niemenki z objawami sympatyi; gdy pewnéj Niedzieli przed nabożeństwem, zgromadzona w X., na cmentarzu kościelnym publiczność ujrzała zmierzającą ku kościołowi parokonną Niemenkowską bryczkę. W całém zebraniu zadrgały telegraficzne nici spojrzeń, gestów, westchnień, szeptano, oglądano się, kiwano głowami litościwie. Tymczasem Wincunia, wysiadłszy z bryczki powoli, zbliżała się do bramy cmentarnéj. Byłaż-by to ta sama kobieta, która przed pięciu laty przyjeżdżała w to miejsce, dzieweczką hożą i świeżą, jak tylko co rozkwitły kwiatek, w różowéj sukience, z czystemi naiwnemi oczyma, w których na tle szafirowém migotały złote iskry młodości, nadziei, wiary w przyszłość i ludzi. Teraz w ciemnéj wełnianéj sukni, w kapeluszu orzuconym czarną woalką, szła ona powoli z tą chwiejnością kroku i wątłością postaci, która oznajmia wielkie fizyczne i moralne zmęczenie.
Zdawało się, że oczy jéj powiększyły się i rozszerzyły, a szklił się w nich suchy blask, wzmożony ciemnawą bladością zapadłych a przejrzystych policzków; usta jéj układały się w wyraz, jaki cechuje zwykle osoby cierpiące długo a tajemnie, i tylko światłe warkocze, wysuwające się z pod kapelusza i w bogatych splotach opływające szyję, przypominały dawną srebrnowłosą Wincunię.
Zbliżyła się do furtki cmentarza i podniosła spojrzenie, podniosła je na to miejsce, na którém niegdyś zwykł był stawać Alexander, na którém niegdyś podjął on dla niéj owę upadłą z jéj rąk książkę... Ale teraz, zamiast wzroku tych błękitnych oczu młodzieńca, które tak czarowały ją wówczas, spotkała się ona ze wzrokiem, wymierzonym do niéj, kilkunastu osób, grupami stojących na cmentarzu. Szybko zarzuciła na twarz woalkę, silny rumieniec zaognił jéj policzki. Znajomi ukłonili się jéj wszyscy, ona oddała ukłon i, przyśpieszywszy kroku, zniknęła w głębi kościoła.
Stojący na cmentarzu ludzie milczeli długo, zdjęci poszanowaniem na widok téj złamanéj i zwiędłéj wcześnie młodości. W oczach kilku kobiet błysnęły łzy, na twarzach mężczyzn ukazał się wyraz żalu; jakiś podstarzały dzierżawca z łoskotem nos sobie utarł, aby czerwoną chustką zakryć silne wzruszenie, od którego zwilgotniały siwe jego rzęsy; stacye nawet telegraficzne umilkły i zamyślone patrzyły tylko w siebie, bo widok cudzéj niedoli przypomniał im może nie jedno własne przebyte cierpienie...
— Ot, Mospanie! — ozwał się piérwszy stary oryginał, pan Tomasz — co to życie z ludźmi wyrabia!
— Powiedz pan raczéj, co to niegodziwość ludzka wyrabia! — zawołał z oburzeniem podżyły jakiś jegomość.
— Oj, jabym tego młokosa Snopińskiego — mówił inny — po staroświecku, jako szlachcica, na kobiercu położył i...
Tu uczynił gest wyrazisty.
Pod kilku, na uboczu rosnącemi, drzewami, stał Topolski obok doktora z X. Po przejściu przez cmentarz Wincuni, obaj długo milczeli.
— Jak ona okropnie wygląda! — rzekł w końcu Bolesław z cicha i jakby do siebie.
— Suchoty! — zwolna odpowiedział doktor.
— Co? — zawołał Topolski, nagle zwracając się do lekarza.
— Mówię, że pani Snopińska jest w suchotach. Teraz są to tylko początki choroby, z których mogłaby zostać wyleczoną, przy wielkich staraniach i zupełnym spokoju moralnym, ale, naturalnie, w smutnéj pozycyi, w jakiéj zostaje, jest to niepodobném.
Bolesław pochwycił ramię doktora.
— Słuchaj pan — rzekł z gorączkowym pośpiechem — czy nie mylisz się? czy wiész z pewnością, że to, co mówisz, jest prawdą?
Lekarz ze współczuciem spojrzał na niego.
— Niestety! — odpowiedział — objawy chorób piersiowych należą do najwyraźniejszych i najmniéj mylić mogą oko lekarza. Pani Snopińska z natury posiadała organizm skłonny do piersiowych cierpień: słaba, wrażliwa i uczuciowa, więcéj, niż ktokolwiek, potrzebowała życia pogodnego i wolnego od burz, wstrząsających fizycznie i moralnie.
Stało się inaczéj, wszystkie łzy zawodu, rozczarowania i osamotnienia, które przez dumę i godność kobiecą taić musiała, zaskrzepły w jéj piersi i stworzyły zaród choroby. Wszystko, co teraz przebywać musi, do reszty rozstraja jéj organizm. Wszakże... śmiem sądzić, że gdyby odtąd uchronioną była od wszelkich smutków i niepokojów, może...
Ze szczytu dzwonnicy rozległy się dzwony, wołające na nabożeństwo; publiczność wpłynęła powoli do kościoła.
W ostatniéj ławce kościelnéj, przy samych prawie drzwiach babińca, siedziała Wincunia. Książka do nabożeństwa leżała przed nią nieotwierana wcale, a oczy jéj, szklisto błyszczące z za czarnéj woalki, utkwione były w obraz bocznego ołtarza, przedstawiający bolesną Maryą z dziecięciem na ręku. Bolesław zaraz u wnijścia poznał ją po światłych splotach warkoczy i stanął przy niéj, jak gdyby nie miał siły postąpić daléj. Oczy Wincuni, wiedzione nieprzepartą magnetyczną siłą, oderwały się od świętego obrazu i podniosły na twarz Bolesława. Spojrzenia ich spotkały się, zamgliły niewypowiedzianą boleścią i wnet odwróciły się od siebie.
W téj chwili pod sklepieniami kościoła rozbrzmiała muzyka organów. Bolesław powiódł ręką po czole i zwrócił się do stojącego obok doktora i spytał go po cichu:
— Powiedz mi pan, dla czego to grają „requiem”. — Zapytany wielkiemi oczyma nań spojrzał.
— Wyjdź pan ztąd — rzekł po chwili, z niepokojem wpatrując się w zmienioną twarz Topolskiego — muzyka organów nie zdrową jest w téj chwili dla ciebie. To nie organy, ale moje słowa przedchwilowe śpiewają ci nad głową pieśni żałobne.
Po chwili Topolski wychodził z kościoła, a miał twarz tak bladą i dziwną, że kto nań spojrzał, oglądał się i wzruszał ramionami.
Kiedy publiczność rozjeżdżała się po nabożeństwie do domów, rozmowa toczyła się już nie o Wincuni, ale o Topolskim. Dziwiono się powszechnie temu, że wyglądał w kościele tak, jakby go jakieś wielkie spotkało nieszczęście, że w ogóle od pewnego czasu zmizerniał bardzo i widocznie walczył z sobą, aby w towarzystwie nie okazać czegoś, co mu snadź mocno dolegało. Dziwiono się temu wszystkiemu tém bardziéj i tém ogólniéj, że właśnie od lat kilku Topolskiemu dziwnie się szczęściło. Zamożność jego zwiększała się coraz i zarazem zwiększało znaczenie w okolicy. Hrabina powierzyła mu przed dwoma laty ogólny zarząd znacznéj części swoich majątków, a lubo nie małą przez to podejmował on pracę, dawała mu ona za to znaczne korzyści! Wziął téż znaczny majątek w dzierżawę i wiedziano, że, dzięki zwykłéj sobie rządności i postępowemu gospodarowaniu, wybornie wychodził na tém przedsięwzięciu. Oprócz tego, piérwszym on był zawsze w radzie i wykonaniu wszystkiego, co się tyczyło ogólnych spraw okolicy, i za jego to głównie wpływem lub staraniem, drogi komunikacyjne około X. doprowadzone zostały do tak wybornego stanu, że wzbudzały podziw w podróżnych z innych okolic. Szpital w miasteczku wzorowo się utrzymywał, ze składkowéj biblioteki korzystała miejscowa publiczność, w dobrach hrabiny powstały dwie wielkie fabryki, przyczyniając się niezmiernie do dobrobytu całego powiatu. Te wszystkie starania i wpływy, wzrost majątkowy, prawość i serdeczność w obejściu się, wyrobiły dla Topolskiego ogólną sympatyą i poważanie. Wszystko mu się wiodło, wszystko mu sprzyjało, a jednak nie wyglądał na szczęśliwego.
Dla czego był coraz bledszy i w oczach miał coraz głębszy smutek, lubo go kryć usiłował? Czemu nie szukał wesołych towarzystw, ani myślał o żenieniu się, do żadnéj kobiety nie zbliżał się inaczéj, jak z zimną i poważną grzecznością? Oto były pytania, które zadawała sobie cała parafia, a stacye pocztowe i telegraficzne nadstawiały pilnie ucha, słuchając, azali chmury, płynące w górze, albo wietrzyk wieczorny, albo roje owadów, igrające w promieniach słońca, nie przyniosą im na nie jakiéj odpowiedzi. Ale chmury, wietrzyk i owady milczały o Topolskim i milczéć o nim musiały nawet poczty i telegrafy parafialne, bo życie człowieka tego było tak widoczne i czystém, tak jasnym i otwartym każdy czyn jego, że znikąd, znikąd nie było treści do choćby najkrótszéj depeszy. Tam, na dnie jego duszy, kryła się wielka boleść, rana, niezgojona ni wolą, ni pracą, ni czasem; ale takie rany i takie boleści nie każdy dojrzéć, jak nie każdy czuć potrafi. O takich ranach i boleściach poczty i telegrafy parafialne najmniejszego nie mają pojęcia. One, co z muchy gotowe są zawsze stworzyć olbrzyma, olbrzymów mijają bez zwrócenia na nich uwagi, bo zrozumiéć ich wielkości nie są zdolne.
Topolski po powrocie z kościoła pisał długi list jakiś, potém zawołał do siebie starego Krzysztofa.
— Krzysztofie — rzekł — oczekuje cię daleka podróż.
— Jeżeli pan tego potrzebujesz, pojadę wszędzie, choćby najdaléj.
Bolesław oddał staremu słudze list, napisany przed chwilą i rzekł:
— Jutro rano, Krzysztofie, każesz założyć cztery konie do najwygodniejszéj, jaka jest u mnie, bryczki, i pojedziesz z tym listem do pani Niemeńskiéj. Mieszka ona w powiecie N., o dwadzieścia kilka mil ztąd. Trzeba, abyś przywiózł ją do Niemenki koniecznie i bezzwłocznie. Ty, mój poczciwy, wiész o wszystkiém i dopowiedz jéj ustnie całą smutną historyą jéj siostrzenicy...
Rzekłszy to, szybko odwrócił się od Krzysztofa, aby ukryć wzruszenie. Stary pokręcił siwego wąsa.
— Daję panu słowo — rzekł — że pani Niemeńska przyjedzie ze mną do Niemenki.
W kilka dni potém na dziedzińcu Topolińskim turkotały koła i do pokoju wszedł Krzysztof, cały jeszcze pokryty kurzawą podróży. Bolesław wybiegł śpiesznie naprzeciw niemu.
— Cóż? — zapytał z niepokojem — czy przyjechała?
— Przyjechała — odpowiedział sługa.
Twarz Bolesława wypogodziła się nieco, nazajutrz jednak dręczyła go widoczna niespokojność. Co moment wychodził z domu i, uszedłszy za bramę kilkadziesiąt kroków, powracał, przechadzał się niespokojnym krokiem po mieszkaniu, chwilami bladł bardzo, jakby na myśl o czémś cała krew jego zbiegała się do serca.
Dzień był kwietniowy, ciepły ale mglisty, drobny deszczyk wiosenny skrapiał młodziuchną i nizką jeszcze trawę, to znowu wypogadzało się niebo i blade promyki słońca oświecały, perlące się na gałęziach topoli, krople deszczu. Ale nad wieczór chmury zaciągnęły całe sklepienie, deszcz począł padać coraz rzęsistszy, na świecie zrobiło się szaro i posępnie. Pomimo tego, Bolesław stał u okna swego mieszkania, ubrany jak do wyjścia, w ręku trzymał czapkę, a przed gankiem stała bryczka z założonemi końmi. Dziwne myśli roiły się mu snadź po głowie; patrzył na chmury, ciągnące pod niebem, i był bardzo smutny. Nagle zamigotało coś w zmroku pod oknami; Bolesław mógł rozpoznać, że była to postać kobieca, okryta szarą salopką, z wielką chustą narzuconą na głowę. W parę sekund potém otworzyły się drzwi, do pokoju weszła kobieta z pochyloną postacią i zdjęła z głowy okrycie. Bolesław spojrzał, wykrzyk zdziwienia wyrwał się z ust jego i rzucił się do wchodzącéj. Była to pani Niemeńska. Przemokła od deszczu, drżąca cała, zatrzymała się u drzwi, jakby nie śmiała daléj postąpić.
— Pani! — zawołał Bolesław — pani tutaj! w taką porę! pieszo!
Uścisnął ręce, które stara kobieta podała mu z cichym płaczem; troskliwie zdjąwszy z niéj zmokniętą salopkę, poprowadził przed kominek, na którym tlił się żar ciepły i posadził w wygodnym fotelu. Parę minut milczeli oboje, pani Niemeńska nie była w stanie słowa przemówić, Bolesław patrzył na nią z przerażeniem nieledwie.
— Jakże pani znalazłaś swoję synowicę? — przerwał nakoniec milczenie.
Na te słowa cichy płacz pani Niemeńskiéj zamienił się w głośne łkanie.
— O, panie mój! — zawołała — tegoż to ja doczekałam się na moje stare lata! Takiż to los spotkał to dziecko, które hodowałam i kochałam jak moje własne! Nie wiedziałam o niczém, co się tu działo. Wincunia pisała do mnie zawsze takie spokojne, wesołe listy, nie chciała mię widać martwić biedaczka, a przytém takie to dumne, że nigdy jednego słowa skargi przed nikim nie wypowié. List twój, panie Bolesławie, jak piorun spadł na moję głowę; przyjeżdżam i myślę, że moja Wincunia, jak dawniéj, wybiegnie na moje spotkanie zdrowa i hoża; wchodzę i spostrzegam tylko cień jéj... Gdybym ją gdzieindziéj spotkała, nie poznała-bym jéj wcale, a przecież... któżby powiedział, że ta kobieta ma dopiéro dwadzieścia trzy lata? Patrząc na nią, zdaje się, że już jéj do grobu blizko...
I stara ciotka głośnym zaniosła się płaczem.
— Pani — ozwał się po chwili Bolesław — tu nie tylko płakać i boléć, ale przedewszystkiém zapobiegać złemu należy. Pani Wincenta zagrożona jest śmiertelną chorobą; jeden spokój może ją zbawić, a spokój ten trzeba stworzyć wkoło niéj. Dla tego wezwałem panią tutaj, abyś znów była dla niéj matką, aby miała ona w tobie serce, ciągle nad nią czuwające, aby mogła przytulić się do czyjéjś kochającéj piersi i ulżyć swemu żalowi widokiem czyjegoś do niéj przywiązania... Przytém trzeba usunąć ją od trosk codziennych, oddalić od niéj przykrości i upokorzenia, wynikłe ze stanu majątkowego, w jakim ją zostawił Snopiński...
— Panie — przerwała pani Niemeńska — wszystko, co posiadam, oddam jéj; fundusik mój niewielki jest wprawdzie, ale może choć w części wystarczy na zaspokojenie potrzeb jéj i żądań kredytorów; ale panie...
Tu złożyła ręce błagalnie i nieśmiało dodała:
— Jéj czego innego jeszcze potrzeba...
Bolesław pytająco na nią patrzał. Pani Niemeńska powstała nagle, pochwyciła rękę jego i poniosła ją do ust.
— Pani! — krzyknął Topolski — co robisz?
— Bywaj pan u nas! — zawołała zrozpaczona kobieta — bądź dla Wincuni przyjacielem i bratem, jak dawniéj nim byłeś; przyjaźń twoja, rozumne twe towarzystwo, łatwiéj niż wszystko, przywrócą jéj spokój i zdrowie!... Wiem, żeśmy cię obraziły, żeśmy cię po tysiącznych dobrodziejstwach twoich odsunęły lekkomyślnie; ale w tém wszystkiém moja była wina! moja, nie jéj! i siwe włosy moje powstają mi na głowie, gdy myślę, że mogłam uchylić od niéj ten kielich goryczy, a nie uczyniłam tego, że sama prawie popchnęłam ją ku przepaści!.. Ona była dzieckiem, ale ja stara, nic nie przewidziałam, nie przeczułam człowieka, który miał ją zgubić i sama, sama zgubiłam ją... W tém wszystkiém winnam ja, a ona jest tylko ofiarą złéj doli i mojéj głupoty... Ty masz złote serce... bądź dla niéj przyjacielem w nieszczęściu... przebacz jéj!...
Pani Niemeńska z błaganiem wyciągnęła ręce do Bolesława, siwe włosy jéj wysuwały się z pod czepka i opływały twarz, zalaną łzami i oświetloną czerwonym odblaskiem kominkowego żaru.
— Przebaczyć! — ozwał się zwolna Bolesław i dziwny uśmiech przesunął mu się po ustach — alboż pani sądzisz, że w sercu mojém był kiedykolwiek choć cień urazy do niéj? Jakież prawo miałem rozkazywać jéj sercu, albo zakreślać przed nią drogę życia? Jakież miałem prawo uczuwać do niéj niechęć za to, że na tę drogę wolała wejść z kim innym, niż ze mną? Nie; jakim był żal mój po niéj, jaką tęsknota za nią, wié tylko Bóg, — goryczy w uczuciach moich, urazy, nie było ani kropli. Cierpiałem wtedy, gdym ją utracił, ale milion razy więcéj, gdym ją nieszczęśliwą ujrzał. I nie było dnia żadnego, w którym-bym nie rozmyślał nad tém, w jaki sposób ustrzedz ją od okropnéj przyszłości; nie było żadnéj nocy, w któréj-by zmora jéj nieszczęścia nie nawiedzała mnie i nie budziła ze snu. Czyniłem dla niéj wszystko, co mogłem, ale mogłem nie wiele, a i o tém ona nigdy nie powinna wiedziéć... Teraz, gdy pozycya jéj określiła się o tyle, że została całkiem opuszczoną przez męża, będę w możności czynić więcéj... Ale tę możność dało mi dopiéro przybycie pani; póki pani Wincenta samotna była w Niemence, nie chciałem tam bywać, aby nie sprowadzić na nią mnóztwa obmów; bo chociaż czuję się sam i ją uważam za wyższą nad ludzkie niesprawiedliwe podejrzenia, jednak nie chciałem do wszystkich jéj cierpień dolewać i téj jeszcze kropli goryczy. Szanowałem dotąd dobrą jéj sławę, ale teraz, kiedy pani jesteś w Niemence, pani Wincenta odzyska we mnie przyjaciela lat dawnych, który codziennie przyjdzie do niéj z twarzą pogodną, dłonią otwartą, z radą i pomocą przyjazną.
Pani Niemeńska stała przed nim ze złożonemi jak do modlitwy rękoma.
— Jakiś ty dobry! jakiś ty szlachetny! — mówiła drżącemi ustami. — Posłuchaj — rzekła ochłonąwszy nieco ze wzruszenia — ona taka słaba i smutna, a cicha i łagodna, jak dziecię. Nie skarży się i nie płacze, ale w oczach jéj jest coś, co mi serce przeszywa. Dziś z rana mówiła ze mną o tobie; nie wiem czemu, ale zdało mi się, że pragnie cię widziéć, choć tego nie powiedziała. To téż kiedy przed zmrokiem zobaczyłam ją, leżącą z zamkniętemi oczyma, wymknęłam się pieszo z domu, aby wyjścia mego nie spostrzegła, i przez gaj przyszłam cię prosić, abyś zajrzał czasem do nieszczęśliwéj, a ty już sam o tém myślałeś, niech cię za to Bóg i Najświętsza Panna błogosławi!
— Od rana — rzekł Bolesław — wybierałem się do Niemenki, ale nie dziw, że nie mogłem prędko zdobyć się na moc dostateczną...
Umilkł na chwilę, potém znów mówił zniżonym nieco głosem:
— Pani Wincenta nigdy mię nie kochała, a raczéj kochała mię niegdyś jak przyjaciela, takim więc ujrzy mię i teraz i, jako taki, mogę przynieść jéj pociechę lub pomoc. Ale ze mną rzecz inna...
Zatrzymał się znowu i dokończył jeszcze ciszéj:
— Ja... kocham ją dziś tak, jak kochałem owego dnia, gdyśmy zamieniali z sobą zaręczynowe pierścionki...
— Wielki Boże! — wyszeptała pani Niemeńska — kochasz ją dotąd jeszcze! kochasz ją jak dawniéj!
Bolesław uśmiechnął się właściwym sobie smutnym uśmiechem i długo, długo trzymał oczy nieruchomie utkwione w błękitne płomyki, strzelające z pomiędzy żaru, jak gdyby pytał ich o rozwiązanie téj dziwnéj zagadki jego serca, któréj inni pojąć nie mogli. Ale błękitne płomyki nic snadź nie odpowiadały na pytania smutnéj jego myśli, bo rzekł po chwili cicho i jakby do siebie:
— Alboż ja wiem, zkąd się bierze ta siła i trwałość przywiązania mego do niéj? Dla czego ona... ona właśnie stanęła na drodze mego życia, jako jedyna miłość, która nie przestała być miłością, nawet po utracie nadziei? Są snadź serca, w które gdy raz zapadnie uczucie jakie, to już go nic wydrzéć nie zdoła...
Gdyby pani Niemeńska posiadała więcéj filozofii życia i bogatszy dar wymowy, odpowiedziała-by na tę głośno wyrażoną myśl Bolesława, że serca takie śród ludzi są cenną rzadkością, tak rzadko rozsianą po ziemi, jak rzadkiemi są owe o tęczowych blaskach dyamenty drogie, w których poszukiwaniu biedni górnicy życie całe pędzą; jak rzadkiemi są owe perły mlecznéj białości, po które odważni nurkowie zstępują na dno morskich topieli. Kto znajdzie dyament taki, taką perłę, i zgubi ją, niech płacze, bo mogą przeminąć lata długie i cały żywot człowieczy przeminąć może, nim w innéj piersi podobna odnajdzie się kosztowność.
Pani Niemeńska nie odpowiedziała tak na wynurzoną myśl Bolesława, albowiem była to kobieta o prostém sercu i słowie, patrzyła tylko nań z cichém uwielbieniem i wielkim żalem.
Bolesław otrząsnął się z zamyślenia, ujął rękę pani Niemeńskiéj i rzekł:
— Nie mów pani o tém wszystkiém pani Wincencie, dla jéj własnego dobra. Wiadomość ta zniepokoiła-by ją, utrudniła-by nasz stosunek. Niech myśli, że to, co zachodziło między nami niegdyś, minęło na wieki; niech zapomni o tém, że kochałem ją kiedyś, jak kochanek, a niech widzi we mnie tylko przyjaciela. Polegam na rozsądku i szlachetności pani, że nie powiész jéj tego, o czém wiedziéć nie powinna. A teraz jedźmy do niéj; konie moje stoją oddawna założone.




X.
„Falo, niewierna falo a tak wierna.“

I znowu w Niemence było lato zielone, słoneczne, ciepłe. Jednocześnie z przyjazdem pani Niemeńskiéj i nowém zbliżeniem się Bolesława do dwóch samotnych kobiet, ład, spokój i dostatek wrócił do dworku. Kredytorowie częścią zostali zaspokojeni zupełnie, częścią na jakiś czas złagodzeni; sam nawet butny ex-ekonom i ex-faworyt Snopińskiego, Pawełek, po całogodzinnéj rozmowie z Bolesławem w Topolinie wyszedł mocno zmieszany, zawstydzony i cofnął z sądu prośbę swą o exekwowanie należnéj mu sumy. Powiadano, że Topolski dowiódł mu kradzieży i spółki z lichwiarzami, a rzeczywistą należność opłacił. Pawełek jednak nie mówił o tém przed nikim i wydalił się nawet całkiem z okolicy, przyjmując służbę gdzieś w odległéj stronie.
Od Alexandra Wincunia nie otrzymała żadnego listu, — wyraźnie postanowił zerwać z nią na zawsze. Z razu tylko pan Jerzy pisywał do synowéj długie i niezmiernie czułe listy, przyrzekł, że wkrótce syna do domu wyprawi, upewniał ją o współczuciu swém i lepszéj przyszłości, a w słowach jego był żal głęboki ojcowskiego serca, bolejącego nad błędami syna i losem związanéj z nim kobiety.
Ale po dwóch miesiącach i te odezwy stały się coraz rzadszemi, w końcu całkiem ustały i wieść o młodym Snopińskim zaginęła. Tylko raz Szloma opowiadał Topolskiemu, że do oberży jego zajeżdżał jakiś, z dawna znajomy mu, podróżny pan, przybywający z okolic, w których mieszkali Snopińscy, i mówił mu o Alexandrze dziwne rzeczy: jakoby poróżnił się z ojcem i wyjechał z jego domu, a osiadł przy jakimś bogatym paniczu, u którego młodzież hulała wciąż i grała w karty; jakoby stary Snopiński począł chorzéć ze zgryzoty; jakoby Alexander udawał w okolicy, że jest nie żonatym i stawiał się przed pannami w roli konkurenta, posiadającego gdzieś daleko znaczne dobra; jakoby nawet dobrami temi uwodził panicza, u którego mieszkał, pożyczał od niego pieniędzy, grał szalenie w karty, a i upijać się coraz częściéj zaczynał, i t. d. O tych wszystkich szczegółach dowiedział się Topolski od Szlomy, ale nie powtórzył z nich ani jednego w Niemence.
Wincunia ani przed ciotką, ani przed Bolesławem nie wspomniała nigdy imienia Alexandra; nie żaliła się nigdy, nie płakała; owszem, spokojna zawsze, jak cień przesuwała się po cichym dworku, z uśmiechem na bladych ustach. Czy cierpiała i jak cierpiała, niepodobna było odgadnąć, tak była zawsze jednostajną, łagodną, a chwilami nawet wesołą, tą smutną wesołością, jaką miewają osoby, które pogodziły się ze swym bólem i wiedzą, że dłużéj niż on żyć nie będą.
Życie jéj gasło stopniowo, a widocznie była coraz słabsza, a więcéj lubiła słońce i światło dzienne, jak gdyby niemi dosyć nacieszyć się chciała. Całe dnie przesiadywała w ogrodzie lub na dziedzińcu pod lipą, a gdy nadchodził wieczór, smutniała, kaszlała mocniéj i mówiła z tęsknym uśmiechem:
— O, jakże pragnę jutra!
— Dla czego? — pytała ciotka.
— Żeby znowu słońce zobaczyć — odpowiadała. A zaledwie świt rozproszył nocne ciemności, wstawała, wychodziła przed dom i z rozkoszą przypatrywała się stopniowemu dnia wschodowi. Pani Niemeńskiéj zdawało się, że po całych nocach nie zasypiała, za to śród dnia obejmował ją niekiedy sen osłabienia, głowa jéj opadała na poduszkę kanapy i zamykały się oczy. Wtedy pani Niemeńska siadywała obok niéj z pończoszką w ręku i oczy jéj zaszłe łzami spoczywały na zmęczonéj cierpieniem twarzy synowicy.
Raz usta Wincuni poruszyły się przez sen: pani Niemeńska pochyliła się ku niéj, sądziła, że wspomni o mężu, ale Wincunia wymówiła z cicha imię Bolesława i bolesne westchnienie wstrząsnęło jéj ciałem.
Pani Niemeńska załamała ręce.
— Boże wielki! — szepnęła — dziwne są wyroki Twoje! miałaż-by ona pokochać go teraz!... — Topolski bywał w Niemence często... tak często, jak tylko mu pozwalały liczne, a obowiązkowe już teraz, jego zajęcia. Gdy kilka dni nie przychodził, Wincunia miała się znacznie gorzéj; gdy przybywał, ożywiała się, weselała, i chwilami wydawała się zdrową; ale gdy oddalił się, wpadała w większe jeszcze, niż wprzódy, osłabienie. Bolesław, z taktem i ostrożnością wielkiego serca, unikał wszystkiego, coby mogło jéj przypomniéć dawny ich do siebie stosunek. Przychodził do Niemenki zawsze pogodny, niemal wesoły, i z powierzchowności jego nikt-by odgadnąć w nim nie mógł najmniejszego wewnętrznego cierpienia. Raz tylko, gdy, po widzeniu się z doktorem w X. i długiéj z nim rozmowie, przyjechał do Niemenki, witając go, rzekła z niepokojem:
— Mój Boże! co panu jest? takiś pan dziś blady i zmieniony!
Bolesław uśmiechnął się swobodnie i odparł:
— Miałem w tych dniach mnóztwo kłopotliwego zajęcia, to mię trochę zmęczyło...
Dnia tego doktor powiedział mu, że stan Wincuni pogarsza się znacznie i mało zostawia nadziei wyzdrowienia.
— Słuchaj pan — mówił lekarz — nadaremnie byśmy się łudzili; ona nie może być zdrową, póki nie posiądzie zupełnego, moralnego spokoju...
— Ha — rzekł Bolesław — wszystko, co można było uczynić dla niéj w obecném jéj położeniu, zostało uczynioném. Czy sądzisz pan, że tęskni za tym człowiekiem, który ją opuścił?
— Nie — odpowiedział doktor — to być nie może; taka kobieta, jak ona, nie może kochać człowieka, którym musi pogardzać; przeciwnie, sądzę, że obecność jego musiała oddawna jéj być bolesną... Niemniéj jednak jest w niéj jakiś żal głęboki a tajony, który wciąż rozognia i rozrania pierś jéj.
— Może to żal po stracie dziecka? — spytał Topolski.
— I to nie; utrata córki wstrząsnęła nią silnie, a i teraz zapewne bolesném echem odzywa się w jéj sercu, ale takie rany muszą się goić... leży to w naturze ludzkiéj... Zresztą, wiész pan o tém, że my, doktorowie, z powołania naszego musimy być nieco spowiednikami duszy, i lubo nie mamy prawa pytać pacyentów naszych o tajniki ich serc, niemniéj jednak uczymy się przenikać je własném okiem... Otóż zdaje mi się, iż odgaduję w pani Snopińskiéj, oprócz żalu po stracie dziecka, oprócz naturalnéj goryczy, która wypływa z zawodu, jakiego doświadczyła, inny jeszcze jakiś żal, inną boleść dziwnie przejmującą, a przemienioną już w tę cichą, zrezygnowaną rozpacz, która nie żali się i nie walczy, ale jak gadzina zjadliwa wpija się w pierś ludzką, i wysysa z pod serca siły żywotne, aż cały organizm przyprowadzi do nieuchronnego upadku.
Bolesław ze skupioną uwagą słuchał słów doktora.
— Cóż-bym dał za to — rzekł po chwili, jakby do siebie — gdybym mógł odgadnąć źródło téj boleści, która ją zabija...
— Tego pan nie dokażesz — rzekł z żalem doktor — pani Snopińska ma dziwnie zamknięty w sobie i skryty charakter, który snadź wyrobił się w niéj w skutek doznanych smutków...
— O, tak! — rzekł Topolski — dawniéj była przezroczystą jak kryształ.
Doktor mówił daléj:
— Zdjęty niezmierném współczuciem i prawdziwym szacunkiem dla niéj, probowałem nieraz głębiéj zajrzéć w jéj duszę. Ale podobną jest ona do tego kwiatu, który przy dotknięciu ludzkiéj ręki zwija i zamyka swój kielich. Raz, pan byłeś wówczas nieobecnym, siedziałem przy niéj na ganku. Milczała, jak to bywa najczęściéj, i zamyślona bardzo, wiodła oczyma za białym obłokiem, który zwolna posuwał się pod niebem. We wzroku jéj był smutek, a przytém uśmiechała się; smutek ten i ten uśmiech tworzyły tak dziwny wyraz, iż przypatrywałem się jéj, myśląc, że mam przed sobą szczególne psychologiczne zjawisko. Ale zarazem sądziłem, że była to chwila, w któréj coś powiedziéć mogła. Uważałem siebie tym razem za kapłana lekarskiéj sztuki i spytałem ją, nadając słowom moim ton żartobliwy: „Co tam pani widzisz na tym obłoku, że go tak ścigasz oczyma?” „Widzę — odpowiedziała, nie zmieniając kierunku wejrzenia — widzę tam to, co od wielu dni, miesięcy, lat prawie, stoi wciąż przed memi oczyma... w światłości i w zmroku... płynie przede mną na obłokach... wiesza się na zieleni drzew... świeci w ciemnościach nocy”. — Mówiła to powoli i z cicha, bardziéj do siebie niż do mnie. Pomimo całéj zimnej krwi, do któréj usposabia mię powołanie moje, byłem wzruszonym. „I cóż jest to, co panią tak prześladuje?” — spytałem znowu nawpół żartem. „To moje, moje straszne...” — zaczęła mówić i nie dokończyła, drgnęła, jakby ze snu zbudzona, i spojrzawszy na mnie, usiłowała zaśmiać się: „O, panie! — zawołała z tą wesołością, która w niéj smutniejszą jest od smutku — ja coś niedorzecznego mówiłam... nie słuchaj mnie pan, gdy tak mówię... to jakby przez sen... ja często śnię na jawie!”
I z gorączkowym pośpiechem zaczęła mówić o czémś inném. Cóż mogłem wysnuć z tych kilku słów urywanych, które wyrzekła? To tylko, że czegoś żałuje, że za czémś tęskni, że ciągle ma przed oczyma jakiś obraz, do którego przywiązała się jéj dusza i z którym odlatuje ona od niéj... aż na zawsze odleci...
Bolesław zamyślił się i długo milczał.
— Zdaje mi się — rzekł — że wszystko, o czém pan mi mówiłeś, jest koniecznym wypływem położenia pani Wincenty, i nie widzę w tém nic innego, jak poczucie złamanego życia. Zresztą zdaje mi się, że pan mylisz się, sądząc, iż miłość jéj dla męża całkiem zniknęła. Wprawdzie nie może nie widziéć, że nie wart jéj szacunku; ale bywają dziwne upory serc, które w uczuciach swych raz powziętych nie dają się zwyciężyć; jabym sądził, że ona boleje nad jego upadkiem, a kto wié? może i nad tém, że go straciła...
— Prawda — odrzekł doktor — że serca, a szczególniéj serca kobiece, posiadają nieraz dziwne tajemnice... samo już powzięcie uczucia takiéj kobiety, jak ona, dla człowieka takiego, jak Snopiński, osobliwym było psychicznym objawem; jednak zdaje mi się, że dziś wspominać go musi w duchu z pogardą, a co najmniéj z obojętnością, a żalu jéj inna być musi przyczyna...
Na tém skończyła się rozmowa Topolskiego z doktorem; w kilka dni po niéj Bolesław pisał do pana Andrzeja:
„Dwa miesiące nie pisałem do ciebie, drogi przyjacielu; nie miéj mi tego za złe, bo nie miałem siły, dziś nawet nie wiem, czy w logiczny ład zdołam me myśli ułożyć, bo mącą się one w méj głowie, jak wody morskiego dna, których burz nikt nie widzi... Ona umiera... chodzi jeszcze, rusza się, mówi i uśmiecha się nawet, ale nie jest to już istota, która idzie drogą życia... jest to płomyk gasnący... cień, postępujący zwolna po ścieżce do mogiły.
„Czy pamiętasz ją, jaką była wtedy, gdym raz piérwszy prowadził cię do niéj, stojącą na kamiennym piedestale, uwieńczoną kwiatami, karmiącą gołębie z fartuszka, młodziuchną i lekką jak ptaszyna?
„A teraz przypomnij sobie dźwięk muzycznego akordu, który, brzmiąc przez chwilę pełnią tonów, rozpływa się stopniowo w powietrzu, traci po jednéj nucie i zwolna ulatuje w nieskończoność... taką ona jest teraz. Porównaj i zasłoń oczy... bo to taki widok, że, gdy długo nań popatrzysz, będziesz bardzo smutny.
„A ja patrzę na nią codzień niemal, i codzień czuję, jak mi coś w piersi jęczy i rwie się, i przestaję być sobą samym, rozum mnie odbiega i wola... nie upadam, ale łamię się...
„Przybywaj mi w pomoc, przyjacielu! Ty tam ze szczytów Karpat, o wieczornéj porze, przypatrujesz się, jak wspaniale słońce płynie ku zachodowi i ściąga z ziemi promienie swoje, aby je na inne przenieść widnokręgi; przybywaj, i tu zobaczysz piękny twór Boży, co się ku zachodowi swemu chyli i wnet bladą swą twarz do innych przeniesie światów. A rankami, śród poetycznych dolin karpackich, słuchasz odgłosów trąbki górala, żegnającego na dzień cały szczyt, z którego zstępuje; przybywaj, tu usłyszysz dźwięk téj Archanielskiéj trąby, która woła do gasnącéj istoty, aby w poranku życia ziemię swą żegnała.
„Przybywaj z radą, bo może jest jeszcze rada.
„W sercu jéj leży dziwna jakaś tajemnica, która wygryza z niéj życie, a któréj odgadnąć ja nie mogę, może i nie umiem.
„Są w niéj rzeczy, które mię dziwią i myśl mą wtrącają w chaos przypuszczeń. A jednak, gdybym wiedział, może...
„Przed kilku dniami siedziałem z nią wieczorem przy lampie i czytałem głośno jakiś ustęp z poezyi Słowackiego, wysnuty „w Szwajcaryi”. Czytając, nie mogłem wstrzymać się od myśli, że historya, którą wieszcz pisał łzami, dziwnie była do mojéj podobną. Wszakże i ja kiedyś „spotkałem ją samą, pod jasną tęczy różno-farbnéj bramą”; a potém i jam miał chwilę, w któréj „z ust zamkniętych skromnie, najpiérwszy uśmiech jéj przyleciał do mnie. Przyleciał szybko i wrócił z podróży, do swego gniazda, do pereł i róży”; bo wszak i ona kiedyś była „jak białe łabędzie, była jeziora błękitnego panią, miała powozy z delfinów, z gołębi, i kryształowe pałace na głębi, i księżycowe korony w noc ciemną, i mogła była wszystko robić ze mną”. Autor ten w poezyi swéj miewa takie tony, że gdy je człowiek wygłasza, razem z dźwiękiem głosu musi wyjść na jaw głębia duszy jego, choćby ją z całéj mocy utaić pragnął. Wiem teraz z przekonania, że mężczyzna, który miłość swą chce ukryć przed ukochaną, nigdy z nią poezyi tych czytać nie powinien. Im daléj czytałem poemat, wysnuty „w Szwajcaryi”, tém bardziéj żałowałem, żem go zaczął czytać. Każdy wiersz wydawał mi się tak, jak gdybym ja sam go napisał, traciłem samego siebie, nie mogłem opanować drżenia głosu, czułem sam, że stawałem się blady. Czy pamiętasz ten cudowny ustęp, w którym tak wiernie malują się ułudy serc, oszukiwanych falami losu: „A pod tym progiem fala tak się toczy — i tak swawolna i taka ruchoma, że wzięła w siebie dwa nasze obrazy, i przybliżyła je, łącząc rękoma, chociaż nas tylko łączyły wyrazy. Ach! fala taka szalona i pusta, że połączyła nawet nasze usta, choć sercem tylko byliśmy złączeni. Fala tak pełna ruchu i promieni, że jednym światła objąwszy nas kołem, zmieszała niby anioła z aniołem. Gdy myślę... boleść dręczy mię niezmierna... falo! niewierna falo! a tak wierna!...” Nie mogłem czytać daléj, poczuwałem zawrót głowy i w oczach mi się ćmiło. Złożyłem książkę i podniosłem wzrok na Wincunię... Leżała ona na kanapie. Od pewnego czasu leży najczęściéj słaba; blada jéj twarz jaśniała pod promieniem lampy na tle ciemnéj poduszki. Z cicha, jak echo powtórzyła: „Niewierna falo! a tak wierna!” — i utkwiła oczy w moję twarz z dziwnym wyrazem. Co wyraz ten znaczył? nie rozumiałem, może nie chciałem... nie śmiałem... lękałem się zrozumiéć... widziałem w nim taką okropną... a zarazem tak niebieską głębię, że... chwila jeszcze, a był-bym upadł przed nią na klęczki i porwał ją w objęcia.
„Ale resztą przytomności umysłu, jaka mi w owéj chwili zostawała, poczułem, że gdybym to uczynił, popełnił-bym zbrodnią niedelikatności i zdrady zaufania; zranił-bym może duszę jéj i czystość kobiecą; na zawsze może stracił-bym możność podawania jéj dłoni przyjaznéj. Powstrzymałem się i tylko przestałem czytać, a zacząłem mówić jéj o czémś, nie wiem o czém, zdaje mi się, żem porównywał Mickiewicza ze Słowackim, że nawet powiedziałem na pamięć jakiś wesoły, dowcipny wiersz jednego czy drugiego, myśląc, że na jéj usta uśmiech wywołam. Ale ona patrzyła na mnie swemi wielkiemi zapadłemi oczyma, z tym samym wyrazem przepaścistéj jakiéjś cudownéj głębi, a gdym umilkł, znużony walką, powtórzyła raz jeszcze, jak oddalone echo: „Niewierna falo! a tak wierna!” Dokazałem tego, że w ów wieczór pożegnałem ją zupełnie takim, jakim widuje mię zawsze; uścisnąłem tylko jéj rękę i powiedziałem przyjacielskie „do widzenia”. Gdym jednak wracał do domu i gdym już wrócił, przez całą noc i nazajutrz nic więcéj nie widziałem przed sobą, jak tylko oczy jéj, wpatrzone we mnie z tym dziwnym wyrazem, którego treść zrozumiéć pragnę, a boję się... Ten wyraz jéj oczu zasłania przede mną wszystko; czytam zeń wciąż, jak z księgi, na któréj kartkach z za niepojętych znaków tryskają płomienie i łzy. Czytam w tym wyrazie jéj oczu i szał mię ogarnia, szał boleści i szczęścia, i sam zamykam oczy, bo głowa mi się zawraca, niby nad brzegiem przepaści, na któréj dnie jest niebo i piekło...
„Wszystko na ziemi powtarza się: od czasów Franczeski Rimini, czytanie poezyi, pisanych ogniem i łzami, zdradzało zawsze tajnie serc objętych miłością... Przyjacielu!... w tym wyrazie oczu jéj... w echowym dźwięku jéj głosu, powtarzającego smutny jęk poety, była to miłość, boję się zgadnąć i pragnę zgadnąć, że była to miłość dla mnie... Jeżeli tak jest — o rozpaczy! Nie, o! szczęście! niech powié do mnie ten wyraz, jeden wyraz: „kocham!”, niech umiera, umrę z nią razem!...
„Och! nie, nie, nie! niech żyje, niech będzie dla mnie zimną jak lód; niech mi nawet swą przyjaźń odbierze, niech mię nienawidzi, a niech żyje, niech będzie szczęśliwą, spokojną przynajmniéj.
„Marzyłem, gdym ujrzał ją znowu samotną i opuszczoną, że otoczę ją spokojem, dostatkiem, przywiązaniem braterskiém, że bóle przebyte zmilkną i zamrą w jéj piersi i że oboje, jak brat i siostra, będziemy żyć już zawsze blizko siebie, złączeni duchem...
„Marzyłem, że lubo życie rodzinne straciła już ona na zawsze, ja stworzę dla niéj życie myśli i czynu, przez które pójdzie promienna a spokojna; że lubo jedna miłość ją zawiodła, a inna wzbroniona jéj prawami ludzkiemi, ja w sercu jéj rozpalę tę wielką, szeroką miłość dla wszystkiego, co dobre i piękne, która jéj tamtą zastąpi, i że śród cichéj pracy, dusza jéj razem z moją palić się będzie świętym i czystym płomieniem życia bez skazy... aż póki-by nie przyszła chwila zachodu, w któréj podalibyśmy sobie dłonie i razem zeszli tam, gdzie nie będzie już walk i boleści, za sobą zostawiając ślady zacnie spełnionych zadań żywota.
„A i tych marzeń zrzekłbym się z radością i odszedł-bym daleko... na zawsze... gdyby tylko od czasu do czasu głos jaki od niéj doleciał do mnie i powiedział mi: „ona szczęśliwa!”
„Ale jeżeli... jeżeli to, co mi się zdało, żem wyczytał w wyrazie jéj oczu, we mnie wpatrzonych, jest prawdą, niéma dla niéj zbawienia... bo wszakże kiedyś grały tam w kościele organy i ksiądz stał u ołtarza, i modlił się, i wiązał rękę jéj z ręką człowieka, który ją oszukiwał, sam może nie wiedząc o tém, że oszukuje, a od owéj chwili między nią a wszelką miłością rozpadła się przepaść nieprzebyta.
„Straszna zdejmuje mię trwoga. Miałaż-by smutna jéj dola być zwierciadłem przeznaczeń tysiąca innych istot? Dziecię młode, rozmarzone, nie znające siebie, poszło w białéj sukience do kościoła i ślubowało wieczną miłość i wierność człowiekowi nieznanemu; potém, człowiek ten zwiódł ją, złamał, zgniótł jéj serce nielitościwemi szaleństwy, opuścił ją w końcu samę jednę śród życia, a prawa ludzkie mówią do niéj biednéj, oszukanéj i złamanéj: stój odtąd pod wichrami burz, sama jedna, nie wzywaj nikogo, bo jeśli pokochasz, niech ci ta miłość serce wygryzie i mogiłę otworzy, bo, co raz związane, związane na wieki!
„Tysiącem okropnych błyskawic mózg mi przeszywa myśl, że mógł-bym jeszcze pochwycić ją i unieść do mego cichego zakątka, miłością owiać gorącą i szczęściem uzdrowić... Mogła-by jeszcze żyć i być szczęśliwą, a ja? ach, gdyby przede mną otworzył się raj, obiecujący niewysłowione rozkosze przez wiekuiste wieki, wolał-bym jeszcze, niż go otrzymać, posiadać ją choć krótko, choć rok, miesiąc, choć dzień jeden...
„Ale kiedyś tam w kościele grały organy, i przed ołtarzem ksiądz wiązał stułą i czytał modlitwy...
„Trwoga, rozpacz, szaleństwo mię zdejmuje, pióro wypada z ręki, przed oczyma ciemno... przyjacielu mój, przybywaj, abym w rozumnych oczach twoich wyczytał znowu kierunek drogi mojéj, bom go zagubił, abym z ust twoich posłyszał o sprawiedliwości Bożéj, bo straciłem o niéj pojęcie...”
W parę tygodni po wysłaniu tego listu, Bolesław pisał znowu do pana Andrzeja.
„Wczoraj zjechało się do Niemenki pięciu doktorów, sprowadzonych przeze mnie z różnych miast, między nimi było parę imion sławnych w kraju całym. Długo bardzo badali chorą, potém zamknęli się na dłuższą jeszcze naradę, do któréj nie przypuścili nikogo z profanów, a tylko zawezwali miejscowego lekarza, śledzącego chorobę Wincuni od samego jéj początku. Nakoniec, wszyscy jednogłośnie zgodzili się na to, że młodą kobietę zabija cierpienie moralne i że nie cała jeszcze nadzieja wyratowania jéj stracona, bo część płuc nie została dotąd zaatakowaną. Niemniéj jednak choroba rozwija się bardzo szybko. Jeden z lekarzy, najpoważniejszy i najuczeńszy, rzekł do mnie po skończonéj naradzie:
— Gdyby teraz doświadczyła ona wielkiéj jakiéj radości, takiéj, która-by mogła wstrząsnąć całym jéj organizmem, a potém, gdyby mogła pozostać na długo spokojną i zupełnie zadowoloną, to, dołączywszy energiczne środki lekarskie, wody mineralne, zmianę klimatu i t. d., moglibyśmy ją jeszcze uleczyć.
„Rozpacz! Jakże ja jéj dam, jak ja sprowadzę ku niéj tę radość serca i ten spokój, które-by ją zbawiły? Wyraz jéj oczu, ten wyraz jéj dziwny, głęboki, cały zasnuty tajemnemi płomieniami, coraz częściéj mówi mi, że wyczytałem w nim prawdę... Onegdaj przywiozłem jéj bukiet pięknych bardzo kwiatów, ucieszyła się nim i wyjąwszy kwiat jeden z wiązanki, mnie go oddała. Nosiłem go przez dzień cały, a wieczorem, czytając książkę, położyłem pół zwiędły na stole... Gdym wypadkiem podniósł wzrok od czytania, ujrzałem, że kwiat mój trzymała w ręku przy ustach. Kiedym spojrzał na nią, spłoniła się cała rumieńcem, jak blada lilia pod różowym promieniem wschodzącego słońca... odwróciłem oczy i udałem, że nie widzę... Codziennie, gdy żegnam ją, ręka jéj drży w mojéj dłoni, a taka gorąca, rozpalona... Gdybym przycisnął ją do mojéj zmęczonéj bólem piersi, a usta moje z jéj blademi ustami spoił, możeby to była ta wielka radość, o któréj mówili lekarze?...
„Ale potém, mógłże-by być ten spokój, o którym także mówili oni? Nie, bo kiedyś w kościele u ołtarza...
„Siły mię odbiegają na dłuższą walkę z sobą samym, z tym wzrokiem, którym ona biedna na mnie patrzy, ze śmiercią, która ją ściga... Gdy jestem z nią, muszę, powinienem być pogodnym, aby nie domyśliła się niczego, wesołym, aby ją rozweselić. Czy ty pojmujesz, przyjacielu mój, taką pogodę, i taką wesołość? Sądzę, że muszą być one podobne do tych krwawych błyskawic, które wiją się po czarnych chmurach, albo do tych żółtych promieni słońca, co zaglądają w świeżo wykopany grób, oczekujący na trumnę.
„A może mylę się; może źle czytam w jéj oczach i nie rozumiem drżenia jéj ręki i znaczenia tego kwiatu, przyciśniętego do ust?
„O nie! Boże mój! niech się nie mylę, niech raz w życiu posłyszę z jéj ust wyraz: kocham! a potém już poniosę ją do mogiły i sam położę się obok niéj, na sen z nią wieczny!...
„Andrzeju! myślę, że przybędziesz, pragnę cię widziéć, może przywieziesz mi z sobą jaki promień, który rozświetli ciemności, w jakie wpadłem!...”
Jeszcze w miesiąc późniéj Bolesław pisał znowu do swego przyjaciela.
„Piszesz mi, że jedziesz do mnie, że jesteś już na połowie drogi, Bóg ci zapłać, ale jeżeli chcesz widziéć raz jeszcze biednego Anioła duszy, którego połowa porwana już w niebo, pośpieszaj!
„Płomyk gaśnie, kilka już tylko sekund upłynie na zegarze czasu, a zostanie po nim — garść popiołu.
„Od tygodnia Wincunia już nie wstaje.
„Po całych dniach, jak biały posąg leży naprzeciw otwartego okna i patrzy, to w blade słońce jesienne, to we mnie.
„Kilka dni temu nie mogłem się opanować, pochwyciłem jéj ręce i okryłem je pocałunkami; krzyknęła i zarzuciła na twarz przezroczysty rąbek białéj swojéj sukni. Gdym nachylił się do niéj i chciał powiedziéć jéj słowo mego serca, z przerażeniem ujrzałem, że była zemdloną.
„Nie myliłem się, czytając w jéj oczach...
„O! straszne, dziwne zrządzenia losów: „o falo! niewierna falo, a tak wierna!”




XI.
Ostatnie słowo życia.

Dzień był jesienny, suchy, z bladém słońcem i mgłą przezroczystą, szmatami błądzącą pod szarawym błękitem. W Niemenkowskim dworku cicho było bardzo, lekki wiatr poruszał białą roletą, zawieszoną u jednego otwartego okna. Pokój, w którym okno to było otwarte, wnętrzem swém dość szczególny przedstawiał widok. Widoczném było, że czyjaś troskliwa a pełna smaku ręka zrobiła wszystko, co można, aby pokój ten uczynić śliczném, wesołém i barwném gniazdeczkiem.
Po śnieżnych ścianach pięły się szerokie gałęzie bluszczu i w kilku miejscach tworzyły ramy wkoło obrazów, dobrym malowanych pęzlem, a przedstawiających wesołe sceny życia wiejskiego, albo piękne, uśmiechnięte twarze kobiece. Pod samemi ścianami stały nizkie i wygodne, zieloną materyą obite sprzęty, na stołach leżało mnóztwo ilustracyi, albumów, litografii, mogących zająć i zabawić oko.
Przy oknie, ozdobioném białą haftowaną firanką, stały dwa rozłożyste drzewa oleandrowe, a śród nich, w ślicznie wyrobionéj z kolorowanéj łozy klatce, szczebiotała na wyścigi para kanarków. W rogu pokoju naprzeciw otwartego okna stała nizka miękka sofa, tak otoczona zielenią bluszczu i wazonowych roślin, ustawionych na etażerkach, że zdawała się stać w altanie.
Nad nią wisiał wesoły obrazek, przedstawiający parę białych gołębi, trzepocących skrzydłami śród kępy kwiecistéj, a wkoło rozściełał się puszysty o żywych kolorach dywan.
Mimo te wszystkie ozdoby i wesołe barwy, któremi pokój był napełniony, miał on dziwne piętno smutku. Oleandry pod oknami pokryte były kwiatem, który, na wpół zwiędły i zżółkły, opadał z cichym szelestem na posadzkę; gałęzie, oplatające ścianę, smutnie poruszały listkami, kołysanemi jesiennym powiewem, wnikającym przez okno; kilka miesięcznych róż okwitało w wazonach, i wielkie bukiety blado liliowéj hortensyi żałobnie odbijały od ciemnego tła myrtu i rozmarynu.
Na sofie leżała Wincunia.
Była sama i twarz miała zwróconą do okna. Wzrok jéj spotykał w ramie rozwartych firanek ciasny, lecz pełen rozmaitości, obrazek. Z boku wysuwała się część gaju, pokryta bogactwem barw jesiennych; wysmukłe brzozy o złocistym liściu stały na tle oranżowych dębów, po których przemykały się gdzieniegdzie różowe smugi osiczyny, albo ponsowiały obfite, zwieszające się po gałęziach grona jarzębin. W górze było niebo blade i bez blasku, ale pogodne i tylko szarawą a przezroczystą mgłą zasnute; u dołu trawnik dziedzińca, zarzucony opadłém z drzew liściem, otaczał wielki klomb astrów, z których białe pożółkły i pochyliły głowy, a różowe stały jeszcze wyprostowane i dumne, niby urągając wczesnéj śmierci sióstr słabszych. Daléj, pod samą bramą dziedzińca, kilka sumaków, blizko siebie rosnących, powiewało zwolna szerokiemi krwistego koloru liśćmi, a za bramą widać było kawałek białéj drogi, wiodącéj w pole, i jeszcze kawałek tego pola, o zagonach, pokrytych bujną żółtawą zielenią, i obrazek urywał się nagle, w ukośnéj linii przerżnięty ramą okna. Wzrok Wincuni to zawieszał się na szczytach dębów o pałającéj barwie, to opuszczał się na klomb astrów półzmarłych, to znowu płynął w górę po różowych smugach osiczyny, albo ścigał powoli złocisty listek brzozy, oderwany od gałęzi i lecący z wiatrem po żółtéj trawie, nad krwistemi sumakami, w pole. Niekiedy biała roleta, osunięta powiewem wiatru, pokryła część obrazka; wtedy Wincunia czyniła ręką słaby gest, jakby chciała usunąć tę przeszkodę, dzielącą ją od kawałeczka świata, na który patrzyła, ale wnet wiatr powiewał silniéj, roleta w inną unosiła się stronę i odkrywała znowu na najdalszym planie obrazka ukośne linie zagonów, ze snującemi się nad niemi srebrnemi nićmi pajęczyny.
Cicho było bardzo wokoło, tylko u okna szczebiotały żywe kanarki i kiedy niekiedy odpowiadał im szczebiot jakiéjś osmuconéj jesienią, w głębi gaju zbłąkanéj ptaszyny.
Cała postać młodéj kobiety, leżącéj na sofie, objawiała zupełne wycieńczenie i upadek sił fizycznych, ale oczy błyszczały szklistym połyskiem i na policzkach wybiły się karminowe rumieńce. Czoło jéj, bardzo blade i otoczone światłemi splotami, smętnym zarysem odbijało od ciemnego tła poduszki, na któréj spoczywała głowa. Ręce miała alabastrowéj białości i jak alabaster przezroczyste; splotła je i bezwładnie opuściła między fałdy sukni. Kaszlała często i oddychała prędko a z trudnością.
Z tą bezwładną postacią, z tém czołem śmiertelnie bladém, dziwną stanowił sprzeczność dziewiczy, radosny ubiór Wincuni. Miała ona na sobie tę samę różową perkalową sukienkę, którą zwykła była nosić, będąc młodziuchną dzieweczką, a nad czołem w warkoczu kilka śnieżnych drobnych astrów. Słońce zniżało się, już tylko jednę godzinę miało do zachodu; Wincunia coraz częściéj, coraz tęskniéj spoglądała na drzwi przyległego pokoju.
Pod oknem szybko idąca mignęła męzka postać; po ustach Wincuni świetlany przebiegł uśmiech, do pokoju jéj wszedł Bolesław. Zbliżył się i ujął rękę młodéj kobiety, ale zaledwie rzucił okiem na różową jéj suknią i kwiaty, we włosy wplecione, zbladł bardzo i, przyciskając rękę jéj do ust, szepnął z boleścią:
— Wincuniu moja!
Radość zalała twarz Wincuni, podniosła na Bolesława wzrok pełen niewypowiedzianéj wdzięczności i wymówiła cicho:
— O, dziękuję ci, żeś mię tak nazwał!
Usiadł obok niéj milczący, wpatrzony w nią, z ręką jéj w swych dłoniach. Wincunia podniosła oczy na twarz jego i zaczęła mówić z nieopisanym wdziękiem:
— Tak dawno pragnęłam, czekałam, ażebyś mię nazwał Wincunią... myślałam sobie, że gdy mię tak nazwiesz, serce moje poczuje tę samę pogodę i radość, jaką czuło niegdyś... niegdyś... a od téj pory, gdyśmy się wówczas rozstali, nazywałeś mię zawsze panią... patrz! dziś umyślnie ubrałam się tak, jak ubierałam się przed wielu laty, aby ci przypomniéć twoję dawną Wincunię... twoję dawną narzeczoną, która była czysta, jak krople rosy, zdrowa, jak rybka w zdroju, wesoła, jak ptak pod obłokiem... Minęło... ależ na ziemi i kropla rosy, tak srebrna zrana, w południe miesza się z ziarnkiem kurzu i ciemnieje, różowa rybka wpada w sieć rybaka, a radosna wiosną ptaszyna, po jesieni opuszcza zziębnięte skrzydełka i umiera śród pożółkłych listków brzozy... Patrz! biedna sukienka moja oddawna nie widziała już światła dziennego; schowałam ją była na pamiątkę i leżała sobie w ciemności... dziś przywitałam się z nią, jak z kochaną przyjaciółką... zbladła trochę.... obie zbladłyśmy razem; w niéj zaczynałam życie, w niéj je skończę...
— Wincuniu! nie mów o tym strasznym końcu! — przerwał Bolesław z rozpaczą w głosie.
Wincunia uśmiechnęła się łagodnie, miękko położyła dłoń na jego ręce i zaczęła mówić znowu cichym, przerywanym głosem:
— Bolesławie! pocóż się łudzić? Ja wiem, że umrę za chwilę... i pocóż rozpaczać? Dla mnie śmierć lepsza, niż życie... Inne kobiety, dotknięte takiém, jakiém było moje, nieszczęściem, męczą się długie lata i psują się nieraz moralnie w swych męczarniach. Ja nie będę tak długo miała ciężaru boleści i czysta zejdę ze świata... a umrę przy tobie, najlepszy mój przyjacielu, i przed śmiercią będę mogła wyspowiadać ci całą duszę moję...
Milczała przez kilka sekund i oddychała bardzo szybko, potém, zdobywając się na nowe siły, mówiła daléj:
— Dziś z rana poczułam się silniejszą, niż byłam oddawna; mogłam wstać i przejść się przez pokój o własnéj mocy; zdawało mi się, że krew zaczęła szybciéj krążyć mi w żyłach, a w oczach miewałam olśnienia, śród których widziałam roje iskier na czarném tle. Ciocia cieszyła się, widząc mię silniejszą i mówiła mi, że niezawodnie przyjdę do zdrowia. Ale ja tak nie myślałam, bo dawno, dawno już czuję, jak życie ulatuje ze mnie zwolna, zwolna, po jednéj iskierce, i robi się w piersi méj próżnia, z którą długo oddychać nie można. Ta siła więc, dziś wzmożona, to pewno znak, że lada chwila umrę, bo Bóg tak dobry, że przed skonaniem daje najsłabszym jednę choćby chwilę mocy, aby wdzięczném spojrzeniem mogli pożegnać ten świat piękny i ukochanym swoim zostawić na pamiątkę opowiedzianą treść swego konającego serca...
Mówiła to z wielkim spokojem, po ustach jéj błądził uśmiech pełen pogody i ufności. Umilkła na chwilę, bo gwałtowny kaszel przerwał jéj mowę. Bolesław milczał i patrzył na nią wzrokiem nieopisanéj boleści.
— Biedna moja ciocia — mówiła daléj Wincunia — miała dziś jakieś sprawy do załatwienia w X., a widząc mnie silniejszą, wyjechała, pocieszona. Sama ją namawiałam, aby wyjechała, bo pragnęłam w ostatniéj chwili być z tobą sama, Bolesławie, bo czułam, że ta ostatnia chwila do ciebie jednego należéć powinna... Ciocię pożegnałam w duchu i ucałowałam jéj ręce z wdzięcznością... wszak ona zastępowała mi matkę, któréj nie znałam, a była dla mnie zawsze tak dobrą... Biedna! jak ona będzie smutną, gdy mnie już nie stanie!...
Westchnęła cicho, a jakby w rażącéj sprzeczności odpowiedzi, kanarki wesoło zaszczebiotały z okna.
— Wincuniu! — rzekł Bolesław — ty tak spokojnie mówisz o tém, że masz umrzeć! Czyliż ci wcale nie żal życia? Czy nie zostawiasz na ziemi nikogo, kto-by ci był drogim?
Głos jego drżał żałością bez granic.
Wincunia uśmiechnęła się z łagodnym smutkiem, jedna łza wypłynęła powoli z pod powieki i zawisła na długiéj rzęsie. Z trudnością podjęła rękę i, ukazując nią różowy promień zachodzącego słońca, który za oknem przerzynał powietrze i spływał na murawę, wyrzekła powoli:
— Patrz: na tym promieniu za chwilę zawiśnie dusza moja i po nim, jak po złotych wschodach, wstąpi tam wysoko, gdzie dobry Bóg przyjmie mię może dla tego, że cierpiałam wiele i umarłam młodo... Tam uklęknę przed Świętą Maryą i modlić się będę za ciebie, a gdy tu na ziemi i twoja ostatnia nadejdzie chwila, ja w niebie z dzieciną moją na ręku spotkam cię...
Łkanie głębokie, nieposkromione, jęknęło w piersi Bolesława. U okna kanarki znowu zaszczebiotały wesoło. Wincunia silniéj oparła dłoń na ręce przyjaciela, oddech jéj stawał się coraz prędszy i krótszy, oczy coraz silniéj pałały, a czoło śmiertelniéj bladło.
— Słuchaj mię, Bolesławie, słuchaj — wyrzekła — bo lękam się, że mię siły opuszczą i nie dopowiem ci tego, co powiedziéć pragnę. Oto naprzód, kiedy w przyszłości wspominać mię będziesz, niech w żalu po mnie ta myśl cię pociesza, że umieram bez kropli goryczy w sercu, bez jakiéjkolwiek do kogo na ziemi urazy... W téj uroczystéj ostatniéj chwili mojéj, zdaje mi się, że oczy moje szerzéj otwierają się na świat i większe obejmują przestrzenie, a im więcéj mglą się przede mną zewnętrzne przedmioty, tém światléj i przezroczyściéj umysł mój przenika te niewidzialne krainy ducha, nad których pojęciem myśl moja tyle razy pracowała mozolnie a daremnie, wtedy, gdym żyła... Oto w téj chwili nie mogę już dobrze rozróżnić koloru téj róży, która tam okwita w wazonie, i nie wiem, czy ona jest różowa, biała lub żółta, i przypomniéć sobie nie mogę, jaką widziałam ją przed chwilą, bo wzrok mój mgli się, a pamięć się mąci... ale za to jasno, jasno widzę wszystkie światła i cienie ducha tych ludzi, z którymi żyłam... Dla tego przebaczam z całego serca Alexandrowi i nie mam do niego najmniejszego żalu, za wszystko, com przezeń cierpiała... Teraz dopiéro spostrzegam, że w grzechach swych mniéj on jest winien, niż ci, którzy za młodu kształcili jego myśl i serce, niż ci, którzy mu podawali truciznę pochlebstwa, i co go poili powietrzem próżności. W duszy jego były piękne światła, ale pogasły, a cienie, które zostały po nich, uczyniły go najnieszczęśliwszym z ludzi. Żal mi go, jam od niego stokroć szczęśliwsza, bo cierpiałam krótko i umieram czysta... On długie lata bezsilnie targać się będzie w żalu za światłością, którą utracił i już nie odnajdzie, a umrze skalany życiem pod palcem Boga, karzącym go za dopełniony na nim grzech jego rodziców. Bolesławie, jeśli go zobaczysz kiedy, powiedz mu, że umarłam, przebaczając mu i z modlitwą za niego w sercu...
Umilkła, głowa jéj opadła na piersi, rumieńce zniknęły z twarzy, zalanéj śmiertelną bladością, westchnęła ciężko i szepnęła:
— Boże mój! siły mię opuszczają! nie dopowiem!
Parę sekund straszne było milczenie, śród którego odgłos ciężkiego oddechu umierającéj łączył się z wesołym szczebiotem kanarków.
Nagle Wincunia podniosła się i wyprostowała, a jedną ręką opierając się o poduszki, silniejszym niż wprzódy głosem zawołała:
— Nie! powiem! Bóg pozwoli, abym powiedziała!...
Wyciągnęła drżącą rękę do Bolesława i pewnym głosem wyrzekła:
— Bolesławie, ty szlachetny i najlepszy mój przyjacielu, kiedyś, odrzucając cię, raniąc twoje zacne serce, byłam szalona, ale szaleństwo moje trwało niedługo... szczęścia miałam krótką tylko chwilę... Alexandra nie kochałam od dawna... nie kochałam go, bom spojrzała mu w duszę i porównałam ją z twoją... Kiedy opuścił mię, mogła-bym była żyć spokojnie, gdybym nie miała tu w sercu głęboko innéj miłości... miłości, którą sama beznadziejną uczyniłam, a która mię tak bolała, że życie mi pękło...
Zatrzymała się nagle, wzrok jéj wpił się w twarz Bolesława, splecione ręce wyciągnęła ku niemu i zawołała z wielkiém wysileniem:
— Bolesławie! ja umieram z żalu, żem cię utraciła... ja kocham cię!...
Jęk najwyższéj rozpaczy i rozkoszy wydarł się z piersi Bolesława, upadł na kolana przed osuwającą się w objęcia jego kobietą, i ogarnął ją ramionami...
W téj chwili ostatni promień słońca zniknął za dalekiemi lasy, świergot kanarków umilkł, a poruszona silnym powiewem roleta opadła z szelestem i zasłoniła okno.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Pod gankiem zaturkotały koła, cicho rozwarły się drzwi pogrążonego w cieniu pokoju i na progu zarysowała się wyniosła i poważna postać mężczyzny.
Wchodzący z wolna postąpił do okna, podjął roletę, a światłość ognistego pasa, złocącego niebo na zachodzie słabo rozświetliła pokój. Mężczyzna rozejrzał się wkoło i wzrok jego zatrzymał się w rogu pokoju. Tam w głębi, utworzonéj z zieleni altany, przed sofą nieruchomo klęczał Bolesław i trzymał silnie przyciśnięte do piersi martwe ciało kobiety. Rysy Wincuni, powleczone bladością śmierci, łagodnie rysowały się śród zmroku, głowa jéj bezwładnie leżała na ramieniu Bolesława, a długie warkocze, złocąc się i srebrząc, wiły się wkoło jego rąk i szyi.
Przybyły mężczyzna powoli i cicho zbliżył się do téj nieruchomej grupy i długo, ze skrzyżowanemi na piersi rękoma, patrzał na nią, pogrążony w smutnéj zadumie. Po chwili wyciągnął rękę i, kładąc dłoń na ramieniu Bolesława, wyrzekł zniżonym a uroczystym głosem:
— Powstań!...
Na dźwięk jego głosu klęczący zadrżał, nie odwrócił się jednak ku niemu, ale pochylił głowę i usta swe przycisnął do ust umarłéj.
Po kilku sekundach milczenia, przybyły ozwał się znowu:
— Bolesławie! złóż ją w pokoju, a sam powstań!
— Powiedziała, że mię kocha i umarła! — wyrzekł cicho Bolesław i mocniéj jeszcze do piersi przycisnął nieżywą.
— Ona umarła, a ty żyć powinieneś — wymówił nad nim głos poważny.
Bolesław z wolna odwrócił głowę i, wpół z rozpaczą, wpół z przerażeniem, zapytał:
— I któż ty jesteś, co mi żyć rozkazujesz, gdy ja z nią razem umrzéć pragnę?
— Sumienie twoje! — odpowiedział przybyły, a wyniosła postać jego zdawała się wyrastać wśród cieniów.
Bolesław, cisnąc do piersi umarłą, długo na niego patrzył, aż usta jego cicho wymówiły:
— Andrzéj.
— Tak — odpowiedział przybyły — ja to jestem znowu przy tobie, aby ci po raz drugi w życiu twém powiedziéć: powstań i idź daléj!
Rzekłszy to, pochylił się, łagodnie ujął w ramiona umarłą i złożył ją na sofie, a obie ręce Bolesława ująwszy w swe dłonie, podniósł go z klęczek. Bolesław milczał, z głową spuszczoną na piersi. Pan Andrzéj, blady i wyniosły, wyciągnął rękę ku oknu i wymówił z wolna:
— Ty radość twą pochowasz w głębi serca i pracować będziesz!...
Bolesław nie odpowiadał długo, potém usta jego poruszyły się zwolna i wymówiły:
— Będę.
— Tam — mówił daléj pan Andrzéj — miliony ludzi, z okiem utkwioném w gwiazdy wielkich idei, po tysiącznych bólach dążą ku nim, ty zostawisz bóle twe za sobą i z nimi razem pójdziesz!
Bolesław podniósł głowę, ciężkie westchnienie pierś mu rozdarło, i odpowiedział:
— Pójdę.
Wtedy pan Andrzéj postąpił ku niemu i szeroko rozwarł przed nim ramiona.

KONIEC.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.