Antychryst (Mereżkowski, 1907)/Wenus Petersburska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Antychryst
Pochodzenie Piotr i Aleksy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Walery Gostomski
Tytuł orygin. Антихрист
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WENUS PETERSBURSKA.
I.

— Antychryst ma przyjść. On sam, czort ostatni, jeszcze się nie zjawił, ale szczeniąt jego namnożyło się bez liku na świecie. Dzieci ojcu drogę gotują. Wszystko na sposób antychrystowski urządzają, a jak wszystko urządzą i uporządkują po swojemu, wtedy on się zjawi w swoim czasie. Przy drzwiach już stoi. Wnet — przybędzie!
Tak mówił człowiek pięćdziesięcioletni w oberwanym kaftanie poddjackim do człowieka młodego jeszcze, który siedział za stołem, ubrany w kitajkowy szlafrok i w pantoflach na bosych nogach.
— A skąd wy to wszystko wiecie? — rzekł młody. Wszakże napisano: ani Syn, ani Aniołowie nie wiedzą. A wy wiecie...
Pomilczał, ziewnął i spytał znów:
— Pewno raskolnik, co?
— Nie; prawosławny.
— A do Petersburga po co przyjechaliście?
— Przywieźli mnie z Moskwy, z domu własnego, z księgami dochodów i rozchodów, z powodu donosu o łapówkach.
— A braliście?
— Toć brałem, nie przymuszając nikogo, ani przez złodziejstwo, ale co kto dał przez życzliwość i wedle sumienia, za pracę moją pisarską.
Mówił to tak poprostu; łapówek widocznie za grzech sobie nie uważał.
— Winy mi fiskuł nie zarzuca. A tylko wedle zapisek ludzi różnych, co mi przez wiele lat po trochu dawali, naliczył tych datków 215 rubli i żąda zwrotu. A ja płacić nie mam czem. Żebrak jestem, stary, biedny, opuszczony, nie mogę już dalej pełnić mych obowiązków i upraszam o dymisyę. Wasza Wysokość niech się nademną zmiłuje i ujmie się za starcem, sierotą, żeby mnie uwolnili od tej zapłaty niesłusznej. Zmiłuj się nademną, miłościwy carewiczu.
Carewicz Aleksy Piotrowicz spotkał tego człowieka w Petersburgu w cerkwi Symeona i Anny, co stoi blisko rzeczki Fotanki, koło dworu Szeremietiewa na Litejnej. Zwrócił na niego uwagę z powodu dawno niegolonej szpakowatej brody, jakiej wówczas nie nosili już urzędnicy, a takie z powodu gorliwego odmawiania psalmów. Spytał go, kto on taki, skąd przybywa, jakiego stanu? Okazało się, że jest to poddjak urzędu artyleryjskiego z Moskwy, nazwiskiem Łarion Dokukin. Przyjechał do Petersburga i zamieszkał w domu kobiety, wypiekającej chleb dla cerkwi Symeona.
Zaczął zaraz mówić o swojej niedoli, o donosie, który nań uczyniono, a także nieomal od pierwszych słów i — o Antychryście. Wzbudził współczucie w carewiczu, który kazał mu przyjść do siebie, aby mu pomódz radą i pieniędzmi.
I oto teraz Dukukin stał przed nim w swym oberwanym kaftanie, podobny istnie do żebraka. Był to najpospolitszy kancelista, z tych, których nazywają »duszami atramentowemi«. Twarde jakby skamieniałe zmarszczki, twarde i zimne spojrzenie zamglonych oczu, twarda, zapuszczona broda siwa, twarz szara, nudna, jak te papiery, nad którymi ślęczał przez lat 30 przy swoim stole kancelaryjnym. Brał łapówki »z życzliwości, wedle sumienia«, a ot, ni stąd, ni zowąd — wpadł na myśl o Antychryście.
Czy nie filut — pomyślał carewicz i spojrzał na niego uważnie. Ale nie dojrzał w nim żadnej szczególnej chytrości, owszem, twarz jego wydała się raczej prostoduszną. Jakaś ponurość i upór malowały się na niej, jak zwykle u ludzi zajętych nieruchomą myślą.
— I dla innej jeszcze sprawy przybyłem do Moskwy — wyrzekł stary z pewnym niepokojem w głosie. Myśl nieruchoma z powolnym wysiłkiem wybijała się na wierzch w twardych rysach jego twarzy. Spuścił oczy, sięgnął ręką w zanadrze, wyciągnął stamtąd jakiś papier i podał go carewiczowi.
Były to dwa cienkie i zbrukane zeszyty, złożone w ćwiartkę, zapisane gęsto i wyraźnie kancelaryjnem pismem.
Aleksy począł je czytać z roztargnieniem, stopniowo jednak czytał z coraz większą uwagą.
Naprzód były tam cytaty z Ojców świętych, proroków i Apokalipsy o Antychryście i o końcu świata. Potem następowało wezwanie »do arcypasterzy wielkiej Rosyi i całego wszechświata«, a dalej jeszcze prośba, aby przebaczyli jemu, Dokukinowi »zuchwalstwo, z jakiem bez ich ojcowskiego błogosławieństwa ośmielił się napisać to wszystko z pełni swej troski, żalu i gorliwości o dobro Kościoła«, a także, aby ujęli się za niego przed carem i wyjednali mu miłościwe posłuchanie i przebaczenie.
Po tem wszystkiem następowała widocznie główna myśl Dokukina: »Bóg zalecił człowiekowi samodzielnym być«.
I wreszcie — oskarżenie przeciw carowi Piotrowi Aleksiewiczowi.
»Teraz wszyscy my pozbawieni jesteśmy onego daru bożego, życia swobodnego i samoistnego, a także odjęte nam domy nasze, rzemiosła i zajęcia rolne i wszystkie nasze odwiecznie ustanowione prawa; odbierają nam także i nasze prawo chrześcijańskiej uczciwości. Pędzeni jesteśmy od domu do domu, z miejsca na miejsce, od grodu do grodu, prześladowani ze złością i nienawiścią. Odmienione są nasze obyczaje, i język nasz, i odzienie nasze, a głowy nasze i brody ogolone, a persony nasze rożnemi obelgami zbezczeszczone. I nie ma w nas już ani cnoty ani wyglądu, ani różnicy żadnej od niewiernych, i całkiem zmięszaliśmy się z nimi i do spraw ich nawykliśmy, i wyrzekliśmy się naszych przyrzeczeń chrześcijańskich i porzuciliśmy nasze święte cerkwie. Zamknęliśmy oczy na światło ze Wschodu i nogi nasze w ucieczce na Zachód obróciliśmy i chodzimy po dziwnych i niewiadomych nam drogach, giniemy w ziemi zapomnienia. Usynowiliśmy ludzi cudzych i wszelkiem dobrem ich osypaliśmy, a swoich głodem morzymy i gnębimy ciężkimi, nieznośnymi podatkami. A o wielu rzeczach nawet rzec trudno i lepiej usta swoje zamknąć. Ale serce boli, gdy widzim opustoszenie Nowego Jeruzalem i lud okryty niezliczonemi ranami«.
»Wszystko zaś to — powiedziano w zakończeniu — dzieje nam się dla imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa. O męczennicy tajemni! nie przerażajcie się i nie rozpaczajcie, stójcie dzielnie i orężem Krzyża uzbrójcie się przeciw sile antychrystowej. Pocierpcie jeszcze dla Pana, jeszcze trochę pocierpcie. Nie opuści was Chrystus, któremu chwała niech będzie teraz i zawsze, na wieki wieków Amen«.
— Dlaczego to pisałeś? — zapytał carewicz, przeczytawszy zeszyt.
— Jedno takie pismo niedawno podrzuciłem w przedsionku cerkwi Symeona — odpowiedział Dokukin. — Znaleźli je, ale spalili i carowi nie oddali. A tę modlitwę chcę przybić na murze cerkwi św. Trójcy koło dworca carskiego, aby wszyscy, co ją czytać będą, wiedzieli, co w niej jest i donieśli o tem Jego Carskiej Wysokości. A wszystko to napisałem ku poprawie, iżby kiedyś wszedłszy w siebie poprawił się jego carski majestat.
— Oszust! — przemknęło znów w głowie Aleksego. — A może i denuncyat? Czort mnie skusił zadawać się z nim.
— A czy wiesz ty Łarion — rzekł carewicz patrząc mu prosto w oczy — czy wiesz ty, że o tem twojem buntowniczem pisaniu, ja z obowiązku synowskiego i obywatelskiego donieść powinienem carowi-ojcu? A wedle ustawy wojskowej art. 20-go: Kto przeciwko Jego Wysokości buntowniczem słowem zgrzeszy, życia ma być pozbawion i odcięciem głowy ukaran.
— Wola twoja carewiczu. Ja i sam myślałem stanąć z tem pismem przed carem, aby dobrowolnie za słowo Chrystusa pocierpieć.
Powiedział to z taką samą prostotą, jak poprzednio o łapówkach. Carewicz uważniej jeszcze spojrzał na niego. Przed nim stał zawsze tenże pospolity urzędniczek z temże samem nudnem obliczem i chłodnem mętnem spojrzeniem. Tylko gdzieś w głębiach oczu znów coś się poruszyło z powolnem wysiłkiem.
— Czyś nie oszalał stary? Pomyśl co czynisz. Wezmą cię na tortury — a bądź pewny nie będą żartować. Za żebro cię powieszą, a jeszcze z dołu ogrzeją cię i dymem okopcą, jak naszego Chryszkę Talickiego.
Talicki był to jeden z tych, co głosili koniec świata i powtórne przyjście Chrystusa, oraz twierdzili, że car Piotr Aleksiewicz to Antychryst. Przed kilku laty zginął straszną śmiercią, pieczony na wolnym ogniu.
— Z pomocą bożą gotów jestem i duszę moją oddać — odrzekł stary. — Toć zawsze, nie dziś to jutro umierać trzeba. Aby coś dobrego zdziałać z czem by przed tronem bożym stanąć. A śmierci nie unikniem.
Mówił zawsze tak samo po prostu, ale było coś w jego spokojnem obliczu i cichym głosie, co wzbudzało przekonanie, że ten biedny urzędniczek, oskarżony o łapówki, rzeczywiście na śmierć bez trwogi pójść gotów, jak jeden z tych tajemnych męczenników, o których w modlitwie swej wspominał.
Nie — pomyślał wreszcie carewicz — nie oszust ani denuncyant, lecz albo waryat, albo w rzeczy samej męczennik.
Stary spuścił głowę i dodał jeszcze z cicha jakby do siebie samego:
— Sądzono od Boga człowiekowi samodzielnym być.
Aleksy wstał milcząc, wyrwał jedną kartkę z zeszytu, zapalił ją o płomień lampki palącej się w kącie przed obrazami, otworzył drzwiczki pieca, rzucił weń cały zeszyt i czekał, mieszając pogrzebaczem węgle i popiół, aby wszystek papier do cna się spalił, a gdy pozostał sam tylko popiół, podszedł do Dokukina, który, stojąc, nieruchomo wodził za nim oczami, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Słuchaj stary, nikomu o tobie nie powiem. Widzę żeś człek sprawiedliwy. Wierzę ci. Powiedz czy dobrze mi życzysz?
Dokukin nic nie odpowiedział, ale tak popatrzył na carewicza, że odpowiedzi żadnej nie było potrzeba.
— Jeśli mi życzysz dobrze, wyrzuć z głowy te myśli durne. O pismach buntowniczych nie śmiej i pomyśleć — nie takie teraz czasy. Jeśli cię schwycą a dowiedzą się, że byłeś u mnie, to i mnie bieda będzie. Idź sobie z Bogiem, a więcej do mnie nie przychodź i nikomu o mnie nie mów. Gdy cię pytać będą, milcz. A wyjeżdżaj jak najprędzej z Petersburga. Bacz-że Łarion. Czy będziesz pomnieć na mą wolę?
— A jakże mam nie pomnieć — rzekł Dokukin. — Bóg widzi do śmierci ja twój wierny sługa.
— A o donosie na ciebie nie troszcz się — ciągnął Aleksy. — Powiem słowo, gdzie trzeba. Bądź spokojny; uwolnią cię od wszelkiej odpowiedzialności. No idź już... albo nie — poczekaj; daj chustkę.
Dokukin podał mu wielką w niebieskie płatki, podziurawioną i wyblakłą chustkę. Carewicz z małego orzechowego kantorka wyciągnął skrzynkę, wyjął z niej, nie licząc srebrnem i miedzią rubli ze 20 — dla żebraka Dokukina skarb cały — zawinął pieniądze w chustkę i oddał je staremu z życzliwym uśmiechem.
— Weź to na drogę. Skoro wrócisz do Moskwy, zamów nabożeństwo w cerkwi archangielskiej za sługę Bożego, Aleksego. Ale pamiętaj, nie wspomnieć, że za »carewicza«.
Dokukin wziął pieniądze, ale nie dziękował i nie odchodził. Stał jak przedtem ze spuszczoną głową. Wkońcu podniósł oczy i począł mówić uroczyście, naprzód widać przygotowaną przemowę:
— Jak ongi Bóg zaspokoił pragnienie Samsona zapomocą oślej szczęki, tak i teraz czy nie uczyni tenże Bóg tobie panie, przez mój nierozum coś pożytecznego i orzeźwiającego?
Ale nagle nie wytrzymał; głos jego urwał się, wargi zadrżały, cały się zatrząsł i przerywając swą uroczystą mowę, rzucił się do nóg carewicza.
— Zmiłuj się ojcze! wysłuchaj nas biednych, błagających cię sług twoich. Ujmij się za wiarą chrześcijańską, podźwignij ją i strzeż jej, daj kościołowi świętemu pokój i zgodę. O miłościwy carewiczu, dziecię krasne Kościoła, słoneczko ty nasze, nadziejo rosyjska! Świat cały od ciebie światła czeka i ludzie boży w tobie ufność pokładają. Jeśli nie ty po Panu Bogu nam pomożesz to kto nam pomoże? Zginiemy, zginiemy wszyscy bez ciebie! Zmiłuj się!
Szlochając obejmował i całował nogi carewicza, a temu zdało się, że w tem rozpacznem błaganiu słyszy prośbę wszystkich ginących, zelżonych, do wściekłości doprowadzonych — jęk całego narodu o pomoc.
— Dosyć dosyć, stary — rzekł nachylając się ku niemu i starając się go podnieść. Czy to nie wiem, czy nie widzę? Czy serce moje za was nie cierpi? Taż sama nam niedola. Gdzie wy, tam i ja. Jeśli Bóg da, że carstwo posiędę, wszystko uczynię, aby ludowi ulżyć. I o tobie wtedy nie zapomnę; potrzebne mi będą sługi wierne. A tymczasem cierpię i modlę się, aby sądy boże prędzej się dopełniły. Niechaj we wszystkiem staje się Jego wola święta.
I pomógł wstać staremu, który wydał się teraz tak nędznym, słabym, zgrzybiałym. Tylko oczy jaśniały mu taką radością, jakby już oglądał wybawienie Rosyi.
Aleksy uścisnął go i w czoło pocałował.
— Bywaj zdrów Łarion, da Bóg zobaczymy się. Pan z tobą.
Skoro Dokukin odszedł, carewicz usiadł znów w swoim starym, skórzanym, obdartym fotelu i pogrążył się na poły w drzemkę, na poły w marzenie.
Miał lat 25. Był wzrostu wysokiego, chudy i wąski w ramionach, z piersią zapadniętą. Twarz również wąska dziwnie wydłużona, wyciągnięta ku dołowi i zaostrzona, chorobliwa, jakby staroświecka, z żółtawą barwą skóry, jak u ludzi chorych na wątrobę; usta bardzo małe, nieomal dziecinne z żałosnym wyrazem; czoło niezwykle wielkie, okrągławe, niby wyłysiałe, otoczone wieńcem rzadkich, długich i prostych włosów czarnych. Takie twarze zdarzają się u nowicyuszów klasztornych i wiejskich sług kościelnych. Ale skoro uśmiechnął się, oczy jego jaśniały rozumem i dobrocią; twarz stawała się młodszą i piękniejszą, jakby oświecona wewnętrznem spokojnem światłem. W takich chwilach przypominał dziada swego, dobrotliwego cara Aleksego Michałowicza z czasów jego młodości.
Teraz w brudnym szlafroku i przydeptanych pantoflach na bosych rogach, zaspany, nieogolony, z pierzami we włosach, nie wyglądał wcale na syna Piotra. Odurzony jeszcze po wczorajszej pijatyce, przespał dzień cały i wstał niedawno przed samym wieczorem. Przez drzwi otwarte do przyległego pokoju widać było nieposłane łóżko z pomiętą olbrzymią pierzyną i z nieświeżą bielizną.
Na biurku, przy którem siedział, leżały w nieporządku zardzewiałe narzędzia matematyczne, stara potłuczona kadzielnica, fajka z pianki, woreczek z tytuniem, pudełeczko od pudru do włosów służące za popielnicę, stosy papierów i książek w wielkim nieporządku; między niemi notatki z powszechnej kroniki Baroniusza, pokryte rozsypanym tytuniem. Na otwartej naddartej Księdze, zwanej Geometryą, czyli o mierzeniu ziemi cyrklem ku nauce miłujących wiedzę — leżał niedojedzony ogórek solony; na ołowianym talerzu widać było przez pół ogryzioną kość i lepki od nalewki pomarańczowej kieliszek, w którym trzepotała się i brzęczała mucha. Ściany, obite brudną i podartą ceratą, zakopcony sufit, zmętniałe szyby okien podwójnych nie wystawionych pomimo gorącej pory czerwcowej, pokryte były rojami brzęczących i pełzających much. Unosiły się też roje ich nad głową carewicza. A w głowie jego myśli jak muchy roiły się też w bezładnym zamęcie. Myślał o bójce, którą zakończyła się pijatyka wczorajsza. Żybanda uderzył kułakiem Zasypkę, Zasypka Zachlustkę, a ojciec Piekło i Gracz z Molochem zwalili się pod stół. Wszystko to były przezwiska, dane przez carewicza swym współbiesiadnikom pijackim. A on sam, zwany w tym gronie Aleksym Grzesznikiem, także bił kogoś, darł za włosy, ale kogo, nie pamięta zgoła. Wtedy było to śmieszne, a teraz wstyd i odraza pozostały.
Głowa go pobolewała. Może nieźle byłoby jeszcze wypić nalewki: wybić klin klinem. Ale lenił się wstać, poruszyć się, zawołać na sługę. A tu wraz trzeba było ubierać się: naciągnąć ciasny mundur, przypasać szpadę, włożyć ciężką perukę, cd której głowa więcej jeszcze rozboli, i jechać do Ogrodu Letniego na zebranie maskaradowe, gdzie kazano stawić się wszystkim pod »sztrafem surowym«.
Z podwórza dochodziły głosy bawiących się dzieci. Duży, nastroszony czyżyk w klatce nad oknem od czasu do czasu odzywał się żałosnym piskiem. Wahadło wysokiego, stojącego zegara angielskiego, podarowanego niegdyś przez ojca, poruszało się z miarowym tik-tak. Z pokoju górnego piętra dochodziły jednostajne, posępne dźwięki gam, które na starym klawicymbale niemieckim wygrywała żona Aleksieja, księżniczka Zofia Karolina, córka księcia Wolfenbiutelskiego. Carewicz nagle przypomniał sobie, jak wczoraj pijany wymyślał na nią przy Zibandzie i Zachlustce: »Ot, dali mi żonę z przedpiekla. Gdy do niej przyjdę, złości się, gadać ze mną nie chce, koczkodon niemiecki!« — »Oj, źle, pomyślał teraz. Gdy się spiję, plotę Bóg wie co, a potem sam na siebie zły jestem«. I cóż ona winna, że ją dzieckiem prawie wydali za niego? Cóż mu złego uczyniła? Chorowita, opuszczona przez wszystkich swoich w obcym kraju, tak jak i on nieszczęśliwa. A może go kocha, może ona jedyna serce ma dla niego. Wspomniał, jak niedawno pokłócili się. Ona krzyczała: »Ostatni szewc w Niemczech lepiej obchodzi się ze swą żoną, aniżeli ty ze mną«. A on ze złością: »A to wracaj z Panem Bogiem do swych Niemców.« — »Tak, jeślibym nie była...« i nie skończyła, zapłakała, wskazując na swe łono brzemienne. I oto widzi teraz w myśli podpuchnięte blado-niebieskie oczy i łzy z nich ciekące po niepięknej i ze śladami ospy twarzy, wychudłej jeszcze bardziej od brzemienności, a tak żałosnej i dziecięco bezbronnej. Przecież i on ją kocha, a przynajmniej lituje się nad nią niekiedy, nagłą, beznadziejną, pełną ostrego bólu litością. Dlaczegóż ją tak męczy; czyż nie grzech, nie wstyd? Bogu za nią odpowie!
Muchy naprzykrzały mu się. Skośny, gorący, czerwony promień zachodzącego słońca, wpadając przez okno, raził mu oczy.
Carewicz posunął się wreszcie z krzesłem, odwrócił się plecami do okna i utkwił oczy w piec, w ogromny, z rzeźbionemi kolumienkami i wypukłemi malowidłami piec holenderski, zbudowany z kafli rosyjskich, skutych na kantach miedzianymi gwoździkami. Na jasnem jego tle wymalowane były w jaskrawych czerwono-zielonych i ciemno-fioletowych barwach przeróżne dziwaczne zwierzęta, ptaki, ludzie, rośliny — a pod każdą figurą znajdował się napis, wypisany słowiańskiemi literami. W czerwonem oświetleniu zachodu barwy płonęły jakąś czarodziejską jaskrawością. Po raz tysiączny z tępą, bezmyślną ciekawością carewicz przypatrywał się tym figurkom i odczytywał napisy pod niemi. Chłop z bałałajką: »muzykę pomnażam«: człowiek w krześle z księgą: »dobrze sobie świadczę« tulipan rozkwitający: »woń jego miła«; stary na kolanach przed piękną niewiastą: »nie chcę kochać starego« — i baba z nad Bereziny i komedyanty francuskie i kapłan japoński z Chińczykami i Diana i ptak bajeczny Malkofej.
A muchy wciąż brzęczały i brzęczały, i wahadło poruszało się z jednostajnym odgłosem i czyżyk piszczał posępnie i gamy z góry słychać było, a dzieci z podwórza. A ostry, czerwony promień słońca blednął i niknął. Różnobarwne figurki na piecu zdały się poruszać: francuskie komedyanty i baba wiejska i ptak Malkofej i kapłan japoński. Wszystko się mąciło, oczy się kleiły. I gdyby nie ta ogromna, lepka, czarna mucha, która już nie w kieliszku, ale w głowie jego brzęczy i trzepocze się, to wszystko byłoby dobrze, spokojnie i niczego by nie było, prócz tej cichej, ciemnej, czerwonawej mgły.
Nagle wzdrygnął się i ocknął. »Zmiłuj się, ojcze, nadziejo rosyjska!« — zadźwięczało w nim ze wstrząsającą siłą. Obejrzał się po izbie bezładnej, obejrzał swą własną postać i podobnie, jak od rażącego mu oczy purpurowego płomienia zachodu, zaczerwienił się na obliczu purpurą wstydu. »Piękna nadzieja rosyjska!« Wódka, ospałość, lenistwo, kłamstwo, brud i ten wieczny, podły strach przed ojcem.
Czyżby miało już być za późno? Czyżby już wszystko było skończone? Otrząsnąć się z tego wszystkiego, uchodzić, uciekać! »Pocierpieć za słowo Chrystusowe« — zadźwięczały mu znów w uszach słowa Dokukina. — »Człowiekowi od Boga samodzielnym być sądzono«. O tak, co prędzej do tamtych, póki jeszcze nie stracone wszystko. Wszak wzywają go i oczekują »tajemni męczennicy«.
Zerwał się, jak gdyby naprawdę chciał gdzieś uchodzić, coś postanowić, coś stanowczego uczynić — i zamarł cały w oczekiwaniu, przysłuchując się dochodzącym go dźwiękom.
Wśród ciszy zabrzmiał metaliczny, powolny odgłos bijącego zegaru. Wybiła godzina 9 i wraz z ostatniem uderzeniem drzwi z cicha zaskrzypiały i wysunęła się przez nie głowa starego kamerdynera, Iwana Afanasycza Bolszego.
— Czas jechać. Wasza Wysokość ubierać się będzie? — zamruczał stary wedle swego zwyczaju w tonie jakiejś ponurej złości, jakby chciał wymyślać swemu panu.
— Nie trzeba, nie pojadę — rzekł Aleksy.
— Jak wola, ale nakazano być wszystkim. Pan ojciec gniewać się znów będzie.
— No idź, idź już — zaczął carewicz, ale spojrzawszy na nastroszoną pełną pierza głowę sługi, jak u niego samego, z niegolonem, wymiętem i zaspanem obliczem, przypomniał sobie, że jego to właśnie, Afanasycza, darł wczoraj po pijanemu za włosy.
Długo carewicz patrzał na starego z tępem zadziwieniem, jakby teraz dopiero naprawdę się zbudził.
Ostatni czerwonawy odblask zagasł w oknie i wszystko nagle poszarzało, jakby pajęczyna, opuszczająca się z różnych zakopconych kątów zapełniła całą izbę szarawą siecią.
A głowa wciąż sterczał we drzwiach jak przylepiona.
— Ubierać się każecie? — powtórzył Afanasycz w bardziej jeszcze ponurym tonie.
Aleksy zmęczonym ruchem machnął ręką.
— Niech tam — dawaj ubranie.
A widząc, że głowa nie znika, jakby oczekując na coś, dodał:
— A możeby nalewki, orzeźwić się? Głowa aż trzeszczy.
Stary nic nie odpowiedział, ale popatrzył na pana, tak jakby chciał rzec: »nie twojej to głowie trzeszczeć po wczorajszem«.
Pozostawszy sam, carewicz załamał ręce, aż palce chrupły w stawach, przeciągnął się i ziewnął. Wstyd, strach, żal, żądza skruchy, żądza wielkiego czynu, nagłego porywu — wszystko to odezwało się w tem powolnem nie powstrzymanem aż do bólu, aż do kurczu w szczękach, straszniejszem od szlochu i jęku beznadziejnem ziewnięciu.
Po upływie godziny wymyty, ogolony, orzeźwiony, ciasno zapięty w wązkim z zielonkawego, niemieckiego sukna z czerwonemi wyłogami i zielonemi galonami mundurze sierżanta gwardyi preobrażeńskiej, jechał carewicz w swojej sześciowiosłowej łodzi w dół po Newie ku Ogrodowi Letniemu.



II.

Tegoż samego dnia 26 czerwca 1715 r. naznaczona była w Ogrodzie Letnim uroczystość Wenery, na cześć jej posągu, który tylko co przywieziono z Rzymu i miano umieścić w galeryi nad Newą.
»Będę miał ogród lepszy aniżeli w Wersalu król francuski«, chwalił się Piotr. Gdy był na wyprawach wojennych na morzu lub w cudzych krajach, carowa przysyłała mu wieści o tym ulubionym ogrodzie. Istotnie w Ogrodzie Letnim wszystko urządzone było regularnie, wedle planu, jak w sławnym Wersalu. — Równo, jakby grzebień, ostrzyżone drzewa, geometryczno regularne figury kwietników, proste kanały, czterokątne stawy z łabędziami, wysepkami i altankami na nich, sztuczne fontanny, nieskończenie długie aleje, szpalery podobne do ścian w salach audyencyonalnych — wszystko to miało nakłaniać ludzi do przechadzek — a gdy kto się zmęczył, znalazł dosyć ławek, labiryntów, klombów, murawy zielonej, aby usunąć się w zacisze i używać miłej samotności.
Z tem wszystkiem daleko było carskiemu ogrodowi do ogrodów wersalskich. W bladem słońcu petersburskiem z bujnych cebulek roterdamskich mizerne wykwitały tulipany. Tylko skromne kwiaty północy: ulubiona Piotrowi wonna mięta i posępno jaskrawe georginie lepiej się udawały. — Drzewa młode, przywiezione z nadzwyczajnymi trudami i kosztami na okrętach i podwodach przez tysiące wiorst z Polski, Prus, Pomeranii, Danii i Holandyi chorowity miały wygląd. Skąpo zasilała ich korzonki ziemia obca. Za to podobnie jak w Wersalu rozstawione były wzdłuż głównych alei liczne popiersia i posągi. Imperatory rzymskie, filozofy greckie, bogi i boginie olimpijskie poglądały po sobie, jakby zdziwione, że się znalazły w tym dzikim, hirperborejskim kraju barbarzyńców. Były to zresztą nie oryginały antyczne, lecz ich nowe naśladownictwa, sporządzone przez lichych dość rzeźbiarzy włoskich i niemieckich. Bogowie jakby co tylko zdjęli peruki i haftowane kaftany, a boginie jakby zaledwie pozbyły się swych koronkowych sukien i robronów, całe to grono Olimpijczyków z podziwem przyglądających się swej niezbyt przyzwoitej nagości przypominało grono kawalerów i dam z dworu Ludwika XIV lub księcia Orleańskiego.
Przez jednę z bocznych alei Ogrodu w kierunku od wielkiego stawu ku Newie szedł carewicz Aleksy. Obok niego kręciła się śmieszna figurka na krzywych nóżkach w wytartym nieco kaftanie niemieckim, w ogromnej peruce, z roztargnionym wyrazem na twarzy, jakby co tylko rozbudzonego człowieka. Był to cajchdyrektor kancelaryi wojennej i nowej drukarni, najpierwszy mistrz sztuki drukarskiej w Petersburgu, Michał Piotrowicz Awramow.
Syn djaczka, jako chłopiec siedmioletni wprost od Psałterza i Godzinek, dostał się na statek odpływający do Amsterdamu z ładunkiem dziegcia, lnu, skór i dziesięciu »młodzieńców rosyjskich«, wybranych stosownie do ukazu Piotra z pośród bystrzejszych chłopców i wysłanych na naukę za morze. Nauczywszy się w Holandyi nieco geometryi, a więcej mytologii, Awramow »wychwalany był przez tamecznych mieszkańców i opublikowany w drukowanych kurantach«. Z natury nie głupi, bystry nawet, ale jakby raz na zawsze wprawiony w zdumienie, odurzony zbyt nagłem przejściem od Psałterza i Godzinek do Owidiusza i Wirgiliusza, nigdy już potem nie mógł przyjść do siebie. Myśli jego i uczucia przypominały stan przestraszonych nagłym zbudzeniem ze snu małych dzieci. Stąd ten wyraz odurzenia i przestrachu, który właściwy był zawsze jego twarzy.
— Miłościwy panie — mówił Awramow jednostajnym płaczliwym głosem, jakby komar brzęczał — jak Bogu wyspowiadam się waszej Wysokości. Sumienie mię niepokoi, że oto chrześcianami będący, kłaniamy się bałwanom pogańskim...
— Jakim bałwanom?
Awramow wskazał na stojące po obu stronach alei posągi marmurowe.
— Ojcowie i dziadowie nasi po domach swoich i przy drogach obrazy święte wieszali, a my wstydzimy się tego i bezwstydne wznosimy bałwany. W ikonach bożych jest siła boża; tak samo i w bałwanach, ikonach czartowskich czartowska jest siła. Do dziśdnia służyliśmy jedynemu pijanemu bogu Bachusowi, Iwanem Chmielnickim nazwanemu, a w błazeńskim soborze księciem-papieżem, teraz zasię mamy służyć najplugawszej lubieżnej bogini Wenerze. Maszkarami zowią tę służbę i grzechu w niej nie widzą, albowiem mówią, bogi te naprawdę nie istnieją, a bałwany ich bezduszne po domach i w ogrodach ku upiększeniu tylko są stawiane, ale i w tem na zgubę duszy swej mylą się, bo przyrodzone a rzeczywiste istnienie te stare bogi w sobie mają.
— Jakto, wierzysz w bogi pogańskie? — z większym jeszcze zdziwieniem spytał carewicz.
— Wierzę Wasza Wysokość świadectwu Ojców świętych, jako bogi one czarty są. Chrystus ukrzyżowany wygnał je z ich bóżnic, a one uszły na miejsce puste, ciemne i przepaściste i zagnieździły się tam, udając martwych, nie istniejących — do czasu. A skoro osłabło w nas dawne chrześciaństwo i bezbożność nastała, to i one bogi ożyły i z nor swoich wypełzły. Jako wszelakie płazy nieczyste i gady jadowite, co z jaj swych wychodzą i ludzi żądłami rażą, tak czarty z owych starych bałwanów wyłażą i dusze chrześciańskie jadem swem trują, a do zguby przywodzą. Czy pomnicie panie widzenie św. Ojca Izaaka? Cudne dziewy i młodziany z licami, co jak słońce błyszczały, uchwyciły św. Ojca za ręce, i skakać i tańcować z nim poczęły, przy miłych głosach muzyckich, i do śmierci nieledwie go utrudziwszy, na pół żywego pozostawiły i znikły. A wtedy święty poznał, że to były stare bogi heleńsko-rzymskie — Jowisz, Merkuryusz, Apolo, i Wenus, i Bachus. Ninie i nam grzesznym jawią się czarty w podobnych też kształtach. A my mile ich przyjmujemy i w grzesznych maszkarach pomięszawszy się z niemi, skaczem i tańcujem, aż wszyscy razem wpadniem do głębokiego Tartaru, jako stado świń do głębokości morskiej. Nie pojmujemy tego, jak te nowe dyabły białe i błyszczące na wierzchu, czarniejsze są i szkaradniejsze w sobie od mord czarnych Etyopów!
W ogrodzie, pomimo nocy czerwcowej, było prawie ciemno. Niebo pokrywały niskie, czarne chmury burzliwe. Illuminacya jeszcze nie zajaśniała; uroczystość nie zaczęła się. W powietrzu spokój był jak w izbie zamkniętej. Dalekie, ciche błyskawice czasem migotały, a w niebieskawem ich świetle nagle ukazywały się w oślepiającej swej białości marmurowe posągi na ciemnej zieleni szpalerów, po obu stronach alei, jak gdyby nagle zjawiały się widma białe i wnet znikały.
Carewicz po tem, co usłyszał od Awramowa, z innem już na nie patrzał uczuciem. »W rzeczy samej — myślał sobie — istne czarty białe«.
Głosy dały się słyszeć. Po dźwięku jednego z nich, nie głośnym, trochę ochrypłym, a także po czerwonym punkcie ognistym, żarzącym się zapewne w fajce holenderskiej — wysokość nad ziemią tego punktu okazywała olbrzymi wzrost palacza — carewicz poznał ojca.
Szybko zwrócił na boczną dróżkę labiryntu z krzaków bzu i bukszpanu. »Jakby zając, zmykający w krzaki!« pomyślał zaraz ze złością wewnętrzną z powodu tego ruchu swego prawie bezwiednego, nie mniej przeto poniżająco tchórzliwego.
— Czart wie co pleciesz Awramku — ciągnął dalej z udaną niechęcią, aby skryć wstyd. — Chyba rozum ci się pomięszał od zbytniego czytania.
— Ismą prawdę mówię, Wasza Wysokości — odpowiedział Awramow, nie okazując żadnej obrady. — Sam ja na sobie poczułem nieczystą siłę tych czarów. Szatan mnie podkusił, abym poprosił ojca waszego hosudara o księgi Owidiusza i Wirgiliusza do wydrukowania. Jednę z nich, z figurami sprośnych bogów i różnych ich spraw niegodziwych, już zacząłem drukować. Od tej pory rozum utraciłem i w żądze lubieżne popadłem. Bóg odemnie odstąpił i we śnie pokazywały mi się różne bogi, a osobliwie Bachus i Wenus.
— A w jakim kształcie? — zapytał carewicz nie bez ciekawości.
— Bachus — tym kształtem, jak wyobrażają personę heretyka, Marcina Lutra — Niemiec czerwonomordy z brzuchem jak beczka piwa. Wenus zrazu kształtem jednej dziewki, z którą w Amsterdamie grzesznie przestawałem, z ciałem gołem, białem jak piana, z ustami czerwonemi i bezwstydnemi oczami. Potem, gdy się zbudziłem w korytarzu łaźni, kędy mi się ta sprośność pokazała, przemieniła się wiedźma chytra w służebną dziewkę ojca protopopa i wymyślać mi poczęła iż przeszkadzam jej parzyć się w łaźni, i mokrym wiennikiem po twarzy mię wysiekła a wyskoczywszy na dwór w zaspę śniegu — zdarzyło się to zimą — przepadła jak śnieg na wietrze.
— A może i dziewka prawdziwa była — zaśmiał się carewicz.
Awramow chciał odpowiedzieć, lecz wnet zamilkł.
Znowu dały się słyszeć głosy, znów w ciemności zaczerwienił się ognisty krwawy punkt. Na wązkiej ścieżce ciemnego labiryntu syn z ojcem powtórnie się spotkali w miejscu zbyt ciasnem, aby się mogli rozminąć. Carewiczowi i teraz jeszcze błysnęła rozpaczliwa myśl: skryć się, prześliznąć się jak zając, w krzaki znów skoczyć. Ale było za późno. Piotr ujrzał go zdala i zawołał:
Zoon!
Po holendersku »zoon« znaczy syn. Tak zwał syna w rzadkich chwilach łaskawości. Carewicz tem bardziej się zadziwił, że ostatniemi czasy ojciec całkiem przestał z nim mówić, nietylko po holendersku, ale i po rosyjsku.
Zbliżył się do ojca, zdjął kapelusz, nizko się pokłonił i pocałował zrazu połę jego kaftana. (Piotr miał na sobie ciemno-zielony, znoszony mocno mundur pułkownika preobrażeńskiego, z czerwonymi wyłogami i guzikami miedzianymi), następnie twardą, żylastą rękę.
— Dziękuję ci, Alosza — rzekł Piotr. A od tego niespodzianego »Alosza« zadrgało serce Aleksego. — Dziękuję za gościniec, w samą porę się nadarzył. Moje bale dębowe, co tratwami od Kazania płynęły, burza na Ładodze porozrywała. Gdyby nie twój podarek, nowa fregata i do jesieni nie byłaby gotowa. A i drzewo wyborowe, twarde i mocne, jak żelazo.
Carewicz wiedział, że niczem nie można więcej dogodzić ojcu, jak dobrem drzewem na budowę okrętów. W swoim dziedzicznym majątku w porzeckiej włości niżnogorockiego kraju, dawno już skrycie pielęgnował piękny las dębowy, chowając go na wypadek, gdy mu łaska ojcowska szczególnie będzie potrzebna. Dowiedziawszy się w admiralicyi, że niezadługo potrzebne będzie drzewo dębowe, kazał wyrąbać swój las spławił go tratwami na Newę, jak raz na czas i darował ojcu. Była to jedna z tych małych nieśmiałych usług, jakie dawniej często wyświadczał ojcu, a teraz coraz rzadziej i rzadziej. Zresztą nie łudził się: wiedział, że i ta usługa, podobnie jak poprzednie, zapomniana wkrótce będzie i że za tę przypadkową, chwilową łaskawość, zapłaci mu ojciec potem większą jeszcze srogością.
A jednak twarz jego zaczerwieniła się radością, serce zabiło szaloną nadzieją. Przebąknął coś bez związku, coś w rodzaju: »zawsze gotów do usług pana ojca« i chciał raz jeszcze pocałować rękę jego. Ale Piotr w obie ręce wziął głowę syna. Na chwilę carewicz ujrzał dobrze znane, straszne zarazem i miłe oblicze, o pełnych, jakby nabrzmiałych nieco policzkach, z podkręconymi i roztrzepanymi wąsikami, z czarującym uśmiechem warg, pełnych i delikatnych, nieomal jak u kobiety — ujrzał wielkie oczy ciemne, groźne, a miłe, które nieraz śniły mu się nawet, jak zakochanemu młodzieńcowi śnią się piękne kobiety; poczuł znany od dzieciństwa zapach: — mieszaninę mocnego knasteru, wódki, potu i jeszcze jakiegoś odoru kazamat żołnierskich, który czuć było zawsze w izbie ojca; poczuł też znane od dzieciństwa twarde dotknięcie niedokładnie wygolonego podbródka z małym dołkiem, tak dziwnym, prawie śmiesznym na tem groźnem obliczu. Zdało mu się, może śniło tylko, że kiedy dzieckiem ojciec go brał na kolana, on całował ten śmieszny dołek i powtarzał z uciechą wielką: »zupełnie jak u babuni«.
Piotr, całując syna w czoło rzekł w swej łamanej holenderszczyźnie.
Good beware si! Niech Bóg was zachowa — i to holenderskie, nieco wymuszone »wy« zamiast »ty« miało dla Aleksego szczególny urok.
Wszystko to ujrzał, odczuł, jakby w chwilowem blasku błyskawicy. Blask zagasł — i wszystko znikło. Piotr oddalał się już od niego jak zawsze, kołysząc z lekka jednem ramieniem, z głową zadartą do góry i silnie, po żołniersku machając prawą ręką, zwykłym swym krokiem tak szybkim, iż towarzyszący mu, aby za nim wydążyć, biedź prawie musieli.
Aleksy zwrócił się w drugą stronę tejże samej wąskiej ścieżki ciemnego labiryntu. Awramow go nie odstępował. I znów zaczął mówić teraz o archimandrycie Ławry Aleksandro-Newskiej, spowiedniku carskim Teodozym Janowskim, którego Piotr mianował »zarządzającym sprawami duchownemi« i postawił ponad najwyższym dygnitarzem kościoła, sędziwym namiestnikiem tronu patryarszego, Stefanem Jaworskim. Niektórzy podejrzywali Teodozego o luterstwo, o tajne zamiary zniesienia czci obrazów i relikwi świętych, a także postów, zakonów, patryarchatu i innych ustaw Kościoła prawosławnego. Inni przypuszczali, że Teodozy czyli jak go zwano po prostu Fedoska, zamyślał sam o patryarchacie.
— Ten Fedoska istny ateusz, a do tego i przewrotny poganin — mówił Awramow — wkradł się do świętej duszy monarchy, i oszukując go zuchwale, niszczy tradycye i prawa chrześciańskie, lubieżne, epikurejskie a raczej świńskie zaprowadza życie. Tenże przeklęty heretyk cudownej ikonie Bogarodzicy kazańskiej, koronę zerwać się ośmielił: »dawajcie nóż!« — wołał i przerzynał drut od korony i złotą obręcz rozerwał, do kieszeni schował, a wszystko jawnie, bez wstydu, a ci co to widzieli, z płaczem dziwowali się takiemu świętokradztwu. Ten sługa dyabelski, ten kozioł przeklęty od Boga się odwrócił i czartowi cyrograf wystawił. I obraz Zbawiciela nogami deptał i krzyż święty takoż i pluł nań niegodziwie...
Carewicz nie słuchał już Awramowa. Myślał o swojej radości i rozumem starał się przytłumić w sobie tę bezrozumną, jak mu się zdawało, dziecinną radość. Czego oczekuje? czego się spodziewa? Zgody z ojcem? Czyż ona możliwa? Czyż sam on naprawdę jej pragnie? Wszakże to, co między nimi zaszło, nie może być ani zapomniane, ani przebaczone.
Przypomniał sobie, jak przed chwilą, z podłą zajęczą lękliwością, chciał się chować przed ojcem, przypomniał Dokukina i jego modlitwę z tak ciężkimi przeciw Piotrowi zarzutami, przypomniał jeszcze wiele innych straszliwszych zarzutów. Wszakże nie w swojej sprawie tylko przeciwko ojcu powstał. A ot dosyć było kilku słów łaskawych, jednego uśmiechu — i serce jego odtajało — i gotów już był upaść do nóg ojcowskich, wszystko zapomnieć, wszystko przebaczyć — błagać sam o przebaczenie, jak gdyby on sam był tylko winien; gotów był za jedno dobre słowo, za jeden uśmiech duszę mu swoją oddać. »Czyż istotnie — myślał prawie z przerażeniem — czyż istotnie tak bardzo go miłuję?«
Awramow wciąż jeszcze gwarzył; brzęczał jak dokuczliwy komar nad uchem. Carewicz usłyszał tylko ostatnie jego słowa:
— Skoro świątobliwy Mitrofan Woroneski ujrzał na dachu dworca carskiego posągi Bachusa, Wenery i innych bogów pogańskich: »dopóki — rzekł — car nie każe zrzucić te bałwany, naród kuszące, w dom jego wejść niemogę«. — I car uczcił świętego człeka, kazał zdjąć bałwany. Tak to dawniej bywało. A teraz kto powie prawdę carowi? Czy ten Fedoska bezbożny, co ikony zowie bałwanami, a z bałwanów ikony czyni? Oj biada, biada nam! Do tego doszło, że dzisiaj, o tejże godzinie, zrzuciwszy obraz Bogarodzicy, postawił natomiast obraz tej czartowskiej nierządnicy Wenery. A nasz pan miłościwy, ojciec wasz...
— Odczepże się odemnie, durny człeku! — ze złością krzyknął nagle carewicz. — Odczepcie się wszyscy odemnie, czego leziecie, czego skomlicie mi nad uszami? Bodaj was wszystkich...
I nieprzystojne rzucił przekleństwo.
— A mnie co do was? Nic nie wiem i nic wiedzieć nie chcę! Ruszajcie do hosudara skarżyć się; niech on was rozsądzi!...
Zbliżali się do fontanny na placyku głównej, środkowej alei. Ludzi tu było mnóstwo: przyglądali się im i przysłuchiwali.
Awramow zbladł, jakby przysiadł i skurczył się patrząc na carewicza, swem odurzonem spojrzeniem, — spojrzeniem przestraszonego ze snu dziecka, które co tylko wpaść ma w konwulsye.
Aleksemu żal się zrobiło.
— No, nie bój się Piotrowicz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, przypominającym uśmiech nie ojca, lecz dziada »Najcichszego« Aleksego Michałowicza, — nie bój się, nie wydam cię! Wiem, miłujesz mnie... i ojca mego też. Tylko na przyszłość nie pleć byle co.
Twarz pociemniała mu nagle i dodał jeszcze z cicha:
— Choćbyś i słuszność miał, to cóż z tego? Komu teraz słuszność na co się przyda? Biczem słupa nie przetniesz. Ani ciebie, ani mnie nikt teraz słuchać nie będzie.
Pomiędzy drzewami zabłysły światła iluminacyi, różnobarwne latarki, lampiony, piramidy ze świec łojowych, oświecające okna i przerwy między filarami krytej galeryi, ciągnącej się nad Newą.
Tam, jak głosiła relacya uroczystości: »wszystko już było urządzone z wielką ceremonią i z wszelaką obfitością«.
Galerya dzieliła się na trzy długie i wąskie przedziały. W głównym, środkowym pod szklanną kopułą, urządzoną umyślnie przez szwedzkiego architektę Leblona, przygotowane było honorowe miejsce: — marmurowa podstawa dla Wenery petersburskiej.


III.

»Kupiłem Wenerę — pisał z Włoch Beklemiszew do Piotra. W Rzymie wielce ją sobie cenią. Niczem nie różni się od florenckiej (Medycejskiej) bardzo sławnej, ale jeszcze od niej piękniejsza. Zdarzyło mi się natrafić ją u ludzi nieświadomych. Znaleźli ją przy kopaniu fundamentów pod dom nowy. 2000 lat w ziemi przeleżała. Długi czas stała u papieża w ogrodzie watykańskim. Wystrzegam się znawców, bo strach mi, że może nie dadzą jej wywieść z kraju. Atoli należy ona już do Waszej Wysokości«.
Piotr wiódł układy z papieżem Klemensem XI przez swego pełnomocnika Sawwę Rahuzińskicgo i przez kardynała Ottobaniego, dobijając się pozwolenia na wywóz do Rosyi zakupionego posągu. Papież długo się nie zgadzał. Car gotów już był porwać Wenerę. Nareszcie po długich krętactwach dyplomatycznych pozwolenie było dane.
»Panie kapitanie — pisał Piotr do Rahuzińskiego — posąg Wenery przesłać najlepiej lądem z Liworno do Insbruka, a stąd Dunajem do Wiednia. A z Wiednia adresować na nasze imię. A ponieważ statua owa, jako wiesz, drogocenną jest wielce, trzeba dla niej uczynić w Wiedniu pojazd na resoradh i takowym przesłać ją do Krakowa; z Krakowa znów wodą wyprawić«.
Przez morza i rzeki, przez góry i doliny, przez miasta i pustynie, a nareszcie przez biedne sioła rosyjskie, lasy nieprzebyte, trzęsawiska grząskie — wszędzie troskliwie ochraniana z woli carskiej — unoszona to na falach wodnych, to na resorach miękkich, w swojej ciemnej skrzynce, jak w kolebce albo w trumnie, odbyła bogini daleką podróż z Miasta Wiecznego do nowonarodzonego miasta Peterburga.
Skoro szczęśliwie przybyła, car choć chciał bardzo ujrzeć co prędzej posąg, którego tak oczekiwał i o którym tyle słyszał, przezwyciężył jednak swą niecierpliwość i postanowił nie otwierać skrzynki aż do ceremonialnego pojawienia się Wenery na uroczystości umyślnie na ten cel urządzonej w Ogrodzie Letnim.
Szalupy i różne »nowomodne statki« podpływały do schodków drewnianych, spuszczonych wprost do wody i przytwierdzane były do słupów z pierścieniami żelaznymi. Przybywający goście, wyszedłszy z łódek po schodkach, wstępowali do średniej galeryi, gdzie w świetle rzęsistej iluminacyi poruszały się już z szumem i gwarem strojne tłumy: kawalerowie w kolorowych jedwabnych lub aksamitnych kaftanach, w trójkątnych kapeluszach, przy szpadach, w pończochach i w trzewikach z klamrami i z wysokimi korkami, w olbrzymich piramidalnych perukach, z nienaturalnie bujnemi lokami, barwy ciemnej lub jasnej, niekiedy pokrytemi pudrem; damy w robronach, czyli w spódnicach niezmiernie szerokich i okrągłych, wedle ostatniej »maniery wersalskiej« z długimi ogonami, o naróżowanych twarzach, na których gdzieniegdzie czerniały muszki, z perłami i piórami we włosach zdobnych koronkowemi upięciami. Ale wśród tego świetnego grona zdarzały się i proste mundury wojskowe z grubego żołnierskiego sukna, nawet kurtki majtków i szyprów, a także nasmarowane dziegciem bufy i skórzane czapki żeglarzy holenderskich.
Tłum rozstąpił się przed osobliwym pochodem. Olbrzymiego wzrostu hajducy i grenadyerzy carscy nieśli z trudem na ramionach, schylając się pod jej ciężarem, długą, wąską, czarną skrzynkę, podobną do trumny. Sądząc po wielkości trumny, wnosić było można, że nieboszczyk nadludzkiego był wzrostu. Postawiono skrzynkę na podłodze.
Sam car bez żadnej pomocy począł ją otwierać. Ciesielskie i stolarskie narzędzia tylko migały we wprawnych rękach Piotra. Spieszył się i wyciągał gwoździe z taką niecierpliwością, że do krwi ręce sobie podrapał.
Wszyscy skupili się. Cisnęli się jeden przez drugiego, srając na palcach z ciekawością i zaglądając przez ramiona i głowy sąsiadów.
Radca tajny Piotr Andrejewicz Tołstoj, który długo przemieszkiwał we Włoszech, a przytem był człekiem uczonym, nawet autorem — pierwszy w Rosyi tłómaczył Metamorfozy Owidiusza — opowiadał otaczającym go damom i pannom o ruinach starożytnej świątyni Wenery.
— Przejazdem będąc w Castel di Baïa, w pobliżu Neapolu, widziałem ja świątynię imienia owej bogini Wenery. Miasto całe zamieniło się w ruinę i las dokoła porastał. Świątynia pięknej była architektury, z wielkiemi kolumnami. Na sklepieniu jej wymalowane było mnóstwo bogów pogańskich. Widziałem tam i inne świątynie: Diany, Merkuriusa, Bachusa — którym to bogom w miejscu owem przeklęty męczyciel Neron ofiary składał, a za takową ku nim miłość wraz z nimi teraz w piekle siedzi.
Piotr Andrejewicz otworzył swoją tabakierkę z perłowej macicy — na przykrywce jej wyobrażone były trzy owieczki i pastuszek, rozwiązujący pasek śpiącej pastuszki — podał tabakierkę pięknej księżnie Czerkaskiej, sam zażył tabaki i dodał z sentymentalnem westchnieniem:
— Za tej samej bytności w Neapolu, pamiętam jak dziś, rozamorowałem się w pewnej pięknej czytadince Francesce. Więcej dwóch tysięcy czerwonych złotych mię kosztowała i one amory do dziś dnia z serca mego wyjść nie mogą.
Tak przywykł mówić po włosku, że ciągle wtrącał włoskie wyrazy: amorować — zamiast miłować, czytadinka — zamiast mieszczanka.
Tołstoj liczył lat 70, ale wyglądał nie więcej jak na 50. Uprzejmością dla dam przewyższał wszystkich młodych służebników Wenery. Aksamitna miękkość ruchów, cichy aksamitny głos, aksamitny delikatny uśmiech, aksamitne dziwnie gęste i czarne, pono uczernione nieco brwi: cały aksamitny, a z żądłem ukrytem, mówiono o nim. I sam Piotr, żywiący zwykle zaufanie do »swych ptaszków«, mawiał, że kto ma do czynienia z Tołstojem, powinien trzymać kamień za pazuchą. Na sumieniu tego wytwornisia była niejedna sprawa ciemna, zła, a nawet krwawa. Umiał on jednak zręcznie końce skryć w wodę.
Ostatnie gwoździe zgięły się; drzewo zatrzeszczało; podniosła się wierzchnia pokrywa i skrzynka stanęła otworem. Naprzód otaczający ujrzeli coś szarego, żółtego, przypominającego pył nadgniłych kości w grobie. Były to wiórki sosnowe, opiłki, wojłok i wełna, okrywające posąg.
Piotr usunął je i dotknąwszy marmurowego ciała bogini zawołał radośnie:
— Otóż i ona!
Tymczasem topiono ołów dla spojenia żelaznych klamr, któremi posąg miał być przymocowany do swej podstawy. Architekt Leblond uwijał się, przygotowując rodzaj dźwigni z drabinkami, sznurami i blokami. Wprzód jednak trzeba było rękoma wyjąc posąg ze skrzyni.
Dzieńsczyki pomogli Piotrowi. Skoro jeden z nich z żartem nieprzyzwoitym schwycił gołą dziewkę tam, gdzie nie należało, car wymierzył mu taki policzek, że odrazu nakazał wszystkim uszanowanie dla bogini. Kawałki wełny i wojłoku opadały z gładkiego marmuru. I znów jak przed dwustu laty we Florencyi, wychodziła z grobu zmartwychwstała Wenus.
Sznury wyciągnęły się, bloki zaskrzypiały. Posąg podnosił się coraz wyżej i wyżej. Piotr, stojąc na schodkach i przymocowując go do podstawy, chwycił boginię obiema rękoma jakby w uścisku.
— Wenus w objęciach Marsa! — wyrwało się klasykowi Loblonowi.
— Jak piękni oboje — zawołała młoda freilina następczyni tronu Karoliny — gdybym była na miejscu carowej, zazdrościłabym.
Piotr olbrzymim swoim wzrostem równał się prawie nadludzkim rozmiarom posągu. I ludzkie jego oblicze nie ustępowało szlachetnością boskiemu: człowiek godzień był bogini.
Po raz ostatni zawahała się ona, zadrgała i stanęła nieruchomo i prosto na swej podstawie.
Było to dzieło Praksytelesa! Afrodita Anadyomene, z piany morskiej zrodzona, Urania niebiańska, starofenicka Astarta, babilońska Melitta, pramacierz wszego istnienia i wszech karmicielka — która niebo napełniła gwiazdami jako ziarnkami nasienia i jak mleko z piersi swej wylała na nie drogę mleczną.
Była taką samą, jak na wzgórzach Florencyi, gdzie z zabobonną trwogą patrzał na nią uczeń Leonarda da Vinci; jak dawniej jeszcze w głębi Kapadocyi w pobliżu starego zamku Macelumy w opustoszałej świątyni, gdzie modlił się do niej ostatni jej czciciel, blady, chuderlawy chłopiec w ciemnej odzieży: przyszły imperator, Julian Odstępca. Zawsze ta sama: niewinna i lubieżna, naga i nie wstydząca się swej nagości. Od dnia onego, gdy wyszła z tysiącoletniej swej mogiły we Florencyi — szła coraz dalej i dalej, ze stulecia w stulecie, od narodu do narodu, nigdzie nie zatrzymując się, aż w tryumfalnym swym pochodzie dosięgła ostatnich kresów ziemi — hyperborejskiej Scytyi, poza którą nic już nie ma krom nocy i chaosu. Umocniwszy się na swej podstawie, spojrzała naprzód dokoła jakby zdziwionymi, ciekawymi oczami na tę obcą sobie i nową ziemię, na te równe, omszałe topiele, na ten gród dziwny, podobny do sioła koczujących barbarzyńców na to niebo ni dzienne, ni nocne, na te czarne, senne, straszliwe fale, podobne falom Styksu podziemnego. Kraj ów nie przypominał jej promiennej olimpijskiej ojczyzny: beznadziejnym się zdał, jako kraj zapomnienia, jako ponury, ciemny Hades. A jednak bogini uśmiechała się swym wiecznym uśmiechem, jak uśmiechałoby się słońce, gdyby stąpiło do mroków Hadesa.
Piotr Andrejewicz Tołstoj na prośby dam wydeklamował własnego utworu wiersze o Kupidynie, stary anakreontyczny hymn na cześć Erosa

Raz na różach Amor mały
Pszczółki śpiącej nie dojrzał.
Żądłem w palec urażony,
Łzami zalał się i wzleciał
Matce Wenus się poskarżyć.
»Ginę matko, z płaczem mówi,
Ginę i umieram już.
Żmijka mała mię ukłuła,
Ze skrzydłami żmijka mała,
Co ją zwykle pszczółką zowią«.
Wenus na to mu odpowie:
»Jeśli żądło pszczółki małej
Tak boleśnie cię ukłuło,
Jakżeż boleć muszą rany,
Które synku ty zadajesz!«

Damom, które dotąd nigdy rosyjskich wierszy nie słyszały prócz pieśni i psalmów cerkiewnych, piosnka wydała się czarującą.
W tej samej chwili Piotr własnoręcznie zapalił i puścił jako pierwszą rakietę fajerwerkową, latającą maszynę w postaci Kupidyna z płonącą pochodnią. Sunąc się po niewidzialnym drucie, Kupidyn przeleciał od galeryi do tratwy na Newie, gdzie znajdowały się ekrany i pochodnią swą zapalił pierwszą alegoryę: ołtarz z ogni brylantowych z dwoma płonącemi rubinowemi sercami. Na jednem z nich płomykiem szmaragdowym wypisane było łacińskie P. na drugim C: Petrus, Caterina. Serce zlało się w jedno i pojawił się napis: Z dwóch jedno czynię. Miało to oznaczać, że bogini Venus i Kupido błogosławią związek małżeński Piotra z Katarzyną.
Pojawił się niebawem drugi obraz świetlisty, transparent z dwoma wyobrażeniami: na jednej stronie bożek Neptun patrzy na wzniesioną co tylko wśród morza twierdzę Kronsztad, a pod tem napis: Videt et stupescit, »widzi i dziwuje się«; na drugiej stronie nowy gród Petersburg wśród lasów i moczarów z podpisem: Urbs ubi Sylva fuit, »miasto, gdzie był las«.
Piotr, lubownik wielki ogni sztucznych, które sam zwykle urządzał, objaśniał patrzącym alegoryę.
Ze świstem i hukiem, snopami kłosów ognistych, wzbiły się pod niebiosa niezliczone rakiety i rozsypały się na ciemnych wyżynach deszczem spadających zwolna gwiazd różnobarwnych. Newa odbijała je w ciemnem zwierciadle swych fal. Zakręciły się koła świetliste, wytrysnęły fontanny ogniste, kule światła jak bomby pękały w powietrzu z ogłuszającym trzaskiem. Zjawiły się w górze promienne pałace z płonącemi sklepieniami, kolumnami, wschodami i na oślepiającem jak słońce tle ognistem, wystąpił ostatni obraz: człowiek podobny do Tytana Prometeusza, wykuwający posąg z olbrzymiej płyty marmurowej, a nad nim oko Opatrzności w promieniach światła i napis: Deo adjuvante, »przy pomocy Bożej«. Płyta kamienna oznaczała Ruś Starą, nie dokończony, lecz podobny już do bogini Wenus posąg — nową Rosyę. Rzeźbiarzem był Piotr.
Obraz niezupełnie się udał: posąg zbyt prędko spłonął, zwalił się do nóg rzeźbiarza i rozleciał w kawały. Rzeźbiarz tymczasem uderzał w próżnię, wkrótce rozsypał się i młot i opadła trzymająca go ręka. Zmierzchło oko Opatrzności, jakby złowieszczo i podejrzliwie mrugając.
Nikt zresztą nie zwrócił na to uwagi, wszyscy bowiem zajęci byli nowem widowiskiem. W kłębach dymu, oświeconego tęczą ogni bengalskich, zjawił się olbrzymi cudotwór, ni to koń, ni to smok, z ogonem pokrytym łuskami, o skrzydłach najeżonych kolcami. Płynął po Newie od twierdzy do ogrodu letniego, ciągniony na linie przez mnóstwo łódek, napełnionych wioślarzami. W olbrzymiej muszli na grzbiecie cudotworu siedział Neptun z długą białą brodą i trójzębem u nóg jego Syreny i Trytony, trąbiące w trąby olbrzymie: »Trytony północnego Neptunusa, na trąbach swoich przez morza płynące, cara rosyjskiego sławę roznoszą« — objaśnił jeden z widzów, kapelan floty — Hawryło Burzyński. Cudotwór wlókł za sobą sześć par pustych, szczelnie zatkanych beczek z kardynałami Wszechbłazeńskiego Soboru, siedzącymi wierzchem, każdy na jednej beczce, z silnie przywiązanymi nogami, aby nie wpadli w wodę. Tak płynęli para za parą, głośno trąbiąc w krowie rogi. Za nimi ukazała się cała tratwa z takichże beczek złożona, z ogromnym umieszczonym na nich sądkiem piwa, w którym na misce drewnianej, jak na łódce, pływał kniaź-papież, arcybiskup bożka Bachusa, sam Bachus zaś siedział na brzegu sądka.
Przy tryumfalnych dźwiękach muzyki cała ta flotylla zwolna przybliżała się do ogrodu letniego i zatrzymała się przy średniej galeryi, na którą wstąpili bogowie.
»Neptunem był trefniś carski, stary bojar Semen Turgieniew; dziewki dworskie wyobrażały Syreny, z długiemi ogonami rybiemi, które wlokąc się z tyłu, zakrywały całkiem nogi. Trytonami byli chłopcy stajenni admirała Aprazma; Satyrem, towarzyszącym Bachusowi, Francuz, tancerz nadworny księcia Menszykowa, który czynił takie zgrabne skoki, jakby istotnie na krótkich stąpał nóżkach. Bachus, ubrany w skórę tygrysią, w wianku ze szklanego winogradu, z kiełbasą w jednej ręce i kielichem w drugiej, przedstawiany był przez dyrektora chóru nadwornego, Konona Karpowa, odznaczającego się niezwykłą tuszą i czerwonem obliczem. Dla nadania bardziej naturalnego wyglądu buchusowego, pojono go przez trzy dni tak, iż doskonale wyobrażał Iwaszkę Chmielnickiego.
Bogi otoczyły posąg Wenery. Bachus ze czcią podtrzymywany przez kniazia-papieża i kardynałów, ukląkł przed posągiem, pokłonił mu się do ziemi i wygłosił gromowym basem, godnym protodyakona:
— Najczcigodniejsza matko Wenus, pokorny sługa twój Iwaszka-Bachus, a ze Semeli zrodzony, rozdawca uciechy winogradowej, na synka twego Jeremkę skargę zanoszę. Nie karz szalonemu Jeremce gnębić nas Twoich poddanych, serca nam zatruwać, lub dusze gubić. Zmiłuj się nad nami królowo«.
Kardynałowie zagrzmieli chórem: Amen.
Karpow zupełnie pijany zaintonował pieśń cerkiewną, ale w porę go powstrzymano.
Kniaź-papież, stary bojarin i stolnik carski, Aleksy Nikita Zołow w płaszczu błazeńskim z czerwonego aksamitu, obszytego gronostajami, w potrójnej blaszanej tyarze na głowie, ozdobionej nieprzyzwoitem wyobrażeniem nagiego Jeremki Erosa, postawił przed podnóżem Wenery trójnóg złożony z czterech rożnów a na nim miseczkę miedzianą, przeznaczoną do warzenia ponczu; nalał w nią wódki i zapalił. Z wyjątkiem osób duchownych, obecnych tu jak przy wszelkich tego rodzaju uroczystościach błazeńskich, wszyscy goście nie tylko mężczyźni ale i damy, nawet panny, zmuszeni byli obowiązkowo brać wielką drewnianą łyżkę, czerpać nią z naczynia trunek i pić go; następnie mężczyźni całowali Wenerę odpowiednio do wieku, młodzi w rękę, starzy w nogę, a damy kłaniały się jej uroczyście »z ceremonialnym komplementem«. Wszystko to do najdrobniejszych szczegółów naprzód obmyślane i przepisane przez samego cara, musiało być wypełnione z całą dokładnością pod grozą kar surowych, a nawet pletni. Stara carowa Praskowia Teodorowna, bratowa Piotra, wdowa po carze Joanie, także piła wódkę i kłaniała się Wenerze. Starała się ona wogóle dogadzać Piotrowi, stosując się do wszelkich jego innowacyi: przeciw wiatrowi trudno płynąć. Tym razem wszakże poważna staruszka w swych ciemnych wdowich szatach — Piotr pozwalał jej nosić staroświecką odzież — skoro przysiadła »niemiecką manierą« przed »bezwstydną nagą dziewką« — doznała w sercu uczucia wielkiej goryczy. »Lepiejby się w ziemię zapaść aniżeli patrzeć na to wszystko«, pomyślała sobie. Carewicz pocałował także z pokorą rękę Wenery. Awramow chciał się ukryć, ale znaleziono go i przemocą sprowadzono, i chociaż drżał cały, bladł, potem się oblewał, o mało nie zemdlał, dotykając ustami czartowskiego posągu, musiał dokładnie wypełnić obrzęd pod surowem spojrzeniem cara, którego więcej jeszcze bał się aniżeli białych djabłów.
Bogini zdawała się patrzeć bez gniewu na te błazeńskie maski bogów, na te grube koncepty barbarzyńców, którzy przez samo swe błazeństwo cześć jej oddawali. Błazeński trójnóg zamienił się na prawdziwy ołtarz, na którym cienki, wydłużony jak żądło żmii niebieskawy płomyk wyobrażał jakby duszę Dyonizosa, pokrewnego jej boga, i oświecona tym płomieniem bogini uśmiechała się pełnym mądrości uśmiechem.
Zaczęła się uczta. Na górnym końcu stołu pod baldachimem z chmielu, zastępującego mirty klasyczne, siedział Bachus na beczce, jak na tronie, a kniaź-papież rozlewał z niej wino w kielichy. Tołstoj, zwrócony ku Bachusowi, wyrecytował inne wiersze, również własny przekład z pieśni Anakreonra.

Bachus, syn Zeusa Wielkiego
Myśli ciężkiej rozproszyciel,
Gdy do głowy mej zawita
Hojny winodawca,
Wnet do tańca chęć pobudzi
Radość w sercu wznieca,
Gdy podpiję sobie raźno,
W dłonie klasnę, pieśń zaśpiewam,
Z Wenerą się rozraduję
I w pląs puszczę się ochoczy.

— Z wierszy onych widać — zauważył Piotr — że ów Anakreon pijanica był porządny i człek wesołego życia.
Po wychyleniu zwykłych toastów na cześć floty rosyjskiej, za zdrowie cara i carowej, wstał archimandryta Teodozy Janowski z uroczystą miną i puharem w ręku.
Pomimo przebijającego w jego twarzy wyrazu »honoru polskiego« — pochodził z drobnej szlachty polskiej — pomimo niebieskiej wstęgi orderowej, osypanego dyamentami krzyża z portretem carskim na jednej stronie, a męką pańską na drugiej (na portrecie cara dyamenty były liczniejsze i większe) — pomimo tego wszystkiego Teodozy, jak mówił o nim Awramow, miał »wygląd istnego wyrodka«: mały, chuderlawy, kościsty, w wysokim, pokrytym zasłoną krepową kołpaku mniszym, w obszernej fałdzistej sutannie, podobny był zupełnie do olbrzymiego nietoperza. Skoro wszakże stroił żarty, a szczególniej żarty świętokradzkie, które zwykł prawić po pijanemu, chytre jego oczki iskrzyły się takim jadowitym dowcipem, taką zuchwałą wesołością, iż owa żałosna mordka nietoperza albo wyrodka, stawała się prawie pociągającą.
— Nie są to słowa pochlebcy — rzekł Teodozy zwrócony do cara — lecz z głębi serca płynące. Za sprawą Waszej Wysokości z mroku nieuctwa wywiedzeni jesteśmy na teatrum chwały, z niebytu do bytu powołani i w towarzystwo narodów politycznych wprowadzeni. We wszem odnowiłeś miłościwy Panie, albo li raczej zrodziłeś na nowo swych poddanych. Czemże była Rosya ongi i czem jest dzisiaj? Spojrzymy-li na budowle: na miejsce chat nędznych, świetne stanęły pałace, na miejscu suchych chrustów wyrosły ogrody kwitnące. Zwrócim-li wzrok nasz na grody utwierdzone: widzimy takowe rzeczy, jakowych dawniej i w malowanych figurach nikt nie oglądał...
Długo jeszcze mówił o księgach prawniczych, o naukach i sztukach wolnych, o flocie — »tych arkach uzbrojonych«, o ulepszeniu i odnowieniu cerkwi.
— A ty — zawołał na zakończenie w zapale retorycznym, machając szerokiemi rękawami sutanny, jak skrzydłami czarnemi, co go czyniło podobniejszym jeszcze do nietoperza — a ty, nowy grodzie i nowa stolico Piotrowa, czyż nie wielka jest sława twego fundatora? Tam gdzie nikomu nie śniło się nawet o ludzkiem mieszkaniu, wznosi się miasto godne tronu carskiego. Urbs ubi sylva fuit. Miasto gdzie las był. I kto nie pochwali miasta onego? Nie tylko przewyższa ono pięknością wszystkie grody rosyjskie, ale i w Europie całej nie łatwo znaleźć podobnego! Na wesołem miejscu zbudowane ono zostało! Zaiste Wasza Wysokość uczyniłeś metamorfozę czyli przemianę całej Rosy i!
Aleksy słuchał i patrzał uważnie na Fedoskę. Skoro ten mówił o wesołem położeniu Petersburga, oczy jego spotkały się na chwilę, jakby przypadkiem, z oczami carewicza, któremu zdało się, że w spojrzeniu mówiącego przemknęło złośliwe szyderstwo. I przypomniał sobie jak nieraz Fedoska — oczywiście w nieobecności Piotra — wymyślał na owe wesołe miejsce i zwał go błotem czartowskiem. Zresztą od dawna już zdało się carewiczowi, że Fedoska wyśmiewa się z cara nieomal jawnie, ale tak zręcznie i subtelnie, że tego nikt nie zauważył prócz niego, Aleksego, z którym za każdym razem w podobnych okolicznościach Fedoska spotykał się spojrzeniem »szybkiem, chytrem i jak gdyby współczującem«.
Piotr, jak zwykle, krótko odpowiedział na ceremonialne przemówienia.
— Pragnę wielce, aby lud cały poznał, co Bóg dla nas uczynił. Nie trzeba i na przyszłość ustawać, lecz pracować dla dobra powszechnego, które Bóg oczom naszym ukazał.
I zawiązał znów rozmowę prywatną. Mówił po holendersku — aby i cudzoziemcy mogli go zrozumieć — o poglądzie, który słyszał niedawno od filozofa Leibnitza i który bardzo mu się podobał. Był to pogląd na »krążenie nauk«, które wraz ze wszystkiemi sztukami miały się zrodzić w krajach Wschodu i Grecyi, następnie przeszły do Italii, potem do Francyi, do Niemiec, a na koniec przez Polskę do Rosyi. Teraz przyszła nasza kolej. Przez nas powrócą znów nauki do Grecyi i na Wschód, do pierwotnej swej ojczyzny, okrążywszy w swym biegu świat cały.
— Owa Wenus — zakończył Piotr już po rosyjsku z właściwą sobie dobroduszną prostotą, a zarazem emfazą, wskazując na posąg — owa Wenus przybyła do nas z Grecyi. Już pługiem marsowem wszystko u nas przeorano i zasiano; a teraz oczekujemy dobrego urodzaju, w czem Boże nam dopomóż! Oby owoc ten naszej pracy rozwinął się jako owoc drzewa figowego, którego nie widzą ci, co je zasadzili; a teraz niechaj Wenus, owa bogini wszelakiej przyjemności i zgody rodzinnej, połączy się z Marsem ku większej sławie imienia rosyjskiego.
— Wiwat, wiwat, wiwat Piotr Wielki, ojciec ojczyzny, imperator wszechrosyjski! — wołali ze wsząd ucztujący, podnosząc puhary z winem węgierskiem.
Tytuł imperatorski, jeszcze nie ogłoszony w Europie ani w Rosyi, przyjęty był już tutaj w kole »ptaszków« Piotrowych.
W lewem, damskiem skrzydle galeryi rozsunięto stoły i zaczęły się tańce. Wojenne trąby, oboje i litaury Semenowców i Preobrażeńców dochodziły z dala z poza drzew Ogrodu Letniego. Złagodzone odległością, a może być czarem bogini tu u podnóża jej dźwięczały jak delikatne flety i wiole miłosne w państwie Kupidyna, gdzie na miękkich murawach pasą się owieczki i pasterze rozwiązują szarfy pasterek. Piotr Tołstoj tańczył menueta w parze z księżną Czerkawską i śpiewał jej do ucha swoim głosem aksamitnym przy dźwiękach muzyki:

Porzuć strzały o Kupido:
Wszyscyśmy już urażeni

Strzałami miłości,
Złotemi twemi strzałami.
Wszyscy miłości poddani.

Z ceremonialnym ukłonem przed swym kawalerem, jak tego wymagał obyczaj menueta, odpowiadała piękna księżna słodkim uśmiechem pasterki Chloe siedmdziesięcio letniemu Dafnisowi.
W ciemnych alejach i altankach we wszystkich zakątkach ogrodu letniego można było słyszeć szepty miłosne, odgłosy westchnień i pocałunków. Bogini Wenus królowała już w Scytyi Hiperborejskiej. Tymczasem adjutanci i paziowie carscy, siedząc opodal w dębowym gaju, obok Pałacu letniego, jako prawdziwe Scyty barbarzyńskie rozprawiali o sprawkach miłosnych freilin i mamzeli nadwornych, albo po prostu »dziewek« carowej.
W obecności kobiet skromni oni byli i nieśmiali, ale pomiędzy sobą z bezwstydem rozprawiali »o babach i dziewczynach«.
— Hamentowa dziewka z panem noc przespała — mówił jeden z nich obojętnym głosem.
Mowa była o Maryi Wilimownej Hamilton, freilinie carowej.
— Pan galant jest; bez metresek żyć nie może — zauważył drugi.
— Ej nie pierwszyzna jej to — rzekł kamerpaź, chłopiec lat 15, z wielką powagą wciągając dym fajki, sprawiającej mu mdłości. — Jeszcze przedtem brzucha nabyła z Wasiuchą Maszką.
— A gdzie to one podziewają swe bachory? — odezwał się znów pierwszy.
— A mąż ani wie, gdzie żonka hula — rzekł chłopiec — sam z za krzaka widziałem, jak Wilko Monsow w amory z panią się zadawał...
Wilim Mons był to komerjunkier carowej — »Niemiec podłego rodu« ale zręczny i urodziwy.
I zbliżywszy się pomiędzy sobą, szeptem na ucho udzielali sobie ciekawszych jeszcze ploteczek o tem, jak niedawno w tymże samym ogrodzie carskim przy oczyszczaniu rur fontanny, znaleziono martwe ciało niemowlęcia, zawinięte w serwetę dworską.
Ogród letni posiadał też nieodzowną we wszystkich ogrodach francuskich tak zwaną grotę i niewielką czterokątną budowlę na brzegu rzeczki Fontanki, na zewnątrz dość niezdarną, przypominającą kirchę holenderską, a wewnątrz podobną istotnie do pieczary podwodnej, ozdobioną wielkiemi muszlami, perłową macicą, koralami i stalaktytami, z mnóstwem wodotrysków i strumieni, bijących w marmurowych basenach, z tą nadmierną dla petersburskiej wilgoci obfitością wody, w której Piotr tak się lubował.
I tutaj poważni staruszkowie, senatorzy i dygnitarze rozprawiali też o miłości i o kobietach.
— Za dawnych czasów małżeństwa przykładne były, a teraz cudzołóstwa i wszelkie galanterye rozmnożyły się i przez mężów nawet są chętnie widziane. Patrzą oni ze spokojnem sercem, jako żony ich z innymi się miłują i głupimi zowią nas, że naszą cześć na kobiecej wierności zakładamy. Dali babom wolność; poczekajcie, wszystkim nam niedługo na kark one siądą — mamrotał najbardziej zgrzybiały ze staruszków.
Inny, nieco młodszy, zauważył, »że młodym, którym obcy stary obyczaj, miły jest swobodny stosunek z płcią niewieścią«; że »teraz miłosna namiętność, nieznana prawie w grubych obyczajach, poczęła władać sercami czułemi«; że »małżeństwo w jeden dzień zżyna kwiaty, które miłość wydaje przez wiele lat i że zazdrość jest gorączką miłości«.
— Zawsze piękne kobiety lekkiego obyczaju były — mówił jeden ze starych — a u teraźniejszych niewiast biesy pomiędzy żebrami jak u siebie w domu siedzą. Taką już one mają politykę, że krom amorów o niczem wiedzieć nie chcą. Patrząc na nie i dziewki niedorostki myślą tylko o tem, jakby tu kogo rozamorować.
Do groty weszła carowa Katarzyna Aleksiejewna w towarzystwie kamerjunkra Monsa i frejliny Hamilton, dumnej Szkotki z twarzą Dyany.
Jeden ze staruszków, zauważywszy, że carowa przysłuchuje się ich rozmowie, począł się ujmować za damami.
— Prawda to istna, jako płeć niewieścia osobliwych jest przymiotów. Toż i Bóg w ostatnim dniu stworzył żonę Adamowi, iż bez niej świat byłby niedoskonały. Mówią ludzie świadomi, iż w całym składzie ciała niewieściego zebrane jest wszystko, co najlepszego świat ma cały. Dodawszy do takowych awantażów ozdobę rozumu, czyż nie trzeba nam dziwować się onym zaletom niewieścim i czemże może usprawiedliwić się kawaler, gdy im czci powinnej nie składa? A chociaże są u nich i niejakie słabości, to pomnieć trzeba, jako delikatna jest materya, z której one są zdziałane.
Najstarszy ze staruszków głową tylko pokiwał. Po twarzy jego widać było, że po staremu myślał sobie: rak nie ryba, a baba nie człowiek; baba a dyabeł — jednaka w nich waga.
W przerwach między porozrywanemi chmurami na bezdennie jasnem, posępnem, złotawo zielonem niebie wąski, srebrzysty sierp nowego miesiąca zabłysnął i rzucił blady promień w głąb pustej alei, gdzie u wodotrysku w półkręgu wysokich szpalerów ze strzyżonej zieleni, pod marmurową Pomoną, na darniowej ławce siedziała samotnie dziewczyna lat siedmnastu, w robronie z różowego jedwabiu, usianego złotymi kwiatkami chińskimi. Kibić miała cienką, jak osa, utrefiona modnie, ale pod cudzoziemskiem uczesaniem widniała twarz tak swojska, pełna prostoty, iż widocznie dziewczyna niedawno przyjechała z jakiejś głuszy sielskiej, gdzie wśród kumoszek i niań rosła swobodnie pod słomianą strzechą starej siedziby.
Obejrzała się lękliwie, rozpięła dwa, trzy guziki stanika i wyjęła schowaną na piersi, ciepłą od dotknięcia ciała dziewiczego kartkę papieru.
Był to bilecik miłosny od dziewiętnasto-letniego kuzynka, który wskutek ukazu cesarskiego zabrany został z tejże głuszy wiejskiej prosto do Petersburga i pomieszczony w morskiej szkole przy admiralicyi, a w ostatnich dniach wysłany na fregacie wojennej wraz z innymi marynarzami do Kadyksu, czy do Lizbony — jak sam się wyrażał: »do jakiegoś dyabelskiego kraju«.
Przy świetle »białej nocy« i księżyca dziewczyna przeczytała karteczkę, w której między liniami nabazgrane było wielkiemi okrągłemi dziecinnemi literami:
»Skarbie mój serdeczny, Naścio, aniele miły! Wiedziećbym chciał, czemuś nie przysłała mi pocałunku ostatniego. Kupido niegodziwy strzałą przebił serce moje. Wielka ma tęsknota, a serce krwią się zapiekło.«
Pomiędzy wierszami narysowane było krwią serce, przebite dwiema strzałami; czerwone punkty oznaczać miały krople krwi.
Poniżej następowały przepisane widać skądś wierszyki:

Wspomnij sobie ukochana, jakeśmy się zabawiali
I w rozmowach bardzo miłych czas ze sobą przepędzali.

A teraz już od tak dawna nie widzę cię ma radości:
Przyleć do mnie gołąbcczko, serdeczna moja słodkości.
Jeśli ciebie znowu ujrzę, zawołam: Ach światło nie,
Czyliż, o kochanie moje, znów przedemną widzę cię.

Przeczytawszy karteczkę, Naścia zwinęła ją w trąbkę i starannie schowała pod stanikiem na piersi; spuściła główkę i zakryła twarz chusteczką, naperfumowaną »westchnieniami Amora«.
Skoro po chwili odkryła twarz i spojrzała na niebo, podobna do dziwotworu jakiegoś z otwartą paszczą czarna chmura pożarła już prawie wąski półkrążek księżyca. Ostatni jego promyk zabłysnął w łezce, zwieszającej się z rzęsy dziewczyny. Patrzała na znikający księżyc i nuciła z cicha jedyną, znaną sobie, Bóg wie skąd wziętą piosnkę miłosną:

Choć pójdę na sady i na winogrady,
Nie znajdę ja sercu stroskanemu rady.
Ciężko gołębiowi bez skrzydła lotnego,
Smutno mi samotnej bez mego miłego.

Dokoła niej i na niej wszystko było obce, sztuczne — »na sposób wersalski« — i wodotryski i Pomona i szpalery i robron różowy w żółte kwiatki chińskie — tylko sama ona ze swą cichą troską i cichą pieśnią była prostą dziewczyną, taką samą jak pod słomianą strzechą siedziby dziadowskiej.
Tymczasem w ciemnych alejach i altankach, we wszystkich zakątkach ogrodu letniego, słychać było szepty, szelesty, pocałunki i westchnienia miłosne. Dźwięki menueta dochodziły zdala niby flety pastusze z państwa Wenery i brzmiały pieśni Anakreonta:

Porzuć Kupido swe strzały,
Wszyscyśmy już urażeni
Mile, słodko urażeni
Miłosną twą strzałką złotą.

W galeryi za stołem carskim toczyła się dalej rozmowa.
Piotr rozprawiał z mnichami o wielobóstwie heleńskiem, zdumiewając się nad tem, jak mogli Grecy starożytni czcić swoje bałwany, skoro mieli jasne pojęcie o prawach natury i zasadach matematyki.
Michał Piotrowicz Awramow nie wytrzymał, wsiadł na swego ulubionego konika i począł wywodzić, iż bogi naprawdę istnieją a nie czem innem są jak istnymi dyabłami.
— Mówisz o nich tak — zauważył Piotr — jakbyś sam je widział.
— Nie ja a inni, prawdziwie mówię Waszej Wysokości, na własne oczy widzieli — zawołał Awramow.
Wyciągnął z kieszeni gruby skórzany pugilares, dobył zeń pożółkły wycinek z dziennika holenderskiego i począł czytać, tłómacząc na rosyjskie:
»Z Hiszpanii donoszą, iż pewien cudzoziemiec przywiózł ze sobą z miasta Barcelony satyra, chłopa, pokrytego sierścią z koźlemi rogami i kopytami. Je chleb i mleko pije, nic nie mówi, a tylko beczy jak kozioł. Która to cudacka figura przez wielu jest oglądana«.
W drugiej relacyi podane było:
»W Jutlandyi rybacy złowili syrenę czyli niewiastę morską. Od góry podobna do człowieka, a z dołu do ryby. Ciało barwy blado-żółtej, oczy zamknięte, na głowie włosy czarne, a ręce zarośnięte skórą pomiędzy palcami, jak płetwy rybie. Rybacy wyciągnęli na brzeg sieć z wielkim trudem i całą porwaną. Mieszkańcy tameczni wsadzili niewiastę morską w ogromną beczkę z wodą słoną. Podana jest ta wiadomość na to, aby krom baśni licznych o cudotworach morskich, prawdę istną o nich zachować. Z Roterdamu 27 kwietnia 1714 roku«.
Słowu drukowanemu powszechnie wierzono, a szczególniej w dziennikach zagranicznych, albowiem jeżeli i za morzem łżą, to gdzie prawdę znaleźć? Nie jeden z obecnych wierzył w rusałki i wodników, a nawet nie jeden twierdził, jako że widział własnemi oczyma. A jeźli są rusałki, dlaczego nie miałyby istnieć Syreny? a jeśli te istnieją, to i inne bogi i sama Wenus nawet może istnieć również.
Wszyscy umilkli i w ciszy powszechnej przemknęło coś dziwnego, jakiś przestrach, jakby wszyscy niewyraźnie odczuwali, że dzieje się coś, co się dziać nie powinno.
Coraz niższem, coraz czarniejszem stawało się niebo, pokryte chmurami; bezgłośne błyskawice coraz jaskrawiej rozjaśniały chmury. I zdało się, że te błyski na niebie odbijały się w drżeniu niebieskawego płomyka na trójnogu u stóp Wenery, albo że w samem owem ciemnem niebie, jak w przewróconej czaszy olbrzymiego ołtarza poza chmurami, niby za węglami czarnemi, skryty jest płomień niebieskawy i niekiedy wybucha nagłem światłem błyskawic. Płomienie niebios i płomienie trójnoga ofiarnego odpowiadały sobie nawzajem, jakby prowadziły rozmowę o groźnej tajemnicy, ludziom jeszcze nie znanej, ale pełniącej się już na ziemi i na niebie.
Carewicz, siedzący niedaleko od posągu po przeczytaniu przez Abramowa wiadomości z dziennika, począł się bacznie przyglądać bogini. I nagie, białe jej ciało zdało mu się tak znajome, jakby je już widział gdzieś, a nawet więcej niż widział: jak gdyby to dziewicze wygięcie pleców i te dołki na łopatkach śniły mu się w jakichś grzesznych, namiętnych, tajnych snach, których sam przed sobą się wstydził. Nagle przypomniał sobie, że zupełnie takie samo wygięcie pleców i dołki na łopatkach widział u swej kochanki, dziewki dworskiej Eufrozyny. W głowie mu się kręciło zapewne od nadmiaru wina, od gorąca i od całej tej osobliwej uroczystości, przypominającej gorączkową halucynacyę. Raz jeszcze spojrzał na posąg i białe, nagie ciało bogini w podwójnem oświetleniu — czerwonawych dymiących latarek illuminacyi i niebieskiego płomyka trójnoga — wydało mu się tak żywem, strasznem, kuszącem, iż mimowoli oczy spuścił.
Czyż i jemu, jak Awramowi, zjawi się kiedy bogini Wenus jako czarownica dziewka Afroska? I przeżegnał się w myśli.
— Nie dziw, że Grecy nieświadomi praw chrześciańskich kłaniali się martwym bałwanom — ciągnął dalej Fedoska rozmowę przerwaną czytaniem — ale to dziwno, że my chrześcianie, nie pojmując czci obrazów, kłaniamy im się jak bałwanom.
Zaczęła się jedna z tych rozmów, które Piotr szczególnie lubił — o różnych cudach i znakach fałszywych, o chytrości mnichów, o czarach, czarownicach, o dyabelskich opętaniach, o »baśniach babskich i chłopskich zabobonach długich bród«, t. j. o zabobonach popów rosyjskich. Raz jeszcze Aleksy musiał wysłuchać znanych mu już dobrze opowieści o przywiezionej przez mnichów z Jerozolimy dla Katarzyny Aleksiejewny cudownej, niepłonącej nigdy w ogniu koszuli Bogarodzicy, która przy bliższem zbadaniu okazała się utkaną z osobliwej ogniotrwałej tkaniny — amiantu; albo też o świętych niby zwłokach zmarłej w Inflantach dziewicy von Grot, na których skóra podobna była do wyprawianej skóry świńskiej, tak iż dotknięta palcem sprężyście się podnosiła; a także o fałszywych relikwiach ze słoniowej kości, które Piotr kazał umieścić w nowo założonej w Petersburgu kunst-kamerze, jako pamiątkę dawnych przesądów dzisiaj przez niego tępionych.
— Zaiste wiele, wiele w kościele rosyjskim nazmyślano cudów — dodał Fedoska, jak gdyby ze skruchą, a w istocie ze złośliwem zadowoleniem, i wspomniał o ostatnim cudzie fałszywym. W jednej biednej cerkwi petersburskiej zjawił się rzekomo cudowny obraz Bogarodzicy, której z oczu łzy ciekły, zwiastując wielkie klęski, a nawet nieodzowne zburzenie nowej stolicy carskiej. Piotr, powziąwszy o tym cudzie wiadomość, udał się zaraz do owej cerkwi, obejrzał obraz i okazał w nim oszukaństwo. Stało się to niedawno tak, że nie zdążono jeszcze odesłać obrazu do Kunst-kamery i znajdował się tymczasowo w pałacu letnim w niewielkim domku holenderskim, wśród ogrodu w pobliżu galeryi położonym.
Car zapragnął pokazać obraz swym gościom i przynieść go rozkazał.
Skoro posłaniec z nim wrócił, Piotr wstał z poza stołu, stanął na wzniesieniu przed posągiem Wenery i, oparty plecami o marmurowe jej podnóże, trzymając w ręku obraz, począł szczegółowo i starannie tłomaczyć »chytrą mechanikę«. Wszyscy go otoczyli, cisnąc się jeden przez drugiego, a Fedoska świecę trzymał.
Obraz był staroświecki. Oblicze jego ciemne, nieomal czarne; tylko wielkie smutne, jak gdyby nieco podpuchnięte od łez oczy patrzały jak żywe. Carewicz od dzieciństwa lubił i czcił ten obraz Matki Boskiej, pocieszycielki wszystkich żałosnych.
Piotr zdjął srebrną, zdobną drogiemi kamieniami sukienkę Bogarodzicy, odśrubował nowe miedziane śrubki, któremi przymocowana była z odwrotnej strony obrazu lipowa deseczka. W pośrodku jej znajdowała się druga mniejsza deseczka, poruszająca się swobodnie na sprężynie przy najlżejszym naciśnięciu. Odjąwszy obie deseczki pokazał car obecnym dwie małe dziurki, przebite w drzewie obrazu naprzeciw oczu Bogarodzicy. Gąbki nasycone wodą kładziono przed temi dziurkami i woda sączyła się z oczu, tworząc krople podobne do łez.
Aby dokładniej rzecz okazać, Piotr zrobił odpowiednie doświadczenie i zmoczył gąbki w wodzie, włożył je w jamki przed dziurkami, nacisnął deseczkę — i łzy z oczu pociekły na obrazie.
— Oto źródło łez cudownych, rzekł Piotr.
Twarz jego była spokojna, jak gdyby objaśniał jakąś osobliwość przyrody w swojej kunst-kamerze.
— Tak, dużo było cudów fałszywych — powtórzył Fedoska z lekkiem uśmiechem.
Wszyscy milczeli. Ktoś jakby jęknął głucho, zapewne pijany przez sen; ktoś zachichotał tak niespodzianie i dziwnie, że inni obejrzeli się na niego prawie ze strachem.
Aleksy od dawna zbierał się wyjść; ale był jakby sparaliżowany, jakby we śnie, gdy człowiek zrywa się do biegu, a nogi się nie ruszają, chce krzyknąć, a głosu mu nie staje. W tym osłupieniu stał i patrzał, jak Fedoska trzymał świecę, jak zręcznie i szybko ręce cara poruszały się po powierzchni obrazu, jak łzy sączyły się po smutnem obliczu Bogarodzicy, a nad tem wszystkiem bielało nagie, straszliwe, kuszące ciało Wenery. Patrzał — i troska podobna do trwogi śmiertelnej zrywała się w jego sercu, ściskała go za gardło i zdało mu się, że to co się tu dzieje, nie będzie miało końca, że zawsze było, jest i będzie przez wieczność całą.
Nagle zajaśniała oślepiająca błyskawica, jakby nad głowami ucztujących otworzyła się otchłań ognia. Równocześnie dał się słyszeć krótki, lecz tak ogłuszający trzask gromu, jakby sklepienie niebios nad nimi się zapadało.
Wraz po blasku nastał mrok, czarny, nieprzejrzany. I w tej czarności zawyła, zaświstała, zahuczała burza z wichrem, podobnym do huraganu, z deszczem i z gradem.
W galeryi nastąpiło zamieszanie. Dały się słyszeć przenikliwe piski niewieście. Jedna z kobiet poczęła spazmatycznie krzyczeć, płakać, śmiać się. Ludzie przerażeni biegli sami, nie wiedząc dokąd, trącali się, padali, cisnęli jeden drugiego. Ktoś wołał rozpaczliwie: cudowny Mikołaju, święta Matko Boża!! Zmiłuj się nad nami!
Piotr wypuściwszy z rąk obraz, rzucił się szukać carowej.
Płomień przewróconego trójnoga gasnąc, wybuchnął po raz ostatni, wydłużonym rozdwojonym na końcu jak żądło żmii, niebieskawym językiem oświecając oblicze bogini. Wśród burzy mroku i przerażenia ono tylko pozostało spokojne.
Ktoś przydeptał na ziemi leżący obraz. Aleksy schyliwszy się, aby go podjąć, usłyszał jak drzewo trzasło. Obraz pękł na dwoje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Walery Gostomski.