Antychryst (Mereżkowski, 1907)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Antychryst | |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka | |
Data wyd. | 1907 | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Tłumacz | Walery Gostomski | |
Tytuł orygin. | Антихрист | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
— Antychryst ma przyjść. On sam, czort ostatni, jeszcze się nie zjawił, ale szczeniąt jego namnożyło się bez liku na świecie. Dzieci ojcu drogę gotują. Wszystko na sposób antychrystowski urządzają, a jak wszystko urządzą i uporządkują po swojemu, wtedy on się zjawi w swoim czasie. Przy drzwiach już stoi. Wnet — przybędzie!
Tak mówił człowiek pięćdziesięcioletni w oberwanym kaftanie poddjackim do człowieka młodego jeszcze, który siedział za stołem, ubrany w kitajkowy szlafrok i w pantoflach na bosych nogach.
— A skąd wy to wszystko wiecie? — rzekł młody. Wszakże napisano: ani Syn, ani Aniołowie nie wiedzą. A wy wiecie...
Pomilczał, ziewnął i spytał znów:
— Pewno raskolnik, co?
— Nie; prawosławny.
— A do Petersburga po co przyjechaliście?
— Przywieźli mnie z Moskwy, z domu własnego, z księgami dochodów i rozchodów, z powodu donosu o łapówkach.
— A braliście?
— Toć brałem, nie przymuszając nikogo, ani przez złodziejstwo, ale co kto dał przez życzliwość i wedle sumienia, za pracę moją pisarską.
Mówił to tak poprostu; łapówek widocznie za grzech sobie nie uważał.
— Winy mi fiskuł nie zarzuca. A tylko wedle zapisek ludzi różnych, co mi przez wiele lat po trochu dawali, naliczył tych datków 215 rubli i żąda zwrotu. A ja płacić nie mam czem. Żebrak jestem, stary, biedny, opuszczony, nie mogę już dalej pełnić mych obowiązków i upraszam o dymisyę. Wasza Wysokość niech się nademną zmiłuje i ujmie się za starcem, sierotą, żeby mnie uwolnili od tej zapłaty niesłusznej. Zmiłuj się nademną, miłościwy carewiczu.
Carewicz Aleksy Piotrowicz spotkał tego człowieka w Petersburgu w cerkwi Symeona i Anny, co stoi blisko rzeczki Fotanki, koło dworu Szeremietiewa na Litejnej. Zwrócił na niego uwagę z powodu dawno niegolonej szpakowatej brody, jakiej wówczas nie nosili już urzędnicy, a takie z powodu gorliwego odmawiania psalmów. Spytał go, kto on taki, skąd przybywa, jakiego stanu? Okazało się, że jest to poddjak urzędu artyleryjskiego z Moskwy, nazwiskiem Łarion Dokukin. Przyjechał do Petersburga i zamieszkał w domu kobiety, wypiekającej chleb dla cerkwi Symeona.
Zaczął zaraz mówić o swojej niedoli, o donosie, który nań uczyniono, a także nieomal od pierwszych słów i — o Antychryście. Wzbudził współczucie w carewiczu, który kazał mu przyjść do siebie, aby mu pomódz radą i pieniędzmi.
I oto teraz Dukukin stał przed nim w swym oberwanym kaftanie, podobny istnie do żebraka. Był to najpospolitszy kancelista, z tych, których nazywają »duszami atramentowemi«. Twarde jakby skamieniałe zmarszczki, twarde i zimne spojrzenie zamglonych oczu, twarda, zapuszczona broda siwa, twarz szara, nudna, jak te papiery, nad którymi ślęczał przez lat 30 przy swoim stole kancelaryjnym. Brał łapówki »z życzliwości, wedle sumienia«, a ot, ni stąd, ni zowąd — wpadł na myśl o Antychryście.
Czy nie filut — pomyślał carewicz i spojrzał na niego uważnie. Ale nie dojrzał w nim żadnej szczególnej chytrości, owszem, twarz jego wydała się raczej prostoduszną. Jakaś ponurość i upór malowały się na niej, jak zwykle u ludzi zajętych nieruchomą myślą.
— I dla innej jeszcze sprawy przybyłem do Moskwy — wyrzekł stary z pewnym niepokojem w głosie. Myśl nieruchoma z powolnym wysiłkiem wybijała się na wierzch w twardych rysach jego twarzy. Spuścił oczy, sięgnął ręką w zanadrze, wyciągnął stamtąd jakiś papier i podał go carewiczowi.
Były to dwa cienkie i zbrukane zeszyty, złożone w ćwiartkę, zapisane gęsto i wyraźnie kancelaryjnem pismem.
Aleksy począł je czytać z roztargnieniem, stopniowo jednak czytał z coraz większą uwagą.
Naprzód były tam cytaty z Ojców świętych, proroków i Apokalipsy o Antychryście i o końcu świata. Potem następowało wezwanie »do arcypasterzy wielkiej Rosyi i całego wszechświata«, a dalej jeszcze prośba, aby przebaczyli jemu, Dokukinowi »zuchwalstwo, z jakiem bez ich ojcowskiego błogosławieństwa ośmielił się napisać to wszystko z pełni swej troski, żalu i gorliwości o dobro Kościoła«, a także, aby ujęli się za niego przed carem i wyjednali mu miłościwe posłuchanie i przebaczenie.
Po tem wszystkiem następowała widocznie główna myśl Dokukina: »Bóg zalecił człowiekowi samodzielnym być«.
I wreszcie — oskarżenie przeciw carowi Piotrowi Aleksiewiczowi.
»Teraz wszyscy my pozbawieni jesteśmy onego daru bożego, życia swobodnego i samoistnego, a także odjęte nam domy nasze, rzemiosła i zajęcia rolne i wszystkie nasze odwiecznie ustanowione prawa; odbierają nam także i nasze prawo chrześcijańskiej uczciwości. Pędzeni jesteśmy od domu do domu, z miejsca na miejsce, od grodu do grodu, prześladowani ze złością i nienawiścią. Odmienione są nasze obyczaje, i język nasz, i odzienie nasze, a głowy nasze i brody ogolone, a persony nasze rożnemi obelgami zbezczeszczone. I nie ma w nas już ani cnoty ani wyglądu, ani różnicy żadnej od niewiernych, i całkiem zmięszaliśmy się z nimi i do spraw ich nawykliśmy, i wyrzekliśmy się naszych przyrzeczeń chrześcijańskich i porzuciliśmy nasze święte cerkwie. Zamknęliśmy oczy na światło ze Wschodu i nogi nasze w ucieczce na Zachód obróciliśmy i chodzimy po dziwnych i niewiadomych nam drogach, giniemy w ziemi zapomnienia. Usynowiliśmy ludzi cudzych i wszelkiem dobrem ich osypaliśmy, a swoich głodem morzymy i gnębimy ciężkimi, nieznośnymi podatkami. A o wielu rzeczach nawet rzec trudno i lepiej usta swoje zamknąć. Ale serce boli, gdy widzim opustoszenie Nowego Jeruzalem i lud okryty niezliczonemi ranami«.
»Wszystko zaś to — powiedziano w zakończeniu — dzieje nam się dla imienia Pana naszego Jezusa Chrystusa. O męczennicy tajemni! nie przerażajcie się i nie rozpaczajcie, stójcie dzielnie i orężem Krzyża uzbrójcie się przeciw sile antychrystowej. Pocierpcie jeszcze dla Pana, jeszcze trochę pocierpcie. Nie opuści was Chrystus, któremu chwała niech będzie teraz i zawsze, na wieki wieków Amen«.
— Dlaczego to pisałeś? — zapytał carewicz, przeczytawszy zeszyt.
— Jedno takie pismo niedawno podrzuciłem w przedsionku cerkwi Symeona — odpowiedział Dokukin. — Znaleźli je, ale spalili i carowi nie oddali. A tę modlitwę chcę przybić na murze cerkwi św. Trójcy koło dworca carskiego, aby wszyscy, co ją czytać będą, wiedzieli, co w niej jest i donieśli o tem Jego Carskiej Wysokości. A wszystko to napisałem ku poprawie, iżby kiedyś wszedłszy w siebie poprawił się jego carski majestat.
— Oszust! — przemknęło znów w głowie Aleksego. — A może i denuncyat? Czort mnie skusił zadawać się z nim.
— A czy wiesz ty Łarion — rzekł carewicz patrząc mu prosto w oczy — czy wiesz ty, że o tem twojem buntowniczem pisaniu, ja z obowiązku synowskiego i obywatelskiego donieść powinienem carowi-ojcu? A wedle ustawy wojskowej art. 20-go: Kto przeciwko Jego Wysokości buntowniczem słowem zgrzeszy, życia ma być pozbawion i odcięciem głowy ukaran.
— Wola twoja carewiczu. Ja i sam myślałem stanąć z tem pismem przed carem, aby dobrowolnie za słowo Chrystusa pocierpieć.
Powiedział to z taką samą prostotą, jak poprzednio o łapówkach. Carewicz uważniej jeszcze spojrzał na niego. Przed nim stał zawsze tenże pospolity urzędniczek z temże samem nudnem obliczem i chłodnem mętnem spojrzeniem. Tylko gdzieś w głębiach oczu znów coś się poruszyło z powolnem wysiłkiem.
— Czyś nie oszalał stary? Pomyśl co czynisz. Wezmą cię na tortury — a bądź pewny nie będą żartować. Za żebro cię powieszą, a jeszcze z dołu ogrzeją cię i dymem okopcą, jak naszego Chryszkę Talickiego.
Talicki był to jeden z tych, co głosili koniec świata i powtórne przyjście Chrystusa, oraz twierdzili, że car Piotr Aleksiewicz to Antychryst. Przed kilku laty zginął straszną śmiercią, pieczony na wolnym ogniu.
— Z pomocą bożą gotów jestem i duszę moją oddać — odrzekł stary. — Toć zawsze, nie dziś to jutro umierać trzeba. Aby coś dobrego zdziałać z czem by przed tronem bożym stanąć. A śmierci nie unikniem.
Mówił zawsze tak samo po prostu, ale było coś w jego spokojnem obliczu i cichym głosie, co wzbudzało przekonanie, że ten biedny urzędniczek, oskarżony o łapówki, rzeczywiście na śmierć bez trwogi pójść gotów, jak jeden z tych tajemnych męczenników, o których w modlitwie swej wspominał.
Nie — pomyślał wreszcie carewicz — nie oszust ani denuncyant, lecz albo waryat, albo w rzeczy samej męczennik.
Stary spuścił głowę i dodał jeszcze z cicha jakby do siebie samego:
— Sądzono od Boga człowiekowi samodzielnym być.
Aleksy wstał milcząc, wyrwał jedną kartkę z zeszytu, zapalił ją o płomień lampki palącej się w kącie przed obrazami, otworzył drzwiczki pieca, rzucił weń cały zeszyt i czekał, mieszając pogrzebaczem węgle i popiół, aby wszystek papier do cna się spalił, a gdy pozostał sam tylko popiół, podszedł do Dokukina, który, stojąc, nieruchomo wodził za nim oczami, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Słuchaj stary, nikomu o tobie nie powiem. Widzę żeś człek sprawiedliwy. Wierzę ci. Powiedz czy dobrze mi życzysz?
Dokukin nic nie odpowiedział, ale tak popatrzył na carewicza, że odpowiedzi żadnej nie było potrzeba.
— Jeśli mi życzysz dobrze, wyrzuć z głowy te myśli durne. O pismach buntowniczych nie śmiej i pomyśleć — nie takie teraz czasy. Jeśli cię schwycą a dowiedzą się, że byłeś u mnie, to i mnie bieda będzie. Idź sobie z Bogiem, a więcej do mnie nie przychodź i nikomu o mnie nie mów. Gdy cię pytać będą, milcz. A wyjeżdżaj jak najprędzej z Petersburga. Bacz-że Łarion. Czy będziesz pomnieć na mą wolę?
— A jakże mam nie pomnieć — rzekł Dokukin. — Bóg widzi do śmierci ja twój wierny sługa.
— A o donosie na ciebie nie troszcz się — ciągnął Aleksy. — Powiem słowo, gdzie trzeba. Bądź spokojny; uwolnią cię od wszelkiej odpowiedzialności. No idź już... albo nie — poczekaj; daj chustkę.
Dokukin podał mu wielką w niebieskie płatki, podziurawioną i wyblakłą chustkę. Carewicz z małego orzechowego kantorka wyciągnął skrzynkę, wyjął z niej, nie licząc srebrnem i miedzią rubli ze 20 — dla żebraka Dokukina skarb cały — zawinął pieniądze w chustkę i oddał je staremu z życzliwym uśmiechem.
— Weź to na drogę. Skoro wrócisz do Moskwy, zamów nabożeństwo w cerkwi archangielskiej za sługę Bożego, Aleksego. Ale pamiętaj, nie wspomnieć, że za »carewicza«.
Dokukin wziął pieniądze, ale nie dziękował i nie odchodził. Stał jak przedtem ze spuszczoną głową. Wkońcu podniósł oczy i począł mówić uroczyście, naprzód widać przygotowaną przemowę:
— Jak ongi Bóg zaspokoił pragnienie Samsona zapomocą oślej szczęki, tak i teraz czy nie uczyni tenże Bóg tobie panie, przez mój nierozum coś pożytecznego i orzeźwiającego?
Ale nagle nie wytrzymał; głos jego urwał się, wargi zadrżały, cały się zatrząsł i przerywając swą uroczystą mowę, rzucił się do nóg carewicza.
— Zmiłuj się ojcze! wysłuchaj nas biednych, błagających cię sług twoich. Ujmij się za wiarą chrześcijańską, podźwignij ją i strzeż jej, daj kościołowi świętemu pokój i zgodę. O miłościwy carewiczu, dziecię krasne Kościoła, słoneczko ty nasze, nadziejo rosyjska! Świat cały od ciebie światła czeka i ludzie boży w tobie ufność pokładają. Jeśli nie ty po Panu Bogu nam pomożesz to kto nam pomoże? Zginiemy, zginiemy wszyscy bez ciebie! Zmiłuj się!
Szlochając obejmował i całował nogi carewicza, a temu zdało się, że w tem rozpacznem błaganiu słyszy prośbę wszystkich ginących, zelżonych, do wściekłości doprowadzonych — jęk całego narodu o pomoc.
— Dosyć dosyć, stary — rzekł nachylając się ku niemu i starając się go podnieść. Czy to nie wiem, czy nie widzę? Czy serce moje za was nie cierpi? Taż sama nam niedola. Gdzie wy, tam i ja. Jeśli Bóg da, że carstwo posiędę, wszystko uczynię, aby ludowi ulżyć. I o tobie wtedy nie zapomnę; potrzebne mi będą sługi wierne. A tymczasem cierpię i modlę się, aby sądy boże prędzej się dopełniły. Niechaj we wszystkiem staje się Jego wola święta.
I pomógł wstać staremu, który wydał się teraz tak nędznym, słabym, zgrzybiałym. Tylko oczy jaśniały mu taką radością, jakby już oglądał wybawienie Rosyi.
Aleksy uścisnął go i w czoło pocałował.
— Bywaj zdrów Łarion, da Bóg zobaczymy się. Pan z tobą.
Skoro Dokukin odszedł, carewicz usiadł znów w swoim starym, skórzanym, obdartym fotelu i pogrążył się na poły w drzemkę, na poły w marzenie.
Miał lat 25. Był wzrostu wysokiego, chudy i wąski w ramionach, z piersią zapadniętą. Twarz również wąska dziwnie wydłużona, wyciągnięta ku dołowi i zaostrzona, chorobliwa, jakby staroświecka, z żółtawą barwą skóry, jak u ludzi chorych na wątrobę; usta bardzo małe, nieomal dziecinne z żałosnym wyrazem; czoło niezwykle wielkie, okrągławe, niby wyłysiałe, otoczone wieńcem rzadkich, długich i prostych włosów czarnych. Takie twarze zdarzają się u nowicyuszów klasztornych i wiejskich sług kościelnych. Ale skoro uśmiechnął się, oczy jego jaśniały rozumem i dobrocią; twarz stawała się młodszą i piękniejszą, jakby oświecona wewnętrznem spokojnem światłem. W takich chwilach przypominał dziada swego, dobrotliwego cara Aleksego Michałowicza z czasów jego młodości.
Teraz w brudnym szlafroku i przydeptanych pantoflach na bosych rogach, zaspany, nieogolony, z pierzami we włosach, nie wyglądał wcale na syna Piotra. Odurzony jeszcze po wczorajszej pijatyce, przespał dzień cały i wstał niedawno przed samym wieczorem. Przez drzwi otwarte do przyległego pokoju widać było nieposłane łóżko z pomiętą olbrzymią pierzyną i z nieświeżą bielizną.
Na biurku, przy którem siedział, leżały w nieporządku zardzewiałe narzędzia matematyczne, stara potłuczona kadzielnica, fajka z pianki, woreczek z tytuniem, pudełeczko od pudru do włosów służące za popielnicę, stosy papierów i książek w wielkim nieporządku; między niemi notatki z powszechnej kroniki Baroniusza, pokryte rozsypanym tytuniem. Na otwartej naddartej Księdze, zwanej Geometryą, czyli o mierzeniu ziemi cyrklem ku nauce miłujących wiedzę — leżał niedojedzony ogórek solony; na ołowianym talerzu widać było przez pół ogryzioną kość i lepki od nalewki pomarańczowej kieliszek, w którym trzepotała się i brzęczała mucha. Ściany, obite brudną i podartą ceratą, zakopcony sufit, zmętniałe szyby okien podwójnych nie wystawionych pomimo gorącej pory czerwcowej, pokryte były rojami brzęczących i pełzających much. Unosiły się też roje ich nad głową carewicza. A w głowie jego myśli jak muchy roiły się też w bezładnym zamęcie. Myślał o bójce, którą zakończyła się pijatyka wczorajsza. Żybanda uderzył kułakiem Zasypkę, Zasypka Zachlustkę, a ojciec Piekło i Gracz z Molochem zwalili się pod stół. Wszystko to były przezwiska, dane przez carewicza swym współbiesiadnikom pijackim. A on sam, zwany w tym gronie Aleksym Grzesznikiem, także bił kogoś, darł za włosy, ale kogo, nie pamięta zgoła. Wtedy było to śmieszne, a teraz wstyd i odraza pozostały.
Głowa go pobolewała. Może nieźle byłoby jeszcze wypić nalewki: wybić klin klinem. Ale lenił się wstać, poruszyć się, zawołać na sługę. A tu wraz trzeba było ubierać się: naciągnąć ciasny mundur, przypasać szpadę, włożyć ciężką perukę, cd której głowa więcej jeszcze rozboli, i jechać do Ogrodu Letniego na zebranie maskaradowe, gdzie kazano stawić się wszystkim pod »sztrafem surowym«.
Z podwórza dochodziły głosy bawiących się dzieci. Duży, nastroszony czyżyk w klatce nad oknem od czasu do czasu odzywał się żałosnym piskiem. Wahadło wysokiego, stojącego zegara angielskiego, podarowanego niegdyś przez ojca, poruszało się z miarowym tik-tak. Z pokoju górnego piętra dochodziły jednostajne, posępne dźwięki gam, które na starym klawicymbale niemieckim wygrywała żona Aleksieja, księżniczka Zofia Karolina, córka księcia Wolfenbiutelskiego. Carewicz nagle przypomniał sobie, jak wczoraj pijany wymyślał na nią przy Zibandzie i Zachlustce: »Ot, dali mi żonę z przedpiekla. Gdy do niej przyjdę, złości się, gadać ze mną nie chce, koczkodon niemiecki!« — »Oj, źle, pomyślał teraz. Gdy się spiję, plotę Bóg wie co, a potem sam na siebie zły jestem«. I cóż ona winna, że ją dzieckiem prawie wydali za niego? Cóż mu złego uczyniła? Chorowita, opuszczona przez wszystkich swoich w obcym kraju, tak jak i on nieszczęśliwa. A może go kocha, może ona jedyna serce ma dla niego. Wspomniał, jak niedawno pokłócili się. Ona krzyczała: »Ostatni szewc w Niemczech lepiej obchodzi się ze swą żoną, aniżeli ty ze mną«. A on ze złością: »A to wracaj z Panem Bogiem do swych Niemców.« — »Tak, jeślibym nie była...« i nie skończyła, zapłakała, wskazując na swe łono brzemienne. I oto widzi teraz w myśli podpuchnięte blado-niebieskie oczy i łzy z nich ciekące po niepięknej i ze śladami ospy twarzy, wychudłej jeszcze bardziej od brzemienności, a tak żałosnej i dziecięco bezbronnej. Przecież i on ją kocha, a przynajmniej lituje się nad nią niekiedy, nagłą, beznadziejną, pełną ostrego bólu litością. Dlaczegóż ją tak męczy; czyż nie grzech, nie wstyd? Bogu za nią odpowie!
Muchy naprzykrzały mu się. Skośny, gorący, czerwony promień zachodzącego słońca, wpadając przez okno, raził mu oczy.
Carewicz posunął się wreszcie z krzesłem, odwrócił się plecami do okna i utkwił oczy w piec, w ogromny, z rzeźbionemi kolumienkami i wypukłemi malowidłami piec holenderski, zbudowany z kafli rosyjskich, skutych na kantach miedzianymi gwoździkami. Na jasnem jego tle wymalowane były w jaskrawych czerwono-zielonych i ciemno-fioletowych barwach przeróżne dziwaczne zwierzęta, ptaki, ludzie, rośliny — a pod każdą figurą znajdował się napis, wypisany słowiańskiemi literami. W czerwonem oświetleniu zachodu barwy płonęły jakąś czarodziejską jaskrawością. Po raz tysiączny z tępą, bezmyślną ciekawością carewicz przypatrywał się tym figurkom i odczytywał napisy pod niemi. Chłop z bałałajką: »muzykę pomnażam«: człowiek w krześle z księgą: »dobrze sobie świadczę« tulipan rozkwitający: »woń jego miła«; stary na kolanach przed piękną niewiastą: »nie chcę kochać starego« — i baba z nad Bereziny i komedyanty francuskie i kapłan japoński z Chińczykami i Diana i ptak bajeczny Malkofej.
A muchy wciąż brzęczały i brzęczały, i wahadło poruszało się z jednostajnym odgłosem i czyżyk piszczał posępnie i gamy z góry słychać było, a dzieci z podwórza. A ostry, czerwony promień słońca blednął i niknął. Różnobarwne figurki na piecu zdały się poruszać: francuskie komedyanty i baba wiejska i ptak Malkofej i kapłan japoński. Wszystko się mąciło, oczy się kleiły. I gdyby nie ta ogromna, lepka, czarna mucha, która już nie w kieliszku, ale w głowie jego brzęczy i trzepocze się, to wszystko byłoby dobrze, spokojnie i niczego by nie było, prócz tej cichej, ciemnej, czerwonawej mgły.
Nagle wzdrygnął się i ocknął. »Zmiłuj się, ojcze, nadziejo rosyjska!« — zadźwięczało w nim ze wstrząsającą siłą. Obejrzał się po izbie bezładnej, obejrzał swą własną postać i podobnie, jak od rażącego mu oczy purpurowego płomienia zachodu, zaczerwienił się na obliczu purpurą wstydu. »Piękna nadzieja rosyjska!« Wódka, ospałość, lenistwo, kłamstwo, brud i ten wieczny, podły strach przed ojcem.
Czyżby miało już być za późno? Czyżby już wszystko było skończone? Otrząsnąć się z tego wszystkiego, uchodzić, uciekać! »Pocierpieć za słowo Chrystusowe« — zadźwięczały mu znów w uszach słowa Dokukina. — »Człowiekowi od Boga samodzielnym być sądzono«. O tak, co prędzej do tamtych, póki jeszcze nie stracone wszystko. Wszak wzywają go i oczekują »tajemni męczennicy«.
Zerwał się, jak gdyby naprawdę chciał gdzieś uchodzić, coś postanowić, coś stanowczego uczynić — i zamarł cały w oczekiwaniu, przysłuchując się dochodzącym go dźwiękom.
Wśród ciszy zabrzmiał metaliczny, powolny odgłos bijącego zegaru. Wybiła godzina 9 i wraz z ostatniem uderzeniem drzwi z cicha zaskrzypiały i wysunęła się przez nie głowa starego kamerdynera, Iwana Afanasycza Bolszego.
— Czas jechać. Wasza Wysokość ubierać się będzie? — zamruczał stary wedle swego zwyczaju w tonie jakiejś ponurej złości, jakby chciał wymyślać swemu panu.
— Nie trzeba, nie pojadę — rzekł Aleksy.
— Jak wola, ale nakazano być wszystkim. Pan ojciec gniewać się znów będzie.
— No idź, idź już — zaczął carewicz, ale spojrzawszy na nastroszoną pełną pierza głowę sługi, jak u niego samego, z niegolonem, wymiętem i zaspanem obliczem, przypomniał sobie, że jego to właśnie, Afanasycza, darł wczoraj po pijanemu za włosy.
Długo carewicz patrzał na starego z tępem zadziwieniem, jakby teraz dopiero naprawdę się zbudził.
Ostatni czerwonawy odblask zagasł w oknie i wszystko nagle poszarzało, jakby pajęczyna, opuszczająca się z różnych zakopconych kątów zapełniła całą izbę szarawą siecią.
A głowa wciąż sterczał we drzwiach jak przylepiona.
— Ubierać się każecie? — powtórzył Afanasycz w bardziej jeszcze ponurym tonie.
Aleksy zmęczonym ruchem machnął ręką.
— Niech tam — dawaj ubranie.
A widząc, że głowa nie znika, jakby oczekując na coś, dodał:
— A możeby nalewki, orzeźwić się? Głowa aż trzeszczy.
Stary nic nie odpowiedział, ale popatrzył na pana, tak jakby chciał rzec: »nie twojej to głowie trzeszczeć po wczorajszem«.
Pozostawszy sam, carewicz załamał ręce, aż palce chrupły w stawach, przeciągnął się i ziewnął. Wstyd, strach, żal, żądza skruchy, żądza wielkiego czynu, nagłego porywu — wszystko to odezwało się w tem powolnem nie powstrzymanem aż do bólu, aż do kurczu w szczękach, straszniejszem od szlochu i jęku beznadziejnem ziewnięciu.
Po upływie godziny wymyty, ogolony, orzeźwiony, ciasno zapięty w wązkim z zielonkawego, niemieckiego sukna z czerwonemi wyłogami i zielonemi galonami mundurze sierżanta gwardyi preobrażeńskiej, jechał carewicz w swojej sześciowiosłowej łodzi w dół po Newie ku Ogrodowi Letniemu.
Tegoż samego dnia 26 czerwca 1715 r. naznaczona była w Ogrodzie Letnim uroczystość Wenery, na cześć jej posągu, który tylko co przywieziono z Rzymu i miano umieścić w galeryi nad Newą.
»Będę miał ogród lepszy aniżeli w Wersalu król francuski«, chwalił się Piotr. Gdy był na wyprawach wojennych na morzu lub w cudzych krajach, carowa przysyłała mu wieści o tym ulubionym ogrodzie. Istotnie w Ogrodzie Letnim wszystko urządzone było regularnie, wedle planu, jak w sławnym Wersalu. — Równo, jakby grzebień, ostrzyżone drzewa, geometryczno regularne figury kwietników, proste kanały, czterokątne stawy z łabędziami, wysepkami i altankami na nich, sztuczne fontanny, nieskończenie długie aleje, szpalery podobne do ścian w salach audyencyonalnych — wszystko to miało nakłaniać ludzi do przechadzek — a gdy kto się zmęczył, znalazł dosyć ławek, labiryntów, klombów, murawy zielonej, aby usunąć się w zacisze i używać miłej samotności.
Z tem wszystkiem daleko było carskiemu ogrodowi do ogrodów wersalskich. W bladem słońcu petersburskiem z bujnych cebulek roterdamskich mizerne wykwitały tulipany. Tylko skromne kwiaty północy: ulubiona Piotrowi wonna mięta i posępno jaskrawe georginie lepiej się udawały. — Drzewa młode, przywiezione z nadzwyczajnymi trudami i kosztami na okrętach i podwodach przez tysiące wiorst z Polski, Prus, Pomeranii, Danii i Holandyi chorowity miały wygląd. Skąpo zasilała ich korzonki ziemia obca. Za to podobnie jak w Wersalu rozstawione były wzdłuż głównych alei liczne popiersia i posągi. Imperatory rzymskie, filozofy greckie, bogi i boginie olimpijskie poglądały po sobie, jakby zdziwione, że się znalazły w tym dzikim, hirperborejskim kraju barbarzyńców. Były to zresztą nie oryginały antyczne, lecz ich nowe naśladownictwa, sporządzone przez lichych dość rzeźbiarzy włoskich i niemieckich. Bogowie jakby co tylko zdjęli peruki i haftowane kaftany, a boginie jakby zaledwie pozbyły się swych koronkowych sukien i robronów, całe to grono Olimpijczyków z podziwem przyglądających się swej niezbyt przyzwoitej nagości przypominało grono kawalerów i dam z dworu Ludwika XIV lub księcia Orleańskiego.
Przez jednę z bocznych alei Ogrodu w kierunku od wielkiego stawu ku Newie szedł carewicz Aleksy. Obok niego kręciła się śmieszna figurka na krzywych nóżkach w wytartym nieco kaftanie niemieckim, w ogromnej peruce, z roztargnionym wyrazem na twarzy, jakby co tylko rozbudzonego człowieka. Był to cajchdyrektor kancelaryi wojennej i nowej drukarni, najpierwszy mistrz sztuki drukarskiej w Petersburgu, Michał Piotrowicz Awramow.
Syn djaczka, jako chłopiec siedmioletni wprost od Psałterza i Godzinek, dostał się na statek odpływający do Amsterdamu z ładunkiem dziegcia, lnu, skór i dziesięciu »młodzieńców rosyjskich«, wybranych stosownie do ukazu Piotra z pośród bystrzejszych chłopców i wysłanych na naukę za morze. Nauczywszy się w Holandyi nieco geometryi, a więcej mytologii, Awramow »wychwalany był przez tamecznych mieszkańców i opublikowany w drukowanych kurantach«. Z natury nie głupi, bystry nawet, ale jakby raz na zawsze wprawiony w zdumienie, odurzony zbyt nagłem przejściem od Psałterza i Godzinek do Owidiusza i Wirgiliusza, nigdy już potem nie mógł przyjść do siebie. Myśli jego i uczucia przypominały stan przestraszonych nagłym zbudzeniem ze snu małych dzieci. Stąd ten wyraz odurzenia i przestrachu, który właściwy był zawsze jego twarzy.
— Miłościwy panie — mówił Awramow jednostajnym płaczliwym głosem, jakby komar brzęczał — jak Bogu wyspowiadam się waszej Wysokości. Sumienie mię niepokoi, że oto chrześcianami będący, kłaniamy się bałwanom pogańskim...
— Jakim bałwanom?
Awramow wskazał na stojące po obu stronach alei posągi marmurowe.
— Ojcowie i dziadowie nasi po domach swoich i przy drogach obrazy święte wieszali, a my wstydzimy się tego i bezwstydne wznosimy bałwany. W ikonach bożych jest siła boża; tak samo i w bałwanach, ikonach czartowskich czartowska jest siła. Do dziśdnia służyliśmy jedynemu pijanemu bogu Bachusowi, Iwanem Chmielnickim nazwanemu, a w błazeńskim soborze księciem-papieżem, teraz zasię mamy służyć najplugawszej lubieżnej bogini Wenerze. Maszkarami zowią tę służbę i grzechu w niej nie widzą, albowiem mówią, bogi te naprawdę nie istnieją, a bałwany ich bezduszne po domach i w ogrodach ku upiększeniu tylko są stawiane, ale i w tem na zgubę duszy swej mylą się, bo przyrodzone a rzeczywiste istnienie te stare bogi w sobie mają.
— Jakto, wierzysz w bogi pogańskie? — z większym jeszcze zdziwieniem spytał carewicz.
— Wierzę Wasza Wysokość świadectwu Ojców świętych, jako bogi one czarty są. Chrystus ukrzyżowany wygnał je z ich bóżnic, a one uszły na miejsce puste, ciemne i przepaściste i zagnieździły się tam, udając martwych, nie istniejących — do czasu. A skoro osłabło w nas dawne chrześciaństwo i bezbożność nastała, to i one bogi ożyły i z nor swoich wypełzły. Jako wszelakie płazy nieczyste i gady jadowite, co z jaj swych wychodzą i ludzi żądłami rażą, tak czarty z owych starych bałwanów wyłażą i dusze chrześciańskie jadem swem trują, a do zguby przywodzą. Czy pomnicie panie widzenie św. Ojca Izaaka? Cudne dziewy i młodziany z licami, co jak słońce błyszczały, uchwyciły św. Ojca za ręce, i skakać i tańcować z nim poczęły, przy miłych głosach muzyckich, i do śmierci nieledwie go utrudziwszy, na pół żywego pozostawiły i znikły. A wtedy święty poznał, że to były stare bogi heleńsko-rzymskie — Jowisz, Merkuryusz, Apolo, i Wenus, i Bachus. Ninie i nam grzesznym jawią się czarty w podobnych też kształtach. A my mile ich przyjmujemy i w grzesznych maszkarach pomięszawszy się z niemi, skaczem i tańcujem, aż wszyscy razem wpadniem do głębokiego Tartaru, jako stado świń do głębokości morskiej. Nie pojmujemy tego, jak te nowe dyabły białe i błyszczące na wierzchu, czarniejsze są i szkaradniejsze w sobie od mord czarnych Etyopów!
W ogrodzie, pomimo nocy czerwcowej, było prawie ciemno. Niebo pokrywały niskie, czarne chmury burzliwe. Illuminacya jeszcze nie zajaśniała; uroczystość nie zaczęła się. W powietrzu spokój był jak w izbie zamkniętej. Dalekie, ciche błyskawice czasem migotały, a w niebieskawem ich świetle nagle ukazywały się w oślepiającej swej białości marmurowe posągi na ciemnej zieleni szpalerów, po obu stronach alei, jak gdyby nagle zjawiały się widma białe i wnet znikały.
Carewicz po tem, co usłyszał od Awramowa, z innem już na nie patrzał uczuciem. »W rzeczy samej — myślał sobie — istne czarty białe«.
Głosy dały się słyszeć. Po dźwięku jednego z nich, nie głośnym, trochę ochrypłym, a także po czerwonym punkcie ognistym, żarzącym się zapewne w fajce holenderskiej — wysokość nad ziemią tego punktu okazywała olbrzymi wzrost palacza — carewicz poznał ojca.
Szybko zwrócił na boczną dróżkę labiryntu z krzaków bzu i bukszpanu. »Jakby zając, zmykający w krzaki!« pomyślał zaraz ze złością wewnętrzną z powodu tego ruchu swego prawie bezwiednego, nie mniej przeto poniżająco tchórzliwego.
— Czart wie co pleciesz Awramku — ciągnął dalej z udaną niechęcią, aby skryć wstyd. — Chyba rozum ci się pomięszał od zbytniego czytania.
— Ismą prawdę mówię, Wasza Wysokości — odpowiedział Awramow, nie okazując żadnej obrady. — Sam ja na sobie poczułem nieczystą siłę tych czarów. Szatan mnie podkusił, abym poprosił ojca waszego hosudara o księgi Owidiusza i Wirgiliusza do wydrukowania. Jednę z nich, z figurami sprośnych bogów i różnych ich spraw niegodziwych, już zacząłem drukować. Od tej pory rozum utraciłem i w żądze lubieżne popadłem. Bóg odemnie odstąpił i we śnie pokazywały mi się różne bogi, a osobliwie Bachus i Wenus.
— A w jakim kształcie? — zapytał carewicz nie bez ciekawości.
— Bachus — tym kształtem, jak wyobrażają personę heretyka, Marcina Lutra — Niemiec czerwonomordy z brzuchem jak beczka piwa. Wenus zrazu kształtem jednej dziewki, z którą w Amsterdamie grzesznie przestawałem, z ciałem gołem, białem jak piana, z ustami czerwonemi i bezwstydnemi oczami. Potem, gdy się zbudziłem w korytarzu łaźni, kędy mi się ta sprośność pokazała, przemieniła się wiedźma chytra w służebną dziewkę ojca protopopa i wymyślać mi poczęła iż przeszkadzam jej parzyć się w łaźni, i mokrym wiennikiem po twarzy mię wysiekła a wyskoczywszy na dwór w zaspę śniegu — zdarzyło się to zimą — przepadła jak śnieg na wietrze.
— A może i dziewka prawdziwa była — zaśmiał się carewicz.
Awramow chciał odpowiedzieć, lecz wnet zamilkł.
Znowu dały się słyszeć głosy, znów w ciemności zaczerwienił się ognisty krwawy punkt. Na wązkiej ścieżce ciemnego labiryntu syn z ojcem powtórnie się spotkali w miejscu zbyt ciasnem, aby się mogli rozminąć. Carewiczowi i teraz jeszcze błysnęła rozpaczliwa myśl: skryć się, prześliznąć się jak zając, w krzaki znów skoczyć. Ale było za późno. Piotr ujrzał go zdala i zawołał:
— Zoon!
Po holendersku »zoon« znaczy syn. Tak zwał syna w rzadkich chwilach łaskawości. Carewicz tem bardziej się zadziwił, że ostatniemi czasy ojciec całkiem przestał z nim mówić, nietylko po holendersku, ale i po rosyjsku.
Zbliżył się do ojca, zdjął kapelusz, nizko się pokłonił i pocałował zrazu połę jego kaftana. (Piotr miał na sobie ciemno-zielony, znoszony mocno mundur pułkownika preobrażeńskiego, z czerwonymi wyłogami i guzikami miedzianymi), następnie twardą, żylastą rękę.
— Dziękuję ci, Alosza — rzekł Piotr. A od tego niespodzianego »Alosza« zadrgało serce Aleksego. — Dziękuję za gościniec, w samą porę się nadarzył. Moje bale dębowe, co tratwami od Kazania płynęły, burza na Ładodze porozrywała. Gdyby nie twój podarek, nowa fregata i do jesieni nie byłaby gotowa. A i drzewo wyborowe, twarde i mocne, jak żelazo.
Carewicz wiedział, że niczem nie można więcej dogodzić ojcu, jak dobrem drzewem na budowę okrętów. W swoim dziedzicznym majątku w porzeckiej włości niżnogorockiego kraju, dawno już skrycie pielęgnował piękny las dębowy, chowając go na wypadek, gdy mu łaska ojcowska szczególnie będzie potrzebna. Dowiedziawszy się w admiralicyi, że niezadługo potrzebne będzie drzewo dębowe, kazał wyrąbać swój las spławił go tratwami na Newę, jak raz na czas i darował ojcu. Była to jedna z tych małych nieśmiałych usług, jakie dawniej często wyświadczał ojcu, a teraz coraz rzadziej i rzadziej. Zresztą nie łudził się: wiedział, że i ta usługa, podobnie jak poprzednie, zapomniana wkrótce będzie i że za tę przypadkową, chwilową łaskawość, zapłaci mu ojciec potem większą jeszcze srogością.
A jednak twarz jego zaczerwieniła się radością, serce zabiło szaloną nadzieją. Przebąknął coś bez związku, coś w rodzaju: »zawsze gotów do usług pana ojca« i chciał raz jeszcze pocałować rękę jego. Ale Piotr w obie ręce wziął głowę syna. Na chwilę carewicz ujrzał dobrze znane, straszne zarazem i miłe oblicze, o pełnych, jakby nabrzmiałych nieco policzkach, z podkręconymi i roztrzepanymi wąsikami, z czarującym uśmiechem warg, pełnych i delikatnych, nieomal jak u kobiety — ujrzał wielkie oczy ciemne, groźne, a miłe, które nieraz śniły mu się nawet, jak zakochanemu młodzieńcowi śnią się piękne kobiety; poczuł znany od dzieciństwa zapach: — mieszaninę mocnego knasteru, wódki, potu i jeszcze jakiegoś odoru kazamat żołnierskich, który czuć było zawsze w izbie ojca; poczuł też znane od dzieciństwa twarde dotknięcie niedokładnie wygolonego podbródka z małym dołkiem, tak dziwnym, prawie śmiesznym na tem groźnem obliczu. Zdało mu się, może śniło tylko, że kiedy dzieckiem ojciec go brał na kolana, on całował ten śmieszny dołek i powtarzał z uciechą wielką: »zupełnie jak u babuni«.
Piotr, całując syna w czoło rzekł w swej łamanej holenderszczyźnie.
— Good beware si! Niech Bóg was zachowa — i to holenderskie, nieco wymuszone »wy« zamiast »ty« miało dla Aleksego szczególny urok.
Wszystko to ujrzał, odczuł, jakby w chwilowem blasku błyskawicy. Blask zagasł — i wszystko znikło. Piotr oddalał się już od niego jak zawsze, kołysząc z lekka jednem ramieniem, z głową zadartą do góry i silnie, po żołniersku machając prawą ręką, zwykłym swym krokiem tak szybkim, iż towarzyszący mu, aby za nim wydążyć, biedź prawie musieli.
Aleksy zwrócił się w drugą stronę tejże samej wąskiej ścieżki ciemnego labiryntu. Awramow go nie odstępował. I znów zaczął mówić teraz o archimandrycie Ławry Aleksandro-Newskiej, spowiedniku carskim Teodozym Janowskim, którego Piotr mianował »zarządzającym sprawami duchownemi« i postawił ponad najwyższym dygnitarzem kościoła, sędziwym namiestnikiem tronu patryarszego, Stefanem Jaworskim. Niektórzy podejrzywali Teodozego o luterstwo, o tajne zamiary zniesienia czci obrazów i relikwi świętych, a także postów, zakonów, patryarchatu i innych ustaw Kościoła prawosławnego. Inni przypuszczali, że Teodozy czyli jak go zwano po prostu Fedoska, zamyślał sam o patryarchacie.
— Ten Fedoska istny ateusz, a do tego i przewrotny poganin — mówił Awramow — wkradł się do świętej duszy monarchy, i oszukując go zuchwale, niszczy tradycye i prawa chrześciańskie, lubieżne, epikurejskie a raczej świńskie zaprowadza życie. Tenże przeklęty heretyk cudownej ikonie Bogarodzicy kazańskiej, koronę zerwać się ośmielił: »dawajcie nóż!« — wołał i przerzynał drut od korony i złotą obręcz rozerwał, do kieszeni schował, a wszystko jawnie, bez wstydu, a ci co to widzieli, z płaczem dziwowali się takiemu świętokradztwu. Ten sługa dyabelski, ten kozioł przeklęty od Boga się odwrócił i czartowi cyrograf wystawił. I obraz Zbawiciela nogami deptał i krzyż święty takoż i pluł nań niegodziwie...
Carewicz nie słuchał już Awramowa. Myślał o swojej radości i rozumem starał się przytłumić w sobie tę bezrozumną, jak mu się zdawało, dziecinną radość. Czego oczekuje? czego się spodziewa? Zgody z ojcem? Czyż ona możliwa? Czyż sam on naprawdę jej pragnie? Wszakże to, co między nimi zaszło, nie może być ani zapomniane, ani przebaczone.
Przypomniał sobie, jak przed chwilą, z podłą zajęczą lękliwością, chciał się chować przed ojcem, przypomniał Dokukina i jego modlitwę z tak ciężkimi przeciw Piotrowi zarzutami, przypomniał jeszcze wiele innych straszliwszych zarzutów. Wszakże nie w swojej sprawie tylko przeciwko ojcu powstał. A ot dosyć było kilku słów łaskawych, jednego uśmiechu — i serce jego odtajało — i gotów już był upaść do nóg ojcowskich, wszystko zapomnieć, wszystko przebaczyć — błagać sam o przebaczenie, jak gdyby on sam był tylko winien; gotów był za jedno dobre słowo, za jeden uśmiech duszę mu swoją oddać. »Czyż istotnie — myślał prawie z przerażeniem — czyż istotnie tak bardzo go miłuję?«
Awramow wciąż jeszcze gwarzył; brzęczał jak dokuczliwy komar nad uchem. Carewicz usłyszał tylko ostatnie jego słowa:
— Skoro świątobliwy Mitrofan Woroneski ujrzał na dachu dworca carskiego posągi Bachusa, Wenery i innych bogów pogańskich: »dopóki — rzekł — car nie każe zrzucić te bałwany, naród kuszące, w dom jego wejść niemogę«. — I car uczcił świętego człeka, kazał zdjąć bałwany. Tak to dawniej bywało. A teraz kto powie prawdę carowi? Czy ten Fedoska bezbożny, co ikony zowie bałwanami, a z bałwanów ikony czyni? Oj biada, biada nam! Do tego doszło, że dzisiaj, o tejże godzinie, zrzuciwszy obraz Bogarodzicy, postawił natomiast obraz tej czartowskiej nierządnicy Wenery. A nasz pan miłościwy, ojciec wasz...
— Odczepże się odemnie, durny człeku! — ze złością krzyknął nagle carewicz. — Odczepcie się wszyscy odemnie, czego leziecie, czego skomlicie mi nad uszami? Bodaj was wszystkich...
I nieprzystojne rzucił przekleństwo.
— A mnie co do was? Nic nie wiem i nic wiedzieć nie chcę! Ruszajcie do hosudara skarżyć się; niech on was rozsądzi!...
Zbliżali się do fontanny na placyku głównej, środkowej alei. Ludzi tu było mnóstwo: przyglądali się im i przysłuchiwali.
Awramow zbladł, jakby przysiadł i skurczył się patrząc na carewicza, swem odurzonem spojrzeniem, — spojrzeniem przestraszonego ze snu dziecka, które co tylko wpaść ma w konwulsye.
Aleksemu żal się zrobiło.
— No, nie bój się Piotrowicz — rzekł z dobrotliwym uśmiechem, przypominającym uśmiech nie ojca, lecz dziada »Najcichszego« Aleksego Michałowicza, — nie bój się, nie wydam cię! Wiem, miłujesz mnie... i ojca mego też. Tylko na przyszłość nie pleć byle co.
Twarz pociemniała mu nagle i dodał jeszcze z cicha:
— Choćbyś i słuszność miał, to cóż z tego? Komu teraz słuszność na co się przyda? Biczem słupa nie przetniesz. Ani ciebie, ani mnie nikt teraz słuchać nie będzie.
Pomiędzy drzewami zabłysły światła iluminacyi, różnobarwne latarki, lampiony, piramidy ze świec łojowych, oświecające okna i przerwy między filarami krytej galeryi, ciągnącej się nad Newą.
Tam, jak głosiła relacya uroczystości: »wszystko już było urządzone z wielką ceremonią i z wszelaką obfitością«.
Galerya dzieliła się na trzy długie i wąskie przedziały. W głównym, środkowym pod szklanną kopułą, urządzoną umyślnie przez szwedzkiego architektę Leblona, przygotowane było honorowe miejsce: — marmurowa podstawa dla Wenery petersburskiej.
»Kupiłem Wenerę — pisał z Włoch Beklemiszew do Piotra. W Rzymie wielce ją sobie cenią. Niczem nie różni się od florenckiej (Medycejskiej) bardzo sławnej, ale jeszcze od niej piękniejsza. Zdarzyło mi się natrafić ją u ludzi nieświadomych. Znaleźli ją przy kopaniu fundamentów pod dom nowy. 2000 lat w ziemi przeleżała. Długi czas stała u papieża w ogrodzie watykańskim. Wystrzegam się znawców, bo strach mi, że może nie dadzą jej wywieść z kraju. Atoli należy ona już do Waszej Wysokości«.
Piotr wiódł układy z papieżem Klemensem XI przez swego pełnomocnika Sawwę Rahuzińskicgo i przez kardynała Ottobaniego, dobijając się pozwolenia na wywóz do Rosyi zakupionego posągu. Papież długo się nie zgadzał. Car gotów już był porwać Wenerę. Nareszcie po długich krętactwach dyplomatycznych pozwolenie było dane.
»Panie kapitanie — pisał Piotr do Rahuzińskiego — posąg Wenery przesłać najlepiej lądem z Liworno do Insbruka, a stąd Dunajem do Wiednia. A z Wiednia adresować na nasze imię. A ponieważ statua owa, jako wiesz, drogocenną jest wielce, trzeba dla niej uczynić w Wiedniu pojazd na resoradh i takowym przesłać ją do Krakowa; z Krakowa znów wodą wyprawić«.
Przez morza i rzeki, przez góry i doliny, przez miasta i pustynie, a nareszcie przez biedne sioła rosyjskie, lasy nieprzebyte, trzęsawiska grząskie — wszędzie troskliwie ochraniana z woli carskiej — unoszona to na falach wodnych, to na resorach miękkich, w swojej ciemnej skrzynce, jak w kolebce albo w trumnie, odbyła bogini daleką podróż z Miasta Wiecznego do nowonarodzonego miasta Peterburga.
Skoro szczęśliwie przybyła, car choć chciał bardzo ujrzeć co prędzej posąg, którego tak oczekiwał i o którym tyle słyszał, przezwyciężył jednak swą niecierpliwość i postanowił nie otwierać skrzynki aż do ceremonialnego pojawienia się Wenery na uroczystości umyślnie na ten cel urządzonej w Ogrodzie Letnim.
Szalupy i różne »nowomodne statki« podpływały do schodków drewnianych, spuszczonych wprost do wody i przytwierdzane były do słupów z pierścieniami żelaznymi. Przybywający goście, wyszedłszy z łódek po schodkach, wstępowali do średniej galeryi, gdzie w świetle rzęsistej iluminacyi poruszały się już z szumem i gwarem strojne tłumy: kawalerowie w kolorowych jedwabnych lub aksamitnych kaftanach, w trójkątnych kapeluszach, przy szpadach, w pończochach i w trzewikach z klamrami i z wysokimi korkami, w olbrzymich piramidalnych perukach, z nienaturalnie bujnemi lokami, barwy ciemnej lub jasnej, niekiedy pokrytemi pudrem; damy w robronach, czyli w spódnicach niezmiernie szerokich i okrągłych, wedle ostatniej »maniery wersalskiej« z długimi ogonami, o naróżowanych twarzach, na których gdzieniegdzie czerniały muszki, z perłami i piórami we włosach zdobnych koronkowemi upięciami. Ale wśród tego świetnego grona zdarzały się i proste mundury wojskowe z grubego żołnierskiego sukna, nawet kurtki majtków i szyprów, a także nasmarowane dziegciem bufy i skórzane czapki żeglarzy holenderskich.
Tłum rozstąpił się przed osobliwym pochodem. Olbrzymiego wzrostu hajducy i grenadyerzy carscy nieśli z trudem na ramionach, schylając się pod jej ciężarem, długą, wąską, czarną skrzynkę, podobną do trumny. Sądząc po wielkości trumny, wnosić było można, że nieboszczyk nadludzkiego był wzrostu. Postawiono skrzynkę na podłodze.
Sam car bez żadnej pomocy począł ją otwierać. Ciesielskie i stolarskie narzędzia tylko migały we wprawnych rękach Piotra. Spieszył się i wyciągał gwoździe z taką niecierpliwością, że do krwi ręce sobie podrapał.
Wszyscy skupili się. Cisnęli się jeden przez drugiego, srając na palcach z ciekawością i zaglądając przez ramiona i głowy sąsiadów.
Radca tajny Piotr Andrejewicz Tołstoj, który długo przemieszkiwał we Włoszech, a przytem był człekiem uczonym, nawet autorem — pierwszy w Rosyi tłómaczył Metamorfozy Owidiusza — opowiadał otaczającym go damom i pannom o ruinach starożytnej świątyni Wenery.
— Przejazdem będąc w Castel di Baïa, w pobliżu Neapolu, widziałem ja świątynię imienia owej bogini Wenery. Miasto całe zamieniło się w ruinę i las dokoła porastał. Świątynia pięknej była architektury, z wielkiemi kolumnami. Na sklepieniu jej wymalowane było mnóstwo bogów pogańskich. Widziałem tam i inne świątynie: Diany, Merkuriusa, Bachusa — którym to bogom w miejscu owem przeklęty męczyciel Neron ofiary składał, a za takową ku nim miłość wraz z nimi teraz w piekle siedzi.
Piotr Andrejewicz otworzył swoją tabakierkę z perłowej macicy — na przykrywce jej wyobrażone były trzy owieczki i pastuszek, rozwiązujący pasek śpiącej pastuszki — podał tabakierkę pięknej księżnie Czerkaskiej, sam zażył tabaki i dodał z sentymentalnem westchnieniem:
— Za tej samej bytności w Neapolu, pamiętam jak dziś, rozamorowałem się w pewnej pięknej czytadince Francesce. Więcej dwóch tysięcy czerwonych złotych mię kosztowała i one amory do dziś dnia z serca mego wyjść nie mogą.
Tak przywykł mówić po włosku, że ciągle wtrącał włoskie wyrazy: amorować — zamiast miłować, czytadinka — zamiast mieszczanka.
Tołstoj liczył lat 70, ale wyglądał nie więcej jak na 50. Uprzejmością dla dam przewyższał wszystkich młodych służebników Wenery. Aksamitna miękkość ruchów, cichy aksamitny głos, aksamitny delikatny uśmiech, aksamitne dziwnie gęste i czarne, pono uczernione nieco brwi: cały aksamitny, a z żądłem ukrytem, mówiono o nim. I sam Piotr, żywiący zwykle zaufanie do »swych ptaszków«, mawiał, że kto ma do czynienia z Tołstojem, powinien trzymać kamień za pazuchą. Na sumieniu tego wytwornisia była niejedna sprawa ciemna, zła, a nawet krwawa. Umiał on jednak zręcznie końce skryć w wodę.
Ostatnie gwoździe zgięły się; drzewo zatrzeszczało; podniosła się wierzchnia pokrywa i skrzynka stanęła otworem. Naprzód otaczający ujrzeli coś szarego, żółtego, przypominającego pył nadgniłych kości w grobie. Były to wiórki sosnowe, opiłki, wojłok i wełna, okrywające posąg.
Piotr usunął je i dotknąwszy marmurowego ciała bogini zawołał radośnie:
— Otóż i ona!
Tymczasem topiono ołów dla spojenia żelaznych klamr, któremi posąg miał być przymocowany do swej podstawy. Architekt Leblond uwijał się, przygotowując rodzaj dźwigni z drabinkami, sznurami i blokami. Wprzód jednak trzeba było rękoma wyjąc posąg ze skrzyni.
Dzieńsczyki pomogli Piotrowi. Skoro jeden z nich z żartem nieprzyzwoitym schwycił gołą dziewkę tam, gdzie nie należało, car wymierzył mu taki policzek, że odrazu nakazał wszystkim uszanowanie dla bogini. Kawałki wełny i wojłoku opadały z gładkiego marmuru. I znów jak przed dwustu laty we Florencyi, wychodziła z grobu zmartwychwstała Wenus.
Sznury wyciągnęły się, bloki zaskrzypiały. Posąg podnosił się coraz wyżej i wyżej. Piotr, stojąc na schodkach i przymocowując go do podstawy, chwycił boginię obiema rękoma jakby w uścisku.
— Wenus w objęciach Marsa! — wyrwało się klasykowi Loblonowi.
— Jak piękni oboje — zawołała młoda freilina następczyni tronu Karoliny — gdybym była na miejscu carowej, zazdrościłabym.
Piotr olbrzymim swoim wzrostem równał się prawie nadludzkim rozmiarom posągu. I ludzkie jego oblicze nie ustępowało szlachetnością boskiemu: człowiek godzień był bogini.
Po raz ostatni zawahała się ona, zadrgała i stanęła nieruchomo i prosto na swej podstawie.
Było to dzieło Praksytelesa! Afrodita Anadyomene, z piany morskiej zrodzona, Urania niebiańska, starofenicka Astarta, babilońska Melitta, pramacierz wszego istnienia i wszech karmicielka — która niebo napełniła gwiazdami jako ziarnkami nasienia i jak mleko z piersi swej wylała na nie drogę mleczną.
Była taką samą, jak na wzgórzach Florencyi, gdzie z zabobonną trwogą patrzał na nią uczeń Leonarda da Vinci; jak dawniej jeszcze w głębi Kapadocyi w pobliżu starego zamku Macelumy w opustoszałej świątyni, gdzie modlił się do niej ostatni jej czciciel, blady, chuderlawy chłopiec w ciemnej odzieży: przyszły imperator, Julian Odstępca. Zawsze ta sama: niewinna i lubieżna, naga i nie wstydząca się swej nagości. Od dnia onego, gdy wyszła z tysiącoletniej swej mogiły we Florencyi — szła coraz dalej i dalej, ze stulecia w stulecie, od narodu do narodu, nigdzie nie zatrzymując się, aż w tryumfalnym swym pochodzie dosięgła ostatnich kresów ziemi — hyperborejskiej Scytyi, poza którą nic już nie ma krom nocy i chaosu. Umocniwszy się na swej podstawie, spojrzała naprzód dokoła jakby zdziwionymi, ciekawymi oczami na tę obcą sobie i nową ziemię, na te równe, omszałe topiele, na ten gród dziwny, podobny do sioła koczujących barbarzyńców na to niebo ni dzienne, ni nocne, na te czarne, senne, straszliwe fale, podobne falom Styksu podziemnego. Kraj ów nie przypominał jej promiennej olimpijskiej ojczyzny: beznadziejnym się zdał, jako kraj zapomnienia, jako ponury, ciemny Hades. A jednak bogini uśmiechała się swym wiecznym uśmiechem, jak uśmiechałoby się słońce, gdyby stąpiło do mroków Hadesa.
Piotr Andrejewicz Tołstoj na prośby dam wydeklamował własnego utworu wiersze o Kupidynie, stary anakreontyczny hymn na cześć Erosa
Raz na różach Amor mały
Pszczółki śpiącej nie dojrzał.
Żądłem w palec urażony,
Łzami zalał się i wzleciał
Matce Wenus się poskarżyć.
»Ginę matko, z płaczem mówi,
Ginę i umieram już.
Żmijka mała mię ukłuła,
Ze skrzydłami żmijka mała,
Co ją zwykle pszczółką zowią«.
Wenus na to mu odpowie:
»Jeśli żądło pszczółki małej
Tak boleśnie cię ukłuło,
Jakżeż boleć muszą rany,
Które synku ty zadajesz!«
Damom, które dotąd nigdy rosyjskich wierszy nie słyszały prócz pieśni i psalmów cerkiewnych, piosnka wydała się czarującą.
W tej samej chwili Piotr własnoręcznie zapalił i puścił jako pierwszą rakietę fajerwerkową, latającą maszynę w postaci Kupidyna z płonącą pochodnią. Sunąc się po niewidzialnym drucie, Kupidyn przeleciał od galeryi do tratwy na Newie, gdzie znajdowały się ekrany i pochodnią swą zapalił pierwszą alegoryę: ołtarz z ogni brylantowych z dwoma płonącemi rubinowemi sercami. Na jednem z nich płomykiem szmaragdowym wypisane było łacińskie P. na drugim C: Petrus, Caterina. Serce zlało się w jedno i pojawił się napis: Z dwóch jedno czynię. Miało to oznaczać, że bogini Venus i Kupido błogosławią związek małżeński Piotra z Katarzyną.
Pojawił się niebawem drugi obraz świetlisty, transparent z dwoma wyobrażeniami: na jednej stronie bożek Neptun patrzy na wzniesioną co tylko wśród morza twierdzę Kronsztad, a pod tem napis: Videt et stupescit, »widzi i dziwuje się«; na drugiej stronie nowy gród Petersburg wśród lasów i moczarów z podpisem: Urbs ubi Sylva fuit, »miasto, gdzie był las«.
Piotr, lubownik wielki ogni sztucznych, które sam zwykle urządzał, objaśniał patrzącym alegoryę.
Ze świstem i hukiem, snopami kłosów ognistych, wzbiły się pod niebiosa niezliczone rakiety i rozsypały się na ciemnych wyżynach deszczem spadających zwolna gwiazd różnobarwnych. Newa odbijała je w ciemnem zwierciadle swych fal. Zakręciły się koła świetliste, wytrysnęły fontanny ogniste, kule światła jak bomby pękały w powietrzu z ogłuszającym trzaskiem. Zjawiły się w górze promienne pałace z płonącemi sklepieniami, kolumnami, wschodami i na oślepiającem jak słońce tle ognistem, wystąpił ostatni obraz: człowiek podobny do Tytana Prometeusza, wykuwający posąg z olbrzymiej płyty marmurowej, a nad nim oko Opatrzności w promieniach światła i napis: Deo adjuvante, »przy pomocy Bożej«. Płyta kamienna oznaczała Ruś Starą, nie dokończony, lecz podobny już do bogini Wenus posąg — nową Rosyę. Rzeźbiarzem był Piotr.
Obraz niezupełnie się udał: posąg zbyt prędko spłonął, zwalił się do nóg rzeźbiarza i rozleciał w kawały. Rzeźbiarz tymczasem uderzał w próżnię, wkrótce rozsypał się i młot i opadła trzymająca go ręka. Zmierzchło oko Opatrzności, jakby złowieszczo i podejrzliwie mrugając.
Nikt zresztą nie zwrócił na to uwagi, wszyscy bowiem zajęci byli nowem widowiskiem. W kłębach dymu, oświeconego tęczą ogni bengalskich, zjawił się olbrzymi cudotwór, ni to koń, ni to smok, z ogonem pokrytym łuskami, o skrzydłach najeżonych kolcami. Płynął po Newie od twierdzy do ogrodu letniego, ciągniony na linie przez mnóstwo łódek, napełnionych wioślarzami. W olbrzymiej muszli na grzbiecie cudotworu siedział Neptun z długą białą brodą i trójzębem u nóg jego Syreny i Trytony, trąbiące w trąby olbrzymie: »Trytony północnego Neptunusa, na trąbach swoich przez morza płynące, cara rosyjskiego sławę roznoszą« — objaśnił jeden z widzów, kapelan floty — Hawryło Burzyński. Cudotwór wlókł za sobą sześć par pustych, szczelnie zatkanych beczek z kardynałami Wszechbłazeńskiego Soboru, siedzącymi wierzchem, każdy na jednej beczce, z silnie przywiązanymi nogami, aby nie wpadli w wodę. Tak płynęli para za parą, głośno trąbiąc w krowie rogi. Za nimi ukazała się cała tratwa z takichże beczek złożona, z ogromnym umieszczonym na nich sądkiem piwa, w którym na misce drewnianej, jak na łódce, pływał kniaź-papież, arcybiskup bożka Bachusa, sam Bachus zaś siedział na brzegu sądka.
Przy tryumfalnych dźwiękach muzyki cała ta flotylla zwolna przybliżała się do ogrodu letniego i zatrzymała się przy średniej galeryi, na którą wstąpili bogowie.
»Neptunem był trefniś carski, stary bojar Semen Turgieniew; dziewki dworskie wyobrażały Syreny, z długiemi ogonami rybiemi, które wlokąc się z tyłu, zakrywały całkiem nogi. Trytonami byli chłopcy stajenni admirała Aprazma; Satyrem, towarzyszącym Bachusowi, Francuz, tancerz nadworny księcia Menszykowa, który czynił takie zgrabne skoki, jakby istotnie na krótkich stąpał nóżkach. Bachus, ubrany w skórę tygrysią, w wianku ze szklanego winogradu, z kiełbasą w jednej ręce i kielichem w drugiej, przedstawiany był przez dyrektora chóru nadwornego, Konona Karpowa, odznaczającego się niezwykłą tuszą i czerwonem obliczem. Dla nadania bardziej naturalnego wyglądu buchusowego, pojono go przez trzy dni tak, iż doskonale wyobrażał Iwaszkę Chmielnickiego.
Bogi otoczyły posąg Wenery. Bachus ze czcią podtrzymywany przez kniazia-papieża i kardynałów, ukląkł przed posągiem, pokłonił mu się do ziemi i wygłosił gromowym basem, godnym protodyakona:
— Najczcigodniejsza matko Wenus, pokorny sługa twój Iwaszka-Bachus, a ze Semeli zrodzony, rozdawca uciechy winogradowej, na synka twego Jeremkę skargę zanoszę. Nie karz szalonemu Jeremce gnębić nas Twoich poddanych, serca nam zatruwać, lub dusze gubić. Zmiłuj się nad nami królowo«.
Kardynałowie zagrzmieli chórem: Amen.
Karpow zupełnie pijany zaintonował pieśń cerkiewną, ale w porę go powstrzymano.
Kniaź-papież, stary bojarin i stolnik carski, Aleksy Nikita Zołow w płaszczu błazeńskim z czerwonego aksamitu, obszytego gronostajami, w potrójnej blaszanej tyarze na głowie, ozdobionej nieprzyzwoitem wyobrażeniem nagiego Jeremki Erosa, postawił przed podnóżem Wenery trójnóg złożony z czterech rożnów a na nim miseczkę miedzianą, przeznaczoną do warzenia ponczu; nalał w nią wódki i zapalił. Z wyjątkiem osób duchownych, obecnych tu jak przy wszelkich tego rodzaju uroczystościach błazeńskich, wszyscy goście nie tylko mężczyźni ale i damy, nawet panny, zmuszeni byli obowiązkowo brać wielką drewnianą łyżkę, czerpać nią z naczynia trunek i pić go; następnie mężczyźni całowali Wenerę odpowiednio do wieku, młodzi w rękę, starzy w nogę, a damy kłaniały się jej uroczyście »z ceremonialnym komplementem«. Wszystko to do najdrobniejszych szczegółów naprzód obmyślane i przepisane przez samego cara, musiało być wypełnione z całą dokładnością pod grozą kar surowych, a nawet pletni. Stara carowa Praskowia Teodorowna, bratowa Piotra, wdowa po carze Joanie, także piła wódkę i kłaniała się Wenerze. Starała się ona wogóle dogadzać Piotrowi, stosując się do wszelkich jego innowacyi: przeciw wiatrowi trudno płynąć. Tym razem wszakże poważna staruszka w swych ciemnych wdowich szatach — Piotr pozwalał jej nosić staroświecką odzież — skoro przysiadła »niemiecką manierą« przed »bezwstydną nagą dziewką« — doznała w sercu uczucia wielkiej goryczy. »Lepiejby się w ziemię zapaść aniżeli patrzeć na to wszystko«, pomyślała sobie. Carewicz pocałował także z pokorą rękę Wenery. Awramow chciał się ukryć, ale znaleziono go i przemocą sprowadzono, i chociaż drżał cały, bladł, potem się oblewał, o mało nie zemdlał, dotykając ustami czartowskiego posągu, musiał dokładnie wypełnić obrzęd pod surowem spojrzeniem cara, którego więcej jeszcze bał się aniżeli białych djabłów.
Bogini zdawała się patrzeć bez gniewu na te błazeńskie maski bogów, na te grube koncepty barbarzyńców, którzy przez samo swe błazeństwo cześć jej oddawali. Błazeński trójnóg zamienił się na prawdziwy ołtarz, na którym cienki, wydłużony jak żądło żmii niebieskawy płomyk wyobrażał jakby duszę Dyonizosa, pokrewnego jej boga, i oświecona tym płomieniem bogini uśmiechała się pełnym mądrości uśmiechem.
Zaczęła się uczta. Na górnym końcu stołu pod baldachimem z chmielu, zastępującego mirty klasyczne, siedział Bachus na beczce, jak na tronie, a kniaź-papież rozlewał z niej wino w kielichy. Tołstoj, zwrócony ku Bachusowi, wyrecytował inne wiersze, również własny przekład z pieśni Anakreonra.
Bachus, syn Zeusa Wielkiego
Myśli ciężkiej rozproszyciel,
Gdy do głowy mej zawita
Hojny winodawca,
Wnet do tańca chęć pobudzi
Radość w sercu wznieca,
Gdy podpiję sobie raźno,
W dłonie klasnę, pieśń zaśpiewam,
Z Wenerą się rozraduję
I w pląs puszczę się ochoczy.
— Z wierszy onych widać — zauważył Piotr — że ów Anakreon pijanica był porządny i człek wesołego życia.
Po wychyleniu zwykłych toastów na cześć floty rosyjskiej, za zdrowie cara i carowej, wstał archimandryta Teodozy Janowski z uroczystą miną i puharem w ręku.
Pomimo przebijającego w jego twarzy wyrazu »honoru polskiego« — pochodził z drobnej szlachty polskiej — pomimo niebieskiej wstęgi orderowej, osypanego dyamentami krzyża z portretem carskim na jednej stronie, a męką pańską na drugiej (na portrecie cara dyamenty były liczniejsze i większe) — pomimo tego wszystkiego Teodozy, jak mówił o nim Awramow, miał »wygląd istnego wyrodka«: mały, chuderlawy, kościsty, w wysokim, pokrytym zasłoną krepową kołpaku mniszym, w obszernej fałdzistej sutannie, podobny był zupełnie do olbrzymiego nietoperza. Skoro wszakże stroił żarty, a szczególniej żarty świętokradzkie, które zwykł prawić po pijanemu, chytre jego oczki iskrzyły się takim jadowitym dowcipem, taką zuchwałą wesołością, iż owa żałosna mordka nietoperza albo wyrodka, stawała się prawie pociągającą.
— Nie są to słowa pochlebcy — rzekł Teodozy zwrócony do cara — lecz z głębi serca płynące. Za sprawą Waszej Wysokości z mroku nieuctwa wywiedzeni jesteśmy na teatrum chwały, z niebytu do bytu powołani i w towarzystwo narodów politycznych wprowadzeni. We wszem odnowiłeś miłościwy Panie, albo li raczej zrodziłeś na nowo swych poddanych. Czemże była Rosya ongi i czem jest dzisiaj? Spojrzymy-li na budowle: na miejsce chat nędznych, świetne stanęły pałace, na miejscu suchych chrustów wyrosły ogrody kwitnące. Zwrócim-li wzrok nasz na grody utwierdzone: widzimy takowe rzeczy, jakowych dawniej i w malowanych figurach nikt nie oglądał...
Długo jeszcze mówił o księgach prawniczych, o naukach i sztukach wolnych, o flocie — »tych arkach uzbrojonych«, o ulepszeniu i odnowieniu cerkwi.
— A ty — zawołał na zakończenie w zapale retorycznym, machając szerokiemi rękawami sutanny, jak skrzydłami czarnemi, co go czyniło podobniejszym jeszcze do nietoperza — a ty, nowy grodzie i nowa stolico Piotrowa, czyż nie wielka jest sława twego fundatora? Tam gdzie nikomu nie śniło się nawet o ludzkiem mieszkaniu, wznosi się miasto godne tronu carskiego. Urbs ubi sylva fuit. Miasto gdzie las był. I kto nie pochwali miasta onego? Nie tylko przewyższa ono pięknością wszystkie grody rosyjskie, ale i w Europie całej nie łatwo znaleźć podobnego! Na wesołem miejscu zbudowane ono zostało! Zaiste Wasza Wysokość uczyniłeś metamorfozę czyli przemianę całej Rosy i!
Aleksy słuchał i patrzał uważnie na Fedoskę. Skoro ten mówił o wesołem położeniu Petersburga, oczy jego spotkały się na chwilę, jakby przypadkiem, z oczami carewicza, któremu zdało się, że w spojrzeniu mówiącego przemknęło złośliwe szyderstwo. I przypomniał sobie jak nieraz Fedoska — oczywiście w nieobecności Piotra — wymyślał na owe wesołe miejsce i zwał go błotem czartowskiem. Zresztą od dawna już zdało się carewiczowi, że Fedoska wyśmiewa się z cara nieomal jawnie, ale tak zręcznie i subtelnie, że tego nikt nie zauważył prócz niego, Aleksego, z którym za każdym razem w podobnych okolicznościach Fedoska spotykał się spojrzeniem »szybkiem, chytrem i jak gdyby współczującem«.
Piotr, jak zwykle, krótko odpowiedział na ceremonialne przemówienia.
— Pragnę wielce, aby lud cały poznał, co Bóg dla nas uczynił. Nie trzeba i na przyszłość ustawać, lecz pracować dla dobra powszechnego, które Bóg oczom naszym ukazał.
I zawiązał znów rozmowę prywatną. Mówił po holendersku — aby i cudzoziemcy mogli go zrozumieć — o poglądzie, który słyszał niedawno od filozofa Leibnitza i który bardzo mu się podobał. Był to pogląd na »krążenie nauk«, które wraz ze wszystkiemi sztukami miały się zrodzić w krajach Wschodu i Grecyi, następnie przeszły do Italii, potem do Francyi, do Niemiec, a na koniec przez Polskę do Rosyi. Teraz przyszła nasza kolej. Przez nas powrócą znów nauki do Grecyi i na Wschód, do pierwotnej swej ojczyzny, okrążywszy w swym biegu świat cały.
— Owa Wenus — zakończył Piotr już po rosyjsku z właściwą sobie dobroduszną prostotą, a zarazem emfazą, wskazując na posąg — owa Wenus przybyła do nas z Grecyi. Już pługiem marsowem wszystko u nas przeorano i zasiano; a teraz oczekujemy dobrego urodzaju, w czem Boże nam dopomóż! Oby owoc ten naszej pracy rozwinął się jako owoc drzewa figowego, którego nie widzą ci, co je zasadzili; a teraz niechaj Wenus, owa bogini wszelakiej przyjemności i zgody rodzinnej, połączy się z Marsem ku większej sławie imienia rosyjskiego.
— Wiwat, wiwat, wiwat Piotr Wielki, ojciec ojczyzny, imperator wszechrosyjski! — wołali ze wsząd ucztujący, podnosząc puhary z winem węgierskiem.
Tytuł imperatorski, jeszcze nie ogłoszony w Europie ani w Rosyi, przyjęty był już tutaj w kole »ptaszków« Piotrowych.
W lewem, damskiem skrzydle galeryi rozsunięto stoły i zaczęły się tańce. Wojenne trąby, oboje i litaury Semenowców i Preobrażeńców dochodziły z dala z poza drzew Ogrodu Letniego. Złagodzone odległością, a może być czarem bogini tu u podnóża jej dźwięczały jak delikatne flety i wiole miłosne w państwie Kupidyna, gdzie na miękkich murawach pasą się owieczki i pasterze rozwiązują szarfy pasterek. Piotr Tołstoj tańczył menueta w parze z księżną Czerkawską i śpiewał jej do ucha swoim głosem aksamitnym przy dźwiękach muzyki:
Porzuć strzały o Kupido:
Wszyscyśmy już urażeni
Strzałami miłości,
Złotemi twemi strzałami.
Wszyscy miłości poddani.
Z ceremonialnym ukłonem przed swym kawalerem, jak tego wymagał obyczaj menueta, odpowiadała piękna księżna słodkim uśmiechem pasterki Chloe siedmdziesięcio letniemu Dafnisowi.
W ciemnych alejach i altankach we wszystkich zakątkach ogrodu letniego można było słyszeć szepty miłosne, odgłosy westchnień i pocałunków. Bogini Wenus królowała już w Scytyi Hiperborejskiej. Tymczasem adjutanci i paziowie carscy, siedząc opodal w dębowym gaju, obok Pałacu letniego, jako prawdziwe Scyty barbarzyńskie rozprawiali o sprawkach miłosnych freilin i mamzeli nadwornych, albo po prostu »dziewek« carowej.
W obecności kobiet skromni oni byli i nieśmiali, ale pomiędzy sobą z bezwstydem rozprawiali »o babach i dziewczynach«.
— Hamentowa dziewka z panem noc przespała — mówił jeden z nich obojętnym głosem.
Mowa była o Maryi Wilimownej Hamilton, freilinie carowej.
— Pan galant jest; bez metresek żyć nie może — zauważył drugi.
— Ej nie pierwszyzna jej to — rzekł kamerpaź, chłopiec lat 15, z wielką powagą wciągając dym fajki, sprawiającej mu mdłości. — Jeszcze przedtem brzucha nabyła z Wasiuchą Maszką.
— A gdzie to one podziewają swe bachory? — odezwał się znów pierwszy.
— A mąż ani wie, gdzie żonka hula — rzekł chłopiec — sam z za krzaka widziałem, jak Wilko Monsow w amory z panią się zadawał...
Wilim Mons był to komerjunkier carowej — »Niemiec podłego rodu« ale zręczny i urodziwy.
I zbliżywszy się pomiędzy sobą, szeptem na ucho udzielali sobie ciekawszych jeszcze ploteczek o tem, jak niedawno w tymże samym ogrodzie carskim przy oczyszczaniu rur fontanny, znaleziono martwe ciało niemowlęcia, zawinięte w serwetę dworską.
Ogród letni posiadał też nieodzowną we wszystkich ogrodach francuskich tak zwaną grotę i niewielką czterokątną budowlę na brzegu rzeczki Fontanki, na zewnątrz dość niezdarną, przypominającą kirchę holenderską, a wewnątrz podobną istotnie do pieczary podwodnej, ozdobioną wielkiemi muszlami, perłową macicą, koralami i stalaktytami, z mnóstwem wodotrysków i strumieni, bijących w marmurowych basenach, z tą nadmierną dla petersburskiej wilgoci obfitością wody, w której Piotr tak się lubował.
I tutaj poważni staruszkowie, senatorzy i dygnitarze rozprawiali też o miłości i o kobietach.
— Za dawnych czasów małżeństwa przykładne były, a teraz cudzołóstwa i wszelkie galanterye rozmnożyły się i przez mężów nawet są chętnie widziane. Patrzą oni ze spokojnem sercem, jako żony ich z innymi się miłują i głupimi zowią nas, że naszą cześć na kobiecej wierności zakładamy. Dali babom wolność; poczekajcie, wszystkim nam niedługo na kark one siądą — mamrotał najbardziej zgrzybiały ze staruszków.
Inny, nieco młodszy, zauważył, »że młodym, którym obcy stary obyczaj, miły jest swobodny stosunek z płcią niewieścią«; że »teraz miłosna namiętność, nieznana prawie w grubych obyczajach, poczęła władać sercami czułemi«; że »małżeństwo w jeden dzień zżyna kwiaty, które miłość wydaje przez wiele lat i że zazdrość jest gorączką miłości«.
— Zawsze piękne kobiety lekkiego obyczaju były — mówił jeden ze starych — a u teraźniejszych niewiast biesy pomiędzy żebrami jak u siebie w domu siedzą. Taką już one mają politykę, że krom amorów o niczem wiedzieć nie chcą. Patrząc na nie i dziewki niedorostki myślą tylko o tem, jakby tu kogo rozamorować.
Do groty weszła carowa Katarzyna Aleksiejewna w towarzystwie kamerjunkra Monsa i frejliny Hamilton, dumnej Szkotki z twarzą Dyany.
Jeden ze staruszków, zauważywszy, że carowa przysłuchuje się ich rozmowie, począł się ujmować za damami.
— Prawda to istna, jako płeć niewieścia osobliwych jest przymiotów. Toż i Bóg w ostatnim dniu stworzył żonę Adamowi, iż bez niej świat byłby niedoskonały. Mówią ludzie świadomi, iż w całym składzie ciała niewieściego zebrane jest wszystko, co najlepszego świat ma cały. Dodawszy do takowych awantażów ozdobę rozumu, czyż nie trzeba nam dziwować się onym zaletom niewieścim i czemże może usprawiedliwić się kawaler, gdy im czci powinnej nie składa? A chociaże są u nich i niejakie słabości, to pomnieć trzeba, jako delikatna jest materya, z której one są zdziałane.
Najstarszy ze staruszków głową tylko pokiwał. Po twarzy jego widać było, że po staremu myślał sobie: rak nie ryba, a baba nie człowiek; baba a dyabeł — jednaka w nich waga.
W przerwach między porozrywanemi chmurami na bezdennie jasnem, posępnem, złotawo zielonem niebie wąski, srebrzysty sierp nowego miesiąca zabłysnął i rzucił blady promień w głąb pustej alei, gdzie u wodotrysku w półkręgu wysokich szpalerów ze strzyżonej zieleni, pod marmurową Pomoną, na darniowej ławce siedziała samotnie dziewczyna lat siedmnastu, w robronie z różowego jedwabiu, usianego złotymi kwiatkami chińskimi. Kibić miała cienką, jak osa, utrefiona modnie, ale pod cudzoziemskiem uczesaniem widniała twarz tak swojska, pełna prostoty, iż widocznie dziewczyna niedawno przyjechała z jakiejś głuszy sielskiej, gdzie wśród kumoszek i niań rosła swobodnie pod słomianą strzechą starej siedziby.
Obejrzała się lękliwie, rozpięła dwa, trzy guziki stanika i wyjęła schowaną na piersi, ciepłą od dotknięcia ciała dziewiczego kartkę papieru.
Był to bilecik miłosny od dziewiętnasto-letniego kuzynka, który wskutek ukazu cesarskiego zabrany został z tejże głuszy wiejskiej prosto do Petersburga i pomieszczony w morskiej szkole przy admiralicyi, a w ostatnich dniach wysłany na fregacie wojennej wraz z innymi marynarzami do Kadyksu, czy do Lizbony — jak sam się wyrażał: »do jakiegoś dyabelskiego kraju«.
Przy świetle »białej nocy« i księżyca dziewczyna przeczytała karteczkę, w której między liniami nabazgrane było wielkiemi okrągłemi dziecinnemi literami:
»Skarbie mój serdeczny, Naścio, aniele miły! Wiedziećbym chciał, czemuś nie przysłała mi pocałunku ostatniego. Kupido niegodziwy strzałą przebił serce moje. Wielka ma tęsknota, a serce krwią się zapiekło.«
Pomiędzy wierszami narysowane było krwią serce, przebite dwiema strzałami; czerwone punkty oznaczać miały krople krwi.
Poniżej następowały przepisane widać skądś wierszyki:
Wspomnij sobie ukochana, jakeśmy się zabawiali
I w rozmowach bardzo miłych czas ze sobą przepędzali.
A teraz już od tak dawna nie widzę cię ma radości:
Przyleć do mnie gołąbcczko, serdeczna moja słodkości.
Jeśli ciebie znowu ujrzę, zawołam: Ach światło nie,
Czyliż, o kochanie moje, znów przedemną widzę cię.
Przeczytawszy karteczkę, Naścia zwinęła ją w trąbkę i starannie schowała pod stanikiem na piersi; spuściła główkę i zakryła twarz chusteczką, naperfumowaną »westchnieniami Amora«.
Skoro po chwili odkryła twarz i spojrzała na niebo, podobna do dziwotworu jakiegoś z otwartą paszczą czarna chmura pożarła już prawie wąski półkrążek księżyca. Ostatni jego promyk zabłysnął w łezce, zwieszającej się z rzęsy dziewczyny. Patrzała na znikający księżyc i nuciła z cicha jedyną, znaną sobie, Bóg wie skąd wziętą piosnkę miłosną:
Choć pójdę na sady i na winogrady,
Nie znajdę ja sercu stroskanemu rady.
Ciężko gołębiowi bez skrzydła lotnego,
Smutno mi samotnej bez mego miłego.
Dokoła niej i na niej wszystko było obce, sztuczne — »na sposób wersalski« — i wodotryski i Pomona i szpalery i robron różowy w żółte kwiatki chińskie — tylko sama ona ze swą cichą troską i cichą pieśnią była prostą dziewczyną, taką samą jak pod słomianą strzechą siedziby dziadowskiej.
Tymczasem w ciemnych alejach i altankach, we wszystkich zakątkach ogrodu letniego, słychać było szepty, szelesty, pocałunki i westchnienia miłosne. Dźwięki menueta dochodziły zdala niby flety pastusze z państwa Wenery i brzmiały pieśni Anakreonta:
Porzuć Kupido swe strzały,
Wszyscyśmy już urażeni
Mile, słodko urażeni
Miłosną twą strzałką złotą.
W galeryi za stołem carskim toczyła się dalej rozmowa.
Piotr rozprawiał z mnichami o wielobóstwie heleńskiem, zdumiewając się nad tem, jak mogli Grecy starożytni czcić swoje bałwany, skoro mieli jasne pojęcie o prawach natury i zasadach matematyki.
Michał Piotrowicz Awramow nie wytrzymał, wsiadł na swego ulubionego konika i począł wywodzić, iż bogi naprawdę istnieją a nie czem innem są jak istnymi dyabłami.
— Mówisz o nich tak — zauważył Piotr — jakbyś sam je widział.
— Nie ja a inni, prawdziwie mówię Waszej Wysokości, na własne oczy widzieli — zawołał Awramow.
Wyciągnął z kieszeni gruby skórzany pugilares, dobył zeń pożółkły wycinek z dziennika holenderskiego i począł czytać, tłómacząc na rosyjskie:
»Z Hiszpanii donoszą, iż pewien cudzoziemiec przywiózł ze sobą z miasta Barcelony satyra, chłopa, pokrytego sierścią z koźlemi rogami i kopytami. Je chleb i mleko pije, nic nie mówi, a tylko beczy jak kozioł. Która to cudacka figura przez wielu jest oglądana«.
W drugiej relacyi podane było:
»W Jutlandyi rybacy złowili syrenę czyli niewiastę morską. Od góry podobna do człowieka, a z dołu do ryby. Ciało barwy blado-żółtej, oczy zamknięte, na głowie włosy czarne, a ręce zarośnięte skórą pomiędzy palcami, jak płetwy rybie. Rybacy wyciągnęli na brzeg sieć z wielkim trudem i całą porwaną. Mieszkańcy tameczni wsadzili niewiastę morską w ogromną beczkę z wodą słoną. Podana jest ta wiadomość na to, aby krom baśni licznych o cudotworach morskich, prawdę istną o nich zachować. Z Roterdamu 27 kwietnia 1714 roku«.
Słowu drukowanemu powszechnie wierzono, a szczególniej w dziennikach zagranicznych, albowiem jeżeli i za morzem łżą, to gdzie prawdę znaleźć? Nie jeden z obecnych wierzył w rusałki i wodników, a nawet nie jeden twierdził, jako że widział własnemi oczyma. A jeźli są rusałki, dlaczego nie miałyby istnieć Syreny? a jeśli te istnieją, to i inne bogi i sama Wenus nawet może istnieć również.
Wszyscy umilkli i w ciszy powszechnej przemknęło coś dziwnego, jakiś przestrach, jakby wszyscy niewyraźnie odczuwali, że dzieje się coś, co się dziać nie powinno.
Coraz niższem, coraz czarniejszem stawało się niebo, pokryte chmurami; bezgłośne błyskawice coraz jaskrawiej rozjaśniały chmury. I zdało się, że te błyski na niebie odbijały się w drżeniu niebieskawego płomyka na trójnogu u stóp Wenery, albo że w samem owem ciemnem niebie, jak w przewróconej czaszy olbrzymiego ołtarza poza chmurami, niby za węglami czarnemi, skryty jest płomień niebieskawy i niekiedy wybucha nagłem światłem błyskawic. Płomienie niebios i płomienie trójnoga ofiarnego odpowiadały sobie nawzajem, jakby prowadziły rozmowę o groźnej tajemnicy, ludziom jeszcze nie znanej, ale pełniącej się już na ziemi i na niebie.
Carewicz, siedzący niedaleko od posągu po przeczytaniu przez Abramowa wiadomości z dziennika, począł się bacznie przyglądać bogini. I nagie, białe jej ciało zdało mu się tak znajome, jakby je już widział gdzieś, a nawet więcej niż widział: jak gdyby to dziewicze wygięcie pleców i te dołki na łopatkach śniły mu się w jakichś grzesznych, namiętnych, tajnych snach, których sam przed sobą się wstydził. Nagle przypomniał sobie, że zupełnie takie samo wygięcie pleców i dołki na łopatkach widział u swej kochanki, dziewki dworskiej Eufrozyny. W głowie mu się kręciło zapewne od nadmiaru wina, od gorąca i od całej tej osobliwej uroczystości, przypominającej gorączkową halucynacyę. Raz jeszcze spojrzał na posąg i białe, nagie ciało bogini w podwójnem oświetleniu — czerwonawych dymiących latarek illuminacyi i niebieskiego płomyka trójnoga — wydało mu się tak żywem, strasznem, kuszącem, iż mimowoli oczy spuścił.
Czyż i jemu, jak Awramowi, zjawi się kiedy bogini Wenus jako czarownica dziewka Afroska? I przeżegnał się w myśli.
— Nie dziw, że Grecy nieświadomi praw chrześciańskich kłaniali się martwym bałwanom — ciągnął dalej Fedoska rozmowę przerwaną czytaniem — ale to dziwno, że my chrześcianie, nie pojmując czci obrazów, kłaniamy im się jak bałwanom.
Zaczęła się jedna z tych rozmów, które Piotr szczególnie lubił — o różnych cudach i znakach fałszywych, o chytrości mnichów, o czarach, czarownicach, o dyabelskich opętaniach, o »baśniach babskich i chłopskich zabobonach długich bród«, t. j. o zabobonach popów rosyjskich. Raz jeszcze Aleksy musiał wysłuchać znanych mu już dobrze opowieści o przywiezionej przez mnichów z Jerozolimy dla Katarzyny Aleksiejewny cudownej, niepłonącej nigdy w ogniu koszuli Bogarodzicy, która przy bliższem zbadaniu okazała się utkaną z osobliwej ogniotrwałej tkaniny — amiantu; albo też o świętych niby zwłokach zmarłej w Inflantach dziewicy von Grot, na których skóra podobna była do wyprawianej skóry świńskiej, tak iż dotknięta palcem sprężyście się podnosiła; a także o fałszywych relikwiach ze słoniowej kości, które Piotr kazał umieścić w nowo założonej w Petersburgu kunst-kamerze, jako pamiątkę dawnych przesądów dzisiaj przez niego tępionych.
— Zaiste wiele, wiele w kościele rosyjskim nazmyślano cudów — dodał Fedoska, jak gdyby ze skruchą, a w istocie ze złośliwem zadowoleniem, i wspomniał o ostatnim cudzie fałszywym. W jednej biednej cerkwi petersburskiej zjawił się rzekomo cudowny obraz Bogarodzicy, której z oczu łzy ciekły, zwiastując wielkie klęski, a nawet nieodzowne zburzenie nowej stolicy carskiej. Piotr, powziąwszy o tym cudzie wiadomość, udał się zaraz do owej cerkwi, obejrzał obraz i okazał w nim oszukaństwo. Stało się to niedawno tak, że nie zdążono jeszcze odesłać obrazu do Kunst-kamery i znajdował się tymczasowo w pałacu letnim w niewielkim domku holenderskim, wśród ogrodu w pobliżu galeryi położonym.
Car zapragnął pokazać obraz swym gościom i przynieść go rozkazał.
Skoro posłaniec z nim wrócił, Piotr wstał z poza stołu, stanął na wzniesieniu przed posągiem Wenery i, oparty plecami o marmurowe jej podnóże, trzymając w ręku obraz, począł szczegółowo i starannie tłomaczyć »chytrą mechanikę«. Wszyscy go otoczyli, cisnąc się jeden przez drugiego, a Fedoska świecę trzymał.
Obraz był staroświecki. Oblicze jego ciemne, nieomal czarne; tylko wielkie smutne, jak gdyby nieco podpuchnięte od łez oczy patrzały jak żywe. Carewicz od dzieciństwa lubił i czcił ten obraz Matki Boskiej, pocieszycielki wszystkich żałosnych.
Piotr zdjął srebrną, zdobną drogiemi kamieniami sukienkę Bogarodzicy, odśrubował nowe miedziane śrubki, któremi przymocowana była z odwrotnej strony obrazu lipowa deseczka. W pośrodku jej znajdowała się druga mniejsza deseczka, poruszająca się swobodnie na sprężynie przy najlżejszym naciśnięciu. Odjąwszy obie deseczki pokazał car obecnym dwie małe dziurki, przebite w drzewie obrazu naprzeciw oczu Bogarodzicy. Gąbki nasycone wodą kładziono przed temi dziurkami i woda sączyła się z oczu, tworząc krople podobne do łez.
Aby dokładniej rzecz okazać, Piotr zrobił odpowiednie doświadczenie i zmoczył gąbki w wodzie, włożył je w jamki przed dziurkami, nacisnął deseczkę — i łzy z oczu pociekły na obrazie.
— Oto źródło łez cudownych, rzekł Piotr.
Twarz jego była spokojna, jak gdyby objaśniał jakąś osobliwość przyrody w swojej kunst-kamerze.
— Tak, dużo było cudów fałszywych — powtórzył Fedoska z lekkiem uśmiechem.
Wszyscy milczeli. Ktoś jakby jęknął głucho, zapewne pijany przez sen; ktoś zachichotał tak niespodzianie i dziwnie, że inni obejrzeli się na niego prawie ze strachem.
Aleksy od dawna zbierał się wyjść; ale był jakby sparaliżowany, jakby we śnie, gdy człowiek zrywa się do biegu, a nogi się nie ruszają, chce krzyknąć, a głosu mu nie staje. W tym osłupieniu stał i patrzał, jak Fedoska trzymał świecę, jak zręcznie i szybko ręce cara poruszały się po powierzchni obrazu, jak łzy sączyły się po smutnem obliczu Bogarodzicy, a nad tem wszystkiem bielało nagie, straszliwe, kuszące ciało Wenery. Patrzał — i troska podobna do trwogi śmiertelnej zrywała się w jego sercu, ściskała go za gardło i zdało mu się, że to co się tu dzieje, nie będzie miało końca, że zawsze było, jest i będzie przez wieczność całą.
Nagle zajaśniała oślepiająca błyskawica, jakby nad głowami ucztujących otworzyła się otchłań ognia. Równocześnie dał się słyszeć krótki, lecz tak ogłuszający trzask gromu, jakby sklepienie niebios nad nimi się zapadało.
Wraz po blasku nastał mrok, czarny, nieprzejrzany. I w tej czarności zawyła, zaświstała, zahuczała burza z wichrem, podobnym do huraganu, z deszczem i z gradem.
W galeryi nastąpiło zamieszanie. Dały się słyszeć przenikliwe piski niewieście. Jedna z kobiet poczęła spazmatycznie krzyczeć, płakać, śmiać się. Ludzie przerażeni biegli sami, nie wiedząc dokąd, trącali się, padali, cisnęli jeden drugiego. Ktoś wołał rozpaczliwie: cudowny Mikołaju, święta Matko Boża!! Zmiłuj się nad nami!
Piotr wypuściwszy z rąk obraz, rzucił się szukać carowej.
Płomień przewróconego trójnoga gasnąc, wybuchnął po raz ostatni, wydłużonym rozdwojonym na końcu jak żądło żmii, niebieskawym językiem oświecając oblicze bogini. Wśród burzy mroku i przerażenia ono tylko pozostało spokojne.
Ktoś przydeptał na ziemi leżący obraz. Aleksy schyliwszy się, aby go podjąć, usłyszał jak drzewo trzasło. Obraz pękł na dwoje.
Trumna z drzewa sosnowego
Dla mnie już jest wyciosana.
Będę sobie w niej spoczywać,
Głosu trąby oczekiwać.
Taka była pieśń raskolników-grabarzy. — »Za siedm tysięcy lat od stworzenia świata — mówili oni — będzie wtórne przyjście Chrystusowe, a jeśli go nie będzie, to i Ewangelię spalim, a innym księgom zawierzyć nie można.« I porzucali domy, role, stada, mienie, każdej nocy uchodzili w pola i lasy, odziewali się w białe koszule, kładli się w trumny, wyżłobione w kłodach drzewnych, i sami śpiewali sobie pieśni grobowe, w każdej chwili oczekując głosu trąby. Tak chcieli iść na spotkanie Chrystusa.
Naprzeciwko przylądku, utworzonego przez Newę i małą Newkę w najszerszem miejscu rzeki, w pobliżu gagaryńskich składów konopij, wpośród łodzi, galer, tratew, stały dębowe tratwy carewicza Aleksego, spławione z kraju Niżegorodzkiego do Petersburga dla doków admiralicyi. W noc święta Wenery na jednej z tych tratew siedział stary flisak, przyodziany w kożuch barani, pomimo gorącej pory roku, i obuty w łapcie. Zwano go głupim Iwanuszką i poczytywano za pół szaleńca, pół świętego. Już od trzydziestu lat, z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok czuwał aż do pierwszego piania koguta w oczekiwaniu przyjścia Chrystusa, śpiewając zawsze tę samą piosnkę »grabarzy«.
Siedział tuż nad wodą na śliskich balach drzewa, zgięty w pół, obejmując własne kolana, i patrzał zawsze w tem samem oczekiwaniu na świtające pośród czarnych chmur zielono-złociste przebłyski nieba. Nieruchomy jego wzrok i nieruchome oblicze pełne były trwogi i nadziei. — Śpiewał przeciągłym, tęsknym głosem:
Trumna z drzewa sosnowego
Dla mnie już jest wyciosana.
Redę sobie w niej spoczywać,
Głosu trąby oczekiwać;
Anioły boże zatrąbią,
W trumnach zmarli się obudzą,
Pójdę wtedy na sąd boży.
A do Boga dwie są drogi,
Szerokie i długie: Jedna droga prowadzi
Do Królestwa niebieskiego.
A druga droga zawiedzie
Do mroku piekielnego.
— Iwanuszka, chodź na wieczerzę — odezwał się głos z drugiego końca tratwy, gdzie na kamieniach płonął ogień; i kociołek widać w nim było zawieszony na trzech złożonych na krzyż żelaznych prętach.
Iwanuszka nie słyszał i śpiewał dalej.
Dokoła ognia siedzieli i rozmawiali oprócz flisaków i burłaków: stary raskolnik Korneli, głoszący samopalenie i wędrujący z Pomorza do Kierżańskich lasów za Wołgą; jego uczeń, zbiegły żak moskiewski, Tichon Zapolski; zbiegły artylerzysta astrachański, Aleksy Semisażeny; zbiegły majtek z zarządu admiralicyi, Iwan Iwanow syn Budłowa; poddiaczy Łarion Dukukin; stara Witalia z sekty biegunów, wiodąca, jak sama mówiła, żywot ptasi, w wiecznej podróży, z powodu czego zwano ją Witalią, bo wszędzie witała, nigdzie dłużej nie zatrzymując się; jej nierozłączna towarzyszka Kilikia Bosa, opętana, która w wątrobie djabelskie opętanie miała — i inni różnego stanu i pochodzenia »ludzie ukryci«, uciekający od nadmiernych podatków, powinności żołnierskich, od katorgi, rwania nozdrzy, golenia bród, dwupalcowego żegnania się i »innych strachów antychrystowych«.
— Żałość na mnie wielka napadła — mówiła stara Witalia, choć cała pomarszczona jak jabłko jesienne, ale żwawa jeszcze i ruchliwa niewiasta — a za czem żałość, to i sama nie wiem. Dni takie ciemne zawsze, choć słońce niby świeci jak dawniej.
— Ostatnie dni czasu, dni żałości. Strach antychrystowy powiał po świecie, to i na sercu ciężko — tłómaczył Korneli, chuderlawy staruszek ze zwykłą twarzą chłopską, ospowaty, jakby przyślepy, chociaż w istocie rzeczy posiadał wzrok bystry. Odziany był w kaptur raskolniczy, przypominający kaptur mniszy, i w opończę czarną zrudziałą, a przepasany pasem skórzanym z rzemiennym również różańcem. Za każdym jego poruszeniem słychać było cichy brzęk łańcucha z krzyżów żelaznych, który nosił na ciele.
— I mnie się tak widzi Ojcze Korneli — ciągnęła dalej stara — nie może być, tylko ostatni to już wiek dożywamy. Nie wiele nam jeszcze życia, mówią; przyjdzie koniec w pierwszej ćwierci ósmego tysiąca.
— Nie — odpowiedział starzec z przekonaniem — i tego nie doczekamy.
— Boże miłościwy! — ciężko ktoś westchnął.
— Bóg wie wszystko, a my wiemy tylko, że Bóg się zmiłuje.
Wszyscy zamilkli. Chmury zakryły świt poranny. Niebo i Newa pociemniały. Światła błyskawic stawały się jaskrawsze i w odblaskach ich błyszczała cienka igła twierdzy petropawłowskiej, odbijając się w Newie. Kamienne bastyony czerniły się i widać było brzegi z nizkimi budynkami składów towarowych i spichlerzy lnu. Zdala, na przeciwległym brzegu, pomiędzy drzewami ogrodu letniego, błyszczały światła illuminacyi. Z wysp poblizkich napływały oddechy późnej wiosny: zapachy sosny, brzozy i osiny. Mała gromadka ludzi na płaskiej, czerniejącej na wodzie tratwie, oświecona czerwonem światłem, pomiędzy czarnemi burzliwemi chmurami i czarną, gładką powierzchnią rzeki, wydawała się samotną, zagubioną, wiszącą w powietrzu pomiędzy dwoma niebiosami, dwoma przepaściami.
Skoro wszyscy umilkli, nastała cisza; słychać było tylko cichy plusk wody o brzegi tratwy, a z drugiego jej końca dochodziła jednostajna, smętna pieśń Iwanuszki.
— A cóż moje sokoły — zaczęła opętana Kilikia, młoda jeszcze kobieta z przeźroczystą, jakby woskową twarzą i z odmrożonemi (chodziła zawsze boso w najsroższe mrozy) straszliwie czarnemi nogami, przypominającemi korzenie starego drzewa. — A cóż, prawda li to, co ludzie mówią i tutaj nawet w Petersburgu na rynku: cara teraz na Rusi nie ma wcale, a ten co jest car, to nie prawdziwy, nie ruskiego rodu i nie carskiej krwi, ale lubo niemiecki syn lubo Szwed jakiś.
— Nie Szwed, nie Niemiec, ale żyd przeklęty z pokolenia Danowa — oznajmił stary Korneli.
— O Boże! Boże! — ciężko znów ktoś westchnął.
— Widzisz, jako upadł za dni naszych ród carski.
Powstał spór o Piotra: czy Niemiec jest, czy Szwed, czy żyd.
— A czort jego wie, kto on taki! Czy wiedźmia go w moździerzu wysiedziała, czy w łaźni z wilgotności się zrodził; a to tylko widno, że chytry czarownik — odezwał się zbiegły majtek, Budłow, człowiek lat 30, z twarzą intelligentną, niegdyś zapewne piękną, teraz oszpeconą czarnem piętnem katorżnika na czole i wyrwanemi nozdrzami.
— Ja to ojcowi moi wiem dobrze wszystko o hosudarze — rzekła Witalia. — Słyszałem o tem na Kerżeńcu od starej jednej baby żebrzącej; a i zakonnice z Woznieseńskiego klasztoru tak samo o nim powiadały. Kiedy nasz car pobożny Piotr Aleksiewicz za morzem był w niemieckiej ziemi i chodził po niej, udał się do kraju Stekolnego, a w niemieckiej ziemi nad stekolnem państwem króluje panna — a ta panna, zwymyślawszy cara, na rozpalonym piecu posadziła, a potem w beczce z gwoździami zakuła i na morze puściła.
— Nie, nie w beczkę zamknęła — ktoś poprawił — a w wieży zamurowała.
— W wieży, czy beczce, a przepadł bez wieści — ani słuchu o nim. A na jego miejsce przyszedł stamtąd też z za morza żyd przeklęty z pokolenia Danowa z nieczystej dziewicy urodzony. I nikt go wtedy nie poznał. A gdy do Moskwy przyjechał wszystko po żydowsku czynił. Patryarchę o błogosławieństwo nie prosił, świętym relikwiom się nie pokłonił, bo wiedział przeklętnik, że siła boska nie dopuści go do miejsca świętego; i grobów dawnych carów nie uczcił, bo oni mu cudzy i nienawistni. Nikogo z rodu carskiego, ani carowej, ani carewicza nie widział, bo bał się, że mu powiedzą: ty nie nasz, ty nie car, a żyd przeklęty. Narodowi w dzień noworoczny też się nie pokazał, bo wiedział, że pozna się na nim. Świętych postów nie zachowywał, do cerkwi nie chodził, w łaźni się nie mył, żył tylko z Niemcami, poganami i teraz w państwie moskiewskiem każdy Niemiec ma pierwszeństwo i wyżej jest od bojaryna i od samego patryarchy. A on przeklęty żydowin z Niemkami rozpustnemi tańcuje i wina spija i ze swemi pijanicami przedrzeźnia świętych patryarchów i metropolitów i całe święte chrześciańskie nabożeństwo.
— I tak to pełni się przepowiednia proroka Daniela: spustoszenie na miejscu świętem się stało — dokończył stary Korneli.
Dały się słyszeć różne głosy.
— Carowa Audocya Teodorówna w klasztorze suzdalskim zamknięta siedzi i mówi: trzymajcie się, chowajcie wiarę chrześciańską, to nie mój car, a włóczęga jakiś.
— I carewicza ku sobie chce skłonić, ale carewicz go nie słucha. To też chce go tronu pozbawić.
— O Boże! Boże! jakie czasy nastały: ojciec na syna, a syn na ojca!
— Co on mu tam za ojciec. Sam carewicz mówi, że to nie ojciec mój ani car.
— Car Niemców miłuje, a carewicz niecierpi ich. Dajcie mi, mówi, czasu, już ja ich przepędzę. Przychodzi do niego Niemiec i gada nie wiedzieć jakie słowa, a carewicz na nim odzież spalił i samego oparzył. Niemiec poskarżył się carowi, a ten powiedział: po co do niego chodzicie? Dopóki ja żyję i wy żyjecie.
— Tak jest! Wszyscy mówią: skoro na carstwie zasiądzie miłościwy nasz pan, Aleksy Piotrowicz, wtedy car Piotr Aleksiewicz precz sobie pójdzie, a z nim i wszyscy inni.
— Prawdziwie, prawdziwie tak! — przytakiwały radosne głosy. — Carewicz dba o dawne rzeczy.
— Człek bogomyślny!
— Nadzieja rosyjska!
— Wiele baśni babskich krąży teraz w narodzie. Wszystkiemu wierzyć nie można — prze mówił Iwan Budłow i wszyscy mimowoli poczęli pilnie słuchać jego spokojnych i trzeźwych słów. — A ja powiem: Szwed-li on, Niemiec, czy żyd — czort jego wie, co on za jeden, ale to pewna, że odkąd go Bóg na carstwie posadził, jasnych dni my nie zaznali. Coraz ciężej na świecie, i odetchnąć nic można. Ot, choćby wziąć naszych żołnierzy: piętnaście lat ze Szwedem wojujem i cóż my sprawili? A krwi swojej nie żałując, mnóstwo tej przelali i spokoju dotąd nie zaznalim; latem i jesienią po morzach żeglujem, a zimujemy na kamieniach; chłodu i głodu niemało zaznamy. Państwo swoje całe spustoszył, że w niektórych miejscach i owcy u chłopa nie znajdziesz. Mówią: mądra głowa, mądra głowa. Gdyby głowa mądra była, toćby biedę ludzką poznał. Gdzież to mądrość jego widzim? Prawa różne ogłosił, senat ustanowił i cóż stąd za korzyść? Tylko pieniędzy biorą dużo, a czyż tym, co się skarżą, od tego lepiej? Czy choć jednemu prędzej sprawiedliwość wymierzyli? Ot, co tu gadać!... Całemu narodowi bieda. Dusze chrześciańskie z nas wyciska, ostatnie życie w nas zabija. Jak to Bóg cierpi takie niemiłosierdzie. Ale nie może się tak skończyć. Krew nasza na głowy ich spadnie.
Nagle jedna ze słuchających kobiet, dotąd milcząca Alena Efimowa, z pełną dobroci twarzą, ujęła się za carem.
— Co my o tem powiedzieć możemy — cicho odezwała się, jakby do siebie samej — tylko modlić się nam: nawróć Panie cara na naszą wiarę chrześciańską.
Odezwały się głosy protestujące.
— Co on za car? Carzątko bezrozumne.
— Zżydział całkiem. Żyć nie może, jeśli krwi nie pije. Którego dnia jej zakosztuje, tego wesół, a gdy mu jej zbraknie, to i chleb mu nie do smaku.
— Bodaj go ziemia pochłonęła.
— Durnie wy wszyscy, psie syny! — krzyknął nagle ze wściekłością artylerzysta Aleksy, zwany Siedmiosążniowym, ogromny chłop, rudy, z twarzą na pół zwierzęcą, na pół dziecinną. — Durnie wy, że za siebie ująć się nie umiecie. Toż zagubiliście ciała i dusze. Na kapustę was posiekają. Ot jegoby wziąć, a na kawałki posiekać, na sztuki rozedrzeć.
Alena Afimowna tylko westchnęła cicho i przeżegnała się. Słowa te, jak mówiła później, jak ogniem ją sparzyły. Inni obejrzeli się ze strachem na Siedmiosążniowego. A on oczy nabiegłe krwią w jeden punkt utkwił, ścisnął kułaki i dodał zcicha, jakby w zamyśleniu, ale w tej cichości było coś straszniejszego jeszcze, niż wściekłość:
— Dziwno mi, że go dotąd nie sprzątnęli. Jeździ rankami i późno po nocach sam prawie. Możnaby w pięciu jak nic go zarżnąć.
Alena zbladła, chciała coś powiedzieć, ale tylko bezdźwięcznie poruszyła wargami.
— Chcieli cara trzy razy zabić — odezwał się stary Korneli — ale nie zabiją go; dyabły chodzą za nim i strzegą go.
Mały, z chorowitą, wynędzniałą od pijaństwa twarzą żołnierzyk, zbiegły rekrut, Pietko Źizła, jął opowiadać żałosnym głosem, jąkając się, o tem, iż z za morza przywieziono carowi żelaza do piętnowania ludzi i strzegą ich w ukryciu na wyspie jeziora Kottina. Żołnierze dzień i noc na warcie przy nich stoją.
Były to znaki rekruckie, zaprowadzone przez Piotra, o których w roku 1712 pisał car do jenerała upełnomocnionego, księcia Jakóba Dołgorukiego: — »a dla poznaki rekrutów znaczyć — na lewej ręce nakłuwać igłą krzyże i nacierać prochem«.
— Kogo przypieczętują, temu i chleba dadzą, a na kim pieczęci nie będzie, ten chleba nie dostanie, choć z głodu umieraj. Och bracia, bracia kochani, straszna rzecz!
— Z głodu wszyscy cisnąć się będą do syna zatracenia i pokłonią mu się — potwierdził stary Korneli.
— A innych to już napiętnowali — ciągnął dalej Pietko — i mnie oto i mnie nieszczęśliwego.
Z trudnością prawą ręką podniósł bezwładnie wiszącą lewą rękę i przy świetle ogniska pokazał obecnym między wielkim a wskazującym palcem piętno rekruckie, wybite igłami żelaznemi stępla rządowego.
— Jak tylko przypieczętowali, ręka schnąć poczęła. Schnęła i wyschła: najprzód lewa, a potem i prawa. Chcę się przeżegnać, nie mogę podnieść ręki.
Wszyscy ze strachem poczęli oglądać ciemne piętno na blado żółtej skórze wyschłej, jakby martwej ręki.
— Taż sama to jest — rzekł stary Korneli — pieczęć antychrystowa. Bo oto tak powiedziano naznaczy ich znamieniem na rękach, a kto przyjmie pieczęć, ten znaku Krzyża świętego nie będzie już mógł uczynić i ręka tego człowieka związana będzie nie węzłami a klątwą — i tacy nie zaznają skruchy.
— Och bracia, bracia! Co ze mną uczynili. Gdybym to wiedział, nie dałbym im ręki żywej. Człowieka oto jak bydle na zgubę naznaczyli — żałośnie ze szlochaniem zawodził Pietko i łzy gęsto spływały mu po dziecięcej twarzy.
— Ojcowie moi — zawołała nagle składając ręce Kilikia jakby uderzona niespodzianą myślą — wszystko, wszystko na jedno się zgadza: toć car Piotr jest...
Nie dokończyła; straszne słowo zamarło jej na wargach.
— A ty coś myślała? — zapytał patrząc na nią ostremi, jakby przeszywającemi oczami stary Korneli. — On sam to jest!
— Nie lękajcie się, to jeszcze nie on, może jego poprzednik.... — próbował oponować Dokukin.
Ale Korneli wstał, wyprostował się, zabrzęczał swemi łańcuchami z krzyżów żelaznych, podniósł rękę, przeżegnał się dwoma palcami i zawołał uroczyście:
— Słuchajcie ludzie prawosławni! Kto panuje, kto włada nad nami od lata 1666, liczby Zwierza. Naprzód car Alexsy Michajłowicz z patryarchą Nikonem wiarę świętą porzucił i Zwierza zwiastował; a po nich car Piotr prawą wiarę do reszty wykorzenił, kazał, aby patryarchy nie było i wszelką władzę kościelną i bożą sam pochwycił przeciwko Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi, sam jedyną bezgłówną głową kościoła świętego się uczynił, i pasterzem samowładnym; a zazdroszcząc pierwszeństwa Chrystusowi, o którem powiedziano: »jam jest pierwszy i ostatni«, nazwał siebie »Piotrem pierwszym«. I w r. 1700 w pierwszym dniu stycznia, podczas uciechy ognistej, ogłosił nowy rok dawnego bogi rzymskiego, Janusa: jako czas jego teraz nastał, i w pieśni kościelnej na zwycięstwo połtawskie nad Szwedem, Chrystusem siebie zowie. A przy swoich uroczystych przybyciach do Moskwy we wrotach tryumfalnych i w pochodach kazał chłopców małych w białe suknie odziać, aby wołali: Błogosławiony ten, co w imię Pana przybywa. Hosanna na wysokościach! Sam Bóg Pan nam się zjawił, — jak to za dopuszczeniem bożem dzieci żydowskie na wjazd w Jeruzalem chwałę Panu naszemu Jezusowi Chrystusowi głosiły. I tak tytułami swymi ponad chwałę bożą się wynosi. Proroctwa się spełniają: pod imieniem Szymona Piotra ma zjawić się w Rzymie dumny książę świata tego — Antychryst. Widzimy oto, jak zjawił się w Rosyi, która jest trzeci Rzym, on Piotr, syn zatracenia, bluźnierca i wróg boży, który i jest Antychryst. I tak też napisano: we wszem podchlebca, upodobniać się chce Synowi bożemu. Takoż i on Piotr, podchlebca, ludziom na pozór dobrze czyni: szkoły i szpitale zakłada; nie polityczny naród rosyjski w krótki czas politycznym jako inne narody europejskie uczynił; państwo rozszerzył, wrócił mu ziemie zabrane, to co się rozsypywało umocnił, uniżonych podniósł, stare odnowił, śpiące z niewiadomości zbudził. Ja dobro — ja pokorny — ja miłościwy. Przyjdźcie wszyscy, a pokłońcie się mnie Bogu żywemu i silnemu, albowiem ja Bóg a innego Boga niema okrom mnie. Tak to oszukuje ów Zwierz, o którym powiedziano: Zwierz ten straszny i niczemu nie podobny. Tak pod skórę owczą skrył się wilk luty, aby wszystkich porwać i pożreć. Słuchajcie tedy ludzie prawosławni słowa proroczego, wyjdźcie, wyjdźcie ludzie moi z Babilonu! Zbawcie się, bo niema zbawienia w grodach żywych; uciekajcie wierni, prześladowani, bo grodu prawdziwego nie macie, wy co oczekujecie mającego przyjść, uciekajcie w lasy i puszcze, skryjcie wasze głowy pod ziemię w górach, jaskiniach i przepaściach, albowiem sami bracia widzicie, jako na kupie wszelkiej złości stoimy. Sam nastał istny Antychryst i na nim wiek ten się skończy. Amen.
Zamilkł. Oślepiająca błyskawica oświeciła go nagle od stóp do głowy i patrzącym nań mały ów staruszek w jaskrawym blasku wydał się olbrzymem, a głuchy, jakby podziemny odgłos grzmotu echem słów jego, które napełniły niebo i ziemię. Umilkł i wszyscy milczeli. Nastała znów taka cisza, że słychać było senne pluskanie fali, omywającej brzegi tratwy, a z drugiego jej końca dochodziła przeciągła, tęskna pieśń Iwanuszki:
Trumny, wy trumny, kłody dębowe,
Wszystkim wy trumny groby wieczyste,
Ku wieczorowi dzień się już zbliża,
Siekiera leży już przy korzeniu;
Wnet już nastanie czas ostateczny.
Dźwięki tej pieśni jeszcze głębszą, posępniejszą uczyniły ciszę.
Wtem ze świstem i hukiem wzbiła się rakieta i w mrocznych wyżynach rozsypała się deszczem gwiazd tęczowych. Newa, odbijając je, podwoiła blaski w swem czarnem zwierciadle. Zajaśniały ognie sztuczne; zapłonęły tarcze z przeźroczymi obrazami; zakręciły się koła ogniste. Wytrysły ogniste fontanny. W górze zajaśniały pałace czy świątynie z bielejących jak słońce płomieni. Z galeryi nad Newą, gdzie stał posąg Wenery, doleciał po gładkiej wód powierzchni okrzyk ucztujących: »Vivat! vivat! vivat! Piotr Wielki, Ojciec ojczyzny, Imperator Wszechrosyjski!« — I muzyka zabrzmiała.
— Owo widzicie bracia dopełnia się znak ostatni — zawołał stary Korneli, wskazując ognie sztuczne — jak święty Hipolit świadczy: wysławiać go będą, Antychrysta, pieśniami i głosami rozlicznemi, wołaniem donośnem i światło ponad wszystkie światła oświeci go, władcę mroku. Dzień ciemnością się stanie, a noc dniem; miesiąc i słońce w krew się obrócą i ogień z nieba zstąpi.
We wnętrzu pałacu ognistego okazał się obraz Piotra, rzeźbiarza Rosyi, nowego Prometeusza.
— I wszyscy mu się pokłonią — kończył starzec — i zawołają: Vivat! vivat! Kto podobny Zwierzowi temu? Kto wojować z nim będzie? On nam ogień z niebios sprowadził.
Wszyscy patrzeli na ognie sztuczne w osłupieniu trwogi. Skoro zaś w kłębach dymu oświeconych ogniami bengalskiemi dał się widzieć płynący po Newie cudotwór — zdało im się, że to jest przepowiedziany Zwierz z przepaści wychodzący. I oczekiwali, że zbliży się, że przyjdzie do nich, idąc po wodzie suchemi stopami, lub przyleci w gromach i błyskawicach na skrzydłach ognistych z niezliczonymi zastępami Antychrysta.
— Och! bracia, bracia — wołał, szlochając i drżąc, zbiegły rekrut Pietko. — Straszno o nim mówić, a on może już blizko nas.
— Nie wiedzieć skąd padł na was taki strach babski. Kół osinowy mu w gardło i koniec — zaczął nadrabiając miną Siedmiosążniowy; ale wnet pobladł i zadrżał, skoro siedząca obok niego Kilikia opętana padła na wznak, poczęła się rzucać i krzyczeć w konwulsyach.
Ta Kilikia w dzieciństwie już zachorowała od uroku złego. Raz, jak sama opowiadała, nalała jej kapuśniaku do miski zła macocha i podając mruczała: łykaj sobie, czort z tobą. — W trzy tygodnie potem Kilikia zachorowała i słyszała jak w wątrobie coś jej warczało niby szczenię; to warczenie wszyscy słyszeli i odtąd w wątrobie ma opętanie dyabelskie i mówi różnemi mowami ludzkiemi i zwierzęcemi. Sadzali ją do więzienia wedle ukazu carskiego o opętanych, sądzili, badali, bili pletnią. Ona obiecywała przy świadkach i za podpisem własnem, jako nadal krzyczeć nie będzie, pod grozą kary knutu, więzienia i zsyłki do ciężkich robót. Ale pletnie nie pomogły, dyabła nie wygnały i Kilikia wciąż krzyczała. I teraz powtarzała: Oj ciężko, ciężko!...i śmiała się i płakała, szczekała jak pies, beczała jak owca, skrzeczała żabim głosem, kwiczała świńskim i różne inne głosy z siebie wydawała. Znajdujący się na tratwie pies, rozbudzony tymi krzykami, wyszedł z budy i podjąwszy pysk ku górze w stronę ogni sztucznych zawył przeciągle i żałośnie. Wycie psa zlało się z krzykami opętanej w jeden głos straszliwy.
Oblali wodą Kilikię. Starzec nachyliwszy się nad nią odmawiał zaklęcia na wygnanie dyabłów. Na koniec ucichła i zasnęła martwym, twardym snem.
Ognie sztuczne zagasły. Węgle w ognisku na tratwie słabo tlały. Mrok nastał. I nic się nie stało. Antychryst nie przyszedł. Ale niepokój trwożny zapanował na tratwie, okropniejszy od wszystkich okropności. Jak przedtem, zebrani na niej ludzie siedzieli między czarnem niebem i wodą czarną małą gromadką, samotną, zgubioną, jakby wiszącą w powietrzu pomiędzy dwoma niebiosami. Dokoła był spokój. Tratwa stała w miejscu nieruchoma, ale im się zdało, że lecą na złamanie karku w ten mrok i czarną przepaść — prosto w paszczę samego Zwierza na zgubę i zatracenie.
I w tym czarnym gorącym mroku drżącym niekiedy od niebieskich błysków z Ogrodu letniego dochodziły delikatne dźwięki menueta, jako tęskne westchnienie miłości z królestwa Wenery, gdzie pasterz Dafnis rozwiązywał pasek pasterce Chloi:
Porzuć strzały swe Kupido,
Już my wszyscy urażeni
Słodko mile porażeni.
Niedaleko od tratew carewicza stała na Newie wielka łódź z Archangielska, naładowana hołmogórskiemi naczyniami glinianemi. Właściciel jej, bogaty kupiec, Puszników, należący do raskolników-pomorzan, ukrywał u siebie zbiegłych »utajonych ludzi« starej wiary. Pod pomostem łodzi znajdowały się małe komórki z desek. W jednej z nich miała swoje schronienie Alena Efimowa.
Była ona włościanką, żoną majstra mennicznego, Maksyma Eremiejewa, tajnego ikonoklasty. Gdy spalono Fomkę cyrulika, głównego nauczyciela ikonoklastów, Eremiejew uciekł, pozostawiając swą żonę. Ona sama była przez pół raskolniczką, przez pół prawosławną; żegnała się dwoma palcami z namowy pewnego starca, który ją kiedyś upewniał, że »przeżegnaniem trzechpalcowem Boga nie uprosi«, ale chodziła do cerkwi prawosławnej i spowiadała się u prawosławnych duchownych. Pomimo strasznych rzeczy, jakie słyszała o Piotrze, wierzyła ona, że jest on prawdziwy car ruski i czciła go jako takiego. Błagała Boga, aby mogła widzieć jego Carską Wysokość i w tym celu do Petersburga przybyła. Jedna myśl jej nie odstępowała: Uprosić u Boga nawrócenie cara na wiarę ojców, aby przestał prześladować ludzi starej wiary i aby ci połączyli się znów z Kościołem prawosławnym. Chodziła po klasztorach, dawała jałmużny, biła pokłony Bogu za cara.
Po rozmowie na tratwie, powróciwszy do swej kryjówki, skoro jęła rozważać wszystko, co słyszała tej nocy o Piotrze, pierwszy raz w życiu popadła w zwątpienie: Czy nieprawdą jest, co mówią o carze, czy można modlić się za niego?
Długo leżała w ciemnościach z szeroko otwartemi oczami, zimnym potem oblana. Wreszcie wstała, zaświeciła mały ogarek woskowy, postawiła go w kącie swej komórki przed wiszącą na desce ikoną Bogarodzicy, padła na kolana, złożyła trzysta pokłonów i zaczęła się modlić ze łzami i westchnieniami rozpaczliwą modlitwą, którą sama sobie ułożyła i zaszyła w zasłonie, ofiarowanej do obrazu w Soborze Uspiańskim.
— Usłysz święta cerkwi soborna z tronami twemi cherubińskimi i serafińskimi, z prorokami i praojcami, z męczennikami świętymi i z Ewangelią świętą i wiele słów w tej Ewangelii — wszyscy wy pomnijcie o carze naszym Piotrze Aleksiejewiczu. Usłysz święta cerkwi soborna apostolska ze wszemi ikonami i obrazkami małymi, ze wszemi księgami apostolskiemi i lampami świętemi i kadzielnicami i świecami i szatami kapłańskiemi, ścianami kamiennemi i żelaznemi płytami i z wszelkiemi płodorodnemi drzewami i kwiatami! O słońce krasne i ty módl się do króla niebieskiego za króla naszego Piotra! I ty miesiączku młody za gwiazdami! I niebo z obłokami! I chmury burzliwe z wiatrami bujnymi i wichrami! I ptaki niebieskie! I morze sine z wielkiemi rzekami i małymi strumieniami i jeziorami. Módlcie się wszyscy do Króla niebieskiego za króla naszego Piotra! I ryby morskie i bydlęta polne i zwierzęta leśne i pola i lasy i góry i ziemio rodzona, módlcie się wszyscy do Króla niebieskiego za króla naszego Piotra!
Komórka Aleny oddzielona była przegrodą z desek od obszerniejszej nieco celi, w której mieszkał stary Korneli z uczniem swym Tichonem. Tichon milczał podczas całej rozmowy na tratwie, ale przysłuchiwał się jej z większym, niż ktokolwiek wzruszeniem. Skoro wszyscy się rozeszli, starzec popłynął czółnem na brzeg dla widzenia się i rozmowy z innymi raskolnikami o zamierzonem wielkiem samopaleniu się całych tysięcy prześladowanych starowierców w lasach kerżeńskich za Wołgą. Tichon powrócił do swej celi, legł na posłaniu, ale nie mógł zasnąć i rozmyślał nad tem, o czem słyszał podczas tej nocy. Czuł on, że od tych myśli zależy cała jego przyszłość, że zbliża się chwila, która jak nóż całe jego życie rozetnie na dwie połowy. »Jestem teraz jak na ostrzu noża — myślał sobie — na którą stronę upadnę, w tę stronę pójdę«.
Wraz z przyszłością i przeszłość stanęła mu w myśli. Tichon był jedynym synem, ostatnią odroślą znamienitego niegdyś, ale od dawna już prześladowanego i zbiedniałego rodu książąt Zapolskich. Matka umarła przy urodzeniu go. Ojciec, naczelnik strzelców, wziął udział w buncie, trzymał stronę Miłosławskich, starej Rusi i starej wiary przeciwko Piotrowi. Podczas śledztwa 1698 roku skazany był na śmierć, poddany torturom i stracony w Kremlu na placu Czerwonym. Wszyscy jego krewni i przyjaciele straceni również byli, lub zesłani. Siedmioletni Tichon pozostał zupełnym sierotą na opiece starego sługi Eliana Pachomycza. — Dziecko to było wątłe i chorowite, podlegało chorobie podobnej do epilepsyi. Przywiązane było namiętnie do ojca. Lękając się o zdrowie chłopca, Pachomycz ukrywał przed nim śmierć ojca; wmawiał mu, że ojciec wyjechał w daleką podróż; ale malec płakał, tęsknił, jak cień błądził po ogromnym opustoszałym domu i sercem przeczuwał swe nieszczęście. Wreszcie nie wytrzymał: pewnego razu po długich daremnych wypytywaniach zbiegł z domu sam jeden, aby dostać się do Kremla, gdzie mieszkał wuj jego i od niego dowiedzieć się czegoś o ojcu. Ale wuj już nie żył, stracony został razem z ojcem Tichona.
Przy bramie Spaskiej malec spotkał olbrzymie wozy, naładowane pół nagimi, narzucanymi bezładnie trupami pomordowanych strzelców. Jak bydło porżnięte, wywożone z rzeźni, wieziono te zwłoki do wspólnej mogiły, do której wrzucano je wraz z wszelkiego rodzaju odpadkami i padliną. Taki był ukaz cara.
Z muru otaczającego Kremlin sterczały belki. Niezliczone trupy wisiały na nich jak połcie mięsa, albo jak solone ryby astrachańskie, które wieszano podobnie masami, susząc je na słońcu.
Lud milczący cisnął się tłumnie na placu Czerwonym, nie śmiejąc zbliżyć się do miejsca stracenia i zdala tylko nań patrząc. Przecisnąwszy się przez tłum, zobaczył Tichon długie i grube bale, służące za szafoty. Skazani na śmierć jedni przy drugich, niekiedy po trzydziestu ludzi odrazu, kładło na nich głowy szeregiem. W czasie, gdy car ucztował w pobliskim dworcu, którego okna wychodziły na plac, bojarowie z jego najbliższego otoczenia ścinali głowy. Niezadowolony z ich roboty — albowiem ręce nieumiejętnych katów drżały — kazał car przywieść do stołu, przy którym ucztował, dwudziestu skazańców i własnoręcznie ich tracił przy dźwiękach muzyki. Wychylał puchar i ścinał głowę; puchar za pucharem, cięcie za cięciem; wino i krew razem się lały; wino mięszało się z krwią.
Ujrzał też Tichon i szubienicę, wzniesioną na podobieństwo krzyża dla buntowniczych popów strzeleckich, których wieszał sam wszechmocny patryarcha Nikita Zotow; widział i mnóstwo używanych do tortur kół z przywiązanymi do nich członkami ciał torturowanych, a także żelazne pale, na których sterczały na wpół zgniłe głowy: ukaz carski wzbraniał je zdejmować, dopóki całkiem nie zgnije. Powietrze przepełnione było trupim odorem; kruki stadami unosiły się ponad placem. Chłopiec utkwił oczy w jedną z głów. Sterczała wyraźnie na tle przeźroczystego firmamentu, na którym unosiły się lekkie złociste i różowe obłoczki; w dali widniały płonące ogniście kopuły soborów Kremlu i słychać było odgłosy śpiewów nieszpornych.
Nagle zdało się Tichonowi, że wszystko — i niebo i kopuła cerkiewna i ziemia pod nim zachwiała się, że on sam w przepaść jakąś leci. W głowie sterczącej na palu z czarnymi otworami zamiast wyciekłych oczu, poznał głowę ojca.
Zagrzmiał odgłos bębnów. Z poza węgła wystąpiła rota Preobrażeńców, otaczająca wozy z nowemi ofiarami. Skazańcy siedzieli w białych koszulach z gorejącemi świecami w rękach, ze spokojnemi zupełnie twarzami. Na przodzie jechał na koniu człowiek wysokiego wzrostu. Twarz jego spokojna też była, lecz straszna. Był to Piotr.
Tichon nigdy go przedtem nie widział, lecz teraz natychmiast poznał. I zdało mu się, że martwa głowa ojca z swemi pustemi oczodołami patrzy prosto w oczy cara. W tej chwili padł bez zmysłów. Cofający się przed Piotrem tłum rozdeptałby chłopca, gdyby nie spostrzegł go stary przyjaciel Pachomycza, niejaki Grzegorz Talicki. Podjął go z ziemi i odniósł do domu. Tichon tej nocy dostał takich gwałtownych konwulsyj, jakich nigdy przedtem nie miał. Zaledwie zdołano go utrzymać przy życiu.
Grzegorz Talicki, człowiek nieznany i biedny, utrzymujący się z przepisywania starych ksiąg i rękopisów, jeden z pierwszych zaczął dowodzić, że Piotr jest Antychrystem. Oskarżono go następnie przy śledztwie, jako powodowany wielką gorliwością przeciw Antychrystowi, z zabobonnym strachem zaczął głosić pomiędzy ludem złe i buntownicze rzeczy przeciwko carowi. Ułożywszy pismo o przyjściu Antychrysta i o końcu świata, rozrzucił je pomiędzy ludem, aby go buntować przeciwko carowi. Grzegorz bywał często u Pachomycza i rozprawiał z nim o carze-antychryście i o czasach ostatecznych. Stary Korneli, mieszkający wówczas w Moskwie, uczestniczył też w tych rozprawach. Mały Tichon przysłuchiwał się rozmowom trzech starców, którzy jak kruki złowieszcze o zmierzchu w opustoszałym domu zbierali się i krakali: »Zbliża się koniec wieku, nastały czasy ostatnie, lata przyszły, lata ciężkie! Zbrakło wiary prawej, nie stało murów obronnych, nie stało słupów mocnych, zginęła wiara chrześciańska. A w czasy ostateczne będzie przyjście antychrysta: ziemia cała się zapali, wypali się w głąb na sześćdziesiąt łokci za wielkie nasze bezprawia«. I opowiadali o ukazującym się widzeniu straszliwego, czarnego węża, który w cerkwiach nikoniańskich podczas nabożeństwa wisi na ramionach archirejów na miejscu świętej stuły, albo nocą pełza dokoła murów dworca carskiego, wpełza do komnat i szepce carowi na ucho. I te rozmowy ponure przechodziły w bardziej jeszcze ponure pieśni:
Mówi Chrystus Król Niebieski:
Och, wy ludzie, moi ludzie.
Uciekajcie wy w pustynie,
W lasy ciemne i w wertepy;
Zasypujcie się, o mili,
Rudo-zółtemi piaskami,
Piaskami i popiołami,
Umierajcie moi mili,
Nie umrzecie — ożyjecie,
Królestwo boże osiągnięcie.
Ze szczególną ciekawością przysłuchiwał się chłopiec powieściom o monasterach, ukrytych wśród lasów i topieli za Wołgą, o niewidzialnym grodzie Kirteży na jeziorze Światłojarze. Miejsce to wydaje się zupełną puszczą leśną. Ale są tam i cerkwie, i domy, i monastery, i mnóstwo ludzi. Podczas nocy letnich słychać na jeziorze odgłos dzwonów; a w przeźroczej wodzie odbijają się złote kopuły cerkiewne. Tam to prawdziwe jest królestwo ziemskie: i pokój, i cisza, i radość wieczna. Święci ojcowie rozkwitli tam jak lilie, jak cyprysy i drzewa figowe, jak różnobarwne wisiory i gwiazdy niebieskie; z ust ich płynie nieustanna modlitwa do Boga, jak tymian wonny i kadzidło wybrane. A skoro noc nastąpi, modlitwa ich widzialną się staje na kształt iskrzących słupów płomienistych, od których tak silne bije światło, iż można czytać i pisać przy niem bez świecy. Umiłował ich Pan i chroni jak źrenice oka, przykrywając niewidzialną swą dłonią aż do skończenia wieków.
I nie zaznają oni niedoli, ni smutku, od Zwierza Antychrysta, tylko o nas grzesznych dzień i noc się troszczą i boleją nad odstępstwem naszem i wszego carstwa rosyjskiego, w którem Antychryst panuje. Do grodu niewidzialnego przez gąszcze i knieje jedna tylko wąska wiedzie ścieżka, otoczona wszelakiemi dziwami i strachami, ścieżka Batyja, której nikt nie znajdzie, krom wybranych przez Boga samego, aby przebywali w tem schronieniu świętem.
Słysząc te opowieści, wyrywał się Tichon w te lasy i pustynie. Z niewypowiedzianą, a słodką tęsknotą powtarzał za Pachomyczem stary wiersz o młodym pustelniku Jozafie carewiczu:
Matko ty krasna pustynio!
Pójdę przez lasy, moczary,
Pójdę przez góry, wertepy,
Postawię chatkę maleńką,
Rad w niej swą młodość ukryję,
Ja młody Jozafi carewicz
W zielonej w krasnej dąbrowie;
Kukułka kukać w niej będzie
I głos swój miły wypuści
I ona uczyć mnie będzie.
U ciebie matko pustynio
Kłody zgniłe —
Rajską mnie karmią
Słodyczą cukrową,
A wody chłodne
Napojem miodowym.
Od najwcześniejszego dzieciństwa doznawał niekiedy Tichon, szczególniej przed atakami swej choroby, osobliwego uczucia, które, do żadnego innego niepodobne, pełne było przestrachu, a zarazem słodyczy jakowejś, zawsze nowe i zawsze znane dobrze. W uczuciu tem bywał strach i zadziwienie i wspomnienie jakby z innego jakiegoś świata, ale najwięcej — ciekawości i pragnienie, aby stało się coś, co stać się miało. Nigdy z nikim o tem nie mówił i nie umiałby nawet wyrazić tego, co czuł. Następnie, kiedy zaczął myśleć i zastanawiać się, uczucie to zlewało się z myślą o końcu świata i o Wtórnem Przyjściu.
Niekiedy najbardziej złowieszcze krakania trzech starców nie czyniły na nim wrażenia. A jakaś rzecz przypadkowa: barwa, dźwięk, zapach, wzbudzały w nim to uczucie z niezwykłą siłą.
Dom jego stał na skłonie gór Worobjewych. Ogród zakończony był urwiskiem, z którego widna była cała Moskwa — grupy czarnych chat, przypominających wieś, a nad niemi sterczały białe mury Kremlu z kopułami złocistemi niezliczonych cerkwi. Z tego urwiska spoglądał nieraz chłopiec na owe wspaniałe a straszliwe zachody, które zdarzają się niekiedy późną, burzliwą jesienią. W martwo-sinych, liliowych, czarnych, niekiedy płomienisto-czerwonych, jakby okrwawionych chmurach, zdało mu się widzieć olbrzymiego węża, otaczającego w krąg całą Moskwę lub też Zwierza siedmiogłowego, na którym siedziała nierządnica z czaszą obrzydliwości, lub wojska aniołów, które ścigały czartów, rażąc ich ognistemi strzałami tak, iż rzeki krwi lały się po niebie. Niekiedy zjawiał mu się w blaskach tęczowych Sion, gród niewidzialny, zstępujący z nieba na ziemię w dniu chwały Pańskiej, w dniu Sądu ostatecznego. Jak gdyby tam na niebie pełniło się już w znakach tajemniczych to, co w przyszłości na ziemi ma się spełnić. I znane mu dobrze uczucie końca porywało go nagle. Toż samo uczucie budziły w nim i niektóre codzienne drobiazgi życia: zapach tytoniu, widok pierwszej, jaka mu się nastręczyła, książki ruskiej drukowanej w Amsterdamie wedle ukazu Piotra nowo wynalezionemi »grażdańskiemi literami«: widok napisów nad nowemi sklepami w słobodzie niemieckiej; szczególna forma peruk ze śmiesznymi lokami jak żydowskie pejsy lub psie uszy; szczególny wyraz na starych obliczach rosyjskich, nie dawno brodatych a co tylko ogolonych.
Pewnego razu ludzie carscy schwycili przy rogatce miejskiej ośmdziesięcioletniego dziada Jeremicicza, pasiecznika, który mieszkał w ogrodzie przy domu Tichona, schwycili go, ogolili przemocą brodę i oberznęli wedle oznaczonej miary do kolan poły długiego kaftana. Dziad powróciwszy do domu płakał jak dziecko; potem wkrótce zachorował i umarł ze zmartwienia. Tichon lubił i serdecznie żałował starca, ale na widok płaczącego z oberżniętą suknią i z ogoloną brodą dziada nie mógł wstrzymać się od śmiechu tak dziwnego i nienaturalnego, iż Pachomycz przestraszył się blizkiego ataku choroby. I w tym śmiechu była groza końca.
Raz zimą zjawiła się kometa — »gwiazda z ogonem« — jak ją zwał Pachomycz. Chłopiec od dawna chciał, lecz nie śmiał spojrzeć na nią; umyślnie odwracał się, mrużył oczy, aby jej nie widzieć. Ale ujrzał nagle, skoro raz wieczorem stary sługa niósł go na rękach do łaźni przez głuchy zaułek, zasypany śniegiem. Przy końcu zaułka, wśród czarnych chat, ponad białym śniegiem, nizko na samym skraju czarno sinego nieba jaśniała ogromna, przeźroczysta, delikatna gwiazda, z lekka nachylona, jakby uciekająca w dal niezmierną. Nie była ona straszna, lecz owszem jakby pokrewna, a tak pożądana, miła, iż Tichon patrzał ni nią i nie mógł się napatrzyć. Znane uczucie silniej niż kiedykolwiek ścisnęło mu serce trudnym do zniesienia zachwytem i przerażeniem. Wyciągnął do niej ręce, budząc się jakby z cichym sennym uśmiechem. I w tejże samej chwili trzymający go na ręku Pachomycz poczuł w ciele jego straszne wstrząśnienie. Krzyk wyrwał się z piersi chłopca: dostał drugiego ataku konwulsyi.
Kiedy skończył lat 16, oddano go, podobnie jak inne dzieci szlacheckie, do szkoły matematycznych i nawigacyjnych, to jest żeglarskich umiejętności. Szkoła ta znajdowała się w wieży Suchorewej, gdzie astronomicznemi badaniami zajmował się jenerał Jakób Brüss, poczytywany za czarnoksiężnika. Pewna przekupka, handlująca na ulicy Mieszczańskiej jabłkami, widziała, jak raz w czasie nocy zimowej Brüss leciał przez powietrze ze swej wieży wprost ku księżycowi, siedząc wierzchem na rurze od lunety. — Pachomycz za nic w świecie nie oddałby dziecka w takie przeklęte miejsce, ale zabrano je siłą.
Znajdowało się tam dużo podrostków szlacheckich, a nieraz nawet trzydziestoletnich i żonatych mężczyzn, których wynaleziono kryjących się przed nauką i pod konwojem wojskowym dostawiono do szkoły. Siedzieli oni z dziećmi na jednej ławie i uczyli się z tej samej książki, ozdobionej obrazkiem, na którym wymalowany był nauczyciel z ogromnym pękiem rózg w ręku, siekący rozłożonego przed nim ucznia.
Carski ukaz zalecał: »Wybrać z gwardyi dymisyonowanych dobrych żołnierzy i postawić w każdej izbie szkolnej podczas nauki, a jeśli jaki uczeń źle się prowadzi, niechaj żołnierz go wychłoszcze, nie bacząc na to, do jakiejkolwiek winny należy rodziny«.
Nie wieleby skorzystał Tichon w szkole, gdyby nie zwrócił na niego uwagi jeden z nauczycieli, Niemiec z Królewca, pastor Glück. Nauczywszy się nieco po rosyjsku od zbiegłego mnicha polskiego, przyjechał ów Glück do Rosyi uczyć młodzieńców moskiewskich, jako miękką, nadającą się do kształtowania wszelakiego glinę. Rozczarował się jednak wkrótce nie tyle co do samych młodzieńców, ile co do rosyjskiego sposobu musztrowania ich, jak koni cygańskich, wbijania im do głowy nauki batem. Glück, aczkolwiek pijak, był człowiekiem dobrym i rozumnym, a pił z utrapienia, albowiem nietylko Rosyanie, lecz i jego rodacy poczytywali go za waryata. Pisał on bardzo zawiłą rzecz: komentarze do komentarzy Newtona, dotyczących Apokalipsy, gdzie wszystkie objawienia chrześciańskie o końcu świata dowodzone były przy pomocy obliczeń astronomicznych, na podstawie praw ciążenia powszechnego, wyłożonych w ogłoszonym niedawno traktacie Newtona: Philosophiae Naturalis Principia Mathematica.
W uczniu swoim Tichonie odkrył Glück niezwykłe zdolności do matematyki i polubił go, jak syna rodzonego.
Sam, choć stary, w duszy był dzieckiem. — Z Tichonem rozmawiał, szczególniej podpiwszy sobie trochę, jak z człekiem dorosłym i z najserdeczniejszym swym przyjacielem. Opowiadał mu o nowych teoryach i hypotezach filozoficznych, o Magna Instauratio Bakona, o etyce geometrycznej Spinozy, o wirach Descarta, o monadach Leibniza, a z największem przejęciem o wielkich odkryciach astronomicznych Kopernika, Keplera, Newtona. Chłopiec nie wiele z tego pojmował, ale słuchał tych opowiadań o cudach nauki z tą samą ciekawością, jak niegdyś rozmowy trzech starców o cudownym niewidzialnym grodzie Kiteży.
Pachomycz poczytywał wszelką naukę niemiecką, a osobliwie naukę gwiaździarską za wielką bezbożność.
— Przeklęty Kopernik — Boga przeciwnik, ciężką ziemię podniósł na powietrze. Przyśniło mu się, że słońce i gwiazdy stoją, a ziemia się obraca, wbrew Pismu św. Śmieją się z niego tylko teologowie.
— Prawdziwa filozofia — mówił pastor Glück — wierze nietylko pożyteczna, ale i konieczna. Różni Ojcowie święci odznaczali się w naukach filozoficznych. Znajomość natury prawu chrześciańskiemu nie przeciwna, a ten, kto naturę zbada, Boga poznaje i czci lepiej; rozprawy fizyczne o stworzeniach służą do wysławienia Stwórcy, jak i w Piśmie św. powiedziano; Niebiosa głoszą chwałę Pana.
Atoli Tichon mglisto domyślał się i przeczuwał, że w owej zgodzie nauki z wiarą nie wszystko tak proste i jasne dla samego Glücka jak on myśli lub stara się myśleć. Nie darmo czasem przy końcu uczonego sporu, jaki sam z sobą prowadził o wielości światów lub o niewymierności przestworów kosmicznych, odurzony winem starzec, zapomniawszy o obecności ucznia, spuszczał ociężale swą łysą i przekrzywioną peruką głowę, odurzoną nietyle trunkiem, ile zamętem myśli metafizycznych, i głucho jęcząc, powtarzał słynny wykrzyknik Newtona: »O fizyko, wybaw mnie od metafizyki!«.
Pewnego razu Tichon, który miał już wtedy lat 19, skończył szkołę i nieźle czytał po łacinie — przypadkiem znalazł na stole nauczyciela przywieziony przezeń z Holandyi zbiór listów Spinozy i przeczytał pierwszy lepszy ustęp, jaki mu wpadł w oczy.
»Pomiędzy właściwościami człowieka i Boga tak mało wspólności, jak między gwiazdozbiorem psa a psem, szczekającem zwierzęciem. Gdyby trójkąt miał dar słowa, to i on powiedziałby zapewne, że Bóg niczem innem nie jest, jak doskonałym regularnym trójkątem, a koło — że Bóg jest najzupełniej okrągły«. A w drugim liście o Eucharystyi takie przeczytał słowa: »O bezrozumni młodzieńcy, któżto rzucił na was taki urok, że sobie wyobrażacie, jakoby można połknąć to, co święte i wieczyste, jakoby to święte i wieczyste mogło znaleźć pomieszczenie we wnętrznościach waszych. Okropne są zaiste tajemnice waszego kościoła; sprzeciwiają się najoczywiściej zdrowemu rozumowi.
Tichon zamknął książkę i już jej więcej nie czytał. Pierwszy raz w życiu myśl oderwana wzbudziła w nim to uczucie, którego przedtem doznawał pod wpływem wrażeń zewnętrznych: grozę końca.
W wieży Sucharowej u jenerała Jakóba Brüssa znajdowała się bogata biblioteka, oraz gabinet instrumentów matematycznych, mechanicznych i innych, a także przeróżnych okazów natury: zwierząt wypchanych, owadów, korzeni, wszelkich rud i minerałów, starożytności, dawnych monet, medalów, rżniętych kamieni i wogóle różnych osobliwości zagranicznych i krajowych. Brüss polecił Glûckowi spisanie wszystkich tych ksiąg i przedmiotów naukowych; Tichon pomagał nauczycielowi i całe dnie w bibliotece przepędzał.
Pewnego razu podczas jasnego letniego wieczoru siedział na wierzchu składanej, poruszającej się na kołach drabinki bibliotecznej przed ścianą od dołu do góry założoną książkami, naklejał numery na grzbiety ksiąg i porównywał nowe ich katalogi ze starymi, w których tytuły cudzoziemskie rosyjskiemi były spisane literami. Przez wysokie okna z drobnemi szybami, oprawionemi w ołów, jak w starych domach holenderskich, padały skośne promienie słoneczne na błyszczące maszyny metalowe, sfery niebieskie, astrolobie, kompasy, cyrkle, lunety, mikroskopy, na szkielety różnych osobliwych zwierząt i ptaków, na ogromną kość mamutową, na cudackie bałwany chińskie i marmurowe posążki pięknych greckich bogów, na niezliczone półki książek w jednostajnych skórzanych oprawach.
Tichonowi podobała się jego robota. Tutaj w królestwie ksiąg taka cisza panowała jak w lesie albo na starym cmentarzu, przez ludzi opuszczonym a przez słońce lubianym. Słychać było tylko dochodzący z dala odgłos dzwonów nieszpornych, który przywodził chłopcu na myśl dźwięki dzwonów kiteżskich. Przez drzwi otwarte do przyległego pokoju słychać można było rozmowę pastora Glücka i Brüssa. Siedzieli przy stole i popijając wino po wieczerzy, rozprawiali.
Tichon co tylko nakleił nowe numery na inquarto, oznaczone w starym spisie numerem 483 i zawierające filozofię Franciszka Bakona w języku angielskim w trzech tomach, na Meditationes de prima filosophia Descarta w języku holenderskim i na Mathematical elements of natural philosophy Izaaka Newtona. Stawiąc książki na półce, w głębi jej znalazł stare bardzo przez myszy zjedzone in-octavo pod numerem 461: Leonarda da Vinci »Traktat o malarstwie« w języku niemieckim. Był to pierwszy wydany w Amsterdamie w r. 1582 przekład niemiecki słynnego Trattato della pittura. Tichon przyglądał się załączonemu do książki portretowi Leonarda, który zdał mu się obcym a jednak przypominającym jakąś znaną, we śnie może widzianą twarz, i myślał sobie, że zapewne lecący przez powietrze Szymon Mag podobne musiał mieć rysy.
Głosy w komnacie sąsiedniej stawały się donośniejsze. Brüss spierał się o coś z Glückiem. Mówili po niemiecku. Tichon nauczył się tego języka od pastora. Uderzyło go kilka oderwanych słów i z ciekawością zaczął się przysłuchiwać, trzymając jeszcze w ręku książkę Leonarda.
— Jakże, czyż nie widzicie tego, że Newton nie był przy zdrowych zmysłach, gdy pisał swoje komentarze do Apokalipsy? — mówił Brüss. Zresztą i sam do tego się przyznaje w liście do Bentleya z 13 września 1693 roku: »tracę wątek moich myśli i nie odczuwam już dawniejszej mocy rozumu« — po prostu mówiąc wpadał w obłęd.
— Wolałbym, proszę waszej wielmożności być waryatem z Newtonem, aniżeli zachować zdrowe zmysły ze wszelkiemi innemi stworzeniami dwunożnemi — zawołał Glçck i duszkiem wychylił kieliszek.
— O gusta nie ma co się spierać, kochany pastorze — ciągnął dalej Jakób Wilimowicz, zaśmiawszy się suchym, ostrym, jakby drewnianym uśmiechem — ale ot co jest ciekawe: W tym samym czasie, gdy Sir Izaak Newton pisał swoje komentarze, na drugim końcu świata, mianowicie u nas w Moskwie, dzikie nieuki, których zowią raskolnikami, układają także swoje komentarze do Apokalipsy i przyszli do tych samych prawie wniosków co Newton. Z dnia na dzień oczekując końca świata i wtórnego przyjścia Chrystusa, jedni z nich kładą się do trumien i sami sobie śpiewają pieśni nagrobne, a inni palą się dobrowolnie. Za to ich prześladują, a ja powiedziałbym o nich słowami filozofa Leibniza: »Nie lubię zdarzeń tragicznych, i chciałbym, aby wszystkim na świecie dobrze było; co się zaś tyczy błędu tych, którzy spokojnie oczekują końca świata, to wydaje mi się on zupełnie niewinnym«. Owóż co jest osobliwie ciekawe: w tych apokaliptycznych bredniach krańcowy Zachód schodzi się z krańcowym Wschodem i największa oświata z największym nieuctwem, co istotnie mogłoby doprowadzić do myśli, że koniec świata zbliża się naprawdę i że wszystkich nas niezadługo dyabeł porwie.
I znów zaśmiał się swym ostrym, drewnianym śmiechem i dodał coś, czego nie dosłyszał Tichon, ale zapewne coś bardzo wolnomyślnego, albowiem Glück, u którego jak zwykle przy końcu wieczerzy peruka na bok się zsunęła, a w główne zaszumiało, zerwał się nagle, odtrącił stołek i chciał wybiedz z izby. Ale Jakób Wilimowicz zatrzymał go i uspokoił kilku dobremi słowy. Brüss był jedynym protektorem Glücka, którego szanował i lubił za bezinteresowne zamiłowanie do nauki. Wszelako jako sceptyk, a jak niektórzy mówili, zgoła ateusz, zawsze drażnił biednego pastora, tego »Don Kiszota astronomii« i wyśmiewał po trosze jego komentarze do Apokalipsy, oraz dążność do pogodzenia nauki z wiarą. Brüss utrzymywał, że należy wybierać jedno z dwóch: albo wiarę bez nauki, albo naukę bez wiary.
Jakób Wilimowicz napełnił kieliszek Glücka i aby go pocieszyć, zaczął wypytywać się o szczegóły Apokalipsy Newtonowskiej. Stary zrazu odpowiadał niechętnie, ale potem dał się unieść ulubionemu przedmiotowi i opowiadał o rozmowie Newtona z przyjaciółmi, dotyczącej komety z roku 1680. Kiedy pewnego razu spytano go o tę kometę, zamiast odpowiedzi otworzył swoje Zasady i wskazał miejsce gdzie powiedziano: Stellae fixae refici possunt. Gwiazdy stałe mogą być odnawiane przez spadające na nie komety.
— »Dlaczego więc nie pisaliście o słońcu tak otwarcie jak o gwiazdach?« — »Dlatego że słońce jest nam bliższe«, — odpowiedział Newton i potem dodał śmiejąc się: »Zresztą powiedziałem dosyć dla tych, którzy chcą rozumieć«!
— Jak motylek lecący do ognia, kometa pada na słońce, — zawołał Glück — a od tego jej upadku żar słoneczny wciąż wzrasta, tak iż wszystko będzie zniszczone na ziemi przez ogień! W Piśmie powiedziano: niebiosa z hukiem się zapadną, żywioły rozgorzawszy będą zburzone, ziemia i wszystko co na niej, ulegnie spaleniu. Wtedy spełnią się oba proroctwa: proroctwo tego, kto wierzył i tego, kto wiedział. Hypotheses non fingo! — nie zmyślam hypotez! skończył z miną natchnioną, powtarzając wielkie słowo Newtona.
Tichon słuchał — i dawne wieszcze krakanie trzech starców, trzech kruków połączyło się w jego umyśle z dokładnymi wywodami nauki.
Zamknąwszy oczy, ujrzał głuchy zaułek zasypany śniegiem, a na jego końcu nisko nad śniegiem białym pomiędzy czarnemi chatami na samym skraju czarno-sinego nieba ogromną, przeźroczą gwiazdę. I podobnie jak w dzieciństwie znane uczucie ścisnęło mu serce okropną grozą i przerażeniem. Upuścił księgę Leonarda, która padając potrąciła o rurę astrolabium i przewróciła ją z hałasem na podłogę.
Podbiegł Glück. Wiedział on, że Tichon cierpi na epilepsyę. Widząc go na wierzchu drabiny bladego i drżącego, rzucił się ku niemu i podtrzymując go w swych ramionach, pomógł mu zejść na dół. Tym razem atak go ominął. Nadszedł także Brüss. Obaj starzy ze współczuciem poczęli wypytywać Tichona. Ale ten milczał: czuł, że o tem z nikim mówić nie można.
— Biedny chłopiec — rzekł Jakób Wilimowicz do Glücka, odprowadzając go na bok. — Rozmowa nasza przestraszyła go. Wszyscy oni tutaj tacy; o niczem nie myślą, tylko o końcu świata. Zauważyłem, że ostatniemi czasy jakieś szaleństwo rozszerza się wśród nich jak zaraza. Bóg wie jak skończy ten nieszczęsny naród.
Po opuszczeniu szkoły, Tichon podobnie jak wszystkie dzieci szlacheckie powinien był wstąpić do wojska. Pachomycz umarł; Glück wybierał się do Szwecyi i Anglii z polecenia Brüssa w celu zakupywania nowych narzędzi matematycznych. Namawiał też do wyjazdu z sobą Tichona, który zapomniał już o swoich strachach dziecinnych, o przestrogach Pachomycza i z coraz większem zamiłowaniem oddawał się nauce matematyki. Zdrowie jego wzmocniło się; ataki się nie powtarzały. Właściwa mu zawsze ciekawość ciągnęła go do obcych krajów, które wydały mu się równie prawie tajemniczymi, jak niewidzalny gród Kiteży. Wskutek starań Jakóba Wilimowicza, uczeń nawigacji Zapolski w gronie innych »młodzieńców rosyjskich« wysłany był dla dokończenia nauk za morze. Wraz z Glückem przyjechał do Petersburga z początkiem czerwca 1715 roku. Ukończył weedy Tichon lat 25; był rówieśnikiem carewicza Alexego, ale z wyglądu zdawał się zawsze jeszcze chłopcem. Za kilka dni z Kronsztatu odchodził okręt kupiecki, na którym mieli popłynąć do Sztokholmu.
Nagle wszystko się zmieniło. Petersburg, tak niepodobny do Moskwy, uczynił na Tichonie ogromne wrażenie. Całymi dniami błądził po ulicach, patrzał i dziwował się: nieskończenie długie kanały, szerokie perspektywy, domy na palach wbitych w toń trzęsawisk, zbudowane równymi szeregami wedle ukazu, »tak, aby żadna budowla nie była wznoszona ani za linią, ani przed linią«. Biedne lepianki wśród lasu i puszczy, kryte darnią na sposób czuchoński, pałace o sztucznej architekturze »pruską manierą«, posępne magazyny, składy, spichlerze, kościoły z dzwonnicami holenderskiemi — wszystko to było płaskie, banalne, powszednie, a pomimo to podobne do snu jakowegoś. Niekiedy w poranki pochmurne, w pomroce brudno-żółtej mgły zdało mu się, że cały ten gród wzniesie się w górę wraz z mgłą i jak sen się rozpłynie. W grodzie Kiteży to, co istnieje, niewidzialne, a tu w Petersburgu na odwrót, widzialne jest to, czego niema. Ale oba miasta zarówno widmowe. I znów zbudziło się w nim to osobliwe uczucie, którego dawno już nie doznawał — poczucie końca. Ale teraz nie wywołało ono, jak przedtem grozy i zachwytu, lecz gnębiło go tępym, bezbrzeżnym smutkiem. Raz na placu Troickim koło »domu kawiarnianego« Czterech Fregat spotkał człowieka wysokiego wzrostu w skórzanej kurtce marynarza holenderskiego. I podobnie, jak w Moskwie, na placu Czerwonym, w pobliżu szafotu, gdzie stercząca na palu martwa głowa ojca patrzała pustemi oczodołami prosto w oczy tego samego człowieka — Tichon poznał go odrazu — to był Piotr. Straszne oblicze jakby odrazu wytłómaczyło mu gród straszny. Na obu widniało to samo piętno.
Tegoż dnia spotkał starca Kornela. Ucieszył się niezmiernie i już go nie opuścił. Noc przepędzał w celi starca, a dni na tratwach, na łodziach, z ukrytymi tam ludźmi zbiegłymi. Słuchał opowiadań jego o życiu wielkich pustelników na dalekiej Północy w lasach pomorskich, oneskich, ołonieskich, gdzie Korneli, opuściwszy Moskwę, spędził lat wiele, i o strasznych tamecznych samopaleniach tysięcy ludzi. Teraz starzec szedł za Wołgę, do Kerżeńca, aby tam nauczać »o śmierci czerwonej«.
Tichon nie darmo się uczył. Niewierzył już w wiele rzeczy, w które wierzyli owi ludzie; myślał inaczej, ale czuł tak samo, jak oni. To, co najważniejsze — poczucie końca — wspólne mu było z nimi. To, o czem nigdy z nikim nie mówił, czego nikt z ludzi uczonych nie zdołałby zrozumieć, oni rozumieli — owszem, tem właśnie żyli. Wszystko to, o czem od wczesnego dzieciństwa słyszał od Pachomycza, teraz nagle odżyło mu w duszy z nową siłą. Znów coś go pociągnęło do lasów, do puszcz, do ukrytych monastyrów i cichych pustelni. Wśród białych nocy nad przestworem Newy, wśród gwaru przystani znów usłyszał w myślach dźwięk dzwonów kiteżskich i znów ze słodką tęsknotą powtarzał sobie wiersze o carewiczu Jozafie:
Matko ty krasna pustynio,
Pójdę przez lasy, moczary,
Pójdę przez góry, wertepy.
Trzeba było postanowić, trzeba było wybrać jedno z dwojga: albo na zawsze powrócić do świata, aby żyć jak wszyscy żyją, służyć człowiekowi, który zgubił jego ojca i być może, że zgubi Rosyę, albo raz na zawsze uciec od świata, stać się żebrakiem, włóczęgą, jednym ze »zbiegłych ludzi«, niemających swego miasta, a czekających miasta przyszłego. Trza było iść na Zachód z pastorem Glückem do »Stekolnego« grodu, albo na Wschód ze starcem Kornelim do niewidzialnego grodu Kiteży. Co wybrać? Dokąd się udać? Sam jeszcze nie wiedział, wahał się, zwłóczył ostateczne postanowienie, jakby czegoś oczekiwał. Ale w noc ową po rozmowie na tratwie o Piotrze Antychryście poczuł, że dłużej zwłóczyć nie można. Jutro odpływa okręt do Sztokholmu i jutro też starzec Korneli, któremu groził donos, musiał uciekać z Petersburga. Wzywał ze sobą Tichona.
— Jestem jak na ostrzu noża — znów pomyślał sobie Tichon — na którą stronę upadnę, w tę i pójdę. Jedno życie, jedna śmierć; raz się omylę, drugi raz nie poprawię.
Czuł przy tem, że niema siły do powzięcia postanowienia, że dwie dole, jak dwa końce sznura, łączą się, ściągają i duszą. Wstał, wziął z półki księgę rękopiśmienną: Słowo św. Hipolita o wtórnem przyjściu, i aby uwolnić się od myśli, począł rozglądać jej kartki przy świetle lampki, gorejącej przed obrazem. Na jednej z nich wyobrażony był Antychryst w zielonym mundurze preobrażeńskim z czerwonymi wyłogami i guzikami miedzianymi, podobny z twarzy do cara Piotra Aleksiejewicza, i ręką wskazywał przed siebie. Przed nim na prawo oddziały gwardyi preobrażeńskiej i siemienowskiej maszerowały ku pustelni wśród ciemnego lasu. Na wierzchołku góry z trzema pieczarami modlili się zakonnicy. Żołnierze, prowadzeni przez dyabłów, wspinali się po zboczu góry, pod obrazem widniał podpis: »Wyśle wtedy w góry i wertepy i w przepaście ziemskie swe pułki dyabelskie, aby szukały ukrywających się przed jego oczami i przywiodły ich przed jego oblicze.« Na drugim obrazku żołnierze rozstrzeliwali powiązanych starców, pod tem podpis: »Od oręża dyabelskiego padną.«
Za przegródką z desek w sąsiedniej kąmórce wciąż jeszcze wzdychała i płakała baba Alena, modląc się do Króla niebieskiego za cara Piotra.
Tichon położył księgę i ukląkł przed obrazem.
Ale nie mógł się modlić. Taki smutek go ogarnął, jakiego nigdy jeszcze nie doznawał. Światło dopalającej się lampki po raz ostatni błysło i zgasło. Nastał mrok. A w tym mroku coś pełzało, skradało się, chwytało go za gardło ciepłą, miękką, jakby kosmatą ręką. Tchu mu brakło. Pot zimny oblewał jego ciało. I znów zdawało mu się, że leci na złamanie karku, wpada w czarny mrok, jak w przepaść ziejącą — w paszczę samego Zwierza. Wszystko jedno — pomyślał — i nagle błysnęła mu natrętna myśl: wszystko jedno, jaką drogę wybiorę, kędy się zwrócę: na Wschód, czy na Zachód. I tu i tam, u kresu Zachodu i Wschodu, taż sama myśl, tożsamo uczucie: wnet koniec. Albowiem jako błyskawica powstaje na Wschodzie i widna jest aż do Zachodu, tako będzie przyjście Syna Człowieczego.
I w myśli jego błysnęła jakby ta ostatnia krańce świata łącząca błyskawica. »Przyjdź panie Jezu!« — zawołał.
W tej samej chwili buchnęło w oknie celi straszliwe, białe światło. Trzask ogłuszający rozległ się, jak gdyby niebo pękło i zapadało się. Był to ten sam piorun, który tak przestraszył Piotra, iż opuścił ikonę u podnóża Wenery.
Baba Alena usłyszała wśród wycia świstu i huku burzy, okropny, nieludzki krzyk: Tichon dostał ataku epilepsyi.
Zbudził się na pokładzie barki, gdzie go wyniesiono z dusznej celi. Był ranek. U góry niebo błękitne; na dole bielała mgła. Na Wschodzie przez mgłę błyszczała gwiazda — gwiazda Wenery. Na wyspie od strony Petersburga nad kopułą domu, gdzie mieszkał Buturlin, »wszechpijany metropolita«, złocony posąg Bachusa oświecony pierwszym promieniem słonecznym błyszczał we mgle ognistą, czerwoną, krwawą gwiazdą; jak gdyby gwiazda ziemska tajemniczem spojrzeniem spotykała się z gwiazdą niebieską.
Mgła poróżowiała, jakby w ciało bladych widm nalano krwi żywej. I marmurowe ciało bogini Wenus w średniej galeryi nad Newą stało się ciepłem, różowem jakby żywem. Bogini uśmiechała się do słońca wiekuistym swym uśmiechem, zda się rozradowana wschodem słonecznym w kraju tej hiperborejskiej północy. Ciało jej zdało się powietrzem różowem, jak obłok mgły; mgła — żywą i ciepłą jak ciało bogini. Mgła była jej ciałem — i wszystko w niej było, a ona we wszystkiem.
Tichon przypomniał sobie swoje myśli nocne i poczuł w duszy spokojne postanowienie: nie wracać do pastora Glücka, uciekać ze starym Kornelim.
Łódź, na której leżał, popchnięta przez burzę, zetknęła się z tratwą, na której nocą toczono rozmowę o Antychryście. Głupi Iwanuszka zdążył się wyspać, siedział na tymże miejscu co w nocy i tęż samą pieśń śpiewał. I muzyka, właściwie jakby widmo muzyki — tłumiona we mgle melodya menueta dochodziła zdala:
Porzuć strzały swe Kupido;
Już my wszyscy porażeni...
Dźwięki te mieszały się z ponurą przeciągłą pieśnią Iwanuszki, który, patrząc na Wschód — początek dnia, śpiewał o wiekuisty Zachodzie — końcu wszech dni:
Trumny wy trumny, kłody dębowe,
Wszystkim wy trumny domami wiecznymi.
Dzień k’ wieczorowi się kłoni.
Słońce idzie do Zachodu,
Siekiera już przy korzeniu,
Czas nadchodzi ostateczny.
Na brzegu Newy, w pobliżu kościoła Najświętszej Panny, Pocieszycielki stroskanych, koło domu carewicza Aleksego, wznosił się dom carowej Marty Matwiejewny, wdowy po carze Teodorze Aleksiejewiczu, bracie Piotra. Teodor umarł, skoro Piotr liczył 10 lat wieku. Ośmnastoletnia carowa żyła z nim w małżeństwie tylko cztery tygodnie. Po śmierci jego ze zmartwienia wpadła w obłęd i przez lat 33 pozostawała w zamknięciu. Nigdzie nie wychodziła ze swoich komnat, nikogo nie poznawała. Na dworach obcych uważano ją oddawna za umarłą. Petersburg, który mogła widzieć z okien swojego domu, jego kościoły z wysokiemi dzwonnicami. Newa z mnóstwem swych statków i łodzi — wszystko to wydało się jej straszliwym, niedorzecznym snem. A sny zdały się rzeczywistością. Wyobrażała sobie, że mieszka zawsze jeszcze w starym moskiewskim Kremlu i że wyjrzawszy przez okno ujrzy Iwana Wielkiego. Ale nie wyglądała nigdy, lękała się dziennego światła. W komnatach jej panował wieczny mrok, okna były zasłonięte, paliły się świece. Odwieczne kotary i zasłony ukrywały przed wzrokiem ludzkim ostatnią carową moskiewską. Przestrzegano w jej otoczeniu uroczystej, ścisłej etykiety. Służba nie wezwana, nie śmiała przekroczyć progów sieni. Tu czas się zatrzymał. Wszystko na wieki było unieruchomione, tak, jak za czasów »najcichszego« cara Michajłowicza. Dziwna baśń śniła się w chorym jej umyśle. Wyobrażała sobie, że mąż jej, car Teodor, żyje jeszcze, mieszka w Jerozolimie u grobu Pańskiego, tam modli się za ziemię rosyjską, na którą ciągnie Antychryst z niezliczonemi pułkami Lachów i Niemców. A na Rusi cara nie ma wcale. Ten car, który jest niby, nieprawdziwy — samozwaniec Itryszka Otrepiew, zbiegły żołnierz, Niemiec z kukujewskiej słobody. Ale Pan nie będzie trwać w gniewie na prawosławnych; — skoro wypełnią się czasy, jedyny, prawowierny car wszech Rusi, car Teodor, słonko krasne, wróci do swej ziemi z wielkim wojskiem w chwale i potędze, i pierzchną przed nim zastępy bisurmańskie, jak noc pierzcha przed słońcem. I siądzie wraz z carową na dziadowskim tronie i przywróci sąd i prawdę w ziemi swej; cały naród przyjdzie i pokłoni mu się. Antychryst strącony będzie wraz ze swymi Niemcami. A wtedy wnet i koniec świata nastanie. I wtórne, straszne przyjście Chrystusowe. Wszystko to tak bliskie; już u drzwi stoi.
W dwa tygodnie po uroczystości Wenery, w ogrodzie letnim carewna Marya wezwała Aleksego do domu carowej Marty. Nieraz już spotykali się tu potajemnie. Stara ciotka przynosiła mu listy i wieści od matki, będącej w niełasce, carowej Eudoksyi Teodorówny, noszącej imię zakonne Heleny. Była to pierwsza żona Piotra, przemocą zamknięta w klasztorze.
Wszedłszy do domu carowej Marty, Aleksy długo błądził po ciemnych korytarzach, sieniach i schodach. Wszystko tu tchnęło wiekową pleśnią, pokryte było pyłem odwiecznym. Wszędzie cele, komórki, skrytki, a w nich mieszkały stare bojarynie, nianie, pokojowe, dworki, pełniące przeróżne obowiązki, a prócz tego żebracy pielgrzymi, dziewczęta sieroty, starcy stuletni, opowiadacze bajek i śpiewacy starych bylin. Stare sługi w starych wypłowiałych kaftanach, z siwizną na głowach, jakby mechem obrośnięci, chwytali carewicza za poły, całowali go po rękach i ramionach. Ślepi, ciemni, kulawi, o rysach zatartych przez starość, przesuwali się wzdłuż murów, niby widma, i roili się w mrocznych, posępnych komnatach. Po drodze napotkał trefnisia Szamirę, wiecznie chichoczącego. Najstarsza z bojarzyn, ulubienica carowej, podobnie jak i owa obłąkana, tłusta, cała jakby rozpływająca się w żółtym tłuszczu, padła mu do nóg i niewiedzieć dla czego jakby zawyła i zaczęła odmawiać modlitwy nad zmarłym. Carewicz mimowoli się wzdrygnął. Przypomniał sobie słowa ojca: »ów dwór carowej Marty od wielkiej nabożności stał się szpitalem waryatów, idyotów, bigotów i trefnisiów«.
Odetchnął swobodniej, wstąpiwszy do komnaty jaśniejszej, gdzie czekała nań ciotka, carewna Marya Aleksiejewna. Okna wychodziły na Newę, nad którą unosił się szeroki, zalany słońcem przestwór niebios. Ściany były z belek, jak w prostej izbie chłopskiej; w jednym kącie widniały ikony za szkłem i lampka przed niemi się paliła; pod ścianami ciągnęły się ławki. Siedząca za stołem ciotka powstała i czule uścisnęła carewicza. Odziana była po staroświecku, we wdowiej, ciemnej sukni; twarz miała nie piękną, bladą, nabrzmiałą, jak u starych zakonnic; ale w cienkich, złośliwych wargach, w oczach o rozumnym, ostrym, jakby kolącym wzroku, miała jakiś wyraz rozkazujący, twardy, który przypominał carewnę Zofię, »złe nasienie Miłosławskich«. Podobnie jak Zofia nienawidziła brata i wszystkich jego czynów, całą duszą przywiązana była do staroświeczczyzny. Piotr oszczędzał ją, ale przezywał starą wroną, bo wiecznie krakała mu złowrogo nad uchem.
Carewna podała Aleksemu list od matki ze Susdala. Była to odpowiedź na niedawną jego, zbyt suchą i krótką kartkę: »Witam cię matko. Nie zapominaj o mnie w swych modlitwach«. Serce Aleksego żywiej zabiło, gdy począł odczytywać nabazgrane dziecinnemi literami i pełne omyłek wiersze listu.
»Witam cię carewiczu Aleksy. A ja biedna w troskach swoich ledwie żywa, że ty mnie opuścił i w troskach takich pozostawił, żeś zapomniał o swej rodzicielce. A ja za tobą jak niewolnica chodziła, a ty mnie tak prędko zapomniał. A ja dla ciebie tylko żyję jeszcze. A gdyby nie ty, toby mnie już na świecie nie było w tych strapieniach, nieszczęściach i biedach moich. Gorzkie, gorzkie życie moje. Lepiejbym na świat się nie rodziła. I nie wiem za co się męczę. A ja o tobie nie zapomniała i zawsze i wciąż się modlę do Bogarodzicy Najświętszej, ażeby cię zachowała i w czystości utrzymywała. Jest tu obraz Najświętszej Panny Kazańskiej, ku czci której kościół ten zbudowany. A ja za twoje zdrowie ślubowałam sprowadzić ten obraz i sama nocą przy nim szłam i na ramionach własnych go niosłam. A widzenie takie miałam w miesiącu maju dnia dwudziestego trzeciego. Zjawiła mi się Najświętsza i Przeczysta Królowa Niebieska i obiecała za mną prosić Boga Pana Syna swego, aby nie troski na szczęście zamienił. I ja niegodna słyszałam od niej słowo takie: »Uczciłaś ty mój obraz i do świątyni mej go sprowadziła, a ja cię wysoko wyniosę i syna twego zachowam«. A ty moja radości i dziecię moje miłe miej bojaźń bożą w sercu swojem. Odpisz mi drogi mój Olesiu chociaż jeden wierszyk, uspokój płacz mój serdeczny, bym choć trochę odetchnąć mogła od strapienia. Zmiłuj się nademną, twoją matką i odpisz. Kłaniam się tobie w pokorze«.
Kiedy carewicz skończył czytanie, carewna Marya oddała mu skromne podarki klasztorne od matki: mały obrazek, chusteczkę wyszywaną purpurą własnoręcznie przez carównę-zakonnicę i dwie lipowe czarki do wódki. Te nędzne podarki więcej go wzruszyły aniżeli list matki.
— Zapomniałeś o niej — rzekła Marya, patrząc mu prosto w oczy. — Nie piszesz i nic jej nie posyłasz.
— Lękam się — odrzekł carewicz.
— A cóż — żywo rzekła Marya i ostre jej oczka jakby go ukłuły — a choćbyś i pocierpiał za nią. I cóż? Wszakże za matkę nie za kogo innego!
Carewicz milczał. Wtedy ciotka poczęła mu szeptem do ucha prawie opowiadać, to, co słyszała od przybyłego ze Susdalskiego klasztoru Michała Bosego: »Klasztor tameczny raduje się; są tam widzenia, znaki, proroctwa, głosy; obrazy przemawiają. Archirej nowogrodzki Job mówi, że czeka cię nieszczęście w Petersburgu, ale Bóg cię ocali mam nadzieję. Zobaczysz, co u was będzie. I starzec Wisarion, zamurowany w Jarosławsku, miał objawienie, że wnet zmiany nastaną: albo car umrze albo Petersburg zburzon będzie. A episkopowi Rostowskiemu zjawił się święty Dymitr carewicz i oznajmił, że będzie zamęt na świecie i wkrótce już nastanie«.
— Wkrótce, wkrótce! — zakończyła carewna — wielu jest wołających: Panie pomścij nas, daj dokonać się dziełu, ześlij koniec!
Aleksy wiedział, że to dokonanie oznacza śmierć ojca.
— Wspomnij na moje słowa — zawołała Marya w tonie proroczym. — Petersburg niedługo trwać będzie; pustką wnet stanie.
I spojrzawszy w okno na Newę, na białe domki, wśród zielonych błotnistych topieli powtarzała złowrogo:
— Stań się pustką, stań się pustką...! Zapadnij się w topiele do czorta. Jakeś wyrósł, tak i zgnij grzybie pogański. Niech przepadnie to miejsce, kędy stał przeklęty!
Stara wrona rozkrakała się.
— Baśnie babskie — beznadziejnie machnął ręką Aleksy — mało to słyszeliśmy proroctw; wszystko głupstwo.
Chciała coś odpowiedzieć, ale nagle spojrzała na niego swym ostrym kłującem wzrokiem.
— Cóż to carewiczu? Czemuż masz twarz taką? Chory, czy co? A może pijesz?
— Piję. Zmuszają do picia. Trzy dni temu przy spuszczaniu okrętu jak martwego mnie wynieśli. Lepiejby mnie być w katordze, albo w gorączce leżeć, aniżeli tam się znajdować.
— Trza ci było brać lekarstwa; chorobę byś sobie sprowadził; nie był byś na tym spuszczaniu, skoro wiesz, jakie przy tem ojca twego obyczaje.
Aleksy pomilczał; potem ciężko westchnął.
— Och! Maryuszka, Maryuszka! Gorzko mi. Już ze strapienia od siebie odchodzę. Gdyby siła Boża nie wspierała, człowiekby zdrowych zmysłów nie zachował. Chciałbym gdzieśkolwiek skryć się, gdzieś uciec od tego wszystkiego.
— A dokąd ujdziesz przed ojcem? Długą ma rękę; wszędzie znajdzie.
— Żałuję — ciągnął dalej Aleksy — że nie uczyniłem tak, jak radził Kikin, aby do Francyi ujechać, albo do cesarza. Tam żyłbym spokojniej aniżeli tu, dopókiby Bóg pozwolił. Toż wiele z naszej braci ratuje się ucieczką, ale ja nie mogę. I nie wiem, co ze mną będzie, cioteczko miła. Niczego nie pragnę, tylko dajcie swobody i spokoju, albo puśćcie do klasztoru. I dziedzictwabym się zrzekł i zdala żyłbym spokojnie, uszedłbym do swej wioski, gdziebym do końca dożył.
— Dość, dość Piotrowicz. Toż car śmiertelny: wola Boża będzie, to umrze. Ot mówią, chorobę ma, konwulsyę, a tacy ludzie długo nie żyją. Daj Boże dokonanie; spodziewam się, że niedługo ono przyjdzie, poczekaj i dla nas lepsze czasy nastaną. Lud cię miłuje; za zdrowie twoje pije, zowie cię nadzieją rosyjską. Dziedzictwo cię nie minie.
— Co mi tam dziedzictwo. Zamkną mię w klasztorze. Jeżeli ojciec nie zamknie, inni to zrobią, jak Wasyla Szujskiego. Zrobią ze mnie mnicha. Ciężka moja dola.
— Cóż czynić mój sokole? Godzinę trza przecierpieć, aby żyć potem.
— Tylko, że ja cierpieć więcej nie mogę — zawołał carewicz z nagłym wybuchem i twarz mu pobladła — choćby jakibądź koniec! Niepewność gorsza od śmierci.
Chciał coś dodać, ale głos mu się załamał. Głucho zajęczał: O Panie! Panie! Oparł ręce na stole, twarz w dłonie schował, ścisnął głowę palcami i nie zapłakał, lecz cały skurczył się jakby od bólu nieznośnego. Całe ciało jego było szlochem wewnętrznym.
Carewna Marya nachyliła się nad nim, położyła mu na ramieniu swoją małą, ale silną, jakby do władzy stworzoną rękę. Takie same ręce miała carewna Zofia.
— Nie upadaj na duchu carewiczu — przemówiła powoli z dobrotliwą surowością. — Nie obrażaj Boga, nie szemraj. Wspomnij na Joba: ufność w Panu mieć trzeba, albowiem cały żywot nasz w ręku Bożem. I przeciwnościami dobrze on nam czynić może. Z kim Bóg, cóż przeciw temu mogą ludzie. Choćby wojsko całe przeciw niemu powstało, serce jego się nie zlęknie. Pan jego siła. Miej nadzieję w Chrystusie; nie zeszle ci prób ponad siły.
Zamilkła. I przy dźwięku tych tak swojskich od dzieciństwa dobrze znanych słów modlitewnych, pod dotknięciem tej ręki twardej, lecz dobrotliwej i on się uspokoił.
Ktoś do drzwi zastukał. To Sunduleja Warchamiejewna wzywała go do carowej Marty.
Aleksy podniósł głowę. Twarz jego wciąż była blada, ale już spokojna. Spojrzał na obraz z kopcącą przed nim lampką, przeżegnał się i rzekł:
— Prawdę mówisz, Maryuszka. Niech we wszystkiem wola Boża się stanie. Za sprawą modlitw Bogarodzicy i wszystkich Świętych, jak zechce, o nas postanowi. Taką miałam zawsze nadzieję i zawsze mieć będę.
— Amen! — dokończyła carewna.
Wstali i poszli do komnat carowej Marty.
Pomimo jasnego dnia słonecznego, w pokoju panowała zupełna ciemność i świece się paliły. Ani jeden promień słońca nie przenikał przez okna, zabite wojłokami i zawieszone dywanami. W dusznem powietrzu unosił się zapach wody różanej i wonności, kładzionych do pieców dla zapachu. Cały pokój zastawiony był szafami, skrzynkami, pudełkami, pełnemi odzieży, bielizny, futer. W pośrodku wznosiło się łoże carowej pod baldachinem z atłasu różowego z bladym deseniem, w barwach zielonej i złocistej i z gronostajoweni obramowaniem. Wszystko to było wspaniałe, ale stare, wytarte, przez pół zgniłe, tak, że sądziłbyś rozsypie się jak proch mogilny od zetknięcia ze świeżem powietrzem. Przez otwarte drzwi widać było pokój sąsiedni — modlitewnię, całą zalaną blaskiem lamp przed ikonami o złotych i srebrnych ramach, wysadzanych drogimi kamieniami. Przeróżne przedmioty religijne nagromadzone tam były: krzyże, tryptyki, relikwiarze, miód cudowy, woda święcona, olej święty w naczyniach ołowianych, błogosławiony przez patryarchów; świece zapalone od ognia niebieskiego, piasek z Jordanu, mleko przeczystej Bogarodzicy kamień lazurowy — niebiosa, »gdzie stał Chrystus na powietrzu«; obówie św. Pafnucego, ząb Antipia wielkiego, służący za lekarstwo od bólu zębów, zabrany przez Iwana Groźnego z pozostałości po synie jego, którego własnoręcznie zabił.
Około łoża w złocistym fotelu, podobnym do tronu carskiego i z wyrzeźbionym na poręczy orłem dwugłowym, siedziała carowa Marta Matwiejewna.
Jakkolwiek zielony, zdobny rysunkami piec silnie był ogrzany, chorowita, wrażliwa na zimno staruszka zakutana była w kabatek, podbity lisiurką. Ze złocistego kokosznika nad czołem sznury pereł się zwieszały. Twarz carowej nie była stara, ale martwa, jakby skamieniała, grubo nabielona i naróżowana wedle starodawnego obyczaju, przez co wydawała się jeszcze bardziej martwą; tylko oczy błyszczały życiem, ale wzrok był nieruchomy, jakby niewidzący: tak patrzą ptaki nocne podczas dnia. U stóp jej siedział jakiś mniszek i coś opowiadał.
Skoro wszedł carewicz z ciotką, Marta Matwiejewna łaskawie ich przywitała i prosiła, aby posłuchali opowieści pielgrzyma bożego. Był to mały staruszek, z dziecinną prawie, wesołą twarzą, z głosem wesołym, również śpiewnym i przyjemnie dźwięczącym. Opowiadał o swych pielgrzymkach, o życiu klasztornem na górze Athos i w Sołowkach. Porównywując oba monastery, pierwszeństwo oddawał greckiemu przed rosyjskim.
— Zowie się atoski ten monastyr Ogrodem Świętej Bogarodzicy. Matka przeczysta patrzy nań wciąż z niebios, ochrania go i ozdabia. Przy jej pomocy stoi on, kwitnie i owoc przynosi zewnętrzny i wewnętrzny — zewnątrz piękny — a wewnątrz zbawczy dla duszy. I ktokolwiek wstąpi do tego ogrodu, jakby w przedsionek raju, i ujrzy dobroć i nadobność jego, ten już nigdy nie zechce wyjść z tamtąd. Powietrze tam lekkie i są tam wzgórza wysokie i ciepło i światło słoneczne, rozliczne drzewa i płody, a przytem i blizkość upragnionego kraju Jerozolimy. Stąd radość wieczysta. Sołowiecka zasię wyspa ma w sobie ponurość, i strach, i mrok, i mróz, do Tartaru istnego podobna. A są też na tej wyspie i rzeczy dla duszy zgubne. Mnóstwo tam ptaków białych, czajek. Przez całe lato płodzą się one, dzieci rodzą, gniazda wiją, na ziemi przy drogach, kędy mnichy chodzą do cerkwi. I wielka jest od tych ptaków mnichom szkoda. Najprzód spokoju nie mają, powtóre, skoro widzą igrające i łączące się ptactwo, pokus doznają, przez żądze cielesne są trapieni. A po trzecie, że mniszki, a także różne kobiety i dziewczyny często też do klasztoru przychodzą. A na górze Athoskiej takich pokus nie znajdziesz: ani czajki tam nie przylatują ani niewiasty nie przychodzą. Jedyna tam na dwóch skrzydłach królowa, matka nasza, Kościół święty, lubujący się w tej pustyni i trwający w niej dopóki nie spełni się wola pańska, któremu chwała niech będzie na wieki. Amen.
Skoro mniszek skończył, carowa poprosiła, aby wszyscy wyszli z komnaty, nawet Marya, i pozostała sama jedna z carewiczem.
Nie znała go prawie, nie pamiętała nawet czyim był synem i w jakim z nią pozostawał pokrewieństwie, nawet imienia jego zapomniała i zwała go po prostu wnuczkiem. Ale lubiła go, miała dlań jakieś współczucie, jakąś szczególną wieszczą żałość nad nim, jakby wiedziała o jego ciężkiej doli, która przed nim samym jeszcze była zakryta.
Długo patrzyła na niego, milcząc, swym nieruchomym wzrokiem, oczami jakby błoną zakrytemi, niby u ptaków nocnych. Potem nagle uśmiechnęła się żałośnie i poczęła łagodnie gładzić ręką twarz jego i włosy.
— Sierotka ty mój biedny! Ani ojca, ani matki. Nikt się za tobą nie ujmie. Zagryzą owieczkę wilki lute, zadziobią gołąbka białego kruki czarne. Och, żal mi ciebie, żal miły. Nie tobie żyć na świecie.
Od tego nieprzytomnego biadania ostatniej carowej, wydającej się tu w Petersburgu widmem żałobnem starej Moskwy, od tej wypłowiałej wspaniałości, napełniającej milczące ciepłe komnaty, w których jakby czas się zatrzymał, powiało na carewicza zarazem chłodem śmierci i pieszczotą dalekiego dzieciństwa. Serce jego ścisnęło się smutkiem i słodyczą. Pocałował martwą, bladą, wychudłą rękę z cienkiemi palcami, z których spadały wielkie, ciężkie pierścienie carskie.
Carowa spuściła głowę, jak gdyby się zadumała, przebierając różaniec z wielkich korali. Od tych korali duch nieczysty ucieka, albowiem koral rośnie kształtem krzyża.
— Wszystko się mąci, wszystko się mąci, bardzo się źle dzieje! — przemówiła znów, jakby w gorączce z wzrastającym niepokojem. — Czytałeś wnuczku w Piśmie świętem: »Dzieci! Oto ostatnia godzina. Czy słyszeliście, jako przyjść ma, a teraz już jest na świecie«. To o nim, o Synu Zatracenia. Już przyszedł on do wrót dworca. Wnet, wnet będzie. Nie wiem już, czy ujrzę druha mego serdecznego, słoneczko moje jasne, prawowiernego cara, Teodora Aleksiejewicza. Choćby jednem okiem nań wejrzeć, jak przyjdzie w mocy i sławie, bój stoczy z niewiernymi i zwycięży i siądzie na tronie chwały i pokłonią mu się i zawołają wszystkie narody: Hosanna! Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie!
Oczy jej zabłysły, ale wnet, jak węgle pod popiołem zagasły pod mgłą mętną.
— Nie, nie! Nie doczekam, nie zobaczę! Rozgniewałam ja grzesznica Pana, czuje serce me niedolę. Smutno mi wnuczku, smutno mi bardzo.... i sny mi się wciąż śnią, takie złe a wieszcze.
Obejrzała się dokoła lękliwie, zbliżyła wargi do samego ucha Aleksego i szepnęła:
— Wiesz wnuczku, kto mi się przyśnił niedawno? On sam we śnie, czy w widzeniu, nie wiem tego, ale on sam przychodził do mnie, nikt inny, tylko on.
— Kto carowo?
— Nie rozumiesz? Słuchaj więc, jak ten sen mi się przyśnił — może pojmiesz wtedy. Leżę ja jakby na temsamem łożu i niby czekam na coś. Wtem nawskróś drzwi się otwierają i wchodzi On. Poznałam go odrazu. Wysoki taki a mocny, a kaftan na nim kusy, niemiecki. W ustach fajka, tytuń pali — oblicze wygolone, wąsy kocie. Podszedł do mnie, patrzy i milczy. I ja milczę. Myślę, co to będzie. I smutno mi się zrobiło i straszno — niby śmierć... Chcę się przeżegnać, ręka się nie podnosi — chcę modlitwę zmówić — język się nie porusza. A on za rękę mnie bierze. Ogień i mróz mię przeleciał. Spojrzę na obraz Chrystusa, a obraz zda się w różnych kształtach: jakby nie Zbawcy oblicze, a Niemca poganina, pysk napuchły, siny, jak u topielca... A On wciąż do mnie: — Chora ty — mówi — Marta Matwiejewna, bardzo chora. Chcesz, to przyszlę ci doktora mego? A cóż ty na mnie tak spoglądasz? Nie poznałaś to? — Jakże — mówię — nie poznać ciebie? Znam dobrze. Mało takich jak ty widziano na świecie.
— A któż ja, mówi, powiedz, skoro wiesz? — Wiadomo, rzekę, kto: Niemiec ty, niemiecki syn, żołnierz, dobosz. — Zaśmiał się na całe gardło, śmiechem na mnie parsknął jak kot szalony. Oszalałaś starucha, całkiem oszalałaś! Nie Niemiec ja, nie dobosz, a prawowierny car wszej Rusi, twego męża nieboszczyka Teodora brat przyrodni. — Wtedy złość mię już porwała. Chciałam mu w pysk plunąć i zawołać: Pies ty, psi syn. Samozwaniec! Hryszka Otrepiew! Przeklęknik, ot co! — Ale myślę sobie: co mi z nim się sprzeczać? I plunąć na niego nie warto. Toż to jeno sen mój, przywidzenie nieczyste, boskie dopuszczenie. Dmuchnę i zginie, przepadnie. A skoro ty car mówisz, jakże ci na imię? — Piotr, odpowiada, moje imię. — Gdy mi powiedział Piotr światło mię oświeciło. E myślę sobie: ot kto ty! No, poczekaj. Nie głupiam. Językiem nie mogę, to chociaż w myśli święte zaklęcie powtarzam: »Wróg, szatan! Odczep się odemnie, na pola puste, na lasy gęste, przepaści ziemne, w morza bezdenne, na góry, dzikie, bezdomne, bezludne, gdzie światła oblicza bożego nie widać. Mordo ty przeklęta, idźże odemnie do piekła na dno same. Amen, amen, amen. Rozsyp się! Dmucham na ciebie i pluję«. — Jak tylko wymówiłam zaklęcie przepadł wnet, jakby w ziemię się zapadł — ni śladu po nim, tylko tytuniem śmierdzi. Zbudziłam się. krzyknęłam, przybiegła Wachramiejewna. Pokropiła mię wodą świętą, okadziła kadzidłem. Wstałam i poszłam do modlitewni, padłam na kolana przed obrazem przeczystej Matki Bożej, a jak przypomniałam sobie wszystko, co było, pojęłam od razu, kto on taki.
Carewicz dawno już zrozumiał, że przychodził do niej ojciec jego, nie we śnie, lecz na jawie. Ale zarazem poczuł, że przywidzenie obłąkanej udziela mu się, zaraża go.
— Któż to był carowo — powtórzył z chciwą i trwożną zarazem ciekawością.
— Nie wiesz? Czyż nie pomnisz, co rzeczono w księdze Efrema o wtórnem przyjściu; pod imieniem Symona Piotra: »Przyjdzie pyszny książę świata tego Antychryst«. Słyszysz? — Imię jego Piotr. On sam to jest.
Wraziła w niego oczy swoje rozszerzone przerażeniem i powtórzyła przyduszonym szeptem.
— O sam to jest. Piotr Antychryst!... Antychryst!...
Przeklęty kraj, przeklęty naród! Wódka, krew i brudy. Trudno rzec, czego więcej; zdaje się brudów. Dobrze powiedział król duński: »jeśli posły moskiewskie znów do mnie przybędą, wybuduję dla nich chlew świński, albowiem gdzie pomieszkają trochę, tam dla smrodu przez pół roku nikt mieszkać nie może«. Pewien Francuz mówi, że »Moskwicin, to człowiek Platona, zwierzę bez piór, które posiada wszystkie znamiona natury ludzkiej, okrom czystości i rozumu«.
I ci śmierdzący dzicy, te ochrzczone niedźwiedzie, przemieniające się ze straszliwych na nędznych, gdy przybiorą postać małp europejskich, siebie samych tylko poczytują za ludzi, a pozostałe narody za bydło. Szczególnie ku nam, Niemcom, mają wrodzoną nienawiść, uważają za skalanych naszem dotknięciem. Luteranie dla nich nie wiele lepsi od dyabłów.
Ani przez minutę nie pozostałabym w Rosyi, gdyby nie przywiązanie moje do Jej Wysokości, mojej pani miłościwej i serdecznej przyjaciółki księżniczki Zofii Karoliny. Cokolwiek się stanie nie opuszczę jej.
Pisać będę ten dziennik, jak zazwyczaj mówię, po niemiecku, częściowo po francusku. Ale niektóre żarty, przysłowia, pieśni, słowa ukazów, urywki rozmów, przytoczę po rosyjsku, obok przekładu.
Ojciec mój — rodowity Niemiec, ze starożytnego rodu rycerzy saskich, matka — Polka. Z pierwszym mężem, szlachcicem polskim, długo mieszkała w Rosyi, niedaleko od Smoleńska i dobrze wyuczyła się po rosyjsku. Ja wychowywałam się w mieście Torgau, przy dworze królowej polskiej, gdzie także dużo było Moskwicinów. Od dzieciństwa słyszałam język rosyjski. Nie lubię go, mówię nim licho, ale rozumiem go dobrze.
Ażeby czemśkolwiek przynieść ulgę sercu, gdy zbyt już ciężko, postanowiłam pisać ten dziennik, naśladując gadułę ze starej baśni, który nie śmiejąc ludziom powierzyć swej tajemnicy, szeptał ją trzcinie błotnej. Nie chciałabym, ażeby to pisanie kiedykolwiek światło dzienne ujrzało, ale miło mi pomyśleć, iż może rzuci na nie okiem jedyny z ludzi, którego zdanie najwyżej cenię na świecie — mój wielki nauczyciel Godfryd Leibnitz.
∗
∗ ∗ |
Właśnie gdy o nim myślałam, otrzymałam list od niego. Prosi mię, abym się dowiedziała jaka płaca mu się należy, jako pozostającemu na służbie rosyjskiej, tajnemu radcy prawnemu. Lękam się, że nigdy tej płacy nie zobaczy.
O mało nie płakałam z radości i smutku, czytając jego list. Wspomniałam nasze przechadzki i nasze rozmowy w galeryach Zalzdaleńskiego zamku, albo w lipowych alejach Herrenhausenu, gdzie lekkie zefiry szumiące w liściach i szelest fontanny jakby nucą wciąż naszą ulubioną piosnkę z Mercure galant:
Chantons, dansons, tout est tranquille
Dans cet agréable séjour.
Ah! le charmant asile!
N’y parlons que de jeux, de plaisir et d’amour.
Wspomniałam słowa nauczyciela, w które naówczas wierzyłam. »Ja też Słowianin jak i wy. Powinniśmy się cieszyć, że w żyłach naszych krew słowiańska płynie. Plemię to ma wielką przyszłość. Rosya połączy Europę z Azyą, pogodzi Wschód z Zachodem. Kraj ten — jak nowe naczynie, które nie przeszło jeszcze obcym smakiem, jak karta papieru białego, na której pisać można, co wola; jak ziemia nowa, która uprawiona będzie pod nowy siew. Rosya kiedyś w przyszłości całą Europę mogłaby oświecić, dzięki temu, że uniknąć może tych błędów, które u nas już zbyt się zakorzeniły«. I kończył z uśmiechem natchnionym: »Mnie sądzono bodaj być ruskim Solonem, prawodawcą nowego świata. Owładnąć umysłem jednego człowieka jak car, i zwrócić go ku dobru ludzi, to więcej niż wygrać sto bitew«.
Niestety mój biedny wielki marzycielu, gdybyś widział, gdybyście wszyscy widzieli to, co ja poznałam i zobaczyłam w Rosyi!
Ot i teraz, gdy to piszę, smutna rzeczywistość przypomina mi, że nie jestem w miłym schronieniu Herrenhausenu, tego niemieckiego Wersalu, lecz w głębi Tartaryi niemieckiej.
Pod oknami słyszę krzyki, jęki, przekleństwa. To ludzie dworscy sąsiadki naszej, carewny Natalii Aleksiejewny, biją się z naszymi ludźmi. Rosyanie biją Niemców. Widzę, niestety, jak wygląda w rzeczywistości połączenie Azyi z Europą, Wschodu z Zachodem.
Mieszkamy w dworcu księcia następcy Aleksego: dom dwupiętrowy, kryty słomą, na samym brzegu Newy. Miejsca tak mało, że prawie cała służba Jej Wysokości rozmieściła się w trzech sąsiednich domach, najętych przez Senat. W jednym z nich — ani drzwi, ani okien, ani pieca, ani mebli żadnych. Jej Wysokość zmuszona była urządzić go na swój rachunek i dobudować stajnię.
Wieczorem powrócił właściciel domu, niejaki Gideonów, służący u carewny Natalii; kazał wygnać naszych ludzi, a rzeczy na dwór wyrzucić. Potem jął wyprowadzać ze stajni konie Jej Wysokości i swoje wprowadzać. Księżna kazała rozebrać stajnię, aby ją przenieść na inne miejsce. Ale gdy koniuszy przyprowadził robotników, Gideonów posłał swoich ludzi, którzy ich zbili i wypędzili. Koniuszy groził, że się poskarży carowi, a Gideonów na to: »skarżcie się na zdrowie, a ja się przedtem jeszcze poskarżę«.
Najgorsze to, że jak on mówi, czyni to wszystko z rozkazu carewny. Ta carewna, stara panna, najzłośliwsze stworzenie w świecie. W oczy się czuli, a za plecami, za każdym razem, gdy wymawia imię Jej Wysokości, pluje i powtarza: »Ot, podła Niemka! Cóż ona sobie wyobraża? Trzeba jej jednak podciąć skrzydełka«.
I tak nasze biedne koniuchy mieszkają pod odkrytem niebem. W całem mieście nie znaleźli dla nich pomieszczenia, ani za sto dukatów taka tu ciasnota. Gdy o tem mówią carowi, odpowiada, że za rok będzie tu domów dosyć, ale wtedy nie będą już potrzebne, przynajmniej naszym ludziom, bo zapewne większa ich część na tamten świat się przeniesie.
∗
∗ ∗ |
W Europie nie uwierzonoby, że w takiej nędzy tu żyjemy. Pieniądze przeznaczone na utrzymanie księżnej następczyni wydawane są tak nieregularnie i skąpo, że nigdy nie starczą. A tymczasem drożyzna tu straszna. Za co w Niemczech płaci się grosz, za to tutaj trzeba zapłacić cztery grosze. Zadłużyliśmy się u wszystkich kupców i niezadługo przestaną nam już kredytować. Nie mówiąc już o ludziach naszych, my sami nieraz nie mamy dosyć świec, drew na opał i zapasów żywności. Od cara niczego doprosić się nie można, bo nigdy czasu nie ma. A carewicz zawsze pijany.
— Świat pełen jest goryczy — mówiła mi dzisiaj Jej Wysokość — poczynając od dzieciństwa, to jest od wieku siedmioletniego, nie zaznałam nigdy co to jest radość i nie wątpię, że los gotuje mi jeszcze wielkie nieszczęścia w przyszłości.
Patrząc w dal, jak gdyby widząc już tę przyszłość, powtarzała: »nie uniknąć mi biedy« — z takim spokojem beznadziejnym, że żadnych słów nie znalazłam, aby ją pocieszyć, tylko milcząc całowałam jej rękę.
∗
∗ ∗ |
Rozległ się wystrzał armatni i musiałyśmy co prędzej przygotować się do przeiażdżki po Newie, do »wodnych assambli«.
Tak tu ustanowiono, że skoro odezwie się strzał armatni i pokażą się flagi, wywieszone w różnych punktach miasta, wszystkie łodzie, barki, jachty, zbierać się mają koło murów twierdzy. Za niestawienie się sztraf.
Wyruszyłyśmy zaraz na naszej barce i długo pływałyśmy z innemi łódkami po Newie naprzód i nazad, zawsze w ślad za admirałem, nie ważąc się pozostawać w tyle, albo wyprzedzać, a to także pod sztrafami. Tu sztrafy za wszystko.
Grała muzyka: trąby i waltornie. Dźwięki jej powtarzało echo bastyonów fortecznych.
A nam tak było smutno. Zimna, jasno-niebieska rzeka z płaskimi brzegami, jasno-niebieskie jak lód przeźroczyste niebo, błysk złocistej wieżycy na cerkwi Piotra i Pawła, pomalowanej na żółto — wszystko tem większy wzbudzało smętek, jakiego nigdy indziej nie doznawałam.
Mimo to widokowi miasta nie brak piękności. Wzdłuż wybrzeży na czarnych wysmołowanych palach stoją szeregiem domy z blado-różowej cegły, wspaniałe budowle, przypominające kościoły holenderskie o ostrych szczytach, wyniosłych poddaszach z okienkami i z wielkiemi okratowanemi terasami. Możnaby sądzić, że jestto takie samo miasto, jak każde inne. Ale oto widać ubogie chatki, pokryte murawą lub korą; nieco dalej bagna i lasy, w których jeszcze chowają się jelenie i wilki. Nad brzegiem morza wiatraki, jakie widuje się w Holandyi. Wszystko jest jasne, tak jasne, że aż razi oczy, blade i smutne. Wygląda to jako istność wymarzona, lub coś pospiesznie dokonanego. Możnaby sądzić, że się śpi i widzi we śnie miasto nierzeczywiste.
Car jest na statku wraz ze swoją rodziną; on dzierży ster. Carowa i księżniczki w barchanowych kaftanach, w czerwonych spódnicach i kapeluszach z woskowanego płótna — wszystko na modłę holenderską — są prawdziwemi Saardamijkami.
— Przyzwyczajam moją rodzinę do wody — mawia car. — Ktokolwiek chce przebywać ze mną, nie może bać się wody.
Zabiera zawsze ze sobą rodzinę, zwłaszcza jeżeli pora jest chłodna. Zamyka ich w kajucie i lawiruje statkiem przeciwko wiatrowi dopóty, aż, salvo honore, wszyscy dostaną morskiej choroby: wtedy jest zadowolony.
Obawialiśmy się, że będziemy zmuszeni popłynąć do Kronsztadu. Ci, którzy w przeszłym roku brali udział w podobnej wycieczce, nie mogą myśleć o niej bez strachu; zaskoczyła ich burza, omal nie utonęli, osiedli na mieliźnie, na ławie piaskowej, na której pozostali przez kilka godzin, na wpół stojąc w wodzie; wreszcie trafem dostali się na jakąś wyspę, rozpalili ogień i całkiem nadzy — musieli bowiem zdjąć swoje przemoczone ubrania — owinęli się w ogromne derki od sań, przyniesione przez wieśniaków. W ten sposób, jakby nowocześni Robinsonowie, przepędzili noc, ogrzewając się przy ogniu, pozbawieni pokarmu i napoju.
Tym razem jednak los był dla nas łaskawszy: na statku admiralskim powiała czerwona flaga, co miało oznaczać koniec przejażdżki.
Powracaliśmy przez kanały; są one nader liczne.
— Jeżeli Bóg udzieli mi życia i zdrowia — mawia car — Petersburg stanie się drugim Amsterdamem.
»Ma być, jak w Holandyi« — te słowa znajdują się we wszystkich ukazach, odnoszących się do miasta.
Car jest zakochany w linii prostej: to, co jest proste, regularne, to wydaje mu się piękne. Gdyby mógł, zbudownłby całe miasto pod sznur. Mieszkańcom nakazano, aby »wyrównywali swe domy z innemi tak, aby ulice były regularne i symetryczne«. Domy, które wysuwają się z tego szeregu, są burzone bez litości.
Dumą cara jest Prospekt Newski, nieskończenie długi, prosty, który przecina miasto. Jest on zupełnie pusty, leży w pośród opustoszałych bagien; zasadzono na nim tylko nikłe drzewka w trzy lub cztery rzędy, co sprawia, że przypomina ulicę. Prospekt jest otoczony troskliwą opieką, w każdą sobotę zamiatają go więźniowie szwedzcy.
Na wielu z tych ulic geometrycznie regularnych brak zupełnie domów; wyznaczają je tylko słupy. Na innych ulicach, gdzie wnoszą się już domy, widać jeszcze ślady pługów, bruzdy dawnych pól.
Domy z cegieł są budowane tak pospiesznie, że grożą upadkiem i drżą w posadach kiedy powóz koło nich przejeżdża; bagnisty grunt nie daje im należytej podpory. Nieprzyjaciele cara wróżą, że całe miasto runie w gruzy.
Jeden z naszych towarzyszy, miły i inteligentny człowiek, stary baron Levenvoldt, jeneralny komisarz Finlandii, opowiedział nam ciekawe szczegóły o zbudowaniu miasta.
Aby wznieść pierwsze wały dookoła twierdzy petropawłowskiej potrzeba było suchej ziemi; brakowało jej zupełnie, na okół nie było nic prócz trzęsawisk. Obmyślono więc, aby przynosić ziemię z daleka w starych worach, w plecionkach, w połach ubrań. Przy tej Syzyfowej pracy zginęło dwie trzecie nieszczęśliwych robotników, zwłaszcza z powodu niesłychanego korsarstwa tych ludzi, na których włożono obowiązek dostarczania im utrzymania. Podczas całych miesięcy robotnicy nie mieli kawałka chleba — zresztą w tem zakazanem miejscu nie można go czasem dostać na wagę złota — żywili się kapustą i kalarepą. Wybuchnęły epidemie dysenteryi, szkorbutu; ludzie puchli z głodu, marli jak muchy. Wzniesienie twierdzy na wyspie radosnej — Just Eiland (pięknie nazwana!) — kosztowało życie stu tysięcy emigrantów; sprowadzano ich jak trzodę ze wszystkich zakątków w Rosyi. W rzeczywistości to miasto przeciw naturze, ten straszliwy »raj« cara jest zbudowany na kościach ludzkich.
Tutaj nie zadają sobie więcej trudu z umarłymi, jak z żywymi. Sam widziałem w pobliżu »Gościnnego Dworu«, jak dwóch ludzi niosło trupa robotnika, zawiniętego w macie, przewieszonej na kiju; kiedyindziej ładuje się nagiego trupa na wóz, wiezie na cmentarz i grzebie tam bez żadnego zachodu. Umiera tu tyle nędzarzy, że brakuje czasu, aby ich pochować po chrześciańsku.
Pewnego letniego dnia płynęliśmy Newą i zauważyliśmy nad niebieską wodą szare plamy: były to śmiertelne moskity, od których roją się tutejsze bagna. Moskity przylatują tu z jeziora Ładogi. Jeden z naszych wioślarzy nałapał ich pełną czapkę.
Przymknęłam oczy, słuchając opowiadania Levenvoldta i zdawało mi się, że trupy ludzi szare, małe, niezliczone jak te śmiertelne moskity, płyną wiekami po Newie i nikt ich nie zna, nikt się o nie nie troszczy.
Po powrocie zabrałam się do pisania dziennika w mojej małej izdebce, prawdziwej klatce ptaka, umieszczonej tuż pod szczytem domu.
Było parno. Otworzyłam okno. Czuć było smołę, żywicę, deszcz wiosenny. Na brzegu Newy dwaj cieśle, jeden młody, drugi stary, naprawiali łódź. Usłyszałam stuk młotów i śpiew monotonny, smutny. To ten młodszy śpiewał powoli, powtarzając bez przerwy te same słowa. Oto pieśń, którą mogłam zrozumieć:
W mieście Petersburgu
Na rzece, na Newie,
Na wyspie sławnej Wasilewskiej
Młody żeglarz łódź gotuje.
Spojrzałam na niebo, zielonkawo blade, jak lód przeźroczyste i zimne; wsłuchałam się w pieśń bardziej smutną jak łkanie i mnie samej przyszła ochota płakać.
W dniu dzisiejszym Jej Wysokość udała się do carowej, aby się uskarżyć w sprawie Gideonowa; Jej Wysokość żąda również, aby jej bardziej regularnie wypłacano pensyę.
Carowa, jak zazwyczaj, była nader uprzejma:
— Czaarische Majestät Euch sehr lieb — rzekła między innemi do księżnej, źle się wyrażając po niemiecku. — Tak, tak, Jego Wysokość kocha was bardzo. Mówiliśmy niedawno o tem... »Istotnie, Katarzyno, rzekł do mnie car, twoja synowa jest bardzo piękna, zarówno ze względu na postać jak charakter. — Wasza Wysokości, odpowiedziałam, przekładasz nademnie twoją córkę. — Nie, odrzekł śmiejąc się, nie przekładam jej ponad ciebie, ale niebawem będę ją tak kochać, jak ciebie kocham. Mój syn nie jest godzien tak dobrej żony«.
Wywnioskowaliśmy z tych słów, że car nie kocha zbytnio carewicza.
Kiedy Jej Wysokość ze łzami w oczach poczęła błagać za swym małżonkiem, carowa przyrzekła jej interwencyę w tej sprawie i zapewniła ze zwykłą uprzejmością księżniczkę, że »kocha ją jak własną córkę i nie mogła by jej kochać więcej, nawet gdyby nosiła ją we własnem łonie«.
Nie rokuję nic dobrego z tej obłudy rosyjskiej; obawiam się, aby to nie był miód na końcu noża.
Jej Wysokość nie oddaje się też żadnym złudzeniom. Pewnego dnia oświadczyła wobec mnie, że »carowa jest gorsza niż inni«.
Dzisiaj, po powrocie z posłuchania, rzekła do mnie:
— Gdybym miała syna, nie przebaczyłaby mi tego nigdy.
Pewna stara kobieta z ludu szepnęła mi do ucha, kiedy rozmawiałyśmy o carowej:
— Ona nie powinna panować; ani nie pochodzi z wysokiego rodu ani nie jest pochodzenia rosyjskiego; pamiętamy, jak przyprowadzono ją jako niewolnicę prawie bez odzieży, w samej koszuli i oddano w ręce straży. Strażnik, jeden z naszych oficerów, dał jej kaftan. Bóg jeden wie, kim ona jest. Twierdzą, że prała bieliznę z Finlandkami.
Przypomniałam sobie te słowa, kiedy księżna, pozdrawiając carową, schyliła się zgodnie z etykietą, aby pocałować jej suknię. Co prawda, carowa nie pozwoliła na to; sama uścisnęła księżnę. Ale mimo to jakaż to ironia losu! Księżniczka Wolfenbuttel, wnuczka wielkich Welfów, którzy rozdzielali korony cesarzom niemieckim na długo przedtem, zanim słyszano cośkolwiek o Hohenzollernach i Habsburgach, całuje kraj szaty tej kobiety, która prała bieliznę z Finlandkami!
Po kilku dniach ciepłych, dniach lata, znowu nastała zima. Wicher, zimno, wilgotny śnieg, deszcze. Po Newie płyną lody z Ładogi. Opowiadają zresztą, że śnieg pada tu czasem i w czerwcu.
Nasz »pałac« jest tak źle utrzymany, że ma dziurę w dachu. Podczas nocy, kiedy padał silny deszcz, ulewa zalała pokój księżnej. Na szczęście woda padała z boku łóżka; kałuża rozlała się na środku.
Sufit jest ozdobiony allegorycznem malowidłem: płonący ołtarz, otoczony różami; z obu stron amorki z dwiema tarczami, na których widnieje orzeł rosyjski i koń brunszwicki; między obiema tarczami dwie ręce złączone z napisem: Non unquam junxit nobiliora fides, »nigdy wierność nie złączyła szlachetniejszych serc«. Na ołtarzu widać plamę wilgoci, z płomienia hymenu spływa woda brudna i czarna.
Przypominałam sobie wywody archeologa Ekkarta; wykazywał on, że narzeczony i narzeczona pochodzą z rodu władcy bizantyńskiego Konstantyna Porphyrogeneta. — Ładny kraj, gdzie deszcz pada na łoże małżeńskie potomków Porphyrogeneta.
Książę-następca ukazał się nareszcie; mieszka on samotnie w innem skrzydle domu; niekiedy nie widzimy go przez całe tygodnie. Między małżonkami doszło do rozmowy. Wysłuchałam jej ze sąsiedniego pokoju, gdzie czekałam na rozkaz księżnej. Na wszystkie jej prośby i skargi w sprawie Gideonowa, w sprawie wstrzymanej pensyi, odpowiedział książę, wzruszając ramionami:
— Mich nichts angehn. Bekümmere mich nicht an Sie. To mnie nic nie obchodzi. Nie zajmuję się już panią.
Potem począł jej czynić wyrzuty, że podjudza cara przeciwko niemu.
— Jak się nie wstydzisz? — odpowiedziała księżniczka, płacząc. — W Niemczech żaden krawiec, ani szewc nie traktuje żony tak, jak ty mnie.
— Jesteśmy w Rosyi, a nie w Niemczech.
— Przekonałam się o tem aż nazbyt! Gdyby dotrzymano wszystkich obietnic...
— Któż poczynił te obietnice?
— Czyż nie ty i twój ojciec podpisaliście kontrakt ślubny?
— Halten Maul! Ich Sie nichts versprochen. Milcz. Ja nic nie przyrzekałem. Wiesz dobrze, że zmuszono mnie, abym cię poślubił.
Zerwał się z miejsca i odsunął krzesło, z którego powstał.
Gotowa byłam już rzucić się na pomoc Jej Wysokości. Zdawało mi się, że się rzuci na nią. Tak go nienawidziłam w tej chwili, że chciałabym go zabić.
— Das danke Ihnen der Hänker! Niech wam kat nagrodzi! — zawołała księżna, nie posiadając się z gniewu.
A on z nieprzystojną klątwą wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
W tym człowieku zda się, wcielona wszelka dzikość i podłość tego dzikiego i podłego kraju. Trudno prawdziwie rozstrzygnąć, czy większy on głupiec, czy niegodziwiec.
Biedna Karolina! — Jej Wysokość, która z dniem każdym okazuje mi coraz większą przyjaźń ponad moje zasługi, sama prosiła, abym ją tak zwała — biedna Karolina! Skoro zbliżyłam się do niej, rzuciła mi się w objęcia i długo nie mogła ani słowa wyrzec, tylko drżała cała. — Wreszcie rzekła, szlochając:
— Gdybym nie była brzemienna, gdybym mogła jakkolwiek powrócić do Niemiec, chętniebym tam żyła o chlebie i wodzie. Od zmysłów już odchodzę z rozpaczy, nie wiem już co czynię i mówię. Boga proszę, aby mię umocnił, aby mię rozpacz nie doprowadziła do czegoś okropnego.
Następnie dodała już cicho, płacząc ze zwykłą swą pokorą, która niekiedy więcej mnie w niej przestrasza, aniżeli wszelka rozpacz:
— Nieszczęsna ja ofiara rodziny, której nigdy pożytku żadnego nie przyniosłam — a sama umieram ze smutku powolną śmiercią.
∗
∗ ∗ |
Płakałyśmy jeszcze obie, gdy nam dano znać, że trzeba już jechać na maskaradę. Połykając łzy, przywdziewałyśmy maski. Taki tu obyczaj: chcesz, nie chcesz, musisz się weselić gdy kazano.
Maskarada odbywała się na placu Troickim koło domu kawiarnianego, »austeryi« pod odkrytem niebem. Ponieważ miejsce to jest nizkie i błotniste, z niewysychającem nigdy błotem, więc część placu założona została balami, na których umieszczono deski; utworzył się w ten sposób pomost, a na nim cisnęły się maski.
Na szczęście pogoda znów się zmieniła. Podniosła się nad rzeką mgła gęsta, biała, jak mleko i cały plac wypełniła. Goście, szczególnie damy w lekkich strojach zaziębiały się od wilgoci, kaszlały i kichały; zamiast lekarstwa poili je wódką, Grenadyery, jak zwyczajnie, roznosili ją w kubłach. W białym obłoku mgły, oświeconej zielonawem światłem zorzy — w czerwcu zorza tu trwa przez całą noc — wszystkie te maski: arlekiny, pajace, pastuszki, nimfy, chińczyki, araby, niedźwiedzie, żórawie, smoki, wydały się śmiesznemi i strasznemi widmami.
Niespodziana zgoda. Zbliżywszy się do uchylonych drzwi od pokoju Jej Wysokości, zobaczyłam ją w zwierciadle, siedzącą na fotelu, a książę następca, nachylony nad nią, trzymał jej głowę obiema rękoma i całował ją w czoło z pełną szacunku czułością. Chciałam odejść, ale ona, zauważywszy mię też w zwierciadle: dała mi znak ręką. Zrozumiałam, że każe mi pozostać w sąsiednim pokoju. Biedaczka chciała widać pochwalić się swem szczęściem.
— Der Mensch, der sagen, ich sie nicht lieb habe, lügt wie Teufel! Kto mówi, że Was nie kocham, łże, jak czart! — mówił carewicz, jak się domyśliłam z powodu jednej z tych niegodziwych plotek o Jej Wysokości, których tu mnóstwo krąży (oskarżają ją nawet, że zdradza męża). — Wierzę Wam, wiem żeście dobra, a ci co źle o Was mówią, nie warci waszego palca małego.
Wypytywał ją o jej sprawy, o nieprzyjemności, jakich doznała, o jej zdrowie i stan brzemienny — a wszystko to z takiem współczuciem w słowach, i w rysach jego twarzy tyle było rozumu i dobroci, że zdało się, zupełnie stoi inny człowiek przedemną. Oczom i uszom własnym nie wierzyłam, pomnąc na to, co wczoraj jeszcze w tym samym zdarzyło się pokoju.
Kiedy odszedł i pozostałyśmy same, Karolina powiedziała mi: Dziwny człowiek! Wcale nie taki, jak się wydaje. Nikt go nie zna. Jak on mnie kocha. Ach droga moja Julianno, gdyby tylko miłość — a wszystko można znieść — wszystko byłoby dobrze... Kiedy dziecko mi się narodzi — proszę Boga, żeby syn — będę zupełnie szczęśliwa.
Nic nie rzekłam; nie miałabym serca odbierać jej złudzenia. I teraz już tak była szczęśliwa. Czy na długo? Biedna, biedna!
∗
∗ ∗ |
Może być, że niesprawiedliwie sądzę carewicza, może istotnie nie jest on takim, jak się wydaje.
Jest to najskrytszy z ludzi. Skoro nie jest pijany, siedzi w swym pokoju ze swemi staremi księgami i rękopismami, studyuje, jak mówią, historyę powszechną i teologię, nie tylko rosyjską, ale też katolicką i protestancką; ośm razy podobno przeczytał Biblię niemiecką; albo znów rozprawia z mnichami, pielgrzymami i z różnymi ludźmi, niekiedy najniższego stanu.
Jeden z tych, co przy nim są na służbie, Teodor Ewarłakowski, młody człowiek, nie głupi, lubiący także czytać, bierze odemnie wszelkie książki, nawet łacińskie — powiedział mi raz o księciu następcy te słowa, które zaraz zapisałam po rosyjsku w książkę pamiętnikową, podarowaną mi przez Leibnitza, którą zawsze mam przy sobie:
— Carewicz ma wielki zapał dla popów, a popy dla niego, i czci ich jak Boga, a oni świętym go zowią i sławią go wśród ludu.
Pomnę, Leibnitz opowiadał mi, że przedstawiwszy się carewiczowi latem 1711 roku w Wolfenbüttel, w zamku książęcym, długo rozprawiał z nim o swym ulubionym przedmiocie — o połączeniu Wschodu z Zachodem, Chin i Rosyi z Europą, a następnie przysłał mu za pośrednictwem swego wychowawcy, barona Güssena, wyciągi ze swych listów o sprawach chińskich. Leibnitz utrzymywał, że, wbrew temu, co mówią o carewiczu, jest on bardzo intelligentny, ale intelligencya jego zupełnie różna od ojcowskiej. W dziada wdał się zapewne — zauważył Leibnitz.
Jej Wysokość pokazywała mi kopie listu królewskiej Akademii nauk w Berlinie do księcia Ludwika Rudolfa Wolfenbüttelskiego, ojca Karoliny. — W liście tym mowa jest o widokach na przyszłe rozpowszechnienie w Rosyi prawdziwej oświaty chrześciańskiej, a to dzięki szczególniej skłonności księcia-następcy do nauk i ksiąg.
Widziałem także sprawozdanie z posiedzenia Akademii z roku 1711, na którem jeden z jej członków, rektor Frisch, dowodził, że następca cara więcej jeszcze zamiłowania ma do nauk, niż sam car i nie mniej będzie je popierał.
Szczególne! Kiedy dzisiaj patrzałem na nich w zwierciadle — rzekłbyś w czarodziejskiem »zwierciadle wróżebnem« — zdało mi się, że dostrzegam w tych dwóch tak różnych twarzach jeden rys podobieństwa — cień jakiegoś przeczuwanego smutku, jakby oboje mieli być ofiarami, jakby obojgu groziło wielkie cierpienie. Może mi się tylko tak przywidziało w ciemnem zwierciadle.
Byliśmy obecni w admiralicyi przy spuszczaniu na morze wielkiego okrętu o siedmdziesięciu armatach. Car, odziany jak prosty cieśla, w czerwonej koszuli, poplamionej dziegciem, z toporem w ręku wszedł pomiędzy podpórki pod spód okrętu, rozpatrując, czy wszystko w porządku, bez obawy przed niebezpieczeństwem — niedawno przy takiem spuszczaniu dwóch ludzi zostało zabitych.
Przypomniałam sobie słowa cara: »Pracuję jak Noe nad arką Rosyi«.
Zdjąwszy czapkę przed wielkim admirałem, jak podwładny przed swym zwierzchnikiem, spytał Piotr, czy pora zaczynać, i otrzymał rozkaz, aby uczynił pierwsze uderzenie toporem. Setki innych toporów poczęły rąbać podpórki, a równocześnie zdejmowano bale, podtrzymujące boki okrętu. — Zsunął się po płazach, nasmarowanych tłuszczem, zrazu powolnie, potem poleciał, jak strzała, tak, iż płozy rozpadły się na kawały, a okręt popłynął po wodzie, kołysząc się i prując po raz pierwszy jej fale, przy odgłosach muzyki, strzałów armatnich i okrzyków ludu.
Wsiedliśmy na szalupy i pojechaliśmy do nowego okrętu. Car był już tam. Przebrawszy się w mundur marynarza z gwiazdą i niebieską wstęgą orderową przez ramię, przyjmował gości. Na pokładzie ochrzczono nowonarodzonego pierwszym kubkiem wina. Car wypowiedział mowę. Oto od dzielne zdania, które sobie przypominam:
— Naród nasz, jak dzieci, które nie wezmą się do abecadła, dopóki nie będą przymuszone, którym nauka zrazu zda się przykrą, a gdy nauczą się, są wdzięczne. To jasno się okazuje ze wszystkich spraw obecnych. Czy nie wszystko uczyniono pod przymusem? A jednak słychać już dziękowanie za wiele rzeczy zrobionych, które już i owoc swój wydały. Kto nie chce skosztować goryczy, ten słodyczy nie dozna...
— Nie karm kołaczami, a nie tłucz po grzbiecie kijami — szepnął tuż koło mnie do ucha swemu sąsiadowi jeden ze starych bojarów.
— Mamy wśród innych oświeconych narodów w Europie — ciągnął dalej car — przykłady, jak również z małych wychodziły początków. Czas i nam wziąć się do swych spraw naprzód małych, a później przyjdą inni, którzy i wielkie sprawy podejmą. Wiem, że sam nie dokonam i nie ujrzę tego, albowiem dni ludzkie nie długie są — jednakowoż zacznę, aby innym po mnie lżej było, a nam dość, że będziemy mieli sławę początku.
Z upodobaniem patrzałam na cara. Wyglądał wspaniale.
Tymczasem schodzono do kajut. Damy zgromadziły się w oddzielnej sali, do której podczas uczty nikt z mężczyzn, oprócz cara, nie miał prawa wchodzić. W przegródce pomiędzy obu salami, męską i damską, znajdowało się małe, okrągłe okienko, zasłonięte czerwoną firanką. Usiadłam koło tego okienka. Podnosząc zasłonę, mogłam widzieć, a po części słyszeć, to co się działo w sąsiednim oddziale. Niektóre rzeczy zapisałam zaraz w notatniku:
Długie i wąskie stoły, rozmieszczone w formie podkowy, zastawione były zimnemi zakąskami; przeważnie o smaku ostrym i korzennym, wzbudzającym pragnienie. Zakąski były tanie, ale wina bardzo drogie. Na takie uroczystości car wydaje zwykle z własnej kasy tysiąc rubli, co wedle tutejszego kursu pieniędzy bardzo jest wiele.
Przy stołach ucztujący zasiedli jak się zdarzyło, bez względu na urzędy i godności. Na jednym końcu stołu zasiadł błazeński kniaź-arcykapłan, otoczony kapłanami. Uroczyście ogłosił początek uczty temi słowy:
— Pokój i błogosławieństwo całej czcigodnej kompanii w imię Ojca Bachusa i Syna Iwaszki Chmielnickiego i Ducha Winnego komunikujcie! Pijaństwo Bachusowe niechaj będzie z wami.
— Amen — odpowiedział car — pełniący przy kniaziu-papieżu obowiązki protodiakona.
Wszyscy po kolei podchodzili do kniazia-papieża, kłaniali mu się do nóg, całowali w rękę, brali z rąk jego wielką łyżkę wódki i wypijali ją duszkiem; był to czysty spirytus, spiritus vini palony na czerwonym pieprzu indyjskim. Sądzę, że dosyć zagrozić tą okropną nalewką, aby zmusić do zeznań najzatwardzialszego zbrodniarza, a tutaj pić ją musieli wszyscy, nawet kobiety.
Pili za zdrowie wszystkich członków rodziny carskiej, z wyjątkiem carewicza i jego małżonki, chociaż oboje obecni byli na uczcie. Każdemu toastowi towarzyszyły wystrzały armatnie, tak potężne, że szyby w jednym oknie od nich popękały.
Goście upijali się tem prędzej, że do wina potajemnie dolewano wódki. W nizkich kajutach, pełnych ludzi, zrobiło się okrutnie duszno. Poczęto zrzucać kaftany, kamizelki, a nawet zrywano sobie nawzajem peruki. Jedni ściskali się i całowali, inni kłócili się, szczególnie pierwsi ministrowie i senatorowie, którzy zarzucali sobie nawzajem wziątki, szachrajki i łotrostwa różne.
— Ty masz metreskę, która cię dwa razy tyle kosztuje, co otrzymujesz pensyi.
— A grzybki w beczułce czy pamiętasz? — odezwał się drugi.
Grzybki, były to dukaty, przyniesione przez chytrego interesanta w beczułce, jako grzyby solone.
— A konopie, któreś dostarczał do admiralicyi, wiele ci przyniosły?
— Ach, bracie, po co jeden na drugiego napadać. Wszystko, co żyje, chce tego, co dobre.
— Wziątki nie co innego, jak akcydensy.
— Nie brać nic od interesantów, sprawa chyba nadprzyrodzona.
— Jednakże wedle prawa?
— Co prawo? — To dyszel, kędy chcesz, tędy się zwróci.
Car przysłuchiwał się uważnie. Taki miał zwyczaj. Skoro wszyscy się popili kazał postawić podwójne straże u drzwi z rozkazem, aby nikogo nie przepuszczały; a tymczasem sam zawsze trzeźwy, choćby najwięcej wypił, szczególnie kłócił i drażnił swych najbliższych i z pijackiej ich otwartości dowiadywał się często rzeczy, których innym sposobem nigdyby się nie dowiedział. Jak mówi przysłowie: gdzie złodzieje się kłócą, chłop chwyta za ukradziony towar.
Najoświeceńszy książę Mienszykow kłócił się z kanclerzem Szafirowem. Książę zwał go żydem.
— Ja żyd, a ty pierożkami na ulicy handlował, a ojciec twój łapciami jadł kapuśniak. Ciebie samego z pod beczki wyciągnęli. Tani ty książę — z błota ty wzięty i między książęty posadzony.
— Ach ty żydzie parszywy! Sprawię ci lanie, aż mokro będzie.
I długo jeszcze wymyślali sobie nawzajem. Wogóle Rosyanie szczególni mistrze w wymysłach. Takich wyrazów i przekleństw jak tu, nigdzie nie usłyszysz. W jednem z przekleństw, jednem z najhaniebniejszych, które jednakże używane jest przez wszystkich, słowo matka łączy się z najobrzydliwszymi wyrazami. Całe powietrze zarażone niemi. I naród ten uważa się za chrześciański!
Wyczerpawszy wzajemne wymyślanie, dostojnicy zaczęli sobie pluć w twarze. A wszyscy stali dokoła, patrzeli się i śmiali. Takie starcia zwykła to rzecz, nie pociągająca za sobą szczególnych następstw.
Książę Jakób Dołgoruki pobił się z księciem Cezarem Romodanowskim. Ci dwaj szanowni, siwizną ubieleni staruszkowie, wymyślając sobie w najobelżywszych słowach, darli się za włosy, dusili się i bili kułakami. Kiedy chciano ich rozłączyć, chwycili się za szpady.
— Ej dat ist nitt parmittet — krzyknął po holendersku car, zbliżając się i stając pomiędzy niemi.
Protodiakon Piotr Michajłowicz miał rozkaz od kniazia-papieża: »podczas szumek uspakajać słowem i dłonią«.
— Satysfakcyi żądam — wrzeszczał książę Jakób — afront wielki mi zrobiono.
— Ej kamracie — rzekł car — gdzie znajdziesz sprawiedliwość na księcia Cezara, chyba u Boga? Ja sam podległy Jego Wysokości. A i cóż to za afront? Dzisiaj cała kompania pod Bachusa protekcyą. Sauffen — rauffen, popijemy się pobijemy się, zbudzimy się — pogodzimy się.
Wrogów zmuszono do wypicia na zgodę nalewki pieprzowej — i wkrótce obaj razem zwalili się pod stół.
Trefnisie wyli, ryczeli, kwiczeli, wymiotowali i pluli w twarz najpoważniejszym ludziom. Oddzielny chór, zwany »wiosną«, naśladował śpiew ptaków w lesie. Począwszy od słowika aż do piegzy, a tak głośno, że dźwięki różnych świstów i pisków odbijały się od ścian ogłuszającem echem. Dały się słyszeć dzikie pieśni taneczne z bezsensownemi prawie słowami, przypominające wrzaski na sabbacie czarownic:
Ej, pal! Ej pal!
Szyń — pien, sziwergań!
Wal trepaka
Nie żałuj kubraka!
W naszym damskim oddziale pijana stara baba-trefniś, księżna-przeorysza Rżewska, istna wiedźma, puściła się także w pląsy, ugiąwszy sukni i śpiewając ochrypłym od trunku głosem.
Patrząc na nią carowa, z przekrzywionemi na bok włosami, cała spotniała, czerwona, pijana, przyklaskiwała i przytupywała, wykrzykując: ej graj! ej pal! I śmiała się przytem jak szalona. Na początku pijatyki czepiała się Jej Wysokości, namawiając ją do picia. Ale spostrzegłszy, że księżnej-następczyni zrobiło się niedobrze, zlitowała się nad nią i dała jej pokój, a nawet pokryjomu dolewała jej, a także i nam freilinom, wody do wina, co na takich ucztach poczytywane było za wielki występek.
Pod koniec nocy — przesiedzieliśmy za stołami od szóstej wieczorem do czwartej rano — kilka razy carowa podchodziła do drzwi, wołała cara i pytała.
— Czy nie czas do domu, ojcze?
— Nic to Kasiu, jutro dzień swobodny — odpowiadał car.
Podnosząc zasłonę, zaglądałam niekiedy do oddziału męskiego i za każdym razem ujrzałam coś nowego.
Ktoś, krocząc wprost przez stół, wstąpił butem w półmisek z galaretą rybią. Car tymczasem pakował tę samą galaretę do gardła kanclerzowi Gołowkinowi, który nie cierpiał ryby. Dieńszczyki trzymali go za ręce i za nogi, a on rzucał się, dyszał ciężko i cały stał się purpurowy. Porzuciwszy wreszcie Gołowkina, car wziął się do rezydenta hanowerskiego, Webera: głaskał go, całował, jedną ręką ściskał za głowę, a drugą kieliszek trzymał mu tuż przy ustach, błagając, aby wypił. Następnie zdjął mu perukę, całował w wierzch głowy i w kark, odwinął mu wargi i całował w dziąsła. Mówią, że przyczyną tych wszystkich czułości była chęć cara wyciągnięcia od rezydenta jakiejś tajemnicy dyplomatycznej. Musin-Puszkin, którego łechtano po szyi, czego bardzo się obawiał — a do czego car chciał go przyuczyć — wrzeszczał jak prosię zarzynane. Tajny radca Tołstoj pełzał na czworakach. Zresztą zdaje się nie był pijany; udawał tylko, aby nie pić więcej. Wiceadmirał miał głowę rozbitą. Książę Menszyków padł jak martwy z posiniałą twarzą; cucili go, aby nie umarł: — zdarzało się, że na takich pijatykach ludzie umierali. Spowiednik carski, Fedoska, wymiotował. »Och śmierć moja! Matko Przenajświętsza, Bogarodzico!« jęczał żałośnie. Książę-papież chrapał i zwalił się całym ciałem na stół, twarzą w kałużę wina.
Świst, ryk, dźwięk tłuczonych butelek, przekleństwa, wymysły, odgłosy policzków, na które już nikt nie zwracał uwagi — wszystko to rozlegało się w powietrzu. Zaduch, jak w najbrudniejszej karczmie. Gdyby kogoś wprost ze świeżego powietrza tu wprowadzić, zemdliłoby go chyba.
W oczach mi pociemniało, niekiedy przytomność traciłam. Twarze ludzkie wydawały się pyskami zwierzęcymi, a najstraszniejsza ze wszystkich była twarz cara: szeroka, okrągła, ze skośnemi nieco oczami, wielkiemi i wypukłemi, ze sterczącym ku górze ostrym wąsikiem — twarz ogromnego drapieżnego kota albo tygrysa. Spokojna była i uśmiechnięta. Wzrok jasny, przenikliwy. On sam trzeźwy był i z ciekawością zaglądał w najnikczemniejsze tajniki, w obnażone wnętrzności dusz ludzkich, które odkrywały się przed nim, jakby na inkwizycyi, posługującej się niby narzędziem tortury — winem.
Kniazia-papieża zbudzono i podniesiono ze stołu. Pod stołem wyspał się kniaź-Cezar. Zmuszono ich teraz tańczyć jeden naprzeciw drugiego, przyczem trzeba było podtrzymywać ich pod ręce, gdyż obaj ledwie trzymali się na nogach. Papież w błazeńskiej tyarze, uwieńczony pijanym Bachusem, trzymał w ręku krzyż z dwóch cybuchów. Cezar — w koronie błazeńskiej z berłem w ręku. Carewicz leżał na podłodze zupełnie pijany, jak martwy pomiędzy tymi dwoma trefnisiami, dwoma widmami dawnej wielkości: carem ruskim i ruskim patryarchą.
Co było potem, nie pamiętam i nie chcę sobie przypominać — zbyt to wstrętne.
Na sąsiednich okrętach odezwała się ranna pobudka. I na naszym dał się słyszeć dźwięk bębna i sam car był doboszem. Miało to znaczyć: »Była wielka batalia z Iwaszką Chmielnickim (Bachusem rosyjskim) i wszystkich on pobił«. Grenadyerzy wynosili na rękach pijanych dygnitarzy, jak ciała zabitych z pola bitwy.
Skoro ujrzeliśwy niebo, zdało nam się, że wychodzimy, mówiąc stylem wysokim, z piekła, a niskim — z brudnej jamy.
Dawno nie pisałam dziennika. Jej Wysokość chora była po pijatyce; zresztą cóż pisać? Wszystko tak smutne, że nie chce się mówić ani myśleć. Niech będzie, co ma być.
Nie omyliłam się. Pokój okazał się nietrwałym... Znów czarny kot przeleciał pomiędzy carewiczem a Jej Wysokością, znów nie widują się całymi tygodniami. I on też chory. Doktorzy mówili, że suchoty. Ja myślę poprostu: wódka.
Przyszedł carewicz ubrany po podróżnemu pomówił o czemś potocznem i nagle oznajmił:
— Adieu. Ich gehe nach Carlsbad.
Księżna-następczyni tak się zmięszała, że nie wiedziała co powiedzieć; nie spytała nawet na jak długo jedzie. Ja myślałam, że żartuje. Okazało się jednak, że zaraz prawie po wyjściu od nas siadł do pocztowej karetki i pojechał. Mówią, że istotnie udał się na kuracyę.
I ot znów same jesteśmy bez cara i carewicza.
Pismo cara do Jej Wysokości.
»Nie chciałbym Was trudzić, ani też żywić myśli przeciwne memu sumieniu; ale nieobecność małżonka waszego, a mego syna zmusza mię do tego, aby zatrzymać złe języki, które prawdę zamieniają na kłamstwo. Ponieważ wszędzie stał się wiadomem fakt Waszej brzemienności, przeto, skoro Bóg pozwoli wam szczęśliwie urodzić, trzeba, aby ku temu uczynić niejakie przygotowania, o czem wam doniesie kanclerz hrabia Gołowkin. Postąpcie według tego, jak wam powie, a w ten sposób zamknięte będą usta tym, co miłują kłamstwo«.
Uczynili istotnie przygotowania: umieścili koło Jej Wysokości trzy prawie jej nieznajome kobiety: kanclerzową Gołowkin, jenerałową Brüss i starą babę-trefnisię, księżną przeoryszę Rżewską, tę samą, która tańcowała podczas pijatyki. Te trzy megiery nie spuszczały jej z oczu, pilnując i po prostu szpiegując ją.
Co to wszystko znaczy? Czego się obawiają? Jakiego podstępu? Czy zmiany dziecka, dziewczynki na chłopca, w celu zapewnienia następstwa w rodzie carewicza? Czy też może jest to nadzwyczajna uprzejmość carowej?
Teraz dopiero zrozumieliśmy, jak nas tu podejrzywają i nienawidzą. Cała wina Karoliny na tem polega, że jest żoną swego męża. Ojciec przeciwnikiem syna, a my pomiędzy nimi jak między dwoma ogniami.
»Posłuszna będę woli Waszej Wysokości w wyborze trzech kobiet, mających nademną czuwać — odpowiedziała carowi Karolina — tem więcej, że ani mi w myśli nigdy nie postał zamiar oszukiwania Waszej Wysokości i księcia-następcy. To też ten dziwny i niezasłużony rozkaz boleśnie mię dotknął. Zdawałoby się, że obiecywana wielokrotnie miłość i łaska Waszej Wysokości mogłyby służyć za rękojmie, iż nikt nie zdoła mię spotwarzyć i że ci, co w tem zawinili, ukarani będą jak przestępcy. Smutno mi bardzo, że ci, co mię prześladują, dosyć mają siły, aby uknuć na mnie taką intrygę. Bóg moją nadzieją tu na obczyźnie. A ponieważ przez wszystkich jestem opuszczoną, usłyszy on moje wzdychanie serdeczne i skróci me cierpienia«.
O godzinie 7 rano Jej Wysokość szczęśliwie urodziła córkę. O carewiczu ani słychać.
Otrzymano wiadomość o zwycięstwie Rosyan nad Szwedami 27 lipca koło Gangutu. Wzięta pono do niewoli cała eskadra. Przez cały dzień słychać dzwony i salwy armatnie. Wogóle nie żałują tu prochu: z powodu najdrobniejszego zwycięstwa, gdy pochwycą trzy albo cztery przez pół zgniłe galary, walą z armat, jakby świat pokonali.
Car powrócił do Petersburga; znów strzelanina, jakby w mieście oblężonem. Ogłuchliśmy prawie od huku. Niezliczone pochody tryumfalne, ognie sztuczne z samochwalczemi alegoryami; car wysławia się jako zdobywca świata, Cezar i Aleksander. Była pijatyka, na której, chwała Bogu, nas nie było. Popili się podobno znów jak świnie.
Deszcz, błoto. Przez okno widać nizkie, ciemne, jakby kamienne niebo. Na gałęziach bezlistnych kraczą zmokłe wrony. Smutno! Smutno!
Zastałam księżnę następczynię nad listami carewicza, które pisywał do niej jeszcze jako narzeczony. Krzywe, niezdarne litery na liniach, przeciągniętych ołówkiem. Puste komplementy, dyplomatyczne uprzejmości, a ona płacze nad niemi biedaczka.
Słyszeliśmy z boku, że carewicz w Karlsbadzie żyje incognito. Powróci tu dopiero przed samą zimą.
Aby zapomnieć, nie myśleć o naszych smutnych sprawach, postanowiłam zapisywać wszystko, co widzę i słyszę o carze.
Słusznie mówił Leibnitz: quanto magis hujus principis indolem prospicio, tanto eam magis ad miror. Im więcej rozważam obyczaj tego monarchy, tem więcej mu się dziwuję.
Widziałam jak car w kuźni admiralicyi sam kuł żelazo. Dworzanie usługiwali mu, rozpalali ogień, nadymali miechy, nosili węgle, plamiąc niemi jedwab i aksamit wyszywanych złotem swych ubrań.
— Ot jak car, to car, darmo chleba nie je. Lepiej od burłaka pracuje — rzekł jeden ze stojących obok prostych robotników.
Car miał na sobie fartuch skórzany, włosy podwiązane sznurkiem, rękawy zawinięte na rękach gołych z wypukłymi mięśniami, twarz pobrudzona sadzą. Olbrzymiego wzrostu kowal, oświecony czerwonem zarzewiem, podobny był do podziemnego tytana. Uderzył młotem po rozpalonem do białości żelazie, tak że iskry sypały się deszczem; kowadło drżało całe, jak gdyby miało rozpaść się w kawałki.
— Z żelaza chcesz wykuć Miłościwy Panie nową Rosyę, ale zbyt ciężki młot, zbyt ciężkie kowadło.
Przypomniałam sobie te słowa jednego starego bojara
∗
∗ ∗ |
»Czas jest jak żelazo gorące, które, gdy ostygnie, nie nada się do kucia« — mówił car. I kowal Rosyi kuje ją, dopóki żelazo gorące. Nie zna odpoczynku. Przez całe życie śpieszy się kędyś, wydaje się, że nie mógłby odpocząć ani zatrzymać się, choćby nawet chciał. Zabija się gorączkową działalnością, naprężeniem sił wszystkich, jakby w wiecznej konwulsyi. Lekarze mówią, że siły jego poderwane, że niedługo pożyje. Leczy się wciąż żelaznemi ołonieckiemi wodami, ale przytem pije wódkę, tak, iż leczenie na szkodę mu wychodzi.
Pierwsze wrażenie, gdy się na niego spojrzy: pośpiech. Cały w ruchu. Nie chodzi — biega. Poseł cesarski hrabia Kinsky, otyły mężczyzna, zapewniał, że woli raczej odbyć kilka bitew, aniżeli przebyć u cara dwie godziny na posłuchaniu albowiem przy swej tuszy, przez cały ten czas zmuszony byłby wciąż biegać za nim. Czas jako śmierć — powtarza car. Czas stracony podobny śmierci, z której się nie powraca.
∗
∗ ∗ |
Żywioły jego: ogień i woda. Rozmiłowani w nich, niby jestestwo, które w nich żyje: wodę lubi jak ryba — ogień jak salamandra. Szczególną ma namiętność do wszelkich doświadczeń z ogniem i z ogniami sztucznymi. Zawsze sam je zapala; raz przy mnie włosy sobie nawet opalił. Mówi, że przyzwyczaja poddanych do ognia bitwy. Ale to tylko powód pozorny: po prostu lubi ogień.
Takaż sama namiętność do wody. Potomek carów moskiewskich, którzy nigdy morza nie widzieli, zatęsknił doń jeszcze dzieckiem w dusznych komnatach dworca kremleńskiego, jak dzikie gąsiątko w kurniku. Bawił się łódeczkami dziecinnemi na małych stawkach, a gdy się dorwał do morza, to już się z nim nie rozstawał. Większą część życia przepędza na wodzie. Codzień po obiedzie śpi na fregacie. Gdy zachoruje, przenosi się na nią na stałe i powietrze morskie zawsze go prawie wyleczy. Latem w Petersburgu duszno mu w ogromnych ogrodach. Zbudował sobie sypialnię w Monplaisir w domku, którego jeden bok omywany jest falami zatoki fińskiej, okna sypialni wychodzą wprost na morze. Dworzec w Ogrodzie letnim także otoczony wodą z dwóch stron! Stopnie schodów, wiodących na ganek, spuszczają się do wody jak w Amsterdamie lub Wenecyi. Raz zimą, gdy Newa już stanęła i tylko przed pałacem pozostało nieco wody nie zamarzniętej, szerokości stu krosów, pływał po niej tam i napowrót w maleńkiej łódeczce jak kaczka po kałuży. Gdy cała rzeka pokryła się mocnym lodem, kazał zmieść śnieg na przestrzeni stu kroków długości a trzydziestu szerokości i sama widziałam, jak w maleńkich szalupkach na łyżwach stalowych suwał się po niej. »Pływamy mówił, po lodzie, ażeby i zimą nie zapomnieć morskich exercycyj«. Pewnego razu i w Moskwie podczas świąt Bożego Narodzenia jeździł po ulicach w ogromnych saniach, zbudowanych jak okręt z żaglami. Lubi też bardzo puszczać na wodę młode kaczki i gęsi, podarowane mu przez carową. A jak raduje się ich radością, jakby sam był ptakiem wodnym...
∗
∗ ∗ |
Mówią, że zaczął naprzód myśleć o morzu, gdy przeczytał opowieść kronikarza Nestora o morskiej wyprawie pod Carogród, odbytej przez księcia kijowskiego, Olega. Jeśli tak, to wskrzesza on w tem, co nowe, tradycye dawne. Od morza przez ląd do morza — taka droga Rosyi.
∗
∗ ∗ |
Niekiedy wydaje się, że zjednoczyły się w nim przeciwieństwa dwóch pokrewnych mu żywiołów — wody i ognia — w jedno jestestwo, dziwnie obce — nie wiem dobre, czy złe, boskie czy dyabelskie — ale nie ludzkie.
∗
∗ ∗ |
Dzika nieśmiałość. Sama widziałam jak podczas wspaniałego przyjęcia posłów, siedząc na tronie, mięszał się, czerwieniał, potniał, często dla dodania sobie odwagi zażywał tabaki; nie wiedział, gdzie oczy podzieć. Unikał nawet wzroku carowej; skoro zaś ceremonia skończyła się i można było zejść z tronu, cieszył się jak uczniak.
Margrabina brandeburska opowiadała mi, jak przy pierwszem z nią spotkaniu car — prawda wtedy jeszcze bardzo młody — odwrócił się, zakrył twarz rękoma niby zaczerwieniona dziewczyna i powtarzał tylko: Je ne sais pas m’exprimer (»Nie umiem mówić«). Niebawem wprawdzie nabrał odwagi i stał się nawet aż nadto swobodnym w obejściu: zapragnął przekonać się własnoręcznie, czy jędrna, kibić Niemek, wzbudzająca zadziwienie w Rosyanach, nie pochodzi od naturalnej ich kościstości. Il pourrait être un peu plus poli, mógłby być grzeczniejszym, — zauważyła margrabina. Baron Manteuffel mówił mi o widzeniu się cara z królową pruską: »Był tak uprzejmy, że podając jej rękę, naciągnął przedtem rękawiczkę, zresztą dosyć brudną. Przy wieczerzy sam siebie prześcignął. Nie wykalał sobie w zębach, nie żygał i nie wydawał innych nieprzyzwoitych dźwięków. (Il n’o ni roté, ni peté). Podróżując po Europie, żądał zawsze, aby nikt nie patrzał na niego, aby drogi i ulice, po których będzie przejeżdżał, były puste. Wchodził i wychodził z domu ukrytymi drzwiami. Muzea odwiedzał nocą. Pewnego razu w Holandyi, skoro musiał przejść przez salę, w której zasiadali członkowie Stanów generalnych — prosił, aby prezydent kazał im odwrócić się plecami, a skoro nie chcieli tego uczynić przez uszanowanie dla niego — ściągnął sobie na nos perukę, szybko przeszedł przez salę, przez sień i zbiegł po schodach. Pływając w Amsterdamie po kanale, gdy zauważył, że zbliża się łódka z ciekawymi, wpadł w taką wściekłość, że rzucił na głowę sternika dwie puste butelki i omal czaszki mu nie roztrzaskał. Istny Kanibal dziki. W oświeconym Europejczyku — rosyjski barbarzyniec leśny...
∗
∗ ∗ |
Dziki i dziecinny. Zresztą wszyscy Rosyanie istne dzieci. Car w pośród nich udaje tylko dorosłego. Nigdy nie zapomnę jak na jarmarku wiejskim w pobliżu Wolfenbütteln bohater Połtawy jeździł na drewnianych konikach jakiejś marnej karuzeli, chwytał kijem kółka miedziane i bawił się jak mały chłopiec.
Dzieci bywają okrutne. Ulubioną zabawą cara — przymuszać ludzi do tego, co im wstrętne a często zgoła przeciwne ich naturze: Kto nie znosi wina, oliwy, sera, ostryg, octu, temu przy każdej sposobności przemocą to pakuje do ust. Tych, którzy boją się łechtania, łechce na przekorę. Niektórzy, ażeby mu dogodzić, udają umyślnie, że nie znoszą tego, czem on lubi drażnić. Niekiedy te żarty bywają okrutne, szczególniej podczas pijatyk świątecznych: »Te uciechy świąteczne — mówił mi pewien stary bojarzyn — tak bywają ciężkie, że wielu przygotowuje się do nich jak na śmierć«. Ciągają ludzi na sznurach od przerębla do przerębla; sadzają gołym zadem na lodzie, upajają na śmierć.
Tak bawiąc się z ludźmi, ta istota jakiegoś innego gatunku, Faun czy Centaur, kaleczy ich i zabija niespodzianie. W Leydenie w teatrze anatomicznym przypatrywał się jak nasycają terpentyną obnażone mięśnie trupa a spostrzegłszy wstręt u jednego ze swoich towarzyszów rosyjskich, schwycił go za kołnierz, nagiął mu głowę do stołu i zmusił do oderwania zębami muskułu trupa.
Często nie podobna rozstrzygnąć, gdzie kończy się w tych żartach żywość dziecięca, a zaczyna się zwierzęca dzikość.
∗
∗ ∗ |
Obok tej nieśmiałości dzikiej, dziki również bezwstyd szczególniej z kobietami.
Il faut que sa Majesté ait dans le corps une legion de demons de luxure. Zdaje mi się — że w ciele Jego Wysokości jest cały legion demonów żądzy — mówi doktór nadworny Blümentrost. Utrzymuje on, że szkorbut u cara pochodzi od innej zastarzałej choroby, której się nabawił we wczesnej młodości.
Wedle jednego z Rosyan nowego pokoju, car ma »polityczną wyrozumiałość dla grzechów cielesnych«. Im więcej takich grzechów, tem więcej rekrutów — a ci mu potrzebni. Dla niego samego miłość, to tylko podrażnienie natury. Pewnego razu w Anglii z powodu skargi jednej kurtyzany, niezadowolonej z podarku 500 gwinei, rzekł car do Menszykowa: »Myślisz, że ja taki rozpustnik jak ty? Za 500 gwinei służą mi staruszkowie gorliwie swym rozumem, a ta licho mi usłużyła, wiesz czem«.
Carowa wcale nie zazdrosna. Opowiada jej sam wszystkie sprawki erotyczne, kończąc uprzejmym komplementem: »A zawsze jednak Kasiu, ty najładniejsza«.
O adjutantach cara dziwne krążą wieści. Jeden z nich jenerał Jagużyński, dogodził carowi takim sposobem, że o tem niepodobna mówić. Piękny Lefort wedle wyrażenia jednego ze starych rozpustników tutejszych, pozostaje z carem w tak poufnych stosunkach, że obaj mieli wspólną kochankę. Mówią, że i carowa, zanim połączyła się z carem, była kochanką Menszykowa, którego później zastąpił Lefort. Menszykow, ten »mąż podłego rodu«, który — wedle wyrażenia samego cara — »bezprawnie poczęty, w grzechu urodzony przez matkę, a w szachrajstwie skończy swoje dni« — ma nad nim władzę prawdziwie niezrozumiałą. Zdarza się, że car bije go jak psa, przewraca na ziemię i kopie nogami, zda się koniec ich przyjaźni, a wkrótce znów godzą się i ściskają. Na własne uszy słyszałam, jak car nazywał go swoim »ukochanym Olesiem«, swoim »dzieciątkiem serdecznem«, a on podobnie się mu odwzajemniał, ten były uliczny handlarz do takiego posunął się zuchwalstwa, że raz, prawda po pijanemu, powiedział do carewicza:
— Nie dla ciebie korona, nie zobaczysz jej jak uszów swoich. Ona moja!
Dzisiaj chowali pewną kupcową holenderską, zmarłą na wodną puchlinę. Car własnoręcznie zrobił jej operacyę, wypuścił wodę. Mówią, że umarła nie tyle z choroby, ile wskutek operacyi. Car był na pogrzebie i na nabożeństwie za zmarłą. Pił i był bardzo wesół. Uważa siebie za wielkiego chirurga; nosi przy sobie zawsze lancety. Wszyscy cierpiący na puchlinę ukrywają się przed nim, aby nie zaczął ich krajać. Ma on jakąś chorobliwą ciekawość anatomiczną. Nie może patrzeć na trupa, żeby go nie krajać dla badań. Jakoż krajał anatomicznie najbliższych swoich krewnych po śmierci.
Lubi także wyrywać zęby. Nauczył się tego w Holandyi u dentystów ulicznych. W tutejszej Kunstkamerze i znajduje się woreczek zapełniony wyrwanymi przez cara zębami.
Cyniczna ciekawość cierpień cudzych i cyniczne iście miłosierdzie. Swemu paziowi własnoręcznie wyciągnął raz glistę z kiszki.
∗
∗ ∗ |
W całem jestestwie połączenie siły ze słabością. Widać to i w twarzy: straszliwe oczy, od wzroku których ludzie niekiedy mdleją, a wargi subtelne, delikatne z przebiegłym uśmiechem, nieomal kobiece. Podbródek okrągły miękki z jamką po środku.
Opowiadano bardzo wiele o przestrzelonym pod Połtawą kapeluszu. Nie wątpię, że car może być walecznym, szczególniej, gdy zwycięża. W ogóle wszyscy zwycięzcy są waleczni. Ale czy zawsze był tak dzielny, jak się wydaje?
Inżynier saski Gallard, który uczestniczył w wyprawie narwskiej roku 1700 opowiadał mi, że car dowiedziawszy się o zbliżaniu się Karola XII, oddał dowództwo nad wojskiem księciu de Croy z poleceniem, napisanem na prędce, bez daty i bez pieczęci, zupełnie niedorzecznem, a sam oddalił się bardzo rozstrojony.
U pewnego Szweda, pozostającego w niewoli, hrabiego Pippera, widziałam medal, wybity przez Szwedów: na jednej stronie car grzeje się przy ogniu swoich armat, z których lecą bomby na oblężoną Narwę, a u dołu podpis: »Piotr stał przy ogniu i grzał się« — z napomknięciem o apostole Piotrze w domu Kaifasza; na drugiej stronie Rosyanie uciekający z pod Narwy, a na czele ich Piotr z koroną spadającą mu z głowy, bez szabli, uciera łzy chustką i podpis: »Wyszedł i gorzko zapłakał«.
Być może, wszystko to kłamstwo; dla czego jednak nikt nie ośmieli się tak skłamać o Aleksandrze ani o Cezarze?
I podczas wyprawy prutskiej zaszła dziwna okoliczność: w chwili największego niebezpieczeństwa przed bitwą, car gotów był opuścić wojsko dla zebrania świeżych sił, a jeśli nie opuścił go, to jedynie z powodu, że nie mógł tego uczynić, bo drogi były przecięte. »Nigdy — pisał do senatu — odkąd rozpocząłem moją służbę, nie znajdowałem się w takiej desperacyi«. Znaczy to prawie to samo co: »wyszedł i zapłakał«.
Blümentrost mówił — lekarze wiedzą to nieraz o bohaterach, czegoby się nigdy nie dowiedzieli potomkowie — jakoby car nie znosił żadnego bólu cielesnego. Podczas ciężkiej choroby, poczytywanej za śmiertelną, wcale niepodobny był do bohatera.
»Jakoż to może być — rzekł przy mnie jeden rosyjski chwalca cara — aby wielki bohater tak się miał bać małej gadziny, karakona«. Gdy car podróżuje po Rosyi, to dla jego noclegów budują nowe chaty, trudno bowiem we wsiach rosyjskich znaleźć mieszkanie bez karakonów. Boi się także pająków i wszelkich owadów. Sama raz widziałam, jak na widok karakona zbladł i zatrząsł się cały, twarz mu się zmieniła, jakby ujrzał widmo lub jakiś cudotwór nadprzyrodzony; można by sądzić, że niewiele brakło, aby wpadł w omdlenie, jak lękliwa kobieta. Gdyby zażartować z niego, tak, jak on często z innych żartuje i puścić mu na gołe ciało z pół tuzina pająków i karakonów — możeby umarł na miejscu a historycy nie uwierzyliby zapewne, że zwycięzca Karola XII umarł od dotknięcia łapek małego owadu.
Jest coś uderzającego w tym strachu cara olbrzyma, przed którym drżą wszyscy, wobec tego drobnego stworzenia. Przypomniałam sobie naukę Leibnitza o Honadach. Możnaby sądzić, że nie fizyczna, ale metafizyczna natura owadów wroga jest naturze cara. Ten strach jego wydał mi się nietylko śmiesznym, ale straszliwym; jakbym niespodzianie rzuciła okiem w głąb jakiejś bardzo starodawnej tajemnicy.
∗
∗ ∗ |
Kiedy pewnego razu w tutejszej Kunstkamerze uczony Niemiec czynił przed carową doświadczenia z maszyną pneumatyczną i pod dzwonem szklanym umieścił jaskółkę, car spostrzegł, że duszący się ptaszek chwieje się i bije skrzydłami.
— Dosyć — zawołał — nie pozbawiajcie życia niewinnego stworzenia; przecież ono nikogo nie zabiło.
— Myślę, że pisklęta płaczą po niej — dodała carowa; poczem wzięła jaskółkę, poniosła ją do okna i puściła swobodnie.
Uczuciowy Piotr — jak to dziwnie brzmi! A tymczasem w małych, delikatnych, prawie niewieścich jego wargach i na podbródku z jamką było istotnie coś podobnego do uczuciowości, gdy carowa mówiła swoim słodkawym głosikiem: »pisklęta pewnie płaczą po niej«.
Czy nie tego samego dnia wydany został straszliwy ukaz?
»Jego Carska Wysokość raczył zauważyć, że u katorżnych niewolników, zesłanych do ciężkich robót, nozdrza nieznacznie tylko wyrywane zostały; wskutek czego Jego Carska Wysokość nakazał wyrywać nozdrza do kości, aby katorżnicy mogli być rozpoznani, gdy uciekną i aby nigdzie ukryć się nie mogli«.
Albo drugi ukaz prawideł admiralicyi:
»Jeźli kto sam siebie zabije, ten martwy ma być powieszony za nogi«.
∗
∗ ∗ |
Czy jest okrutny? To pytanie.
»Kto jest okrutny, ten nie bohater« — oto jedno z tych powiedzeń cara, w które nie bardzo wierzę; zbyt widocznie przeznaczone są one dla potomności. A jednak dowie się potomność, że współczucie dla jaskółek nie przeszkadzało mu zamęczyć siostry, żony a może w przyszłości i syna.
∗
∗ ∗ |
Verstellte Einfalt. Obłudna prostota — powiedział o nim pewien rozumny Niemiec. Rosyanie mają przysłowie: prostota gorsza od złodziejstwa.
W wiekach przyszłych dowiedzą się zapewne wszyscy pedanci szkolni, że car Piotr sam sobie cerował pończochy i naprawiał trzewiki przez oszczędność. A o tem zapewne się nie dowiedzą, co niedawno opowiadał mi pewien kupiec rosyjski, dostawca drzewa budowlanego.
— Wielkie pnie dębowe leżą około Ładogi i gniją na piasku. A ludzi batożą, wieszają nawet, jeśli gdzie zrąbią dęba. Ciało i krew ludzka tańsze od drzew dębowych. — Mogłabym dodać: tańsze od dziurawych pończoch.
C’est un grand poseur. Wielki to aktor — powiedział o nim ktoś. Trzeba widzieć, jak całuje rękę kniazia-cezara, gdy wykroczy przeciw jakiemuś prawidłu błazeńskiemu.
Patrzysz i własnym oczom nie wierzysz! nie rozpoznasz, gdzie kończy się car, gdzie się zaczyna błazen.
Otoczył się maskami. I car-cieśla, czy nie maska to tylko — maskarada »na holenderską manierę«?
I czy nie bardziej oddalony od prostego ludu ten nowy car w swej rzekomej prostocie, w swej odzieży ciesielskiej, aniżeli stare cary moskiewskie w ich złotolitych strojach?
— Dzisiaj większa niż dawniej srogość — skarżył się pewien kupiec — nikt nie śmie mówić śmiało, ani prawdy carowi donieść. Dawnemi czasy więcej było prostoty.
Spowiednik carski, archimandryta Teodozy, chwalił przy mnie cara »za dyssymulacyę, którą jakoby nauczyciele polityczni w pierwszych królowania stawiają regułach«.
∗
∗ ∗ |
Nie sądzę go; mówię tylko to, co widzę i słyszę. Bohatera widzą wszyscy, człowieka niewielu. A jeśli plotkę powiem, niech mi będzie wybaczone; jestem przecie kobietą. »To człowiek i dobry bardzo i zły bardzo« — powiedział o nim ktoś, a ja raz jeszcze powtórzę: czy lepszy on, czy gorszy od innych ludzi, nie wiem, ale zdaje mi się, że on niezupełnie człowiek.
∗
∗ ∗ |
Car jest pobożny. Sam czytuje »Akta apostolskie« w kościele i śpiewa nie gorzej od popów, zna na pamięć wszystkie praktyki nabożeństwa. Sam układa modlitwy dla żołnierzy.
Niekiedy podczas rozmów o sprawach wojennych i państwowych wznosi nagle oczy ku niebu, żegna się i z namaszczeniem, z głębi serca odmawia krótką modlitwę: »Boże nie bierz od nas łaski Twojej!« Albo: »Niech będzie o Panie łaska Twa z nami, którzy w Tobie ufność pokładamy«.
To nie obłuda. Prawdziwie wierzy on w Boga. Jak sam mówi, ufa w moc Boga Zastępów. Niekiedy wszakże wydać się może, że Bóg jego nie jest wcale Bogiem chrześciańskim, ale raczej starożytnym pogańskim Marsem, albo zgoła fatalnością — Nemezis. Jeśli był kiedykolwiek człowiek nie podobny zupełnie do chrześcianina, to jest nim Piotr. Cóż on ma wspólnego z Chrystusem? Jakaż może być łączność pomiędzy żelazem marsowem i liliami ewangelicznemi?
Obok nabożeństwa — błazeństwo.
∗
∗ ∗ |
Czytałam bardzo ciekawą nową książkę, wydaną w Niemczech pod tytułem:
»Kurieuse Nachricht von der itzigen Religion J. K. M. in Russland Petri Aleziewiz und seines grossen Reiches, dass die selbe itzo fast nach Ewangelisch-Lutherischen Grundsätzen eingerichtet sei«.
»Ciekawa wiadomość o religii cara Piotra Alesiejewicza i o tem, jako ona religia w Rosyi obecnie prawie zupełnie wedle zasad ewangelicko-luterańskich jest ustanowiona«.
Oto kilka wypisów z tej książki.
»Nie omylimy się, mówiąc, że Jego Wysokość przedstawia sobie prawdziwą religię w obrazie luteraństwa. Car zniósł patryarchat i za przykładem książąt protestanckich ogłosił się najwyższym biskupem, t. j. patryarchą kościoła rosyjskiego. Powróciwszy z podróży w obce kraje, wszczął zaraz dysputy ze swymi popami, przekonał się, że oni w rzeczach wiary nic zgoła nie pojmują i założył dla nich szkoły, aby pilnie się uczyli, gdyż przedtem zaledwie czytać umieli«.
»I obecnie, gdy Russowie rozumnie się uczą i wychowują w szkołach, wszystkie ich zabobonne mniemania i obyczaje powinny zniknąć same przez się, albowiem w rzeczy podobne nikt wierzyć nie może, okrom ludzi bardzo prostackich i ciemnych. System nauczania w onych szkołach całkiem luterański i młodzież wychowuje się w zasadach prawdziwej nauki ewangelickiej. Klasztory zostały bardzo ograniczone, tak, że nie mogą już służyć, jak przedtem, za schronienie dla mnóstwa ludzi próżniaczych, którzy dla państwa stanowią ciężkie brzemię i niebezpieczeństwo buntów. Teraz mnichy obowiązani są uczyć się czegoś pożytecznego i wszystko urządzone jest w sposób godny pochwały. Cuda i relikwie takoż nie odbierają dawnej czci. W Rosyi podobnie jak w Niemczech powzięto przekonanie, że w tych rzeczach wiele nazmyślano«.
Wiem, że carewicz czytał tę książkę. Z jakiem uczuciem musiał ją czytać?
∗
∗ ∗ |
Pewnego razu w mojej obecności car siedział przy winie w Letnim ogrodzie, gdzie szczególniej lubił rozprawiać z duchowieństwem. Administrator spraw duchownych, Teodozy, rozwodził się nad tem, dlaczego i w jakim duchu imperatorowie rzymscy, tak pogańscy jak i chrześciańscy, tytułowali się pontifexami i arcybiskupami zakonu wielobożnego. Wynikało z tej rozprawy, że car jest arcybiskupem i patryarchą.
Z wielką zręcznością i sztuką ten mnich ruski dowodził wedle »Lewiatana«, ateusza angielskiego »Gobberia« (Hobbsa): civitatem et ecclesiam eandem rem esse, t. j. że kościół i państwo są jednem i tem samem — rozumie się nie w tym celu, aby przemienić państwo na kościół, lecz na odwrót, aby kościół na państwo przekształcić. — Potworny zwierz-maszyna, Lewiatan, pochłaniał Kościół boży, tak, że wreszcie ani śladu po nim nie zostawało. Wywody te mogłyby służyć za ciekawy przykład służalczości mniszej wobec monarchy.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Car zamyśla o pochodzie do Indyj śladem Aleksandra Wielkiego. Naśladowanie Aleksandra i Cezara, połączenie Wschodu z Zachodem, założenie nowej monarchii powszechnej: taka jest najgłębsza i najskrytsza myśl cara ruskiego.
∗
∗ ∗ |
Teodozy mówi carowi w oczy: »Tyś bogiem ziemskim«. Toż nie co innego oznacza: Divus Caesar, Cezar boski, Cezar-Bóg.
∗
∗ ∗ |
W tryumfie połtawskim car na pewnym obrazie alegorycznym przedstawiony był pod postacią starożytnego boga słońca, Apolina.
∗
∗ ∗ |
Stary inwalid-żołnierz przychodzi do nas niekiedy do kuchni. Nędzne to stworzenie, jakby zjedzone przez mole, z trzęsącą się głową, czerwonym nosem i nogą drewnianą. Sam siebie nazywa szczurem magazynowym. Ugaszczam go nieraz tytoniem i wódką. Rozprawiamy o rosyjskich sprawach wojennych.
Śmieje się zawsze i mówi wesołemi przysłowiami: Służył żołnierz sto lat, wysłużył sto rzep; nasycił się krupami a upił wodami; szydłem goli się, dymem grzeje się. Powiada, że trzech ma doktorów: wódkę, czosnek i śmierć.
Wstąpiwszy prawie dzieckiem na naukę doboszowską, uczestniczył we wszystkich wyprawach od Azowa do Połtawy, a za nagrodę otrzymał od cara garść orzechów i pocałowanie w głowę.
Gdy mówi o carze, to cały jakby przeobraża się.
Dziś opowiadał o bitwie koło Czerwonej wsi.
Walczyliśmy dzielnie za dom Najświętszej Boga Rodzicy, za jego hosudarską Najjaśniejszą Wysokość i za wiarę chrześciańską, jeden za drugiego ginęliśmy. Zawołalim wszyscy wielkim głosem: »Panie Boże dopomóż nam«. I przez modlitwy świętych cudotwórców moskiewskich poraziliśmy pułki szwedzkie konne i piesze.
Starał się także powtórzyć mi mowę cara do wojska.
— Dzieci moje, rodziłem was od potu trudów moich; państwo bez was, jak ciało bez duszy, nie ostoi się. Wyście miłowanie mieli ku Bogu, ku mnie i ku ojczyźnie i nie szczędziliście żywotów waszych...
Nagle podskoczył na swej nodze drewnianej, nos mu poczerwieniał więcej jeszcze, łza zawisła z końca nosa, jak z dojrzałej śliwki, i machając starym kapeluszem, wykrzykiwał.
— Vivat, vivat Piotr Wielki, Imperator wszechrosyjski.
Nikt przy mnie nie nazywał jeszcze cara Imperatorem, ale nie dziwiłam się temu okrzykowi. W mętnych oczach szczura magazynowego zabłysnął taki ogień, że dziwny dreszcz przebiegł mię po ciele i zdało mi się, że widzę legiony starożytnego Rzymu, słyszę szelest proporców zwycięskich i okrzyki żołnierzy; Divus Caesar Imperator.
Jeździliśmy do Gościnnego Dworu na placu Troickim. Jest to długa budowla, zbudowana przez architekta włoskiego Tresina, pokryta dachówką, dokoła otoczona galeryą, z arkadami jakby w Weronie lub w Padwie. Zachodziliśmy do księgarni pierwszej i jedynej w Petersburgu, założonej wedle ukazu carskiego. Zawiaduje nią drukarz Wasyl Ewdokimow. Oprócz słowiańskich i tłomaczonych ksiąg, sprzedają się tam kalendarze, ukazy, relacye, abecadła, plany bitew, »carskie persony«, t. j. portrety, tryumfalne pochody. Książek nie wiele. Najwięcej sprzedano kalendarzy i ukazów o wziątkach.
Zastaliśmy w księgarni ceich-dyrektora pierwszej drukarni petersburskiej, niejakiego Awramowa. Człek osobliwy, lecz nie głupi, opowiadał nam z jakim trudem tłomaczone są księgi na język rosyjski. Car popędza ciągle i żąda pod grozą wielkiego sztrafu, t. j. pletni, aby przekłady były wyraźne i dobrym stylem. A tłómacze skarżą się: styl niemiecki tak jest zawiły, że ani rusz pospieszyć się; rzecz często nie zrozumiała, srodze powikłana; zdarzało się, iż dziesięć wierszy przez dzień nie podobna było jasno przełożyć. Borys Wołkow, tłómacz Kolegium cudzoziemskiego, wpadł w rozpacz nad przekładem księgi ogrodowej Le jardinage de Quintiny i przestraszywszy się gniewu carskiego, gardło sobie poderżnął.
Nie łatwo nauka przychodzi Rosyanom.
Większa część tych przekładów, opłaconych niewymownemi trudami, potem — i można rzec krwią nawet — nikomu nie potrzebna i przez nikogo nie jest czytana. Niedawno mnóstwo książek, nie sprzedanych i nie mieszczących się w sklepie, złożono w składach wojskowych. Podczas powodzi woda je zalała. Część ich zamokła, część została zepsutą przez olej konopny, który w tychże składach się znajdował, a resztę myszy zjadły.
Byliśmy w teatrze. Wielka drewniana budowla, »szopa komedyancka«, niedaleko od mennicy. — Początek przedstawienia o godzinie 7 wieczorem. Bilety wejścia z grubego papieru sprzedawane są w oddzielnej budce; najtańsze miejsce kosztuje 40 kop. Widzów nie wiele. Gdyby nie dwór, aktorowie marliby z głodu. W sali, chociaż ściany jej obite wojłokiem, zimno, wilgotno, wieje ze wszystkich stron, świece łojowe kopcą. Licha muzyka okrutnie fałszuje. Na parterze przez cały czas widzowie gryzą orzechy hałaśliwie i wymyślają sobie nawzajem. Grano komedyę o Don Pedrze i Don Janie, rosyjski przekład niemieckiej przeróbki francuskiego Don Juana. Po każdym akcie zasłona zapadała, pozostawiając nas w ciemności, co miało oznaczać zmianę miejsca akcyi. Gniewało to bardzo mego sąsiada, szambelana Brandensteina, który szeptał mi na ucho: Welch ein Hund von Comedie ist das!
Ledwie mogłam wstrzymać się od śmiechu. Don Juan w ogrodzie mówi do uwiedzionej przez siebie kobiety. »Przyjdź kochanie moje! Wspomnij czas zadowolenia naszego, w którym wesołość wiosny i owoc miłości naszej bez przeszkód moglibyśmy użytkować, pozwól, że przez patrzenie na kwiaty napełnimy rozkoszą oczy nasze, a przez ich woń nasze powonienie«.
Po każdym akcie następowało intermedyum, zakończone bijatyką.
Bibersteinowi, który zasnął, wyciągnęli złodzieje z kieszeni chustę jedwabną, a młodemu Levenvoldowi srebrną tabakierkę.
Przedstawiano także: Dafnis pościgiem zakochanego Apolona w drzewo przemieniona.
Apollo grozi nimfie:
Dostanę cię przemocą w moje ręce,
Nie będę dłużej cierpieć w takiej męce.
Nimfa mu odpowiada:
Skoro ze mną tak niegodnie postępujesz,
Uciechy ze mną niejakiej nie poczujesz.
Tymczasem u wejścia do teatru pobili się pijani stajenni.
W epilogu pojawiły się latające maszyny.
Wreszcie ukazała się gwiazda poranna »Fosforus« z oznajmieniem:
Tako ten akt kończymy,
Dziękujem i dobrej nocy życzymy.
Dano nam pisany afisz o przedstawieniu, mającem się odbyć w drugiej szopie. »Za opłatą po pół rubla od osoby włoskie lalki i maryonetki długie na dwa arszyny po teatrze swobodnie chodzić będą i przedstawią wielce sztucznie jako żywą: Komedyę o Doktorze Fauście. Takoż i koń uczony, jak poprzednio, działać będzie«.
Przyznam się, nie oczekiwałam spotkać Fausta w Petersburgu i to jeszcze w towarzystwie z koniem uczonym.
Niedawno w tymże teatrze dawano »Wytwornisie śmieszne«, tj. Précieuses ridicules Molière’a. Dostałam do rąk przekład. Sporządził go na rozkaz cara jeden z jego trefnisiów, zwany »królem Samojedów«. Zapewne przekładał go po pijanemu, bo tłómaczenie jego zupełnie bez sensu. Biedny Molière! W cudackich »galanteryach« samojedzkich wdzięk tańcującego niedźwiedzia białego.
Okropny mróz z przenikającym do kości wiatrem; istna burza lodowa. Przechodnie, zanim się spostrzegą, odmrażają nosy i uszy. Mówią, że w ciągu jednej nocy pomiędzy Petersburgiem i Kronsradem zmarzło na śmierć 700 robotników.
Na ulicach, nawet w samym środku miasta pojawiły się wilki. Tymi dniami nocą, koło mennicy, a zatem niedaleko od teatru, gdzie co tylko dawano Apollona i Dafnis, wilki napadły na wartownika. Drugi żołnierz przybiegł na pomoc, ale wraz z towarzyszem swym został opadnięty przez wilki i zjedzony. Także na wyspie Wasilewskiej, niedaleko od pałacu księcia Menszykowa, wilki w biały dzień zagryzły kobietę z dzieckiem.
Nie mniej od wilków straszni są rozbójnicy. Nic nie pomogą przeciwko nim rogatki, szlabany, wartownicy, stróże nocni. Co noc albo kradzież z włamaniem, albo grabież z zabójstwem.
Zawiał wiatr zgniły, i wnet odwilż. Błoto nie do przebycia. Czuć je nawozem i zgniłemi rybami. Szerzą się choroby zaraźliwe.
Znów mróz. Gołoledź. Ślisko tak, że kroku stąpić niepodobna bez niebezpieczeństwa skręcenia karku. I takie zmiany przez całą zimę.
Nie tylko surowa, ale jakby zwaryowana jest tu przyroda.
Miasto przeciwne naturze. Jakżeż mają tu zakwitać nauki i sztuki?
Assamble u Tołstoja.
Zwierciadła, kryształy, puder, muszki, ukłony, komplementy — zupełnie jak w Europie, gdzieś w Londynie, czy w Paryżu.
Sam gospodarz, człowiek miły i uczony; tłomaczy Metamorfozy Owidiusza, oraz Mikołaja Macchiavela szlachetnego męża florentyńskiego napomnienia polityczne. Tańczył ze mną menueta. Prawił mi komplementa z Owidyusza — porównywał mię z Galateą z powodu białości skóry, »jako marmurowej«, z powodu włosów czarnych »jako kwiat hyacentu«. Zabawny stary, rozumny, ale w najwyższym stopniu chytry. Oto niektóre zdania tego nowego Macchiavela:
— »Skoro szczęście nadchodzi chwytać je trzeba nietylko rękami, lecz i gębą, aby je połknąć«.
— »Żyć w szczęściu wielkiem, to samo co chodzić po szklannej podłodze«.
— »Cytryna, nazbyt wyciskana, zamiast przyjemnego smaku, daje gorycz okrutną«.
— »Znać dobrze umysł i obyczaj ludzki — wielka to filozofia; trudniej ludzi poznać, aniżeli zapamiętać wielkie księgi przeczytane«.
Słuchając tej rozsądnej i dowcipnej rozmowy Tołstoja, który mówił ze mną po rosyjsku i po włosku, przy delikatnej muzyce menueta francuskiego wśród wytwornych kawalerów i dam, nie mogłam zapomnieć o tem, co widziałam co tylko w drodze: przed Senatem też same pale z temiż samemi głowami straconych, które sterczały tam jeszcze od maja, od czasów maskarady. Mokły, schły, marzły, odtajały na chwilę i znów zamarzały, jednak nie zgniły jeszcze całkiem. Olbrzymi księżyc wschodził po za cerkwią Troicką i na przezroczem tle oświeconego nieba tem wyraźniej czerniały głowy straconych. Wrona, siedząca na jednej z nich, oddzierała resztę skóry, kracząc przeraźliwie. Widok ten prześladował mnie ciągle podczas balu. Azya zasłaniała mi Europę.
Przyjechał car. Był w złym humorze. Wstrząsał tak głową i łopatką, że wszystkich strach przejmował. Wszedłszy do sali, gdzie tańcowano, zauważył, że gorąco i chciał okna otworzyć. Ale okna zabite były z zewnątrz gwoździami. Kazał przynieść siekierę i wraz ze służbą wziął się do roboty. Wybiegał na ulicę, aby zobaczyć, jak okno zabite. Wreszcie wyjął ramę. Okno pozostało otwarte przez chwilę. Była odwilż, ale wiatr taki wiał z Zachodu, że damy dekoltowane i starcy wrażliwi na zimno, nie wiedzieli, gdzie się podziać. Car zadowolony, że nastręczyła mu się robota, rozweselił się — »Wasza Wysokość — mówił mu uprzejmy wielce rezydent austryacki Player — Wasza Wysokość przerąbała okno do Europy«.
∗
∗ ∗ |
Na pieczęci woskowej, którą car pieczętował listy, wysyłane do Rosyi podczas jego pierwszej podróży do Europy przedstawiony był młody cieśla, otoczony narzędziami okrętowemi i wojennemi z podpisem:
»Jestem uczniem i potrzebuję mistrzów«.
∗
∗ ∗ |
Drugi emblemat cara: Prometeusz powracający do ludzi od bogów, z zapaloną pochodnią.
∗
∗ ∗ |
Car mówi: Stworzę nowy rodzaj ludzi.
∗
∗ ∗ |
Z opowiadań szczura magazynowego:
Car, chcąc rozmnożyć dęby, zasadził pewnego razu sam żołędzie dębowe niedaleko od Petersburga, przy drodze peterhofskiej. Zauważywszy że jeden ze stojących opodal dygnitarzy uśmiechał się, patrząc na jego pracę, rzekł z gniewem:
— Wiem, myślisz sobie, że nie dożyję czasu gdy dęby wyrosną. Prawda, ale głupi jesteś. Pozostawię przykład innym, aby czyniąc tosamo co ja, pozostawili potomkom swoim drzewa na okręty. Nie dla siebie, a dla państwa pracuję.
∗
∗ ∗ |
Z tychże opowiadań:
Wedle ukazu Jego Wysokości, polecono dzieci szlacheckie zapisywać w Moskwie i posyłać do wieży Sucharewskiej dla nauki nawigacyi. Ale rodzice owych dzieci oddali ich do Spaskiego klasztoru na naukę. Usłyszawszy to hosudar, srodze się zagniewał i kazał zarządzającemu Moskwą Romadonowskiemu wszystkie dzieci szlacheckie ze Spaskiego Monasteru przewieźć do Petersburga, gdzie użyto ich do wbijania pali w rzece Mojce pod składy konopi. I nie śmieli utrudzać Jego Wysokości i prosić za temi dziećmi ani jenerał adjutant Teodor Matwiejewicz Apraksin, ani najjaśniejszy książę Menszykow, ani książę Jakób Dołgoruki, ani inne senatory, tylko prosili z płaczem na kolanach miłościwą hosudarynię Katarzynę Aleksiejewnę, aby wstawiła się i gniew cara przebłagała. Ów zaś jenerał-adjutant Apraksin na taki się wziął sposób. Skoro się dowiedział, że Jego Wysokość ma się udać do składów konopianych i przejeżdżać będzie koło pracujących dzieci szlacheckich, udał się do onych małoletnich pracowników, zrzucił z siebie oznaki kawalerskie i kaftan swój i zawiesiwszy takowe na słupie, jął się wbijania pali. Skoro car przejeżdżał obok i zobaczył pracującego wraz z małymi admirała zatrzymał się i rzekł:
— Czemuż ty Teodorze Matwiejewiczu, będąc admirałem, zajmujesz się wbijaniem pali.
A na to odrzekł hosudarowi admirał:
— Wbijają pale moi siostrzeńcy i wnukowie. A cóż ja od nich lepszego? Zaś dane mi łaskawie przez Waszą Wysokość oznaki kawalerskie wiszą tu na drzewie i ujmy im nie przyczyniłem.
Usłyszawszy to hosudar pojechał do pałacu i wydał ukaz, aby oswobodzić małoletnich i wysłać ich w cudze państwa dla nauki różnych sztuk i umiejętności. Tak tedy i po wbijaniu pali nie minęła ich ta nauka.
∗
∗ ∗ |
Jeden z niewielu Rosyan współczujących nowym porządkom rzeczy, mówił mi o carze:
Carewicz powrócił również nagle, jak wyjechał.
Byli u nas goście: baron Levenvold, rezydent austryacki Pleier, sekretarz hanowerski Weber, carski doktor przyboczny Blumentrost. Po wieczerzy, przy kieliszkach wina reńskiego, wszczęła się rozmowa o nowych porządkach, wprowadzonych przez cara. Ponieważ nie było nikogo z obcych i nikogo z Rosyan, więc rozmowa toczyła się swobodnie.
— Moskwicini — mówił Pleier — wszystko czynią z przymusu. Umrze car — bądź zdrowa nauko. Rosya — kraj, gdzie wszystko zaczynają, a niczego nie kończą. Car oddziaływa na nią, jak wódka mocna na żelazo. Naukę wbija car swoim poddanym batami i pałkami, ale przysłowie ruskie mówi: Pałka niema jest, rozumu nie da. Prawdę powiedział o tym narodzie Puffendorf: niewolniczy naród, niewolniczo korzy się i srogością władzy podtrzymywany jest w powinnej miłości. Możnaby o tym narodzie powiedzieć to, co rzekł Arystoteles o wszystkich barbarzyńcach, Quod in libertate mali, in servitute boni sunt — to jest: na wolności — źli, w niewoli — dobrzy. Prawdziwa oświata budzi nienawiść do niewoli, a car rosyjski z samej natury swej władzy jest despotą i potrzebuje niewolników. Oto, dlaczego rozpowszechnia on wśród swego narodu arytmetykę, nawigacyę, fortyfikacye i inne umiejętności niższe i stosowane, ale nigdy nie dopuści swych poddanych do korzystania z prawdziwej oświaty, która potrzebuje swobody. I sam on nie lubi nauki dla niej samej; szuka w niej tylko pożytku, przedkłada perpetuum mobile, ten niedorzeczny wymysł szarlatana Orfireusa, nad całą filozofię Leibnitza. Ezopa poczytuje za największego filozofa, a zabrania Juwenala. Ogłosił, że za pisanie satyr autor poddany będzie najsroższym torturom. — Oświata dla władzy carów rosyjskich tem, czem słońce dla śniegu: gdy słaba jest — śnieg błyszczy świetnie, gdy się wzmocni — śnieg taje.
— Kto wie — zauważył Weber z ironicznym uśmiechem — może Rosyanie więcej uczcili Europę, biorąc ją za wzór, aniżeli ona na to zasługuje. Naśladownictwo zawsze niebezpieczne. Dobrze powiedział pewien Rosyanin: zaraźliwa zgnilizna cudzoziemczyzny zaraża zdrowie dusz i ciał rosyjskich; zmniejszyło się wprawdzie grubijaństwo obyczajów, ale miejsce próżne, jakie stąd powstało, zapełniło się chamstwem i pochlebstwem. Pozbyliśmy się dawnego rozumu, nie nabywszy nowego i głupcami umrzemy.
— Car — odparł baron Levenvold — nie tak znów pokornym jest uczniem Europy, jak powszechnie myślą. Raz wychwalano przy nim francuskie zwyczaje i obyczaj, rzekł: »Dobrze brać od Francuzów nauki i sztuki, a w innych rzeczach Paryż śmierdzi« — i dodał z miną proroczą: »żałuję, że miasto to umrze od zaduchu«. Sam tego nie słyszałem, ale inni powtarzali mi słowa carskie, które powinniby zapamiętać wszyscy przyjaciele Rosyan w Europie: L’Europe nous est nécessaire pour quelques dizaines d’années; après quoi, nous lui tournerons le dos.
Hrabia Pipper przytoczył ustępy z wydanej niedawno książki La crisse du Nord, o wojnie Rosyi ze Szwecyą, gdzie autor dowodzi, że zwycięstwo Rosyan zwiastuje przewrót w świecie i że nędzny stan Rosyi jest warunkiem pomyślności Europy. Hrabia przypomniał także słowa Leibnitza, powiedziane przed Połtawą, kiedy był on jeszcze przyjacielem Szwecyi:
»Moskwa będzie drugą Turcyą i otworzy drogę nowemu barbarzyństwu, które zniweczy całą oświatę europejską«.
Blumentrost pocieszał nas, mówiąc, że wódka i choroby weneryczne, które ostatniemi czasy z zadziwiającą szybkością szerzą się od granic Polski do morza Białego, spustoszą Rosyę w ciągu jednego stulecia nie spełna. Wódka i syfilis będą to dwa bicze, zesłane przez samą opatrzność dla wybawienia Europy od nowego najścia barbarzyńców.
— Rosya — zakończył Pleier — to żelazny kolos na glinianych nogach. Zawali się i rozpadnie i nic po nim nie pozostanie.
Nie bardzo lubię Rosyan; nie przypuszczałem jednak, że moi współrodacy tak ich nienawidzą. Zdaje się czasami, te w tej nienawiści kryje się strach potajemny, jak gdybyśmy my Niemcy przeczuwali, że ktoś kogoś koniecznie zjeść musi, albo my ich, albo oni — nas.
— Jakże? — Myślicie więc Freilein Julianno, że ja taki głupiec i niegodziwiec — zapytał mię carewicz, spotkawszy się zemną dziś rano na schodach.
Nie zrozumiałam zrazu, myślałam, że pijany, i chciałam przejść milcząc. Ale on zagrodził mi drogę i ciągnął dalej, patrząc mi prosto w oczy:
— Ciekawość byłaby wiedzieć, kto kogo zje — my was — albo wy nas?
Domyśliłam się, że czytał mój dziennik. Jej Wysokość wzięła go na krótko do czytania; carewicz, zaszedłszy widać do jej pokoju, w czasie jej nieobecności, zobaczył dziennik i przeczytał.
Zmieszałam się tak, że chciałam zapaść się w ziemię; poczerwieniałam cała; na płacz mi się zbierało, jak schwyconej na gorącym uczynku uczennicy. A on patrzał i milczał, jakby lubował się mojem pomięszaniem. Wreszcie zrobiłam rozpaczliwy wysiłek, próbując znów uciekać. Ale on schwycił mię za rękę, a ja zamarłam iście od strachu.
— A co złapała się Freilein — roześmiał się wesołym, dobrym uśmiechem. — Bądźcie nadal ostrożniejsi. Dobrze, że ja przeczytałem, a nie kto inny. No, ale ostry języczek u Mości panny, — istna brzytwa! Wszystkim się dostało, a jednak co tu taić, wiele prawdy w tem, co napisaliście, wiele, wiele prawdy! I chociaż czeszecie pod włos, jednak zaprawdę podziękować można.
Przestał się śmiać i z pogodnym uśmiechem, ścisnął mi rękę po koleżeńsku, jak gdyby w istocie dziękował za prawdę.
Dziwny człowiek — dziwni to w ogóle ludzie ci Rosyanie. Nigdy nie można powiedzieć, co powiedzą albo co zrobią.
Im więcej myślę, tem więcej wydaje mi się, że jest w nich coś, czego my Europejczycy nie pojmujemy i nigdy nie pojmiemy! Są oni dla nas jak mieszkańcy innej planety.
Gdy przechodziłam dziś wieczorem przez galeryę, carewicz usłyszał widać moje kroki, zawołał mnie i poprosił, abym zaszła do jadalni, gdzie siedział sam przy kominku. Posadził mnie w krześle naprzeciw siebie i począł rozmawiać ze mną naprzód po niemiecku, a potem po rosyjsku, tak łaskawie, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Mówił wiele rzeczy ciekawych. Ale wszystkiego nie będę zapisywać: byłoby to niebezpieczne i dla mnie i dla niego. Oto kilka oderwanych myśli.
Najwięcej zdziwiło mnie, że wcale nie okazał się takim obrońcą staroświecczyzny, a wrogiem nowości, jak wszystkim się wydaje.
— Każdy stary chwali swą łysinę — powiedział mi przysłowie rosyjskie. — Nieprawość bardzo u nas w Rosyi zastarzała się. Trzeb aby chyba zburzyć całą budowlę i rozpatrzyć poszczególnie każdą belkę, aby oczyścić od dawnej zgnilizny...
Błąd cara w tem tkwi, że zbyt się spieszy.
— Ojcu zawsze spieszno. Łap, cap — i gotowe. A nad tem nie pomyśli, że co nagle, to po dyable. Przybił, poklepał, — ot i koło gotowe; — wsiadł i jedzie i rad, że dobrze. Obejrzał się raz — a tu wszystko się rozlatuje...
Carewicz ma zeszyt, w którym wypisuje z Kroniki świecko-kościelnej Baroniusza ustępy, stosujące się, jak mniema, do ojca, do niego, albo do innych. Dał mi ten zeszyt do przejrzenia. Uwagi jego okazują umysł badawczy i swobodny. Z powodu niektórych zbyt cudownych legend dodaje w nawiasie: »porównać z tekstem greckim«, albo: »to wątpliwe«, »to nieprawdziwe«.
Najciekawsze wydały mi się uwagi, w których porównana jest przeszłość obca z teraźniejszością rosyjską.
»Rok 395. — Arkadyusz Cezar kazał nazywać heretykami wszystkich, którzy choć w małych rzeczach różnili się od prawosławia.« Napomknięcie o nieprawowierności cara rosyjskiego.
»Rok 455. — Walentyn Cezar został zabity za naruszenie ustaw kościelnych i za cudzołóstwo«. Napomknięcie o zniesieniu patryarchatu w Rosyi i o małżeństwie cara z Katarzyną, za życia pierwszej żony Awdotii Łapuchiny.
»Rok 514. — We Francyi nosili długą odzież, a krótkiej zabraniał Carolus Wielki: pochwała długiej, a nagana krótkiej«. Napomknięcie o zmianie odzieży rosyjskiej.
»Rok 814. — Leon Cezar, skuszony przez mnicha pewnego, został Ikonoklastą. Tak samo i u nas«. Napomknięcie o spowiedniku carskim Teodozyuszu, który doradzał pono carowi zniesienie czci obrazów.
»Rok 854. — Michał Cezar bawił się tajemnicami kościelnemi«. Napomknięcie o ustanowieniu »Soboru wszech-pijanego«, o błazeńskiem weselu patryarchy i innych zabawach cara.
A oto jeszcze uwaga:
Od władzy papieskiej: »Chrystus uczynił równymi wszystkich biskupów. A to co mówią jako po za Kościołem nie ma zbawienia — istne kłamstwo; albowiem Chrystus sam powiedział: wierz we mnie, żyć będziesz na wieki — a nie w Kościół rzymski, którego w one czasy nie było jeszcze; a za nim nauka apostołów doszła do Rzymu, wielu już ludzi osiągnęło zbawienie«.
»Mahometańska złość przez baby się rozszerzyła. Skłonność bab do fałszywych proroków«.
Całe studya uczone o Mahomecie mniej zawierają, aniżeli tych kilka słów, godnych wielkiego sceptyka Bayla.
∗
∗ ∗ |
Tołstoj, mówiąc o carewiczu, powiedział mi ze swym lisim uśmiechem:
— Najlepszy sposób kazać się miłować, to przy sposobności przywdziać skórę najpospolitszego bydlęcia.
Nie pojęłam tego zrazu; teraz dopiero zaczęłam pojmować.
W utworze pewnego starożytnego pisarza angielskiego — nazwiska zapomniałam — pod tytułem: »Tragedya o Hamlecie, księciu duńskim«, ten nieszczęsny książę, prześladowany przez wrogów, przybiera pozór ni to głupca, ni to waryata.
Czy książę rosyjski nie wstępuje w ślad Hamleta, czy nie przywdziewa skóry najpospolitszego bydlęcia?
∗
∗ ∗ |
Kocha tkliwie swoją córeczkę Natalkę. Dzisiaj, siedząc przy niej na ziemi, z kawałków drzewa budował jej domki, chodził na czworakach, udając psa, albo konia, albo wilka. Rzucał piłkę, a gdy wpadła pod łóżko, albo pod szafę, dostawał ją stamtąd, walając się w kurzu i pajęczynie. Nosił dziewczynkę do swego pokoju na rękach, pokazywał ją wszystkim i pytał:
— A co ładna dziewczyna? gdzie znaleźć taką drugą.
Sam podobny był do małego chłopca.
Natalka rozumna nad wiek. Gdy chce wziąć do rąk coś wzbronionego i gdy jej zagrożą gniewem mamy, słucha zaraz, ale gdy jej tylko wprost nie pozwalają — śmieje się i jeszcze bardziej dokazuje. Skoro widzi, że carewicz w złym humorze, siedzi cicho i patrzy na niego bacznie; gdy się odwróci, śmieje się głośno i macha rączkami.
Doznaję dziwnego uczucia, gdy patrzę na te jej pieszczoty z ojcem i zda mi się, że mała nie tylko kocha, ale i żałuje carewicza, jakby coś wiedziała o nim, czego nikt jeszcze nie wie. Szczególne przykre uczucie — jak wtedy gdy spostrzegłam carewicza z żoną w ciemnem jakby wróżebnem zwierciadle.
— Wiem, że mnie kocha — mówił mi carewicz raz o swej małżonce — toć wszystko dla mnie porzuciła.
Teraz gdy lepiej zrozumiałam carewicza, nie mogę go nawet obwiniać za to, że tak źle żyje ze żoną. Oboje niewinni — oboje winni; zbyt różni i nieszczęśliwi; każde z nich na swój sposób. Mała lub średnia niedola zbliża ludzi, zbyt wielka — rozdziela ich.
Są oni jak dwaj ciężko ranni w jednem łóżku. Nie mogą sobie pomódz nawzajem: każde poruszenie jednego sprawia ból drugiemu.
Niektórzy ludzie tak przywykli do cierpienia, że zda się dusza ich we łzach — jak ryba w wodzie, bez łez — jak ryba na piasku. Uczucia ich i myśli raz przygięte do ziemi, już się nie podniosą jak gałęzie wierzby płaczącej. Księżna jest jedną z tych istot.
Carewicz ma dużo swoich strapień; a zawsze gdy przyjdzie do żony, widzi cudze cierpienie, któremu nie może pomódz. Żałuje jej, ale miłość i współczucie — nie to samo. Kto chce być kochanym, niech się lęka współczucia. Ach wiem z własnego doświadczenia, jaka męka żałować, a nie mieć siły pomódz. W końcu strach nas bierze przed tym, którego żałujemy.
Tak oboje niewinni, oboje nieszczęśliwi i nikt im nie zdoła pomódz prócz Boga. Biedni, biedni! Straszno pomyśleć czem się to skończy — a jednak lepiej, żeby się już raz skończyło.
Jej Wysokość znów w odmiennym stanie.
Jesteśmy w Rożdestwienie, majątku carewicza w powiecie Koporskim o 70 wiost od Petersburga.
Byłam dość długo chora. Sądzono, że umrę. Straszniejszą od samej śmierci była myśl, ze przyjdzie umierać w Rosyi. Jej Wysokość wzięła mię z sobą tutaj, ażeby dać mi możność wzmocnienia się na czystem powietrzu.
Dokoła las. Cisza. Tylko drzewa szumią i ptaki śpiewają. Bystra, jakby górska rzeczka szumi w dole pod urwistym brzegiem z czerwonej gliny, pod nią rosną brzozy, okrywające się pierwszą zielenią wiosenną. Dom nasz z belek, jak prosta chata. Główny pałac jeszcze nie skończony. Obok kaplica z dzwonnicą i dwoma małymi dzwonami, które carewicz lubi sam w ruch wprawiać. U wrót stara armata szwedzka i kupka kul ołowianych, przerośniętych trawą zieloną i kwiatami wiosennymi. Wszystko to wygląda iście jak klasztor w lesie.
Ściany wewnętrzne z gołych belek drewnianych pachną żywicą; wszędzie krople żywiczne sączą się jak łzy. Na ścianach obrazy z lampkami. Wszędzie jasno, świeżo, czysto, niewinna młodzieńczość dokoła.
Carewicz lubi tę miejscowość. Mówi, że zawsze by tu pozostał. Niczego mu więcej nie potrzeba, byle pozostawiono mu spokój.
Czyta, pisze w bibliotece, modli się w kaplicy, pracuje w ogrodzie i w sadzie, łowi ryby, chodzi samotnie po lesie.
Ot i teraz widzę go z okna mego pokoju. Co tylko kopał grządki, sadząc cebulki tulipanów harlemskich. Odpoczywa, opierając się na szpadlu: nieruchomy, jakby przysłuchiwał się czemuś. Dokoła cisza niezmierna. Tylko z oddali dochodzi z lasu stuk topora i kukanie kukułki. Twarz carewicza spokojna i radosna. Coś szepce czy nuci, może jedną z ulubionych modlitw: litanię do swego patrona Aleksego Człowieka Bożego lub psalm: »Śpiewać będę Panu po wszystkie dni żywota mego, śpiewać będę pokąd istnieję«.
Nigdzie nie widziałam takich jak tu zórz wieczornych. Szczególnie dzisiaj osobliwy był zachód słońca. Całe niebo we krwi. Purpurowe chmurki porozrzucane jak kawałki okrwawionej odzieży, jakby tam na niebie spełniono co tylko zabójstwo albo jakąś straszną ofiarę i z nieba na ziemię krew się sączy. Wpośród czarnej jak węgiel i ostrej szczeliny jodłowego lasu, piętna czerwonej gliny zdały się piętnami krwi.
Podczas gdy patrzyłam w podziwie, skądsiś z góry, jakby z tego strasznego nieba, dał się słyszeć głos: »Fräulein Julianna, Fräulein Julianna!«
Wołał mię carewicz. Stał na gołębniku z długą żerdzią w rękach, używaną tu do pędzenia gołębi. Lubi on bardzo te ptaki.
Weszłam na wierzch po chwiejących się schodkach. Gdy stanęłam na małej galeryjce, białe gołębie wzbiły się w górę, jak śnieżne płatki, różowiejące na tle zorzy wieczornej i owiały nas wiewem i szelestem swych skrzydeł.
Usiedliśmy na ławeczce i słowo od słowa zaczęliśmy w końcu — jak często zdarzało się ostatniemi czasy — spór o wiarę.
— Wasz Marcin Luter — mówił carewicz — powodował się duchem czasu i swą żądzą, a wcale nie siłą duchowną. A wy nieszczęśni uradowaliście się łatwemu życiu, które on wam ukazywał; uwierzyliście mu i porzuciliście wąską i trudną ścieżkę, przez samego Chrystusa wskazaną. A ów Marcin był największy głupiec i w nauce jego ukryty jest jad węża piekielnego.
Przywykłam do podobnych uprzejmości rosyjskich i puszczam je mimo uszu. Spierać się z niemi dowodami rozumowymi, toż samo, co walczyć szpadą przeciw kijowi. Ale tym razem, niewiem dobrze dlaczego, wpadłam w gniew i wypowiedziałam wszystko, co już oddawna wrzało mi w sercu.
Mówiłam, że Rosyanie, poczytując siebie za lepszych od wszystkich narodów chrześciańskich, w istocie rzeczy żyją gorzej niż poganie; wyznają prawo miłości, a czynią takie okrucieństwa, jakich nigdzie w świecie nie ujrzeć; poszczą, a podczas postu upijają się jak bydlęta; chodzą do cerkwi i tam kłócą się i wymyślają sobie od ostatnich słów. Tacy barbarzyńcy, że u nas Niemców, dziecko pięcioletnie więcej wie o wierze, aniżeli u nich dorośli, a nawet duchowni. Na tuzin Rosyan jeden zaledwie umie na pamięć Ojcze Nasz. Na moje zapytanie, kto jest trzecią osobą Trójcy świętej, pewna bardzo szanowna staruszka wymieniła Mikołaja Cudotwórcę. Jakoż istotnie ów Mikołaj, istny Bóg rosyjski, tak, iż wydaje się, że innego Boga nie mają. Niedarmo w roku 1620 teolog szwedzki, Jan Botwid, bronił w Akademii Upsalskiej rozprawy na temat: czy Moskwicini są chrześcianami?
Nie wiem na czem bym skończyła, gdyby carewicz mię nie zatrzymał. Słuchał przez cały czas bardzo spokojnie i to w tem większy gniew mię wprawiało.
— A co, Fräulein, dawno was chciałem zapytać: w Chrystusa czy wierzycie?
— Jakto w Chrystusa! Czyż nie wiadomo Waszej Wysokości, że my, wszyscy Luteranie?...
— Nie o wszystkich mówię, a tylko o was, Mościa Panno. Rozmawiałem kiedyś z waszym nauczycielem, Leibnitzem. Kręcił, kręcił, wodził mię za nos, a ja sobie wtedy pomyślałem, że on na prawdę w Chrystusa nie wierzy. No, a wy co?
Patrzał na mnie bacznie. Spuściłam oczy i nie wiedzieć dlaczego przypomniałam sobie nagle wszystkie moje wątpliwości, spory z Leibnitzem, o nierozerwalne przeciwieństwa metafizyki i teologii.
— Myślę — poczęłam wymijająco — że Chrystus najcnotliwszy i najmądrzejszy z ludzi...
— A nie Syn Boży?
— Wszyscy my synowie Boży.
— I on jak wszyscy?
Nie chciałam kłamać — milczałam.
— Ot, co jest! — odezwał się carewicz z takim wyrazem twarzy, jakiego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. — Mądrzy wy, silni, pełni czci i sławy — wszystko macie — a Chrystusa nie macie. I na co wam on? Sami zbawiacie siebie. My głupcy, żebracy, nadzy, pijanice, smrodliwi barbarzyńcy, gorsi od bydła, giniemy wciąż a Chrystus, ojciec nasz, z nami jest i będzie na wieki wieków. W nim nasze zbawienie.
Mówił o Chrystusie tak, jak uważałam, że mówią tu o nim najprostsi nawet ludzie — jakby on był im swój, blizki, domowy, takiż chłop, jak i oni. Nie wiem co to jest — nadmiar dumy, bluźnierstwo, czy też najwyższa pokora i świętość.
Zamilkliśmy oboje. Gołębie znów się zleciały i białe ich skrzydła trzepotały między nami.
Wezwano mię do Jej Wysokości.
Schodząc po schodach, obejrzałam się po raz ostatni na carewicza. Karmił gołębie. Otaczały go do koła, siadając mu na rękach, na ramionach, na głowie. On stał na wyniosłości, nad czarnym, jakby zwęglonym lasem, na tle czerwonego, niby okrwawionego nieba, cały pokryty, jakby przyodziany białemi skrzydłami.
Teraz, gdy wszystko skończone, kończę i ten dziennik.
W połowie sierpnia (powróciliśmy do Petersburga w końcu maja) na dziesięć dni przed rozwiązaniem Jej Wysokość upadła na schodach i uderzyła się w lewy bok. Mówią, że potknęła się z powodu pęknięcia pantofla na pięcie. W istocie rzeczy padła bez zmysłów, ujrzawszy, jak na dole carewicz pijany ściskał i całował dziewkę dworską, Afrozinię, swoją kochankę.
Od dawna już z nią żyje prawie jawnie. Powróciwszy z Karlsbadu, wziął ją do siebie, do swej połowy domu. Nie pisałam o tem w dzienniku, lękając się, aby Jej Wysokość nie przeczytała tego.
Czy wiedziała o tem? Jeśli wiedziała, to nie chciała widzieć; nie uwierzyła, póki nie ujrzała. Chłopka rywalką księżnej Wolfenbüttelskiej, synowej Imperatora. W Rosyi bywa to, co jest nie bywałe — powiedział mi kiedyś pewien Rosyanin: ojciec — z praczką, syn — z chłopką.
Niektórzy mówią, że jest ona Czuchonką, wziętą do niewoli przez żołnierzy, podobnie jak carowa; inni, że dziewką dworską u nauczyciela carewicza, Nikifora Wiazemskiego. Zdaje się, że to ostatnie prawdziwsze.
Dosyć piękna, ale odrazu widać, że »podłego rodu«, jak tu mówią. Wysoka, ryża, biała; nos nieco zadarty; oczy wielkie, jasne, nieco skośne, z jakiemś dzikiem, koziem spojrzeniem; wogóle jest w niej coś koziego, jakby u samicy Satyra w Bachanalii Rubensa... Jedna z tych, które w nas kobietach wzbudzają oburzenie, a mężczyznom zawsze prawie się podobają.
Carewicz, mówią, szaleje za nią. Gdy się z nim zeszła, była pono niewinna i długo mu się opierała. Nie podobał jej się wcale. Ani obietnice, ani groźby nie pomagały. Ale raz, pijany, rzucił się na nią w jednym z tych napadów wściekłości, jakie mu się zdarzają, podobnie jak i ojcu: zbił ją, omal nie zabił, groził nożem i gwałtem nią owładnął. Rosyjska zwierzęcość — rosyjskie brudy!
I to ten sam człowiek, który podobny był do świętego, gdy tam w lasach Rożdestwieńskich śpiewał litanie do bożego człowieka Aleksego i otoczony białemi gołębiami mówił o » Chrystusie-Ojcu!« Co prawda łączenie podobnych przeciwieństw, to szczególny talent Rosyan — nam Niemcom chwała Bogu nie pojęty.
— My Rosyanie — mówił mi raz sam carewicz — miary w niczem utrzymać nie umiemy; zawsze błądzimy na skrajach, po przepaściach.
Jej Wysokość po upadku na wschodach czuła ból w lewym boku. »Jakby po całem mojem ciele ktoś kłuł mię szpilkami« — mówiła mi; ale na ogół była spokojna. Można by sądzić, że coś wiedziała i roztrzygnęła, że roztrzygnięcia tego nikt już nie zmieni. O carewiczu nigdy już ze mną nie mówiła i nie skarżyła się wcale na los. Raz tylko powiedziała:
— Uważam zgubę moją za nieuniknioną. Ufam, że cierpienia moje wkrótce się skończą. Niczego na świecie tak nie pragnę, jak śmierći. — To móje jedyne zbawienie.
12 go października urodziła szczęśliwie chłopca, przyszłego następcę tronu, Piotra Aleksiejewicza. Zrazu po urodzeniu czuła się dość zdrową, ale, gdy jej winszowali i życzyli dobrego zdrowia, gniewała się i wszystkich prosiła, aby się modlili do Boga o śmierć dla niej.
— Chcę umrzeć i umrę — mówiła zawsze z tym straszliwie spokojnem postanowieniem, które już do końca jej nie opuszczało. Lekarzy nie słuchała wcale i jakby umyślnie czyniła wszystko, czego jej wzbraniali. Czwartego dnia siadła na fotel, kazała się wynieść do drugiego pokoju i sama karmiła dziecko. Tejże nocy pogorszyło się jej, przyszła gorączka, wymioty, dreszcze i bóle tak silne, iż krzyczała więcej, aniżeli przy porodzie.
Dowiedziawszy się o tem car, który sam był chory, przysłał księcia Menszykowa z czterema medykami; ci znaleźli ją już umierającą — in limine mortis.
Kiedy namawiali ją, aby wzięła lekarstwo, rzuciła szklankę na podłogę, mówiąc:
— Nie męczcie mnie, dajcie mi umrzeć spokojnie; nie chcę żyć.
W wilię śmierci wezwała barona Lewenwolda i oznajmiła mu swą ostatnią wolę: aby nikt z jej blizkich ani tu, ani w Niemczech nie ośmielił się źle mówić o carewiczu; mówiła, że umiera młodo, wcześniej niż myślała, ale zadowolona jest ze swej doli i nikogo o nic nie obwinia.
Potem żegnała się ze wszystkiemi. Błogosławiła mię, jak matka. Ostatniego dnia carewicz nie odchodził od jej łoża. Wyraz twarzy miał taki, że strach było na niego patrzeć. Trzykrotnie wpadał w omdlenie. Ona z nim nic nie mówiła, jakby nie poznawała go. Ale przed samą śmiercią, kiedy zbliżył się do niej, długo nań popatrzała i powiedziała coś cicho; usłyszałam tylko:
— Wkrótce... wkrótce... Zobaczymy się...
Odeszła, jakby zasnęła. Po śmierci twarz miała tak pełną szczęścia, jak nigdy za życia.
Na rozkaz cara zrobiono sekcyę ciała. Sam był przy niej obecny.
Pogrzeb odbył się dnia 27 października. Długo toczył się spór o to, czy przy pogrzebie następczyni tronu należy strzelać z armat, a jeśli należy, w wiele razy. Wypytywano o to wszystkich posłów zagranicznych. Car niepokoił się tą strzelaniną więcej, aniżeli całym losem księżnej; w końcu postanowiono nie strzelać.
Trumnę wynieśli po umyślnie zbudowanych w tym celu drewnianych pomostach wprost do Newy. Za trumną szli car i carewicz. Carowej nie było. Wtedy właśnie oczekiwała rozwiązania. Na Newie stała gotowa żałobna fregata, cała czarna z czarnemi flagami.
Powoli przy dźwiękach muzyki pogrzebowej popłynęła do soboru Petropawłowskiego nie dokończonego jeszcze, gdzie grób następczyni tronu miał pozostawać pod odkrytem niebem czas jakiś, zanim sklepienie ukończone zostanie. Padał na nią deszcz za życia — podać będzie i po śmierci.
Wieczór był szary, cichy. Niebo, jak sklepienie mogiły; Newa, jak ciemne zwierciadło; całe miasto we mgle, niby widmo czy mara senna. — I wszystko, czego doznałam, co widziałam i słyszałam w tem strasznem mieście, teraz więcej, niż kiedykolwiek snem mi się wydało.
Z Soboru nocą powrócono do domu carewicza dla odbycia stypy pogrzebowej. Car oddał tu synowi list, w którym — jak się potem dowiedziałam — groził pozbawieniem następstwa i przekleństwem ojcowskiem, jeśli się nie poprawi.
Następnego dnia carowa urodziła syna.
Pomiędzy temi dwoma dziećmi — synem i wnukiem cara — wahają się losy Rosyi.
Wczoraj przed wieczorem zaszłam do carewicza, aby pomówić o moim odjeździe do Niemiec. Siedział przed piecem, na którym płonął ogień i palił różne papiery i rękopisy. Zapewne lęka się rewizyi.
Trzymał w ręku i chciał już rzucić w ogień małą książeczkę w wytartej skórzanej oprawie, kiedy z nagłą śmiałością, której teraz sama się dziwię — spytałam, co to jest. Podał mi książeczkę. Otworzyłam już i spostrzegłam, że to dziennik carewicza. Wrodzona kobietom, a mnie w tym razie szczególniej ciekawość, uczyniła mnie jeszcze śmielszą, tak, iż poprosiłam o pozwolenie przeczytania.
On pomyślał chwilę, popatrzył na mnie uważnie i nagle uśmiechnął się swym miłym dziecięcym uśmiechem, który tak lubię.
— Trzeba płacić swe długi. Czytałem wasz dziennik — czytajcie mój.
Ale zażądał odemnie słowa, że nigdy z nikim o tych notatkach mówić nie będę i zwrócę mu je jutro dla spalenia.
Przesiedziałem nad niemi noc całą. Jest to właściwie staroświecki kalendarz rosyjski, wydany w Kijowie. Podarował go carewiczowi w roku 1708 nieboszczyk metropolita Dymitr Rostowski, poczytywany wśród ludu za świętego. Po części na marginesach i w pustych odstępach, po części na oddzielnych włożonych i wklejonych ćwiartkach papieru zapisywał carewicz swe myśli i wypadki swego życia.
Postanowiłam przepisać ten dziennik.
Nie przeniewierzę się danemu słowu: dopóki żyję i póki żyje carewicz, nikt nie dowie się o jego notatkach. Ale nie powinny zginąć bez śladu.
Syna z ojcem Bóg rozsądzi, ale ludzie oczernili carewicza. Niechże ten dziennik, jeśli sądzono mu dojść do potomności, oskarży go lub usprawiedliwi, a w każdym razie ujawni prawdę.
Błogosław Panie poczynający się rok Twój Pański.
∗
∗ ∗ |
Gdy byłem w Pomeranii dla zbioru prowiantu, wedle ukazu rodzica mego, słyszałem, że w Moskwie, w Soborze Uspiańskim, metropolita razański Stefan, ganił ukaz o fiskałach i denuncyacyach w sprawach cywilnych i duchownych, oraz inne prawa, wrogie Kościołowi:
»Nie dziwcie się, wołał, że pełna niepokoju Rosya nasza dotychczas wstrząsana jest krwawemi burzami. Prawa ludzkie zbyt odległe są od prawa bożego«.
Panowie senatory, przyszedłszy do metropolity, strofowali go, że pobudza naród do rokoszu i ujmę przynosi czci carskiej. I o tem carowi donieśli.
I ja mówiłem Riazańskiemu, aby z rodzicem się pogodził, ile można; cóż za korzyść z tej niezgody pomiędzy nimi? I bardzo takowej zgody pragnąłem, albowiem skoro metropolita zostanie strącony, to takiego drugiego nie będzie.
Przed tem kazaniem pisywał do mnie a ja do niego, chociaż nie często i tylko w ważnych sprawach. A skoro o tem kazaniu usłyszałem, to przerwałem ową korespondencyę i do niego nie jeżdżę, ani go do siebie nie puszczam, ponieważ u rodzica mego jest on w wielkiej nienawiści. I temu gwoli pisywać do niego zda mi się niebezpieczne. A mówią, jako on będzie złożony z urzędu.
Owo kazanie swe zakończył Riazański modlitwą do świętego Aleksego, bożego człowieka, za mnie grzesznika.
»O święty mężu, miły Bogu, pomnij na imiennika Twego, przestrzegającego Twoich przykazań gorliwie cię wyznającego carewicza Aleksego Piotrowicza. Jako ty dom swój opuściłeś i on takoż po cudzych domach się tuła; ty pozbawion byłeś niewolników i poddanych, przyjaciół i powinowatych: on takoż; Ty człowiek boży, a on też prawdziwy sługa Chrystusów. Błagamy Cię, o święty Pański, okryj imiennika Twego, naszą jedyną nadzieję, ochroną skrzydeł Twoich jako ptaszynę umiłowaną, jako źrenicę oka, od wszego złego zachowaj go«.
∗
∗ ∗ |
Będąc w obcych krajach, wedle ukazu rodzica mego, dla nauki nawigacyi, fortyfikacji, geometryi i innych nauk, trwogi wielkiej doznałem, aby nie umrzeć bez pokuty. Pisałem o tem do Moskwy, do mego ojca duchownego, Jakóba, w ten sposób:
»Duchownego przy sobie zgoła nie mam i nie mogę nigdzie znaleźć takowego. Błagam Waszą Świątobliwość, abyście wyszukali jakiego popa w Moskwie i ten iżby do mnie przyjechał potajemnie, zdjąwszy z siebie odznaki kapłańskie t. j. zgoliwszy naprzód wąsy i brodę. Niechaj także zapuści włosy na tonzurze, albo też całą głowę niechaj ogoli i perukę nałoży, i niemiecką odzież niech przywdzieje. Niech się opowiada moim sługą. Zmiłuj się, zmiłuj ojcze. Okaż miłosierdzie duszy mojej, nie daj umrzeć bez pokuty. Nie dla czego innego potrzebny mi on, ino na wypadek śmierci, a także w zdrowiu będącemu dla spowiedzi. A dobrze gdyby był bezdomny i beżenny człowiek i młody jeszcze i żeby opuścił Moskwę, jakby zginąwszy bez wieści. A ogolenia brody niechaj się nie lęka, w potrzebie bowiem prawo takie naruszyć można. Lepiej nawet naruszyć je w rzeczach małych, aniżeli pozwolić na zagubę duszy, pozbawionej skruchy i pokuty. Spełnij to, nie leniąc się, a jeśli nie zechcesz tego uczynić, przed Bogiem na duszy swej za to odpowiesz«.
Skoro powróciłem z cudzych krajów do rodzica mego do Petersburga, przyjął mnie miłościwie, a spytał, czy nie zapomniałem, czegom się uczył. Na co odrzekłem, iż nie zapomniałem. A on mi rozkazał, abym przyniósł mu rysunki, przezemnie wypracowane. Ale ja, lękając się by mnie nie zniewolił do rysowania przy sobie, ponieważ nie umiał bym tego, umyśliłem zepsuć sobie rękę prawą, abym nie mógł nic działać tą ręką. Nabiwszy tedy pistolet, wziąłem go w lewą rękę i strzeliłem w dłoń ręki prawej, aby ją przebić kulą — i chociaż kula rękę ominęła, jednakże proch ją opalił, a kula przebiła ścianę w komorze mojej, jak to i obecnie można widzieć. A rodzic widział wtedy rękę moją opaloną i pytał z jakiej to stało się przyczyny, a ja mu wtenczas powiedziałem co innego i nieprawdę.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Z kodeksu cara Aleksego Michajłowicza rozd. 22 artykuł 6.
»Jeśli jakowy syn na ojca skargę zaniesie, nie trzeba skargi onej do sądu przyjmować i tego, co ją podał, wybiwszy knutem, ojcu oddać należy«.
A to niesprawiedliwość jest, albowiem dzieci rodzicom posłuszne być powinny, lecz nie jako bydło nieme. Nie jest zaletą rodziców tylko dzieci rodzić, ale w cnocie żyć.
∗
∗ ∗ |
Słyszałem jako rodzic mój nierad, gdy w Moskwie domy budują, ponieważ wolą jego jest w Petersburgu przebywać.
∗
∗ ∗ |
Nie powinniśmy sami przemieniać obyczaju narodowego.
Ziemia ta, która zatraca obyczaje swoje, niedługo się ostoi.
Rosyjscy ludzie zaniedbali wodę w swych naczyniach i poili się chciwie cudzą, mętną wodą.
Job, archirej nowogrodzki, powiedział mi: »Zło na ciebie czeka w Petersburgu, ale ufam w Bogu, że cię on wybawi. Zobaczysz, co tam u was będzie«.
∗
∗ ∗ |
Bóg tak z nami grzesznymi uczynił, iż ludzie obcy omal że po głowach naszych nie jeżdżą.
Chorujemy wszyscy na chorobę cudzoziemszczyzny. Ta niemoc śmiertelna, zamiłowanie wściekłe cudzych rzeczy i narodów, zaraziła nasz naród. Sprawiedliwie mówi prorok Baruch: dopuść do siebie cudzoziemca, a zniszczy cię.
Niemcy chwalą się i mówią: Kto chce bez pracy jeść, niech przyjdzie do Rosyi. Zowią nas barbarzyńcami i raczej z bydłem, aniżeli z ludźmi równają. A pogardzają nami, jako psami zdechłymi. Niektóre ich niemieckie zachcianki słusznieby zatamować. Samibyśmy też sobie poradzili. Poniżają nas, a my język swój i naród swój na pośmiewisko wystawiamy.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
O powinności carskiej.
Niemcy mądrzejsi od nas w naukach, a nasi z łaski bożej górują nad nimi bystrością umysłu, i nie gorsi są od nich — lecz oni nas niesłusznie szkalują. Czuję, że Bóg stworzył nas nie gorszymi od nich ludźmi...
∗
∗ ∗ |
Wątpię, aby szczęście człowieka na samej nauce polegało. Dawnymi czasy mniej się uczono, a pomyślności więcej było na świecie, aniżeli dzisiaj przy wszystkich naukach. Przy wielkiej oświacie można być i łotrem wielkim. Nauka przy sercu przewrotnem jest srogiem orężem dla czynienia zła.
U nas ludzi nie oszczędzają, ściągają tyrańsko z biednych poddanych łzami i krwią opłacone podatki. Na uczcie herodowej ludzi pożerali, a krew pili ich i łzy. Panowie do przesycenia wszystkiego mają, a kmiotkom biednym i okruchów chleba czasem braknie. Jedni objadają się, a inni łakną. Ludzie rosyjscy do ostatniej nędzy doprowadzeni, a nikt carowi prawdy nie powie. Przepadnie państwo nasze.
∗
∗ ∗ |
Nam Rosyanom chleba nie potrzeba; jeden drugiego zjadamy i tak się sycimy.
∗
∗ ∗ |
Bojarowie są jako drzewo zgniłe. Tłuszcza bojarska lud przed carem zasłania.
Rodzic mój, mądry człowiek, a jednak Menszyków go oszuka.
∗
∗ ∗ |
Ci, co rządzą, wszyscy bez wyjątku chciwcami są. Stare prawa zwietrzały, a nowe w niwecz się obracają. Wiele ich wydano, a dużo-li z nich skutku? I w tem wszystko po dawnemu. A na przyszłość też nic dobrego nie widzę.
∗
∗ ∗ |
O tem pomnieć trzeba, jeśli Bóg da na carstwo wstąpić.
∗
∗ ∗ |
W dzień męczennika Eustachego w wielkiej kompanii zabawialim się i dużo sobie podpilim. A oblicza uszkodzone zostały. Żybandzie oko podbili, a Zachlustce wybili ząb. Nie pomnę nic, ledwiem uszedł. Nadużyłem mocno darów bachusowych.
W Rożdestwienie sam w domu ostałem się. Dni płynęły jak woda. Nic, okrom ciszy.
∗
∗ ∗ |
Czas przechodzi, do śmierci dowodzi. Zbliża się koniec dni naszych.
Znikomość dni mych teraz jasno rozpoznaję.
Nie pragnę, nie boję się, śmierci oczekuję.
∗
∗ ∗ |
Jeremka[1], bóg pogański. Od młodości mojej żądze mnie srogie napastują. Rozpustę u innych ganię a sam najrozpustniej żyję.
Afrozinia! Znam moją nieprawość i grzechu mego nie skrywam. Zaciążyła na mnie ręka Twoja Panie. Kiedyż stanę przed obliczem Bożem. Łzy moim chlebem dzień i noc; dusza moja pragnie do pałaców Pańskich się dostać.
∗
∗ ∗ |
Dziwię się rodzicowi memu: za co lubi Fedoskę? Czy za to, że między ludem szerzy luterskie obyczaje i na wszystko pozwala? Istny jest ateista i wróg krzyża Pańskiego.
∗
∗ ∗ |
Takiego człeka chytrego rzadko widzieć! Polityk: — zła jawnie nie uczyni. Atoli strzedz się go trzeba i żyć z nim w chytrości, w obłudzie, skoro tak się stało, że pod jego władzą być trzeba.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Fedoska i heretyk i jemu podobni, poczęli jawnie Kościół niweczyć. Posty zarzucają, skruchę i umartwienie ciała do bajek liczą. Bezżeństwo i ubóstwo dobrowolnie w śmiech obracają. I przemieniają w szerokie gładkie gościńce wąskie i strome ścieżki chrześcijaństwa. Wszelaką rozpustę chwalą śmiało i w niczem grzechu nie poczytują. Wszystko u nich dobre i święte, a ich mowy bezbożne wielu do takiego bezwstydu przywodzą, iż ci przyznają się do epikurejskich mniemań: jedz, pij, wesel się, po śmierci nijakiego niema zadośćuczynienia.
Ikony święte to dla nich bałwany, a śpiew kościelny ryczenie krowie. Kaplice burzą, a w tych murach co po nich zostają, handlują tytoniem; brody golić każą. Ikony cudowne na śmierdzących wozach wywożą i bezczeszczą je głośno wobec ludu. Na wszelką prawość i wiarę prawosławną powstają, pod takim pozorem, jakoby wykorzeniali niewiarę a zbyteczne i szkodliwe chrześciaństwu zabobony. A jak wielkie mnóstwo ludzi duchownych wytępiono i prześladowano, a za co to im się stało? Innej odpowiedzi nie usłyszysz, jeno: zakonnik, pobożniś, świętoszek niegodziwy. Kto posty zachowuje — ten im pobożniś; kto modli się — świętoszek; kto przed ikonami pokłony bije — obłudnik.
A to wszystko czynią z tym chytrym zamysłem, aby wytępić w Rosyi duchowieństwo prawosławne, a wprowadzić natomiast luterską i kalwińską bezpopowszczyznę.
Niebaczny, kto nie widzi w nich ducha ateizmu!
∗
∗ ∗ |
Dzwony cerkiewne przemienili. Dzwonią szpetnie jak na pożar. I we wszystkiem są przemiany. Ikony nie na deskach, lecz na płótnach i z niemieckich osób malowane. Patrz na obraz Chrystusa Emanuela — istny Niemczyn tłusty i brzuchaty, uczyniony wedle cielesnego pomysłu. Umiłowali tłustość cielesną i wzgardzili tem, co się wznosi wysoko. I cerkwie budują się nie wedle starego obyczaju, lecz spiczaste na podobieństwo kirch i na sposób organów luterskich w dzwonnicach na dzwonach grają.
Och biedna, biedna Ruś! czemuż zachciało ci się niemieckich postępków i obyczajów!
∗
∗ ∗ |
A w Ewangelii powiedziano: Nie wyżenę przychodzącego do mnie.
Ale dla nich Święte Pismo za nic.
∗
∗ ∗ |
Wiara stała się artykułem duchownym, jak jest artykuł wojskowy. Ale jakoważ to będzie modlitwa odmawiana wedle ukazu, pod groźbą kary?
∗
∗ ∗ |
Żebraków brać na odwach bić batogiem, nie szczędząc i wysyłać do ciężkich robót, aby chleba darmo nie jedli.
Taki ukaz carski, a Chrystusowy ukaz na strasznym sądzie: Głodny byłem, a nie nakarmiliście mnie; spragniony byłem, a nie napoiliście mnie; nagi byłem i nie przyodzialiście mnie. Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: czegoście nie uczynili jednemu z tych małych, mnie nie uczyniliście.
Tak to w rozporządzeniach policyjnych uczą bezcześcić samego Chrystusa, króla niebieskiego — w obrazie żebraków biją go i wysyłają do robót ciężkich.
Cały lud rosyjski przymiera głodem duchownym.
Siewca nie sieje, a ziemia nie wydaje owoców, pasterze nie strzegą swych stad, a ludzie grzeszni błądzą. Popy wiejskie niczem nie różnią się od chłopów; chłop chwyta za sochę i pop za sochę. A chrześcianie mrą jak bydło. Popy pijane przy ołtarzu kłócą się, szpetnemi słowy sobie wymyślają. Na ramionach ubiór złotolity, a na nogach brudne łapcie; hostyę świętą pieką z grubej mąki żytniej; Sakrament Pański przechowują w naczyniach nieczystych z robactwem wszelakiem razem.
Mnichy pijaki i złodzieje.
Całe duchowieństwo świeckie i zakonne powinno być poprawione, albowiem z prawdziwego mnichostwa zaledwie ślady pozostały.
Żyjemy, nie rozumiejąc ani wiary swojej, ani łask duchownych, żyjemy jako nieuki. Mniemam, że w Moskwie zaledwie jeden na stu wie, co to jest wiara prawosławna, chrześciańska, albo kto to jest Bóg, jak modlić się doń trzeba, jak wolę jego pełnić.
Niema w nas ani znaku chrześciaństwa. Tylko imię chrześcian nosimy.
∗
∗ ∗ |
W klasztorze czudowskim Tomasz, cyrulik ikonoklasta, obraz cudotwórcy Aleksego Metropolity porąbał na sztuki, albowiem nie czci on ani obrazów Świętych, ani krzyża Pańskiego, ani relikwij, poczytując je za dzieła rąk ludzkich, w których niema siły Bożej. Nie wierzy też w dogmaty i tradycye Kościoła, nie wierzy w Eucharystyę! Ciało i krew Chrystusa, to dla niego tylko chleb i wino, błogosławione przez Kościół.
Stełan, metropolita razański, na owego Tomasza klątwę rzucił i władzy świeckiej go oddał, i spalił go na placu Czerwonym.
A panowie senatorowie metropolitę wezwali do Petersburga, aby się tłómaczył. Nauczyciela Tomasza, inlokokastę Twerytimowa, lekarza usprawiedliwili, a święty biskup został zbeszczeszczony przez sąd i z sali sądowej wygnany, z której wyszedł płacząc i mówiąc: »Chryste Boże! Zbawco nasz, Ty sam powiedziałeś, jako mnie wygnali i was wygnają. Ty sam Wszechmocny i wszystko wiedzący, widzisz, jako nieprawy jest ich sąd. Osądź ich sam«.
A skoro wyszedł metropolita z senatu na plac, cały naród litował się nad nim i płakał.
A rodzic mój na Kazańskiego zawsze srodze zagniewany.
∗
∗ ∗ |
Kościół większy od królestwa doczesnego, ale teraz królestwo wzięło górę nad kościołem.
Dawni carowie patryarchom do ziemi się kłaniali. Teraz zaś ten, co zajął tron patryarszy, podpisuje się na papierach dla cara przeznaczonych, »niewolnik i podnóżek Waszej Wysokości Stefan, pasterz razański«. Głowa kościoła stała się podnóżem nóg monarszych.
Dymitr, metropolita Rostowski, był świętym człowiekiem; skoro rodzic mój napoił go węgierskim i począł wypytywać o sprawach polityki duchownej, święty starzec nic nie odpowiedział, a tylko milcząc żegnał cara krzyżem świętym. Takim sposobem krzyżem zażegnał niebezpieczeństwo.
∗
∗ ∗ |
Nie można płynąć przeciw prądowi. Mówią ojcowie: batem słupa nie przetniesz. A jednak czyż święci męczennicy nie przelewali krwi swej za kościół?
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Dawniejsi książęta kościoła protektorami byli całej ziemi rosyjskiej, a dzisiejsi archireje nie troszczą się o nią, nie ujmują się za nią przed carem, lecz mu przytakują i pochlebiają.
∗
∗ ∗ |
Jeźli lud zgrzeszy, car winę naprawia, jeźli car zgrzeszy, lud nic na to nie może. Za grzech monarchy Bóg cały kraj karze.
Niedawno na pewnej uczcie pasterz razański powiedział mojemu rodzicowi: »Wy królowie bogami ziemskimi jesteście, podobni do samego Króla niebieskiego«.
A kniaź-papież, trefniś pijany, wyśmiewał kapłana.
— Ja — powiada — chociaż i błazeński patryarcha, a takiego słowa carowi bym nie rzekł. Boskie większe od carskiego.
I car pochwalił trefnisia.
∗
∗ ∗ |
— Ja wam patryarcha! razem patryarcha i car.
∗
∗ ∗ |
Fedoska doradza memu rodzicowi, aby rosyjscy carowie odtąd wzięli tytuł imperatorski, jako ongi cezarowie rzymscy.
∗
∗ ∗ |
W Moskwie na placu Czerwonym, w 1709 r. podczas tryumfu z wiktoryi połtawskiej, ludzie duchowni wznieśli budowle na podobieństwo świątyni starorzymskiej, w której znajdował się ołtarz ku czci rosyjskiego Apolona i Marsa t. j. mego rodzica. I na owej świątyni napisano było:
— Basis et fundamentum reipublicae religio. Utwierdzeniem i zasadą państwa jest wiara.
Jaka wiara? W jakiego Boga, albo w jakich bogów? Podczas tego samego tryumfu przedstawiono apoteozę polityczną Herkulesa rosyjskiego — to jest rodzica mego, który wybawił wiele ludzi i zwierząt, a po dokonaniu swych czynów uleciał w niebo, na rydwanie boga Jowisza, ciągnionym przez orły po drodze mlecznej.
A w książce, napisanej przez jeromonacha Józefa, prefekta akademii, powiedziano o tej apoteozie: »Wiedzieć należy, że to nie jest świątynia ani kościół na cześć świętych, ale polityczna t. j. obywatelska pochwała...
∗
∗ ∗ |
Fedoska namawiał mego rodzica, aby w ukazie przyszłego kolegium duchownego t. j. świętego synodu i w samej przysiędze rosyjskiej oznajmić wszemu narodowi słowami:
»Imię samowładcy swojego mieć powinni za głowę swoją i ojca ojczyzny i Chrystusa Pana«.
Ludzie chcą przywłaszczyć sobie chwałę boską i cześć Chrystusową, jako w zbiorze praw rzymskich czytamy niegodziwe i bluźniercze słowa: Samowładca rzymski całemu światu panem.
∗
∗ ∗ |
Wyznajemy i wierzymy, że Chrystus jedyny jest Król królów i Pan panów, a i że niema człowieka-pana nad światem.
Kamień cudowny z góry niebiańskiej Jezus Chrystus rzucił i zburzył nim królestwo rzymskie i na proch rozbił nogi gliniane. My zasię tworzyć i budować chcemy to, co Bóg zniszczył. Czy nie znaczy to walczyć z Bogiem?
∗
∗ ∗ |
Patrz historyę rzymską. Mówił Cezar Kaligula: Imperatorom wszystko dozwolono. Omnia licent.
Nie tylko Cezarom rzymskim, ale też wszelkim łotrom i chamom i bydłu czworonogiemu też wszystko dozwolone.
∗
∗ ∗ |
Nabuchodonozor, król babyloński, rzekł: Bóg jestem. A nie Bogiem, lecz bydlęciem stał się.
∗
∗ ∗ |
Na wyspie Wasilewskiej w domu carowej Praskowii żyje starzec Tymoteusz, ucieczka zrozpaczonych, nadzieja wątpiących, w oczach świata szaleniec, ale nie we własnych swych oczach. Sumienia ludzkie odgaduje.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Czytałem »Znamiona przyjścia Antychrystowego«, napisane przez metropolitę riazańskiego i przestraszyłem się tego nadchodzącego Chama.
W Moskwie spalono na stosie Grzegorza Talickiego za to, że głosił ludowi o przyjściu Antychrystowym. Talicki był człowiek wielkiego rozumu. Kapitan pułku dragońskiego, Wasil Lewin, który był podróżował ze mną ze Lwowa do Kijowa w 1711 roku, a także pop Lebiotka, spowiednik księcia Menszykowa, i też poddiak Dokukin i inni, różni myślą o Antychryście.
Po lasach i puszczach ludzie sami dobrowolnie się palą w trwodze przed Antychrystem.
∗
∗ ∗ |
Widzę, że zewsząd giniemy, a pomocy i ocalenia znikąd nie widzim. Modlimy się w trwodze. Tyle bezprawia, tyle krzywd wołają do niebios i wzbudzaj gniew boży.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Pewien raskolnik Sakrament Chrystusowy nogami podeptał.
∗
∗ ∗ |
Koło Labecza przeleciała szarańcza z południa na północ, a na skrzydłach jej napis: Gniew boży.
∗
∗ ∗ |
Dni krótkie i pochmurne. Starzy ludzie mówią, że nie tak jak dawniej słońce świeci.
∗
∗ ∗ |
Wódką się zalewamy. Widzi Bóg, że ze strachu pijemy, aby zapomnieć.
∗
∗ ∗ |
Koniec przy drzwiach stoi, siekiera przy korzeniu. Kosa śmiertelna nad głową.
∗
∗ ∗ |
Zbaw Panie, ziemię rosyjską. Ujmij się za nią Matko Najświętsza. Amen.
Temi słowy zakończył się dziennik carewicza Alexego. Przy mnie rzucił go w ogień.
Dzisiaj zmarła ostatnia carowa rosyjska, wdowa brata Piotra, cara Teodora Aleksiejewicza.
Pochowali ją wczoraj o zmroku z wielką wspaniałością. Pochód pogrzebowy szedł pomiędzy dwoma szeregami pochodni, rozstawionymi na całej drodze od domu zmarłej do Soboru petropawłowskiego, przez Newę po lodzie.
Na przodzie szło duchowieństwo we wspaniałych ubiorach, ze świecami, kadzidłami, ze śpiewem pogrzebowym. Trumnę wieziono na saniach. Za nią radca tajny Tołstoj niósł koronę, osypaną drogocennemi kamieniami.
Car na tym pogrzebie po raz pierwszy zniósł dawny ruski zwyczaj pogrzebowych płaczów i lamentacyj. Wzbronione było surowo, aby nikt nie śmiał głośno płakać.
Wszyscy szli w milczeniu. Noc była cicha. Słychać było tylko trzask palącej się smoły, skrzypienie nóg ludzkich po śniegu i śpiewy pogrzebowe. Ten pochód milczący wzbudzał jakowąś trwogę. Zdało się, że wszyscy suniemy po lodzie śladem umarłej sami jak martwi w czarny, wieczny mrok. Zdało się też, że w tej ostatniej carowej rosyjskiej Rosya nowa grzebie starą, Petersburg Moskwę.
Carewicz miłujący zmarłą jak własną matkę, wstrząśnięty był cały jej śmiercią. Widział w tej śmierci złą wróżbę dla siebie. Kilka razy podczas pogrzebu mówił mi cicho.
— Teraz się wszystko skończy.
∗
∗ ∗ |
Jutro rano wraz z baronostwem Lewenwold wyjeżdżam z Petersburga na Rygę i przez Gdańsk do Niemiec. To mój ostatni nocleg w domu carewicza.
Wieczorem poszłam pożegnać się z nim. Przy rozstaniu poczułam, że polubiłam go i że nigdy o nim nie zapomnę.
— Kto wie — powiedział — może być, że zobaczymy się jeszcze. Chciałbym się znów wybrać w gościnę do was, do Europy. Podobało się mi w tamtych krajach. Dobrze u was, swobodnie i wesoło.
— Cóż zatrzymuje Waszą Wysokość?
Westchnął ciężko.
— Radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają.
I dodał z dobrotliwym uśmiechem:
— No, Bóg z wami frajlain Julianno. Nie wspominajcie mnie źle, pokłońcie się odemnie krajom europejskim i staremu waszemu Leibnitzowi. Być może słusznie mówi: da Bóg nie zjemy się nawzajem, a pomożemy sobie raczej.
Uścisnął mnie i pocałował z czułością braterską.
Zapłakałam. Odchodząc spojrzałam nań jeszcze ostatnim pożegnalnym spojrzeniem i serce ścisnęło mi się znów przeczuciem, jak wtedy, gdy ujrzałam w ciemnem proroczem zwierciadle połączone twarze Karoliny i Aleksego. I zdało mi się, że oboje oni ofiary, którym przeznaczone wielkie cierpienie. Ona zginęła — kolej na niego.
Jeszcze przypomniało mi się, jak ostatniego wieczoru w Rożdestwienie stał on na gołębniku wysoko nad czarnym, jakby zwęglonym lasem, na tle czerwonych zakrwawionych niebios, cały pokryty, jakby odziany białemi skrzydły gołębiemi. Takim on pozostanie na wieki w mej pamięci.
Słyszałam, że wypuszczeni na wolność więźniowie żałują niekiedy swej celi więziennej. Podobnego uczucia doznaję obecnie względem Rosyi.
Zaczęłam ten dziennik od przekleństw. Nie kończę go błogosławieństwem. Powiem jednak to, co powiedziałoby wielu, jeśliby poznali lepiej Rosyę: zagadkowy kraj, zagadkowy naród.
Uprzedzano cara przy założeniu Petersburga, że miejscowość jest niezamieszkała z powodu częstych powodzi, że dwanaście lat przedtem cała okolica aż do Nienszanca została zatopiona, i że klęski takie powtarzają się co pięć lat. Pierwotni mieszkańcy ujścia newskiego nie budowali trwałych domów, a tylko małe chatki. Skoro spostrzegli oznaki powodzi, burzyli je, belki i deski wiązali w tratwy, które przymocowywali do drzew. Sami zaś szukali ocalenia na górze Duderowej. Ale Piotrowi nowe miasto zdało się »Rajem« właśnie z powodu obfitości wód, w których lubował się jak ptak wodny i poddanych swoich chciał jak najprędzej przyzwyczaić do wody.
Pod koniec poździernika 1715 roku kra poczęła płynąć po Newie, spadł śnieg, usłała się sanna; oczekiwano wczesnej, dobrej zimy. Wkrótce jednak nastała odwilż. W ciągu jednej nocy wszystko roztajało. Wiatr napędził z morza tumany zgniłej, dusznej, żółtej mgły, która sprowadziła choroby.
»Błagam Boga, aby mnie wywiódł szczęśliwie z tych miejsc zatraconych — pisał jeden stary bojarzyn do Moskwy. — Zaiste lękam się, bym nie zaniemógł. Skoro nastała odwilż, powietrze tak się zepsuło i taka mgła zapanowała, że z izby wyjść nie można było i mnóstwo ludzi w tym »Raju« marło od powietrza«.
Wiatr południowo zachodni dął w ciągu dziewięciu dni. Woda w Newie się podniosła. Kilka razy już poczynała się powódź.
Piotr wydawał ukazy, w których rozkazywał mieszkańcom wynosić mienie z dolnych mieszkań, mieć łódki na pogotowiu i spędzać bydło na miejsca wyniosłe. Ale za każdym razem woda znów spadała. Car zauważywszy, że ukazy wzbudzają wśród ludności trwogę, a wnosząc na mocy szczególnych, jemu tylko znanych oznak, że większych powodzi nie należy się obawiać, postanowił nie zwracać uwagi na podnoszenie się wody w rzece.
Dnia 6 listopada zapowiedziane były pierwsze zimowe »assamble« w domu prezydenta Kolegium admiralskiego, Teodora Apraksina, na Wybrzeżu, na wprost Admiralicyi, obok pałacu Zimowego.
W przeddzień woda znów się podniosła. Ludzie świadomi, przepowiadali, że tym razem klęska jest nieunikniona. Mówiono o różnych oznakach: karakony z piwnic uciekały aż do spichrzów, myszy opuszczały magazyny mąki, carowej przyśnił się Petersburg cały w płomieniach, a taki sen zwiastuje potop. Jeszcze nie wyzdrowiawszy po połogu, nie mogła ona towarzyszyć mężowi na »assamble« i błagała go też, aby tam nie jeździł.
Piotr we wszystkich oczach czytał ten starodawny strach przed wodą, z którym daremnie przez całe życie wojował: »Czekaj zła od morza, biedy od wody — gdzie woda tam i bieda — i car wody nie uśmierzy«.
Ze wszech stron uprzedzano go o niebezpieczeństwie, co w końcu tak mu dokuczyło, że zabronił całkiem mówić o powodzi. Oberpolicmajstra Dewiera omal kijem nie wyłupił. Jakiś chłop całe miasto przestraszył przepowiednią, że woda pokryje wysoką olchę, stojącą na brzegu Newy, obok kościoła Trójcy. Piotr kazał zrąbać olchę i na tem samem miejscu ukarać chłopa chłostą, przy dźwięku bębnów i »z napomnieniami przekonywającemi« dla ludzi.
Przed assamblami przyjechał do cara Apraksin i prosił o pozwolenie urządzenia zebrania w głównym domu, a nie w skrzydle, gdzie zwykle się odbywało. Skrzydło to połączone było z budowlą główną za pomocą wązkiej, oszklonej galeryi, bardzo zagrożonej w razie nagłego wyniesienia się wody. Goście mogli być odcięci od schodów, wiodących do górnych komnat. Piotr zamyślił się, ale postanowił nie ustępować i nakazał, aby zebranie odbyło się w zwykłem miejscu.
»Assamble — powiedziano było w ukazie — jest to swobodne zebranie, albo zjazd nietylko dla zabawy, lecz i dla spraw różnych«.
»Gospodarz nie jest obowiązywany gości osobiście przyjmować, ani ich przeprowadzać, ani ugaszczać«.
»Podczas bytności na assamblach każdemu wolno siedzieć, chodzić, zabawiać się grami i w tem jeden drugiemu przeszkód żadnych czynić nie ma. Także ceremonia wszelka, jako to wstawanie, przeprowadzanie i tym podobne, wzbronione jest«.
Oba pokoje — w jednym z nich jedzono i pito, a w drugim tańcowano — przestronne były, ale z bardzo niskimi sufitami. W pierwszym ściany wyłożone były niebieskiemi kaflami fajansowemi, jak w kuchniach holenderskich. Na półkach widniały ustawione naczynia ołowiane, ceglaną podłogę usypano piaskiem i silnie napalono w ogromnym piecu kaflowym. Na jednym z trzech długich stołów znajdowały się różne zakąski, na drugim szachy i warcaby, na trzecim pudła z tytoniem, kosze z glinianemi fajkami i smolne łuczywa do zapalania tychże. Świece łojowe płonęły niewyraźnie w obłokach dymu. Niski pokój, napełniony ludźmi, przypominał piwnice majtków gdzieś w Plymucie lub Rotterdamie. Podobieństwo to rzucało się w oczy i z powodu mnóstwa angielskich i holenderskich marynarzy. Żony ich rumiane, wielkie i tłuste, ze świecącemi twarzami, trzymając nogi w ogrzewaczach, robiły pończochy, rozprawiały głośno i widocznie czuły się jak u siebie w domu.
Piotr, kurząc knaster w glinianej krótkiej fajeczce i popijając flin — grzane piwo z koniakiem, cukrem lodowatym i sokiem cytrynowym — grał w warcaby z archimandrytą Teodozym.
Kurcząc się lękliwie i skradając się jak pies obity, zbliżył się do cara oberpolicmajster Dewier, ni to Portugalczyk, ni to żyd, z twarzą jakby niewieścią, o wyrazie słodkawej słabości, właściwym niekiedy obliczom południowym.
— Woda wznosi się Najjaśniejszy Jeanie.
— Na wiele?
— Dwa łokcie, pięć werszków.
— A wiatr?
— West-ziujd-west.
— Łżesz! Co tylko sam sprawdzałem: ziujd-west-ziujd.
— Zmienił się — odrzekł Dewier z taką miną, jak gdyby czuł się winnym tej przemiany w kierunku wiatru.
— Nic to — odrzekł Piotr — wkrótce znów zacznie ubywać. Barometr wskazuje zmniejszenie ciśnienia atmosferycznego. Nie bój się, nie oszuka.
Car wierzył w nieomylność barometru, jak w każdą mechanikę.
— Czy Najjaśniejszy Pan nie raczy dać jakiego rozkazu — żałośnie odezwał się Dewier. — Niewiem już co począć. Wszyscy w strachu wielkim. Ludzie świadomi mówią...
Car spojrzał na niego bacznie.
— Jednego z tych świadomych kazałem już wysiec koło Trójcy i ciebie to samo spotka, jeśli się nie uspokoisz. Idź precz, durniu.
Dewier skurczył się jeszcze bardziej, jak suczka pokojowa, gdy jej kijem pogrożą i zniknął w jednej chwili.
— Cóż sądzisz, ojcze, o tem osobliwym dzwonieniu? — zwrócił się Piotr do Teodozego, wznawiając rozpoczętą rozmowę o wiadomości niedawno otrzymanej, jakoby w cerkwiach nowgorodzkich dzwony po nocach cudownym sposobem dzwoniły. Słychać było, że to dzwonienie zwiastuje wielkie klęski.
Fedoska pogłaskał rzadką bródkę, pokręcił w ręku podwójny krzyż z męką pańską i portretem monarchy, spojrzał z ukosa na carewicza Aleksego, siedzącego obok, przymrużył jedno oko jakby celując i nagle cała jego drobna twarzyczka, istny pyszczek nietoperza, zajaśniała subtelną chytrością.
— Każdy nie pozbawiony rozsądku snadno może osądzić, czego nas uczy to osobliwe dzwonienie. Wiadomo: sprawka złego ducha; ryczy bies, że to jego uciecha w narodzie rosyjskim idzie na zatracenie, wypędzona z bab opętanych raskolników i starców pustelników, o których poprawę Wasza Wysokość raczy się troszczyć.
Fedoska zwiódł rozmowę na ulubiony swój przedmiot, na szkody wynikające z mnichostwa.
— Mnichy darmozjady są; wykręcają się od podatków, ażeby chleb darmo jeść. Cóż z nich za pożytek społeczeństwu? Za nic mają swój stan obywatelski, oczerniają go nawet, jako marność światową, o czem jest też przysłowie: Kto mnichem zostanie, ten jako wprzód królowi ziemskiemu, teraz służy niebieskiemu królowi. Na pustyniach bydlęcy żywot wiodą. A tego nie pojmują, że prawdziwych pustyń w Rosyi być nie może zimnemu klimatowi gwoli.
Aleksy rozumiał, że ta mowa o nieużytecznych, świątobliwych pustelnikach, to kamień rzucony do jego ogrodu.
Chciał wstać, ale Piotr spojrzawszy na niego rzekł:
— Siedź.
Carewicz siadł z pokorą i spuścił oczy, jak sam to czuł, z wyglądem »hipokryckim«.
Fedoska był w werwie. Zachęcony baczną uwagą cara, który wydobył książkę notatkową i zapisywał w niej myśli do przyszłych ukazów — rozprawiał o nowych sposobach, rzekomo mających poprawić zakonyz a w istocie rzeczy, jak się wydało carewiczowi, zmierzających do ostatecznego ich wytępienia.
— W klasztorach męskich należy pomieścić szpitale dla dymisyonowanych dragonów, a także szkoły geometryi i arytmetyki, w klasztorach kobiecych, zakłady wychowawcze dla podrzutków; a mniszki niech zarabiają, dostarczając płótna do warsztatów.
Carewicz usiłował nie słuchać, ale poszczególne wyrazy dochodziły jego uszu, jako groźne zapowiedzi.
— Sprzedaż miodu i oleju powinna być w cerkwiach wzbroniona, a takoż nie należy dozwalać palenia świec przed ikonami, znajdującemi się na zewnątrz cerkwi. Kaplice zburzyć. Relikwij nie wystawiać. Cudów nie wymyślać. Żebraków brać na odwach i ćwiczyć bez miłosierdzia.
Okiennice w oknach zadrżały od gwałtownych uderzeń wichru. Przewiew przeleciał po pokojach, wstrząsając płomykami świec. Jakby bezmierna, wroga siła szła do ataku i wrywała się w drzwi domu. Aleksy w słowach Fedoski odczuwał tąż samą złą siłę, toż samo uderzenie burzy z Zachodu.
W drugim pokoju, przeznaczonym dla tańców, ściany pokryte były obiciami z wełny, między oknami zawieszone były zwierciadła, z sufitów zwieszały się świeczniki ze świecami woskowemi. Na niewielkiem wzniesieniu pomieszczono muzykantów, wydających ogłuszające dźwięki ze swych instrumentów dętych. Sufit z alegorycznym obrazem »Podróży do wyspy miłości« tak był niski, że nagie amorki zdawały się dotykać głów tańczących.
W przerwach pomiędzy tańcami damy siedziały jak nieme, z twarzami znudzonemi; tańcząc skakały jak lalki; na pytania odpowiadały: tak albo nie; w odpowiedzi na komplementa rzucały dzikie spojrzenia. Córeczki, przyszyte ciągle do maminych spódnic, a na licach mam było wypisane: »lepiej by nam potopić córki w rzece, aniżeli wozić je na assamble«.
Wiliam Mons prawił tłómaczony z niemieckiego komplement tejsamej Naści, która w święto Wenery z takim zachwytem czytała list miłosny od swego kuzynka.
— Przez częste widywanie was, jako cudnego anioła, taka powstała we mnie chęć zabrania z wami znajomości, iż tego dłużej ukryć nie mogę, lecz muszę wam wyrazić z należną czcią. Pragnąłbym najgoręcej, pani moja, abyście raczyli uznać we mnie osobę układną i abym przez swe obyczaje piękne i rozmowy przyjemne mógł was pani, zupełnie zadowolnić i zjednać sobie waszą łaskę; ponieważ wszelako natura nie obdarzyła mię przymiotami odpowiednimi, raczcie przeto pani zadowolnić się moją wierną czcią i gotowością do usług...
Naścia nie słuchała już — dźwięk jednostajnie brzęczących słów usposabiał ją do snu. Później skarżyła się ciotce na swego kawalera: »czasem mówi zda się po rosyjsku, choć zabij, ni słowa nie rozumiem«.
Sekretarz posła francuskiego, syn moskiewskiego poddyaka, Jużka Proskurow, który długo mieszkał w Paryżu i tam zmienił się na Monsieur George’a, doskonałego petit-metra i galantoma, śpiewał damom modną piosenkę o perukarzu Frizonie i dziewczynie ulicznej Dodenie:
La Dodun dit à Frison:
Coiffez moi avec adresse.
Je pretends avec raison
Inspirer de la tendresse.
Tignonnez, tignonnez, bichonnez moi!
Zadeklamował i wiersze rosyjskie o urokach życia paryskiego
O cudne miejsce, miły brzeg sekwański
Gdzie nie zobaczysz maniery wieśniackiej,
Bo każdy tam ma piękne obyczaje,
Bogów i bogiń miastem się wydaje.
Ja o nim nigdy zapomnieć nie mogę,
Póki na ziemi mą odbywam drogę.
Starzy moskiewscy bojarowie, nieprzyjaciele nowych obyczajów, siedzieli opodal, grzejąc się przy piecu i wiedli rozmowę pełną wspomnień i przymówek.
— Jakże podoba się wam, Mości panie, żywot petersburski?
— Niech licho porwie ten wasz żywot! Same franty, niemieckie kuranty, od tutejszych wielkich komplementów i zamorskich prysiudów aż w oczach się mąci.
— Cóż czynić bracie! Na niebo nie uskoczysz, w ziemię się nie zakopiesz.
— Oj! oj! bieda. Boki bolą, a leżeć nie pozwolą.
Mons szeptał do ucha Naści tylko co złożony wierszyk
Bez miłości, bez pragnienia
Wszystkie dnie mi są niemiłe.
Wzdychać muszę i z płomienia
Miłosnego czerpię siłe.
Niema w życiu używania,
Kiedy niema w niem kochania.
W tem Naści wydało się, że cała podłoga zadrżała, jak gdyby ziemia się zatrzęsła i że nagie amorki spadają na głowy tańczących. Krzyknęła przestraszona. Wilim Iwanowicz uspokoił ją, objaśniając, że to od wiatru porusza się płótno malowane, na suficie. Znów zadrżały okiennice i tak silnie, że wszyscy ze strachem się obejrzeli; ale muzyka zagrała poloneza i zagłuszyła burzę. Tylko zziębnięci starcy grzejąc się przy piecu, słyszeli jak wicher wył i szeptali między sobą, wzdychali, kiwali głowami; w głosach burzy, jeszcze bardziej złowieszczo brzmiących wśród dźwięków muzyki słyszeli: »Czekaj zła od morza, biedy od wody«.
Piotr prowadził wciąż rozmowę z Fedoską, wypytując go o religie ikonoklastów moskiewskich, cyrulika Tomki i lekarza Mitki.
Obaj heretycy, głosząc swoją naukę, powoływali się na niedawno wydane ukazy cara: »Teraz u nas w Moskwie, mówili, każdemu chwała Bogu, wolno wierzyć w taką wiarę, jaką sobie wybierze«.
— Wedle ich nauki — mówił Fedoska z takim dwuznacznym uśmiechem, że nie podobna było wyrozumieć czy potępia herezyę, czy też jej współczuje — wiara prawdziwa poznaje się z pism świętych i uczynków dobrych a nie z cudów i podań ludzkich. Można być zbawionym w każdej wierze, wedle słów apostoła: ten, co czyni prawdę, podoba się Bogu w każdym narodzie.
— Bardzo to rozumnie — zauważył Piotr i uśmiech mnicha odzwierciedlił się w takimż uśmiechu cara. Rozumieli się nawzajem bez słów.
— A ikony zaś, twierdzą owi heretycy, dzieła rąk ludzkich, są to bałwany — ciągnął dalej Fedoska. — Wymalowane deski jakim sposobem mają cuda sprawiać? Rzućcie je w ogień — spalą się jak każde drzewo. Nie ikonom na ziemi, a Bogu w niebiesiech cześć oddawać trzeba. A któż to im, owym świętym pańskim dał takie długie uszy, aby z nieba słyszeć mogli modlitwy ludzi na ziemi? A jeśli, mówią owi heretycy, zabiją komu syna kijem albo nożem, to ojciec zabitego jakże ma miłować kij albo nóż? Tako i Bóg jakże ma miłować drzewo, na którym zawieszono jego Syna? A dla czegóż to, pytają oni, czcicie Bogarodzicę? Podobna ona do worka pustego, napełnionego drogocennemi kamieniami i klejnotami. A skoro z worka onego klejnoty wysypią, cóż on wart i dlaczego go czcić? O Sakramencie zasię Eucharystyi tak mędrkują; Jakże może Chrystus na wszystkie strony być rozdawany i zjadany podczas nabożeństw, których mnóstwo na świecie się odbywa? A jakim sposobem też modlitwy popie chleb mają przemienić w Ciało pańskie? A popy różne też bywają i pijanice i rozpustnicy i gałgany istne. Żadnym sposobem to jest nie możliwe i bardzo o tem wątpimy; powąchaj, chleb poczujesz; a także i krew, przekonasz się smakiem, że to poprostu wino czerwone.
— Nam prawosławnym i słuchać nie przystoi tych heretyckich gadanin — przerwał car Fedosce. Ten zamilkł, ale uśmiechał się coraz złośliwiej i coraz zuchwałej.
Carewicz podniósł oczy i spojrzał ukradkiem na ojca. Zdało mu się, że Piotr był nieco zmieszany: nie uśmiechał się już, wyraz twarzy miał surowy, prawie gniewny, ale zarazem jakby zakłopotany. Czyż sam przed chwilą nie uznał rozumnemi zasad herezyi? a przyjąwszy zasady, trzeba przyjąć i wyniki ich; łatwo zabronić, ale jak je odeprzeć? Mądry car, ale czy nie mądrzejszy od niego mnich, który jak zły przewodnik ślepego wprost do jamy prowadzi?
Tak myślał Aleksy i chytry uśmiech Fedoski odźwierciadlił się teraz w takimże uśmiechu już nie ojca a syna. Carewicz i Fedoska zrozumieli się teraz również nawzajem bez słów.
— Fomce i Mitce nie ma się co dziwić — odezwał się naraz wśród ogólnego kłopotliwego milczenia Michał Pietrowicz Awramow — jak im zagrają tak i tańczą, gdzie pastuch tam i owce.
I spojrzał bacznie na Fedoskę. Ten zrozumiał przymówkę i aż zasyczał ze złości. W tej chwili właśnie dało się słyszeć silne uderzenie w okiennice — jakby tysiąc rąk w nie stuknęło — potem coś zaskomlało, zawyło, zapiekało i gdzieś w oddali zamarło. Siła wroga coraz groźniej uderzała na dom, wdzierała się doń.
Dewier co kwadrans wybiegał na dwór i dowiadywał się o stanie wody. Niepokojące otrzymywał wieści. Rzeczki Mia i Fontanka wylewały już poza brzegi. Miasto całe ogarnięte było przerażeniem.
Antoni Manujłowicz tracił głowę. Kilkakrotnie zbliżał się do cara, zaglądał mu w oczy, starał się zwrócić na siebie uwagę, ale Piotr, zajęty rozmową, nie spostrzegał go wcale. Nareszcie Dewier z rozpaczliwem postanowieniem zbliżył się do cara i szepnął mu do ucha:
— Najjaśniejszy Panie! Woda...
Piotr milcząc odwrócił się ku niemu i szybkim jakby mimowolnym ruchem uderzył go w twarz. Dewier nic nie poczuł, prócz silnego bólu. — Rzecz zwyczajna.
»Miło to, mówili ptaszkowie Piotrowi, być bitym przez takiego monarchę, który w tej samej minucie wytłucze i nagrodzi«.
Piotr z twarzą spokojną, jakby nic się nie zdarzyło, zwrócił się do Awramowa z pytaniem, dla czego dotąd nie zostało wydrukowane dzieło astronoma Huyghensa: Pogląd na świat, czyli mniemania o globach niebiesko-ziemskich.
Michał Pietrowicz zmięszał się na chwilę, ale wnet spojrzał prosto w oczy carowi i odrzekł pewnym głosem:
— Księga ona całkiem jest bezbożna, nie atramentem, a węglem piekielnym pisana i raczej spalona być powinna.
— Cóż w niej tak bezbożnego?
— Jest tam mowa o tem, jako ziemia dokoła słońca się obraca, a także o wielości światów i że owe światy podobne jakoby są do ziemi naszej: i ludzie na nich być mają i pola i lasy i zwierzęta. I tak podstępnie i chytrze wystawiana tam jest natura i życie samo w sobie będące, stwórcę zaś i Boga do nieistnienia tam odsyła.
Począł się spór. Piotr dowodził, że »Kopernikowski plan świata wszystkie objawy planet wyjaśnia łatwo i składnie«.
W myśl cara wypowiadano poglądy coraz śmielsze.
— Teraz cała filozofia mechaniczną się stała — mówił admirał Kikin. — Przekonani są uczeni że świat w swej wielkości jest jako zegar w swojej małości i że wszystko w nim dokonywa się przez ruch, który zależy od układu atomów...
— Nonsens! Mędrkowania ateistyczne! Zgniłe, chwiejne zasady rozumu — wołał przerażony Awramow, ale go nie słuchano. Wszyscy prześcigali się nawzajem w wolnomyślności.
— Pewien starożytny filozof Dicearch pisał, że istotą człowieka jest ciało, a dusza jest tylko akcydentem, jest pustem słowem bez znaczenia — mówił wicekanclerz Szafirow.
— Przez mikroskopium dostrzeżono w nasieniu męskiem zwierzęta podobne do żab albo kijanek — oznajmił Juszka Proskurow z taką złośliwością, że myśl jego była oczywistą: dusza nie istnieje. Za przykładem wytwornisiów paryskich miał on swoją »maleńką filozofię«, une petite philosophie, o której rozprawiał z taką sama lekką galanteryą, z jaką wyśpiewywał fryzyerską piosenkę: tignonnez, tignonnez, bichonnez moi!
— Wedle Leibnitza jesteśmy tylko myślącemi maszynami hydraulicznemi. Ostryga jest głupsza..
— Ej nie głupsza od ciebie — ktoś zauważył, ale Juszka ciągnął dalej bez zmięszania:
— Ostryga głupsza od nas, jako mająca duszę przylepioną do skorupy, a zatem bez zmysłów, jako nie potrzebnych jej. A może w innych światach są stworzenia o dziesięciu i więcej zmysłach, tak dalece od nas doskonalsze, że dziwią się Newtonowi i Leibnitzowi, jak my się dziwujemy małpie lub pająkowi.
Carewicz słuchał i wydawało mu się, że w tej rozmowie z myślami dzieje się to samo, co ze śniegiem w czasie odwilży petersburskiej: wszystko się rozłazi, taje, gnije, zamienia się w brud i błoto pod tchnieniem zgniłego wiatru południowego. Powątpiewanie o wszystkiem, zaprzeczanie wszystkiemu wzmagało się jak woda w Newie grożąca powodzią.
— Dosyć bredni! — zakończył Piotr, wstając. — Kto w Boga nie wierzy, ten albo waryat albo głupiec z natury. Człek baczny stwórcę w stworzeniu rozpozna. A bezbożniki przynoszą wstyd państwu i cierpiani w nim być nie mogą, ponieważ podkopują zasady praw, na których opiera się przysięga, składana władzy.
— Źródłem bezprawia — wtrącił Fedoska — pono raczej obłudna żarliwość aniżeli bezbożność, albowiem ateiści zalecają, aby lud o Bogu nauczać, bo w przeciwnym razie, mówią, naród o władzy...
Teraz już wstrząsł się dom cały pod okropnym naporem burzy. Ale tak wszyscy do tego przywykli, że nie zwracali wcale uwagi. Oblicze cara było spokojne i widok jego wszystkich uspakajał.
Ktoś powiedział, że kierunek wiatru się zmienił, są przeto widoki na rychły spadek wody.
— Widzicie — mówił Piotr poweselawszy. — Próżne trwogi. Nie bój się: barometr nie oszuka.
Przeszedł do sąsiedniej komnaty i wziął udział w tańcach.
Kiedy car bywał wesół, pociągał i zarażał wszystkich swoją wesołością. Tańcując podskakiwał, przytupywał, wybijał hołupca z takiem ożywieniem, że najleniwszych chwytała chęć puścić się w pląsy.
W kontredansie angielskim dama każdej pierwszej pary wymyślała figury. Księżna Czerska pocałowała swego kawalera Piotra Tołstoja i ściągnęła mu perukę na nos, co powinny powtórzyć za nią wszystkie pary, a tancerz stać miał nieruchomo jak słup. Wszczęły się śmiechy, żarty, bawili się jak chłopcy szkolne, a Piotr wszystkich prześcigał w wesołości.
Tylko staruszkowie siedzący, jak przedtem w swoim kąciku słuchali wycia wichru, szeptali pomiędzy sobą, wzdychali i kiwali głowami.
— Płoche pląsy niewieście — mówił jeden z nich, przypomniawszy sobie naganę tańca w starodawnych księgach świętych — ludzi od Boga odwodzą i ściągają na dno piekła. Śmieszkowie pójdą na płacz nieustanny, pląsający powieszeni będą za pępek swój.
Car zbliżył się do staruszków i zapraszał ich do tańca. Napróżno wymawiali się różnymi niemocami: zadyszką, podagrą, łamaniem w kościach — car obstawał przy swojem i żadnych wymówek nie chciał słuchać.
Muzyka zagrała poważnego i śmiesznego »Grossfatera«. Staruszkowie — dano im naumyślnie najmłodsze i najżwawsze tanecznice — z początku zaledwie poruszać się mogli, potykali się i plątali, skoro jednak car zagroził im karą kielicha z okropną pieprzówką, poczęli pląsać nie gorzej od młodych. Za to, po skończeniu tańca, upadli na krzesła na pół żywi od zmęczenia, kaszląc, jęcząc i stękając. Nie zdążyli odpocząć, gdy car rozpoczął trudniejszy jeszcze, »łańcuchowy« taniec. Trzydzieści par, związanych chustkami, postępowało za muzykantem — małym garbuskiem, który na czele podskakiwał ze skrzypcami w ręku.
Tak obeszli naprzód obie sale pawilonu. Potem, przez galeryę, wstąpili do głównej, budowli i po całym domu, z pokoju do pokoju, ze schodów na schody, sunął orszak taneczny z krzykiem, piskiem, świstem i śmiechem. Garbusek, skrzypiąc na swych skrzypcach i podskakując zawzięcie, wykrzywiał się tak pociesznie, jakby go bies opętał. Za nim, w pierwszej parze, postępował car. Za carem pozostali goście, tak, iż wydać się mogło, jakby wiódł ich wszystkich, niby powiązanych niewolników, a jego samego, cara-olbrzyma, wiódł bies maleńki.
Powracający do pawilonu tancerze, ujrzeli nagle w galeryi biegnących naprzeciwko ludzi, którzy machali w powietrzu rękami i krzyczeli z przerażeniem:
— Woda! woda! woda!
Pierwsze pary zatrzymały się, następne w rozpędzie na nie wpadły. Nastał straszny zamęt. Ludzie potrącali się nawzajem, padali, ciągnęli i rwali chustki, któremi byli związani. Mężczyźni klęli, damy piszczały. Łańcuch rozerwał się. Większa część wraz z carem rzuciła się nazad ku wyjściu z galeryi w główną budowlę. Druga część mniejsza, znajdująca się na przodzie, bliższa przeciwległego wejścia do pawilonu, chciała popędzić również w kierunku głównej budowli, ale nie zdążyła dobiedz do środka galeryi, gdy okiennica przy jednem z okien zatrzeszczała, zatrzęsła się i oberwała. Posypały się kawałki szkła i woda szumnym strumieniem wdarła się przez okno. Równocześnie powietrze ściśnięte w piwnicy, parciem swem podniosło podłogę, która pękła z hukiem podobnym do wystrzału armatniego.
Piotr z drugiego końca galeryi wołał do pozostałych w niej:
— Nazad, nazad do pawilonu! Nie bójcie się. Łódki przyślę.
Słów nie słyszeli, ale zrozumieli znaki i zatrzymali się.
Dwaj tylko ludzie biegli jeszcze po zatopionej podłodze. Jeden z nich, Fedoska, dobiegł prawie do drzwi, gdzie stał Piotr, gdy w tem deska w podłodze ugięła się, Fedoska spadł na dół i począł tonąć. Gruba Holenderka, żona szypra holenderskiego, z pogiętą spódnicą przeskoczyła przez głowę mnicha: po nad czarnym mniszym kołpakiem mignęły jej tłuste łydki w czerwonych pończochach. Car rzucił się na pomoc; wyciągnął Fekoskę za ramiona, podniósł go i uniósł na rękach, jak małe dziecko, trzepoczącego się, machającego czarnemi skrzydłami sutanny, z których sączyła się woda.
Garbusek ze skrzypką dobiegł do środka galeryi, zapadł się także, zniknął na chwilę pod wodą, lecz wnet wynurzył się i wypłynął. Nagle zawaliła się środkowa część sufitu i przydusiła go swemi zwaliskami.
Gromadka pozostałych, złożona z dziesięciu osób, widząc się odciętą ostatecznie od głównej budowli przez wodę, rzuciła się napowrót do pawilonu, jako do jedynego schronienia.
Ale i tutaj woda ich dognała. Pod samemi oknami słychać było pluskające fale. Okiennice skrzypiały, trzeszczały, w każdej chwili gotowe zerwać się z zawias. Przez rozbite szyby woda przenikała w szczeliny, sączyła się, pryskała, szumiała, spływała po ścianach, rozlewała się kałużami, zatapiając podłogę.
Wszyscy prawie potracili głowy, tylko Piotr Tołstoj i Wilin Mons zachowali przytomność umysłu. Znaleźli małe ukryte w ścianie drzwi. Za drzwiami były schodki, prowadzące na poddasze. Wszyscy rzucili się w tę stronę. Kawalerowie najbardziej uprzejmi, teraz gdy w oczy im zaglądała śmierć, nie troszczyli się o damy, klęli, spychali je, każdy myślał o sobie.
Na poddaszu było ciemno. Przeciskając się omackiem wśród belek, desek, pustych beczek i skrzynek, wparli się w najdalszy kąt, ochroniony nieco od wiatru występem rury od pieca, jeszcze ciepłej, przycisnęli się do niej i siedzieli przez pewien czas w ciemnościach, ogłupieli ze strachu. Damy w lekkich strojach balowych, przeziębnięte, szczękały zębami. Wreszcie Mons zszedł na dół szukać pomocy.
Na dole stangreci, brodząc w wodzie po kolana, wprowadzali do sali konie, które omal nie zatonęły w stajni. Pyski końskie odbijały się w zwierciadłach. Z sufitu zwieszały się i trzepotały na wietrze kawałki zerwanego płótna z »Podróży na wyspę miłości«. Nagie amorki rzucały się, jakby w trwodze śmiertelnej. Mons dał stangretom pieniędzy i dostał od nich latarnię, garniec wódki i kilka kożuchów baranich. Dowiedział się od nich, że z pawilonu nie ma już wyjścia, galerye zburzone; podwórze zalane wodą; im samym przyjdzie szukać ocalenia na poddaszu; oczekują łódek, ale widać nie doczekają się. Następnie okazało się, iż wysłane przez cara szalupy do pawilonu nie mogły dopłynąć; podwórze otoczone było wysokim parkanem, a jedyne w nim wrota zawalone zostały złomkami zapadającej się budowli.
Mons powrócił do siedzących na poddaszu. Światło latarni dodało im wiele odwagi. Mężczyźni wypili wódki. Kobiety zawinęły się w kożuchy.
Noc ciągnęła się bez końca. Dom pod nimi trząsł się cały od naporu fal, jak wątły statek przed rozbiciem. Nad nimi huragan, przelatując z rykiem wściekłym, jak stado zwierząt dzikich, to znów ze świstem i szelestem jak gromady olbrzymich ptaków, zrywał dachówki z dachu. Chwilami zdawało się, że już zrywa dach i wszystko z sobą unosi. W odgłosach burzy słychać było jęki tonących, od chwili do chwili oczekiwano zapadnięcia się całego miasta.
Jedna z dam, żona rezydenta duńskiego, będąca w stanie brzemiennym, pochwycona została przez tak straszne bóle, iż krzyczała, jak pod nożem. Obawiano się, że poroni.
Juszka Proskurow modlił się: »Ojcze niebieski, Mikołaju cudotwórco, święty Sergiuszu, zmiłujcie się«! Trudno było uwierzyć, że to ten sam wolnomyślny filozof, który niedawno jeszcze dowodził, że dusza nie istnieje.
Michał Awramow także w strachu okropnym, cieszył się jednak złą radością.
— Z Bogiem nie żarty! Sprawiedliwy gniew Jego. Zniknie dom ten z oblicza ziemi, jak Sodoma i Gomora. Wejrzał Bóg na ziemię i ujrzał ją zgniłą, albowiem wszelkie stworzenie kroczy po drogach nieprawości. I rzekł Pan: Niech będzie koniec przed obliczem mojem wszelkiemu stworzeniu. Ześlę na ziemię potop wód i wytępię wszystko, co istnieje na obliczu ziemi.
Słuchając tych proroctw, ludzie schronieni na poddaszu doznawali nieznanej im trwogi, jakby wobec nadchodzącego końca świata.
W okienku poddasza na czarnem niebie zabłysła zorza. Wśród szumu huraganu dał się słyszeć dźwięk dzwonu. Dzwoniono na trwogę. Stangreci, którzy przyszli z dołu, powiedzieli, że płoną chaty robotników i składy lin okrętowych w sąsiedniej admiralicyi. Pomimo bliskości wody pożar był bardzo groźny przy takiej sile wiatru: płonące głownie padały na pobliskie domy, które w każdej chwili w różnych punktach miasta mogły się zapalić. Miasto zdało się ginąć od dwóch żywiołów — płonęło i tonęło zarazem. Spełniało się proroctwo o zgubie Petersburga.
O świcie burza uspokoiła się. W przeźroczej szarzyźnie mglistego dnia kawalerowie w perukach pokrytych kurzem i pajęczyną, damy w robronach »wedle wersalskiej maniery«, okryte kożuchami baraniemi, z posiniałemi od zimna twarzami — wydawali się sobie nawzajem istnemi widmami.
Mons spojrzał przez okienko w dachu i zamiast miasta ujrzał bezbrzeżne jezioro. Burzyło się ono i kipiało, jakby do samego dna, niby woda wrząca w kotle pod działaniem ognia. Była to Newa, pstra, jak skóra na wężu, żółta, czarna, brunatna, z plamami białemi, jakby już strudzona, ale zawsze wściekła, straszna, pod straszliwem, szarem jak ziemia i niskiem niebem.
Na falach unosiły się rozbite barki, poprzewracane łódki, bale, deski, dachy, szkielety całych domów, drzewa powyrywane z korzeniami i trupy zwierząt.
Wśród tryumfującego żywiołu marnie wyglądały ślady życia ludzkiego: gdzieniegdzie sterczące nad wodą wieże, kopuły i dachy zatopionych budowli.
W dali na Newie naprzeciw twierdzy Petropawłowskiej ujrzał Mons kilka galer i statków.
Podjąwszy leżącą na podłodze długą żerdź, przywiązał do niej czerwoną jedwabną chustkę Naści, wysunął ją przez okno i począł nią machać, wzywając pomocy. Jedna z łodzi, oddzieliwszy się od innych, przerzynając Newę, zaczęła się zbliżać do zatopionego pawilonu.
Łódki towarzyszyły statkowi carskiemu.
Piotr przez całą noc pracował bez odpoczynku, ratując ludzi od wody i ognia. Jak prosty strażak pożarny drapał się na dachy płonących budowli, ogień osmalił mu włosy; omal nie został przytłoczony spadającą belką.
Pomagając w ratunku ubogiego mienia biedaków, stał po pas w wodzie cały zziębnięty. Ze wszystkimi razem cierpiał i wszystkim dodawał odwagi. Wszędzie, gdzie pojawił się car, tam robota kipiała tak dzielnie i zgodnie, ze przed nią ustępować musiała woda i ogień.
Carewicz znajdował się w jednej łódce z ojcem. Skoro jednak chciał mu w czemś pomódz, Piotr odtrącał tę pomoc, jakby z pogardliwem lekceważeniem.
Skoro pożar zgaszono i woda zaczęła opadać, car wspomniał, że czas powracać do żony, która całą noc spędziła w śmiertelnej o niego trwodze.
W powrotnej drodze zachciało mu się podpłynąć do Ogrodu Letniego, aby zobaczyć, jakie spustoszenia uczyniła tu woda.
Galerya nad Newą była na pół zrujnowana, ale Wenus nie uległa uszkodzeniu. Podstawę posągu zalała woda, tak, iż bogini, zdawało się, stoi na falach, jakby wychodziła z nich, powtórnie zrodzona z piany; ale nie z owych lazurowych, łagodnych fal, jak niegdyś, lecz z groźnych, ciemnych, ciężkich, podobnych do żelaznych Styksowych fal.
U stóp bogini coś czerniało na marmurze. Piotr spojrzał przez lunetę i ujrzał, że to człowiek. Wedle ukazu cara żołnierz dniem i nocą stał na warcie koło drogocennego posągu. Zaskoczony przez powódź, nie śmiejąc uciekać, wdrapał się na podstawę posągu i chwyciwszy się nóg bogini, przesiedział tak zapewne noc całą, zesztywniały od zimna, na pół martwy ze zmęczenia.
Car pospieszył mu na pomoc. Stojąc u steru, kierował statkiem przeciw fali i wiatrowi. Wtem wpadł ogromny bałwan, przewalił się przez pokład, zalał cały statek, tak, iż ten zdawał się tonąć. Ale Piotr doświadczonym był sternikiem. Opierając się z całą siłą nogami o burtę i ciężarem ciała naciskając ster, przezwyciężał wściekłość fal i pewną dłonią kierował ku celowi.
Carewicz spojrzał na ojca — i nagle, nie wiedząc skąd, przypomniało mu się to, co słyszał niegdyś na jakiejś uczcie od swego nauczyciela Wiazemskiego:
— Teodozy, bywało, śpiewał wraz z chórem w obecności ojca twego: Gdzie Bóg chce, tam przezwyciężony jest porządek przyrody — i tym podobne wiersze. A to śpiewają, aby pochlebić twojemu ojcu, lubi on bowiem, gdy go równają z Bogiem: a na to nie pomni, że nietylko Bóg, ale i bies zwycięża stworzenia; bywają i dyabelskie cuda.
W prostej kurtce marynarza, w wysokich butach z rozwianemi włosami — kapelusz wiatr mu co tylko zerwał — olbrzymi sternik patrzał na zatopione miasto, i ani zmięszania, ani strachu, ani żalu nie widać było na jego twarzy, spokojnej, twardej, jak z kamienia wykutej — jakby w istocie w człowieku tym było coś nieludzkiego, władnącego ludźmi i żywiołami, potężnego, jak przeznaczenie. Ludzie upokorzą się, wiatry ucichną, fale opadną — i miasto będzie tam, gdzie on kazał być miastu, albowiem »porządek stworzenia zwycięża gdzie chce...«
»Kto chce?« — nie śmiejąc kończyć, zadał sobie pytanie carewicz:
— Bóg czy bies?
∗
∗ ∗ |
Kilka dni potem, kiedy Petersburg wrócił do swego zwykłego wyglądu i znikły prawie zupełnie ślady powodzi, Piotr pisał w żartobliwym liście do jednego ze swoich ptaszków:
»Przeszłego tygodnia wiatr west-ziujd-west taką falę napędził, jakiej, powiadają, dotąd nie bywało. W moich komnatach woda stała nad podłogą na 21 cali. Po ogrodzie i po ulicy swobodnie pływać można było łódkami; zabawnie było patrzeć, jak ludzie siedzieli na drzewach, jakby podczas potopu, nietylko chłopy, lecz i baby. Woda, choć wielka była, a szkody wielkiej nie zrobiła.
List był pisany: — Z raju.
Piotr zachorował. Zaziębił się podczas powodzi, gdy wydobywał z piwnic mienie biedaków, stojąc po pas w wodzie. Zrazu nie zważał na chorobę, usiłował ją przemódz, ale d. 15 listopada musiał się położyć i doktór nadworny Blumentrost oznajmił, że życie cara w niebezpieczeństwie.
W te dni rozstrzygnął się los Aleksego. W sam dzień pogrzebu następczyni, 28 października, powróciwszy ze soboru Pietropawłowskiego do domu syna na stypę pogrzebową, Piotr oddał mu list: »Oznajmienie mojemu synowi«, w którym żądał od niego niezwłocznej poprawy pod grozą srogiego gniewu i pozbawienia następstwa.
— Nie wiem, co czynić — mówił carewicz do swych blizkich — czy żebrakiem zostać i ukryć się do czasu z innymi żebrakami, czy udać się do klasztoru, czy odjechać do takiego państwa, gdzie przyjmują gościnnie przybywających i nie wydają ich nikomu.
— Zostań mnichem — namawiał radca admiralicyi, Aleksander Kikin, powiernik Aleksego — kołpak mniszy, nieprzybity do głowy gwoździem, może być zdjęty... Będziesz miał spokój.
— Raz już wybawiłem cię od szafotu, na który ojciec chciał cię posłać — mówił książę Wasil Dołgoruki. — Teraz radować się możesz: nic ci się nie stanie. Napisz choć tysiąc listów, obiecujących zrzeczenie się, jeśli potrzeba. Czas mamy przed sobą. Stare przysłowie mówi: Ślimak puścił się w drogę, ale nie prędko zajdzie. Nie będzie to umowa z poręczeniem.
— Dobrze, że nie chcesz dziedzictwa — pocieszał go książę Jerzy Trubeckoj — czy to łzy nie płyną przez złoto?
Carewicz dożo rozmawiał z Kikinem o ucieczce do cudzych krajów, aby tam gdziekolwiek zamieszkać nie dla czego innego, jeno, aby przeżyć spokojnie, oddaliwszy się od wszystkiego.
— Jak ci się zdarzy sposobność — doradzał Kikin — jedź do Wiednia, do cesarza. Tam cię nie wydadzą. Cesarz mówił, że przyjmie cię jak syna. A nie, to do papieża, albo na dwór francuski. Tam i królowie znajdują protekcyę i z twoją sprawą łatwo pójdzie.
Carewicz słuchał rad, ale nic nie postanawiał i żył z dnia na dzień, czekając zrządzenia Bożego.
Nagle wszystko się zmieniło. Śmierć Piotra groziła przewrotem nie tylko w losach Rosyi, ale i świata całego. Ten, który wczoraj chciał szukać schronienia między żebrakami, jutro mógł wstąpić na tron.
Niespodziani przyjaciele otoczyli carewicza, schodzili się, szeptali, zmawiali:
— Czekajmy, zobaczymy co się stanie?
— Co się ma stać, to nie minie.
— Przyjdzie kolej i na nas.
— Myszy żywe wloką kota zdechłego.
W nocy z pierwszego na drugi grudnia car czuł się tak chorym, że kazał wezwać swego spowiednika, archimandrytę Teodozego, spowiadał się i komunikował. Katarzyna i Menszykow nie wychodzili z pokoju chorego. Rezydenci zagranicznych dworów, ministrowie rosyjscy i senatorowie nocowali w komnatach Pałacu Zimowego. Kiedy rano przyjechał carewicz dowiedzieć się o zdrowie cara, ten go nie przyjął, ale po nagłem milczeniu rozstępującego się tłumu dworaków, po ukłonach pochlebczych, po twarzach zbladłych, szczególniej macochy, Aleksy poznał, jak bliskiem było to, co zwykle wydawało mu się tak dalekiem, prawie niemożliwem. Serce w nim zamarło, duch zastygł w piersiach, sam nie wiedział z jakiego powodu — z radości, czy z trwogi.
Tegoż dnia wieczorem odwiedził Kikina i miał z nim długą rozmowę na osobności. Kikin mieszkał na końcu miasta naprzeciw Słobód Ochteńskich w bliskości Smolnego przedmieścia. Carewicz powrócił od niego wprost do domu.
Sanie szybko się sunęły po pustym lesie i po pustych również szerokich ulicach, podobnych do leśnych przerębów, wzdłuż których zaledwie dostrzedz można było szeregi ciemnych, z balów zbudowanych chat zasypanych śniegiem. Księżyc był niewidoczny, ale powietrze przeniknięte było skrami jego blasków. Śnieg nie padał, lecz z dołu kłębił się od wiatru białemi słupami lub kurzył się jak dym. I świetlista zawierucha miesięczna pieniła się w mętno niebieskiem niebie jak wino w pucharze. Aleksy z rozkoszą wdychał mroźne powietrze. Było mu wesoło, jakby w duszy jego igrała również świetlista zawieja, bujna, pijana, upajająca. I jak za ową zawieją księżyc, tak za jego wesołością była myśl, której on sam jeszcze nie widział i której lękał się ujrzeć, choć czuł, że to od niej właśnie czuje to upojenie, strach i wesołość.
W pokrytych szronem oknach chat, pod zwieszającemi się z pod dachu soplami lodowemi, jak oczy pijane pod siwemi brwiami błyskały płomyki w niebieskawej mgle miesięcznej. »Być może — pomyślał patrząc na nie — piją tam teraz za moje zdrowie, za nadzieję rosyjską«.
Powróciwszy do domu, siadł u kominka, na którym żarzyły się dogasające węgle i kamerdynerowi Afanasiczowi kazał przyrządzić poncz. W pokoju było ciemno; świec nie przynoszono; Aleksy lubił zmierzch. W różowawym odbłysku węgli zabłysnął nagle niebieskawy płomyk spirytusu. Zawieja księżycowa zaglądała do okien niebieskiemi oczami wskróś przeźroczych kwiatów mrozu, i zdało się, że tam, za oknami, drga również żywy, ogromny, niebieskawy, pijany płomień.
Aleksy opowiadał Afanasiczowi o swej rozmowie z Kikinem. Był to zupełny plan spisku na wypadek, gdyby przyszło uciekać, i po śmierci ojca, której niebawem oczekiwano — car cierpiał na epilepsyę, a tacy ludzie nie długo żyją — powrócić do Rosyi z cudzych krajów. Ministrowie i senatorowie — Tołstoj, Gołowkin, Szafirow, Apraksin, Streszniew, Dołgorukowie — wszyscy mu przyjaźni, przystaliby do niego. Brühl w Polsce, archimandryta Pieczerski na Ukrainie, Szeremietiew w głównej armii.
— Cała granica od Europy do mnie by należała.
Afanasicz słuchał ze swą zwykłą miną upartą i ponurą, jakby mówił: wszystko to piękne, lecz bardzo niepewne.
— A Menszykow? — spytał, gdy Aleksy skończył.
— A Menszykowa na pal!
Stary pokiwał głową.
— Czemuż to Wasza Miłość tak śmiało mówi. A nuż by kto podsłuchał, doniósł? Nie mów źle o księciu w twem sumieniu; nie obmawiaj bogacza choć w zamkniętej izbie; ptak przeleci i doniesie...
— Już marudzi stary — machnął ręką carewicz z niechęcią, zawsze jednak i z powstrzymywaną wesołością.
Afanasicz rozgniewał się.
— Nie marudzę, a prawdę mówię! Chwal twój sen, gdy się sprawdzi. Podoba się Waszej Miłości budować zamki hiszpańskie. Nędznego sługi swego nie słuchasz. Innym wierzysz, bo oni cię oszukują. Tołstoj Judasz, a Kikin bezbożnik. — Zdrajcy. Strzeż się hosudar: nie pierwszego ciebie zjedzą.
— Pluję na wszystkich: bym miał tylko mnichów za sobą — zawołał carewicz. — Gdy ojca nie stanie, szepnę archirejom, archireje popom po parafiach, a popy parafianom. Wtenczas chcą czy nie chcą, a carem będę.
Stary milczał zawsze z tą samą miną upartą i ponurą.
— Czemuż milczysz? — spytał Aleksy.
— Cóż mam mówić. Wola twoja hosudar, a uciekać od ojca nie radzę.
— Dla czego?
— A dla tego, że jeśli się uda, dobrze, a jeśli się nie uda, to znów na mnie się skrupi. Już i tak nieraz mi się o ciebie dostało. Biedni my ciemni ludzie, skóra na nas cienka.
— Jednakowoż pamiętaj Afanasicz nikomu o tem nie rzeknij ni słowa. Tylko ty jeden wiesz i Kikin. Gdybyś coś gadał nie uwierzy ci — zaprę się, a ciebie wezmą na pytki.
O pytkach carewicz wspomniał na żart, aby starego podrażnić.
— Tak to hosudar? Kiedy carem zostaniesz, to wierne sługi pytką straszyć będziesz?
— Nie bój się Afanasicz! Gdy carem mię zrobią, to was wszystkich należycie uczczę. Ale gdzie mnie tam carem być — dodał z cicha.
— Będziesz, będziesz! — odparł stary z takiem przekonaniem, że Aleksemu znów serce od radości zadrgało.
Zadźwięczały dzwonki, dało się słyszeć skrzypienie sań po śniegu, rżenie koni i głosy pod oknami. Aleksy zamienił spojrzenie z Afanasiczem: Kto by to mógł być w tak późnej godzinie? Czy nie z pałacu od ojca?
Stary wybiegł do sieni. Był to archimandryta Teodozy. Carewicz ujrzawszy go pomyślał, że ojciec umarł — i tak pobladł, że pomimo ciemności, mnich to zauważył, i błogosławiąc go uśmiechnął się z lekka.
Skoro zostali we cztery oczy, Teodozy siadł przy kominie naprzeciw carewicza i milcząc spoglądał na niego zawsze z tym samym ledwie dostrzegalnym uśmiechem. Począł grzać zziębnięte ręce nad węglami, zginając i rozginając skrzywione palce, podobne do szpon ptasich.
— Cóż tam? jak ojciec? — przemówił wreszcie Aleksy, wstrzymując dech.
— Źle — ciężko westchnął mnich — tak źle, że nie spodziewamy się przy życiu go zachować.
Carewicz przeżegnał się:
— Wola pańska.
— Widzieliśmy człowieka, jako cedry libańskie — przemówił śpiewnym, cerkiewnym tonem Teodozy — przeszliśmy mimo, a już go niema. Wyjdzie duch z niego i powróci do ojczyzny swej, a tegoż dnia zginą wszystkie jego zamysły...
Nagle urwał, przybliżył drobną zmarszczoną swą twarzyczkę do samej twarzy Aleksego i zaszeptał szybkim, jakby podstępnym szeptem.
— Bóg nie rychliwy, ale sprawiedliwy. Choroba hosudara z pijaństwa wielkiego i rozpusty i boska w niej pomsta za zamach na urząd duchowny i zakonny, który zniweczyć umyślił. Pokąd tyraństwo ciążyć będzie nad Kościołem Świętym, póty nie czekać nic dobrego. Co tam za chrześciaństwo? Raczej turecka wiara, ale i u Turków nie tyle sprośności. Zguba naszemu państwu!
Carewicz słuchał i uszom swym nie wierzył. Wszystkiego spodziewał się po bezczelności Fedoski, tylko nie tego.
— Ależ wy sami archireje, Kościoła rosyjskiego zarządcy, cóż czynicie? Komuż to bronić Kościoła jak nie wam? — rzekł patrząc bacznie na Fedoskę.
— Daj pokój carewicz! co my za rządcy? Archireje nasi tacy rozpuszczeni, że gdzie chcesz, ich zawiedziesz. Od kogo spodziewają się korzyści, tego i wysławiają. I tak i siak gotowi tejże godziny się obrócić. Nie archireje to a gałgany...
I spuściwszy głowę, dodał z cicha, jakby do siebie. Aleksemu zdało się, że słyszy głos wieków w tych cichych słowach mnicha:
— Orłami my byli, a stali się nietoperzami nocnymi!
W swym czarnym kołpaku z czarnymi skrzydłami sutanny, ze szpetną, zaostrzoną twarzyczką, oświecony z dołu czerwonawym odblaskiem gasnących węgli, w samej rzeczy podobny był do ogromnego nietoperza. Tylko w mądrych oczach mętnie błyskał ogień, godny orlego spojrzenia.
— Nie tobie ojcze wielebny mówić się to godzi, ani mnie słuchać tego! — nie wytrzymawszy wreszcie zawołał carewicz: — Kto Kościół carstwu poddał? Kto doradzał carowi luterskie obyczaje wśród ludu szerzyć, kaplice burzyć, obrazy bezcześcić i urząd zakonny poniżać? Kto rozgrzesza go za wszystko?
Nagle zatrzymał się. Mnich patrzał na niego takim uporczywym, przenikliwym wzrokiem, że strach go chwycił. Czy nie podstęp, czy nie pułapka to? Czy Fedoska nie przysłany, by go szpiegować, przez Menszykowa lub przez samego cara?
— A czy znasz Wasza Miłość — począł Fedoska, przymrużywszy jedno oko z nieskończenie chytrym uśmiechem — czy znasz figurę mianowaną w logice reductio ad absurdum? Owóż to samo ja czynię. Car następuje na Kościół, ale jawnie zwalczać go nie śmie, z cicha tylko podkopuje i zgniliznę w nim szczepi. A wedle mnie burzyć — to burzyć! Co masz czynić, czyń prędko. Lepsze proste luterstwo, niźli krzywe prawosławie; lepsze proste ateuszostwo, niźli krzywe luterstwo. Im gorzej, tem lepiej! Do tego to ja prowadzę. Co car poczyna, to ja kończę; co na ucho szepce, to ja przed całym narodem wołam, przed wszystkimi odkrywam! Niech wszyscy wiedzą, jak zbeszczeszczony Kościół Boży. Polubią — to zniosą, a nie polubią — doczekamy się swej pory, wtedy i my z nory. Przyjdzie nasz czas!...
— Zręcznie! — rozśmiał się carewicz, lubując się prawie Fedoską i nie wierząc ani jednemu jego słowu. — Ej chytry ty, chytry, Oicze Wielebny, jak bies chytry...
— A ty hosudar nie gardź biesami, chcąc nie chcąc, czart Bogu służy...
— Z czartami Wasza Wielebność siebie porównywa?
— Polityk jestem — skromnie odparł mnich. — Z wilkami żyć, po wilczemu wyć. Dyssymulacyę nietylko mistrzowie polityczni w pierwszych kładą panowania regułach, ale i sam Bóg polityki nas uczy: jako rybak zakłada robaka na haczyk, tako Pan na ducha swego założył Ciało Syna i wpuścił wędkę w strumień świata i chytrze złowił na nią wroga swego, dyabła. Boska przemądra chytrość! Polityka niebieska!
— A co ojcze święty: w Boga wierzysz? — znów spojrzał na niego uporczywie carewicz.
— A cóż to proszę Waszej Miłości za polityka bez kościoła, a cóż za kościół bez Boga? »Nie ma władzy jedno od Boga«.
I zachichotawszy dziwnie, ni to zuchwale, ni to nieśmiało, dodał:
— Ale jednak i ty mądry, Aleksy Pietrowiczu! Mędrszy od ojca. Ojciec twój choć mądry, a na ludziach się nie zna. — Bywało, że nieraz i za nos go wodzili. A ty na mądrych ludziach poznasz się prędzej.
I schyliwszy się nagle pocałował w rękę carewicza, tak szybko i zręcznie, że ten nie zdążył jej wyrwać, tylko wstrząsnął się cały.
I chociaż czuł, że pochlebstwo mnicha, to miód na nożu, jednak słodki był miód ten. Poczerwieniał i ażeby ukryć zmieszanie, przemówił z udaną surowością.
— Bacz bracie Teodozy, nie kręć chytrze! Dopóty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Ty cara ojca, jak kot niedźwiedzia łapą zaczepiasz, a jak niedźwiedź się obróci i capnie cię i przyciśnie cię, to i tchu po tobie nie zostanie!...
Twarzyczka Fedoski zmarszczyła się chorobliwie, oczy się rozszerzyły i oglądając się, jakby ktoś stał za jego plecami, zaszeptał jak przedtem szybkim, jakby gorączkowym szeptem:
— Och, panie miły, och straszno mi. Zawsze myślałem, że nie minąć mi śmierci z rąk jego. Gdy jeszcze w latach młodych do Moskwy z inną szlachtą przybyłem, do pałacu nas przywiedli do pocałowania ręki carskiej. Pokłon złożyłem przed wujem twym, carem Joanem Aleksiejewiczem, a gdy miałem pocałować rękę cara Piotra, taki na mnie strach padł, taki strach, że kolana się zatrzęsły, ledwie na nogach utrzymać się mogłem i odtąd zawszem takem myślał, że z ręki tej śmierć mię spotka!...
I teraz cały drżał ze strachu. Ale nienawiść silniejsza była od strachu. Począł mówić tak o Piotrze, iż Aleksemu zdało się, że Fedoska nie kłamie, przynajmniej nie całkiem kłamie. w myślach mnicha rozpoznał własne najskrytsze myśli o ojcu:
— Wielki, mówią, wielki hosudar! A w czem jego wielkość? Tyrańskim panuje obyczajem. Toporem i knutem oświeca. Ale na knucie daleko nie zajdziesz. I topor — narzędzie żelazne — nie wielka osobliwość — za dwie grzywny je dostaniesz. Wciąż tylko bunty i spiski śledzi. A tego nie widzi, że cały bunt z jego przyczyny. Sam on pierwszy buntownik. Burzy, wali, rąbie od ręki, a wszystko bez sensu. Co ludzi stracono, co krwi przelano! A złodziejstwa nie mniej. Ale krew nie woda — o pomstę woła. Wnet, wnet gniew boży padnie na Rosyę. Skoro pocznie się zamęt, wtedy wszyscy zobaczą od pierwszych do ostatnich, jaka nastanie siekanina, jakie głów strącanie, że tylko — szwyk... szwyk... szwyk...
Suwał ręką po gardle, naśladując dźwięk topora.
— I wtedy to z onego wielkiego krwi przelania wyjdzie kościół Boży, omyty, nad śnieg wybielony, jako Niewiasta słońcem przyodziana nad wszemi królami królująca.
Aleksy patrzał na jego oblicze, skażone wściekłością, na oczy, dzikim ogniem gorejące — i zdało mu się, że stoi przed nim obłąkaniec. Wspomniał słowa jednego z zakonników Ławry: »Przychodzi nań, na ojca Teodozego melancholia i biesy go dręczą. Wtedy na ziemię pada i sam nie pomni co czyni«.
— Tegom oczekiwał, ku temu wiodłem — kończył mnich. — Zmiłował się oto Bóg nad Rosyą; cara ukarał, lud wybawił, ciebie nam zesłał, ciebie wybawicielu ty nasz, radości nasza, słonko jasne kościelne, prawowierny hosudarze, Aleksy Piotrowiczu, samowładzco rosyjski, panie najjaśniejszy!
Carewicz skoczył przerażony. Fedoska wstał też, padł mu do nóg, objął je i zajęczał prośbą okropną, nie przepartą.
— Wejrzyj na sługę twego, zmiłuj się! Wszystko, wszystko dam tobie! Ojcum twemu nie dawał, sam dla siebie chciałem, sam patryarchą być umyśliłem, a teraz nie chcę, nie trzeba mi... Wszystko tobie, panie miły, radości moja, słonko jasne! umiłowałem ja ciebie... Carem będziesz i patryarchą zarazem! Ziemskie i niebieskie złączysz królowanie, koronę Konstantyna, hełm biały z koroną Monomacha! Największym będziesz ze wszystkich królów ziemi, ty najpierwszy, ty jedyny! ty i Bóg!.. A ja — sługa, niewolnik twój, pies twój, robak u nóg twoich, Fedoska nędzny! Najjaśniejszy Panie, jako Chrystusa samego nogi twe ściskam, pokłon ci składam!
Pokłonił mu się do ziemi samej i czarne skrzydła sutanny rozpostarły się jak olbrzymie skrzydła nietoperza, i krzyż dyamentowy z portretem cara i męką Pańską, uderzywszy o ziemię, zadźwięczał.
Wstręt napełnił duszę carewicza; zimno przebiegło mu po ciele, jak od dotknięcia gadziny. Chciał go odtrącić, uderzyć, w twarz mu plunąć, ale poruszyć się nie mógł, jakby w odrętwieniu snu strasznego. I wydało mu się, że to nie filut »Fedoska nędzny«, a ktoś silny, groźny, królewski u nóg jego leży — ten, kto był orłem, a stał się nietoperzem nocnym — nie sam li Kościół boży, carstwu oddany, zbezczeszczony? I po przez wstręt, po przez trwogę, zachwyt szalony, upojenie władzą, w głowie mu zamajaczyło. Jakby ktoś podnosił go w górę na olbrzymich czarnych skrzydłach, ukazywał wszystkie królestwa świata i wszystką ich chwałę i mówił: »Wszystko to dam tobie, jeśli padłszy na twarz, pokłonisz mi się«.
Węgle w kominie ledwie tlały pod popiołem. Niebieskawe serce płomienia spirytusowego zaledwie drgało. I niebieskawy płomień zawiei miesięcznej gasnął za oknami. Ktoś blady, blademi oczami zaglądał do okien. I kwiaty mrozu na szybach bielały jak widma martwych kwiatów.
Skoro carewicz oprzytomniał — w izbie nikogo już nie było. Fedoska znikł jakby w ziemię zapadł lub w powietrzu się rozpłynął.
»Co on tu plótł? Co on tu bredził? — pomyślał Aleksy, jakby budząc się ze snu. — Biały kołpak... Korona Monomacha... Szaleniec, waryat... I skąd on wie, skąd wie, że ojciec umrze? Skąd to wziął? Wieleż razy bliski był śmierci, a Bóg zachował«...
Naraz przypomniał sobie słowa Kikina z niedawnej rozmowy:
»Ojciec twój nie jest ciężko chory. Spowiadał się i komunikował umyślnie, aby okazać, iż chory bardzo, ale to tylko udanie: doświadcza ciebie i innych, jacy też będziecie, kiedy go nie stanie. Znasz bajkę: zebrały się myszy, aby kota pochować, wyskakują, pląsają, a on jak się porwie, jak capnie — i po pląsach mysich«...
Słowa te wzbudziły w carewiczu naówczas kolące uczucie wstydu, ale puścił je umyślnie mimo uszu. Zbyt mu było wesoło, nie chciało się o niczem myśleć.
— Słuszność ma Kikin — powiedział sobie teraz i jakby jakaś martwa ręka ścisnęła mu serce.
— Tak. Wszystko — udanie, oszukaństwo, dyssymulacya, polityka dyabelska, igraszka kota z myszą. Jak zerwie się, a capnie... Nic nie ma, nic nie było. Wszystkie nadzieje, porywy, marzenia o wolności i władzy — sen tylko, przewidzenie, szaleństwo...
Siny płomyk po raz ostatni zabłysnął i zagasł. Mrok nastał. Jeden tylko żarzący się węgiel wyglądał z pod popiołu, jakby mrugając, śmiejąc się, niby chytrze zmrużone oko.
Carewicz uczuł strach; zdało mu się, że Fedoska nie odszedł, że stoi gdzieś w kącie, — ukrył się, przyległ do ściany, lecz wnet zaszeleści, zakrąży nad nim skrzydłami jak nietoperz i szepcze mu do ucha: »Dam tobie władzę nad wszystkiemi królestwami i nad chwałą ich, albowiem ona poruczona mi jest, a ja komu chcę daję ją«.
— Afanasicz! — zawołał carewicz — światła, światła! — prędzej!
Stary gniewnie zakaszlał i zamruczał, złażąc z ciepłego pieca.
»I czemuż się tak ucieszyłem? — zadał sobie pytanie carewicz po raz pierwszy w te dnie z pewną świadomością. — Czyżby?...«
Afanasicz, kłapiąc bosemi nogami, wniósł palącą się świecę łojową. Prosto w oczy Aleksego uderzyło nagle światło, po ciemności oślepiające, kłujące światło.
I w duszy jego rozjaśniło się, jakby ujrzał nagle to, czego nie chciał widzieć, to, co go tak radowało: — nadzieję, że ojciec umrze.
— Pomnisz hosudar, jak w siole Preobrażeńskiem, w sypialni twojej przed Ewangelią świętą pytałem cię: uznasz li mnie ojca twego duchownego za bożego anioła i za apostoła, za sędzię spraw twoich, i wierzysz-li, że ja grzesznik, takąż mam władzę kapłańską, przez którą mogę wiązać i rozwiązywać, jaką Chrystus dał apostołom? A tyś odpowiedział: wierzę.
Mówił tak do carewicza spowiednik jego, ojciec Jakób Ignatiew, który przyjechał do Petersburga z Moskwy, w trzy tygodnie po widzeniu się Aleksego z Teodozym.
Przed laty dziesięciu ojciec Jakób tem był dla carewicza, czem dla dziada jego, najcichszego cara Aleksego Michajłowicza, patryarcha Nikon. Wnuk wypełniał polecenia dziada: »Duchowieństwo czcijcie w pokorze, więcej głowy swojej szanujcie bez szemrania żadnego; duchowieństwo stoi ponad kłamstwem«. Wśród powszechnego poniżenia i ujarzmienia Cerkwi, miło było carewiczowi schylać głowę przed pokornym popem Jakóbem. W osobie pasterza widział on oblicze samego Pana i wierzył, że Pan władca nad władcami, Król nad królami. Im bardziej samowładnym okazywał się ojciec Jakób, tem pokorniejszym stawał się carewicz i tem milszą mu była jego pokora.
Oddawał ojcu duchownemu całą tę miłość, której nie mógł oddać ojcu cielesnemu. Była to miłość serdeczna, namiętna, zazdrosna, jakby zakochana. »Bogiem się świadczę, nie mam w całem państwie rosyjskiem takiego druha, jak Wasza wielebność — pisał do ojca Jakóba z obcych krajów. Nie chciałbym wam tego mówić, a jednak muszę powiedzieć: daj Boże wam jak najdłuższe życie; ale gdybyście z tego świata odeszli, to już nie byłoby mi po co wracać do państwa rosyjskiego«.
Nagle wszystko się zmieniło.
Ojciec Jakób miał zięcia, poddyaka Piotra Anfinowa. Na prośbę spowiednika carewicz poruczył jego zięciowi zarząd majątku swego poreckiego w kraju Niżagorodzkim. Poddyak gnębił włościan i omal ich nie doprowadził do buntu. Wiele razy skarżyli się carewiczowi na »złodzieja Piętkę«. Ale ten zawsze wychodził na sucho z wody, gdyż O. Jakób usprawiedliwiał go wciąż i protegował. Nareszcie chłopi wpadli na pomysł, aby się udać pod protekcyę swego starego przyjaciela i współpowietnika, kamerdynera cesarzewicza, Iwana Afanasiewicza... Iwan sam jeździł do majątku poreckiego, sprawę zbadał i powróciwszy tak ją panu przedstawił, że sprawy Pietki, jego nadużycia i łotrostwa nie mogły ulegać wątpliwości, a najważniejsza to, że O. Jakób wiedział o nich dobrze. Był to okrutny cios dla Aleksego. Nie o siebie i nie o włościan chodziło głównie, lecz o kościół Boży, który mu się wydał shańbiony w osobie niegodnego pasterza. Długo nie chciał wcale widzieć O. Jakóba, ukrywał swe oburzenie, milczał, w końcu jednak nie wytrzymał.
Pod nazwą O. Piekiełko razem z Żybandą, Zasypką, Zachlustką i innymi współpijakami, uczestniczył O. Jakób w kompanii »wszechpijanego Soboru« carewicza, małem odbiciem wielkiego ojcowskiego soboru. Na jednej z pijatyk Aleksy jął wymyślać na popów rosyjskich, zowiąc ich »zdrajcami Judaszowymi, sprzedawcami Chrystusa«.
— Powstanie kiedyś nowy Eliasz-prorok, aby zetrzeć wam głowę, kapłanom Baala! — wołał carewicz, patrząc prosto w oczy O. Jakóba.
— Zdrożnie mówisz carewiczu — począł pop surowo. — Nie przystoi tobie poniżać nas, którzy modlim się za ciebie.
— Znamy te wasze modlitwy — przerwał mu Aleksy. — »Panie przebacz nam, do spiżarni puść, nagrabić nam daj i wynieść dopomóż«. — Dobrze uczynił ojciec mój, car Piotr Aleksiejewicz — daj mu Boże zdrowie — że urwał wam trochę, długobrode gałgany! Krócej by was jeszcze ująć trza, Faryzeusze wy, hypokryty, syny wężowe, groby pobielane!...
O. Jakób wstał z poza stołu, zbliżył się do carewicza i spytał uroczyście:
— Do kogo to mówisz hosudar? Czy nie do mnie, sługi pokornego?
W tej chwili »wielebny ojciec« podobny był do patryarchy Nikona; ale syn Piotra nie przypominał już wcale Najcichszego cara Aleksego Michajłowicza.
— I ciebie — odpowiedział carewicz, wstając także i patrząc wciąż uporczywie na ojca Jakóba — i ciebie ojczaszku nie wykluczam z gromady całej. I ty czartu duszę sprzedał, szukałeś Jezusa nie dla Jezusa, a dla chleba kawała. Cóż się tak nadymasz? Patryarchą zachciało ci się być? Oho nie pora na to bracie. Nie dla psa kiełbasa! Poczekaj, zrzuci cię Pan z wysokości twego kościoła piętami do góry, a pyskiem na dół — prosto w błoto! w błoto! w błoto!
Dodał nieprzystojne przekleństwo. Wszyscy w śmiech, a O. Jakóbowi w oczach pociemniało, ale nie tyle od wina, co od gniewu.
— Milcz Aloszka — zakrzyczał — milcz szczenię ty.
— Kiedy ja szczenię, to ty ojczaszku pies.
O. Jakób stał się purpurowy; zatrząsł się, podniósł obie ręce nad głową carewicza i tym samym głosem, którym niegdyś w Soborze Błagowieszczeńskim będąc protodyakonem wygłaszał z ambony anatemę na heretyków i odstępców — krzyczał:
— Przeklnę! przeklnę! władzą daną nam od Pana samego przez Piotra Apostoła.
— Czego popie drzesz gardło? — odparł carewicz ze złym uśmiechem. — Nie Piotra Apostoła, a Piotra Anfimowa złodzieja, zieńciaszka swego rodzonego, wspominaj. On to w tobie siedzi, on w tobie drze się — Pietka ów cham, Pietka bies.
Ojciec Jakób spuścił rękę i uderzył Aleksego w policzek — »zamknął usta nieszczęśliwe«.
Carewicz rzucił się na niego: jedną ręką schwycił za brodę, a drugą szukał już noża na stole. Wykrzywiona konwulsyjnie, blada, z gorejącemi oczami twarz Aleksego nagle stała się jakiemś chwilowem, strasznem, jakby nie ziemskiem, widmowem podobieństwem do twarzy Piotra. Był to jeden z tych porywów wściekłości, które niekiedy opanowywały carewicza i w czasie których zdolny był do zbrodni.
Współbiesiadnicy skoczyli, rzucili się na walczących, schwycili za nogi, za ręce i po wielu wysiłkach rozerwali ich wreszcie.
Kłótnia ta, jak wszelkie podobne kłótnie, nie miała żadnych następstw; zwykłe sprawy pijackie: napiją się — pobiją się, wytrzeźwieją — pogodzą się. I pogodzili się istotnie. Ale dawniejszego miłowania już nie było. Nikon padł przy wnuku, jak niegdyś przy dziadzie.
O. Jakób pośrednikiem był pomiędzy carewiczem i całym związkiem tajnym, prawie spiskiem wrogów Piotra i Petersburga, otaczających »zakonnicę,« wygnaną carowę Awdotię, osadzoną w Susdalu. Skoro rozeszła się wieść o śmiertelnej jakoby chorobie cara, O. Jakób pospieszył do Petersburga, dokąd go wysłano z Suzdala, gdzie oczekiwano wielkich wydarzeń ze wstąpieniem na tron Aleksego.
Zanim jednak przyjechał, wszystko się zmieniło. Car powracał do zdrowia z taką szybkością, że wyzdrowienie mogło się wydać cudownem, lub choroba pozorną. Spełniła się przepowiednia Kikina: kot-kotobryś zerwał się — i skończyły się pląsy myszy: wszystkie rozsypały się w popłochu, pokryły się w norach. Piotr cel osiągnął; przekonał się, jaka będzie siła carewicza, jeśli on, hosudar, rzeczywiście umrze.
Do Aleksego dochodziły wieści, że ojciec srodze nań rozgniewany. Któryś ze szpiegów — czy nie sam Teodozy? — szepnął jakoby ojcu, że carewicz pozwolił sobie radować się nadzieją śmierci ojcowskiej i promieniał na swem obliczu, jakby solenizant.
Znów nagle wszyscy go opuścili, odsunęli się od niego, jak od zadżumionego. Znów z tronu omal nie na szafot. I wiedział, że teraz już nie dozna żadnych względów. Z dnia na dzień oczekiwał straszliwego spotkania z ojcem.
Ale strach głuszony był przez nienawiść i wzburzenie wewnętrzne. Wstrętną mu się wydała cała ta obłuda, dysymulacya, chytrość kocia, podstępna gra ze śmiercią. Przypomniał sobie inną jeszcze dysymulacyę ojcowską: list z groźbą pozbawienia dziedzictwa, »Oznajmienie synowi mojemu«, wręczone mu w dzień śmierci następczyni Karoliny 22 października 1715, datowane 11 października, w przeddzień narodzin syna Aleksego. Wówczas nie zwrócił uwagi na ową zmianę dat. Ale teraz zrozumiał, jaki w tem krył się podstęp: po urodzeniu mu się syna, ojciec nie mógł nie wspomnieć o nim w oznajmieniu, nie mógł grozić bezwarunkowem pozbawieniem następstwa, skoro przyszedł na świat nowy następca. Podstawieniem dat, bezprawie otrzymało pozór prawa.
Carewicz uśmiechnął się, gorzko wspomniawszy, jak ojciec pragnął uchodzić za człowieka prawego.
Wszystko przebaczyłby ojcu — wszystkie wielkie niesprawiedliwości i występki; nie mógł mu przebaczyć tego maleńkiego podstępu.
W tych myślach pogrążonego zastał carewicza O. Jakób. Aleksy ucieszył mu się jak każdej żywej duszy, nawiedzającej go w jego osamotnieniu. Ale w popie tkwił duch Nikona: czując, te carewicz teraz więcej niż kiedykolwiek potrzebuje jego pomocy, postanowił przypomnieć mu jego dawną obrazę.
— Owóż teraz hosudar-carewicz — ciągnął dalej O. Jakób — obietnicę ową, daną mi w Preobrażeńskim wobec świętej Ewangelii zniweczyłeś, na śmiech obróciłeś. Nie masz mnie za anioła Bożego, ani za apostoła Chrystusowego, ani za sędzię spraw swoich, lecz sam sądzisz mnie i razisz słowem obraźliwem. Z powodu sprawy zięcia mego, Piotra Anfinowa, z chłopami poryckimi, płacz wielki w domu moim sprowadziłeś i mnie, ojca swego duchownego za brodę ciągnąłeś, czego Miłości Waszej czynić nie należało, przez bojaźń Boga żywego. Chociaż i grzeszny i występny jam jest — ale zawsze sługa najczystszego ciała i krwi Pańskiej. Obaj staniemy przed sądem Króla wszech królujących, w dzień przyjścia wtórnego, kiedy nie będzie obłudy, skoro osłabnie moc ziemska i car tam stanie jako jeden z ubogich.
Carewicz spojrzał na niego milcząc, ale z takim wyrazem już nie smutku i rozpaczy, lecz jakiejś martwej pustki, że O. Jakób zamilkł nagle. Zrozumiał, że nie czas teraz regulować stare rachunki. Był on w gruncie dobrym człowiekiem, miłował Aleksego jak brata.
— No, Bóg niech ci przebaczy — dokończył. — I ty druhu przebacz mnie grzesznemu — poczem dodał ze sercem spokojnem, zaglądając w oczy carewicza:
— Czemuś taki stroskany Aloszeńka?
Carewicz spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
— A ja ci gościńca przywiozłem — rzekł O. Jakób, uśmiechając się z miną wesołą i tajemniczą. — List od matki. Byłem co tylko u zakonnic. Radują się tam wielce; były znów widzenia i głosy prorocze, zwiastujące, że wkrótce to się spełni.
Sięgnął do kieszeni.
— Nie trzeba — zatrzymał go carewicz — nie trzeba, lepiej nie pokazuj. Cóż z tego? I tak ciężko. Jeszcze doniosą — ojciec się dowie. Szpiegów mnóstwo. Nie jeźdź lepiej do zakonnic i listów mi stamtąd nie przywoź. Nie trza...
Ojciec Jakób popatrzał na niego znów długo i bacznie. »Ot do czego doprowadzili — pomyślał — syn matki, krew krwi własnej się wyrzeka«...
— Czy ojciec zły? — zapytał szeptem.
Aleksy machnął ręką i niżej jeszcze głowę opuścił.
Ojciec Jakób wszystko zrozumiał. Łzy zakręciły mu się w oczach. Nachylił się nad Aleksym, jedną rękę położył na jego ręce, drugą począł gładzić mu włosy z cichą pieszczotą jakby choremu dziecku, mówiąc:
— Cóż ty kochanie? cóż drogi mój? Bóg z tobą! Gdy masz co na sercu, powiedz, nie ukrywaj — ulży ci; razem pomyślimy. Toż ojczaszek twój, ja; choć grzeszny, ale może Pan mię oświeci...
Carewicz wciąż milczał z odwróconą głową. Nagle twarz jego cała zmarszczyła się, wargi zadrgały. Z głuchym bez łez szlochem padł do nóg O. Jakóba:
— Ciężko mi, ciężko ojcze!... Nie wiem co począć!... Sił już nie ma... Toż ja ojcu memu...
I nie skończył; sam jakby przestraszył się tego, co chciał powiedzieć.
— Chodźmy do kaplicy! prędzej chodźmy! wszystko tam powiem. Spowiadać się chcę. Rozsądź mię ojcze z ojcem przed Panem?
Kaplica, była to mała komnata tuż obok sypialni. Ściany jej zawieszone były całkiem staroświeckimi ikonami. W ramach złotych i srebrnych, zdobnych drogimi kamieniami — spadek po carze Aleksym Michałowiczu. Ani jeden promień światła dziennego tu nie przenikał; w wiecznym mroku paliły się nie gasnące nigdy lampki przed obrazami.
Carewicz ukląkł przed pulpitem z Ewangelią. O. Jakób, przyodziany w kapę, uroczysty jak gdyby cały przemieniony — twarz jego zblizka prostacka była, chłopska, pomarszczona cała od starości, ale zdaleka wydawała się szlachetną, przypominała nawet oblicze Chrystusa na starych obrazach — trzymał krzyż i mówił:
— Oto synu, Chrystus niewidomie stoi tu i przyjmuje spowiedź twą, — nie trwóż się i nie miej wstydu a nie kryj przedemną żadnego z grzechów, lecz wyznaj je, abyś otrzymał odpuszczenie ich od Pana naszego Jezusa Chrystusa.
W miarę tego jak spowiednik, wymieniając grzechy jeden za drugim, wypytywał, a spowiadający się odpowiadał — coraz lżej mu było na sercu, jakby ktoś, moc mający, brzemię po brzemieniu z duszy jego zdejmował, jakby ktoś lekkimi palcami dotykał się ran sumienia — a te wnet się goiły. Słodkość czuł i strach; serce mu gorzało, jakby nie O. Jakób, ale sam Chrystus stał przed nim.
— Powiedz synu, nie zabiłeś kiedy człowieka dobrowolnie lub mimowoli?
Było to pytanie, którego oczekiwał i którego bał się carewicz.
— Zgrzeszyłem ojcze — wyszeptał zaledwie dosłyszalnym głosem — nie czynem, nie słowem a myślą. Ojcu...
I znów jak przed chwilą zatrzymał się sam, jakby przestraszony tem, co chciał powiedzieć. Ale wzrok wszechwidzący przenikał w najskrytszą głąb jego serca. Przed tym wzrokiem nic nie mogło się utaić.
Z wysiłkiem, blady i drżący, oblewając się zimnym potem, kończył:
— Gdy ojciec był chory, śmierci mu życzyłem.
I cały pochylił się i skurczył, głowę skłonił, oczy zakrył, aby nie widzieć tego, który stał przed nim. Odrętwiał od trwogi, jakby oczekiwał, że zabrzmi wnet słowo na kształt gromu niebieskiego — ostateczne potępienie lub usprawiedliwienie, jak na sądzie Bożym.
I nagle znany, zwykły głos O. Jakóba przemówił:
— Bóg ci przebaczy synu. Wszyscy my śmierci mu życzym.
Carewicz podniósł głowę, otworzył oczy i ujrzał znane te, zwyczajne, nie straszne wcale oblicze ludzkie, z cienkiemi zmarszczkami około dobrych i nieco chytrych oczu, brodawkę z trzema włoskami na okrągłym, nieco jakby nabrzmiałym policzku, ryżą, trochę siwiejącą brodę — tę samą, za którą niegdyś ciągnął popa podczas kłótni. Ot pop, jak wszyscy popi. Nikogo za nim nie było. Ale gdyby w istocie grom uderzył przed Aleksym, mniej by go przeraził od tych prostych słów: »Bóg ci przebaczy; wszyscy my śmierci mu życzym«.
A tymczasem spowiednik ciągnął dalej jak gdyby nic nie zaszło:
— Powiedz synu; nie jadłeś li padliny lub też mięsa zwierzęcia zaduszonego, przez ptaka zabitego; nie używałeś-li krwi za pokarm? Czy nie popełniłeś czego wzbronionego przez święte przykazania kościelne? Nie spożywałeś-li w post święty masła lubo sera?
— Ojcze! — zawołał carewicz — wielki jest mój grzech, Bóg widzi wielki...
— Czy post naruszyłeś? — spytał O. Jakób z niepokojem.
— Nie o tem mówię ojcze, ale o hosudarze ojcu. Jakże to? Toż rodzic mój, ja mu krew ze krwi. Śmierci ojca syn pragnął. A kto śmierci czyjej pragnie, ten zabójca. Ojcobójcą jestem w myśli. Straszno mi, straszno! Jako przed Chrystusem samym spowiadam się przed tobą ojcze. Rozsądź, pomóż! Zmiłuj się panie!
O. Jakób popatrzał nań zrazu z zadziwieniem, a potem z gniewem.
— Żeś powstał przeciw ojcu cielesnemu, to skrucha cię przejmuje, a o tem żeś podniósł rękę na ojca wedle ducha, nie wspomnisz nawet? A przecieź jak duch jest wyżej ciała, tak ojciec duchowny wyżej jest od cielesnego.
I znów począł się rozwodzić szeroko książkowym stylem, wielomównie, a pusto, na temat: »czcijcie duchowieństwo więcej głowy swojej«.
— Ty zasię synu powstałeś na mnie, jako człowiek w szaleństwie, jako kozioł rozhukany. Oby Pan ci za grzech tego nie policzył, jako to nie ty, a dyabeł użył cię za narzędzie przeciwko mnie. Osiodłał cię jako szkapę chudą i jeździ na tobie nadęty jako świnia, jak mówią ojcowie święci, jeździ kędy chce, póki nie przywiedzie cię do zguby... — I słowo od słowa zwrócił się do sprawy o chłopach poreckich i swoim zięciu Piotrze Anfimowie.
Coś szarego, sennego, lepkiego, jak pajęczyna spuszczało się przed oczy carewicza; — rozpływało się i dwoiło, jak we mgle, oblicze stojącego przed nim człowieka, jak gdyby z po za niego występowało inne, również znajome oblicze z czerwonym ostrym nosem, wąchającym zawsze powietrze, z załzawionemi, chytremi, pożądliwemi oczkami, oblicze Pietka-poddyaka; — jakby z twarzą wielebnego O. Jakóba, przypominającą twarz Chrystusową na staroświeckich ikonach, mięszała się w straszliwem, bluźnierczem połączeniu z obliczem Pańskiem, ohydna twarz Pietki-złodzieja, Pietki chama.
— Pan a Bóg nasz Jezus Chrystus w łaskawości i szczodrości swego zmiłowania niechaj przebaczy ci wszystkie grzechy twoje — przemówił ojciec Jakób, pokrywając głowę carewicza stułą — i ja niegodny kapłan wolą daną mi przez Niego rozgrzeszam cię ze wszystkich grzechów twoich w Imię Ojca i Syna i Ducha świętego — Amen.
Pustka była w sercu Aleksego i słowa te pustką mu dźwięczały, bez władzy, bez tajemnicy, bez grozy. Czuł, że przebaczono tu, ale nie przebaczono tam. Rozgrzeszono na ziemi, a nie rozgrzeszono w niebie.
Tegoż dnia przed wieczorem poszedł O. Jakób do łaźni. Powróciwszy, siadł przed kominkiem naprzeciw carewicza i pił krupnik dymiący w kotle, uwarzony z czerwonego miodu, w którym odbijała się czerwona też jak miód twarz popa. Pił nie spiesząc lampkę za lampką i obcierał pot wielką kratkowaną chustką. Parzył się on w łaźni i pił krupnik, zawsze jakby obrzęd spełniając. Spijając trunek i pojadając piernik, miał taką uroczystą minę jak podczas celebrowania nabożeństwa; zawsze znać w nim było tradycye dziadowskich obyczajów, całej staroświeczczyzny prawosławnej: »Bądź nieruchomy jako słup marmurowy, nie zwracaj się ani na prawo, ani na lewo«.
Carewicz słuchał rozpraw o tem, jakich winników używać w łaźni, jakimi wonnościami zaprawiać parę, a także opowieści o tem, jako popadia na św. Mikołaja omal na tamten świat się nie przeniosła, z powodu zbyt gorącej łaźni. A potem nastąpiły znów nauki i napomnienia z ojców świętych: »Robak ziemi pokorny jest i nędzny, ty zasię pełen chwały i dumy, atoli jeśli rozum swój chowasz, to sam dumę swą upokorzysz, wspomniawszy, jako twa moc i chwała pokarmem robaków będzie. Strzeż się pychy a unikaj gniewu«...
I znów, znów — o sprawie chłopów poreckich i nieodłącznym od niej Pietku Anfimowie.
Carewicza senność ogarniała i niekiedy zdało mu się, że to nie człowiek mówi przed nim, lecz wół przeżuwa bez końca swą paszę.
Nastał posępny zmierzch. Odwilż była. W powietrzu żółta, brudna mgła. Na szybach blade kwiaty mrozu tajały, płakały. A w szyby zaglądało niebo brudne, jakby przyślepe, płaczliwe, niby chytre, podłe oczki Pietki poddyaka.
O. Jakób siedział naprzeciw carewicza na temsamem miejscu, które przed trzema tygodniami zajmował archimandryta Teodozy. I Aleksy mimowoli porównywał obu pasterzy Kościoła starego i nowego.
»Nie archireje to, to gałgany! Orłami my byli, a stali się nietoperzami nocnymi«, mówił pop Teodozy. »Orłami my byli a stali się wołami w jarzmie« mógłby powiedzieć pop Jakób.
Za Fedoską stał wieczny polityk, starodawny władca świata tego; a za O. Jakóbem stał tenże polityk, nowy władca świata tego — Pietka-Cham. Jeden wart był drugiego! Starodawność godna była nowości. I czyż za temi dwoma obliczami, przeszłem i przyszłem, znajduje się gdzie trzecie, jedyne oblicze prawdziwego Kościoła bożego?...
Aleksy patrzał to na niebo brudne, to na czerwone oblicze popa. I tu i tam było coś płaskiego, wiecznie pospolitego, co zawsze jest, zawsze rzeczywiste, a jednak bardziej widmowe niż najdziksze przewidzenia. I pustka była w jego sercu i nuda była straszliwa jak śmierć.
I znów tak jak wtedy zadźwięczał dzwonek naprzód głucho w dali, potem coraz głośniej i bliżej.
Carewicz przysłuchiwał się z niepokojem.
— Jedzie ktoś — rzekł O. Jakób — czy nie tu?
Dał się słyszeć odgłos kopyt końskich, chlapiących w kałużach stajałego śniegu, skrzypienie sań o gołe kamienie, i głosy na ganku, i kroki w sieni. Drzwi się otworzyły i wszedł olbrzym z czerwoną, głupią twarzą, przedstawiającą dziwną mięszaninę legionisty rzymskiego i durnego Iwanuszki rosyjskiego. Był to adjutant cara, kapitan gwardyi preobreżeńskiej, Aleksander Iwanowicz Rumiancew.
Podał list carewiczowi. Ten go rozpieczętował i przeczytał:
»Synu, zechciej być u nas jutro w pałacu Zimowym. — Piotr«.
Aleksy nie przeraził się, ani zadziwił, jakby naprzód wiedział o tem spotkaniu z ojcem i jakby mu to było całkiem obojętne.
Tej nocy przyśnił się carewiczowi sen, który nieraz już śnił mu się, a zawsze jednaki.
Sen ów pozostawał w związku z pewną opowieścią, słyszaną niegdyś w dzieciństwie.
W czasie śledztwa z powodu powstania strzeleckiego, car Piotr kazał wydobyć z grobu od siedemnastu lat już w nim spoczywające zwłoki głównego buntownika, swego wroga, a przyjaciela carewny Zofii, Iwana Miłosławskiego; otwartą trumnę wieźć kazał na wozie, ciągnionym przez świnie, do Preobrażeńska, i tam postawić je pod szafotem, na którym ścinano głowy strzelców w ten sposób, aby krew zlewała się do trumny na zwłoki nieboszczyka. Następnie rozrąbano trupa na części i zakopano je w temże miejscu pod szafotem i pod szubienicami, — aby, jak głosił ukaz, owe szkaradne części złodzieja Miłosławskiego oblewane były wciąż krwią złodziejską na wieki, wedle słów psalmisty: »Pan się odwraca od męża krwi i pochlebstwa«.
Aleszonka, Aleszonka!
Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące,
Ostre toczą już noże,
Chcą cię zarżnąć nieboże.
Potem widział Aleksy we śnie głuchą, pustą ulicę, śnieg wczesny tający, szereg czarnych drewnianych chat, ołowiane kopuły staroświeckiej cerkwi. Wczesny, ciemny, do wieczoru podobny poranek. Na skraju nieba gwiazda z ogonem — kometa czerwona jak krew. Świnie tłuste, gołe, czarne z różowemi piętnami ciągną błazeńskie sanie. Na saniach trumna otwarta. W trumnie coś czarnego, oślizłego, jak zgniłe liście w pustym pniu spruchniałym... W promieniach komety blade, ołowiane kopuły cerkwi mają krwawy odblask. Pod saniami cienki lód kałuży wiosennych załamuje się i czarne błoto tryska jak krew. Cichość taka — jak przed końcem świata, przed trąbą archanioła. Tylko świnie chrząkają. I czyjś głos podobny do głosu siwiuteńkiego staruszka w zielonej wypłowiałej sutannie św. Dymitra Rostowskiego, szepce mu na ucho:
»Pan się odwraca od męża krwi i pochlebstwa«.
I carewicz wiedział, że mąż krwi, to Piotr.
Zbudził się jak zawsze po tym śnie w przerażeniu. W okno zaglądał wczesny, ciemny, jakby wieczorny poranek. Cisza była taka, jak przed końcem świata.
W tem dało się słyszeć stukanie do drzwi i zaspany gniewliwy głos Afanasicza wołał:
— Wstawaj, wstawaj carewiczu!
Aleksy chciał krzyknąć, zerwać się, a nie mógł. Wszystkie jego członki były jakby sparaliżowane. Ciało swoje czuł na sobie, jakby cudze. Leżał jak martwy i zdało mu się, że sen trwa dalej, że budził się we śnie. A jednocześnie słyszał stukanie do drzwi i głos Afanasicza:
— Czas, czas do ojca.
A głos babki trzęsący, skrzeczący, jak beczenie koziołka, śpiewał mu w pamięci cichą, cichutką, straszną piosnkę:
Aleszonka, Aleszonka!
Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące,
Ostre toczą już noże,
Zarżnąć chcą cię nieboże.
Piotr mówił do syna:
— Skoro zaczęła się wojna ze Szwedem, jakże wielkie ponieśliśmy klęski z powodu naszego niedoświadczenia; z jakim bólem i cierpieniem przeszliśmy oną szkołę, pokąd ujrzeliśmy wroga naszego, przed którym drżeliśmy, jak przed nami drżał z kolei. Co wszystko osiągnęliśmy moimi trudami i innych prawych synów rosyjskich, i dotąd w pocie czoła spożywamy chleb nasz, jako Bóg przykazał praojcu naszemu Adamowi. Jak mogliśmy potrudziliśmy się nad budową arki rosyjskiej, jedno mając zawsze na myśli, by Ruś nasza na świat cały sławną się stała. Skoro radość ową ujrzeliśmy wreszcie, którą Bóg dał ojczyźnie naszej, pomyśleliśmy o następcy naszym, a wtedy prawie równy radości smutek mię ogarnął, widząc ciebie niezdolnym do rządzenia sprawami państwa...
Wstępując po schodach pałacu Zimowego i przechodząc około grenadyera, stojącego na warcie u drzwi pracowni ojcowskiej, uczuwał Aleksy — jak zawsze przed widzeniem się z ojcem — bezrozumny jakiś, zwierzęcy strach. — W oczach ciemno mu się robiło, zęby szczękały, nogi się uginały; lękał się, by nie upaść.
Ale w miarę tego, jak ojciec równym, spokojnym głosem wygłaszał długą swoją, obmyślaną naprzód, jakby na pamięć wyuczoną przemowę, uspokajał się Aleksy.
Wszystko w nim zastygało, kamieniało.
I znów wszystko mu jedno było, jakby ojciec mówił nie o nim i nie do niego. Stał przed carem wyciągnięty, jak żołnierz, słuchał, lecz nie słyszał, ukradkiem rozglądając się w pokoju z roztargnioną i obojętną ciekawością.
Warsztat tokarski, narzędzia ciesielskie, astrolabie, kompasy, globusy, przeróżne narzędzia matematyczne, artyleryjne, fortyfikacyjne, porozkładane w komnacie, czyniły ją podobną do kajuty okrętowej. Na ścianach, wyłożonych ciemnem dębowem drzewem, wisiały krajobrazy morskie ulubionego Piotrowi mistrza holenderskiego, Adama Silo, »pożyteczne dla obznajmienia się ze sztuką okrętową«. Wszystkie te przedmioty od dziecinnych lat dobrze znane Aleksemu, budziły w nim mnóstwo wspomnień. Na arkuszu gazety holenderskiej leżały okrągłe żelazne okulary z oprawą, obwiniętą niebieską jedwabną nitką dla ochronienia od tarcia nosa, obok czapeczka nocna z białej bawełny z kutasem z zielonego jedwabiu, który Aleksy oberwał niegdyś, bawiąc się nim, ale ojciec nie rozgniewał się wtedy i porzuciwszy ukaz, który pisał, wziął się do przyszywania go.
Za stołem zawalonym papierami Piotr siedział w starym, skórzanym fotelu z wysokiem oparciem obok napalonego do żaru pieca. Ubrany był w niebieski, zużyty, wyblakły chałat, który carewicz widział na nim jeszcze przed bitwą połtawską, i rozpoznał na nim łatę odmiennego koloru, przyszytą w miejscu, wypalonem przez ogień fajki. Pod chałatem miał car czerwoną kamizelę z białymi kościanymi guzikami; jeden z nich do połowy był złamany; Aleksy poznał go i liczył pozostałe, jak to czynił zawsze nie wiedzieć dlaczego podczas długich upominających przemówień ojca; spodnie ubranie cara było z grubego sinego sukna, na nogach miał stare przydeptane pantofle. Carewicz oglądał wszystkie te szczegóły ubrania ojcowskiego, tak mu dobrze znane i swojskie. Tylko twarzy ojca prawie nie widział. Przez okno, po za którem bielał śnieżny obrus Newy, skośny promień żółtego, zimowego słońca padał pomiędzy nimi, cienki, długi i ostry jak miecz; dzielił ich i zasłaniał jednego przed drugim. W czworokącie słonecznym, padającym od ramy okna, u samych nóg cara spała zwinięta w kłębek jego ulubiona ryża suczka, Lizeta.
Car mówił dalej równym, monotonnym i nieco ochrypłym od kaszlu głosem, jakby odczytywał ukaz.
— Bóg nie jest winien twej nieudolności, gdyż rozumu ci nie poskąpił, ani też siły cielesnej; jakkolwiek niezbyt krzepki z natury, nie jesteś wszakoż słaby, a jednak o sprawach wojskowych słyszeć nie chcesz, choć przez nie wyszliśmy z mroku i staliśmy się znani i szanowani w świecie, który przedtem nic o nas nie wiedział. Nie mówię, abyś do wojny był ochoczy bez słusznej przyczyny, ale pragnąłbym, abyś lubił sztukę wojenną i biegłości w niej nabywał; albowiem to jest jeden z dwóch środków w rządzeniu krajem, obok porządku, obrona kraju. Z pogardzania wojną zguba państwa wynika, jako to widzimy w upadku monarchii greckiej. Nie od tego li zginęła, że porzuciwszy oręż, chciała żyć w pokoju, ustępstwa we wszem czyniąc nieprzyjacielowi, który to pokój w niewolę oddał ją tyranom?
Jeśli zaś tak mniemasz, że jenerały cię na wojnie zastąpią, to błądzisz w tem silnie, każdy bowiem patrzy na wodza głównego i naśladuje go. To, co monarcha miłuje, miłują i poddani jego, to, czem on gardzi, w pogardzie jest i u poddanych. A ty nie troszczysz się zgoła o rzeczy wojenne i wiadomości o nich nie masz żadnych. A nie znając się na nich, jako rozkazywać innym będziesz? Słabością zdrowia wymawiasz się, iż nie możesz znosić trudów wojennych; ale i w tem nie masz słuszności. Nie trudów bowiem, lecz chęci żądam, która przez żadną chorobę nie może być zniweczoną. Myślisz może, że wielu monarchów na wojnę nie idzie, a jednak ją prowadzą? Prawda, nie idą, ale chęć mają, jako to i nieboszczyk król francuski Ludwik, który sam na wojnach nie wiele bywał, a jednak jakich wielkich dzieł wojennych dokonał, że jego wojny teatrem i szkołą świata zwano i nietylko samą wojną, ale też i innemi dziełami i przemysłami państwo swoje nad inne wsławił! Wszystko to przedstawiwszy ci, wracam znów do spraw twoich.
Człowiekiem jestem i śmierci podlegam...
Rozdzielający ich promień słoneczny posunął się dalej i Aleksy spojrzał na twarz Piotra. Dojrzał w niej taką zmianę, jakby nie miesiąc jeden, lecz lata całe przeszły od chwili, gdy raz ostatni na nią patrzał. Wtedy Piotr zdał się być w pełni sił męskich, teraz wyglądał prawie na starca. Carewicz zrozumiał, że choroba ojca nie była udana, że być może bliższym był śmierci, niż sam myślał, niż inni myśleli. Na czaszce wyłysiałej z przodu, w workach pod oczami, w wystającej naprzód niższej szczęce, w całej twarzy nabrzmiałej, jakby blado żółtej, było coś ciężkiego, martwego, jakby maska zdjęta z oblicza nieboszczyka. Tylko w wielkich rozszerzonych, nadmiernie błyszczących, na wierzch wysadzonych oczach, przypominających oczy schwytanego ptaka drapieżnego, był dawny wyraz młodzieńczy, połączony wszakże z niezmiernem zmęczeniem, wzbudzającem prawic litość.
I Aleksy zrozumiał też, że chociaż wiele myślał o śmierci ojca, oczekiwał jej i pragnął bezwiednie, ale w istocie rzeczy nigdy jej nie pojmował, jakby nie wierzył, że ojciec może umrzeć. Teraz tylko po raz pierwszy uwierzył... I zdumienie ogarnęło go; i nowy, nigdy przedtem nie doznawany strach — strach już nie o siebie, lecz o niego: czem musi być śmierć dla takiego człowieka? jak on będzie umierał?
— Albowiem człowiekiem jestem i śmierci podlegam — ciągnął dalej Piotr — komuż przeto pozostawię to, co przy pomocy Bożej zasadziłem i co plony niejakie już przynosi? Temu-li, który stał się podobien do onego sługi leniwego, o którym mówi Ewangelia, jako zakopał talent swój w ziemię i wzgardził darem od Boga mu danym? Jeszcze i o tem wspomnę, jakim złym obyczajem, jakim uporem jesteś napełnion; choć wielem cię za to strofował, i nietylko strofował, lecz i bijał; przy tem widzisz, jako od lat tylu prawie nie mówię z tobą. Ale wszystko to bez skutku, wszystko na próżno i nic czynić nie chcesz, tylko w domu przesiadujesz i zabawie się oddajesz. Wszystko to na przekór mi czynisz. Albowiem z jednej strony carską masz w sobie krew rodu wysokiego, z drugiej zasię — myśli niskie i sprośne, jakby ostatni z chłopów, i przestajesz z ludami, od których nic się nie nauczysz, okrom złych i grubych obyczajów. A czem wywdzięczasz się rodzicowi twojemu? Pomagasz-li mi w moich tak ciężkich trudach i troskach? Nic takiego nie czynisz, jako to wszystkim wiadomo. Raczej nienawidzisz spraw moich, które ja dla ludzi narodu mego działam, a ty po mnie stałbyś się onych burzycielem. Wszystko to rozważając z troską wielką i widząc, że niczem cię do dobra skłonić nie zdołam, postanowiłem oznajmić ci mój ostateczny testament i poczekać, czy się szczerze nie poprawisz. Jeśli poprawy w tobie nie ujrzę, to wiedz, że...
Na tem słowie zakaszlał się długim, męczącym kaszlem, który pozostał mu po chorobie. Twarz mu poczerniała, oczy wyszły na wierzch, pot wystąpił na czoło, żyły nabrzmiały. Zadyszał się, i od gwałtownych a próżnych wysiłków odchrząknięcia jeszcze bardziej się dusił, jak małe dzieci nie umiejące kaszleć. W tej mieszaninie dziecięctwa ze starością było coś śmiesznego i strasznego zarazem.
Lizeta zbudziła się, podniosła pyszczek i utkwiła w twarzy pana rozumny, jakby współczujący wzrok. Carewicz także spojrzał na ojca i nagle coś ostrego jakby ukłuło go w serce: »I pies żałuje, a ja«...
Piotr wreszcie odchrząknął, wypluł, zaklął zwykłą swą nieprzystojną klątwą i wycierając chustką pot i łzy, ciągnął dalej od tego miejsca, gdzie się zatrzymał, bardziej jeszcze ochrypłym, tak samo jak przedtem równym, beznamiętnym głosem, jakby czytał ukaz pisany:
— Mówię ci to wszystko, abyś świadom był...
Chustka nagle wypadła mu z ręki, nachylił się, by ją podnieść, lecz Aleksy uprzedził go, rzucił się szybko, podniósł i podał chustkę. I ta mała usługa przypomniała mu nagle to nieśmiałe tkliwe uczucie, prawie zakochania, które niegdyś żywił dla ojca.
— Ojczuszku! — wykrzyknął z takim wyrazem w twarzy i w głosie, że Piotr popatrzył na niego uważnie i wraz spuścił oczy. — Bóg widzi, nic podstępnego względem ciebie nie uczyniłem. A dziedzictwa ja sam też z powodu słabości mej nie pragnę; pocóż mam brać na siebie to, czemu nie podołam. Gdzie mnie do tego! I czyi ja ojczuszku... dla ciebie, dla ciebie... o Boże!
Głos mu się załamał. Rozpaczliwym, konwulsyjnym ruchem podniósł ręce, jakby chciał się chwycić za głowę i tak zamarł, jakby z dziwnym uśmiechem pomięszania na ustach, cały blady, drżący. Sam nie wiedząc, co się z nim dzieje, czuł tylko, jak coś w jego piersi rosło, podnosiło się z nieprzepartą siłą, wyrwać się chciało na zewnątrz. Jedno słowo, jedno spojrzenie, jeden znak ojca — a syn upadłby mu do nóg, objąłby je, zapłakałby takiemi łzami, że zwalić się, stajaćby musiał jak lód od słońca straszliwy mur, który ich dzielił. Wszystkoby wyjaśnił, zdobyłby się na takie słowa, że ojciec przebaczyłby, zrozumiał, jak go miłuje i miłował przez całe swe życie, jego jedynego, a teraz jeszcze miłuje silniej, niż przedtem: — i nic mu nie trzeba, tylko by mu ojciec pozwolił kochać siebie, umrzeć dla siebie, by go pożałował, by mu powiedział, jak to bywało mawiał w dzieciństwie, przyciskając go do swego serca. »Aloszenko, chłopcze mój miły!«.
— Pozostaw te dzieciństwa — dał się słyszeć nagle gruby, surowy, jakby umyślnie surowy, a w istocie rzeczy kryjący zmięszanie wewnętrzne głos Piotra. — Nie szukaj wymówek. Okaż nam wiarę w czynach, bo słowom samym nie ma co wierzyć. I w Piśmie powiedziano: nie może drzewo złe dobrych owoców rodzić.
Unikając oczu Aleksego, patrzał Piotr na bok, a tymczasem w twarzy jego coś błyskało, drżało jakby z poza martwej maski żywe przeglądało oblicze, aż nadto znane, miłe Aleksemu. Ale Piotr wnet owładnął swojem zmięszaniem. W miarę tego jak mówił, twarz jego stawała się coraz bardziej martwa, głos coraz twardszy, coraz nielitościwszy.
— Dzisiaj leniwcy nie w wielkiej są cenie. Kto chleb je, a korzyści nie przynosi Bogu, monarsze i ojczyźnie, podobien jest robakowi, który wszystko w zgniliznę zamienia, a pożytku ludziom zgoła nie przynosi. I apostoł mówi; próżniaczy człek niechaj nie je i niech przeklęty będzie leniwiec. Ty zasię bezczynny żywot wiedziesz...
Aleksy prawie nie słyszał słów. Ale każdy dźwięk ranił mu duszę, wrzynał się w nią, niewymowny ból sprawiając, jak nóż wrzyna się w żywe ciało. Było to istne zabójstwo. Chciał krzyczeć, powstrzymać ojca, ale czuł, że on nie usłyszy, nie zrozumie. Znów pomiędzy nimi podniósł się mur, przepaść się otworzyła. I ojciec każdem słowem odchodził od niego coraz dalej i dalej, beznadziejnie, bezpowrotnie, jak zmarli odchodzą od żywych.
Wreszcie i ból ustał. Wszystko w nim znów skamieniało. Znów wszystko mu było jedno. Dławiła go tylko sama nuda, wywołana przez ten martwy głos, który nawet nie ranił, a piłował jak tępa piła.
Ażeby skończyć, skończyć jak najprędzej, chwycił chwilę milczenia i wygłosił z dawna obmyślaną odpowiedź z takąż jak u ojca martwą twarzą i takimż martwym głosem:
— Miłościwy panie ojcze! nic innego rzec nie mogę, tylko przyznać, jako słusznie mej nieudolności gwoli korony rosyjskiej mię pozbawiacie; niech będzie wedle woli waszej. I o to was hosudara miłościwego uniżenie proszę, czując się do spraw państwa niezdatnym, albowiem pamięci pozbawion będąc, bez jakowej nic uczynić nie można, i na wszech siłach cielesnych i umysłowych osłabion przez różne choroby, nie zdolny stałem się do rządzenia tak wielkim narodem, ku czemu trzeba człowieka nie takiego jako ja. Temu gwoli do następstwa rosyjskiego po was — chociażbym i brata nie miał, a teraz Bogu chwała jest brat, któremu daj Boże zdrowie — nie pretenduję i nadal pretendować nie będę, w czem Boga za świadka wzywam i dla stwierdzenia świadectwa gotów jestem przysięgę własną ręką wypisać. Dzieci zaś moje poruczam łasce waszej hosudarskiej, dla siebie zaś proszę tylko utrzymania do śmierci.
Nastało milczenie. W ciszy południa zimowego słychać było tylko miarowe metaliczne tik-tak ściennego zegara.
— Twoje zrzeczenie się to tylko zwłoka czasu, a nie prawda — przemówił Piotr nareszcie, — albowiem jeśli teraz nie lękasz się z lekceważeniem patrzeć na ojcowskie nakazy, to jakżeż po śmierci mej wolę moją chować masz? A twoje przysięgi na wiarę nie zasługują, gwoli serca twego zatwardziałości. A przytem jest i słowo Dawidowe: wszelki człowiek kłamcą jest. Takoż choćbyś istotnie chciał pełnić moją wolę, to przemogą twe zamiary i przymuszą cię brody długie, popy i starcy, którzy lenistwu swemu gwoli dziś poniżeni zostali, — a ty ku nim skłonność masz wielką. Temu gwoli tak pozostać jako chcesz, ani rybą ni mięsem, nie możesz. Lecz albo zmień swoje obyczaje, i nieobłudnie stań się godnym następstwa albowiem dusza moja bez tego się nie uspokoi a osobliwie teraz, gdy na zdrowiu upadłem — albo zostań mnichem...
Aleksy milczał, spuściwszy oczy. Twarz jego wydała się teraz takąż maską jak twarz Piotra, maska naprzeciw maski — i w obu dziwne, nagłe, jakby widmowe podobieństwo — podobieństwo w sprzeciwieństwach. Rzekłbyś, szerokie okrągłe, nabrzmiałe oblicze Piotra odbijało się w wydłużonem, wązkiem obliczu Aleksego — jakby w zwierciadle wklęsłem zwężyło się i wyciągnęło poczwarnie.
Piotr również milczał. Ale w prawej jego szczęce, w kącie ust i oka, w całej prawej stronie twarzy wszczęło się szybkie drganie, wzmagające się wciąż i przechodzące stopniowo w ruch konwulsyjny, który ogarniał twarz całą, szyję, łopatkę, ramię i nogę. Ruch ten, poprzedzający napady wściekłości, był powodem, że poczytywano Piotra niekiedy za epileptyka lub opętanego. Aleksy nie mógł patrzeć bez trwogi na ojca w takiej chwili, ale teraz spokojny był, jakby go okrywała nieprzewidzialna nieprzenikliwa zbroja. Cóż jeszcze mógł mu uczynić ojciec? Zabić? — Niechby. — Czyż to, co uczynił przed chwilą, nie gorsze od zabójstwa?
— Czemu milczysz? — zakrzyczał naraz Piotr, uderzając pięścią w stół w jednym z konwulsyjnych ruchów, wstrząsających całem jego ciałem.
— Strzeż się Aleksy! Myślisz nie znam cię? Znam, przenikam na wskróś. Na krew swą powstałeś, szczenię ty. Ojcu śmierci życzysz!... Skromniś, świętoszek przeklęty! Popy, starcy nauczyli cię tej polityki. Nie darmo Zbawiciel niczego nie kazał lękać się apostołom krom tego: Strzeżcie się, mówił, kwasu faryzejskiego, którym jest obłuda mnisza — dysymulacya.
Subtelny, zły uśmiech przemknął w spuszczonym wzroku carewicza. Zaledwie mógł się powstrzymać, aby nie zapytać ojca, co znaczy zmiana dat w »Oznajmieniu synowi memu« 11 października zamiast 22? Od kogo to ojciec nauczył się tej dyssymulacyi, tej chytrości, godnej Pietki poddyaka, Pietki chama, albo Fedoski, »księcia świata tego« z jego, »mądrą chytrością« i »polityką niebieską«?
— Ostatnie jeszcze napomnienie — przemówił znów Piotr poprzednim, równym, beznamiętnym prawie głosem, niezmiernym wysiłkiem woli hamując konwulsyjne drgania. — Pomyśl pilnie o wszystkiem i rezolucyę powziąwszy, daj odpowiedź niezwłoczną. A jeżeli nie, to wiedz, że i tak następstwa będziesz pozbawion. Albowiem skoro gangrena wdała się w palcu moim, to czyż odciąć onego nie powinienem? Podobnie i ciebie, jako członek zgangrenowany odetnę. A nie mniemaj, że tylko na strach ci to mówię: Bogiem się świadczę, uczynię co powiedziałem. Skoro bowiem za naród mój i ojczyznę żywot mój dać byłem gotów — to i ciebie nie pożałuję. Lepiej mieć obcego, który dobry jest, aniżeli swojego a złego. O czem ci oznajmiam, abyś wiedział i wybrał jedno z dwojga — albo obyczaje swe zmień, albo mnichem się uczyń. A jeśli tego nie uczynisz...
Piotr powstał wyprostował się w całej swej olbrzymiej postaci. Znów pochwycił go dreszcz konwulsyjny, głowa się trzęsła, trzęsły się ręce i nogi. Wykrzywiona, jakby ponuro-błazeńska, martwa maska twarzy z nieruchomym gorejącym wzrokiem, straszliwa była. Głuchy ryk zwierzęcy dał się słyszeć w głosie.
— A jeśli tego nie uczynisz, to postąpię z tobą jak ze zbrodniarzem!...
— Pragnę stanu zakonnego i proszę miłościwego na to pozwolenia — przemówił carewicz głosem cichym i stanowczym.
Kłamał. Piotr wiedział, że kłamie. I Aleksy wiedział, że ojcu kłamstwo jego wiadome. Złośliwa, mściwa radość napełniła duszę carewicza. W bezmiernej jego pokorze tkwił upór bezmierny. Teraz syn silniejszy był od ojca, słaby silniejszy był od mocnego. Co za pożytek carowi z mnichostwa syna? »Kołpak mniszy gwoździem do głowy nie przybity, zdjąć go można«. Dziś — mnich, jutro — car. Włożą do ziemi zwłoki ojcowskie, a syn szydzić będzie z dzieła ojca; zburzy wszystko, zniweczy, kamienia na kamieniu nie zostawi. Nie mnichem go czynić, a zabić, unicestwić, zetrzeć z oblicza ziemi.
— Precz! — zajęczał Piotr w bezsilnej wściekłości.
Carewicz podniósł oczy, i popatrzał na ojca z podełba, uporczywie: tak wilczę patrzy na starego wilka z najeżoną sierścią i z wyszczerzonymi zębami. Skrzyżowały się ich spojrzenia jak szpady w pojedynku — a ojciec spuścił oczy, wzrok jego złamał się jak nóż o twardy kamień.
I znów zaryczał jak zwierz raniony i z okrutnem przekleństwem podniósł nagle pięści nad głową syna, gotów rzucić się nań, bić, zabić.
Wtem mała, delikatna a silna rączka schwyciła ramię Piotra.
Carowa Katarzyna Aleksiejewna dawno już podsłuchiwała u drzwi komnaty przez dziurkę od klucza.
Ciekawa była Katienka. Jak zawsze, zjawiła się w najważniejszej chwili, aby pohamować swego męża. Uchyliła drzwi i cichym krokiem zbliżyła się doń na palcach.
— Pietienka! — przemówiła z miną pokorną, z nieco żartobliwem udaniem, jak dobre nianie przemawiają do upartych dzieci, lub jak się mówi do chorego. — Nie męcz się, Pietienka, nie bierz do serca kochanie. Zmęczysz, zamęczysz się, rozchorujesz i legniesz znów... A ty miły carewiczu, idź sobie z Bogiem. Widzisz, hosudar niezdrów.
Piotr odwrócił się, ujrzał spokojną, wesołą prawie twarz Katienki — i zaraz oprzytomniał. Ręce podniesione opadły, owisły jak sznury, a całe ogromne ciężkie jego ciało padło na fotel, jak pada drzewo podcięte u korzenia.
Aleksy patrząc na ojca uporczywie z podełba, zgięty, najeżony, jak zwierz patrzący na zwierza, powoli cofał się ku wyjściu i dopiero na progu szybko się obrócił, drzwi otworzył i wyszedł.
A Katienka usiadła na poręczy fotelu, wzięła w ramiona głowę Piotra, przycisnęła ją do piersi swych pełnych, tłustych, miękkich, jak poduszka, prawdziwych piersi karmiących. Obok żółtej, chorej, starej prawie twarzy cara, młodą prawie wydała się rumiana twarz Katienki, pokryta delikatnym puszkiem z małymi dołkami, z wysokiemi sobolowemi brwiami, o nizkiem czole, o włosach czarnych i oczach wielkich, wypukłych z niezmiennym uśmiechem na ustach, jaki widzieć można na portretach monarszych. Zresztą z całego oblicza wyglądała nie tyle na monarchinię, ile na służącą w zajeździe niemieckim, albo na sołdatkę rosyjską praczkę, jak sam car ją nazwał, praczkę, towarzyszącą swemu staremu we wszystkich wyprawach, opierającą, obszywającą go, i przykładającą mu synapizma, nacierającą mu brzuch, gdy kolka chwyciła.
Nikt lepiej od Katienki nie umiał powstrzymać wybuchów szalonego gniewu carskiego, wzbudzającego taką trwogę w otoczeniu.
Obejmując jedną ręką jego głowę, drugą gładziła mu włosy, powtarzając przy tem wciąż te same słowa: »Pietienka, Pietienka, miłe, drogie me kochanie, serdeczne«. Była jak matka usypiająca chore dziecię, jak poskromicielka lwów, głaszcząca rozwścieczone zwierzę. Pod działaniem tej cichej, spokojnej pieszczoty, car uspakajał się jakby zasypiał. Konwulsyjne drżenie ciała słabło; tylko martwa maska twarzy teraz całkiem już skamieniała; z oczami zamkniętemi wciąż jeszcze drgała, chwilami wykrzywiając się jakby w błazeńskich grymasach.
Za Katienką weszła do komnaty małpka, przywieziona jako podarek Lizce, młodej carewnie przez jednego szypra holenderskiego. Figlarna małpka, postępując jak paź za carową, chwytała za brzeg jej sukni, jakby chciała ją podnieść z bezwstydną zuchwałością. Ale ujrzawszy suczkę Lizetę, wskoczyła na stół, ze stołu na sferę, przedstawiającą ruch ciał niebieskich wedle systemu Kopernika. Ciężkie łuki miedziane ugięły się pod maleńkiem zwierzątkiem; globus niebieski z cicha zadźwięczał. Potem, skacząc coraz wyżej dostała się małpka na sam wierzch stojącego zegaru angielskiego, pokrytego skrzynką oszkloną o ramach mahoniowych. Ostatni promień zachodzącego słońca padał na zegar i poruszające wahadło błyszczało jak gzygzak błyskawicy. Małpka już od dawna nie widziała słońca. Usiłując jakby coś sobie przypomnieć, patrzyła z żałosnym podziwem na obce sobie, blade, zimowe słońce, mrużyła oczy i czyniła różne grymasy, jak gdyby przedrzeźniając konwulsyjne drgania twarzy Piotra. I było dziwne, straszliwe podobieństwo błazeńskich wykrzywień w dwóch tych twarzach — maleńkiego zwierzątka i wielkiego cara.
Aleksy powracał do domu.
Miał uczucie, jakiego doznawać mogą ludzie, którym odcięto nogę albo rękę. Ocknąwszy się, chcą dotknąć miejsca, gdzie był członek odcięty i widzą, że go już niema. Tak carewicz czuł w duszy swej miejsce, gdzie była miłość dla ojca i widział, że jej tam już nie ma. »Jako członek zgangrenowany odcięty«, przypominał sobie słowa ojcowskie. Jakby wraz z wielkiem jego miłowaniem wszystko zeń wyjęto, pusto w nim było — ni nadziei, ni strachu, ni żalu, ni radości; pusto, lekko, straszliwie.
I dziwno mu było, że tak szybko, tak prosto spełniło się jego życzenie: ojciec umarł...
— Skoro car jeździł do Woroneża budować okręty w roku 1701, stał się z woli bożej wielki pożar w Moskwie. Spaliły się domy hosudarskie w Kremlu i święte cerkwie, i krzyże, i wewnątrz ikonastazy, i obrazy święte, i dzwon wielki 8.000 pudów ważący spadł i zbił się, takoż i inne dzwony pospadały. Miejscami ziemia gorzała.
Mówił to Aleksemu O. Iwan, 70-letni starzec, klucznik moskiewskiego soboru Zwiastowania.
Piotr zaraz po swej charobie, 27 stycznia 1716 roku wyjechał do obcych krajów. Carewicz pozostał sam w Petersburgu. Nie otrzymując od ojca wiadomości, postanowienie ostateczne — albo poprawić się, by otrzymać następstwo lub wstąpić do zakonu — odkładał na później i po dawnemu żył z dnia na dzień. Zimę spędził w Petersburgu, wiosnę i lato w Rożdestwienie. Jesienią wyjechał do Moskwy odwiedzić krewnych.
Dnia 10 września, w wigilię wyjazdu z Moskwy, odwiedził swego druha starego, męża swej mamki, klucznika Iwana, i razem z nim poszedł obejrzyć opustoszony przez pożar stary dworzec Kremliński.
Długo chodzili po różnych pałatach i teremach, po niezliczonych ruinach. Co płomień oszczędził, to czas burzył. Liczne komnaty pozostawały bez drzwi, bez okien, bez podłóg, tak, że i wejść do nich było niepodobna. Szczeliny widniały w popękanych murach. Waliły się sklepienia i dachy. — Aleksy nie mógł odnaleźć ani poznać miejsc, w których dzieciństwo spędził.
Odgadywał on niewyrażoną w słowach myśl O. Iwana, że pożar, który się zdarzył tego samego roku, gdy car począł burzyć stary obyczaj moskiewski, był znakiem gniewu Bożego.
Weszli do małej starej cerkiewki domowej, gdzie jeszcze car Iwan Groźny modlił się o syna, którego zabił później.
Po przez szczelinę w sklepieniu widać było niebo, takie niebieskie, błękitne, jakiem się wydaje tylko w ruinach. Pajęczyna, zasnuwająca otwór w szczelinie, błyszczała barwami tęczy; krzyż, złamany przez burzę, ledwie trzymał się w górze na porwanych łańcuchach. Szyby z miki zbite przez wiatr. Wrony wlatywały przez otwory w dachu, robiły sobie gniazda pod arkadami i zanieczyszczały ikonostaz. Białawe ich ślady plamiły ciemne figury świętych. Jedna połowa wrót carskich była zerwana. W ołtarzu przed tronem stała błotnista kałuża.
O. Iwan opowiadał carewiczowi, jak duchowny tej cerkwi, stuletni prawie starzec, przez długi czas zanosił skargi do różnych urzędów, kolegiów a nawet do samego cara, błagając o naprawę świątyni, albowiem »z powodu starości sklepień, woda zacieka i obawa jest, aby Eucharystya Święta nie została uszkodzona«.
Ale nikt go nie słuchał. Umarł ze zmartwienia, a cerkiew stała się ruiną.
Spłoszone wrony zerwały się z krzykami złowieszczymi. Wiatr wpadł przez okno, zajęczał i zapłakał. Pająk spuszczał się na swej pajęczynie. Coś wzbiło się z ołtarza, zapewne nietoperz i zakrążyło nad samą głową carewicza. Smutek go ogarnął. Wspomniał słowo proroka o »sprosności opustoszenia w miejscu świętem«.
Przeszli koło Kraty Złotej, zstąpili do pałacu Granowitego, zachowanego w lepszym od innych stanie. Ale zamiast dawniejszych przyjęć poselskich i wyjść carskich, teraz dawano tutaj nowe komedye, dyalogi, uroczyście obchodzono wesele trefnisiów Carskich. Aby zaś dawne wspomnienia nie przeszkadzały nowym zabawom, malowidła na murach zabielono wapnem i zastąpiono je wesołą ornamentacyą na nowy »niemiecki-sposób«.
W jednym ze składów pokazał O. Iwan carewiczowi dwa sztuczne lwy. Poznał je zaraz Aleksy, bo widywał je często w dzieciństwie. Umieszczone za czasów cara Aleksego Michajłowicza w pałacu Kołomieńskim, około tronu carskiego, jak żywe ryczały, poruszały oczami i otwierały paszczęki. Wielkie ich tułowy ulane z miedzi, pokryte były skórą baranią, naśladującą skórę lwią. Mechanizm, który wywoływał ryk lwi i poruszał szczęki i oczy, leżał teraz obok w oddzielnej skrzyni. Widocznie przywieziono tu owe lwy dla naprawy i zapomniano o nich w pośród innych gratów. Sprężyny zepsuły się, skóra wisiała w łachmanach, zgniła słoma zwieszała się z kadłubów; nędznie wyglądały teraz lwy samowładców rosyjskich. Paszcze ich, bez wyrazu, przywodziły na pamięć łagodność owiec.
W opustoszałych, lecz zachowanych w całości budowlach mieściły się nowe kolegia: departamenty senatu, kantor składów solnych, kancelarye wojenne, składy sukien i amunicyi. Wszystkie te kolegia przeniesione tu zostały nietylko z ich archiwami, urzędnikami, służbą, ale nawet z więźniami, którzy mieścili się przez lata całe w piwnicach pałacowych. Ci ludzie nowi uwijali się w starym dworcu, jak robaki w trupie, zanieczyszczając wszystkie kąty.
— Wszelakie nieczystości pochodzące od ludzi i koni — mówił O. Iwan — przynoszą nie mało szkody drogocennym sprzętom z dawnych lat i skarb carski o stratę przyprawiają. Zanieczyszczone powietrze brudzi naczynia srebrne i złote. Trzebaby w tem wszystkiem porządek zrobić, gdzieindziej przenieść więźniów. Nieraz otośmy skarżyli i prosili, ale nikt nas nie słucha — kończył stary ponuro.
Dzień był niedzielny, w kolegiach pustki. Ale powietrze duszne było wszędzie miazmatami przepełnione. Wszędzie widne były brudne ślady od pleców ludzkich opierających się o ściany, plamy atramentowe, różne napisy i rysunki. A w zblakłych złoceniach starych fresków rozróżnić jeszcze można było surowe oblicza proroków, praojców i rosyjskich świętych.
W samym Kremlu w pobliżu pałaców i soborów znajdował się szynk dla niższych urzędników. Wyrósł jak grzyb jadowity i przez wiele lat utrzymywał się z cicha pomimo ukazów, nakazujących niezwłocznie usunięcie go.
W jednej z budowli kancelaryjnych powietrze tak było duszne i smrodliwe, że carewicz co prędzej okno otworzył. Od dołu, z szynku pełnego ludzi, dochodził dziki, jakby zwierzęcy ryk, tupotanie nóg tańczących, brzęk bałałajki i pieśń pijacka:
Matka skacząc mię rodziła
Ochrzcili mię w carskim szynku
Kąpali w winie zielonem.
Znajoma pieśń, śpiewała ją nieraz księżna-przeorysza Rżewska podczas pijackich uczt carskich.
I zdało się carewiczowi, że z szynku jak z ciemnej, otwartej paszczęki wraz z tą pieśnią, wraz ze sprośnemi przekleństwami i z zapachem siwuchy wznosił się ku pałacom carskim i napełniał je duszący smród, od którego mdłości ogarniały i serce ściskało się żałością śmiertelną.
Podniósł oczy w górę ku sklepieniu. Wymalowane tam były kręgi niebieskie: księżycowy i słoneczny, a także anioły służące gwiazdom i wszelkie inne twory Boże, i Chrystus Emmanuel, siedzący na tęczy niebieskiej z kołami o wielu oczach, w lewej ręce trzymający kielich złoty, w prawej berło, na czole swem mający koronę siedmiogranną. Na złotem tle malowidła widniał napis: »Przedwieczne Słowo Ojca, będące obrazem Boga i wiodące stworzenie od niebytu do bytu, pokój daj Kościołowi twemu, zwycięstwo wiernemu carowi«.
A z dołu dochodziła piosnka:
Matka skacząc mię rodziła
Ochrzcili mię w carskim szynku.
Carewicz odczytał napis w kręgu słonecznym: »Słońce pozna zachód swój i stanie się noc«.
I słowa te proroczo odezwały się w jego duszy i starodawne słońce carstwa moskiewskiego poznało zachód swój w ciemnych moczarach czuchońskich, w zgniłej pluchocie jesiennej — i stała się noc — nie czarna, a straszliwa biała noc petersburska. Zmierzchło słońce starodawne; poczerniało złoto korony i klejnotów Monomacha od nowego smrodliwego tchnienia. I nastała sprosność opustoszenia w miejscu świętem.
Uchodząc jakby przed niewidzialną pogonią, wybiegł carewicz z dworca, nie oglądając się, mijajając szybko korytarze sienne, schody, tak iż Ojciec Iwan na swych starych nogach ledwie mógł za nim podążyć. Dopiero na dworze, pod niebem odkrytem zatrzymał się Aleksy i odetchnął swobodnie. Czyste tu było i chłodne powietrze jesienne; czystymi zdały się białe kamienie soborów.
Na rogu przy samym kościele Zwiastowania znajdowała się długa, nizka ława, gdzie zwykł siadać często Ojciec Iwan, by grzać na słońcu stare kości.
Carewicz upadł znużony na ławkę; stary poszedł do domu, ażeby przygotować nocleg. Aleksy sam pozostał.
Czuł się tak znużonym, jakby przeszedł tysiąc wiorst. Płakać chciał, ale łez mu nie stało: serce płonęło i łzy na niem osychały jak woda na rozpalonym kamieniu.
Spokojne światło wieczorne płonęło jak lampka na białej ścianie. Złota kopuła soboru błyszczała ogniście, niebo stawało się liliowem i ciemniało, przybierało barwę podobną do barwy więdnącego fijołka. I białe wieżyce wydały się olbrzymimi kwiatami o płatkach złotych.
Wtem dało się słyszeć bicie zegarów na bliższych i dalszych bramach i wieżach. W cichem powietrzu drżały powolne fale przeciągłych dźwięków, jak gdyby zegary wzywały się nawzajem, jakby rozmowę wiodły o tajnikach przeszłości i przyszłości. Stare zegary uderzały szybko; mnóstwo drobnych dzwonków towarzyszyło wielkiemu dzwonowi, który znaczył godziny muzyką kościelną, zachrypłą, ale uroczystą jeszcze; nowe dzwony holenderskie odpowiadały melodyami kurantów i tańców modnych »na sposób amsterdamski«. A wszystkie te dawne i nowe dźwięki przypominały Aleksemu dalekie, dalekie dzieciństwo.
Przymknął oczy i dusza jego pogrążyła się w tę ciemną dziedzinę pomiędzy snem i jawą, gdzie przemieszkują mary przeszłości. Jak cienie przesuwające się po białej ścianie, gdy promień słoneczny przez szczelinę okiennicy wnika do ciemnej komnaty, przechodziły przed wzrokiem jego duszy wspomnienia — widzenia. A po nad wszystkiemi panował jeden groźny obraz ojca. I jako pielgrzym, który z wysokości w nocy przy błyskawicy widzi całą przebytą drogę, tak on w straszliwym blasku tego obrazu widział całe swe życie.
Oto jest w szóstym roku życia.
W staroświeckiej karocy carskiej, obitej czerwonym aksamitem o szybach z miki, zasłoniętych jedwabnemi firankami, siedzi na kolanach babki, wśród puchowych poduszek i pulchnych jak poduszki nianiek. Obok siedzi matka jego carowa Eudoksya, w czepcu zdobnym perłami, z twarzą okrągłą, białą, zawsze jakby zdziwioną, jak u małej dziewczynki.
Patrzy po przez zasłonę i otwarte okno karocy na tryumfalny pochód wojsk z okazyi wyprawy azowskiej. Podoba mu się jednostajny uroczysty marsz pułków, błyszczące w słońcu armaty miedziane, i obraz alegoryczny, z gruba namalowany na proporcach: dwaj skuci Turcy, z napisem:
Ach! Azow straciliśmy
I klęsk srogich doznaliśmy.
Prócz tego na obrazie wymalowany, w morzu niebieskiem czerwony, nagi człowiek: Bóg morski Neptunus, z trójzębem w ręku, siedzi wierzchem na zielonym zwierzu Kitowrasie. Pod tem podpis: »Winszuję zdobycia Azowa i poddaję się wam«.
Wspaniale przedstawia mu się uczony Niemiec Winius w ubiorze wojownika rzymskiego, wygłaszający wiersze rosyjskie z wysokości bramy tryumfalnej przez tubę długą na półtora sążnia. Wśród żołnierzy postępuje bombardyer roty preobrażeńskiej, w ciemnym, zielonym kaftanie, z czerwonymi wyłogami i w trójrożnym kapeluszu. Wzrostem wszystkich przewyższa, tak, że z daleka jest widoczny. Alosza wie, że to jego ojciec. Ale twarz jego tak młoda, prawie dziecinna, że Aloszy wydaje się nie ojcem, ale starszym bratem, miłym towarzyszem igraszek dziecinnych, takimż małym chłopcem, jak on sam. Duszno w starej karocy wśród puchowych poduszek i pulchnych jak poduszki nianiek. Chciałby się wyrwać na swobodę, na słońce, do tego wesołego, kędzierzawego, bystrookiego chłopca.
Ojciec ujrzał syna. Uśmiechnęli się do siebie i serce Aloszy uderzyło radością. Car zbliża się do drzwiczek karocy, otwiera je, przemocą prawie bierze syna z rąk babki, z pośród lękliwie wykrzykujących nianiek, czule, delikatnie jak matka ściska go, całuje; potem wysoko podniósłszy, pokazuje wojsku, narodowi; sadza go sobie na ramieniu i niesie nad szeregami żołnierzy. Najprzód zbliska, potem coraz dalej i dalej ponad morzem głów rozlega się wesoły, gromowy, tysiącogłosy okrzyk:
— Wiwat! Wiwat! Wiwat! — niech żyje car z carewiczem.
Alosza czuje, że wszyscy patrzą na niego i kochają go. I wesoło mu i straszno. Trzyma się mocno szyi ojcowskiej, przyciska się do ojca; ten go niesie ostrożnie, ostrożnie; — nie bójcie się: nie upuści. Zdaje się dziecku, że wszystkie poruszenia ojca, to własne jego ruchy, cała siła ojca jego własną siłą, że on i ojciec stanowią jedno i to samo. Chce mu się śmiać i płakać — takie wesołe okrzyki ludu i grzmot armat, i dźwięk dzwonów, i złote głowy soborów, i niebo niebieskie, i wiatr swobodny, i słońce jasne. W głowie mu się kręci, szybko dyszy — i leci, leci — prosto do nieba, do słońca.
A z okna karocy wysuwa się głowa babki. I miłą i śmieszną zda się Aloszy jej twarzyczka zmarszczona, drobna, starusieńka. Babka macha ręką i krzyczy i prosi, omal nie płacze.
— Pietienka, Pietienka! synku, zmęczysz Aloszę.
I znów niańki układają go w puchowej pościółce pod ciepłą kołderką, haftowaną złotem, podbitą sobolami. Pieszczą go, kołyszą, łechczą pod piętami, żeby mu się lepiej spało, i okrywają i otulają, ażeby wietrzyk skąd nie powiał, strzegą carskie dzieciątko jak źrenicę oka, a chowają jak krasną dzieweczkę za odwiecznemi zasłonami i firankami. Kiedy idzie do kościoła, ze wszystkich stron niosą ekrany sukienne, ażeby nikt nie mógł widzieć carewicza, dopóki urzędownie nie będzie okazany ludowi wedle starego obyczaju; a gdy raz ukazany zostanie, to z dalekich stron ludzie zjeżdżać się będą umyślnie, aby patrzeć nań, jak na dziwo jakieś.
W nizkich komnatach niewieścich duszno. Drzwi, okiennice, okna obite starannie wojłokiem, aby znikąd nie wiało. Na podłodze także wojłok gwoli ciepła, a także chodu cichego. Piece napalone do gorącości. Pachnie kadzidłami, trawami wonnemi, które kładą do pieca dla zapachu. Światło dzienne, przenikając przez mikę szyb, staje się bursztynowo-żółtem. Wszędzie palą się lampki. Aloszy nieco ckliwo, ale miło i przytulnie; jakby drzemał w pół odurzeniu i nie mógł się obudzić na dobre.
Drzemie, słuchając jednostajnych rozmów o tem, jak dom swój po Bożemu trzeba urządzić aby wszystko było oczyszczone, uprzątnięte, wymiecione, strzeżone od wszelkiej szkody — aby nic nie zapleśniało, nie zgnoiło się — aby wszystko było zamknięte, nierozrzucone, chronione przed złodziejami — aby temu, co dobre, oddana była cześć, a temu, co złe, wymierzona kara — i jako okrajki winny być starannie chowane, i jak rybę na rożnie trzeba obracać, jak grzybki marynować i solić; — jak trzeba chować wiarę w nierozdzielną Trójcę Świętą.
Drzemie przy dźwiękach drumli, na której grają ślepi grajkowie, śpiewając stare byliny; drzemie przy opowieściach stuletnich bajarzy, którzy bawili niegdyś jeszcze jego dziada, »najcichszego« cara Aleksego Michajłowicza. Drzemie i śni na jawie, przysłuchując się opowiadaniom pielgrzymów, wędrownych żebraków: o górze Atosie, spiczastej jako szyszka jodłowa — a na samym jej wierzchołku ponad obłokami stoi Matka Boża, Bogarodzica Przeczysta i odblaskiem płaszcza swego górę całą oświeca — o Szymonie Słupniku, który sam ciało swoje gnojąc, toczony jest przez robaki — o miejscu, gdzie raj ziemski, które to miejsce dojrzał z oddali z okrętu swojego nowogrodzianin, Moisław — i o wszelkich innych cudach bożych i pokusach szatańskich. A skoro Aloszenka pocznie się nudzić, na rozkaz babki skaczą przed nim trefnisie, karzełki, dziewczynki sierotki, Kałmuczki małe i murzynki, skaczą, tańcują, koziołki wywracają, biją się, do krwi się drapią; albo stara babka sadza go sobie na kolana i pocznie przebierać jego paluszkami, jeden za drugim, od wielkiego do malutkiego, powtarzając przytem: »Sroka-wrona kaszy nawarzyła, za próg poskoczyła, gości zwołała, temu dała, temu dała, a temu nic się nie dostało«. I babka go łechce, a on się śmieje, trzepoce. Babka karmi go tłustemi ciasteczkami, konfiturkami z mlekiem makowem, i gruszeczkami w miodzie.
— Jedz Aloszenka, niech ci na zdrowie będzie, milusieńki ty mój, słoneczko moje!
A gdy Aloszę brzuszek zaboli, przychodzi baba znachorka, która leczy dzieci, szepcąc słowa niezrozumiałe. Zaledwie kichnie lub zakaszlnie dzieciątko, poją je wraz odwarem malinowym, nacierają spirytusem z kamforą, albo naparzają w wannie.
Tylko w najgorętsze dni roku prowadzano go na przechadzkę do Ogrodu Górnego na zboczu góry kremlińskiej. Przypomina ona ogrody wiszące i stanowi jakby dalszy ciąg teremów niewieścich. Wszystko tu sztuczne: kwiaty cieplarniane w skrzynkach zasadzone, maleńkie stawki, ptaki przyswojone w klatkach. Patrzy Alosza na rozłożoną u stóp góry Moskwę, na ulice, po których nigdy nie chodził, na dachy, kopuły, dzwonnice, na daleką okolicę zamoskiewską, na siniejące w oddali góry Worobieskie, na lekkie, na złociste obłoki. I nudno mu. Chciało by się wydostać z teremów i z tego ogrodu sztucznego na pola, na rzeki, do lasów prawdziwych, w dal nieznaną; chciało by się biedź, lecieć — zazdrości jaskółkom. Duszno, parno. Cieplarniane kwiaty i trawy lecznicze, wydają zapach mdlący i korzenny. Po niebie sunie ciemno-sina chmura. Cień zalega. Nagle zapachło świeżością i lunął deszcz. Alosza wystercza na deszcz twarzyczkę i rączęta drobne i chciwie chwyta chłodne krople, a nianie i mamki wołają już go, krzyczą: »Aleszonka, Aleszonka! chodź dzieciątko do domu! nóżki przemoczysz«.
Deszczyku padać przestań
Pójdziemy na Jordan.
Do Boga się pomodlimy,
Chrystusowi pokłonimy.
Wtem nad samą jego głową, jakby chmura się rozpadła — zajaśniała oślepiająca błyskawica; grom uderzył, wicher się zakręcił. Alosza zamarł cały ze strachu i radości, jak wtedy, na ramionach ojca w tryumfie azowskiego zwycięstwa. Przypomniał mu się wesoły, kędzierzawy, bystrooki chłopiec — i poczuł, że go kocha tak samo jak tę straszliwą błyskawicę. W głowie mu się zakręciło, dyszy ciężko, pada na kolana, wyciąga ręce do czarnych niebios pełen trwogi i pragnienia, aby znów zajaśniała błyskawica jeszcze groźniejsza, jeszcze bardziej oślepiająca.
Ale drżące ręce stare już go chwytają, niosą, rozbierają, układają pościółkę, nacierają spirytusem z kamforą, poją kwiatem lipowym do siódmego potu i okrywają i otulają. I znów drzemie — i śni mu się zwierz Aspid, mieszkający w górach kamiennych, z twarzą dziewiczą, z trąbą wężową, z nogami bazyliszka, któremi żelazo przecina. Łowią go dźwiękiem trąb, nie znosi ich odgłosu, sam uszy sobie przekłuwa i kamienie oblewa krwią swą siną. Śni mu się też Siwin, ptak rajski, co śpiewa pieśni królewskie. Na Wschodzie w ogrodach Edeńskich on mieszka, głosi radość sprawiedliwym, którą Pan im przyobiecał. Żaden człowiek w ciele żyjący nie może słyszeć głosu tego ptaka, a jeśli usłyszy, to myśl zachwycona wiedzie go śladem głosu i wsłuchany weń — umiera. I zda się Aloszy, że idzie za śpiewającym Siwinem, i słuchając pieśni słodkiej — umiera, zasypia snem wiecznym.
Nagle jakby burza werwała się do komnaty, roztworzyła drzwi na oścież, rozsunęła zasłony, zerwała kołderkę z Aloszy i chłodem go owionęła. Otworzył oczy i ujrzał twarz ojca. Nie przestraszył się wcale, nie zdziwił nawet, jak gdyby wiedział i czekał, że przyjdzie. Z dzwoniącą jeszcze w uszach rajską pieśnią Siwina, z rzewnym, sennym uśmiechem wyciągnął ręce, wołając: Tato, tato kochany! zerwał się i ojcu na szyję się rzucił. Ten go ujął silnie, aż go zabolało, przycisnął do siebie, całując twarzyczkę i szyjkę, nóżki gołe, całe gołe pod koszulką nocną ciałko senne. Ojciec przywiózł mu z za morza zabawkę osobliwą; w skrzynce drewnianej pod szkłem trzy Niemki woskowe i dziecko, a za niemi zwierciadełko; u dołu rączka kościana; jak ją zakręcić, to Niemki z dzieckiem obracają się i tańczą przy muzyce. Podoba się zabawka Aloszy. Ale ledwo spojrzał na nią — i znów patrzy, nie może się napatrzeć na tatę. Twarz mu schudła, wyciągnęła się, zmężniał, jakby wyrósł. Lecz Aloszy wydaje się, że chociaż on duży, duży, a przecież zawsze taki maleńki, taki maleńki, zawsze taki jak wprzód wesoły, kędzierzawy, bystrooki chłopiec. Czuć od niego wino i powietrze świeże.
— A u taty wąsiki wyrosły. Jakie malutkie. Ledwo widać.
I z ciekawością paluszkiem wodzi po górnej wardze ojca, gładząc miękki puch ciemny.
— A na brodzie dołek tak samo, jak u babuni. I całuje go w ten dołek.
— A czemu u taty odciski na rękach?
— OJ siekiery, Aloszenko: okręty za morzem budowałem. Poczekaj, gdy wyrośniesz i ciebie z sobą zabiorę: Chcesz jechać za morze?
— Chcę. Gdzie tata, tam i ja. Zawsze chcę z tatą.
— A babuni to ci nie żal?
Alosza nagle spostrzegł w pół otwartych drzwiach przestraszoną twarz staruszki i bladą, jakby martwą twarz matki. Obie patrzą nań z daleka, nie śmieją się zbliżyć, żegnają go i same się żegnają.
— Żal babci! — przemówił Alosza i zdziwił się, dlaczego ojciec nie pyta go o matkę.
— A kogo więcej lubisz: mnie czy babunię.
Alosza milczy, nie znajduje odpowiedzi. W tem silniej jeszcze przyciska się do ojca i cały drżący od wstydliwego uczucia, szepcze mu do ucha.
— Tatę kocham, najwięcej tatę kocham!...
...I nagle wszystko znikło — i komnatki teremu i pościółka puchowa i matka i babka i nianie. Jakby się zapadł w jakąś czarną jamę, wypadł jak ptaszek z gniazda wprost na zmarzłą twardą ziemię.
Wielka zimna izba z gołemi, szaremi ścianami; w oknach kraty żelazne. Teraz już nie śpi, a zawsze spać mu się chce i wyspać się nie może — budzą zbyt wcześnie. Przez mgłę, która gryzie go w oczy, widzi długie kazamaty, żółte magazyny, budki malowane w pasy, wały ziemne z piramidami kul i lufami armat. A dalej pole sokolnicze, pokryte szarym śniegiem, który taje pod niebem szarem, zaczernionem stadami zmokłych wron i kruków. Słychać odgłos bębna, okrzyki ćwiczeń wojennych: Do szeregu, do szeregu! Broń na ramię, broń do nogi! Na prawo, marsz! — I suchy trzask wystrzałów i znów odgłos bębna.
Obok niego ciotka, carewna Natalia Aleksiejewna, stara panna z żółtą twarzą i kościanymi palcami, które boleśnie go szczypią, i złemi kłującemi oczami, które patrzą na niego tak, jakby go zjeść chciały: »Ach ty parszywe szczenię Awdotii«!
Dopiero w późniejszym znacznie czasie dowiedział się, co się stało. Car, powróciwszy z Holandyi, żonę, carowę Awdotię, posłał do klasztoru Susdalskiego, gdzie przemocą obleczono ją w suknię zakonną pod imieniem Heleny, a syna wziął z teremów Kremlińskich do Preobrażeńska do nowego pałacu. Obok pałacu tajna kancelarya, gdzie prowadzi się śledztwo o buncie strzelców. Każdego dnia pali się tam więcej jak trzydzieści stosów, którymi torturują powstańców.
Czy to była jawa, czy sen, to, co mu się później przypominało, sam nie wiedział. Skrada się, jakby nocą, około ostrych palów parkanu, którymi otoczony jest podwórzec więzienny. Jęki tam słychać. W szczelinie między palami błysnęło światło. Przyłożył do niej oko i ujrzał podobieństwo piekła:
Ognie płoną gorące,
Kotły szumią kipiące.
Ostre toczą tam noże,
Zarżnąć chcą cię nieboże.
Pieką ludzi na ogniu, innych ćwiartują, innym członki rozciągają, aż w stawach trzeszczy; wyrywają żebra rozpalonemi kleszczami, »czyszczą paznogcie«, to jest wbijają za nie rozpalone igły.
Pośród katów — car.
Twarz jego tak straszna, że Alosza nie poznaje ojca; on i nie on — jakby jego sobowtór odwrotny. Własnoręcznie torturuje jednego z głównych buntowników. Ten cierpi i milczy. Ciało jego tworzy okrwawioną masę nieforemną, jak mięso, z którego rzeźnik skórę zdarł, a on wciąż milczy, tylko patrzy carowi wprost w oczy, jakby szydził z niego. Wtem umierający już podniósł głowę i plunął carowi w oczy.
— Ot tobie psi synu, Antychryście!
Car wraził mu nóż wprost w gardło. Krew trysnęła w twarz carską...
Alosza padł bez zmysłów. Rankiem żołnierze znaleźli go pod parkanem na brzegu kanału. — Długo przeleżał chory bez przytomności. Ozdrowiawszy, uczestniczył na rozkaz cara w uroczystym poświęceniu pałacu Lefortowskiego bogu Bachusowi! Alosza — w nowym kaftanie niemieckim z twardymi fałdami na drutach, w ogromnej peruce, cisnącej mu głowę. Ciotka — we wspaniałym robronie. Oboje w oddzielnym pokoju, przyległym temu, gdzie goście ucztują. Jedwabne zasłony, ostatnia pozostałość odosobnionych teremów, ukrywają ich przed gośćmi. Ale Alosza wszystko widzi: członków soboru wszechpijanego, niosących, zamiast naczyń świętych, kielichy z winem, kufle z miodem i piwem; widzi zamiast Ewangelii, otwierające się nakształt księgi wielkiej pudło z różnymi gatunkami wódek; zamiast kadzidła płonący w kadzielnicy tytoń.
Najwyższy ofiarnik, kniaź-papież, odziany parodyą kapy patryarszej i naszytymi na niej kośćmi i kartami do gry, w mitrze blaszanej, uwieńczony postacią nagiego Bachusa i z pastorałem, ozdobionym nagą Wenerą, błogosławi gości dwoma cybuchami, na krzyż złożonymi. Poczyna się pijatyka. Trefnisie przekpiwają starych bojarów, biją ich, plują im w twarz, oblewają winem, ciągają za włosy, obrzynają im brody przemocą, lub wyrywają kosmyki włosów wraz z krwią i mięsem. Uczta przypomina miejsce tortury. Aloszy wydaje się, że wszystko to widzi w gorączce. I znów nie poznaje ojca! to chyba sobowtór jego — odwrotnik.
»Najjaśniejszy hosudar carewicz Aleksy Pietrowicz, przyswoiwszy sobie początki i w krótkim czasie wyuczywszy się liter i sylab składania, przystąpił do nauki »czasosłowa«, — donosił carowi »ostatni z niewolników«, Mikołaj Wiazemski, wychowawca carewicza.
Uczył on Aloszę wedle Domostroja, jak należy zbliżać się do świętości, jak całować obrazy cudowne i relikwie świętych, z bojaźnią i czcią, nie cmokać ustami, i wstrzymując w sobie dech, albowiem wstrętny jest Panu nasz smród i odor wszelaki; jak trzeba spożywać chleb święty, aby okruszyn na ziemię nie upuścić i zębami go nie gryść, lecz łamiąc kawałkami, pożywać z wiarą i bojaźnią. Słuchając tych nauk swego mistrza, przypominał sobie Alosza, jak go widział, pijanego, tańcującego u Leforta z kniaziem-papieżem i innymi trefnisiami, przed bezwstydną Niemką Monsichą i wyśpiewującego piosnki karczemne.
Uczony Niemiec, baron Gussejn, przedstawił carowi Methodus instructionis, prawidła, wedle których winien postępować ten, komu poruczony będzie obowiązek nauczania Jego Wysokości Carewicza.
»W sercu miłość i cnotę zaszczepiać i umacniać należy; także o to zabiegać, aby wpajać odrazę i wstręt ku wszystkiemu, co przed Bogiem występkiem się mianuje, oraz wynikające z takowych złości zgubne skutki okazać dowodnie na przykładach z Pisma św. i ze świeckiej historyi. Języka francuskiego uczyć, który najlepiej przez codzienne użycie może być przyswojony. Kolorowane mapy geograficzne pokazywać. Do użycia cyrkla pomału przyuczać, i pożytek wynikający z geometryi przedstawiać.
Dać takoż początki sztuki wojennej, oblężniczej, tańca i konnej jazdy; do ćwiczeń w ruskim stylu zachęcać. We wszystkie dni pocztowe francuskie »kuranty« z »Merkurym historycznym« pilnie czytywać i przy tej okazyi dawać napomnienia polityczne i moralne. Używać »Telemaka« ku nauce Jego Wysokości, jako źwierciadła i prawidła przyszłych jego rządów. Aby zaś przez ciągłe uczenie nie znudzić, rozrywać go umiarkowanie przez grę truktafel. Wszystkie te prace w przeciągu dwóch lat można ukończyć i następnie Jego Wysokość w dalszych naukach ćwiczyć bez straty czasu należy, aby mógł nabyć dokładnych wiadomości o wszystkich sprawach politycznych w świecie, o istotnym pożytku tego państwa, o wszystkich sztukach potrzebnych, jako to fortyfikacyi, artyleryi, architektury, nawigacyi i innych, ku największemu Jego Wysokości rozradowaniu i ku własnej Jego Wysokości nieśmiertelnej sławie«.
Dla wypełnienia tych przepisów wybrano pierwszego, jaki się nadarzył, Niemca, Marcina Marcinowicza Neubauera. Uczył on Aloszę europejskich »komplementów« i układności, wedle książki »Młodości szczere zwierciadło«.
»Przedewszystkiem powinny dzieci mieć w wielkiej czci ojca swego. Skoro rodzic coś nakazuje, kapelusz w ręku syn ma trzymać, stojąc nieco w bok z tyłu, podobnie jako paź albo sługa. Takoż spotkanego rodzica o trzy kroki nie dochodząc, przez zdjęcie kapelusza uprzejmym sposobem pozdrowić. Lepiej albowiem, aby powiedziano: jest to uprzejmy i grzeczny młodzieniec, aniżeli gdyby mówiono: jest to bałwan nadęty. Na stole, na ławce, nie opierać się i nie być podobnym do chłopca ze wsi, który na słońcu się przewala. Młodzieńcy nie powinni sapać nosem ani oczami mrugać. I to jest niemała sprosność, kiedy kto nos ociera, jakby w trąbę trąbił, albo kicha głośno i tem innych ludzi w cerkwi lub dzieci małe przestrasza. Obrzynaj paznokcie, aby nie wyglądały jakoby aksamitem obszyte. Siedź przy stole przystojnie, prosto, zębów nożem nie czyść, lecz wykłuwaczką i jedną ręką zakryj usta, gdy zęby czyścisz. Jedząc, nie mrucz jak świnia i w głowę się nie drap, gdyż tak jeno chłopy czynią. Młodzieńcy między sobą powinni zawsze obcymi językami rozmawiać, aby je sobie w ten sposób przyswoili, a znajomością takowych, »aby się różnili od innych nie nauczonych bałwanów«.
Tak śpiewał w jedno ucho carewiczowi Niemiec, a w drugie Rosyanin: »Nie pluj Aloszenka na prawo — tam anioł-Stróż; pluj na lewo — tam bies. Nie obuwaj dziecko lewej nóżki przed prawą — to grzech. Zbieraj w papierek i chowaj starannie obcięte paznokcie, abyś miał czem na górę Syońską się drapać i do Królestwa niebieskiego się dostać«. — Niemiec śmiał się z Rosyanina, a Rosyanin z Niemca. — Alosza zaś nie wiedział komu wierzyć. Pyszałek, student, mieszczański syn z Gdańska, nienawidził Neubauer Rosyi. »Cóż to za język? — mawiał. — Retoryki i gramatyki w tym języku ani śladu. Sami popi rosyjscy nie rozumieją tego, co w cerkwi głoszą. Z języka rosyjskiego tylko ciemnota i nieuctwo wynika«. Niemiec zawsze był pijany, a wtedy jeszcze zawzięciej klął i wymyślał:
— Nic wy nie umiecie barbarzyńcy, psy, hundsfoty!
Rosyanie drażnili Niemca, małpą go przezywali i donosili na niego carowi, że zamiast uczyć carewicza, zły przykład mu daje, obrzydza mu naukę i najgorsze daje mu wyobrażenie o cudzoziemcach. Alosza sądził, że obaj jego nauczyciele — i Rosyanin i Niemiec — zarówno chamy.
Tak naprzykrzył mu się nieraz bywało w ciągu dnia Marcin Marcinowicz, że i w nocy śnił mu się w postaci uczonej małpy, która wedle prawideł komplementów i układności europejskich wykrzywiała się przed »Młodości szczerem Zwierciadłem«. A dokoła stoją jak ikony na ścianach Złotej pałaty — z poważnemi obliczami, starodawne cary moskiewskie, patryarchy, patrony święte. Małpa niemiecka wyśmiewa ich i wymyśla im: »Psy, psy wy, hundsfoty! nic nie umiecie, wszyscy wy barbarzyńcy!« I zda się Aloszy, że ten pysk małpi podobny jest do skażonej wykrzywieniem konwulsyjnem twarzy nie cara, nie ojca, a owego drugiego straszliwego jego sobowtóra-odwrotnika. I łapa kosmata wyciąga się ku Aloszy, chwyta go za rękę i ciągnie ku sobie.
I zda mu się, że leci, pada kędyś aż na samym skraju świata, na plaskiem jakiemś wybrzeżu morskiem, pokrytem gdzieniegdzie mszystymi kawałkami rdzawego błota, pod bladem, jakby martwem słońcem, pod niskiem, jakby podziemnem niebem. Wszystko tu mgliste, widmowe. I on sam sobie widmem się wydaje, jak gdyby już dawno umarł i zszedł do kraju cieniów.
W trzynastym roku życia zapisany został carewicz jako żołnierz roty artyleryjskiej i uczestniczył w pochodzie pod Noteburg. Stamtąd pomaszerował do Ładogi; z Ładogi do Jamburga, do Koporia, do Narwy; wszędzie ciągano go za wojskiem, po obozach, aby przyuczyć go do ćwiczeń wojennych. Dzieckiem prawie podlega on wraz z dorosłymi wszelkim niebezpieczeństwom, znosi niedostatek, chłód, głód, trudy niezmierne. Widzi krew, wszelkie okropności i sprosności wojny. Ojca widuje, lecz zdaleka tylko, chwilowo. I za każdym razem, gdy go ujrzy, serce zamiera mu od szalonej nadziei — a nuż zbliży się, zawoła, serdecznie przemówi. Jedno słowo, jedno spojrzenie — i Alosza ożyłby, zrozumiałby, czego chcą od niego. Ale ojciec czasu nie ma; w ręku jego to szpada, to pióro, to cyrkiel, to siekiera. Wojuje ze Szwedem, wbija pierwsze pale, buduje pierwsze domy Petersburga.
»Najmiłościwszy Panie ojcze, proszę cię łaskawie o rozkazanie, aby mi doniesiono wiadomości o zdrowiu twem, ku pociesze mojej, której zawsze najusilniej pragnę.
Synek twój Alosza, błogosławieństwa
twego pragnę i ukłony przesyłam.
Z Petersburga 25 sierpnia 1703 roku.«
Tak w listach, pisanych pod dyktandem nauczyciela, ośmiela się dodawać serdeczniejsze słowo — czułości lub skargi. Samotny, zdziczały, zahukany, rośnie jak zielsko pod parkanem kazamatów pułkowych.
Narwa wzięta szturmem. Car obchodząc uroczyście zwycięstwo, czyni przegląd wojsk przy huku armat i muzyce. Carewicz stoi przed frontem i widzi z oddali zbliżającego się doń młodego olbrzyma z twarzą wesołą, a groźną. To on, on sam — nie sobowtór-odwrotnik, a istotny, dawny, rodzony ojciec. Serce chłopca uderza silnie, zamiera znów od szalonej nadziei — jakby błyskawica oślepiła Aloszę. Podbiegnąć chce do ojca, rzucić mu się na szyję, uścisnąć, całować i płakać z radości.
Ale ostro, dobitnie, jak odgłos bębna, dają się słyszeć słowa, podobne do słów ukazów i artykułów:
— Synu! dlatego wziąłem cię na wyprawę abyś widział, że nie lękam się ani trudów, ani niebezpieczeństw. Ponieważ jako człek śmiertelny dziś lub jutro umrzeć mogę, pomnijże, iż mało doznasz zadowolenia, jeżeli nie będziesz naśladował mego przykładu. Żadnych trudów nie żałuj dla dobra publicznego. Atoli jeśli wiatr uniesie moje rady i nie zechcesz czynić tego, czego pragnę, to nie uznam cię za mego syna, błagać będę Boga, aby cię ukarał w tem życiu i w przyszłem.
Ojciec bierze dwoma palcami Aloszę za podbródek i bystro patrzy mu w oczy. Cień przebiegł po twarzy Piotra. Jakby pierwszy raz ujrzał syna: ten wątły chłopiec z wąskiemi ramionami, zapadłą piersią, upartem, ponurem spojrzeniem — toż syn jego jedyny, następca tronu, dziedzic wszystkich jego trudów i czynów. Czyż to być może? Skąd wziął się ten wyrodek, to gawroniątko w gnieździe orłem? Jak mógł on zrodzić takiego syna?
Alosza skurczył się, zgiął, jak gdyby odgadł myśl ojca, jak gdyby się czuł winny przed nim nieznaną lecz bezmierną winą. Taki wstyd i strach go pochwycił, że gotów był się rozszlochać wobec całego wojska jak małe dziecko:
— Najmiłościwszy Panie ojcze! Zbyt jeszczem młody i czynię co mogę! ale zapewniam Waszą Wysokość, że jako syn posłuszny wszelkiemi siłami starać się będę naśladować wasz przykład i czyny. Niechaj Bóg zachowa was w długie lata przy zdrowiu dobrem, abym długo jeszcze cieszyć się mógł tak znamienitym rodzicem...
Wedle napomnień Marcina Marcinowicza kapelusz zdjąwszy, »przyjemnym sposobem jako układny kawaler« uczynił »komplement niemiecki«:
— Meines gnädigsten Papas gehorsamster Diener und Sohn.
I wobec tego olbrzyma, pięknego jak bóg młody, uczuł się — małym potworkiem, małpką głupią.
Ojciec podał mu rękę. On pocałował ją.
Łzy wytrysły z oczu Aloszy i zdało mu się, że ojciec, poczuwszy wilgotne ciepło tych łez, ze wstrętem wyrwał rękę.
Podczas tryumfalnego wejścia wojsk do Moskwy 17 grudnia 1704 roku po Narwskiem zwycięstwie, carewicz w Preobrażeńskim uniformie szedł w szeregu z bronią jak prosty żołnierz. Był chłód. Zziąbł, mało nie zamarzł. W pałacu, przy zwykłej pijatyce pierwszy raz wypił kielich wódki, aby się ogrzać i odurzyło go zaraz. W głowie mu się zakręciło, w oczach pociemniało. Przez mgłę z mętno zielonemi i czerwonemi kręcącemi się i splecionemi ze sobą kołami widział wyraźnie tylko twarz ojca, patrzącego nań z pogardliwym uśmiechem. Alosza poczuł ból nieznośnego upokorzenia. Chwiejąc się, wstał, podszedł ku ojcu, popatrzył na niego z podełba, jak osaczone wilcze, chciał coś powiedzieć, coś uczynić, lecz nagle pobladł, wydał lekki okrzyk, zachwiał się i upadł u nóg ojca jak martwy.
— Już życie moje doczesne starością się kończy, niemotą i głuchotą i ślepotą. Temu gwoli prószę o łaskę uwolnienia mię od obowiązków klucznika i dopuszczenia, abym się udał do zakonu świętego.
...Zatopiony we wspomnieniach carewicz nie słyszał brzęczących monotonnie słów O. Iwana, który, wyszedłszy ze swej celi, usiadł znów na ławce obok niego.
— Trzeba by mi sprzedać i domek mój i sprzęty domowe i wszelkie mienie zbyteczne, a takoż dwie sierotki, siostrzenice, u mnie mieszkające, chciałbym w klasztorze jakowym osadzić. A to trochę, co zebrałem, chciałbym też oddać klasztorowi, aby nie jeść darmo chleba zakonnego i dar ten mój przyjemny oby był Bogu jako grosz wdowy ewangielicznej. I pożyć bym pragnął jeszcze krótki czas w milczeniu i skrusze, pokąd rozkazem bożym nie będę powołany z doczesnego do wiecznego żywota. A wedle wieku mego zda mi się, żem śmierci bliski, ponieważ i ojciec mój w tychże latach żywot swój ukończył.
Ocknąwszy się, jakby ze snu błogiego, spostrzegł carewicz, że noc dawno już zapadła. Białe wieżyce soborów stały się powietrznie niebieskiemi, podobniejszemi jeszcze do olbrzymich kwiatów lilii rajskiej. Złote głowy cerkwi mętnie srebrzyły się pod czarno sinem, ugwieżdżonem niebem. Droga mleczna słabo migała. I w tchnieniu górnej świeżości, spokojnem i równem jak oddech śpiącego, zstępowało na ziemię przeczucie wiecznego snu — cisza nieskończoności.
I z ciszą tą zlewały się brzęczące zwolna słowa O. Iwana:
— By pozwolono mi odejść w pokoju do zakonu świętego, pożyć, tam w milczeniu, pokąd nie zostanę powołany z doczesnego do wiecznego żywota...
Długo jeszcze mówił, zamilkł, znów mówił; odchodził, powracał, zapraszał carewicza na wieczerzę. Ale ten nic nie widział, nic nie słyszał. Znów przymknął oczy, pogrążył się w zapomnieniu w tej ciemnej dziedzinie pomiędzy snem i jawą, gdzie przemieszkują cienie rzeczy przeszłych. Znów snuły się przed nim wspomnienia — widzenia, obraz za obrazem, jak łańcuch długi, ogniwo za ogniwem; a nad tem wszystkiem panował jeden okropny obraz — ojciec. I jako wędrownik oglądając się po za siebie nocą z wyniosłości, przy blasku błyskawicy widzi całą przebytą drogę, tak on — w straszliwym blasku tego obrazu widział żywot swój cały.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Ma lat siedemnaście — wiek, w którym ongi do carewiczów moskiewskich, tylko co »oznajmionych«, ludzie zjeżdżali się, by patrzeć na nich, jak na dziwo. A na Aloszę kładziono już wtedy obowiązki nad siły: jeździć musiał z miasta do miasta, zakupywać prowiant dla wojska, rąbać i spławiać drzewo z lasu dla floty, budować fortece, drukować księgi, odlewać armaty, pisać ukazy, werbować pułki, wyszukiwać niedorostków, którzy pod grozą nawet kary śmiertelnej ukrywali się przed wojskowością. Sam prawie dziecko, nad takiemiż jak on dziećmi srożyć się musiał bez wszelkiego pardonu, karać ich surowo, sam musiał baczyć na wszystko, aby w niczem błędu nie było i posyłać ojcu jak najdokładniejsze relacye.
Od deklinacyi niemieckiej do bastionów, od bastionów do pijatyk, od pijatyk do ścigania zbiegłych — aż w głowie się kręciło. Im więcej się starał, tem więcej od niego żądano. Ni odpoczynku, ni odwłoki. Zda się, już, już padnie ze zmęczenia, jak koń spędzony. I wie, że wszystko na próżno. — »Ojcu nikt w niczem nie dogodzi«.
A równocześnie uczyć się wciąż musi. — »Przez dwa tygodnie zajmować się będziemy samym tylko językiem niemieckim, ażeby odmiany dobrze wbić w pamięć, a potem zajmiemy się francuskiem i arytmetyką. A nauka odbywać się ma codziennie«.
Wreszcie siły się urwały. W styczniu 1709 roku podczas wielkich mrozów, gdy prowadził ojcu z Moskwy na Ukrainę do miasta Sumy pięć pułków, które sam zwerbował i które miały wziąć udział w bitwie połtawskiej — w drodze zaziębił się, zachorował i kilka tygodni przeleżał bez przytomności. Zwiątpiono o jego życiu.
Odzyskał przytomność w słoneczny dzień wczesnej wiosny. Cała izba zalana była skośnymi promieniami żółtego światła. Za oknami jeszcze śnieżne zaspy. Ale z sopli lodowych spadają już krople.
Szemrzą wody wiosenne, a w niebiosach jak dzwoneczek dźwięczy pieśń skowronka. Alosza widzi nachylone nad sobą oblicze ojca, dawne, miłe, pełne uczucia oblicze.
— Drogi mój, miły, czy lżej ci?...
Nie mając siły by odpowiedzieć, Alosza uśmiecha się tylko.
— Chwała Bogu, chwała Bogu! — mówi ojciec, żegnając się pobożnie. — Zmiłował się Pan, wysłuchał modlitwę mą. Teraz, zobaczysz, wyzdrowiejesz.
Carewicz dowiedział się później, że ojciec nie odchodził od niego podczas choroby, zaniechał wszystkich swych spraw, nocy nie dosypiał. Kiedy choroba się wzmagała, kazał odprawiać nabożeństwa, ślubował wybudować cerkiew pod wezwaniem św. Aleksego, człowieka Bożego.
Nastały miłe, radosne, powolne dni powrotu do zdrowia. Alosza czuł, że dobroć ojca jak promień słoneczny i ciepło sił mu dodaje, leczy go.
W błogiem poczuciu słodkiej omdlałości całymi dniami leżał nieruchomo, patrzał i nie mógł się napatrzeć na prostą a wspaniałą twarz ojca, na jasne, straszliwe a miłe oczy, na ujmujący, jakby nieco chytry uśmiech niewieścio delikatnych wywiniętych warg. Ojciec wszelkimi sposobami dogadzał Aloszy i pieścił go. Raz podarował mu toczoną z kości słoniowej tabakierkę własnego wyrobu z napisem: »Drobnostka, lecz z serca dobrego«. Carewicz przechowywał ją troskliwie przez długie lata. I bywało za każdym razem, gdy spojrzy na nią — jakieś ostre, kolące uczucie jakby żal bezmierny do ojca, przenika jego serce.
Innym razem, z lekka gładząc włosy syna, Piotr powtarzał nieśmiało, jakby usprawiedliwiając się:
— Jeśli rzekłem lub uczyniłem ci coś przykrego, dla miłości Boga nie pomnij o tem. Wybacz Alosza. Gdy życie ciężkie, najmniejsza przeciwność nas drażni. A żywot mój ciężki zaiste. Z nikim o niczem pomyśleć wspólnie. Ani jednego pomocnika!...
Alosza jak bywało w dzieciństwie objął ojca za szyję rękami i, cały drżąc, zamierając od wstydliwej czułości, szeptał mu do ucha:
— Tato, miły rodzony, kocham, kocham!
Ale w miarę tego jak powracał do zdrowia i życia, ojciec oddalał się od niego. Jakby urok jakiś na nich był rzucony, aby wiecznie byli sobie bliskimi i obcymi, aby tajemnie miłowali się i jawnie nienawidzili.
I wszystko znów szło po dawnemu: zbiór prowiantu, śledzenie zbiegłych, odlewanie armat, wyrąb lasów, budowa bastyonów, tułaczka z miasta do miasta. I znów Alosza pracuje jak w ciężkich robotach. A ojciec wciąż niezadowolony, wciąż zdaje mu się, że syn leniwiec sprawy opuszcza, bezczynności się oddaje. Niekiedy Alosza ma ochotę przypomnieć ojcu o tem, co było w Sumach, ale język odmawia posłuszeństwa.
»Soon! oznajmiamy wam, iż jechać macie do Drezna. Pomiędzy innemi rzeczami rozkazujemy, abyście przebywając tam, uczciwie czas przepędzali, przykładając się pilnie do nauki, a mianowicie do języków, geometryi i fortyfikacyi, także po części i do spraw politycznych. A skoro ukończysz geometryę i fortyfikacyę, napisz do nas«.
W obcych krajach Alosza żył, jak przez wszystkich opuszczony wygnaniec. Ojciec znów o nim zapomniał. Przypomniał sobie tylko, aby go ożenić. Narzeczona, córka księcia Wolfenbütelskiego, Karolina, nie podobała się carewiczowi, nie miał ochoty żenić się z cudzoziemką.
»Ot, żonę mi z piekła na kark wpakowali!« — klął po pijanemu.
Przed ślubem musiał wdawać się w poniżające targi o posag. Car każdy grosz usiłował wyciągnąć z Niemców.
Przeżywszy z żoną pół roku, opuścić ją musiał dla nowej »włóczęgi«. Ze Szczecina do Meklemburga, z Meklemburga do Abo, z Abo do Nowogrodu, z Nowogrodu na Ładogę — znów bezmierne zmęczenie i strach bezmierny.
Ten strach przed każdem widzeniem się z ojcem stawał się szalonem przerażeniem. Zbliżając się do drzwi pokoju ojcowskiego, carewicz szeptał, żegnając się: »Pomnij Panie na króla Dawida i pokorę jego« — i bezmyślnie powtarzał lekcye nawigacyi, nie mogąc zapamiętać barbarzyńskich słów terminologii. Przyciskał przytem na piersi woreczek, podarowany mu przez nianię, z zamówioną trawą, w wosk wciśniętą, oraz z papierkiem, na którym napisane było starodawne zaklęcie — dla zmiękczenia serca rodzicielskiego:
«»Na wielki dzień się rodziłem, kratką żelazną się otoczyłem, poszedłem do ojca rodzonego. Zagniewał się ojciec mój rodzony: kości mi połamał, ciało moje porwał, ciało nie podeptał i krew moją pił. Słońce jasne, gwiazdy światłe, morze ciche, pola żółte — w ciszy i w milczeniu stójcie; ciche, spokojne jesteście, by tak cichy i spokojny był mój ojciec rodzony po wsze dni i wsze godziny, po wsze noce i północe«.
— No, chłopcze, nie ma co, forteca pyszna — mówił z ironią widoczną ojciec, rozpatrując podany przez syna rysunek i wzruszał przy tem ramionami. — Coś dużo, widać, nauczyłeś się w obcych krajach.
Alosza ostatecznie wpadał w pomieszanie, plątał się jak przyłapany na gorącym uczynku i zagrożony rózgą uczeń.
Aby uniknąć tej tortury, brał lekarstwa, udawał chorego.
Trwoga zmieniała się w nienawiść.
Przed wyprawą pruską car ciężko zachorował, bliski był śmierci. Skoro carewicz powziął o tem wiadomość, błysła mu myśl o możliwej śmierci ojca, a błysła radością. Radość ta przeraziła go; odpędzał ją od siebie, a nie mógł jej stłumić. Ukryła się gdzieś w głębi jego duszy, jak zwierz w zasadzce.
Pewnego razu, podczas pijatyki, kiedy car swoim zwyczajem kłócił między sobą pijanych, aby z wymysłów i zarzutów, jakiemi się nawzajem obrzucali, poznać myśli swego otoczenia, carewicz, także pijany, począł mówić o sprawach państwowych, o gnębieniu ludu.
Wszyscy ucichli; nawet trefnisie przestali błaznować. Car słuchał uważnie. Serce Aloszy zabiło nadzieją: a nuż zrozumie, wysłucha.
— No, dość bredni — wstrzymał go nagle car, z dobrze znanym, a nienawistnym Aloszy uśmiechem. — Widzę, że na sprawach politycznych i państwowych tyle się znasz, co niedźwiedź na grze organowej.
I odwróciwszy się, dał znak trefnisiom, którzy znów poczęli swoje błazeństwa. Książę Menszykow pijany puścił się w pląsy z innymi dygnitarzami.
Carewicz wciąż jeszcze mówił, wykrzykiwał przerywanym głosem, ale ojciec nie zwracał na niego uwagi, przytupywał i podgwizdywał skaczącym.
I twarz jego przybrała wyraz gruby, żołnierski. Była to twarz tego, który pisał: »Tak dobrze potraktowaliśmy nieprzyjaciela, że i dzieci małych niewiele pozostało.«
Zadyszany od tańca Menszykow, zatrzymał się nagle przed carewiczem, ujął się pod boki i z uśmiechem zuchwałym, w którym odbił się uśmiech cara, począł wykrzykiwać:
— Ej carewicz! — przyczem wymawiał »carewicz« wedle swego zwyczaju tak, że brzmiało »psarewicz«. — Ej carewicz, cóż się tak nadąłeś? Dalej z nami, potańcuj.
Alosza zbladł, schwycił za rękojeść szpady, ale opamiętał się wraz, nie patrząc nań, rzucił przez zęby:
— Gałgan!...
— Co? coś powiedział szczenię?
Carewicz obejrzał się, popatrzył mu prosto w oczy i głośno rzekł:
— Mówię gałgan. Wzrok gałgana gorszy obelgi.
W tejże chwili mignęła przed Aloszą wykrzywiona konwulsyjnie twarz ojca. Uderzył syna w policzek, tak, iż krew polała się z ust i nosa; potem schwycił go za gardło, rzucił o ziemię i począł dusić. Starzy dygnitarze: Romodonowski, Szeremietiew, Dołgorukij, którym car sam polecił hamować siebie, gdy we wściekłość wpadnie, rzucili się ku niemu, schwycili go za ręce i odciągnęli od syna. Lękali się, by go nie zabił.
Aby uczynić satysfakcyę »oświeconemu«, carewicz wyrzucony został na dwór i postawiony na warcie u drzwi, jak stawiają ucznia do kąta. Noc była zimna, mróz i zawieja. Aleksy stał w kaftanie tylko, bez futra. Na twarzy zamarzły mu łzy i krew. Zawieja wyła, kręciła się w kółko, jakby śpiewała i tańcowała po pijanemu; a poza oświeconemi oknami domu tańczyła też i śpiewała stara pijana błaźnica, księżna-przeorysza Rżewska. Z dzikiem wyciem zawiei zlewały się dźwięki dzikiej pieśni pijackiej:
Matka mnie skacząc zrodziła,
A w carskim szynku ochrzciła,
W winie zielonem kąpała.
Rozpacz taka owładnęła Aleksym, iż gotów był o mur głowę sobie rozbić.
Nagle w ciemności ktoś z tyłu podkradł się ku niemu, narzucił mu futro na ramiona, potem ukląkł przed nim, zaczął całować mu ręce — jakby je lizał pies domowy. Był to stary żołnierz gwardyi preobrażeńskiej, przypadkowy towarzysz Aloszy na warcie, skryty raskolnik.
Starzec patrzał mu w oczy z taką miłością, iż widać było jako duszę za niego oddać gotów i płakał i szeptał, jakby modlił się do niego.
— Hosudar carewicz, słonko ty nasze jasne! sierota ty biedny. Ni ojca ni matki. Niech Ojciec Niebieski cię zachowa i Matka przeczysta!...
Ojciec bijał Aloszę nieraz kijem i kułakiem po twarzy. Car czynił wszystko na nowy sposób, a syna bijał po staremu, wedle Domostroja O. Sylwestra, doradcy groźnego cara synobójcy:
»Nie popuszczaj synowi w młodości, ale żebra mu połam zanim wyrośnie; jeśli go kijem przetrzepiesz, nie umrze, a zdrowszy jeszcze będzie«.
Alosza uczuwał zwierzęcy strach przed biciem. »Ubije, okaleczy« — ale do wstydu i bólu moralnego przywykł już. Niekiedy budziła się w nim złośliwa radość. »No to co, bij! Nie mnie a siebie hańbisz« — mówił jakby do ojca, patrząc nań bezmiernie pokornym i bezmiernie zuchwałym wzrokiem.
Ale ojciec widać odgadł to; zaprzestał bicia i wymyślił gorsze jeszcze środki: przestał mówić z nim zupełnie. Skoro Alosza odezwał się, milczał jakby nie słyszał i patrzał nań jak na próżne miejsce. Milczenie takie ciągnęło się przez tygodnie, miesiące, lata. Alosza czuł je zawsze i wszędzie; z każdym dniem stawało mu się dokuczliwsze, gorsze od wszelkich obelg, cięższe do zniesienia od wszelkiego bicia. Wydało mu się powolnem zabójstwem — takiem okrucieństwem, którego nie przebaczą ni ludzie, ni Bóg.
To milczenie było końcem wszystkiego. Poza tem — nic okrom mroku, a w mroku martwe, nieruchome jak maska kamienne oblicze ojcowskie, jakiem je widział po raz ostatni. I martwe słowa z martwych ust: »Jako członek zgangrenowany odetnę, jak ze zbrodniarzem postąpię«...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Nić wspomnień urwała się. Ocknął się i otworzył oczy. Noc wciąż taka cicha, tak samo lśnią białe wieże soborów; złote głowy mętnie srebrzą się na czarno ugwiazdżonym niebie; droga mleczna słabo migoce. I w tchnieniu świeżości górnej, równem jak oddech śpiącego, z nieba na ziemię schodzi przeczucie snu wiecznego — cisza nieskończoności.
Carewicz odczuwał w tej chwili jakby zmęczenie całego swego życia. Bolały go plecy, ręce, nogi, wszystkie członki ciała; w kościach straszliwe utrudzenie.
Chciał wstać, ale sił mu nie stało. I zajęczał, jakby wzywając Tego, który jedynie mógł mu odpowiedzieć.
— Boże mój! Boże mój!...
Ale nikt nie odpowiedział. Milczenie było na ziemi i na niebie, jakby Ojciec Niebieski opuścił go tak samo, jak ziemski.
Ukrył twarz w dłoniach, skłonił głowę na ławkę kamienną i zapłakał, zrazu z cicha, żałośnie, jak płaczą dzieci opuszczone; potem — coraz głośniej i głośniej. Szlochał, bił głową o kamień, krzyczał w poczuciu doznanej krzywdy, oburzenia, trwogi; płukał z żalu, że ojca nie ma — i w tym płaczu był jęk Golgoty, wieczny jęk Syna ku Ojcu!
»Boże mój! Boże mój, czemuś mię opuścił!«
Wtem usłyszał, jak naówczas w noc zimową, na warcie, że ktoś w ciemności podszedł doń, nachylił się nad nim i uścisnął go. Był to O. Iwan, stary klucznik cerkwi Zwiastowania.
— Co ci miły? Niech Bóg cię zachowa. Któż ci tak dokuczył?...
— Ojciec!... Ojciec!... — mógł tylko wyjęczeć Alosza.
Stary zrozumiał wszystko. Westchnął ciężko, pomilczał chwilę, potem zaszeptał z taką pokorą beznadziejną, że zdało się, jakoby ustami jego przemówiła zgrzybiała mądrość wieków.
— Co począć, co począć — Aloszenka? Poddaj się, poddaj dziecię miłe! Biczem kija nie przetniesz; cara nie przeprzesz. Bóg na niebie, car na ziemi! Nad wolą carską nie ma sądu. Bogu tylko odpowie. A on tobie nie car tylko, lecz i ojciec od Boga dany...
— Nie ojciec, a zbrodniarz, dręczyciel, zabójca! — zakrzyczał Alosza. — Przekleństwo mu! Przekleństwo potworowi!
— Hosudar carewicz, panie najjaśniejszy, nie gniewaj Boga, nie mów słów bezrozumnych. Wielka jest władza ojcowska. I w Piśmie powiedziano: »Czcij ojca twego«...
Carewicz przestał nagle płakać, obejrzał się szybko, popatrzał na starca długo, bacznie.
— A wszakże i to ojcze w piśmie powiedziano: »Nie przyszedłem bym pokój przyniósł, lecz miecz — przyszedłem rozłączyć syna od ojca«. Słyszysz stary? Pan oddzielił mnie od ojca mego. Pański ja miecz w serce rodzica mego wrażony, ja — sąd i kara nań od Pana. Nie za siebiem powstał, a za kościół, za państwo, ja cały lud chrześciański! Gorliwy jestem o Pana i nie ukorzę się, nie poddam się, nie upokorzę się przed ojcem aż do śmierci! Ciasno nam obu na świecie! Albo on, albo ja!...
Z twarzą wykrzywioną konwulsyjnie, z trzęsącą się dolną szczęką, z groźnym płomieniem w oczach, stał podobny do ojca nagłem, jakby widmowem podobieństwem.
Starzec patrzał nań w przerażeniu, patrzał nań jak na opętanego i żegnał go i sam się żegnał i wstrząsał głową i przeżuwał zgrzybiałymi ust słowa zgrzybiałej mądrości:
— Poddaj się, poddaj dziecię! upokorz się przed ojcem...
Zlało się, starożytne mury Kremlu i dworce i sobory i ziemia sama z grobami ojców — wszystko tu powtarzało: upokórz się, upokórz się!...
Kiedy carewicz wszedł w dom klucznika, siostra jego, stara Marta, mamka Aloszy, spojrzawszy na twarz jego, pomyślała, że chory. Jeszcze się więcej zatrwożyła, skoro wymówił się od wieczerzy i poszedł wprost do swej sypialni. Staruszka chciała go napoić kwiatem lipowym, natrzeć kamforą ze spirytusem. Aby ją uspokoić, poddał się troskliwym jej staraniom. Własnoręcznie ułożyła go w łóżku wśród miękkiej, mięciutkiej pościeli z całą górą pierzyn i poduszek. Cicho paliła się lampka przed obrazem; w izbie unosił się zapach suszonych ziół leczniczych; usypiający był szept staruszki, która prawiła stare bajki dziecinne o Iwanie carewiczu i szarym wilku, o kogutku złotogrzebieniastym, o łapciu, pęcherzu i słomce, co razem chcieli rzekę przejść, ale słomka się złamała, łapeć zatonął, a pęcherz nadymał się, nadymał — aż pękł. Aloszy zdało się wśród ogarniającej go drzemki, że stał się znów małym chłopcem, że leży w swej pościółce u babki w teremie, a wszystko co zdało się być — nie było na prawdę i nie Marta Afanasiewna a babka nad nim się nachyla i okrywa go, i otula, i żegna, i szepcze: »Śpij miły Aleszonka, śpij z Bogiem dzieciątko««. I cicho, cicho dokoła. Siryn, ptak rajski, śpiewa pieśni królewskie. Słuchając śpiewu słodkiego, Alosza jakby zamiera, zasypia snem wiecznym, bez marzeń i widzeń.
Ale nad ranem przyśniło mu się, jakoby szedł w Kremlu po placu Czerwonym, otoczony ludem w uroczystym pochodzie Niedzieli Palmowej.
We wspaniałym carskim ubiorze, w płaszczu złotolitym z koroną złotą Monomacha na głowie, wiedzie za uzdę osiołka, na którym siedzi patryarcha, staruszek, siwiutki cały, biały, jasny od siwizny. Lecz przyjrzawszy mu się baczniej, widzi Alosza, że to nie starzec, lecz młodzian w odzieży białej jak śnieg, z obliczem jak słońce — i młodzian ów, to Chrystus sam. Lud nie widzi, nie poznaje Go. Wszyscy mają twarze takie straszne, szare, ziemiste, jak trupy. I wszyscy milczą. Cisza taka, że Alosza słyszy bicie własnego serca. I niebo też straszne, pełne trupiej szarzyzny, jak przed słońca zaćmieniem. A pod nogami Aloszy plącze się garbusek w trójkątnym kapeluszu, z fajką glinianą w zębach i dymi mu w nos prosto smrodliwym knastrem holenderskim i mruczy coś i zuchwale się uśmiecha, palcem wskazując tam, skąd dochodzi rosnący coraz bliższy hałas, podobny do odgłosów huraganu. I widzi Alosza, że z przeciwnej strony inny nadchodzi pochód: archidyakon wszechpijanego soboru, car Piotr Aleksiejewicz, wiedzie za uzdę miasto osiołka zwierza nieznanego; na zwierzu siedzi ktoś z ciemnem obliczem; Alosza nie może go dobrze dojrzeć, lecz zda mu się, że podobny jest do filuta Fedoski i do Petki złodzieja, Petki chama, tylko straszliwszy, wstrętniejszy od obu; a przed nim bezwstydna, goła dziewka. Ni to Afrośka, ni to Wenus petersburska. Skoro spotkały się obie procesye, wszystkie dzwony zadźwięczały i uderzono w największy dzwon Iwana Wielkiego. I lud krzyczy, jak ongi na weselu kniazia-papieża Nikity Zotowa:
— Patryarcha się ożenił! Niech żyje patryarcha z patryarchową!
I padając na twarz, bije lud pokłony przed Zwierzem, Nierządnicą i Chamem przyszłości.
— Hosanna! Hosanna! Błogosławion, który przybywa!
Opuszczony przez wszystkich Alosza pozostał sam z Chrystusem wśród oszalałej tłuszczy. Dziki pochód sunie wprost na nich z krzykiem i wrzaskiem, z mrokiem i smrodem, od którego poczerniał złotolity płaszcz carski, pociemniało nawet słoneczne oblicze Chrystusowe. Już, już wpadną, zdepcą, zmiotą — i w miejscu świętem nastanie sprosność opustoszenia.
Nagle wszystko znikło. Alosza stoi na pustym brzegu szerokiej rzeki, jakby na wielkiej drodze z Polski do Ukrainy. Późny wieczór późnej jesieni. Mokry śnieg, czarne błoto. Wiatr zrywa ostatnie liście z drżącej osiny. Żebrak w łachmanach zziębnięty, pośmiały prosi żałośnie:
— Dla miłości Chrystusa, kopiejkę!
Piętnowany widać — myśli sobie Alosza, patrząc na ręce i nogi żebraka z krwawemi piętnami carskiej pieczęci. — Zapewne zbiegły rekrut. — I tak mu żal zziębniętego biedaka, że chce mu dać nie kopiejkę ale 7 guldenów. Przypomina sobie we śnie, że pomiędzy innymi wydatkami zapisał w dzienniku podróżnym. »22 listopada — za przewóz przez rzekę 3 guldeny; za popas w karczmie żydowskiej 5 guldenów; zziębniętemu żebrakowi 7 guldenów«. Już wyciąga rękę do żebraka. — W tem czyjaś ciężka dłoń chwyta go za ramię i gruby głos, zapewne wartownika przy szlabanie, mówi:
— Za dawanie jałmużny sztrafu rubli pięć, a żebraków bić knutem, nozdrza im rwać i wysyłać na Rogerwik.
— Zmiłuj się — błaga Alosza — lisy mają swe nory i ptaki swe gniazda, — a ten nie ma gdzie głowy skłonić.
I spoglądając na zziębłego żebraka, widzi, że oblicze jego jak słońce, że to jest — sam Chrystus.
»Mój synu!
»Ponieważ gdy przy rozstaniu z tobą zapytywałem cię o postanowieniu twojem w wiadomej sprawie, a ty odpowiedziałeś jak zawsze, że zrzekasz się następstwa z powodu słabości, i wolisz raczej wstąpić do klasztoru, na co ja ci rzekłem, żebyś jeszcze o tem pomyślał i napisał mi jakie poweźmiesz postanowienie, czego na próżno przez siedem miesięcy oczekiwałem — a zatem obecnie (jako, że czasu do namysłu dosyć miałeś) po otrzymaniu niniejszego listu niezwłocznie to, lub owo postanów. Jeśli pierwsze wybierzesz, to, nieodkładając, przyjeżdżaj tutaj, albowiem jeszcze możesz na czas wydążyć. Jeśli zaś drugi sposób wybierzesz, to odpisz gdzie i w jakiej porze i dzień oznacz, abym miał spokój w sumieniu mojem, wiedząc, czego od ciebie oczekiwać mogę. Odpowiedź wręcz oddawcy niniejszego listu. W pierwszym wypadku donieś kiedy wyjedziesz z Petersburga, a w drugim, kiedy swój zamiar wstąpienia do klasztoru spełnisz. To ci powtarzam, aby wszystko ostatecznie roztrzygnięte było, widzę bowiem, że tylko czas odwłóczysz wedle zwykłej swej opieszałości«.
Kuryer Safonow przywiózł ten list z Kopenhagi do majątku Rożestwiena, dokąd carewicz z Moskwy przybył.
Odpowiedział ojcu, że zaraz do niego wyjeżdża. Ale żadnego postanowienia nie powziął. Zdało mu się, że tu nie chodzi o wybór jednego z dwojga, albo wstąpienie do klasztoru, albo poprawy dla otrzymania następstwa, a jest tylko dwojaka pułapka: zostać mnichem z myślą, że kołpak nie przybity do głowy gwoździem, znaczyło krzywoprzysiądz przed Bogiem — duszę zatracić, a poprawa w celu otrzymania następstwa, jak żądał ojciec, wymagała chyba, aby się na nowo narodzić.
List niezbyt zmartwił, ani przestraszył carewicza. Ogarnęło go to bezduszne i bezmyślne odrętwienie, które ostatnimi czasy coraz częściej mu się zdarzało. W takim stanie mówił on i czynił wszystko, jak we śnie, sam nie wiedząc, co powie i uczyni w następnej chwili. W sercu czuł lekkość i pustkę — ni to rozpaczliwe tchórzostwo, ni rozpaczliwe zuchwalstwo.
Pojechał do Petersburga, zatrzymał się w domu swoim około cerkwi Wszystkich Strapionych i zalecił kamerdynerowi swemu, Afaniasiewiczowi, przygotować wszystko do podróży w kraje niemieckie, jak poprzednio.
— Czy do ojca zechcesz jechać?
— Jadę, Bóg wie, do niego, albo w inną stronę — rzekł Aleksy chwiejnie.
— Hosudar carewicz, dokąd? w jaką stronę? — przestraszył się lub udał przestraszonego Afanasiewicz.
— Wenecyę chcę zobaczyć — uśmiechnął się carewicz, ale zaraz dodał cicho i posępnie, jakby sam do siebie: — Nie czemu innemu gwoli, tylko by siebie ocalić... Ale milcz. Ty tylko i Kikin to wiecie...
— Sekret twój zachowam — odrzekł stary ze zwykłą swą ponurością, poza którą w oczach jego widniało teraz bezgraniczne przywiązanie. — Ale nam bieda będzie, gdy sobie pojedziesz. Zastanów się, co czynisz.
— Nie oczekiwałem tego listu ojca — ciągnął dalej carewicz z tąż samą senną chwiejnością. — I ani mi w głowie było uciekać. A teraz widzę, że Bóg zwraca mię na tę drogę. A i śniło mi się, żem cerkiew budował, co znaczy — podróż odbyć.
I ziewnął.
— Nie jeden człek — zauważył Afanasicz szukał ocalenia w ucieczce, ale u nas w Rosyi tego nie bywało i nikt o tem nie słyszał...
Wprost z domu udał się carewicz do Menszykowa i oznajmił mu, że jedzie do ojca. Książę mówił z nim łaskawie. W końcu zapytał:
— A gdzie zostawisz Afrosinię?
— Wezmę ją do Rygi, a porem odeślę do Petersburga — odpowiedział carewicz, nie myśląc prawie o tem, co mówił; potem sam się zadziwił tej swojej bezwiednej chytrości.
— Dlaczego odsyłać? — rzekł książę, patrząc mu prosto w oczy. — Lepiej weź ją ze sobą.
Gdyby carewicz uważniej słuchał, zdziwiłby się bardzo. Menszykow nie mógł nie wiedzieć, że synowi, mającemu dać dowód swej poprawy w obozie ojca i kształcić się w sztuce wojennej, nie bardzo przystoi przybywać tam z rozpustną dziewką Afroską. Cóż miały znaczyć te słowa: Skoro się dowiedział o niej później Kikin, namawiał carewicza, aby podziękował księciu listownie za tę radę. »Może być — mówił — że ojciec znajdzie list u księcia i poweźmie podejrzenie, iż ci pomagał w ucieczce«.
Na pożegnanie Menszykow polecił mu zajść do senatu, gdzie miał mu być wydany paszport i pieniądze na drogę.
W senacie wszyscy na wyścigi starali się usłużyć carewiczowi, jakby potajemnie chcieli mu wyrazić swe współczucie, do którego przyznać się lękali. Menszyków dał mu na drogę tysiąc dukatów, panowie senatorowie naznaczyli od siebie drugi tysiąc i otworzyli mu kredyt w Rydze na pięć tysięcy w złocie i dwa tysiące drobnemi pieniądzmi. Nikt o to nie pytał, wszyscy jakby zmówili się milczeć o tem, na co carewiczowi może się przydać tak dużo pieniędzy.
Po posiedzeniu książę Wasili Dołgorukij odprowadził go na bok.
— Jedziesz do ojca?
— Nie inaczej, książę.
Dołgorukij obejrzał się ostrożnie, przybliżył swoje grube stare wargi do samego ucha Aleksego i szepnął:
— A czy nie lepiej tak za wrota myk? Ni duchu, ni słychu. Choćby obuchem wal w puste miejsce.
I pomilczawszy, dodał zawsze na ucho szeptem:
— Twardy jest car. Gdyby nie carowa, co go łagodzi, pierwszybym zemknął do Szczecina choćby.
Uścisnął rękę carewicza i łzy zakręciły się w chytrych, lecz dobrych oczach starca.
— Jeśli w czem pomódz mogę, to radbym choćby życie za ciebie dać.
— Och tak. Nie opuszczaj mię książę — przemówił Aleksy bezmyślnie tylko z przyzwyczajenia.
Wieczorem dowiedział się, że najwierniejszy ze sług carskich, książę Jakób Dołgorukij posyłał mu powiedzieć ubocznie, aby do ojca nie jeździł, bo »nic dobrego go tam nie czeka«.
Następnego rana 26 września 1716 roku, wyjechał carewicz z Petersburga w karecie pocztowej z Afrosinią i bratem jej Iwanem Fedorowem, byłym poddanym.
Nie wiedział jeszcze, dokąd pojedzie. Z Rygi wszakże wziął z sobą Afroainię dalej, mówiąc, że polecono mu udać się sekretnie do Wiednia dla zawarcia przymierza przeciwko Turkom i że ma tam żyć w ukryciu, aby się Turek nie dowiedział.
W Libawie spotkał się z Kikinem, powracającym z Wiednia.
— Czy znalazłeś dla mnie jakie schronienie? — zapytał go carewicz.
— Znalazłem; jedź do cesarza, tam cię nie wydadzą. Sam cesarz mówił do kanclerza Schönborna, że przyjmie cię jak syna.
Carewicz spytał:
— A skoro spotkam wysłańców ojcowskich w Gdańsku, co czynić?
— Wyjedź nocą — odpowiedział Kikin — albo weź ze sobą jednego, dzielnego człeka, a rzeczy i ludzi zostaw. A jeźli będzie dwóch ludzi, udaj, żeś chory; jednego wyszlij naprzód a przed drugim uchodź co prędzej.
Zauważywszy, że carewicz wahał się, Kikin dodał.
— Pomnij carewicz; ojciec nie pozwoli ci teraz zostać mnichem, choćbyś i chciał. Przyjaciele twoi senatory poradzili mu, aby cię nieodłącznie przy sobie trzymał i wszędzie za sobą ciągał, tak żebyś od tej włóczęgi umarł, jako że tych trudów nie zniesiesz. A ojciec powiedział: »Dobrze, niech tak będzie«. Dowodził mu zaś książę Menszyków, że w zakonie będziesz miał spokój, to i długo pożyjesz. Dziwno mi, że cię dawno już nie wzięli. A może i tak uczynią: gdy będziesz w ziemi duńskiej, ojciec pod pozorem nauki wsadzi cię na jaki kręt wojenny i wyda rozkaz kapitanowi, iżby wszczął bitwę z poblizkim okrętem szwedzkim, a takim sposobem zginiesz; o tem była już wiadomość z Kopenhagi. Dlatego cię tam wzywają. Widzisz więc, iż okrom ucieczki, nie ma dla ciebie ocalenia. A samemu iść na własną zgubę, byłoby to całkiem głupio — zakończył Kikin i popatrzał bacznie na carewicza.
— A cóż to, miłościwy panie? — czemuś taki senny, jakby nieprzytomny? Czyś nie chory?
— Bardzom zmęczony — odrzekł poprostu carewicz.
Skoro już się pożegnali i rozeszli, Kikin nagle zawrócił się, dogonił go, zatrzymał i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł powolnie, kładąc nacisk na każde słowo — a taka była siła przekonania w tych słowach, że carewiczowi pomimo jego obojętności obecnej mróz przebiegł po ciele.
— Jeżeli ojciec przyśle do ciebie kogo, by cię namawiał do powrotu i obiecywać będzie przebaczenie, nie jedź: głowę ci publicznie zetnie.
Wyjeżdżając z Libawy, podobnie jak przy wyjeździe z Petersburga, Aleksy nic stanowczego nie postanowił. Spodziewał się zresztą, że nie będzie potrzebował powziąć sam postanowienia, ponieważ w Gdańsku napotka posłańców od ojca. Z Gdańska droga jego zwracała się w dwie strony: do Kopenhagi, oraz przez Wrocław do Wiednia. Posłańców nie było. Należało coś postanowić. Skoro gospodarz zajazdu, w którym carewicz na noc się zatrzymał, przyszedł wieczorem zapytać, w jaką stronę ma zamówić na jutro konie, Aleksy spojrzał na niego z roztargnieniem, jakby myślał o czem innem i powiedział prawie bezwiednie:
— Do Wrocławia.
I zaraz sam przeraził się tego słowa, które rozstrzygało o jego losie. Ale pomyślał sobie, że do rana można jeszcze zmienić zamiar. Rano konie zaszły, trzeba było siadać i jechać. Skoro ruszył z miejsca odkładał jeszcze postanowienie od stacyi do stacyi, najprzód do Frankfurtu nad Odrą, we Frankfurcie do Libingen, w Libingen do Grossen i t. d. Jechał przed siebie, nie mógł się już zatrzymać, jakby się toczył po płaszczyźnie pochyłej. Tenże sam strach, który przedtem go wstrzymywał, poprzedzał go teraz naprzód. I w miarę, jak jechał, strach jego wzrastał. Wiedział, że nie ma czego się bać — ojciec nie mógł się jeszcze dowiedzieć o ucieczce, ale strach był ślepy, bezmyślny. Kikin zaopatrzył go w fałszywe paszporty. Carewicz podawał się to za szlachcica polskiego, Krzemienieckiego, to za pułkownika Kochańskiego, to za porucznika Balka, to za kupca z armii rosyjskiej. Ale zdawało mu się, że gospodarze zajazdów, woźnice, poczmajstry — wszyscy wiedzą, że on jest carewiczem ruskim i ucieka od ojca. Na noclegach budził się i zrywał w przerażeniu za każdym szelestem, odgłosem kroków ludzkich, lub skrzypieniem podłogi. Kiedy raz do ciemnej przez pół izby, w której obiadował, wszedł człowiek w szarym kaftanie, przypominającym podróżną odzież ojca, i prawie tegoż wzrostu co car, Aleksy omal nie zemdlał. Wszędzie dopatrywał szpiegów. Hojność, z jaką sypał pieniędzmi, wzbudzała istotnie w oszczędnych Niemcach przypuszczenie, że mają do czynienia z osobą krwi królewskiej. Dawano mu na poczcie najlepsze konie, a woźnice pędzili je co tchu. Pewnego razu o zmierzchu, ujrzawszy jadącą z tyłu karetę, wyobrażał sobie, że to pogoń. Obiecał woźnicy 10 guldenów, byle prędzej jechał. Ten pędził na złamanie karku. Na zawrocie drogi oś zahaczyła się o kamień, spadło koło. Trzeba było zatrzymać się i wysiąść. Jadący z tyłu zbliżyli się. Carewicz tak się przeraził, że rzuciwszy wszystko chciał ujść z Afrosinią do lasu, aby się tam ukryć. Ciągnął już ją za rękę; ledwie zdołała go zatrzymać.
Przejechawszy Wrocław, nigdzie już prawie nie zatrzymywał się. Pędził dniem i nocą bez odpoczynku. Nie spał, nie jadł; kurcz chwytał go za gardło, gdy chciał przełknąć kawałek strawy. Jeżeli się zdrzemnął na chwilę, to zaraz budził się w nagłem wstrząśnieniu nerwowem, oblany potem zimnym. Czasem pragnął umrzeć nagle, albo raz już zostać pochwyconym, byle tylko uwolnić się od tych mąk niepokoju i trwogi.
Wreszcie po pięciu nocach bezsennych zasnął martwym snem.
Obudził się w karecie o wczesnym jeszcze ciemnym ranku. Sen go orzeźwił. Czuł się prawie zupełnie rzeźkim.
Obok niego spala Afrosinia. Było chłodno. Okrył ją cieplej i śpiącą ucałował. Przejeżdżali właśnie przez małe miasteczko o wysokich, wązkich domach i ciasnych ulicach, w których rozlegał się głośno stuk kół o kamienie. Okienice w domach były zamknięte. Zapewne wszyscy jeszcze spali. Pośrodku rynku, przed ratuszem, szemrała woda w fontannie, ściekając z brzegów omszonej zielonawo kamiennej muszli, podtrzymywanej przez zgarbione trytony. W zagłębieniu muru paliła się lampka przed obrazem Matki Boskiej.
Przejechawszy miasto, zwrócili się na drogę, idącą pod górę. Ze szczytu wzgórza droga prowadziła na szeroką z lekka pochyłą równinę. Kareta, zaprzężona sześcioma końmi, mknęła jak strzała. Koła toczyły się cicho po wilgotnym piasku. W dolinie ściągały się jeszcze mgły nocne; ale górą już świtało i mgła, pozostawiając na suchych trawach delikatne nitki pajęczyny, nanizane kroplami rosy jak perłami, podnosiła się nakształt ogromnej zasłony, odsłaniając niebo błękitne. W górze jesienne stado żurawi, oświecone pierwszymi promieniami niewidzialnego jeszcze na niebie słońca, leciało z krzykiem jakby dalekiego wołania. Na skraju równiny błękitniał odległy łańcuch gór. Były to góry Czeskie. Wtem, nagle z poza nich zabłysły oślepiające promienie wprost w oczy carewicza. Słońce wschodziło — i radość podnosiła się w duszy Aleksego, oślepiająca jak słońce. Bóg ocalił go; nikt tylko Bóg.
Śmiał się i płakał z radości, jakby po raz pierwszy widział ziemię i niebo i słońce i góry. Patrzał na lecące żórawie — i zdało mu się, że sam ma skrzydła, że leci w przestwór.
Wolność! Wolność!
Kuryer Safonow, wysłany naprzód z Petersburga, doniósł carowi, że carewicz niebawem ma nadjechać. Ale minęły dwa miesiące i nie było go widać. Piotr długo nie wierzył w ucieczkę syna; — »gdzieżby się ośmielił«; — ale wreszcie uwierzył. Rozesłał po wszystkich drogach szpiegów a rezydentowi swemu w Wiedniu, Abrahamowi Wiesiołowskiemu, przesłał ukaz własnoręczny: »Należy ci dowiadywać się w Wiedniu, w Rzymie, w Neapolu, w Medyolanie, w Sardynii, a także w ziemi szwajcarskiej. Skoro się dowiesz o miejscu pobytu syna naszego, zbierz o tem jak najdokładniejsze szczegóły, jedź i śledź go na miejscu, i niezwłocznie prześlij nam wiadomość przez umyślnego kuryera; a trzymaj wszystko to w tajemnicy«.
Wiesiołowski po długich poszukiwaniach wpadł na ślad. »Ślad idzie aż do tego miejsca — pisał carowi z Wiednia. — Niejaki podpułkownik Kochański stał w zajeździe Czarnego Orła za miastem. Posługacz mówił, że wziął go odrazu za człowieka znakomitego, albowiem płacił i rozdawał pieniądze z wielką hojnością, a zdał się podobny carowi moskiewskiemu, jakby był jego synem; cara widział niegdyś ów posługacz w Wiedniu«.
Piotr zdziwił się. Stwierdzenie podobieństwa doń w synie wydało mu się bardzo osobliwem, jakby go przestraszyło. Nigdy nie przychodziło mu do głowy, że Aleksy może być doń podobny z twarzy.
»Zatrzymawszy się tylko przez jedną dobę w owym zajeździe — pisał dalej w swem sprawozdaniu Wiesiołowski — rzeczy swe przewiózł na najemnej podwodzie, a sam drugiego dnia, zapłaciwszy w zajeździe należność, poszedł pieszo w dalszą drogę, tak, że nie wiadomo, dokąd się udał. A będąc w owym zajeździe, kupił gotowe ubranie męskie koloru kawowego dla swej żony, która też po męsku się przebrała. Dalszy ślad zniknął. We wszystkich tutejszych zajazdach, w damach pocztowych, a także i w innych domach publicznych i prywatnych uczyniłem staranne poszukiwania, lecz nic nie znalazłem. Szukałem też przez szpiegów, jeździłem po obu drogach pocztowych, wiodących stąd do Włoch po tyrolskiej i karyntyjsklej: nikt nie mógł mi dać żadnej wiadomości«.
Car domyślił się, że Aleksy znalazł schronienie w ziemiach cesarza i pisał doń z Amsterdamu:
»Najjaśniejszy i potężny cesarzu! Z serdeczną troską w zaufaniu przyjaźni zmuszony jestem oznajmić Waszej Cesarskiej Wysokości o pewnem smutnem zdarzeniu, jakie mi się przytrafiło, a mianowicie o synu moim, Aleksym, który, jako to Waszej Wysokości z nami spokrewnionej wiadomo, zawsze opornie się stawiał naszym rodzicielskim napomnieniom, co wielkie nam sprawiało zmartwienie, a takoż źle żył w małżeństwie z Waszą powinowatą. Przed niedawnym czasem, otrzymawszy od nas rozkaz udania się do nas i zerwania z godnem potępienia życiem, a także z ludźmi nagannego prowadzenia — nie wziął ze sobą nikogo ze sług swych, przez nas mu przydanych, ale połączywszy się z kilkoma młodymi ludźmi, z drogi, którą do nas jechał, zboczył i nie wiadomo gdzie się ukrył, o czem dotąd nie mogliśmy powziąć wiadomości. Mniemamy, że ten czyn naganny był mu doradzony przez niektórych przyjaciół i pełni jesteśmy ojcowskiej o niego troski. Lękamy się, aby nierozważnym tym postępkiem nie wyrządził sobie jakiej niepowetowanej szkody i aby się nie dostał jakowym wypadkiem w ręce nieprzyjaciół naszych. Z tego powodu poruczyliśmy rezydentowi naszemu przy dworze Waszej Wysokości przebywającemu, Wiesiołowskiemu, onego syna naszego odszukać i ku nam przywieść i prosimy Waszą Wysokość, jeżeli syn nasz w jej krajach jawnie lub tajnie przebywa, aby raczyła wraz z owym naszym rezydentem, przydawszy dla bezpiecznego przejazdu kilku swoich oficerów, do nas go odesłać, iżbyśmy mogli dla jego własnego dobra po ojcowsku go poprawić. Zachowamy za takowy dowód przyjaźni wieczną wdzięczność i pozostajemy dla Waszej Cesarskiej Wysokości
Jednocześnie doszło z boku do wiadomości cesarza, że jeżeli dobrowolnie cesarzewicza nie wyda, to car poszukiwać go będzie jako zdrajcę zbrojną ręką.
Wszelka wiadomość o synu wydała się Piotrowi obrazą; pod obłudnem współczuciem przebijało tajne zadowolenie Europy.
»Pewien jenerał-major, powracający z Hanoweru — donosił Wiesiołowski — będąc przy dworze mówił mi jawnie w obecności posła Meklenburskiego, ze współczuciem o chorobie, jaka się przydarzyła Waszej Wysokości z powodu zmartwień, z których główne to, iż następca tronu gdzieś zniknął, po francusku, w tych słowach: Il est echpsé. Spytałem go od kogo powziął taką fałszywą wiadomość. Odpowiedział, że wiadomość niewątpliwie prawdziwa i że ją ma od ministrów hanowerskich. Powiedziałem mu, że to potwarz przez złość dworu hanowerskiego wymyślona.
»Cesarz ma ważny powód pomagać następcy tronu — powtarzał tak Wiesiołowski, zdanie wypowiadane na obcych dworach — albowiem następca słuszność ma w sprawie swej z ojcem i słusznie z ziem ojcowskich uszedł. Mówią jakoby Wasza Wysokość wkrótce po urodzeniu Piotra Piotrowicza zmusiła starszego syna przemocą do stwierdzenia na piśmie, iż zrzeka się korony i wstępuje na całe życie do klasztoru. Skoro następnie Wasza Wysokość udała się do Pomeranii i ujrzała, że syn nie został mnichem, jak się zobowiązał, wtedy jakoby wymyślono inny sposób wezwania syna do Danii, aby tam pod pozorem nauki wsadzić go na okręt wojenny, który miał wszcząć bój ze Szwedami, iżby w tym boju carewicz zginął. Czemu gwoli zmuszony był do ucieczki«.
Donosili też carowi o tajnych układach cesarza z królem angielskim Jerzym I. »Cesarz, który ze względu na powinowactwo, a także na współczucie dla cierpień carewicza, powodowany przytem właściwą całemu domowi cesarskiemu wspaniałomyślnością w obec wszystkich niewinnie prześladowanych«, zapytywał króla angielskiego, czy nie zamierza, jako kurfirst i krewny domu brunświckiego, ująć się za carewiczem, przyczem wzmiankował »o nieszczęsnej doli — miseranda conditio — dobrego carewicza, oraz o jawnem i nieustannem tyraństwie jego ojca. — Clara et continua paterna tyrannidis — nie bez podejrzenia o truciznę i podobnych rosyjskich galanterien«.
Syn stawał się sędzią ojca.
A co jeszcze być może? — Carewicz może stać się orężem w rękach nieprzyjacielskich, wzbudzić powstanie w Rosyi, podniecić całą Europę do wojny — i Bóg wie, czem się to skończy.
»Zabić, zabić go mało«, myślał car z wściekłości.
Ale wściekłość zagłuszana była przez inne nieznane dotąd uczucie:
Syn zdawał się strasznym ojcu!
Carewicz z Eufrozyną pływali w łódce po zatoce Neapolitańskiej podczas nocy księżycowej.
Doznawał on uczucia podobnego temu, który wzbudza muzyka: muzyka w drżeniu złota księżycowego, rozciągającego się jako droga ognista na wodzie od Pozylippu do skraju niebios; muzyka w szumie morza i w dosłyszalnym ledwie szmerze wiatru, który wraz ze słoną morską świeżością niósł od brzegów Sorrento zapach gajów pomarańczowych i cytrynowych; i w srebrzysto lazurowych po za mgłą księżycową zarysach Wezuwiusza, który dymił białym dymem i wybuchał chwilowo czerwonym płomieniem, jak gasnący ofiarnik zmarłych zmartwychwstałych, i znów umierających bogów.
— Miła moja, czy dobrze ci? — zaszeptał carewicz.
Eufrozyną patrzała na wszystko dokoła z takąż obojętnością, jak ongi na Newę, na twierdzę Petropawłowską.
— Tak ciepło mi i choć na wodzie, a nie wilgotno — odpowiedziała, tłumiąc poziewanie.
On zamknął oczy i wyobraził sobie pokój w domu Wiazemskich w Petersburgu — skośne promienie wiosennego ponad zachodem słońca i dziewkę Afrośkę, myjącą podłogę z podkasaną spódnicą i gołemi nogami. Najzwyczajniejsza dziewka wiejska, z tych, o których mawiają parobcy: ot biała, jędrna, okrągła jak rzepa, wymyta. Patrząc na nią, przypominał sobie niekiedy stary obraz szkoły holenderskiej, który widział u ojca w Peterhobe — pokusy św. Antoniego. Przed pustelnikiem stoi naga, ryża dyablica, z rozdzielonemi koziemi kopytami u nóg, pokrytych sierścią jak u samicy Fauna. W twarzy Eufrozyny, w grubych wargach, zadartym nieco nosie, wielkich, jasnych oczach, przedłużonych i nieco skośnych — było coś kosego, dzikiego, był jakiś niewinny bezwstyd. Wspomniał też powiedzenie starych mędrców o dyabelskich urokach niewiast: od niewiasty początek grzechu, przez nią wszyscy umieramy; w niewiastę albo w ogień wpaść, jedno i to samo.
Jak się to stało, sam dobrze nie wiedział, ale od pierwszego razu umiłował ją jakąś grubą, a zarazem tkliwą i silną jak śmierć miłością.
A była ona i tu na zatoce Neapolitańskiej tąż samą Afrośką, co ongi w Petersburgu; i tutaj gryzła z upodobaniem orzeszki cedrowe, wypluwając skorupki w miesięczno-pozłociste fale, jak ongi wśród służby dworskiej gryzła ziarnka słonecznika czasu świątecznego; tylko wystrojona była wedle francuskiej mody, w robronach, z muszkami na twarzy, co dawało jej minę bardziej jeszcze kuszącą, nieprzystojną i niewinnie bezwstydną. Nie darmo wytrzeszczali na nią oczy wszyscy drabanci cesarscy, a i sam wykwintny, młodziutki hrabia Esterhazy, towarzyszący cesarzewiczowi we wszystkich jego wycieczkach z twierdzy Sant Elmo. Aleksemu wstrętne były wszystkie te męskie, lubieżne spojrzenia, które zawsze lgnęły do niej, jak muchy do miodu.
— Jakże Ezopku, sprzykrzyło ci się życie tutejsze, chciałbyś do domu? — przemówiła leniwym, śpiewnym głosem, zwracając się do siedzącego obok w niej łódce maleńkiego człowieczka. Był to Aloszka Jurow, uczeń sztuki żeglarskiej, którego towarzysze przezwali Ezopkiem.
— Och tak, miła Eufrozyno Teodorówno, liche tu życie. Nauka taka przemądra i trudna, że i przez życie całe jej nie nabędziesz, a nie wiedzieć też od czego zacząć, czy od owej nauki czy od języka. W Wenecyi zasię bracia nasi głodem przymierają — dają im wszystkiego po trzy kopiejki na dzień, jakże tu z tego wyżywić się i przyodziać; to też chodzą, aż wstyd: obdarto, prawie nago. Pozostawiają nas tu biednych iście jak bydło. A najcięższe mi to, że na morzu trapi mię zawsze choroba. Nie morski ja człowiek. Na śmierć się tu zamęczę, jeśli nie będzie nademną zmiłowania Bożego. Do Petersburga radbym choć pieszo zajść, byle morzem nie jechać. Żebrać będę po drodze a morzem nie pojadę, choć taka wola Jego Wysokości!
— Ej pilnuj się bracie — zauważył carewicz — abyś nie popadł z deszczu pod rynnę! w Petersburgu skórę ci wyłoją za to, żeś zbiegł od nauki.
— Marna twa dola Ezopku! co to będzie z tobą sierotą biednym? Gdzie się podziejesz? — rzekła Eufrozyna.
— A gdzież mi się podziać? Albo powieszę się albo ucieknę na górę Athos między mnichy.
Aleksy popatrzył na niego ze współczuciem, porównywując mimowoli dolę zbiegłego nawigatora z dolą zbiegłego carewicza.
— Nie bój się, da Bóg, obaj szczęśliwie powrócimy do ojczyzny — pocieszał chłopca z dobrotliwym uśmiechem.
Tymczasem łódka ich wypłynęła ze złota księżycowego, zwracając się ku ciemnemu brzegowi. Tu u stóp góry wznosiła się opustoszała willa, zbudowana za czasów Odrodzenia na ruinach starożytnej świątyni Wenery.
Po obu stronach na poły rozwalonych schodów, niby żałobniki w pochodzie pogrzebowym sterczały szeregiem olbrzymie cyprysy. Ostre ich wierzchołki, zginane wciąż przez wiatr od morza, pozostały na zawsze pochylone jakby z pospuszczanemi smutnemi głowami. Posągi bogów wygląd. Świetliki wśród krzaków laurowych płonęły jak świece pogrzebowe. Ciężki zapach magnolii przypominał balsamy, którymi namaszczano trupy. Jeden z pawiów utrzymywanych w willi, zbudzony głosami ludzkimi i szumem wioseł, wyszedł na schody terasu, rozpostarł ogon, grający brawami w blasku miesięcznym niby wachlarz, zdobny drogocennymi kamieniami i zakrzyczał żałosnym swym głosem, przypominającym głos płaczek pogrzebowych. Strumień fontanny spływał z wiszącej nad morzem skały po cienkiej i długiej jak włosy trawie i padał kroplami w fale morskie jako ciche łzy: rzekłbyś: tam w pieczarze nimfa jakaś opłakiwała swoje zmarłe siostrzyce. I cała owa posępna willa przypominała ciemne Elizeum, podziemny gaj, siedzibę cieniów, cmentarz zmarłych, zmartwychwstałych i umierających bogów.
— Czy uwierzysz pani? trzeci już rok łaźni nie zaznałem — rozwodził dalej Ezopek swe skargi przed Afrośką.
— Och i mnieby chciało się świeżych brzozowych winników i wiśniówki po łaźni — westchnęła Afrośka.
— Gdy skosztuję tutejszego ich kwaśnego wina, a wspomnę o wódce naszej, aż płakać się chce — jęczał Ezopek.
— A kawior solony — podchwyciła Eufrozyna.
— A solone jesiotry!
— A siomga biało-jeziorska!
Tak wykrzykiwali naprzemian, rozdrapując nawzajem swe serdeczne rany.
Carewicz przysłuchiwał się im, patrzał na willę i mimowolnie się uśmiechał. Dziwne było przeciwieństwo tych marzeń tak prozaicznych i tej rzeczywistości fantastycznej.
Po drodze ognistej na morzu inna płynęła łódka, pozostawiając czarny ślad na drżącem złocie fal. Dał się słyszeć dźwięk mandoliny i pieśń nucona przez młody głos niewieści:
Quant’é bella giovinezza
Che si fugge tutta via.
Chi vuol esser lieto, sia
Di doman non c’é certezza.
Pieśń tę ułożył Wawrzyniec Wspaniały, Medyceusz, na uroczystość florentyńską tryumfalnego pochodu Bachusa i Ariadny. Słychać w niej było krótką radość odrodzenia i wieczną po niem tęsknotę.
Carewicz słuchał nie rozumiejąc słów, ale muzyka pieśni napełniała jego duszę tęskną słodyczą.
O jak piękna jest młodość
A jak szybko przemija
Ciesz się szczęsną jej chwilą,
Jutro zawsze niepewne.
— Oj, a gdyby tak zanucić naszą rosyjską — błagał Ezopek Eufrozynę. Chciał nawet przed nią uklęknąć, ale zatoczył się i omal że nie wpadł do wody; nie był zbyt mocny na nogach, ciągle bowiem popijał z flaszki, którą wstydliwie ukrywał pod połą kaftana. Jeden z wioślarzy, piękny przez pół nagi chłopiec domyślił się o co chodzi, uśmiechnął się do Eufrozyny, mrugnął Ezopkowi i podał mu gitarę. Ten zabrzęczał na niej jak na trzechstrunnej bałabajce.
Eufrozyną uśmiechnęła się również, spojrzała na carewicza i zaśpiewała nagle donośnym, nieco krzykliwym babskim głosem, jak nieraz spiewywała w chórach wiejskich o zorzy wieczornej wiosną u brzozowego gaju nad rzeczką. I brzegi Neapolu, starożytnej Partenopei, zabrzmiały dźwiękami, których nikt na nich nie słyszał.
Ach wy sienie moje nowe
Z jaworowego drzewa.
Nieskończona tęsknota za przeszłością dźwięczała w pieśni włoskiej:
Chi vuol esser lieto sia:
Di doman non c’e cetezza.
Nieskończona tęsknota do przyszłości dźwięczała w pieśni ojczystej:
Poleć poleć mój sokole wysoko i daleko
I wysoko i daleko w strony moje rodzone
W strony moje rodzone, gdzie srogi żyje ojciec,
Srogi on i groźny pan i niemiłościwy.
Obie pieśni swojska i obca w jeden zlewały się akord.
Carewicz zaledwie mógł powstrzymać łzy. Nigdy jeszcze miłość ojczyzny nie przemówiła tak silnie w jego sercu. Ale miłował swój kraj ojczysty nową wszechświatową miłością razem z Europą całą, i miłował ziemię cudzą jak swoją rodzoną. Miłość do jednej i do drugiej zlewały się w jego sercu w jeden akord, jak dwie pieśni.
Cesarz przyjął carewicza pod swą protekcyę i aby lepiej ukryć go przed ojcem, osiedlił go pod nazwą pewnego hrabiego węgierskiego w odosobnionym i nieprzystępnym zamku Ehrenbergu, istnem gnieździe orlem, na szczycie wysokiej skały w górach wyższego Tyrolu przy drodze od Füssen do Insbruku.
»Niezwłocznie po otrzymaniu niniejszego — powiedziano było w instrukcyi cesarskiej dla dowódcy twierdzy — wydaj rozkaz, aby przygotowano dla osoby głównej dwie komnaty z mocnemi drzwiami i żelaznemi kratami w oknach. Tak żołnierzom, jakoteż ich żonom wzbronić należy wyjścia z twierdzy pod grozą surowych kar, nawet kary śmierci. Jeśli główny więzień zechce się rozmówić z tobą, możesz zadość uczynić jego życzeniu tak w tym wypadku jakoteż i w innych: jeśli np. zażąda książek lub czegokolwiek dla swej rozrywki, nawet jeśli zaprosi cię na obiad lub dla jakiejś gry wspólnej. Prócz tego możesz mu pozwolić na przechadzkę po pokojach lub też po dziedzińcu twierdzy, z zachowaniem wszakże wszelkich ostrożności, iżby ujść nie zdołał.«
W Ehrenbergu przemieszkał Aleksy pięć miesięcy od grudnia do kwietnia.
Pomimo wszelkich ostrożności, szpiegi carskie, kapitan gwardyi Rumiancew wraz z trzema oficerami, mający tajny rozkaz pochwycenia wiadomej osoby jakimbądź sposobem i odwiezienia jej do Meklenburga, dowiedzieli się o pobycie carewicza w Ehrenbergu, przybyli do górnego Tyrolu i zamieszkali potajemnie w wiosce Reite u stóp skały ehrenberskiej.
Rezydent Wiesiołowski oznajmił, że car będzie się czuł mocno dotknięty odpowiedzią ministrów w imieniu cesarza, jakoby wiadoma osoba nie znajdowała się w krajach cesarskich, albowiem wysłany przez cara kuryer widział ludzi onej osoby w Ehrenbergu i powziął wiadomość, iż pozostaje ona na utrzymaniu cesarza. Nietylko kapitan Rumiancew, ale i cała prawie Europa wie o tem, iż carewicz w ziemiach cesarskich przebywa. Gdyby arcyksiążę zechciał ujść od ojca swego i szukał schronienia w krajach rosyjskich, podległych carowi, i takowe zostało mu udzielone, jakążby to boleść sprawiło.«
»Wasza Wysokość sama może osądzić — pisał Piotr do cesarza — jak dotkliwie jako ojcu daje nam się odczuć to, iż nasz syn pierworodny tak nieposłusznym nam się okazał, i wyjechawszy z kraju wbrew woli naszej, pozostaje pod cudzą opieką, czy też aresztem, gdyż nie wiemy dokładnie, w jakiem istotnie jest położeniu, i prosimy Waszą Wysokość o wyjaśnienie w tej mierze«.
Oznajmiono carewiczowi, że cesarz pozostawia mu do uznania: albo powrócić dobrowolnie do Rosyi, albo pozostać nadal pod jego opieką, w tym ostatnim wszakże wypadku uważa za konieczne umieścić go w innej odleglejszej miejscowości, a mianowicie w Neapolu. Zarazem dano mu uczuć życzenie cesarza, aby pozostawił w Ehrenbergu lub całkiem od siebie oddalił towarzyszących mu ludzi, o których z niezadowoleniem wielkiem wyraża się w listach jego ojciec; cesarz bowiem dba o to, aby car nie miał żadnego powodu narzekania nań, iż przyjmuje pod swą opiekę ludzi niegodnych. Dotyczyło to Eufrozyny. Zdało się istotnie rzeczą nieprzystojną, iż carewicz, prosząc cesarza o opiekę w imieniu zmarłej swej małżonki, siostry cesarzowej, trzyma przy sobie nierządną dziewkę, z którą, jak głosi opinia, zawiązał stosunek jeszcze za życia swej małżonki.
Aleksy oznajmił, że gotów się udać tam, gdzie mu cesarz wskaże, byle tylko nie został wydany ojcu. 15 kwietnia o trzeciej godzinie po północy, omijając baczność szpiegów, wyjechał carewicz z Ehrenberga jako oficer cesarski. Miał przy sobie tylko jednego służebnika — Eufrozyną, przebraną za pazia.
»Nasi pielgrzymi neapolitańscy szczęśliwie tu przybyli — donosił hrabia Schönborn. — Przy pierwszej okazyi przyszłą sekretarza mego z dokładnemi wiadomościami o tej podróży, tak zabawnej, jak tylko można sobie wystawić. Pomiędzy innemi nasz mały paź uznany został wreszcie za kobietę, ale bez małżeństwa, a także i bez dziewiczości, jako kochanka nieodzowna dla zdrowia«.
»Używam wszelkich możliwych środków, aby powstrzymać nasze towarzystwo od częstych i nadmiernych pijatyk, wszelako starania moje daremne« — donosił sekretarz Schönborna, towarzyszący carewiczowi.
Podróżni jechali przez Insbruck, Mantuę, Florencyę, Rzym. O północy, 6 maja 1717 roku przybyli do Neapolu i zatrzymali się w hotelu Trzech Króli. Wieczorem następnego dnia wywiezieni zostali w najętej karecie z miasta ku morzu, a następnie ukrytem przejściem wprowadzeni na zamek królewski, skąd po dwóch dniach, skoro przygotowano dla nich osobne pokoje, zawiezieni zostali do twierdzy Sant Elmo, wznoszącej się na wysokiej górze ponad Neapolem. Chociaż i tutaj carewicz trzymany był poniekąd jako niewolnik, wszelako znosił dość dobrze swoje położenie i nie czuł się uwięziony; im wyższe były mury i głębsze fosy twierdzy, tem lepiej czuł się zabezpieczony od zamachów ojca.
Okna jego pokojów wychodziły na kryty ganek, wznoszący się ponad samem morzem. Na tym ganku całe dnie prawie przepędzał, podobnie jak ongi w Rożdestwienie, karmił zlatujące się zewsząd ku niemu gołębie, czytał księgi historyczne i filozoficzne, śpiewał psalmy i litanie, patrzał na Neapol, na Wezuwiusz, na błękitniejące w dali płonące szafirami wyspy Ischie, Procide, Capri, ale przedewszystkiem patrzał na morze i nie mógł mu się napatrzeć, jakby pierwszy raz w życiu je oglądał. Owo północne, zimne, handlowe i wojenne morze admiralicyi petersburskiej, które tak lubi car Piotr, jakże inne było od tego południowego, błękitnego, wolnego morza.
Eufrozyną zawsze była przy boku carewicza. Skoro zapomniał o ojcu, czuł się prawie szczęśliwy.
Po wielu staraniach udało mu się otrzymać pozwolenie wstępu do Sant Elmo dla Aleksego Jurowa. Wkrótce Ezopek zdołał stać się niezbędnym: pocieszał Eufrozynę, skoro ta się nudziła, grał z nią w karty, w kręgle, zabawiał ją żartami, powiastkami i bajkami, jak prawdziwy Ezop.
Najchętniej opowiadał o swych podróżach po Włoszech. Carewicz słuchał go z ciekawością, przeżywając przytem nieraz własne wrażenia. Jakkolwiek Ezopek tęsknił do Rosyi, do ruskiej łaźni i wódki, widać było, że podobnie jak carewicz polubił ziemię cudzą niby rodzoną, polubił Rosyę wraz z Europą nową wszechświatową miłością.
— Droga przez góry Alpejskie przykra i trudna — opisywał przeprawy swoje przez Alpy. — Wązka droga niezmiernie. Z jednej strony — góry wysokością do obłoków podobne, a z drugiej strony — przepaście głębokie, w których bystro spadające wody wydają szum jak we młynie. Widok tych głębokości przywodzi na człowieka trwogę wielką. A na tych górach zawsze śnieg leży, ponieważ promienie słoneczne nie przenikają pomiędzy nie... a skoro zjechaliśmy z gór na górach jeszcze zima, a na dole lato piękne. Po obu stronach drogi winogrady, cytryny, pomarańcze. Cała Italia istny ogród, jako raj boży. A u stóp gór zbudowane domy pańskie, ozdobną architekturą, co je willami zowią. I ogrody dookoła, kwiaty, trawy nasadzone w doniczkach, piękny widok czyniące. I różne w tychże ogrodach fontanny i posągi tak chłopów, jak dziewek marmurowe: Jowisz, Bachus, Wenus i wszelkie bogi pogańskie cudnej roboty, jako żywe.
O Wenecyi opowiadał takie cuda, że Eufrozyna wierzyć im nie chciała i mięszała nieraz Wenecyę z grodem Lodowym, o którym bajki ruskie prawią.
— Łżesz ty wszystko, Ezopku — mówiła, ale chciwie go słuchała.
— Wenecya cała stoi na morzu i po wszystkich ulicach i zaułkach woda morska i łódkami po niej jeżdżą. Ani koni, ani innego bydlęcia ani osła. Także karet, wozów nie ma wcale, a o saniach ani słyszeli. Po całem mieście pływają zwoszczyki w łódkach, które tam zowią gondolami. Długie one i wązkie a na środku przykrycie z kryształowemi oknami i całe te gondole czarnemi suknami pokryte, jak trumny. Przedziwne także w owej Wenecyi opery i komedye, jakich na świecie gdzieindziej nie ujrzeć, a pałace, w których te opery dają, zowią się u Włochów teatrum i odgrywają na onych teatrach historye o przesławnych bogach i ludziach heleńskich i rzymskich i mnóstwo się schodzi na one widowiska ludzi a takóż na maszkary w przebraniach różnych, iżby jeden drugiego nie poznał. W czasie karnawału odprawiają te maszkary na ulicach, chodzą, jeżdżą z muzyką, tańcują i cukry zajadają i piją różne limonady i inne napoje. I tak wciąż weselą się w Wenecyi, a przytem i grzeszą nie mało, skoro bowiem zejdą się na owe maszkary, to niewiasty i panny zabawiają się z różnymi cudzoziemcami, nie dbając przytem zgoła na wstyd. A lud niewieści w Wenecyi bardzo nadobny kształtem i do grzechu bardzo się nakłania. Dziewki mieszkają też społem w oddzielnych domach i na sprzedaż się wystawiają, za grzech sobie tego zgoła nie poczytując, albo też siedzą przed drzwiami małych izb wprost od ulicy i zapraszają przechodniów. Im więcej która ściągnie gości, tem więcej sobie za zaszczyt to poczytuje. Stąd chorób w Wenecyi mnoży się bez liku.
Z podobnem przejęciem jak uciechy weneckie, opisywał też Ezopek rozliczne włoskie świątynie, nagromadzone w nich relikwie i cuda sztuki.
— Szczęście miałem widzieć krzyż a w onym krzyżu pod szkłem znajduje się część Chrystusowego ciała świętego. A w innym krzyżu zaś widziałem kawałek nosa Chrzciciela. W mieście Barze pokazują relikwie św. Mikołaja cudotwórcy, część kości z jego nogi, która wydaje z siebie olej święty, a takowego nigdy nie ubywa, choć go wciąż czerpią pielgrzymi. Widziałem takoż kipienie krwi św. Januarego i kość św. męczennika Wawrzyńca — znajduje się ta kość w krysztale, a skoro pocałujesz kryształ, to uczujesz ciepło, co bardzo wielkim jest podziwem.
Z przejęciem też opisywał cuda nauki.
— W Padwie w Akademii znajdują się zabalsamowane niemowlęta, urodzone przed czasem lub też wyciągnięte z łona matek; pływają one w naczyniach napełnionych spirytusem i mogą tak trwać choćby tysiąc lat bez zepsucia. Tamże w bibliotece widziałem globusy ziemskie i niebieskie uczynione z wielką sztuką matematyczną.
Ezopek był klasykiem, średniowieczczyzna wydała mu się barbarzyństwem. Natomiast naśladownictwa antyków w kształtach prawidłowych, prostolinijnych, do jakich oko jego przywykło w Petersburgu, zachwycało go szczególniej.
Florencya nie podobała mu się.
— Domów ozdobnych z proporcyami należytemi nie wiele w niej znaleźć; wszystkie domy we Florencyi staroświeckie bardzo, ale budowane po prostu, bez architektury.
Najbardziej zachwycił go Rzym. Opowiadał o nim z tem nabożnem, prawie zabobonnem uczuciem, które wieczne miasto wzbudzało zawsze w barbarzyńcach.
— Rzym jest miasto wielkie. Dziś jeszcze widać, że za dawnych czasów jeszcze był ogromniejszy; te miejsca, na których teraz pola i łąki, były ongi w środku miasta a na tych miejscach widać jeszcze staroświeckie budowle murowane, wielkie bardzo i z niemałą sztuką budowane, ale rozwalone dzisiaj. I od gór aż do samego Rzymu widać słupy kamienne staroświeckiej budowli, a na tych słupach rury wielkie z kamienia takoż, któremi z gór płynęła do miasta świeża woda źródlana. Mianują się te słupy akwaduktami a pola zasię Campania di Roma.
Carewicz tylko przelotnie widział Rzym; teraz, kiedy o nim słyszał i przypominał sobie własne swe wrażenia, wyobrażał sobie, jakby groźny cień czegoś niewypowiedzianie ogromnego.
— Na owych polach — ciągnął dalej Ezopek — pomiędzy ruinami są wejścia do pieczar, gdzie ukrywali się chrześcianie przed prześladowaniem i do dziś dnia przechowują tam kości świętych męczenników. Zowią się te pieczary katakumbami. Stoi koło nich mały kościółek, a w nim grób Bachusa, rzeźbiony w kamieniu, w porfirze, bardzo wielki i w grobie tym nic niema — pustką stoi. Dawnemi laty, jak mówią, było w nim ciało, nie psujące się, nadzwyczajnej piękności, które przez sztukę dyabelską podobne było sprośnemu bożkowi Bachusowi. Święci męczennicy wyrzucili tę sprosność, poświęcili miejsce i kościół tam wybudowali. Potem przyjechałem na inne miejsce, zwane Kolizeum, gdzie za dawnych imperatorów rzymskich, prześladowców chrześciańskich, ginęli męczennicy święci, oddani na pożarcie dzikim zwierzom. Budynek ten jest okrągły, wielka maszyna na wysokość może piętnastu sążni, mury z kamienia, po których owi starożytni męczyciele chodzili i przypatrywali się, jak zwierzęta pożerały świętych chrześcian.
Carewicz wspomniał, jak go pouczano w dzieciństwie, iż jedna na świecie jest ziemia święta — Ruś, a wszystkie pozostałe ludy pogańskie. — Wspomniał też, jak sam w Rożestwienie na gołębniku mówił freilinie Arnheim: Tylko z nami jest Chrystus. Czyż tak jest istotnie? — myślał sobie teraz. A jeśli i wpośród nich Chrystus się znajduje, jeśli nietylko Rosya, ale i cała Europa jest świętą ziemią? Wszak na tem miejscu ziemia cała krwią męczenników przepojona, czyż może być pogańską?
Naocznie się teraz przekonał, iż trzeciemu Rzymowi, jak starzy ludzie przezywali Moskwę, daleko do pierwszego prawdziwego Rzymu, podobnie jak Europie petersburskiej, daleko do Europy prawdziwej.
— Kiedy o Moskwie jeszcze ani słychu nie było — mówił Ezopek — na zachodzie mnóstwo było państw starszych i sławniejszych od Moskwy.
Opowieść o karnawale weneckim zakończył słowami, które utrwaliły się w pamięci carewicza.
— Tak to oni weselą się, jeden drugiemu nie stoi na zdradzie, jeden drugiego się nie boi i każdy czyni to, co mu się podoba. I takowa wolność zawsze w Wenecyi jest i żyją sobie Wenecyanie w spokoju bez strachu i bez krzywdy, bez ciężkich podatków...
Jasną była myśl niedopowiedziana; nie tak u nas na Rusi, gdzie nikt o wolności ani pomyśleć nie śmie.
— Ten osobliwie porządek u narodów europejskich upodobałem sobie — zauważył raz Ezopek — że dzieci ich nie doznają żadnej srogości, ani od rodziców swych, ani od nauczycieli i raczej przez dobre słowo, aniżeli przez srogie kary wychowywane są. I wiedząc o tem, dawnemi czasy ludzie moskiewscy dzieci swoich do cudzych krajów nie posyłali, lękając się, iż skoro poznają one tameczne obyczaje i wiarę tamtejszą i wolność, gotowe porzucić swoją wiarę i przystać do innych narodów, a powróciwszy do swych domów, nie chciałyby tam pozostać. Teraz zasię chociaż nasi posyłają swe dzieci zagranicę, pożytku z tego zgoła nie ma, jako bowiem ptakowi bez powietrza, tak nauce bez wolności. A u nas stare obyczaje; kij niemy, rozumu nie napędzi, a kułakiem w kark do nauki nikogo nie nawrócisz.
Obaj oni, zbiegły nawigator i zbiegły carewicz, niejasno czuli, że ta Europa, którą Piotr do Rosyi wprowadza — Europa cyfr, fortyfikacyj, nawigacyi — nie jest jeszcze całą Europą, nie jest nawet tem, co stanowi istotną prawdę europejską. A bez owej prawdy, pomimo wszelkich nauk i umiejętności, na miejsce starego moskiewskiego barbarzyństwa, będzie tylko na Rusi nowe chamstwo petersburskie. A czyż on sam, carewicz, nie szukał tej szczęsnej wolności na Zachodzie, gdy zwracał się do Europy, by rozsądziła go z ojcem.
Pewnego razu opowiedział Ezopek historyę o żeglarzu rosyjskim, Wasylu Koriockim, i o pięknej królewnie Iraklii z ziemi florenckiej.
Słuchaczom jak i samemu opowiadaczowi, ciemnem, a zarazem tajemniczo pociągającem wydało się znaczenie tej baśni. Zaślubiny żeglarza rosyjskiego z księżniczka florencką wiosenną ziemią Odrodzenia — najpiękniejszym kwiatem swobody europejskiej — niby pierwowzór niewiadomego jeszcze przyszłego połączenia Rosyi z Europą.
Carewicz, wysłuchawszy historyi, przypomniał sobie obraz przywieziony przez ojca z Holandyi. Car, w marynarskiej odzieży, ściskający tęgą dziewkę holenderską. Aleksy mimowoli uśmiechnął się na myśl, jak niepodobna ta czerwona dziewka do jaśniejącej, niby słońce promienne królewny florenckiej — jak niepodobna obecna Europa rosyjska — do prawdziwej.
— A powiedz, żeglarz twój do Rosyi nie wrócił? — zapytał Ezopka.
— A coby tam robił — zamruczał ten z niespodzianą obojętnością dla tej Rusi, ku której niedawno tak się wyrywał. — W Petersburgu, wedle ukazu o zbiegłych, wysiekliby go rózgami i zesłali na Rogerwirk, a królewnę florencką zamknęliby w tkackim warsztacie, jako dziewkę złego życia.
Ale Eufrozyna odezwała się niespodzianie:
— Widzisz Ezopku, do jakich to godności doszedł twój majtek przez naukę, a jeśliby uciekł od nauki, jako ty uczyniłeś, nie ujrzałby królewny florenckiej, jak swoich uszów. A co do owej wolności tutejszej, którą tak chwalisz, nie dla kruczego dzioba jarzębina. Dać wam wolność, na nic zmarnujecie się. Jakże wam durniom kijem nauki nie napędzać, skoro po dobroci uczyć się niechcecie. Dobrze czyni car, nasz ojciec. Wie, czego nam potrzeba.
O Donie cichy.
Rzeko rodzona,
Obmyj ty mnie.
Ziemio wilgotna,
Matko rodzona,
Przykryj ty mnie.
Eufrozyna śpiewała, siedząc przy oknie za stołem w pokojach carewicza w twierdzy Sant Elmo. Odpruwała czerwoną podszewkę od kamizeli piaskowego koloru swego ubrania męskiego; oznajmiła stanowczo, że nigdy już nie przebierze się za błazna.
Przyodziana była w jedwabną, ale brudną, z pourywanymi guzikami suknię i w haftowane srebrem na bosą nogę włożone i mocno przydeptane pantofle. Na stole przed nią była otwarta blaszana skrzynka, w której bezładnie ponarzucane leżały kawałki różnych jaskrawych gałganków i wstążek, popsuty wachlarz, znoszone rękawiczki, miłosne listy carewicza, papier aromatyczny do palenia, a także kadzidło kościelne, podarowane przez świątobliwego starca, puder od słynnego fryzyera Frissona, różaniec z góry Athos, muszki francuskie i słoiki z pomadą. Całe godziny spędzała na malowaniu twarzy różnemi maściami, co zupełnie było niepotrzebne, gdyż posiadała bardzo piękną cerę.
Przy tym samym stole carewicz pisał listy, które miały być skrycie rozrzucone w Petersburgu pomiędzy ludem, a także posyłane do archirejów i senatorów:
»Jaśnie Wielmożni Panowie Senatorowie!
»Dziwno zapewne Waszym Miłościom, jak i całemu narodowi, iż opuściłem tak nagle kraje rosyjskie i nie wiedzieć gdzie przebywam; ale do tego zmuszony zostałem przez ciągłe bezwinne krzywdy i nierząd, jakiego doznawałem, osobliwie zaś przez to, co było roku zeszłego — iż mię nieomal przemocą chciano wtrącić między mnichy bez wszelkiej, jako wiadomo, mojej winy. Ale Pan wszechmiłościwy za przyczyną modlitw Pocieszycielki wszystkich strapionych, a takoż Świętych swoich, wybawił mię i dał mi sposobność uchronić się przez ucieczkę z miłej ojczyzny, której, gdyby nie ona konieczność, nigdybym nie porzucał. I obecnie ukrywam się szczęśliwie i zdrowo pod opieką jednego potężnego monarchy, do czasu, kiedy Bóg, który mię ocalił, napowrót do Rosyi mię zaprowadzi, w którym to wypadku, proszę was, nie zapominajcie o mnie. Jeśli-że pomiędzy ludem szerzyć będą jakoweś wieści, aby mię z pamięci jego wygładzić, iż nie znajduję się już pomiędzy żyjącemi, raczcie nie przykładał do tego wiary i pouczajcie lud, aby takim wieściom również nie wierzył. Bogu Najwyższemu dzięki, pozostaję przy życiu i zawsze Waszym Miłościom i całej ojczyźnie jednako przychylny aż do grobu mego.
Spojrzał przez otwarte od galeryi drzwi na morze. Pod tchnieniem rzeźwego północnego wiatru błękitniało ono pomglisto, jakby dymiące, wzburzone nieco, pokryte falami o białych grzbietach i bielejącymi w oddali żaglami, wzdętymi od wiatru, jak krągłe piersi łabędzie. Carewicz pomyślał sobie, że tak mogło wyglądać to sine morze, o krórem pieśni ruskie śpiewają, iż po nich wieszczy Oleg ze swą drużyną do Carogrodu płynął.
Wydostał z kieszeni kilka kartek papieru razem złożonych i zapisanych po niemiecku grubem, prawie dziecięcem pismem. Na marginesach był dopisek: nehmen się nicht übel, das ich so schlecht geschrieben, weil ich kann nich besser. Był to długi list do cesarza, zawierający całą skargę na ojca. Dawno już go rozpoczął i wciąż poprawiał, przekreślał, przepisywał na nowo i nigdy nie mógł skończyć, i to co jasno mu się przedstawiało w myśli, wychodziło niedokładnie na piśmie; nieprzebyta zagroda wznosiła się między myślą i słowem — i to, co najważniejsze, w słowach nie dało się wypowiedzieć.
»Cesarz powinien mnie ocalić — odczytywał oddzielne ustępy — nie jestem winien przed ojcem moim: byłem mu zawsze posłuszny, miłowałem go i czciłem jak Bóg przykazał. Wiem, że słaby jestem człowiek; ale tak wychował mię Menszykow; niczego mnie nie uczył, trzymał zdala od ojca, obchodził się ze mną, jak z niewolnikiem lub z psem. Umyślnie spajano mnie i osłabłem na umyśle od pijaństwa i prześladowań. Zresztą ojciec dawnemi czasy był dla mnie dobry. Poruczał mi zarząd państwa i wszystko szło dobrze, był ze mnie zadowolony. Ale odkąd żona moja urodziła dzieci i nowa carowa również syna urodziła — poczęto źle się obchodzić z następczynią, zmuszano ją do usług jako dziewkę i umarła ze strapienia. Carowa i Menszykow ojca przeciwko mnie pobudzili. Pełni oni są złości, nie znają Boga ni sumienia. Cara serce jest dobre i sprawiedliwe, ale otoczony jest ludźmi złymi a przytem porywczy niezmiernie i srogi w gniewie; mniema, że jak Bóg, ma prawo nad życiem i śmiercią wszystkich ludzi. Wiele krwi niewinnej przelał i własnoręcznie nieraz tracił i męczył okrutnie skazańców. Gdyby cesarz wydał mię ojcu, to śmierć by mię nie minęła. Jeśliby nawet ojciec mię oszczędził, to macocha i Menszykow nie uspokoją się, dopóki mię nie otrują lub na śmierć nie zapoją. Zrzeczenie się tronu wymuszono na mnie siłą; ja nie chcę być mnichem, czuję, że dość mam rozumu, aby panować. Wszelako Bogiem się świadczę, że nigdy nie myślałem o buntowaniu ludu, chociaż łatwo mogłem to uczynić, jako że lud mię miłuje a ojca nienawidzi z powodu niegodnej carowej a także przewrotnych faworytów, z powodu zbezczeszczenia kościoła i starych obyczai, i za to też, iż nie szczędząc ni pieniędzy ni krwi, jest on tyranem i wrogiem ludu«.
— Wrogiem ludu? — powtórzył carewicz, pomyślał nieco i wykreślił te słowa: wydały mu się kłamliwemi. Widział przecież, że ojciec miłuje lud, chociaż miłowanie jego sroższe jest nieraz od wszelkiej nieprzyjaźni! Kogo miłuje, tego i bije. Oj lepiej, by mniej tej miłości. Toż jego, syna także miłuje. Gdyby go nie miłował, nie męczył by tak. I teraz, jak zawsze, odczytując słowa swego listu, czuł Aleksy, że jakkolwiek ma słuszność wobec ojca, ale nie zupełną słuszność, a drobna tylko granica oddzielała »tę nie zupełną słuszność« »od zupełnej niesłuszności«, i czuł, że tę granicę w swoich oskarżeniach wciąż przekracza. Jak gdyby każdy z nich miał swoją własną prawdę i te dwie prawdy były na wieki sobie przeciwne i wrogie. Jedna musiała koniecznie zniszczyć drugą, ale ktokolwiek zwycięży, zwycięzca będzie winnym, zwyciężony ofiarą.
Wszystkiego tego, w słowach, sam przed sobą nie mógłby wypowiedzieć, a tembardziej przed drugimi. I któż go zrozumie, kto mu uwierzy! Któż, krom Boga samego, może być sędzią, między ojcem i synem?
Położył list na stole z ciężkiem uczuciem, z ukrytą chęcią zniszczenia go, i począł się przysłuchiwać pieśni Eufrozyny, która skończywszy swe prucie, przymierzała przed zwierciadłem nowe muszki francuskie. To wieczne, ciche śpiewanie wśród więziennej nudy, tak było jej konieczne, jak ptakowi w klatce: śpiewała, jak oddychała, sama niezdając sobie nieomal sprawy z tego, że śpiewa. Carewicza dziwnie uderzyło sprzeciwieństwo piosenki z muszkami francuskiemi.
Ziemio wilgotna,
Matko rodzona
Przykryj ty mnie.
Słowiczku w boru,
Braciszku miły
Zaśpiewaj po mnie.
Kukułko leśna
W dąbrowie skryta
Siostrzyczko moja
Zakukaj po mnie.
Brzózko ty biała
Żonko ma młoda
Zaszum ty po mnie.
Na korytarzach twierdzy dały się słyszeć kroki i głosy wartowników, hałas otwieranych zamków i rygli. Oficer dyżurny zastukał do drzwi i zawiadomił o przybyciu Weinharta, Kriegsfeldkoncepista sekretarza wicekróla, namiestnika cesarskiego w Neapolu.
Do pokoju wszedł z nizkim pokłonem człowiek otyły o twarzy czerwonej jak mięso surowe, z opadającą niższą wargą i załzawionemi drobnemi oczkami. Jak wielu ludzi chytrych, miał wygląd dobroduszny: — Ten gruby Niemiec, cienka to bestya — mówił o nim Ezopek.
Weinhart przyniósł skrzynkę ze starem winem falerskiem i mozelskiem, jako dar dla carewicza, którego, stosownie do jego incognito, zwał wielmożnym hrabią; a Eufrozynie, którą pocałował z galanteryą w rękę, ofiarował koszyk z kwiatami i owocami.
Wręczył też Aleksemu listy z Rosyi i oznajmi ustne polecenie z Wiednia.
— W Wiedniu przyjęto z zadowoleniem wiadomość o dobrem zdrowiu i usposobieniu wielmożnego Grafa. Obecnie trzeba więcej jeszcze cierpliwości, aniżeli dotąd. Mam wiadomość, że już po całym świecie mówią, iż carewicz gdzieś przepadł. Jedni mówią, że szuka ocalenia w ucieczce przed srogością ojca, a inni zaś, że został pozbawiony życia z rozkazu carskiego; inni jeszcze mniemają, że zabity został na drodze przez najętych zbójów, nikt wszakże nie wie dokładnie, gdzie się carewicz znajduje. Oto kopia raportu rezydenta cesarskiego, Pleiera. Może wielmożny Graf zechce dowiedzieć się, co w tym przedmiocie piszą z Petersburga. Słowa są własne Jego Wysokości cesarza: »Radzimy wielką ostrożność miłemu carewiczowi, albowiem po powrocie do Petersburga cara, jego ojca, pocznie się ścisłe dochodzenie«.
I nachyliwszy się do ucha carewicza, dodał szeptem.
— Niech Wasza Wysokość będzie spokojną. Mam dokładne wiadomości. Cesarz w żadnym razie Was nie opuści, a jeżeli zajdzie potrzeba po śmierci ojca, to i zbrojnej pomocy udzieli dla zdobycia tronu.
— Ach nie. Cóż mówicie. Nie o to chodzi... — zatrzymał go carewicz z tem samem uczuciem przykrem, z jakiem przed chwilą odłożył list do cesarza. — Da Bóg, do tego nie przyjdzie, z mego powodu wojny nie będzie. Nie oto was proszę — o to tylko, abyście udzielili mi teraz swej opieki. A tamtego i nie pragnę wcale... Zresztą wdzięczny jestem. Niech Bóg nagrodzi cesarzowi jego łaskawość dla mnie.
Kazał odkorkować butelkę wina mozelskiego z przyniesionej co tylko skrzynki, aby wypić za zdrowie cesarza.
Wyszedłszy na chwilę do sąsiedniego pokoju po jakieś listy, skoro powrócił, zastał Weinharta, który z wielką galanteryą starał się przekonać M-elle Eufrozynę, nie tyle co prawda słowami, ile znakami, iż ubiór męzki bardzo jej był do twarzy.
— L’amour même ne saurait se presenter avec plus de grâce. — Zakończył po francusku, patrząc na nią swemi załzawionymi oczkami z tym wyrazem w spojrzeniu, którego tak nie cierpiał carewicz.
Eufrozyna, przy wejściu Weinharta, zdążyła narzucić na swój brudny szlafrok ozdobny kontusik, a na nieuczesane włosy wspaniały czepiec z koronkami brabanckiemi, przyczem upudrowała się trochę i nawet przylepiła muszkę nad lewą brwią, jak widziała w Rzymie, na Corso, u pewnej przybyłej z Paryża kokoty. Zniknął z jej twarzy wyraz nudy, ożywiła się cała i chociaż ani słowa nie rozumiała, ani po francusku, ani po niemiecku, domyślała się jednak tego, co mówił niemiec o męzkim ubiorze, zaśmiała się chytrze, poczerwieniała, zakrywając twarz rękawem, jak czynią dziewki wiejskie.
— Ot kogo jej się zachciało kokietować — pomyślał carewicz — świńską mordę niemiecką; ale jej wszystko jedno, byle nowy. Och, wy córeczki Ewy. Baba i czart, jedno warte drugiego.
Po odejściu Weinharta począł czytać listy. Najważniejsze było doniesienie Pleiera.
»Pułki gwardyi, złożone przeważnie ze szlachty, razem z pozostałą armią, uczyniły zmowę w Meklemburgii, aby cara zabić, a carową wraz z młodszym carewiczem, oraz obiema carewnami tutaj przywieść i zamknąć w tym samym monasterze, gdzie obecnie stara carowa, tę zaś wyswobodzić i synowi jej prawowitemu następcy rządy oddać«.
Carewicz wypił duszkiem dwa kieliszki wina mozelskiego, wstał i począł chodzić żywo po pokoju, mrucząc coś i machając rękami. Eufrozyna w milczeniu bacznie ale obojętnie śledziła go oczami. Twarz jej po wyjściu Weinharta przybrała znowu zwykły swój wyraz znudzenia. Nakoniec, zatrzymawszy się przed nią, zawołał Aleksy:
— I cóż, niezadługo będziemy zajadać rybki białojeziorskie. Wieści dobre, a nuż da Bóg, powrócimy wkrótce z uciechą do ojczyzny?
I powtórzył jej szczegółowo doniesienia Pleiera; ostatnie słowa listu przeczytał po niemiecku, nie mogąc się widać niemi dość nacieszyć:
— Alles zum Aufstand all hier sehr geneigt ist. W Petersburgu bunt gotowi uczynić. Wszyscy skarżą się, że ludzie godni z niegodnymi na równi są stawiani, jednych i drugich zarówno między żołnierze i majtki zapisywać każe, a wsie rujnowane są wskutek ciągłego budowania miast i okrętów.
Eufrozyną słuchała w milczeniu, z wyrazem tegoż zawsze obojętnego znudzenia na twarzy, a skoro tylko skończył, spytała swym przeciągającym, leniwym głosem:
— A czyż ty, Aleksy Piotrowiczu, przystaniesz do buntowników, jeśli cara zabiją i ciebie wezwą?
I popatrzyła na niego z boku w ten sposób, że gdyby mniej był zajęty swemi myślami, zdziwiłby się bardzo i może poczułby w tem pytaniu ukryte żądło. Ale on niczego nie zauważył.
— Nie wiem — odrzekł pomyślawszy nieco, — jeśli przyszlą po śmierci ojca, to może i przystanę do nich... Ale po co naprzód mówić. Niech będzie wola Pańska — dodał, jakgdyby żałując tego, co powiedział. — A tylko ot co powiem ci Afrośka. Bóg wie co robi: ojciec swoje, a Bóg swoje.
I jakby zmęczony uciechą, padł na stołek i znów począł mówić, nie patrząc na Eufrozynę, niby sam do siebie.
— Jest wiadomość w druku, że flota szwedzka popłynęła ku wybrzeżom inflanckim, aby tam wysadzić wojsko. Będzie wielka bieda w Petersburgu, jeżeli to prawda. Menszykow kłóci się tam z senatorami. A główna nasza armia daleko. Ci będą sobie robić na przekór, a tymczasem Szwedzi nie mało mogą szkody poczynić. Petersburg pod bokiem. Nasi zapędzili się aż do Kopenhagi; żeby nie stracili Petersburga, jak ongi Azowa. Nie będzie on długo nasz: albo Szwedy go wezmą, albo wody zniszczą. Oby stał się pustką, pustką! — powtarzał zaklęcie prorocze ciotki, carewny Marty.
— A że teraz tam spokój i to nie bez kozery. Oto wuj Abraham Łopuchin pisze, że ludzie wszelkiego stanu o mnie mówią i dopytują i żałują mnie i gotowi się za mną ująć. A dokoła Moskwy wszędzie powstania. I nad Wołgą nie obejdzie się bez zamętu. I nie dziwota. Dziwno, że dotąd cierpieli. Ale wreszcie stracili cierpliwość i coś przecie uczynią. A tu i w Meklemburgii powstanie i Szwedy i cesarz i ja. Ze wszystkich stron bieda, wszystko się burzy i mąci. W końcu zatrzęsie się cała budowla i padnie, aż pod niebo się zakurzy. Nie da rady i ojciec.
Pierwszy raz w życiu czuł się silnym i groźnym ojcu. Jak wówczas, w ową pamiętną noc, podczas choroby ojca, kiedy za szybą pokrytą mrozem grała miesięczna zawieja, błękitnym płomieniem igrająca i pijana — i teraz dech mu zaparło od uciechy. Radość poiła go więcej aniżeli wino, które pił wciąż sam, nie spostrzegając prawie, kieliszek za kieliszkiem i przytem patrzał na morze, także błękitne, jakby błękitnym płomieniem gorejące, także pijane i upajające.
— W kurantach niemieckich piszą, że młodszy mój brat, Piotruś, tego lata omal od pioruna nie został zabity; mamka, co go w ręku trzymała, ledwie też życia nie utraciła, a żołnierz na warcie na miejscu ubity został. Odtąd dziecko ciągle kwęka. Nie żyć mu widać na świecie. A jak go strzegli, jak koło niego skakali! Szkoda Piotrusia. Dusza dziecięca niczemu nie winna. Za cudze, za ojcowskie grzechy cierpi biedaczek. Boże zbaw go i zmiłuj się nad nim. A tylko ot co mówię: Wola Boża, cud i znak widoczny. A jeżeli ojciec się nie opamięta! straszno, straszno wpaść w ręce Boga żywego!
— A kto z senatorów jest za tobą? — i znowu taż sama dziwna iskierka zabłysła w jej oczach i zgasła, jakby świeca mignęła, niesiona w ciemności.
— A po cóż to ci wiedzieć? — zapytał carewicz, spojrzawszy na nią ze zdziwieniem, jakby o jej obecności zapomniał całkiem i teraz dopiero spostrzegł, że go słucha.
Eufrozyną więcej nie pytała. Ale jakiś ledwo dostrzegalny cień przemknął pomiędzy nimi.
— Chociaż i nie wszyscy są mi wrogami, wszyscy jednak czynią łotrostwa, bo tchórze są, i ojcu chcą się przypodobać — ciągnął dalej carewicz — obejdę się bez nich. Plunę na nich wszystkich — byle pospólstwo za mną stało. — Gdy carem zostanę, starych porozpędzam, a nowych sobie wezmę wedle swej woli. Ludowi ulżę ciężarów, niech odetchnie swobodniej. Tłuszczy bojarskiej ujmę obroku, dosyć się nażarła; pomyślę o włościaństwie, o słabszych, o szarzyznie biednej, o młodszej braci Chrystusowej. Uczynię sobór ziemski i cerkiewny, zwołam posłów od całego narodu i niech wszyscy bez strachu prawdę carowi mówią szczerym, swobodnym głosem, aby carstwo i cerkiew naprawić za radą powszechną i Ducha Świętego natchnieniem, na wieki wieków!...
Marzył głośno, a marzenia jego stawały się coraz mglistsze i fantastyczniejsze.
Wtem zła, ostra myśl, jak osa, ugryzła go w samo serce: »Wszystko kłamstwo i ułuda, nic z tego wszystkiego nie będzie«. I obok ojca wielkoluda, wykuwającego z żelaza nową Rosyę — sam siebie wraz ze swemi marzeniami ujrzał jako maleńkiego chłopca, zabawiającego się puszczaniem baniek mydlanych. Gdzież mu się mierzyć z ojcem?
Ale wraz odpędził od siebie tę myśl, jako złą, natrętną muchę: niech wola Pańska we wszystkiem się stanie; niechaj ojciec kuje żelazo na zdrowie; czyni on swoje, a Bóg swoje; jeśli Bóg zechce — pęknie żelazo, jak bańka z mydła.
I pogrążył się w słodsze jeszcze marzenia. Czując się już nie silnym, lecz słabym — ale przyjemną mu była ta słabość — z uśmiechem coraz pokorniejszym i coraz bardziej pijackim słuchał, jak morze szumi i w tym szumie rozpoznawał jakieś dawne, znane dawno, dawno głosy — czy to babka bajki prawi, czy ptak rajski Sireń śpiewa pieśni królewskie.
— Potem, gdy kraj urządzę, narodowi ulżę ciężarom — z wielkiem wojskiem i flotą na Carogród się wyprawię, Turków precz przepędzę, słowiańskie ludy z jarzma wyzwolę, na świętej Zofii krzyż zatknę. I zwołam wtedy Sobór powszechny, aby kościoły chrześciańskie połączyć. I pokój światu całemu dam, a ludy ze wszystkich krańców ziemi napłyną pod opieką Zofii świętej, mądrości Bożej i zjednoczą się w Królestwo święte, wieczne na cześć i chwałę Chrystusowi!...
Eufrozyną dawno już nie słuchała — przez cały czas poziewała, przysłaniając usta, na koniec wstała, wyciągnęła się i podrapała w głowę.
— Zmorzyło mnie coś. Po obiedzie nie spałam. Niemiec przeszkodził. Pójdę może przespać się, czy co?
— Idź miła, śpij z Panem Bogiem. Może i ja przyjdę za chwilę, tylko gołębie nakarmię.
Wyszła do sąsiedniego pokoju, a carewicz na galeryę, kędy już zlatywały się gołębie w oczekiwaniu zwykłego pokarmu. Rozrzucał im okruszyny chleba i ziarnka z cichem nawoływaniem: »Gul, gul, gul«.
I podobnie, jak niegdyś wśród lasów rożdiestwieńskich, gołębie gromadziły się u nóg jego, latały nad głową, siadały na ramiona i ręce, pokrywały go całego, jakby przyodziewały skrzydłami. A on patrzał z wysokości na morze i wśród tego drżenia i powiewu skrzydeł gołębich, zdało mu się, że sam leci na skrzydłach, kędyś w nieskończoną dal poza morze sine ku promienistej, jak słońce, Zofii, wszechmądrości Bożej.
Wrażenie lotu tak było silne, że serce mu zamierało, w głowie się kręciło. Przymknął oczy i kurczowo schwycił ręką za poręcz kraty: zdało mu się, że już nie leci, ale upada.
Niepewnym krokiem wrócił do pokoju, dokąd z sypialni weszła też Eufrozyna, zupełnie rozebrana, w koszuli, z bosemi nogami. Weszła na stołek i jęła poprawiać lampkę przed obrazem świętym. Był to staroświecki, ulubiony carewicza, obraz Matki Boskiej Pocieszycielki, który wszędzie z sobą woził, i nigdy się z nim nie rozstawał.
— Ot grzech jaki. Jutro Zaśnięcie Najświętszej Panny, a ja zapomniałam i Matka Boża pozostałaby bez lampki. Czy odczytasz godzinki, Aleksy Piotrowiczu?
Wilią, każdego większego święta z powodu nieobecności popa sam carewicz odprawiał nabożeństwo. Czytał godzinki i śpiewał psalmy.
— Nie, chyba wieczorem. Zmęczony jestem, głowa coś boli.
— Ot wina byś tyle nie pił?
— Nie od wina a od myśli, od radosnych wieści.
Zapaliwszy lampkę i powróciwszy do sypialni, zatrzymała się Afrośka przed stołem, aby wybrać z podarowanego jej przez Niemca koszyka najdojrzalszą brzoskwinię.
Carewicz zbliżył się do niej i objął ją.
— Afrośka miła, ty moja, czy ci nie lubo? Tóż carową będziesz a sleblny...
»Srebrny« czyli sleblny, jak wymawiają małe dzieci, takie było przezwisko dzieciątka nieodzownie, jak myślał carewicz, syna, mającego się narodzić z Eufrozyny, która od trzech miesięcy była brzemienna.
— Tyś mi złota, a synek srebrny — mawiał on jej w chwilach wielkiej czułości.
— Będziesz carową a Slebny następcą — ciągnął carewicz. — Nazwiemy go Jasiem. — Czcigodny samowładny car wszej Rusi, Joann Aleksandrowicz.
Uwolniła się delikatnie z jego objęć, obejrzała się przez ramię, czy lampka dobrze się pali, ukąsiła brzoskwini i wreszcie odpowiedziała spokojnie:
— Żartujesz sobie ze mnie. Gdzie mnie to, prostej chłopce, carową być.
— A jak cię wezmę za żonę, to i będziesz. Tak ci ojciec mój nie inaczej uczynił. Macocha, Katarzyna Aleksiejewna, nie wiedzieć jakiego rodu — bieliznę z czuhunkami prała w jednej koszulinie, wzięta do niewoli, a ot widzisz, króluje teraz. Będziesz i ty carową nie gorszą od drugich.
Chciał a nie umiał powiedzieć tego, co czuje i dlatego może ją miłował tak, że była prostą chłopką; to i on, chociaż z krwi carskiej, człek prosty, pychy bojarskiej nie znosi, a pospólstwo miłuje, i od niego carstwo otrzyma. Dobre za dobre, gmin carem go uczyni, a on ją, Eufrozynę, chłopkę z pośród czerni — carową.
Ona milczała, spuściwszy oczy, a na twarzy jej było widać tylko senność. Ale on przyciskał ją coraz mocniej i mocniej, odczuwaiąc po przez cienką tkaninę sprężystość, świeżość jej ciała. Ona broniła się, odtrącała jego ręce. Wtem nagłym ruchem Aleksy pociągnął na dół rozpiętą, na pół, trzymającą się zaledwie na jednem ramieniu koszulę. Zsunęła się na dół i upadła u jej nóg.
Zupełnie obnażona w mglistej pozłocie swych czerwonawych włosów, jak w blasku zorzy, stała przed nim i dziwnie kuszącą zdała się czarna muszka nad lewą jej brwią a w skośnych przedłużonych jej oczach było coś kosego, obcego i dzikiego.
— Puść, puść-że Alosza. — Wstyd!
Ale jeśli wstydziła się, to nie bardzo: odwróciła się trochę tylko, ze zwykłym swym leniwym, nieco jakby pogardliwym uśmiechem, jak zawsze pod jego pieszczotami chłodna, niewinna, nieomal dziewicza, chociaż zaledwie dostrzegalne zaokrąglenie łona wskazywało już na jej brzemienność. W takich chwilach zdało mu się, że ciało jej wymyka mu się z ręki, taje, rozpływa się jak powietrze, jak widmo.
— Afrośka! Afrosia! — szeptał — starając się uchwycić, zatrzymać w swych objęciach tę postać widmową, i nagle padł przed nią na kolana.
— Wstyd — powtarzała — przed świętem. A lampka się pali... Grzech, grzech. Ale wraz potem obojętnie i spokojnie poniosła brzoskwinię do rozchylonych ust czerwonych i świeżych jak ten owoc rozkąszony.
Tak grzech — przemknęło mu w myśli.
— W niewieście początek grzechu od tego wszyscy umrzemy.
Pomimo woli spojrzał na obraz i nagle wspomniał, jak takiż sam obraz święty w ogrodzie letnim nocą podczas burzy wypadł z rąk ojca i rozbił się u stóp Wenery petersburskiej — Białej Diablicy.
w czworokącie drzwi, otwartych na sine morze, ciało jej występowało, jakby wychodziło z płonącej morskiej błękitności złocisto białe, niby piana fal. W jednej ręce trzymała owoc, drugą opuściła dziewiczym ruchem, zakrywając swą nagość jak bogini z fal zrodzona. A za nią grało, kipiało morze sine jak czasza ambrozyi i szum jego podobny był wiecznemu śmiechowi bogów. A była to ta sama dziewka Afrośka, która onego czasu podczas wieczoru w petersburskim domu Wiazemskich nizko schylona, z podgiętą spódnicą myła podłogę. Była to dziewka Afrośka i bogini Afrodyta — zarazem.
»Wenus, Wenus, biała djablica« — pomyślał carewicz w zabobonnej trwodze i chciał wraz uciekać. Ale grzeszne a zarazem niewinne ciało jak kwiat otwarty zapachniało mu znanym, upajającym i strasznym zapachem — i sam nie pojmując, co czyni, jeszcze niżej przed nią się pochylił i nogi jej całował i w oczy zaglądał i szeptał błagalnie:
— Królowo! Królowo moja!
A słaby promyk lampki drżał przed świętem bolesnem obliczem.
Namiestnik cesarza w Neapolu, hrabia Daun, zaprosił carewicza do królewskiego pałacu na dzień 20 września.
Od kilku dni już odczuwać można było w powietrzu zbliżanie się sirocca, wiatru afrykańskiego, który z pustynnych głębin Sahary przynosił ze sobą chmury rozpalonego piasku. Widocznie huragan już wybuchnął i szalał w swych najwyższych powietrznych sferach, — na ziemi jednak panowała jeszcze martwa spokojem cisza. Liście palm, gałązki mimoz wisiały bez ruchu. Tylko morze pieniło się bystrą obfitością fal, rozbijających się z łoskotem o wały nadbrzeżne. Przestrzeń cała przesłonięta była gęstą mgłą, a na niebie bez chmur światło słońca rzucało zmącone blaski, jak gdyby przez pryzmat dymnego opalu. Powietrze przenikał delikatny, drobniutki pył. Wciskał się wszędzie, nawet w szczelnie zamknięte komnaty, pokrywał szarą warstwą czyste karty papieru i stronice ksiąg; zgrzytał po zębach, wysuszał źrenice i tamował oddech. Z każdą godziną wzrastała coraz to większa duszność. W całej przyrodzie odczuwać można było to, co odczuwa ciało, kiedy je ogarnia gwałtowna gorączKa. Lud oczekiwał nieszczęścia — wojny, dżumy, wybuchu Wezuwiusza.
I w rzeczy samej, w nocy z 23 na 24 września, mieszkańcy Torre del-Greco, Resiny i Portici poczuli pierwsze podziemne wstrząśnienia. Lawa poczęła wybuchać. Potok ognisty zbliżać się zaczął do winnic, położonych u samego szczytu góry. Dla przebłagania gniewu Pańskiego urządzano procesye pokutne z zapalonemi świecami, śpiewem psalmów, głośnymi jękami dobrowolnych biczowników. Ale gniew Boży srożył się dalej. Z Wezuwiusza we dnie buchały czarne słupy dymu, gdyby z olbrzymiego komina, i pokrywały przewalającemi się chmurami całą przestrzeń od Castellamare do Pauzylippu — w nocy zaś dobywał się z krateru płomień czerwony, niby zarzewie podziemnego pożaru.
Pogodny ołtarz bogów zamieniał się w złowróżbną pochodnię Eumenid. Nakoniec w samym Neapolu — jakby grom podziemny — odezwał się rozgłośny huk pierwszych wstrząśnień ziemi; zdało się, że starożytne Tytany powstają z grobów. Całe miasto ogarnęło przerażenie. Przypominano sobie nawzajem zagładę Sodomy i Gomory. A po nocach, wśród martwej ciszy, gdzieś w szczelinach okna, w szparach drzwi, w kominie zrywał się nagle, jakby pisk tłumiony: to sirocco zawodził swoje melodye. Dźwięk przeraźliwy wzrastał, potężniał, i już, już zdawało się wybuchnie rykiem straszliwym, — aż tu nagle zamierał, gubił się w przestrzeni, i znów następowała cisza, więcej jeszcze martwa, niż przedtem. Jakby złe duchy w górze i na dole porozumiewały się ze sobą i dawały znać sobie nawzajem, że oto zbliża się straszny dzień sądu, dzień skończenia świata.
Przez cały ten czas carewicz czuł się chorym. Ale lekarz uspokoił go, mówiąc, że pochodzi to z nieprzyzwyczajenia się do sirocca i zapisał mu jakąś orzeźwiającą, kwaśną miksturę, która też rzeczywiście carewiczowi przyniosła ulgę. W dzień oznaczony, punktualnie, pojechał carewicz do pałacu, by zobaczyć się z namiestnikiem.
W przedpokoju spotkał go dyżurny oficer i przepraszał najuniżeniej w imieniu hrabiego Dauna: jego cesarska wysokość zechce chwilę zaczekać, gdyż namiestnik zmuszony był wyjechać dla załatwienia nagłej, niecierpiącej zwłoki sprawy.
Carewicz wszedł do ogromnej, pustej komnaty przyjęć, o ponurej, prawie złowieszczej, hiszpańskiego stylu dekoracyi: krwawo-czerwony adamaszek obić, nadmiar ciężkich, złoconych ozdób, rzeźbione szafy z czarnego drzewa, podobne do trumien, zwierciadła tak przyciemnione, że zdawały się w nich odbijać twarze upiorów. Na ścianach wielkie zczerniałe płótna — pobożne obrazy starodawnych mistrzów: rzymscy żołnierze, podobni do rzeźników, palili, zarzynali, kaleczyli i wszystkimi możliwymi sposobami torturowali chrześciańskich męczenników. Istotnie przywodziło to na myśl rzeźnię, lub tajne komnaty świętej Inkwizycyi. A w górze, na suficie wśród sztucznych ornamentów złotych i muszli — Tryumf olimpijskich bogów. W nędznem naśladownictwie Tycyana i Rubensa widać tu już było schyłek epoki Odrodzenia. Z poza umiejętnej, kunsztownej techniki przeglądało barbarzyństwo smaku i pojęcia: masy nagiego ciała, tłuste grzbiety, opasłe, pofałdowane brzuchy, rozkraczone nogi, potworne kobiece piersi. Wydawało się, że wszyscy ci bogowie i te boginie wypasione, jak wieprze, i małe amorki, podobne do różowych prosiąt że cały ten bydlęce wrażenie czyniący Olimp, z góry był przeznaczony na kaźń, na tortury wymyślnych narzędzi świętej Inkwizycyi.
Carewicz długo chodził po sali, nareszcie zmęczył się i usiadł. Przez okna wkradał się zmierzch, a szare cienie, niby pająki snujące sieci, układały się po kątach. Gdzieniegdzie tylko przeświecała złocista łapa lwa, lub ostrodzióby gryf z pod malachitowej tablicy okrągłego stołu. Carewiczowi wydało się, że duszność sirocca zwiększa się jeszcze od tej całej masy nagiego ciała, spasionego, pogańskiego — u góry, umęczonego, chrześciańskiego — u dołu. Roztargniony wzrok jego, błąkając się po ścianach, zatrzymał się w końcu na jednym z obrazów, niepodobnym do innych, wyróżniającym się z całego szeregu świetlistą plamą: obnażona do pasa dziewczyna o rudych włosach, z dziecinną niemal, nierozwiniętą piersią z oczami przeźroczo jasnemi i bezmyślnym uśmiechem.
W podniesionej ku górze linii ust, w zdziwienia pełnym wyrazie szeroko rozwartych oczu, było coś dziwacznego, kosego, dzikiego, coś, co mu przypomniało dziewkę Afrośkę. I poczuł nagle jakiś związek między tym uśmiechem a dusznym podmuchem sirocca. Obraz był lichy, kopia jakiegoś starego dzieła lombardzkiej szkoły, jednego z naśladowców uczni Leonarda. W tym bezmyślnym a jednak jeszcze tajemniczym uśmiechu błąkało się jakby dalekie wspomnienie szlachetnej obywatelki Neapolu, Mony Lizy Giocondy.
Carewicz dziwił się, że namiestnik zawsze tak wytwornie grzeczny, tym razem każe mu czekać tak długo. A gdzież się podziewa Weinhart? Skąd taka cisza, jak gdyby wszyscy w pałacu wymarli?
Chciał wstać, zawołać kogoś, kazać przynieść świece. Ale owładnął go nagły straszny bezwład, jak gdyby jego samego oplątywać poczęła ta sieć pajęcza, nakształt której cienie układały się po kątach. Trudno mu było ruszyć się z miejsca. Oczy poczęły mu się kleić, otwierał je od czasu do czasu z całym wysiłkiem, by tylko nie zasnąć. Ale jednak zasnął na kilka chwil tylko. Gdy się obudził, wydało mu się jednak, że długi, długi czas już upłynął.
Widział we śnie obraz jakiś straszny, ale nie mógł go sobie przypomnieć. Tylko w duszy zostało uczucie niewypowiedzianego jakiegoś ciężaru i znowu majaczył mu w wyobraźni związek między dziwnym bezmyślnym uśmiechem dziewczynki a dusznym podmuchem sirocca. Kiedy otworzył oczy zobaczył przed sobą bladą, bardzo bladą twarz, podobną do upiora. Długo nie mógł sobie zdać sprawy, co to znaczy. Nareszcie zrozumiał, że to jego własna twarz odbija się w ciemnej tafli zwierciadła, przed którem usnął, usiadłszy na krześle. W tem samem zwierciadle, tuż za swemi plecyma widział zamknięte drzwi. I wydało mu się, że sen trwa dalej, że zaraz drzwi się otworzą i stanie w nich coś strasznego, coś takiego, co widział tylko we śnie i czego nie mógł sobie przypomnieć.
Drzwi otworzyły się bez szelestu. Pojawiło się w nich światło świec woskowych i czyjeś twarze. Patrząc, jak przedtem w zwierciadło, nie odwracał się i poznawał po kolei twarz jedną, drugą, trzecią. Zerwał się z krzesła, odwrócił się, ręce wyciągnął przed siebie z nadzieją rozpaczy, że to tylko mara pokazała mu się w zwierciadle, ale gdy zobaczył przed sobą to samo w rzeczywistości — z piersi dobył mu się krzyk nieskończonego przerażenia:
— On! On! On!
Carewicz upadłby na wznak, gdyby go z tyłu nie podtrzymał sekretarz Weinhart.
— Wody! Wody! Carewiczowi słabo!
Weinhart ostrożnie posadził go na krześle.
Aleksy zobaczył pochyloną nad sobą dobrą twarz sędziwego hrabiego Dauna. Namiestnik głaskał go po plecach, dając mu do wąchania spirytus.
— Niech się Wasza Wysokości uspokoi. Na Boga, niech się Wasza Wysokość uspokoi. Nic złego się nie stało. Owszem, wieści bardzo pomyślne.
Carewicz pił wodę, dzwoniąc zębami o brzegi szklanki. Nie spuszczał oczu z drzwi, drżał na całem ciele, jak gdyby w gorączce.
— Ilu ich tam? — zapytał szeptem hrabiego Dauna.
— Dwóch, Wasza Wysokość — wszystkiego dwóch.
— A trzeci? — Widziałem tam trzeciego.
— Chyba to przywidzenie.
— Nie, widziałem go. Gdzież on się podział?
— Co za on?
— Ojciec!...
Starzec ze zdziwieniem spojrzał na carewicza.
— To sirocco — wyjaśniał Weinhart. — Małe uderzenie krwi do głowy. Zdarza się często. Ot i mnie od rana przed oczyma chodzą sine pręgi. Puścić krew — i jak ręką odjął.
— Widziałem go! — powtórzył carewicz. — Klnę się na Boga, że to nie był sen! Widziałem go, hrabio, tak, jak pana w tej chwili widzę przed sobą...
— Ach, Boże mój, Boże mój — zawołał namiestnik z istotnem współczuciem. — Gdybym mógł przypuszczać, że Wasza Cesarska Wysokość nie czuje się dobrze, nigdybym nie dopuścił... Można zresztą i teraz jeszcze odłożyć rozmowę?
— Nie, nie trzeba — wszystko jedno. Chcę wiedzieć — odezwał się carewicz. — Niech się zbliży do mnie, tylko jeden z nich. A drugiego, niech pan powstrzyma.
Konwulsyjnie chwycił namiestnika za rękę.
— Na miłość Boską, niech go pan powstrzyma!... To — morderca!... Patrz pan, jak strasznym spogląda wzrokiem... Wiem, wiem napewno: car posłał go tu, żeby mię zabił!
Na twarzy carewicza malowało się takie przerażenie, że namiestnik pomyślał: »a kto ich tam wie, tych barbarzyńców, może w rzeczy samej?...« — i przypomniał sobie słowa cesarza z poufnej instrukcyi:
»Spotkanie winno być tak urządzone, żeby żaden z Moskwicinów (ludzie szaleni i do wszystkiego zdolni!) nie mógł się targnąć na carewicza i podnieść nań rękę, chociaż się tego nie spodziewam«.
— Niech Wasza Cesarska Wysokość uspokoić się raczy: życiem i czcią odpowiadam za to, że nikt nie ośmieli się tu Waszej Cesarskiej Wysokości wyrządzić jakąkolwiek szkodę.
Namiestnik szepnął na ucho Weinhartowi, by wydał polecenie wzmocnienia straży.
Równocześnie zaś zbliżał się do carewicza cichymi, pełnymi uszanowania krokami, z pochyloną w pokłonie głową, Piotr Andrejewicz Tołstoj.
Towarzysz jego, kapitan gwardyi, pokojowiec carski, olbrzymiego wzrostu, o dobrodusznej i ładnej twarzy, ni to »durnego Iwaśki«, ni to rzymskiego legionisty, Aleksander Iwanowicz Rumiancew, na znak dany mu przez namiestnika, zatrzymał się przy drzwiach.
— Panie najmiłościwszy, carewiczu! List od ojca — rzekł Tołstoj i pokłonił się jeszcze niżej, tak, że lewą ręką dotykał prawie posadzki, prawą podał list carewiczowi.
Carewicz w charakterze pisma, jedynego na odwrotnej stronie listu napisanego słowa: Synowi — poznał rękę ojca. Drżąc ze wzruszenia, wziął list od Tołstoja i czytać go począł.
Mój synu!
»Wszystkim już wiadomo, jakie nieposłuszeństwo, jaką krnąbrność okazałeś wobec mej woli. Ani upomnienia moje, ani kara, którą ci zagroziłem, nic nie pomogły. Oszukałeś mię. Żegnając się ze mną, zaprzysięgałeś mi posłuszeństwo w obliczu Boga, a potem, co uczyniłeś? Uciekłeś i oddałeś się, jako zdrajca, pod obcą protekcyę! Rzecz to niesłychana nietylko w naszem rodzeństwie, ale także ze strony wiernych naszych poddanych. Dlaczego wyrządziłeś taką zniewagę i taką złośliwość ojcu twemu, taki wstyd twej ojczyźnie! Dlatego też posyłam teraz ten list, byś usłuchał mego rozkazu i uczynił to, co ci panowie Tołstoj i Rumiancew przedłożą. Jeżeli ulegniesz mi, obiecuję ci i wobec Boga i jego strasznego sądu przysięgam, że żadna kara cię nie spotka; owszem większą okażę ci miłość, jeśli woli mej się poddasz i powrócisz. A jeśli tego nie uczynisz to jako ojciec, władzą od Boga mi daną, przeklinam ciebie na wieki; a jako władca twój zdrajcą cię ogłoszę i użyję wszelkich środków, by z tobą jako zdrajcą i ojca swego krzywdzicielem postąpić, w czem dopomoże mi Bóg, w obronie słusznej sprawy. Nadto pamiętaj, że nie wykonywałem nad tobą przemocy; a gdybym chciał, któżby mej woli mógł się oprzeć. Co chcę, stanie się.
Przeczytawszy list, carewicz spojrzał znowu na Rumiancewa. Ten złożył mu pokłon i chciał się zbliżyć do niego. Carewicz pobladł, wzdrygnął się, cofnął się do ściany i zawołał:
— Piotrze Andrejewiczu — rozkaż mu, by się nie zbliżał!... Inaczej pójdę stąd... pójdę natychmiast... Ot i hrabia też mówi, by się nie zbliżał...
Na znak Tołstoja Rumiancew znowu zatrzymał się w miejscu, z wyrazem zdumienia na swej ładnej, niezbyt rozumnej twarzy.
Weinhart podał krzesło. Tołstoj przysunął je do carewicza, usiadł z rewerencyą na samym koniuszku, pochylił się, spojrzał mu prosto w oczy prostodusznem, wzbudzającem ufność spojrzeniem i zaczął mówić tak, jak gdyby nic nadzwyczajnego się nie zdarzyło i jak gdyby zeszli się wszyscy dla przyjemnej pogawędki.
Był to ten sam wytworny i wspaniały pan, radca tajny i kawaler, Piotr Andrejewicz Tołstoj: czarne, jedwabiste brwi, miękki jedwabisty wzrok, miły jedwabisty uśmiech, ujmujący jedwabisty głos — a w tem wszystkiem, żądło.
I chociaż carewicz pamiętał powiedzenie ojca: »Tołstoj — mądry człowiek; ale kiedy z nim gadasz, patrz, czy nie ma kamienia za pazuchą«, to jednak słuchał mowy jego z przyjemnością. Rozumna, treściwa mowa uspokajała go, odsuwała we mgłę straszliwe przywidzenia, powracała mu rzeczywistość. W mowie tej wszystko nabierało miękkiego wyrazu. Wszystko wydawało się pojednawczem. Zdawało się, że można będzie rzecz całą tak urządzić, by wilk był syty i koza cała. Mówił jak doświadczony, stary chirurg przekonywujący chorego, że ta oto operacya będzie właściwie nawet pewnego rodzaju przyjemnością.
»Używać łagodnego tonu i pogróżek, posługiwać się w miarę potrzeby przekonywującymi argumentami«, powiedziane było w carskiej instrukcyi — i gdyby car go teraz słyszał, byłby zadowolony.
Tołstoj powtórzył ustnie to, co było w liście — zupełne przebaczenie i łaskę, jeśli carewicz powróci.
Później przytoczył poufne słowa cara z danej jemu, Tołstojowi, instrukcyi o rokowaniach z cesarzem, i tu w głosie jego z po za tonu dawnej, ujmującej grzeczności, zabrzmiała stanowczość.
— »Jeśli cesarz będzie mówił, że syn nasz oto oddał się pod jego opiekę i że nie można przeciw jego woli wydać go w nasze ręce, jeśli podobnemi wymówkami będzie się zasłaniać — wtenczas należy oświadczyć, że nie możemy na to inaczej się zapatrywać, jak na zniewagę, że cesarz w ten sposób chce stanąć, jako sędzia, pomiędzy mną a synem moim — a według prawa natury, szczególniej zaś jeszcze według praw naszego państwa, nikt nawet wtedy, gdy idzie o prywatne osoby, sędzią między ojcem a synem być nie może: syn powinien być poddany woli ojcowskiej. My zaś, władca samodzierżawny, cesarzowi w niczem nie podwładni — nie wypada mu więc użyczać synowi opieki, ale raczej odesłać go nam; my zaś, jako ojciec i monarcha, w myśl obowiązków ojcowskich, przyjmiemy go łaskawie i wybaczymy ten jego postępek, starając się wpłynąć na niego, by czynów takich zaniechał, szedł nadal drogą cnoty i zamiarom naszym ulegał; gdyż tylko w ten sposób może pozyskać sobie napowrót serce ojca. A Jego cesarska Wysokość, odsyłając go, i jemu dobrodziejstwo wyświadczy i zyska sobie naszą wdzięczność, a wobec Boga zasługę. A i syn nasz będzie mu później za to wdzięczny, gdy rozważy, że teraz oto przy nim pozostaje jako niewolnik zbieg, pod przybranem nazwiskiem jednego z buntowników, hrabiego węgierskiego, na wstyd i zakałę czci naszej i naszego imienia. Ale jeśli wbrew oczekiwaniom, cesarz żądaniom naszym odmówi — oświadczyć stanowczo, że uważać to będziemy za jawne zerwanie stosunków i przed całym światem krzywdę naszą przedstawimy i będziemy za niesłychaną i nieznośną obrazę, wyrządzoną czci naszej naszego majestatu, szukać pomsty«.
— Niedorzeczność! — przerwał carewicz. — Nie rozpocznie z powodu mojego ojciec wojny z cesarzem.
— Wojny nie rozpocznie — zgodził się Tołstoj. — Ale cesarz i bez wojny ciebie wyda. Żadnej z tego nie może mieć korzyści, że na swych terytoryach pobytu tobie dozwala. A obietnicę, że ci opieki swej udzieli, już względem ciebie wypełnił, bo teraz, kiedy ojciec przebaczyć ci raczył, zobowiązanie cesarza ustaje. I z pewnością nie będzie on miał ochoty, by wbrew wszelkim prawom, nadal zajmować się tobą i narażać się na wojnę z carem. Zwłaszcza, że teraz właśnie na dwie strony wojnę prowadzi: z Turcyą i Hiszpanią. Wiadomo ci przecie, że flota hiszpańska stoi między Neapolem a Sardynią, w zamiarze atakowania Neapolu, i że szlachta tutejsza sprzyja zamiarom Hiszpanii. Nie wierzysz mi, spytaj się wice króla: dostał właśnie od cesarza list własnoręczny, w którym cesarz zaleca mu, aby wszelkimi sposobami wpływał na ciebie i nakłonił cię do zgody z ojcem, w ostatecznym razie zaś, by namówił cię do wyjazdu gdziekolwiekbądź, byle tylko po za granice terrytoryum cesarskiego. A jeżeli nie wydadzą cię dobrowolnie, car nastawać będzie siłą oręża. Dlatego wojska swoje w Polsce trzyma, by je rozmieścić na kwaterach zimowych na Śląsku, skąd zaś już niedaleko do dzierżaw cesarskich.
Tołstoj zajrzał mu w oczy jeszcze natrętniej i z lekka dotknął jego ręki:
— Najmiłościwszy panie carewiczu, posłuchaj rodzicielskiej woli — wróć do ojca! — »A my, powiada car — słowa jego własne — przebaczymy mu, powrócimy go do łaski i obiecujemy na przyszłość okazywać mu ojcowską miłość, pozostawić mu zupełną swobodę i zaniechać wszelkiego gniewu«.
Carewicz milczał.
— »Jeżeli zaś — ciągnął dalej Tołstoj z ciężkiem westchnieniem — rozkazu naszego nie posłucha — powiedz mu w naszem imieniu, że za takie zuchwalstwo spadnie na niego klątwa ojcowska i cerkiewna, prócz tego zaś w państwie całem obwołany będzie zdrajcą: niech więc rozważy, jakie wtedy będzie jego życie? I niech nie myśli, że kiedykolwiek będzie mógł się czuć bezpiecznym, chyba gdzieś w zamknięciu i pod silną strażą. Tak więc zagubi duszę swą na wieki a w doczesnem życiu nie zazna chwili spokoju. Bo my nie przestaniemy używać wszelkich środków, aby dosięgnąć karą jego nieposłuszeństwo; nawet z bronią w ręku zmusimy cesarza, by wydał go w nasze ręce. Niechaj więc rozważy, jakie będą tego następstwa«.
Tołstoj umilkł, czekając odpowiedzi, ale carewicz milczał także. Wreszcie podniósł oczy i spojrzał uważnie na Tołstoja.
— Ile masz lat, Piotrze Andrejewiczu?
— Dam tu niema, więc przyznać się mogę: siedmdziesiąt z górą — odpowiedział starzec z ujmującym uśmiechem.
— Zdaje się, że mówi Pismo: Lat siedmdziesiąt — miara ludzkiego życia. Jakże więc ty, Piotrze Andrejewiczu, stojąc jedną nogą w grobie, mogłeś podjąć się takiej sprawy? A ja myślałem kiedyś, że mogę liczyć na twe przywiązanie.
— Możesz, najmiłościwszy carewiczu, Bóg widzi, możesz. Do ostatniego tchnienia służyć ci jestem gotów. Jedno mam tylko pragnienie: pogodzić ciebie z ojcem. Święte to dzieło; powiedziano bowiem: błogosławieni pokój czyniący.
— Po cóż tak kłamać, starcze! Myślisz, że nie wiem, po co was tu z Rumiancewem przysłano? Jemu się nie dziwię. Łotr i rozbójnik patrzy mu z oczu. Ale ty, ty, Piotrze Andrejewiczu!... Na przyszłego cara i samodzierżcę rękę ośmielasz się podnosić! Mordercy wy, mordercy obydwaj! Po to was ojciec przysłał, abyście mię życia pozbawili...
Tołstoj z przerażeniem rozłożył ręce:
— Bóg niech mię sądzi, carewiczu.
Taka szczerość brzmiała w jego głosie, że carewicz, choć znał go dobrze, jednak pomyślał: możem się omylił, może skrzywdziłem starca podejrzeniem? Ale natychmiast roześmiał się; przeszło nawet rozżalenie: w tej obłudzie było coś prostodusznego, naiwnego, niemal ujmującego poniewoli, jak w nieszczerości kobiet i w grze wielkich aktorów.
— Sprytny ty jesteś, Piotrze Andrejewiczu! Lecz na nic spryt twój się nie zda. Nie pójdę dobrowolnie w wilczą paszczękę...
— To ojca ty wilkiem nazywasz?
— Wilkiem nie wilkiem; ale niech ja mu raz w ręce wpadnę, to i kosteczki ze mnie nie zostanie! I pocóż tumanić się nawzajem? Sam wiesz przecie najlepiej...
— Carewiczu najmiłościwszy, panie mój łaskawy! Jeśli słowom moim nie wierzysz, patrz, w liście własną ręką cara napisane: przysięgam na Boga i straszny sąd Jego. Widzisz, na Boga przysięga! A czyż mógłby car na oczach całej Europy przysięgę swą złamać?
— Co tam przysięgi! — przerwał carewicz. — Jeśli sam nie będzie chciał, za archirejami się ukryje. Sobór wyrok wyda. Od czegóż jest samodzierżawcą rosyjskim! Dwóch ludzi na świecie, jako bogi: car moskiewski i papież rzymski; co zechcą, stanie się... Szkoda więc słów napróżno tracić! Żywego mię nie dostaniecie!
Tołstoj wyjął z kieszeni złotą tabakierkę z pastuszkiem, rozwiązującym pas śpiącej pasterce — i bez pośpiechu, ruchem spokojnym dobył szczyptę tabaki, zażył, potem pochylił głowię na piersi i rzekł, jakby do siebie, w głębokiej zadumie:
— Widocznie tak być musi. Rób, jak chcesz. Nie usłuchałeś mej rady, rady starca i przyjaciela, może usłuchasz ojca własnego. On sam niezadługo tu będzie...
— Gdzie tu?... Kłamiesz, stary... — zawołał carewicz blednąc i z przerażeniem oglądając się na drzwi.
Tołstoj znowu nie spiesząc się, zażył raz drugi tabaki, chustką strzepnął ze siebie resztki pyłu i powoli mówić zaczął:
— Choć nie kazano mi mówić, ale, cóż robić, mimowoli się wygadałem. Otrzymałem onegdaj, od Jego cesarskiej Wysokości pismo własnoręczne, że wkrótce sam wybierze się do Włoch. Nie myśl, by to stać się nie mogło, bo żadnej trudności tu nie ma, jeśli tylko car tego sobie życzy. A i sam wiesz to oddawna, że car miał zamiar jechać do Włoch, teraz zaś tembardziej się w nim utwierdził.
Jeszcze niżej pochylił głowę i cała twarz jego nagle się zmarszczyła: postarzał się w jednej chwili. Zdawało się, że mu się na łzy zbiera, nawet jedną małą łezkę uronił. I jeszcze raz posłyszał carewicz słowa, które słyszał tak często:
— Gdzie ty możesz przed ojcem się schronić? Chyba pod ziemią, bo inaczej wszędzie cię znajdzie. Żal mi cię, carewiczu, panie najmiłościwszy, żal...
Carewicz wstał, drżąc na całem ciele, jak w samym początku tej rozmowy.
— Zaczekaj Piotrze Andrzejewiczu. Chcę zapytać o coś hrabiego.
Podszedł do namiestnika i wziął go za rękę.
Wyszli do drugiego pokoju. Przekonawszy się że drzwi zamknięte, carewicz opowiedział namiestnikowi wszystko, co mówił Tołstoj i na zakończenie schwyciwszy starca za rękę zapytał:
— Jeżeli ojciec będzie się domagał wydania mnie z bronią w ręku, czy mogę polegać na protekcyi cesarza?
— Niech Wasza Cesarska Wysokość będzie spokojna! Cesarz dość jest silnym, by obronić tych, których przyjął pod swą opiekę.
— Wiem, hrabio. Ale mówię teraz do pana, nie jak do namiestnika cesarza, ale jak do honorowego kawalera, jak do dobrego człowieka. Byłeś zawsze tak dobrym dla mnie. Powiedz mi teraz całą prawdę, nie ukrywaj niczego przedemną, na miłość boską, hrabio!... Bez polityki! Powiedz pan całą prawdę! Jezu! Widzi pan, jak cierpię!... — Zalał się łzami i patrzył na niego wzrokiem zwierza, osaczonego w ostępie. Starzec mimowoli spuścił oczy. Wysoki, smukły, o bladej, delikatnej twarzy, podobnej nieco do twarzy Don Kichota, człowiek dobry, ale słaby i chwiejny, nigdy nie zdecydowany w myślach i czynach, rycerz i polityk, hrabia Daun wiecznie wahał się między starem, wcale niepolitycznem poczuciem rycerskości, a nowem, wcale nie rycerskiem rozumieniem politycznej konieczności. Miał współczucie dla carewicza, ale zarazem ogarniała go obawa wmięszania się w sprawę niejasną, za którą musiałby przyjąć odpowiedzialność.
Carewicz padł przed nim na kolana.
— Błagam cesarza w imieniu Boga i wszystkich świętych, by mnie nie opuszczał. Straszna rzecz pomyśleć nawet o tem, co się ze mną stanie, jeśli wpadnę w ręce ojca. Nikt nie wie, co to za człowiek... ja wiem... Coś okropnego!
Starzec pochylił się ku niemu ze łzami w oczach.
— Niech Wasza Cesarska Wysokość powstać raczy! Przysięgam na Boga, że mówię zupełną prawdę, bez żadnej polityki. O ile znam cesarza, nigdy nie wyda on Waszej Cesarskiej Wysokości ojcu; byłoby to z ujmą dla jego czci i jego majestatu, sprzeciwiałoby się powszechnie przyjętym prawom, byłoby dowodem barbarzyństwa.
Uścisnął carewicza i pocałował go w czoło z ojcowską czułością.
Kiedy powrócili obydwaj do sali przyjęć, twarz carewicza była blada, ale spokojna i stanowcza. Podszedł do Tołstoja i nie siadając, również nie prosząc Tołstoja, by usiadł, widocznie na znak, że audyencya skończona, rzekł:
— Wrócić do ojca rzecz niebezpieczna i stanąć przed jego gniewnem obliczem, straszna. Dlaczego na powrót odważyć się nie mogę, doniosę na piśmie protektorowi mojemu, cesarzowi. Do ojca, być może, napiszę także, dając odpowiedź na jego list i w odpowiedzi tej racye swe przytoczę. Teraz zaś w obecnej chwili nic więcej powiedzieć nie mogę, myśleć zaś dalej o tem nie chcę.
— Jeżeli Wasza Cesarska Wysokość — rozpoczął znowu podstępnie Tołstoj — chce przedłożyć jakie kondycye, mam także pełnomocnictwo ich wysłuchać. Ręczę, ze ojciec na wszystko się zgodzi. Zezwoli na małżeństwo z Eufrozyną. Niech Wasza Cesarska Wysokość rozważyć to wszystko zechce. Noc radę przyniesie. No, a my jeszcze pomówić o tem będziemy mogli. Nie widzimy się przecież po raz ostatni...
— Nie mamy poco mówić ze sobą, ani widzieć się ze sobą nie mamy powodu. Długo tutaj zostać zamierzasz?
— Mam rozkaz — odrzekł Tołstoj cicho i spojrzał na carewicza tak, że mu się zdało, jakoby z oczu Tołstoja patrzył na niego wzrok ojca — mam rozkaz nie wyjeżdżać stąd, zanim carewiczu, ciebie ze sobą nie wezmę. Gdybyś ty zaś stąd wyjechał, w ślad za tobą iść mam.
Później dodał jeszcze ciszej:
— Ojciec nie ustąpi, póki cię mieć nie będzie żywego czy martwego.
Dziki zwierz pokazał pazury. Ale tylko na chwilę. Tołstoj cofnął się, złożył przed carewiczem pokłon głęboki, chciał nawet ucałować jego rękę, czego jednak Aleksy nie dopuścił.
— Najmiłościwszego Pana mojego, wierny i uniżony sługa!
Wyszedł z Rumiancowem temi samemi drzwiami, któremi przyszli.
Carewicz odprowadził ich spojrzeniem i długo spoglądał nieruchomym wzrokiem na te drzwi, jakby za niemi znowu zamajaczyło straszliwe przywidzenie.
Wreszcie padł na krzesło, ukrył twarz w dłoniach, skulił się cały, jakby pod brzemieniem strasznego ciężaru.
Hrabia Daun położył mu rękę na ramieniu, chciał mu okazać jakiś znak współczucia, ale zrozumiał, że nie ma nic do powiedzenia i w milczeniu podszedł do Weinharta.
— Cesarz nastaje na to — szepnął po cichu — żeby carewicz oddalił od siebie kobietę, z którą przebywa. Nie miałem odwagi powiedzieć mu tego dzisiaj. Kiedyś przy sposobności, niechaj mu to pan powie.
»Sprawy moje wikłać się poczynają, — pisał Tołstoj do rezydenta Wiesołowskiego w Wiedniu. — Jeżeli dzieciak nasz nie zrzeknie się protekcyi, pod którą się schronił, dobrowolnie za nic nie pojedzie z nami. Dlatego też potrzeba, aby Wasza Miłość usilnie się starał, by wszędzie, na każdem miejscu, carewicz spotykał się z posłuchem, że cesarz z bronią w ręku w sprawie jego przeciw carowi nie stanie. Bo w tem jego główna otucha. Wdzięczni być powinniśmy tutejszemu wice-królowi za starania, na korzyść naszą podjęte. Ale na upór tak zatwardziały, rady nie ma. Nie mogę na razie pisać więcej, bo idę do naszego zwierza, a poczta odchodzi«.
Zdarzało się Tołstojowi nieraz, że z najbardziej skomplikowanych sytuacyj wychodził cało i bez szwanku. W młodości brał udział w buncie strzelców — wszyscy zginęli, on jeden ocalał. Siedząc na urzędzie wojewódzkim w Ustiużu — podówczas już mąż lat pięćdziesięciu, ojciec dużej rodziny — podał się o wyjazd za granicę, by wraz z wysłaną staraniem rządu »rossyjską młodzieżą« zapoznać się z nauką nawigacyi — i rzeczywiście się jej nauczył. Jako poseł w Konstantynopolu, trzy razy dostawał się do podziemnych lochów siedmiowieżowego zamku i trzy razy wychodził stamtąd na wolność, ze szczególniejszymi oznakami łaski cara. Razu pewnego własny jego sekretarz napisał na niego donos, w którym obwiniał go o roztrwonienie skarbowych pieniędzy. Po tym czynie, sekretarz umarł nagle, Tołstoj zaś dodał do tego następujący komentarz: »ni stąd ni z owąd przyszło do głowy dyakowi Tymoszce, żeby się obisurmanić. Tak fatalnie wpłynął na niego obyczaj turecki; z pomocą Bożą, dowiedziałem się o tym jego zamiarze; wezwałem go potajemnie do siebie, by go perswazyą przekonać. Zamknąłem go na noc w swej sypialni; w nocy wypił czarkę wina i nagle umarł. W ten sposób zachował go Bóg przed odstępstwem od wiary«.
Nie na próżno tłómaczył Tołstoj na język rosyjski »Mikołaja Machiavell’ego, obywatela florentyńskiego, Wskazania Polityczne«. Sam Tołstoj słynął jako Machiavelli rosyjskiej ziemi. »O głowo, głowo, gdybyś nie była tak rozumna, dawnobym kazał odrąbać cię od karku« — mawiał o nim car Piotr.
I oto teraz obawiać się począł Tołstoj, by ta tak rozumna głowa, w sprawie, którą prowadził, nie okazała się głupią, a Machiavelli rosyjski — bałwanem. A przecież zrobił wszystko, co zrobić było można: omotał carewicza cienką, a mocną siecią; wmówił w każdego z osobna, że wszyscy jedno mają tylko życzenie, by wydać carewicza ojcu, a tylko każdy, bojąc się naruszyć niezłomność danego słowa, wykonanie czynu zwala na drugiego: cesarzowa — na cesarza, cesarz — na kanclerza, kanclerz — na namiestnika, namiestnik — na sekretarza. Temu ostatniemu dał Tołstoj łapówkę w wysokości stu czerwonych złotych i obiecał dać później jeszcze więcej, jeśli sekretarz przekonać zdoła carewicza, że cesarz nadal protekcyi swej użyczać mu nie zechce. Ale wszystkie te wysiłki rozbiły się o »zatwardziały upór«.
Sprawę całą pogarszała ta jeszcze okoliczność, że on sam właściwie wyprosił sobie ten mandat. »Powinno się znać swego planetę« — zwykł był mawiać Tołstoj. I wydawało mu się, że jego planetą jest schwytanie w sieci carewicza — co zatem idzie pozyskanie wielkiej wstęgi orderu świętego Andrzeja i hrabiowskiego tytułu. W ten sposób stałby się założycielem nowego domu hrabiów Tołstojów, o czem życie całe marzył.
A teraz, co powie car, gdy powróci z niczem?
Ale w danej chwili nie myślał o utracie carskiej łaski, orderu świętego Andrzeja i hrabiowskiego tytułu: jak zapalony myśliwiec zapomniał o wszystkiem na świecie, miał na uwadze li tylko zwierza, który mu się z rąk wymykał.
W kilka dni po pierwszej rozmowie z carewiczem, siedział Tołstoj przy filiżance porannej czekolady na balkonie wspaniałego swego apartamentu w hotelu Trzech Króli, na najruchliwszej ulicy Neapolu, via Toledo. W nocnym szlafroku, bez peruki, z łysą czaszką, na której pozostały tylko resztki siwych włosów na ciemieniu, wydawał się bardzo starym, niemal zgrzybiałym. Młodość jego — wraz z księgą Metamorfoz, czyli Przemian Owidyusza, którą tłomaczył na język rosyjski — jego własna metamorfoza: bielidła, pędzelki i przepyszna allonge peruka z czarnymi jak smoła młodzieńczymi zwojami bujnych włosów — leżała w bawialni na stoliku przed lustrem.
W usposobieniu nie był wcale najlepszem. Ale, jak zawsze, w chwilach głębokiej rozwagi nad sprawami polityki, wyglądał spokojnie, prawie lekkomyślnie; oczkował z ładniutką sąsiadką, siedzącą również na balkonie domu na przeciwległej stronie ulicy. Była to smugła, czarnooka Hiszpanka, jedna z tych, co to, według wyrażenia Ezopka, »nie bardzo nadają się do ręcznej pracy, a najbardziej lubią zażywać rozkosznych wywczasów«. Uśmiechał się do niej z pełną galanteryi uprzejmością, chociaż uśmiech ten przypominał uśmiech martwej czaszki i nucił pod nosem piosenkę miłosną własnej kompozycyi, naśladowaną z Anakreonta:
Nie uciekaj ty przedemną,
Widząc siwe moje włosy;
I niech piękność twa młodzieńcza,
Uśmiechnięta wiosny czarem,
Nie pogardza mą miłością.
Patrz na róże, które w wieńcach
Krasy młodej purpurowej,
Przyozdabia kwiatów biel.
Kapitan Rumiancew opowiadał mu o swych miłosnych przygodach w Neapolu.
Według określenia Tołstoja, Rumiancew »był człowiekiem wesołego temperamentu, przyjemnym w kompanii i młodzieńczej zabawie; do spraw ważniejszych jednak miał uzdolnienia niewiele — a jedynym jego instynktem była śmiałość dzielnego żołnierza« — po prostu mówiąc, głupiec. Ale wcale nim nie pogardzał Tołstoj z tego powodu; przeciwnie nieraz pytał go o zdanie a nawet rad jego słuchał: »na głupcach stoi świat — mawiał Piotr Andrejewicz — Katon, mędrzec rzymski twierdził, że głupcy o wiele są potrzebniejsi mądrym ludziom, niż mądrzy głupcom«.
Rumiancew skarżył się na jakąś dziewczynę, Kamillę, która w przeciągu tygodnia zdołała wyłudzić od niego więcej niż sto cekinów.
— Dziewki tutejsze, strasznie na brata naszego zachłanne!
Piotr Andrejewicz przypomniał sobie, że sam tu właśnie w Neapolu, był przed laty także zakochany; o miłości tej opowiadał zawsze jednemi i temi samemi słowami:
— Rozkochała mnie w sobie siniora Francesca i była panią moją przez cały czas pobytu mego w Neapolu. Tak byłem w niej rozkochany, że godziny jednej bez niej przeżyć nie mogłem, a kosztowała mnie przez dwa miesiące tysiąc czerwonych złotych. Rozstawałem się z nią w głębokiej boleści, i do tej jeszcze chwili amor serca mego nie porzucił..
Westchnął głęboko i uśmiechnął się do ładniutkiej sąsiadki.
— A cóż nasz zwierz? — zapytał nagle z miną niedbałą, jakby to była jedna z jego spraw najmniejszej wagi.
Rumiancew opowiedział mu o wczorajszej swej rozmowie z Ezopkiem.
Nastraszony groźbą Tołstoja, że go się schwyci przemocą i odstawi, jako zbiega do Petersburga, Ezop, mimo swego przywiązania do carewicza, zgodził się być szpiegiem i donosić codziennie o wszystkiem, co się działo w domu carewicza.
Rumiancew dowiedział się od Ezopka wiele rzeczy ciekawych i potwierdzających to wyobrażenie, jakie miał Tołstoj o nadzwyczajnej miłości carewicza do Eufrozyny.
— Dziewka ta usidliła go tak miłością i konfidencyą wspólnego życia, że dziś ma nad nim władzę przemożną. Odezwać się przy niej nie śmie. Co mu każe, robi. Chce się z nią żenić i gdyby tu popa znaleźli, dawnoby już było po ślubie.
Opowiedział także o swej schadzce z Eufrozyną urządzoną staraniem Ezopa i Weinharta w tajemnicy przed carewiczem i w czasie jego nieobecności.
— Osoba wspaniała pod każdym względem. Włosy ma tylko ryże. Na pozór spokojna, zda się trzech zliczyć nie umie, a w gruncie rzeczy szczwana jak lis. Wiadomo: cicha woda brzegi rwie.
— A jak ci się wydaje — zapytał Tołstoj, w którego głowie nagle powstała myśl nowa — miałaby skłonność do miłostek?
— To jest, żeby naszego zwierza w rogi wystroić? — uśmiechnął się Rumiancew. — Jak i wszystkie baby, z pewnością miłostkom rada. Ale z kimby...
— A chociażby z tobą, Aleksandrze Iwanowiczu. Nie bój się, na takiego chwata, jak ty, żadna się wzdragać bardzo nie będzie! — chytrze uśmiechnął się Tołstoj.
Kapitan roześmiał się i kontent ze siebie, podkręcił cienkie, zadarte do góry, tak jak car nosił, kocie wąsiki.
— Dla mnie Kamilki dosyć! Z dwiema nie dałbym sobie rady.
— A znasz ty, panie kapitanie, co mówi piosenka:
Nie walcz nigdy napróżno z miłości swej żarem,
Dwie kochanki w twem sercu pomieszczą się łatwo,
Nie martw się, że miłości trudom nie podołasz,
Znajdziesz w sobie animusz i zwyciężysz trudy;
Później porzucisz jedną, drugą, trzecią,
A choćby i dziesiątą — co z serca, to z myśli.
— Widzisz go, jaki dzielny! — wybuchnął śmiechem Rumiancew, okazując rząd białych, równych zębów. Broda siwa, a bies jeszcze za nią wodzi!
Tołstoj odpowiedział mu znowu piosenką:
Mówią do mnie kobiety:
»Anakreon już stary.
Spójrz w lustro, a obaczysz
Zmarszczki, starość, siwiznę«.
Nie wiem ja, czym jest siwy,
Czy zmarszczki twarz mą kryją,
Wiem tylko, że im lat więcej,
Tem weselić się chcę więcej,
Bo śmierć z za grobu czeka.
— Co ty mówisz, Piotrze Andrejewiczu? Zmiłuj się! Myślałem, że żartujesz, a widzę, teraz myślisz na seryo. To sprawa niebezpieczna. A jak on carem zostanie i o tym amorze się dowie — dawaj szyję pod topór i rzecz skończona...
— Głupstwo! Czy Aleksy Piotrowicz będzie carem, to jeszcze dziś jakby na wodzie pisane; to że Piotr Aleksiejewicz ciebie hojną nagrodą obdarzy, to rzecz pewna! I jak obdarzy! Aleksandrze Iwanowiczu, najdroższy, zgódź się — przysługę wyświadcz — do śmierci wdzięcznym będę!
— Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem nawet, jakby się wziąć do takiej rzeczy?
— Weźmiemy się razem! Wielka historya! Damy sobie rady. Ja cię nauczę — ty tylko słuchaj.
Rumiancew długo jeszcze się wzbraniał, nakoniec jednak zgodził się i Tołstoj zaraz podał mu plan działania.
Kiedy wreszcie Rumiancew wyszedł, Piotr Andrejewicz popadł w zadumę, godną Machiavella rosyjskiego.
Dawno już instynktownie odczuwał, że jedna tylko Eufrozyna mogłaby, jeśliby zechciała, nakłonić carewicza do powrotu — i że w niej, może ostatnia pomyślnego wyniku nadzieja. Napisał przecież do cara: »Niepodobna opisać, jak carewicz dziewkę tę kocha, jaką opieką ją otacza«. Przypomniał sobie także słowa Weinharta: »Najbardziej dlatego boi się jechać do ojca, żeby go nie rozłączono z tą dziewką. A teraz chcę go nastraszyć, że to rozłączenie bezwarunkowo nastąpić będzie musiało, jeśli do ojca nie wróci. A chociaż takiego przymusu bez wyraźnego rozkazu wykonaćby nie można, to w każdym razie zobaczymy, co z tego wyniknie«.
Tołstoj postanowił jechać natychmiast do wicekróla i żądać od niego, aby zgodnie z wolą cesarza, rozkazał carewiczowi oddalić od siebie Eufrozynę. — »A potem to już Rumiancew ze swoimi amorami reszty dokona — pomyślał z taką nadzieją, że serce bić mu poczęło. — Pomagaj Venus miłościwa! Ot, czego rozum i polityka nie dokazały, dokaże głupiec z amorami«.
Zrobiło mu się zupełnie wesoło na sercu. Patrząc na sąsiadkę, rozpoczął nucić z zupełnie już wyraźną intencyą zaczepki:
Patrz na róże, które w wieńcach
Krasy młodej, purpurowej
Przyozdabia kwiatów bieli!
Tołstoj wstał z krzesła, by się przebrać a odchodząc rzucił jej ręką od ust całusa, z uśmiechem pełnym najwytworniejszej galanteryi: wydało się, że do Fortuny nierządnicy, uśmiecha się bezwstydnie martwy czerep.
∗
∗ ∗ |
Carewicz podejrzewać zaczął Ezopka o szpiegostwo, o tajemne stosunki z Tołstojem i Rumiancewem. Wypędził go i zakazał mu przychodzić do pałacu. Ale kiedyś wracając do domu spotkał się z nim niespodziewanie na schodach. Ezopek, zobaczywszy go pobladł i trząść się począł ze strachu, jak złodziej schwytany na gorącym uczynku. Carewicz poznał, że Ezopek skradał się do Eufrozyny z jakiemiś tajnemi poleceniami, schwycił go za kark i strącił ze schodów.
Upadając, upuścił Ezopek mały okrągły przedmiot, który ostrożnie i troskliwie ukrywał w kieszeni. Było to pudełeczko z francuską czekoladą, przybrane wstążeczkami. Znajdował się w niem liścik, którego, pierwsze słowa brzmiały, jak następuje:
»Najłaskawsza i najmiłościwsza Pani moja, Eufrozyno Teodorówno!
»Cóż poradzę na to, że serce moje nie z głazu, a od urodzenia już skłonne do rzewnych uczuć«...
A kończył się liścik wierszami
Stłumić nie mogę płomienia,
Który rozgorzał w mem sercu.
Jakżeż mą boleść ukoję?
Smutny świat cały bez ciebie
Bez twej miłości, jedyna.
Jeśli mą miłość odrzucisz
Wezuwiusz ujrzy me zwłoki.
Zamiast podpisu — dwie litery: A. R. »Aleksander Rumiancew«, pomyślał carewicz.
Nie miał odwagi powiedzieć Eufrozynie o tem odkryciu.
Tegoż samego dnia powtórzył mu Weinhart rzekomo od cesarza otrzymany rozkaz, że carewicz musi oddalić od siebie i to bez zwłoki Eufrozynę, jeśli chce nadal korzystać z protekcyi cesarza.
W rzeczywistości rozkazu takiego nie było; Weinhart spełniał tylko obietnicę daną Tołstojowi: »A teraz chcę go zastraszyć, że to rozłączenie bezwarunkowo nastąpić będzie musiało, jeśli do ojca nie wróci. A chociaż takiego przymusu bez wyraźnego rozkazu wykonaćby nie można, to w każdym razie zobaczymy, co z tego wyniknie«.
W nocy z 1 na 2 października rozszalał się wreszcie sirocco.
Ze szczególną wściekłością wył huragan na wzgórzu twierdzy San Elmo. W zamku samym, w szczelnie zamkniętych pokojach, szum wiatru był tak silny, jak w kajutach okrętowych, podczas najsilniejszej burzy. A w szumie tym przerażone ucho dosłuchiwało się rozmaitych odgłosów: to jakoby wycia wilków, to znów dziecięcego płaczu, wściekłego tupotania jakoby biegnącego gdzieś na oślep stada, poświstu i zgrzytu jakoby ptaków olbrzymich z żelaznemi skrzydłami. A po przez te wszystkie odgłosy szał wściekłej nawałnicy robił wrażenie salw nieustających dalekiej jakiejś kanonady. Wydawało się, że tam za ścianami, cały świat wzruszył się w swych posadach, że oto nadszedł dzień ostateczny, dzień niszczącego wszystko chaosu.
W komnatach carewicza chłodno było i wilgotno. Nie można było jednak wzniecić ognia na kominie, bo wiatr kłęby dymu wtłaczał napowrót do pokoju. Płomyki świec zapalonych chwiały się od przenikaącej ściany wichury, a grube krople wosku zastygały na świecznikach w długich, bezkształtnych soplach.
Carewicz szybkimi kroki chodził tam i napowrót po pokoju. Cień jego przesuwał się po białych ścianach, wydłużał się i skracał, to znów załamywał się na krawędziach sufitu.
Eufrozyna siedziała z nogami pod siebie podłożonemi, otulona w futro i, wodząc oczyma za carewiczem, milczała. Twarz jej wydawała się obojętną. Tylko w kątach ust przebiegał od czasu do czasu nieznaczny dreszcz, a palce jednostajnym ruchem splatały i rozplatały oderwany od klamerki futra złoty sznurek.
Wszystko było tak samo, jak półtora miesiąca temu, kiedy carewicz otrzymał radosne wieści.
Aleksy nakoniec stanął przed nią i rzekł głuchym głosem:
— Cóż robić, kochanie! Zbieraj się w drogę. Jutro pojedziemy do Rzymu, do papieża. Kardynał tutejszy powiedział mi, że papież przyjmie mnie pod swoją protekcyę.
Eufrozyną ruszyła ramionami.
— Nie wierz, carewiczu! Jeśli cesarz nie chce znosić u siebie dziewki występnej, jakżeby znosić mógł ją papież? Tem bardziej mu nie wypada, że jest kościelnym dostojnikiem. A i wojska nie ma, by stanąć w twej obronie, gdy ojciec z bronią w ręku domagać się będzie twego wydania.
— Więc cóż robić, cóż robić, Afrośka?... — rozłożył carewicz ręce w rozpaczy. — Rozkaz cesarski wydany, by ciebie natychmiast rozłączyć ze mną. Czekać będą najdłużej do jutra. A później siłą nas rozdzielą. Uciekać trzeba, uciekać jak najprędzej!...
— Uciekać? Dokąd? Wszędzie złapią. I tak wszystko jedno — najlepiej wracaj do ojca.
— I ty, i ty także Afrośka! Nauczyli cię tej śpiewki Tołstoj i Rumiancew, a ty odrazu słuchać ich gotowa!
— Piotr Andrejewicz życzy ci dobrze...
— Życzy mi dobrze!... Co ty mówisz? Milcz lepiej, niewiasto. Długie włosy, rozum krótki! Myślisz, że cię na tortury nie wezmą — właśnie ciebie. I na żywot twój zważać nie będą. U nas to rzecz wcale nie rzadka, dziewki brzemienne na kół sadzać.
— Przecież ojciec obiecał ci łaskę...
— Znam, znam ojcowskie łaski. U dzikiego zwierza prędzej łaskę znajdziesz. — Papież nie przyjmie, to do Francyi, do Anglii, do Szweda, do Turka, do dyabła samego wreszcie, byle tylko nie do ojca! Nie śmiej nigdy wspominać mi o tem, Eufrozyno, rozumiesz, nie śmiej!
— Wola twoja, carewiczu. Tylko, że ja z tobą do papieża nie pojadę — powiedziała cichym głosem.
— Jakto nie pojedziesz? — Co to ma znaczyć?
— Nie pojadę — powtórzyła z zupełnym spokojem, patrząc mu stanowczo w oczy. — Powiedziałam już Piotrowi Andrejewiczowi: nigdzie już nie pojadę z carewiczem, chyba do ojca; jeśli chce gdzie jechać, niech jedzie sam, a ja nie pojadę...
— Co to jest? Co to znaczy Afrośka! — zawołał carewicz zmienionym głosem, blednąc straszliwie. — Chryste, miej mię w swej opiece! Co to jest? A, cóż ja bez ciebie pocznę, najdroższa?...
— Jak chcesz, carewiczu. Ale ja nie pojadę. Nie proś mię nadaremnie.
Oderwała sznurek od pętli i rzuciła go na ziemię.
— Czyś ty zwaryowała, czy co? — wrzasnął z nagłym porywem złości, zaciskając pięści. — Pytać się nie będę. Wezmę przemocą! Skąd tobie takie zuchwalstwo? Zapomniałaś, czem byłaś?
— Czem byłam, tem i zostałam: sługą i niewolnicą pana mego najmiłościwszego, cara Piotra Aleksiejewicza. Gdzie car każe, tam pojadę. Woli jego się nie sprzeciwię. Z tobą przeciw ojcu nie pójdę.
— A więc tak? Nareszcie prawda się pokazała! Z Tołstojem i Rumiancewem się zwąchałaś, z wrogami moimi, z mordercami... Za wszystko dobre, którego odemnie doznałaś, za moje serce, za miłość moją. Żmija jadowita! Chamska krew, chamskie nasienie!...
— Wolno ci lżyć mię, carewiczu. Ale na co się to przyda? Jak powiedziałam, zrobię.
Aleksego nagle ogarnął strach. Nawet złość przeszła. Siły poczęły go opuszczać, padł na krzesło obok niej, wziął ją za rękę i usiłował spojrzeć jej w oczy:
— Afrośka złota, moja, jedyna, co to jest, co to wszystko znaczy? Boże miłosierny! Czy to sen? Dlaczego tak mówisz? Wiem, że tego nie zrobisz — że mię samego w biedzie takiej nie zostawisz, że jeśli nie nademną, to nad dzieckiem, które w łonie twem nosisz, się zlitujesz?...
Nie odpowiadała ni słowem, nie patrzała na niego, siedziała bez ruchu, niby martwa.
— Więc mię nie kochasz? — zapytał Aleksy z niemą, rozpaczliwą prośbą, z podstępnem błaganiem rozkochanego na śmierć. — Nie? To trudno. Jedź w takim razie. Bóg z tobą. Siłą zatrzymywać cię nie będę. Powiedz tylko: nie kochasz mię?...
Wstała nagle z miejsca i popatrzyła na niego z uśmiechem, który ściął mu serce dreszczem przerażenia.
— A tyś myślał, że cię kocham? Kiedyś się znęcał nad bezbronną dziewczyną, kiedyś ją siłą brał i nożem jej groził — wtedyś nie pytał, czy cię kocha!...
— Afrośka, Afrośka, co ty mówisz? Żali nie wierzysz mej przysiędze? Przecież ożenię się z tobą — małżeństwo grzech mój okupi. A i teraz przecie za żonę swoją cię uważam...
— Czołem za taką łaskę, Najjaśniejszy Panie. Bo i co za łaska! Z chłopką carewicz ożenić się raczy! A ty głupia, nie umiesz takiego honoru rozumieć... Dosyć już tego... cierpiałam, ale dalej niemogę. Na szubienicę iść, albo w przerębel się rzucić, to samo, co twoją żoną zostać. Lepiej było zabić mię wtedy od razu, nożem po gardle przejechać. Carycą będziesz, ot jaką sobie przynętę obmyślił. A może mój wstyd dziewiczy i wola moja droższe mi od twego carstwa? Napatrzyłam się ja dosyć na wasze rody carskie — srom i grzech, nic więcej! U was na dworze, tak jak w norze wilczej: jeden patrzy na drugiego, jakby mu gardło poderżnąć. Ojciec twój — zwierz duży, ty — zwierz mały. A jeden drugiego pożre. Gdzie tobie z nim wojnę toczyć? Dobrze ojciec zrobił, że cię dziedzictwa tronu pozbawił! Jakżeby to taki, jak ty człowiek, carem mógł być samodzierżawnym? Dyaczkiem tobie zostać, pacierze klepać, świętoszku! Żonę zamorzył, dzieci porzucił, dziewki nierządnej stał się kochankiem, a teraz puścić jej od siebie niechce! Wstrętny jesteś, rozumiesz, wstrętny i plugawy! Ot i teraz baba ci w oczy wymyśla, a ty milczysz, ust otworzyć się nie ośmielisz! Pfuj, bezwstydny! Gdybym cię jak psa zbiła i skopała nogami, a później gwizdnę na ciebie, polecisz za mną! I taki, ot, miłości chce dla siebie? Czyż takiego, jak ty, kochać można?...
Aleksy patrzył na nią i nie mógł jej poznać. W świetle promienistem ognisto rudych włosów, twarz jej blada, jakgdyby oświecona niesamowitym płomieniem, wyraz miała straszny, ale zarazem tak piękny, jak nigdy przedtem. »Czarownica!« — przyszło mu na myśl i nagle zamajaczyła mu w głowie jakby gorączkowa wizya, że cała ta burza, hen, za ścianami, jest jej dziełem i że dzikie wycia huraganu powtarzają jej dzikie słowa:
— Poczekaj, dowiesz się ty, jak ja ciebie kocham! Za wszystko, za wszystko ci odpłacę. Sama pójdę na rusztowanie, a ciebie nie osłonię! Wszystko opowiem ojcu — jak prosiłeś cesarza, by z bronią w ręku stanął za tobą, jakeś go namawiał do wojny na cara, jakeś się radował, że bunt w wojsku wybuchnął i do buntu przystać chciałeś, jakeś ojcu swemu śmierci życzył, zbrodniarzu! Wszystko, wszystko powiem, nie wykręcisz się! Zamęczy cię car, knutami zasiecze, a ja patrzeć będę i pytać: A cóż Aloszka, kochanie moje najmilsze, pamiętasz, jak cię Afrośka miłowała? A szczeniaka twego »sleblnego«, jak się urodzi — własnemi rękoma...
Aleksy zakrył oczy, zatkał uszy, aby nie widzieć, aby nie słyszeć. Zdawało mu się, że ziemia usunie się mu z pod stóp i przepaść go pochłonie. Tak jasno, jak w tej chwili, nie pojął jeszcze nigdy tego — że niema dlań ratunku, że jest zgubiony na zawsze, cokolwiekby uczynił.
Kiedy carewicz otworzył oczy, Eufrozyny nie było już w pokoju. Ale przez szczelinę niedomkniętych drzwi błyskało światło z sypialni. Zrozumiał, że ona tam jest, podszedł do drzwi i zajrzał do pokoju.
Z pośpiechem zawiązywała rzeczy w węzełek, jak gdyby chciała natychmiast uciec od niego. Węzełek był nieduży: trochę bielizny, dwie, trzy skromne suknie, które sobie sama uszyła, i dobrze pamiętna Aleksemu stara, panieńska jeszcze szkatułka ze złamanym zamkiem i poszczerbionym ptakiem, dzióbającym winne grona. W szkatułce tej Eufrozynąa, jeszcze jako dziewka dworska w domu Wiazemskich, gromadziła sobie posag. Drogie stroje i klejnoty darowane jej przez Aleksego, starannie odkładała na bok, okazując, że niczego od niego przyjąć nie chce. Uraziło go to więcej, niż wszystkie jej zelżywe słowa.
Skończywszy pakowanie, usiadła przy nocnym stoliku, wytarła pióro i zaczęła pisać powoli, z wysiłkiem, stawiając po kolei, rysując niejako każdą literę. Aleksy niepostrzeżenie poszedł do niej z tyłu, na palcach, zajrzał przez jej ramię i przeczytał pierwsze, kilka wierszy:
»Aleksandrze Iwanyczu!«
»Że to carewicz hce jehać do papieża, a ja nie hcę, żeby jehał, a on nie słócha, tylko się złości, to może wasza miłość pżyśle po mnie jak najprendzej a najlepiej sam nieh przyjedzie, by mnie siłom nie wywiuz, bo bezemnie nigdzie nie pojedzie«.
Podłoga skrzypnęła. Eufrozyna prędko się odwróciła, krzyknęła i zerwała się z miejsca. Stali oboje, milcząc, bez ruchu, twarzą w twarz, i patrzyli sobie w oczy długiem spojrzeniem, zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy się na nią rzucił z nożem w ręku.
— Więc prosto do niego?... — wyszeptał carewicz ochrypłym głosem.
Wargi jej, nieco przybladłe, wykrzywił wzgardliwy uśmiech.
— Chcę — do niego, chcę — do tamtego. Ciebie pytać nie będę.
Przez twarz carewicza przebiegł konwulsyjny dreszcz. Jedną ręką chwycił ją za gardło, drugą za włosy, powalił na ziemię, zaczął bić, włóczyć po ziemi, deptać nogami.
— Ścierka! Ścierka! Ścierka!
Cieniutka klinga misternego sztyletu, który nosiła przy swoim kostyumie pazia, a którym dopiero co, zamiast noża, odcięła z dużego arkusza zwitek papieru na list, — połyskiwała na stole. Carewicz chwycił sztylet, zamierzył się. Ogarnęło go uczucie szału, takie samo, jak wtedy, gdy przemocą ją zawładnął. Zrozumiał nagle, że oszukiwała go zawsze, że nie należała do niego, nigdy, nawet w chwilach najgorętszych uścisków, i że dopiero teraz, gdy ją zabije, owładnie ją na nowo, na zawsze, nasyci swą niezmierzoną żądzę.
Nie krzyczała, nie wołała pomocy, walczyła z nim cicho, zręczna, gibka, jak pantera. W czasie walki potrącił carewicz stół, na którym stał świecznik. Świecznik spadł i zagasł. Mrok ogarnął komnatę. W oczach carewicza śmignęły ruchem niesłychanej chyżości koła ognistego rydwanu. Wycie huraganu rozległo się straszliwym jękiem tuż, tuż nad jego uchem i z jęku tego wydobył się po chwili przeraźliwy, piekielny śmiech.
Aleksy wzdrygnął się jakby w opamiętaniu się po śnie głębokim i w tejże chwili poczuł, że ciało jej zwisło mu na rękach bez ruchu, martwe. Otworzył dłoń, którą ciągle jeszcze trzymał ją za włosy. Ciało upadło na ziemię z głuchym, nieżywym łoskotem.
Chwycił go strach tak zwierzęcy, że włosy stanęły mu na głowie. Rzucił sztylet precz od siebie, wybiegł do drugiego pokoju, ujął świecznik z zapalonemi świecami, wrócił do sypialni i zobaczył ją leżącą na ziemi, bezwładną, bladą, z okrwawionymi włosami i zamkniętemi oczyma. Chciał biegnąć gdzieś, krzyczeć, wołać ratunku. Ale wydało mu się, że ona jeszcze dysze. Padł na kolana, nachylił się nad nią, podniósł ostrożnie z ziemi i położył na łóżku.
Później biegać zaczął po pokoju, nie wiedząc, czego się chwycić: dawał jej do wąchania spirytus, to znowu szukał pióra, przypominając, że łaskotaniem gęsiego pióra trzeźwi się zemdlonych, to znowu wodą moczył jej skronie. I znowu pochylał się nad nią, łkając, okrywał pocałunkami jej ręce, nogi, suknie, wołał ją po imieniu, bił głową o krawędź łoża, rwał sobie włosy z głowy.
— Zabiłem, zabiłem, zabiłem, przeklęty!...
Modlić się począł.
— Jezu Chryste, najświętszy, Matko Przeczysta, weź moje życie, wróć jej!...
Serce mu ściskał ból taki, że zdawało mu się, iż oto skona za chwilę.
Nagle spostrzegł, że otwiera oczy i patrzy na niego z dziwnym uśmiechem.
— Afrośka, Afrośka... co tobie, najmilsza?... Poślę zaraz po doktora...
Patrzyła na niego ciągle z tymsamym zagadkowym uśmiechem.
Zrobiła wysiłek, aby się podnieść. Aleksy pomógł jej i uczuł nagle, że objęła go za szyję rękami, przytuliła się twarzą do jego twarzy, z tak cichą, słodką, pełną dziecięcej ufności pieszczotą, jakiej nigdy jeszcze od niej nie doznał:
— Przestraszyłeś się biedaku? Myślałeś, żeś na śmierć zabił? Nie bój się! Nie tak to łatwo babę zabić. My, jak kotki, twarde w nas życie. Kochanek, gdy uderzy — wyjdzie to tylko na zdrowie!
— Przebacz, przebacz najmilsza — kochanie moje!...
Patrzyła mu w oczy z uśmiechem i głaskała mu włosy z macierzyńską czułością.
— Głupiutki ty jesteś, głupiutki, mały chłopczyk! Patrzę na ciebie, zdaje mi się — ot dzieciątko malutkie. W niczem ty sobie nie poradzisz, a w naszej babskiej chytrości to się już nigdy nie wyznasz. Oh, głupiutki ty jesteś, uwierzyłeś, że ja ciebie nie kocham? Chodźno, do uszka powiem ci jedno małe słówko.
Zbliżyła wargi do ucha jego i szeptać poczęła namiętnym szeptem:
— Kocham, kocham, jak duszę swoją, ty, duszo moja, radości moja! Cóż mi po całym świecie bez ciebie, cóż mi po życiu bez ciebie? Gdybyś mię odszedł, to tak, jakby się dusza moja z ciałem rozstała. Nie wierzysz?
— Wierzę, wierzę! — mówił ze łzami szczęścia w oczach.
Przytulała się do niego coraz mocniej a mocniej.
— Najdroższy mój, sokole serdeczny, Aloszka jedyny i za co, za co ja tak ciebie kocham?... Gdzie twoja myśl, tam i moja, gdzie twoje słowo, tam i moje — gdzie twoja głowa, tam i głowa moja! Cała twoja jestem!... I to nieszczęście moje: wszystkie my biedne głupie kobiety, a ja więcej, niż inne. A cóż mam robić, gdy Bóg mi takiej na świat przyjść kazał? Dał mi serce niesyte, żarłoczne. Widzę, że mię kochasz a wszystkiego mi mało, mało — czego chcę, sama nie wiem. Coś sobie myślę, chodzi mi po głowie, dlaczego to dzieciak mój taki cichutki, taki pokorniutki, nigdy mi się słowem nie sprzeciwi, gniewem nie wybuchnie, nie pouczy mnie, głupią. Ręki jego nad sobą nie czuję, grozy nie doznaję. Nie na darmo przecież mówi przysłowie: Kto się lubi, ten się czubi. A może mię nie kocha? A no — rozgniewam go, zobaczę, co wtedy zrobi... No, i pokazało się! Ledwo nie zabił! Zupełnie jak ojciec. Ze strachu to dusza ze mnie wyszła... No, ale to już na całe życie nauka, pamiętać będę i kochać będę, ot jak...!
Aleksy, jakby po raz pierwszy widział te oczy, płonące groźnym, żarnym ogniem, te półotwarte, spalone żądzą usta; czuł, że drżące jej ciało otacza go jakby wężowym splotem. »Oto, czem ona jest« — myślał w nieprzytomnym szale rozkoszy.
— A ty myślałeś, że pieścić nie potrafię? — jakby odgadując jego uczucia, zaśmiała się cichym śmiechem, który poruszył mu wszystką krew w żyłach. — Tylko ukój, uspokój nie serce głupie, zrób o co prosić cię będę, bym wiedziała, że mię kochasz, tak jak ja ciebie — na życie i śmierć!... O, jedyny mój, życie moje, kochanie moje! Zrobisz to? Zrobisz?...
— Wszystko zrobię! Bogiem się świadczę, że nie ma na świecie tego, czegobym dla ciebie nie zrobił. Na śmierć pójdę — powiedz tylko słowo.
Ledwo dosłyszalnym, już nie szeptem, ale westchnieniem, westchnęła:
— Wróć do ojca!...
I znowu, jak przed chwilą, serce zamarło mu w trwodze. Wydało mu się, że ta drobna, czuła rączka przemienia się w żelazną pięść ojca. »Łże« przemknęło mu w głowie, jak błyskawica. »Niechaj łże, byle kochała« odpowiedział z rezygnacyą.
— Ciężko mi — mówiła dalej — ciężko i sromnie, w grzechu i bezprawiu żyć z tobą. Nie chcę być dziewką nierządną; żoną chcę być uczciwą przed ludźmi i przed Bogiem!
Mówisz mi: »przecież i teraz żoną moją jesteś«. Jaka tam ja żona! A i dziecię nasze zrodzi się bez czci i imienia. A, jeśli wrócisz do ojca, ożenisz się ze mną. Tołstoj powiada: niechże carewicz ojcu oświadczy, że wróci, jeśli zezwolenie na małżeństwo otrzyma, a car temu jeszcze i rad będzie, jeśli carewicz wyrzeknie się carstwa i żyć będzie na wsi, w spokoju. Bo jeśli niewolnicę, jako niewiastę pojmie, — trudno mu już być carem. A ja, Alosza, kochanie moje, tego tylko i pragnę. Boję się, drogi mój, carstwa, więcej niż czego innego, carstwa się boję! Jeśli ty carem zostaniesz — nie żyć mi z tobą. W głowie mi się zawróci. Car miłować nie może, czasu nie ma i czucia nie ma. Nie chcę być carycą wzgardzoną, kochanką twą chcę być na wieki! Miłość — to carstwo moje! Pojedziem na wieś, do Porecka, albo do lasów Rożdziestwienskich, będziem żyć w ciszy i pokoju, ja, ty, nasze maleństwo — i o nic więcej dbać nie będziemy... Kochanie moje. serce moje, radości moja! Nie chcesz? Nie zrobisz?... Carstwa ci żal?...
— Czemu pytasz, najmilsza: Wiesz dobrze — zrobię...
— Wrócisz do ojca?
— Wrócę.
Czuł, że między nimi dzieje się w tej chwili coś zupełnie przeciwnego, niż kiedyś: nie on nad nią, ale ona nad nim zapanowała siłą przemocy, pocałunki jej — to rany śmiertelne, pieszczoty jej — to morderstwo.
Nagle wyprężyła się, odsunęła go od siebie i znowu szepnęła ledwo dosłyszalnem westchnieniem:
— Przysiąż!
Wahał się chwilę, jak się waha samobójca, w chwili ostatniej, kiedy już nożem uzbroił rękę. Ale wkrótce rzekł:
— Przysięgam na Boga!
Zgasiła świecę i objęła go jednym nieskończonym uściskiem, głębokim i strasznym, jak śmierć.
Wydało mu się, że leci z nią strzygą, czarownicą, białą dyablicą, w bezdenną, mroczną przepaść, na skrzydłach huraganu.
Wiedział, że to jego zguba i koniec wszystkiego i mimo tego — czuł się szczęśliwym.
Następnego dnia, 3 października, pisał Tołstoj do cara do Petersburga:
»Najmiłościwszy panie!
Niniejszem wiernopoddańczem pismem naszem donosimy, że syn Waszej Cesarskiej Mości, Jego Cesarska Wysokość Aleksy Piotrowicz, raczył dnia dzisiejszego objawić nam swoje zamiary: niechając dalszego oporu, posłuszeństwo okazuje rozkazowi Waszej Cesarskiej Mości i z nami stanowczo do Petersburga jedzie, o czem raczył własnoręczny list do Waszej Cesarskiej Mości napisać i list ten niezapieczętowany w ręce nasze złożył, byśmy go wraz z naszem pismem posłali. Z listu tego kopię uczynić kazaliśmy i oną tutaj dołączamy, oryginał zaś przy sobie zatrzymaliśmy, obawiając się z rąk go wypuścić. Postawił przytem dwa warunki: aby mu wolno było mieszkać w jego dobrach w pobliżu Petersburga; i drugi: aby mógł ożenić się z tą dziewką, która z nim obecnie przebywa. A kiedyśmy go z początku namawiali, by do Waszej Cesarskiej Mości powrócił, nie chciał żadną miarą na to się zgodzić, jeśli te warunki nie zostaną wypełnione. Teraz zaś domaga się, byśmy od Waszej Cesarskiej Mości uzyskali pozwolenie na ślub z tą dziewką, zanim do Petersburga dojedzie. I chociaż te warunki z państwowych względów bardzo są uciążliwe, jednakże ośmieliłem się ustnie przystać na nie, nawet bez ukazu Waszej Cesarskiej Mości. I niech mi tu wolno będzie nieudolne me zdanie o tej sprawie wyrazić: jeżeli nie sprzeciwia się to postanowieniom Waszej Cesarskiej Mości — żeby mu na to pozwolić, bo wtedy okaże się w oczach całego świata, jakiego właściwie jest charakteru, że taką sromotę na siebie przyjął dla miłości tej dziewki; powtóre zaś cesarza sobie w ten sposób narazi i raz na zawsze zaufanie jego utraci. Jeżeli na to pozwolisz, Miłościwy Panie, raczysz może w liście swym do mnie, przy innych sprawach o tem napisać, bym mógł mu to pokazać, ale do rąk nie dawać. A jeśli Wasza Cesarska Mość orzecze, że tak być nie powinno, może w takim razie najlepiejby było zrobić mu jednak nadzieję, że dokonać tej rzeczy należy nie w cudzem, ale w swojem własnem państwie, by tą nadzieją ożywiony, jechał do Waszej Cesarskiej Mości bez najmniejszego wątpienia. Racz także, Panie Miłościwy, wiadomość o powrocie syna czas jakiś w tajemnicy utrzymać: gdyby bowiem wieść o tem się rozgłosiła, może to niebezpiecznem o tyle się okazać, że ktoś, komu ten powrót nie po myśli, listem carewicza przestraszy i (czego nie daj Boże!) do zmiany postanowienia go nakłoni. Racz także, Najjaśniejszy Panie, na ręce nie przysłać ukaz do komendantów wojsk twoich, by, jeśli tego w drodze zajdzie potrzeba, konwoju nam udzielali.
»Mamy zamiar wyjechać z Neapolu tego miesiąca października, dnia 6 lub 7. Przedtem jednak carewicz jechać chce do Baru, by pokłonić się relikwiom św. Mikołaja. Tam i my z nim pojedziemy. Prócz tego drogi w górach bardzo złe, tak, że nawet nie stając nigdzie, trudno podróż tę prędko odbyć. A przytem dziewka ta czwarty czy piąty miesiąc brzemienna i ta okoliczność podróż naszą przedłużyć może, bo on z jej powodu zwłokę będzie nakazywał: niepodobna bowiem opisać, jak ją miłuje i jaką pieczą ją otacza.
»Tak więc pozostaję Waszej Cesarskiej Mości najpoddańszym i najpokorniejszym sługą i niewolnikiem.
»P. S. A jeśli Wasza Cesarska Wysokość przyjąć mię raczy w Petersburgu — bez narażenia się na niebezpieczeństwo, chwalić będę Italię i sztrafu za to pić nie będę — gdyż nie tylko rzeczywista podróż, ale sam zamiar wyjazdu do Italii, dobry rezultat Waszej Cesarskiej Mości i całemu państwu rosyjskiemu przyniósł«.
Jednocześnie pisał do rezydenta Wiesiołowskiego w Wiedniu:
»Utrzymaj Wasza Mość wszystko w głębokiej tajemnicy, by czart jaki nie wdał się w tę sprawę i nie wystraszył carewicza, a w niwecz naszą pracę obrócił. Bogu samemu wiadomo, ile trudu zadać sobie musieliśmy, by rzecz całą do pomyślnego doprowadzić rezultatu! Cud to istny, którego opisać niepodobna«.
Piotr Andrejewicz siedział w nocy sam jeden w swych pokojach w hotelu Trzech Królów, przy świecy za stołem do pisania.
Skończywszy list do cara i kopię z listu carewicza, wziął wosk, by oba listy zapieczętować w jedną kopertę. Ale po chwili odłożył na bok pieczątkę, raz jeszcze przeczytał własnoręczne pismo carewicza, głęboko, z pod serca westchnął, otworzył złotą tabakierkę, wyjął szczyptę tabaki i zażywając, zadumał się z cichym uśmiechem.
Ledwo szczęściu swojemu wierzył. Przecież jeszcze dziś rano był w takiej rozpaczy, że otrzymawszy list od carewicza: »widzieć się chcę z tobą, by coś bardzo ważnego ci powiedzieć« — nie chciał jechać do niego. »Szkoda czasu na puste gadania«.
I oto nagle, po tej »uporczywej zatwardziałości«, której, zdało się, nic przemódz nie zdoła — carewicz godzi się na wszystko. »Cud, istny cud. Łaska Boża i przyczynienie się św. Mikołaja«. Niedarmo Piotr Andrejewicz szczególnie miał zawsze nabożeństwo do św. Mikołaja i liczył zawsze na świętą protekcyę Cudotwórcy. Rad też jechał teraz z carewiczem do Baru. »Jest za co patronowi łaskawemu świeczkę postawić«. No, naturalnie, prócz św. Mikołaja, pomogła także bogini Venus, którą również w czci chował: nie zawiodła go też pani przemożna!
Dziś na pożegnanie ucałował ręce dziewki Eufrozyny. Co tam ręce, do nóg by jej padł z radością, pokłon jej złożyć był gotów, jak samej bogini Venus. Dzielna dziewczyna! Jak omotała carewicza! Przecież nie taki on głupi, by nie wiedział, na co idzie, by nie odgadywał, co go czeka. W tem właśnie rzecz cała, że zanadto wszystko rozumem bierze. »Generalna to reguła — wspomniał Tołstoj jedną ze swych prawd zasadniczych — że ludzi wszystko na rozum biorących, łatwo oszukać. Bo choć oni wszystko wiedzą — ale wyznać się nie umieją w ordynarnych prawach życia, które poznać, rzecz w życiu najpotrzebniejsza. Obyczaj i serce człowieka zgruntować — wielka filozofia, a trudniej ludzi znać, niż ksiąg wiele na pamięć umieć«.
Z jaką że to spokojną twarzą, z jaką lekkomyślną wesołością, powiedział mu dziś carewicz, że do ojca wraca. Pijany był, czy snem odurzony: śmiał się czas cały jakimś dziwnym, niesamowitym śmiechem.
— Biedny ty, biedny! — pomyślał Tołstoj ze skruchą, kiwając głową smutnie i pociągnął znowu niuch tabaki, a z oczu spłynęła mu duża łza, nie wiadomo czy od tabaki, czy ze współczucia. »Jako jagnię na rzeź, powiodą cię na zagładę. Pomagaj mu Boże litościwy!«
Piotr Andrejewicz miał serce dobre, był nawet uczuciowy.
»Żal mi go, ale cóż robić, pocieszać się zaczął, na to szczupak w stawie, by karaś spać nie mógł spokojnie! Przyjaźń przyjaźnią, a służba służbą«. Przecież zasłużył się on jednak czynem takim, on Tołstoj, carowi i ojczyźnie: sprawy nie popsuł, okazał się godnym uczniem Mikołaja Machiavell’ego, celu swego dosięgnął. Teraz już szczęścia planeta sam zejdzie na drogę jego życia. Zaświeci na piersi gwiazdą orderu św. Andrzeja — będą, będą hrabiami Tołstoje i jeśli kiedyś w wiekach późniejszych sława rodowi przybywać będzie, jeśli na coraz to wyższe szczeble dostojeństw społecznych wspinać się będą potomne pokolenia, to wspomną wtedy Piotra Andrejewicza! Odpuść więc, Panie, sługę twego w pokoju!
Myśli te przepełniły serce jego dziecinnem prawie weselem. Poczuł się młodym, jakby mu kto lat czterdzieści ujął. Miał ochotę puścić się w pląsy, jak gdyby — niby bogowi Merkuremu — wyrosły mu skrzydła u rąk i nóg.
Trzymał wosk nad płomieniem świecy. Płomień drżał, a cień ogromny łysej czaszki — Tołstoj zdjął na noc perukę — odbijał się na ścianie czarną plamą. Tołstoj w radości serca śpiewać począł ulubioną piosenkę:
Porzuć strzały, o Kupido
Wszyscyśmy już urażeni
Strzałami miłości,
Złotemi twemi strzałami.
Wszyscy miłości poddani.
W liście, który Tołstoj wysłał do cara, pisał carewicz:
»Najmiłościwszy Panie i Ojcze mój!«
»Pismo Twoje łaskawe, Ojcze mój, wręczyli mi panowie Tołstoj i Rumiancew, wraz zaś z nim ustne od Ciebie zaręczenie, że przebaczysz mi — niegodnemu twej miłości — wszystkie winy, jeźli rozkazu twego usłucham i do Ciebie powrócę. Za co ze łzami dziękuję, do nóg Twoich upadam i miłosierdzia Twego żebrząc, proszę o darowanie win moich, mnie zasługującemu na wszelkie kary. Ufając Twej łaskawej obietnicy w ręce Twoje, Panie Najmiłościwszy i Ojcze, się oddaje i z posłami Twymi w dniach tych z Neapolu do Petersburga, do Pana mego i Ojca powracam.
Najniższy sługa Twój, niegodny zwać się synem.