Dwoje bram – trudna straż/Dzień Pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Dwoje bram – trudna straż
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
Ulica. Wchodzą Marcela i Sylwia w mantylach, za niemi Lisardo i Harbuz.
Marcela.

Ścigają nas?

Sylwia.

— Nie ustali.

Marcela.

Poczekaj. — Kawalerowie,
Dość myślę, gdy raz się powie,
Nie ruszycie krokiem daléj.
A jeśli będziecie trwali
W niegrzeczności, to się spłoszę
I nie wrócę, bo nie znoszę
Uporu; a jeśli mała

Racya to, by was wstrzymała,
Raczcie odejść, bo ja proszę.

Lisardo.

Prośba pani nieskuteczna
Zażądać od heliotropu,
By twarz zwrócił z słońca tropu,
Gdy mu życiem twarz słoneczna.
Magnesowi tak konieczna
W światełko patrzeć polarne
I zakazy gwiazdy marne.
Magnes próżno czułby żal,
Że ku niemu ciągnie stal.
Gdyś więc słońcem, ja się garnę
Kwiatem patrzeć w słońca świętość;
Gdy gwiazdą twe przykazanie,
Magnesem me pożądanie;
Gdy magnesem twa zawziętość,
Stalą moja nieugiętość.
Jakże mię więc stąd oddalą
Prośby, choć się ślicznie żalą,
Krokom mym kładąc się kresem,
Gdyś słońcem, gwiazdą, magnesem,
Gdym ja kwiatem, skalą, stalą?..

Marcela.

Wszakże i heliotropowi
Ulga, gdy dzień skona biały,
Wszak i dla magnesu skały
Moc południe zastanowi.
Poddając się przykładowi,
Pragnę i ja ujść waszmości:
Powiedźcie waszéj stałości,
Waszéj skale, stali, kwiatu,
Że noc dla słońc majestatu,
Że jest dzień dla gwiazd jasności,
I odejdźcie, bo wam ręczę,
Że jeśli o mym sekrecie
Prześladując się dowiecie,
Już nazawsze sie odstręczę
I zerwę nici pajęcze,
Które między nami snować
Zaczął los; a gdy panować
Dotąd nad moją lekkością
Nie mogłam, dotrwam z pewnością.

Lisardo.

Od twoich chcę apelować —
Pani — wstrętów do niéj chęci;
Gdy nie ścigać cię w tym względzie
Niezawodnie grzeczność będzie,
Grzeczność głupstwem się wyświęci.
Więc zważ, co mię bardziéj nęci,
W głupstwie żyć, czy niegrzeczności?
Głupstwo słynie z téj własności,
Że jest — pani — niepoprawne,
By więc nie wpaść w głupstwo jawne,
Wpadam mimo lube złości
W to drugie. Czwarty to ranek
Jak Amor ślepy i srogi
Prowadzi cię na te drogi
Stawać się wzorem tyranek.
O téj porze, gdy zórz wianek
Zwykł blednąc, już razy cztery
Słońcem zbiegła ze swéj sfery,
Nimfa z łąk swych przybłąkaną,
Boginią wiosny przebraną
Z kwietnéj gdzieś schodzisz kwatery.
Wszakże tyś mię giestem śmiała
Przybliżyć się zawezwała;
Jabym nigdy się nie ważył
Obcy, ni o łasce marzył
Takiej... Odtąd jesteś żmiją,
Co się chowa pod liliją,
Już nie nimfą; nie boginie
Bowiem chyba, lecz zdrajczynie
Pod kwiatami jady kryją.
Kazałaś, bym co drugie rano
Przyszedł na tych łąk kobierce,
I tęsknota wiodła serce
Niby w ziemię obiecaną.
Przyszedłem — i cóż mi dano?
Próżne były i wzgardzone
Moje prośby znamiętnione,
Byś w nagrodę zaufania,
Że kocham bez oglądania,
Podnieść raczyła zasłonę.
Widząc, że ciągle mój rośnie
Hazard, a nigdy twe względy,

Utrwalam moje zapędy;
I gdy mnie pali nieznośnie
Ciekawość, a ty zazdrośnie
Kryjesz się, ktoś jest — się dowiem
Wreszcie...

Marcela.

Seńor, jedno powiem:
Dziś nie można — na Bóg żywy!
A więc odejdź i cierpliwy
Na dziś jeszcze chciéj być, bowiem
Poznasz wnet, mój — jak-em rzekła —
Dom i samę. —

Harbuz.

A ty ranny
Wiatrku, panno owéj panny
(Panno mówię, bo mi piekła
Strach, gdybyś jeszcze nie zwlekła
Panieństwa) — masz też zasady,
Że się taisz?

Sylwia.

Tak; i w ślady
Gdy waść będziesz szedł, ogłoszę...

Harbuz.

Co?

Sylwia.

Że prześladujesz.

Harbuz.

Proszę!
Ileto logicznéj swady.
Nie powiesz? — no, to sam zgadnę.

Sylwia.

Zakład, że nie. Cóż?

Harbuz.

Wasanna
I tamta pani czy panna
Buziaczki macie nieładne.

Sylwia.

Waszeci wdzięków nie skradnę.

Harbuz.

Bo spotkała-byś się z biédą:
Byłbym dla panny Kupido.

Sylwia.

Wywód głupi.

Harbuz.

— Jakto głupi?

Sylwia.

Ty nic don, a mnie nie kupi.

Harbuz.

I nawet targi nie idą?...

Marcela.

Poraź drugi przyrzeczenie
Składam.

Lisardo.

— Nazbyt to jest kruchy
Zakład dla mojéj otuchy.
Jakież lepsze zapewnienie
Dostanę?

Marcela.

— Moje spojrzenie.

(Odchyla woal).
Lisardo.

Śmiałość moję — pani — zdradnie
Tak usidlić — to nieładnie.
Bo kto nie widząc, za tobą
Szedł tak wiernie, jakże sobą
Obaczywszy cię, owładnie?

Marcela.

Wierzcież mi, jak ja wam wierzę,
Że już wkrótce obaczycie
Mieszkania mego ukrycie.
Kto cierpliwy, dank odbierze:
Ręczę, panie kawalerze.

Lisardo.

Stoję ot, jak słup lodowy.

Marcela.

Więc ufna, że was na nowéj
Niegrzeczności nie pochwycę,
Wchodzę w tę oto ulicę.

Lisardo.

Żegnam.

Marcela.

— Seńor, bądź mi zdrowy.

(Marcela z Sylwią wychodzą).
Harbuz.

Wystrychnęły nas na dudki.

Idźmy, może wywąchamy
Co to za przebiegłe damy.

Lisardo.

Nie potrzeba! Uważ skutki.
Musi swoje mieć pobudki
Że swój sekret chować rada.
Zostań tu.

Harbuz.

Tak pan powiada?

Lisardo.

Tak.

Harbuz.

Ja nie, bo trudu warta.
Jabym za nią szedł do czarta.

Lisardo.

Zostań, mówię — nie wypada.
Wprawdzie czwarty dzień upływa,
Gdy tu za nią jak duch błądzę,
Lecz przykrości nie wyrządzę,
Skoro ją ciekawość gniéwa.

Harbuz.

To czego nas z łóżek zrywa?

Lisardo.

Dosyć, skoro dałem słowo.
Zawiedzeni dziś nanowo
Pomyślmy, co za figura
Ta w woalu awantura.
Ruszmy głową.

Harbuz.

Ruszmy głową.
Pierwszy wy, mój dobry panie.
Cóż pan o téj damie powie?

Lisardo.

Sądząc po pańskiéj wymowie,
Zważając strojne ubranie,
Takie oto moje zdanie:
Wyższego stanu kobieta,
Która, by nie być poznana,
Tutaj zawoalowana
Przychodzi, sposobność chwyta
Porozmawiać i posłuchać
Wybierając twarze obce.

Harbuz.

Ja się lepiéj znajdę w kropce.

Lisardo.

Mów, cóż mogłeś ty wyniuchać.

Harbuz.

Dama, co przychodzi gruchać
Z obcym i tak brać na spytki
W dostojnéj niby kobietki
Kolorze naiwność czyją
Musi być — niech mię zabiją —
Koczkodan stary i brzydki,
Więc dziób zasłania — o wyga!

Lisardo.

A jeśli ja-m dojrzał dzioba
I znalazłem twarz cheruba?

Harbuz.

Boże ratuj, pewno strzyga!
Krew cmokać na gardło siędzie.

Lisardo.

Niechaj sobie czém chce będzie —
Do jutra wytrwać należy.

Harbuz.

Że przybędzie znów — pan wierzy?

Lisardo.

Przybędzie, czy nie przybędzie,
Mało, albo nic nie stracą
Niestalone me nadzieje.

Harbuz.

A wstawać, ledwo zadnieje,
Czy się takie straty płacą?

Lisardo.

Zamilcz mi już raz, ladaco!
Nie ta zakwefiona wróżka,
Interes mię zrywa z łóżka.

Harbuz.

Kędyś tutaj ich mieszkanie,
Znikły mi niespodziewanie.
A ot — i nasza kwatera.




SCENA II.
(Wchodzą Don Feliks ubierając się i Kowalik).
Lisardo.

A! Dzień dobry, don Feliksie.

Feliks.

Dzień dobry, luby Lisardo.

Lisardo.

Już ubrany i tak wcześnie?

Feliks.

Pewna sprawa, co i we śnie
Swe kłopoty ze mną dzieli,
Zerwała mię ot — z pościeli.
Lecz gdy ci się dziwnem zdaje,
Że ja równo z słońcem wstaję,
Cóż ty? Mówiłeś z wieczoru,
Że być musisz dziś u dworu
W Aranjuez. Cóż cię skłania,
Że powracasz do Ocańa?

Lisardo.

Gdy mię pamięć nie zawodzi,
To z praw grzeczności się godzi.
By odpowiedź i pytanie
Stały na tym samym planie.
Gdy więc twa odpowiedź własna
Zbyć mię pragnie „pewną sprawą“,
Mniemam, że mam równe prawo.
Interes — przyczyna jasna —
Interes mię zwrócił z drogi.

Feliks.

Trzebaż, ledwoś wszedł w me progi,
Już sprawami się mozolić?

Lisardo.

Ha!

Feliks.

Więc pragnąc cię zniewolić,
Byś zdjął tę fałszywą zbroję,
Pierwszy sprawę wyznam moje.

Harbuz.

Mają teraz równe szanse
Wyśpiewać swoje romanse.

Cośby nan przekąsić warto.
Kowalku, mam chęć zażartą.

Kowalik.

W mojéj izbie, mój Harbuzie,
Będziesz mógł rozruszać buzię.
Mam podobno — nie na drwinki
Kawałek świeżuchnéj szynki.

(Harbuz i Kowalik wychodzą).
Feliks.

Pomnisz te młodzieńczéj krasy
Pełne i szczęśliwe czasy,
Gdyśmy to przy pełnéj szklance
Studentami w Salamance
Razem żyli. Pomnisz równie,
Jak buńczuczno, jak zuchwale
Szydziłem w wolności szale
Z Amora i Afrodyty,
Marnemi-m ich bogi zwał,
Z wdzięków jéj i jego strzał
Niby z świateł i piór zwity
Tryumfujący szaleniec
Nosiłem na głowie wieniec.
Bogdaj była, mój Lisardo,
W tym nierównym boju bardo
Pierś się moja nie stawiała,
Nie doznałbym, co ich mściwość!
Bogdaj była jego strzała,
Co bez szkody często wzlata
Ponad dziedzinami świata
W powietrzu rozwianym błyskiem,
Ale nie zemsty pociskiem
Nasiąknięta jadem takim,
Że wypadłszy pierzym lotem
W powietrzu leciała ptakiem,
A w pierś uderzyła grotem
I teraz ssie ją, jak żmija.
Pierwszy raz, gdym drgnął z przelotu
Tego okropnego grotu
(Co rani a nie zabija,
Tem straszniejsze jego rany) —
Był to roku młodociany
Czas, czarowny wieczór kwietni,
Lecz nie — było to o świcie.

Słuchasz i dziwisz się może,
Że wziąłem wieczór za zorze,
Oto nawał chmur w błękicie
W dzień ów czoło nieba brudził
I świt o zmierzchu się zbudził.
Więc lubiąc takie spacery,
Z mojéj studenckiéj kwatery
Wyszedłszy, krokiem nieszparkim,
Nie kładąc przechadce kresu
Wszedłem do Aranjuesu,
Który, że blizko Ocańa
I wstępu zwykle nie wzbrania,
Ulubionym był nam parkiem.
Ku ogrodom mię wabiła
Tajemnicza jakaś siła,
Widziałem je razy tyle!
Wejście, jak wiesz — pod tę chwilę,
Gdy majestat w nich nie gości,
Otworzone publiczności.
Ku wyspie zwróciłem kroki,
O niepojęte wyroki!
Tam gdzie masz się spotkać z szkodą,
One fatalnie cię wiodą.
Jak motyl, gdy nieopatrznie
Nęcony światła zachceniem
Z własną śmiercią igrać zacznie
I nad czerwonym płomieniem,
Jak zawieszony u sidła
Wstrząsa karminowe skrzydła;
Tak nieszczęśliwy po woli
Koniecznej, zdradzieckiéj doli
Nie wiedząc, co go popycha,
Ku przepaści się uśmiecha.
Tam więc u pierwszéj krynicy,
Co bije z drążonéj skały
I z której, jakby się bały,
Że się przeleje potopem,
Skoro jéj więzy rozpęta,
Chodzą pić wszystkie zwierzęta
Parku, — tam stała kobieta
Od świeżych mirtów odbita
Zjednostajnionéj zieleni,
Gdzie w szmaragdowych pierścieni

Oprawie krople się śmiały
Jak brylantowe kryształy.
A tak zamyślona z wody
Okiem swéj kształty urody
Łowiła, żem pojąć zrazu
Nie umiał, czy to obrazu
Kształty, czyli postać żywa.
I jak owe nimfy srebrne,
Co u źródeł stoją strażą,
Tak żywe, że się nie ważą
Szeptać usta, by nie drgnęły;
Tak owe kształty przeciwnie
Niby przemienione dziwnie
W nieme marmury się ścięły.
I zdało mi się, że tam
Sztuce mówiła natura:
Chełpić się tobie daremnie,
Że zadajesz śmierci kłam,
Żeś dostojniejsza ode mnie,
Bo ja życiu kłam zadaję;
A cóż większem ci się zdaje?
Choć ty życie w marmur wdroży
Duszy bez życia nie stworzysz.
Gdy ty ożywiasz marmury,
Ja posągi z ludzi kuję.
Na szelest liści od góry,
Sprawiony, kiedym chciał zblizka
Ślicznego dojrzeć zjawiska
W pełnéj zachwytu ekstazie
(Zachwyt to już był serdeczny)
Spojrzała — posąg zdumienia.
Pomnę, że śród zapłonienia
Rzekłem, że jest niebezpieczny
Hazard tak w własnym obrazie
Zatapiać źrenice swych zorze,
Bo zakochać się w nim może
I jak rusałka nad wodą
Narcyza uledz losowi...
Ona dumnie i dostojnie
Nie odrzekłszy nic, spokojnie
Odwróciła ku mnie plecy
I poszła ku ogrodowi,
Podążając ku kobiecéj

Grupie pomiędzy rabaty,
Aż się wyrównała z niemi.
Szła prędko kroki lekkiemi,
Rozsiewając w drodze kwiaty;
Bo gdzie postawiła stopy,
Wynikły takie potopy
Kwiatów na ścieżynach piasku,
Że w kielichów jasnych blasku
Porozpłomienianych wszędy
Zniknęły dróżki i grzędy
I by jeden ogród duży
Stóp jéj odcisk w każdéj róży.
Patrzyłem na jéj ubioru
Formę: strój to był mieszany,
Suknia nie wsi i nie dworu,
Lecz czar i prostota sama:
Elegancyą wielka dama,
A wdziękiem piękność wieśniacza.
Na szerokim kapeluszu
Bogatego pióropuszu
Kiść; zdało się walkę stacza
Oń to ziemia, to powietrze,
Bo kwiatem byłby na ziemi,
Na powietrzu byłby ptakiem.
Oczyma zachwyconemi
Patrząc, szedłem kwietnym szlakiem
Owym za rusałek gronem,
Co śród ptaków i drzew grania
I rytmicznych plusków wody
Z rąk splecionych korowody,
Z kroków świąteczne igrania,
Z ruchów robiąc hoże tany
Szły. Chór cały był mi znany,
Wszystkie mieszkały w Ocańa.
Jednéj tylko jéj nie znałem,
Tej, która była tęsknoty
Méj przyczyną; — już nią była.
Od chwili, gdy ją ujrzałem,
Już mi duszę usidliła
I dotąd ją dzierży w złotéj
Swojéj sieci. Że dwukrotnie
Kochał, niech nikt nie powiada.
Choć tu wzdycha, tam usycha,

Tu wygrywa, tam przepada,
Miłość może dać jedynej;
Bo niepodobna, by owe
Skutki były jednakowe,
Których różne są przyczyny.
Zatem wyszedłszy z ogrodu,
Dam owych o mą pytałem
Boginią i usłyszałem,
Że piękności mogła sprostać
Snadnie wysokością rodu.
Przyczyną, czemu ta postać
Dotąd była mi nieznana,
Było to, że wychowana
Na dworze, gdzie plotka tania,
Nie udzielała się światu,
Dzisiaj zaś mieszka w Ocańa,
Aby żyć tam, gdzie zabija.
Milczę, żem długo jéj służył
Szczęśliwy i zakochany.
Wspomnienie szczęścia, co mija,
Niedoli rozdrażnia rany.
Powiem tylko, że zwalczona
Wiernością trwałą i długą,
Delikatnemi podstępy,
Afektów stałych zasługą
I licznemi próśb zastępy
Przyzwoliła wreszcie na tę
Łaskę, że w piękną majową
Noc przez ogrodową kratę
Pierwsze z nią zmieniłem słowo,
Szczęśliwości owéj rzadkiéj
Noc i sad biorąc za świadki.
Im jeno zwierzyć się chciałem:
Ogrodowi i téj nocy,
Bo taka moc majestatu
Wieje z gwiazd i wieje z kwiatu,
Że im trudno się nie zwierzyć;
Jedne zresztą okiem śledzą,
Drugie z szeptów się dowiedzą
Coś zacz — bo gwiazdy i kwiecie
W powabnem miłości dziele,
Co je w jedne siłę plecie,
To kochanków stręczyciele.

Tak czując, już szczęścia pełny,
Wiatry za sobą łaskawe,
Na miłości wszedłszy nawę,
Wpadłem na niepewne wełny;
Aż potem wiatrem miotany,
Dostałem się w uragany
I między zazdrości prądy
Strzaskałem o jakieś lądy.
Powiadam: prądy zazdrości,
Bo kto zaznał raz miłości,
Nie ocalą go piloty
Ni najchyższe żaglów loty.
Sądzisz pewno, druhu luby,
Gdy się tak na zazdrość żalę,
Ze szukała ze mnie chluby,
Cios zadając?... O, nie wcale,
Jéj skutek niech ci nie będzie
Skazówką źródła w tym względzie,
Bo ja sam ją obudziłem,
A w działaniu swem zawiłem
Obudzona tak zabija,
Jakby własna a nie czyja.
Na co żyje ten śród ludzi,
Co jéj niezna, ani budzi?
Pewnéj żyjącéj w Ocańa
Damie mych amorów rankiem
Służyłem lekkim kochankiem.
Dzisiaj ona mszcząc się na mnie
Poznawszy ją, twierdzi klamnie,
Ze pewne zobowiązania
Zawsze jeszcze z nią mię łączą.
Pomyśl, Lisardo, jak rączo
Zazdrość sycona kłamstwami
Mimo prawdę się omami,
Więc nagle czułości zmienia,
Od siebie precz mię oddala
I nawet nic nie pozwala
Rzec dla usprawiedliwienia.
Pomyśl, czy mogę w téj wojnie
Z urojeniem spać spokojnie,
Oddychać w téj sferze dusznej,
I krzywdzie nie kląć niesłusznej,
W najlichszéj pociechy braku

Żyć w ciągłym życia niesmaku
I czuć, żem niewinny zgoła
Obraził na się anioła?...
Bo wiesz, cierpienie bez winy
Jak z życia czyni ruiny.

Lisardo.

Don Feliksie, choć zazdrości,
Które w takiéj cię żałości
Zostawiły, w liczbie kładę
Wielkich nieszczęść, ta myśl sama
Że są dane, nie cierpiane
Zbyteczną czyni mą radę.
Bo nie wiem, czego masz biadać:
Insza cierpieć je, a zadać.
Taki między niemi przedział
Jak kochać — a być kochanym,
Kiedy „zazdrość“ wymówiłeś,
Żaliłem się nad twym stanem;
Ale skorom się dowiedział,
Że to tylko urojenia,
Litość mi się w zazdrość zmienia.
Bo niema większéj uciechy
Nad te miłosne zachody:
Podejrzywać, z wstydu kraśnieć,
Godzić się, by się znów waśnić,
Waśnić się, by dojść do zgody.
Ruszaj-że do damy swojéj,
Bo choć się tak w opór zbroi
I choć zazdrość ją przypieka,
Wiem, że równocześnie czeka,
Choć dla ciebie nie ma względu,
Sama pierwsza wyjść z obłędu.




SCENA III.
(Marcela i Sylwia otwierają drzwi zasłonięte przede drzwiami i chowają się we framudze).
Marcela.

Temi drzwiami się osłania
Wejście do mego mieszkania.
Muszę widzieć mego brata

Bo choć myśl mu nie przelata
Przez głowę, w com się bawiła,
Lepiej, bym się upewniła.

Sylwia.

Stój pani; jest z nim ten młody
Kawaler, co u nas gości.
Nasz pan ma ważne powody,
Że wam mówić z sobą wzbrania!

Marcela.

Co mię gniewa, co mię złości.
Słuchajmy, o czem z nim radzi.

Lisardo.

Nim się to wszystko wygładzi,
By ci zaufania dowieść
Moje wytoczę tu powieść;
Po twéj serdecznéj niedoli
Na moje przychodzi koléj.

Marcela. (n. s.).

 
Słucham.

Lisardo.

Ledwo zdjąłem pęta
Uniwersytetu, studenta
Togę na kirys żołnierza,
Na szpadę zmieniłem pióro,
A cichy pokój Minerwy
Na Marsa grozę ponurą
I Tagu lube wybrzeża
Na bojowe Flandryi pole.
Skoro w trwającym bez przerwy
Rok twardéj walki mozole
Nie wsparty nawet protekcyą
Żadnego możnego pana,
Dostałem roty dyrekcyą
I to w stopniu kapitana,
Po ukończeniu kampanii
Zażądawszy wraz urlopu,
Pośpieszyłem do Hiszpanii,
Za to nadstawienie głowy
Pragnąc zyskać krzyż wojskowy,
Który najpiękniejszym plonie
Ogniem na rycerskiem łonie.
W tym celu na dwór przybyłem,
A jegomość król łaskawie

(Którego niech niebo strzeże,
By się stal w swéj jasnéj sferze
Feniksem naszego wieku) —
Przyrzekł dać folgę méj sprawie,
Skoro z pośród dworskich steku
Zajęć, jak słońce do kresu
Powróci do Aranjuesu,
Co jest pawilonem wiosny,
Bo jakże w nim nie ożyją
Wszystkie barwy, wszystkie wonie,
Kiedy za jednym w koronie
Kwiatem, najbielszą, najczystszą
Kwiatów królową liliją[1]
Ciągnie każdy kwiat zazdrosny
I zawiści barwą płonie
I tęsknoty wonią wzdycha.
Więc pociągnąłem za dworem
Owym ukwieconym torem,
Poddańczym raczéj afektem
Wiedzion, niż troską o sprawę;
Bo król w znawstwie ludzi bystry
Wybiera takie ministry,
Że kto polecił zasługą
Prośbę swą, nie czeka długo
Na rozwiązanie łaskawe
Dzięki temu, który czasem
Pokoju tak dźwiga brzemię
Państwowe, jak niegdyś ziemię
Herkules dźwigał z Atlasem.
Do Aranjuesu przybyłem,
Gdzieś mię odwiedził w gospodzie;
A widząc, że źle trafiłem,
Bo — nie mówiąc o wygodzie —
Dano rai izbę przeklętą.
Jaką Pan Bóg dawać wzbrania
Masztalerzom lub petentom
Chciałeś mię wziąć do Ocańa.
Łatwo stamtąd w dzień audyeneyi
Przebyć dwie mile — nie więcéj —
Konno, załatwić u dworu

Sprawę i wrócić z wieczoru.
Więc dla dogodzenia raczéj
Twéj chęci niż méj wygodzie
Przystałem. Dotąd tłómaczy
To wszystko życzliwość twoja;
Lecz odtąd powieść przelata
Ku najdziwniejszéj przygodzie,
Jaką z czarownego świata
Wywabił kiedy Cervantes.

Marcela (n. s.)

Tutaj ja w historyą wchodzę.

Lisardo.

Pewnego dnia wstawszy raniéj,
Niż Febus ze swéj przystani
Nad światem rozpuścił wodze,
Wyjechałem konno w pole.
Aż wracając i już blizko
Ocańa, miedzy topole
Ujrzałem zgrabną kobiecą
Postać; pozdrowiłem grzecznie,
Lecz ledwom ujechał nieco,
Usłyszałem swe nazwisko.
Zdziwić się — pojmiesz — koniecznie
Musiałem; wiec Harbuzowi
Oddawszy konia, podszedłem
I rzekłem: „Szczęsnym się zowie
Przychodzień, którego imię
Znane damom“. Wtedy ona
Zawsze szczelnie osłoniona
Odezwała się półgłosem:
„Kawaler równy waszmości
Nie jest obcy tam, gdzie gości“.
I przydała takiéj łaski,
Że mi skromność nie pozwala
Powtórzyć jej; bo ma plaski
Dowcip i umysł ma gruby
Mężczyzna, co próżnéj chluby
Szuka z tego, że gdzieś czulsze
Spotkał słowo lub spojrzenie.

Sylwia (n. s.)

Nasze powiada zdarzenie.

Marcela.

Jakże-by ich rozjąć obu!

Przerwać mu niema sposobu,
Musi już wszystko wygadać.

Feliks.

Dalej?

Lisardo.

Potém moja dama
Tak mnie zaczepiwszy sama,
Poszła, dawszy przyrzeczenie,
Że bylebym nie chciał badać,
Gdzie jéj dom i jakie miano,
Powróci znów w drugie rano.
Istotnie czterykroć zorza
Słońcu wstającemu z łoża
Otwierała wschodnie bramy,
Zastawałem na téj saméj
Ścieżce zawoalowaną,
Niecierpliwy z tego trwania
Zagadki, w któréj już byłem
Śmieszny, zejść postanowiłem
Wracającą do Ocańa.
Nie mogłem, bo się zwróciła
Nagle, a widząc mię w tyle
Z trwogą kroku przyśpieszyła
I znikła z oczu na chwilę,
W téj ulicy.

Feliks.

W téj ulicy?

Lisardo.

Tak, znikła niespodziewanie,
Tu być musi jéj mieszkanie.
Drugim znów mi rzekła razem,
Że się muszę z jéj rozkazem
Zgodzić, bo tu w grze jéj życie.

Feliks.

Dziwnej-ś wpadł w ręce kobiécie.

Marcela (n. s.).

Wyda się już, to mię złości!...

Feliks.

Mów daléj.

Lisardo.

Więc...




SCENA IV.
(Wchodzi Celia w mantyli).
Celia.

Don Feliksie,
Czy może ktoś z laską pana
Pomówić na osobności?

Feliks.

Czemu nie?

Marcela (n. s.).

O mój aniele,
Jakże ci zawdzięczam wiele!

Feliks.

Dokończysz mi twojéj dramy,
Jednéj chwilki pozwól ino,
Niech pomówię z tą dziewczyną:
To pokojówka méj damy.

Lisardo.

A... zaraz-że będziesz wiedział,
Że jest prawdą, com powiedział.
Wysłuchaj-że własnéj sprawy,
Inną porę, gdyś ciekawy
Zostawię mojéj intrydze.

(Odchodzi).
Feliks.

A! Przecież cię, Celio, widzę!

Celia.

Zdziwię pana i przerażę,
Że tu sama przyjść się ważę.
Pani uniesiona złością,
Że tu postała ma noga
Zabiłaby mię z pewnością.

Feliks.

Taka zawsze na mnie sroga?

Celia.

Z posyłką przechodząc tędy
Wstąpiłam obaczyć pana,
Ale uciekam w te pędy.

Feliks.

A pani, ma ubóstwiana?...
Co mówi — błagam, — co czyni?

Celia.

O niewdzięczność pana wini,

Feliks.

Skarż mię Bóg, jestem niewinny!

Celia.

Powiedz jéj sam! — Strach dziecinny.

Feliks.

Powiedz, gdy nie chce mię słuchać.

Celia.

Gdybyś pan przyrzekł nie zdradzić,
Mogłabym cię zaprowadzić,
Gdziebyś mógł widzieć się z panią,
Mówić z nią i udobruchać.

Feliks.

Ach Celio, przyrzekam z góry,
Będę milczał jak marmury.

Celia.

Chodź pan więc; gdy wyjdzie z domu
Mój pan, pod jakimś pozorem
Drzwi pozostawię otworem.
Możesz wejść do domu skrycie.

Feliks.

Celinko, wracasz mi życie.

Celia.

Najlepiéj tą właśnie porą;
Chodź-że pan za mną, a skoro.

Feliks.

Już idę.

Celia.

O! to naiwny.
Jaki to sposób przedziwny,
Gdy do się tęskniąca dama
Sprowadzić pragnie kochanka.

(Wychodzą).
Marcela.

Upiekło mi się, jak grzanka.

Sylwia.

Ba! żeby już się upiekło.
Nie uszło, co się odwlekło.
Wróci — i oddajmy duszę.

Marcela.

Przeszkodzić temu potrafię.

Sylwia.

Jak?

Marcela.

Nie wie, żeśmy w téj szafie
Słuchały; listem go zmuszę
Milczeć, nagradzając schadzką.

Sylwia.

To się pani spisze gracko.
Ale...

Marcela.

Jezu mój kochany!

Sylwia.

Ciekawam, jakie to plany.

Marcela.

Nie jest-że mój brat galantem
Laury, mojéj przyjaciółki?
Czy ona nie wie, co miłość?
Laurę przybiorę do spółki
I stworzę taką zawiłość
Miłosną, jakiéj za życia
Nie widziałaś; bo w przebraniu...
Lecz nie chcę w opowiadaniu
Wydać myśli mojéj śmiałéj.
Znany plan smak traci cały.

(Wychodzą).



SCENA V.
(Dom Fabiusza. Fabiusz i Laura).
Fabiusz.

Dziwny mi smutek chmurzy
Śliczną twarzyczkę mojéj lubéj róży.
Co ci jest, co cię boli,
Że w takiéj ciągłéj siedzisz melancholii,
Że nigdy nie obaczę
Uśmiechu, tylko szlochy, tylko płacze?...

Laura.

Ach, ojcze mój kochany,
Gdybym ja znała przyczynę téj zmiany,
(n. s.) — Bogdajbym mniéj ją znała! —
Rada-by łatwa była, szkoda mała.

Bowiem pojęcie złego i poznanie
To pierwszy środek na jego złamanie.
Lecz znikąd nie wynikły
Me łzy i troska; to mój smutek zwykły
I ot tak sam przychodzi,
Że nie wiem, skąd się bierze, co go rodzi.
Z niedotykalnéj powstają pobudki
Melancholia podobna i smutki.

Fabiusz.

Już nie znajdę ci rady,
Lecz ból twój na mnie pisze swoje ślady.
Dla ciebie, dziecię, żyję,
Ciebie żal trawi a mnie śmierć zabije
Bo mi się dusza mroczy,
Gdy na te lube patrzę we łzach oczy.

(Wychodzi).
Laura.

W jakimże nędznym bycie
Wiodę me smutne życie
I co to jest, o Boże?...
Co jest? Ha, zazdrość to tylko być może.
Robak mściwego szału,
Co gryzie mózg pomału,
W piersi wpełznięta żmija,
Co ssie a nie zabija,
W sercu utkwione groty
Rozpaczy i tęsknoty,
Furya, co rozum wściekła,
Pękami rózg osiekła.
Jakież potwory, jaki zwierz i żmija
Tak parska gniewem i jadem i czyja
Pierś tyle w sobie łączy okropności,
Ile kryje zazdrości
Hydra? W niéj jednéj razem się zebrały
Gniew, jady, groty i zdrady i szały.
Gdybym była odgadła,
Feliksie, żem twą miłość innéj skradła,
Unikając spotkania
Wolałabym się zrzec twego kochania.
Bo choć jeszczem nie znała,
Co miłość, ufająca, zuchwała,
Jużem wiedziała przecie,
Że taka miłość źle się kończy w świecie.

Niechajże Nizę pieści,
Mnie niech pozwoli choć umrzéć z boleści.




SCENA VI.
(Wchodzi Celia zdejmując mantylę).
Celia.

Pani...

Laura.

Ty, Celio? Jakżeś się sprawiła?

Celia.

Tak jak mi poleciła
Pani. Niechże już pani porozgania
Z czoła te chmury. — Weszłam do mieszkania
Mówiąc, że szłam przypadkiem
Tamtą ulicą i chciałam być świadkiem
Jego wyrzutów sumienia. Ponury
Był i płaczliwy; — zmiękły-by marmury.
Pytał o panią, pełen łez i trwogi.
Więc mu skreśliłam srogi
Twój gniew, dodając, że mi wydrzesz życie,
Skoro się dowiesz o mojéj wizycie,
I żem z własnéj pobudki
Przyszła, by spytać, czemu gryzie smutki
I czemu nie przychodzi
O przebaczenie prosić, jak się godzi.
Rzekł, że cię udobruchać
Pragnął, lecz nie chcesz słuchać.
Na to ja przyjść mu każę,
Mówiąc, że chociaż pani się narażę,
Byle mi przyrzekł ni słowem nie zdradzić,
Tum go gotowa do ciebie sprowadzić.
Żem go wpuściła skrycie,
Sekret mi przyrzekł cały już w zachwycie.
A że się w tych nie zwleka
Sprawach, u bramy tam już znaku czeka.
Pan wyszedł, pewno zechce zostać w mieście,
Najlepsza pora wpuścić go nareszcie.

(Wychodzi).
Laura.

Niechże już przyjdzie; bo choć Nizie wierzę

I méj zazdrości, tak ciekawam szczerze
Jego tłómaczeń słuchać,
Że radam sama skruchę tę poddmuchać.
Ta w któréj jad zazdrości
Do ostatecznéj rozburzył się złości,
Pierwsza rada ofiary
Ponieść, wymówkom choć nie daje wiary;
Bowiem ból taki rodzi się z jéj grotów,
Że się złudzeniem nawet leczyć gotów.




SCENA VII.
Celia i Feliks. (n. s.).
Celia.

Don Fabiusz co tylko z domu
Wyszedł, więc pan pokryjomu
Możesz wejść już do mieszkania.

Feliks.

Celio, raj mi się odsłania!

Celia.

Udaj, jakby prawdą było,
Że chcesz wejść do domu siłą —
— Don Feliksie, co to znaczy?
Pan się waży?...

Feliks.

— Cicho!

Celia.

— W dziki
Sposób tu...

Feliks.

Precz, bo inaczéj...

Laura.

Co to przy drzwiach za krzyki?

Celia.

Cóż ma być? Don Feliks oto
Mimo prośby i błagania
Wszedł przemocą do mieszkania.
— O Boże, gdyby w téj chwili
Pan mój nadszedł!

Laura.

— Kawalerze,

Tak gwałtem — czy wzrok mię myli?
Wchodzić — oczom mym nie wierzę
Do mego apartamentu?

Feliks.

Kto do życia nabrał wstrętu
Nie dba na nic, ni się lęka.
Gdy ma być méj śmierci męka
Twojéj pani — zemstą wzgardy,
Niechaj skonam u twych stóp.
— Szczęścia dozna chociaż trup.

Laura.

Tyś mię zdradziła niegodnie.

Celia.

Co? ja?

Laura.

— Bramę niezawodnie
Otwarłaś.

Celia.

— Była zaparta.

Feliks.

Daj pokój biednéj dziewczynie.
Ja-m winien i sam się winię.
Skarć śmiałość, gdy kary warta,
Gdy koniecznie zemsty szukasz,
A potem i Celią ukarz,
Gdy nie masz pobudek innych
Nad zwyczaj — karać niewinnych.

Laura.

Dobrze mówisz: to ja-m winna,
Ja-m tłomaczyć się powinna.
Mój to błąd jest oczywisty.
Gdyś nie ty do Nizy listy
Pisał, nie tyś u niéj bywał,
Nie tyś do siebie ją wzywał,
Więc od kłamczyni wierutnéj
I złośliwéj i okrutnéj
Cierpisz — ach — prześladowanie,
Niewinny, zacny mój panie!
A gdy tak jest, gdym fałszywa,
Kiedym zmienna, kiedym mściwa,
Płocha i niesprawiedliwa,
Czego szukasz, czego żądasz?

Feliks.

Rzec, że niéma we mnie winy
I że czujesz bez przyczyny
Zazdrość.

Laura.

Któż mówił waszmości
O mojéj rzkomo zazdrości?

Feliks.

Sama z sobą jesteś sprzeczna.

Laura.

W jaki sposób?

Feliks.

— W taki sposób:
Lub czujesz zazdrość — lub nie.
Gdy nie, toć jest niedorzeczna
Chować obrazę do osób,
Którym obce jéj powody.
Gdy czujesz — czemu przeszkody
Stawiasz usprawiedliwieniu?
Czyje serce zazdrość smaga,
Wszak sam ulżyć mu pomaga.
Czy chcesz mych wymówek słuchać,
Czy się zemstą udobruchać,
Cierpliwości trzeba chwilę.

Laura.

Jeśli się z dowodzeń snuje
Twoich ten wniosek konieczny,
Ze zazdrosny, kto gniew czuje,
Argument byłby dorzeczny;
Lecz ponieważ argumenta
Przyciosujesz, tak wnioskując.
Gdyż być mogę gniewem zdjęta
Zazdrości przecież nie czując,
Ni się tobie mam spowiadać,
Ni waćpana sprawek badać...

Feliks.

Na Bóg żywy, słuchać będziesz,
Albo mnie się nie pozbędziesz
Zazdrosna, czy tylko gniewna.

Laura.

A pójdziesz sobie? Czy pewna?

Feliks.

Pójdę.

Laura.

— Mów więc i idź sobie.

Feliks.

Zaprzeczać ci, że kochałem
Nizę, Lauro...

Laura.

— Czekaj wasze!
W tym zaczyna się sposobie
Usprawiedliwienie nasze,
Że gdy czekam pokojowych
Zwierzeń natchnionych zapałem
I miłości słów miodowych
Czy prawdziwych, czy obłudnych, —
Bo potrzeba w chwilach trudnych,
Kto chce kochać, kłamstwa nawet, —
Śmiesz mi mówić w oczy same,
Że kochałeś owę damę?
Zważ, że próżno się mozolisz,
Wszak tą drogą ci przebaczyć
Nie mogę.

Feliks.

— Gdy nie pozwolisz...

Laura.

A zdołasz się wytłómaczyć?

Feliks.

Zdołam.

Laura.

— Niech cię Amor wspiera.

Feliks.

Słuchaj więc.

Laura.

— A pójdziesz potém?

Feliks.

Pójdę.

Laura.

— Mów więc i idź sobie.

Feliks.

Przeczyć, Lauro, że lubiłem
Nizę, — wymówka jałowa.
Lecz sądzić, że miłość owa
Była, jaką dla cię żyłem?...
Miłosierną cię sądziłem.
Gdy się przy niéj czas mój dłużył,

Nie miłość — była to próba,
Jak potem kochać cheruba.
Bym nauki godniéj użył,
Za ucznia-m w jéj szkole służył.

Laura.

Skrzywienie serca niestety
Jest złą takich studyów stroną;
Miłość, aby być uczoną
Nie chodzi na fakultety,
Bo są takie jéj zalety,
Że księga, co ją wykłada,
Z swych i cudzych złud się składa.
I już wieki to spostrzegły,
Że ten w niéj jest najmniéj biegły,
Który ją najpilniéj bada.

Feliks.

Więc inne, gdyś tak szydząca,
Porównanie: Ślepy człowiek
Marzył z pod zamkniętych powiek,
Jak być musi jaśniejąca
Największa planeta — słońca,
Co chodzi w kołach błękitu.
W pewną noc jasną zachwytu
Pełen odzyskuje oczy;
Pierwszą rzeczą, którą zoczy,
Jest księżyc u nieba szczytu.
Patrząc w jego jasność miłą
W niebie wzrok zatapia rzewnie,
Mówiąc: Tak, to słońce pewnie.
Wtem się niebo rozjaśniło,
Zorza blaski w krąg rozdaje,
I przed słońcem gwiazda taje.
Więc czyliż gniewać się godzi,
Czy obraża, — gdy zachodzi —
Księżyc, słońce, które wstaje?
Tak ja, póki ócz nie miałem,
Gdym od ciebie żył zdaleka,
Marzyłem, jak ów kaleka
Zachwycon ogniskiem małem;
Lubiłem to, co widziałem,
I za miłość tom poczytał,
Mniemając, żem szczęście chwytał;
A ja znałem księżyc tylko,

Który mię zabawiał chwilką,
Aż w tobie-m słońce powitał.

Laura.

Nie, nie, przestaw swoje raczéj
Podobieństwo innym końcem:
To Niza jest tobie słońcem,
Mnie się tylko księżyc znaczy.
Bo pomyśl, czy nie inaczéj:
U mnie nuda cię zabija
W noc; jéj lubo dzień przemija,
Jest kochana i pieszczona.
Któż z nas słońcem: Ja, czy ona.
Powiedz, czyj dzień, a noc czyja.

Feliks.

Niebo biorę tu na sędzię,
Przysięgam, Lauro, żeś w błędzie.
Niech mi grom na śmierć zadzwoni,
Jeślim poszedł kiedy do niej,
Odkąd mieszkasz ty w Ocańa.
Trzebaż usprawiedliwienia?
Wszak to samo kłam jéj zada,
Że ona mą cześć napada.
Bo pomyśl, co za tortura
I czy z was potrafi która
Przyznać się, że zazdrość czuje
Przed tą, co ją wywołuje?

Laura.

Niestety, wszystko dowodzi,
Że obmawiając nie zwodzi.

Feliks.

Jakto?

Laura.

— Prawdą to być musi,
Czuję z bólu, co mię dusi,
A wiesz — ból nigdy nie mami.
Znasz to przecież z doświadczenia,
Mój Feliksie, że cierpienia
Są jakby astronomami,
Co każdą gwiazdę wyśledzą,
Co o każdéj krzywdzie wiedzą.

Feliks.

Wyznajesz teraz najprościej,
Że czujesz męki zazdrości?

Laura.

Jakże milczeć mam bezkarnie,
Gdy mię bierzesz na męczarnie?

Feliks.

Gdy wymarzona tak rani,
Cóż istna?

Celia.

Pan wraca, pani.

Laura.

Odejdź tędy przez pokoje:
To mieszkanie ma drzwi dwoje,
Co na dwie ulice wiodą.

Feliks.

Jakże się rozstajem — droga?

Laura.

Jak sam chcesz.

Feliks.

Ja pragnę zgodą.

Laura.

Wróć potem, nie będę sroga.
Widzieć cię téj nocy muszę,
Choć mi Nizę przypomina.

Feliks.

Ach, Lauro, krajesz mi duszę!

Laura.

Ach, Feliksie, twoja wina!

Celia.

Ach, jak w takich czułych dramach
Wygodny dom o dwu bramach!









  1. Alluzya do królowéj z domu burbońskiego, który ma w tarczy lilią.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.