Dwoje bram – trudna straż/Dzień Drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Dwoje bram – trudna straż
Pochodzenie Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Dom Laury. Wchodzą przez jedne drzwi Laura i Celia, przez drugie Marcela i Sylwia w mantylach; za niemi Kowalik).
Laura.

Witam cię, witam, Marcelo,
Tak, jak przyjaciółka wita!

Marcela.

Widzę-ż cię zdrowo, wesoło?

Laura.

Jakże mię twoja wizyta
Cieszyć nie ma?

Marcela.

Cofnij słowo.
Zawiedziesz się na mnie srodze:
Kłopot ci sprawić przychodzę.

Laura.

Już go sprawiasz, kryjąc długo,
Jaką mogę cię usługą
Zobowiązać. Przynieś krzesła,
Celio, tu nam w sali siedziéć
Będzie lepiéj niż na dworze.

Kowalik.

Proszę pani, chciałbym wiedzieć,
O jakiéj mam przyjść znów porze?

Marcela.

Przyjdź, Kowalku, gdy się ściemni.

Kowalik.

Ściemni, ściemni... o tym czasie
W głowie właśnie rozjaśnia się.

(Wychodzi).
Marcela.

Piękna Lauro, przyjaciółką
Jesteś moją; śliczne czółko
Same wdzięki ci stroiły,
Pełne zacnéj krwi twe żyły;
Toż w przyjacielską pochopność
Ufam tej, w któréj się łączą
Tak przyjaźń, zacność, roztropność.

Laura.

W taki kłębek przezorności
Obesnułaś swe orędzie,
Że umieram z ciekawości
Moja luba, co to będzie.

Marcela.

Czy jesteśmy same?

Laura.

Same.
Celio, wyjdź, moje kochanie.

Marcela.

Nie szkodzi, niechaj zostanie.

Laura.

Mów, najdroższa.

Marcela.

Słuchaj zatem.
Pewien młody i z szlacheckiéj
Bardzo familii kawaler
Co z ławy uniwersyteckiéj
Jeszcze znał się z moim bratem,
Zszedł się z nim tutaj nanowo,
Właśnie, gdy do Aranjuesu
Z sekularnego zakresu
Zeszło czwartego Filipa
Słońce; — za brata namową
Ów kawaler u nas gości.
Lecz nie miał pilniejszéj rzeczy
Mój brat w swojéj o mnie pieczy,
Jak mię w jednem domu skrzydle,
Gdzie mi, jak ptakowi w sidle,
Ciasno, schować, — me pokoje

Zająwszy z gościem we dwoje.
Tam więc mieszkam pokryjomu
I tak strzeżona najściślej,
Iż mu nie postanie w myśli,
Że w tym samym żyję domu.
Zrobił to, by ujść szeptania,
Że sprowadził do Ocańa
I w dom młodego człowieka,
Podczas gdy ma na wydaniu
Siostrę przystojną i młodą —
Te drzwi jednak, które wiodą
W tak przedzielonem mieszkaniu
Na jego apartamenta —
Ostrożność bardzo pojęta —
Kazał przysłonie przed drzwiami
Wsuniętemi w głąb’ framugi.
Tak gość nie wiedząc o drugiéj
Połowie domu, jest pewny,
Że zamieszkują go sami,
Przez te drzwi więc, co nas grodzą,
Tylko on i Sylwia wchodzą.
Lecz pozostawmy Lisarda,
Co nie wiedząc, że o ścianę
Mieszkają dwie liszki szczwane,
Nie krępuje się w swobodzie; —
Pozostawmy don Feliksa,
Który sądzi, że ubodzie
W samo sedno i zagrodzi
Drogę złemu, gdy przeszkodzi
Widzieć się lub mówić z sobą,
A zajmijmy się osobą
Moją własną; która widząc
Tę przezorność i zachody
Ustrzeżenia mię od szkody,
Poczułam je za obrazę;
Bo niema rzeczy na świecie
Tak nienawistnéj kobiecie
Roztropnej, jak nieufanie.
Ileż razy się umota
Właśnie w tych zastawkach cnota!
Tak kto się zapomnieć sili,
Z samego usiłowania
Pamięć się w nim każdéj chwili

Budzi. Tak ze snu ockniony,
Gdy się do snu gwałtem skłania,
Własna jego chęci jędza
Sen mu ciągle z oczu spędza.
Jak kto przerzucając karty
Księgi, trafi na zatarty
Ustęp, chęć niepokonaną
Czuje znać, co w nim pisano; —
To też owa bezwątpienia
Przezorność, chociaż mi jasna,
Albo ma ciekawość własna,
Albo gwiazda przeznaczenia
(Przyczyn, widzisz, było dość
Mojéj chęci doświadczenia,
Czyli nasz rycerski gość
Był dorzeczny jak przystojny), —
Nie kusiłaby mię pono,
Gdyby nic mi nie broniono.
Sądzę, że się nam ta mała
Niedoskonałość dostała
Już po matce Ewie w spadku, —
Więc aby z nim bez wypadku
Widzieć się, dla niepoznaki
Zmyliłam naprzód poszlaki.
Wyszedłszy pewnego rana
Na drogę do Aranjuesu
Pilnie zawoalowana,
Na łąkę kwiatami wonną,
Którędy miał jechać konno.
Zawołałam, Lauro, za nim,
Wiedziona tém przekonaniem,
Że wypadnie z téj okazyi
Dogodzenie swéj fantazyi,
Nic więcej; ha! pozór złudny,
Łatwy wstęp a odwrót trudny
W téj najwdzięczniejszéj z potyczek.
Niech opowie o tém morze,
Co zaprasza takie hoże
Patrzeć na zielone fale,
Grono dziewcząt, rówieśniczek
Tańcem po toni krysztale
Bujających wraz i wraz.
A kto ufny zbyt się zbliży

Pod ten fal szumiący las,
Nieostrożność wnet opłaci,
Straci grunt i życie straci.
Tak ja na morze miłości
Patrząc, jak na fal zaloty,
Poczuwszy jego pieszczoty,
Wraz poczułam i srogości;
A niestety — me kłopoty
Dziś sięgają dalej, niż
Że się czuję zakochaną
Po spotkaniu w owo rano,
Bo ma sprawa zeszła z toru
Miłości na tór honoru.
Lisardo don Feliksowi
(Pod drzwiami do méj alkowy
Wysłuchałam ich rozmowy
I w złości ściskałam pięści) —
Już, już wszystko miał wygadać...
Gdy Celia weszła na szczęście.
Księga nateraz zamknięta,
Ale jestem strachem zdjęta,
Że czyli z opisu twarzy,
Bom się dała Lisardowi
Widziéć, — czyli z ostrożności
Mego obejścia, czy po tem,
Że aż do domu z powrotem
Szedł za mną, — Feliks się dowie
I pozna tajemną damę.
Więc aby założyć tamę
Obawie, w któréj się duszę,
I gorączce, w któréj pałam,
Z Lisardem dziś mówić muszę.
Sylwią z listem doń wysłałam,
W którym każę, by nikomu
Nie mówiąc, ze mną w tym domu
Chciał się widzieć.

Laura.

Stój, Marcelko!
Przykrość mi zrządziłaś wielką
Nadużywszy praw przyjaźni.
Nie mogłaś mną już doraźniéj
Rozporządzić, gdyś tak śmiała
Tutaj do mnie go wezwała

I to bez mego pytania,
Nie zważywszy, jakie mogą
Wypaść z tego zawikłania.

Marcela.

Już zważyłam i powtarzam,
Ze cię w niczem nie narażam.

Laura.

Jakto nie narażasz? Sądzę...

Marcela.

Słuchaj jeno, jak urządzę:
Twe mieszkanie ma drzwi dwoje
Wychodzących na dwie strony.
Tu przez Sylwią wprowadzony,
Przez owe boczne pokoje
Wszedłszy, nigdy się nie dowie,
Jak się właścicielka zowie,
Przytem jako nietutejszy
W czemże może ci zaszkodzić?

Laura.

Hazardu mego nie zmniejszy,
Że obcy; zacznie dochodzić,
Kto jestem, i weźmie wreszcie
Za owe damę w woalu.

Marcela.

Nie miéj, droga, do mnie żalu;
Pozna mię z twarzy odkrytéj;
Udam w twoim domu panią.
A ten strój — wracam z wizyty.

Laura.

Wiem, dojrzawszy twego noska,
Że się o mnie nie zatroska;
Ale jakże się wyśliznę,
Nieszczęsna, gdy ojciec wróci,
I zastanie tu mężczyznę.

Marcela.

Ach, sprzeciwiać chcesz się wiecznie:
Czyż musi wrócić koniecznie?
Już go tak fatalnym sądzisz?
Nie! tę łaskę mi wyrządzisz,
Któż się tak z kochaniem drażni!
Ufam zacnéj twéj przyjaźni.

Laura (n. s.)

 
Zostałam nad wiarę wszelką

Mimowolną stręczycielką.
A i ten strach mam na względzie,
Że tu Feliks wnet przybędzie
I znajdzie mię, znajdzie zatem
Z własną siostrą i kamratem.




SCENA II.
(Wchodzi Sylwia w mantyli).
Sylwia.

Zbiegłam tysiąc mil w Ocańa,
Nim znalazłam go.

Marcela.

I cóż?

Sylwia.

List mu według rozkazania
Oddałam; ledwo przeczytał,
Wraz pobiegłszy za mną, już
W ulicy pod bramą czeka.

Marcela.

Patrz, Lauro, w tobie opieka,
Nie bądź-że mi obojętna.

Laura.

Ha! Przystaję, lecz niechętna.

Marcela.

Zdejm ze mnie, Celio, mantylę,
Ty idź po Lisarda, Sylwio.

(Sylwia wychodzi).
(do Laury).

A ty, luba, wyjdź na chwilę,
Bo byłabyś za przystojną
Służącą.

Laura.

Ha! Jużeś panią,
Naszedłszy fortecę zbrojno,
Marcelko, uważ-że na nią!

(n. s.)

Jaka niewygodna spółka
Tak szalona przyjaciółka.

(Wychodzi).



SCENA III.
(Wchodzi drugiemi drzwiami Sylwia i Lisardo).
Sylwia.

Jesteśmy już, seńor, w domu.
Wasza zakwefiona dama
Teraz widzialna i sama.

Lisardo.

Takie szczęście padło-ż komu?

Marcela.

Zadziwisz się bezwątpienia,
Don Lisardo, że w nadmiarze
Łaski aż cię szukać każę.

Lisardo.

Wyznam, żem tego marzenia
Wwieść nie ufał w wykonanie.
I teraz pytam: Czy marzę,
Bo widziałem zawsze w parze
Szczęście i niedowierzanie.

Marcela.

Chociaż prawda, że mi mila
W domu mym osoba wasza,
Własna śmiałość mię przestrasza.
Przetom jeno to zrobiła,
By złajać za nadużycie,
Które się wam zaraz zgani.

Lisardo.

Nadużycie? Jakie, pani?

Marcela.

Którego nie popełnicie
Więcéj.

Lisardo.

— Jeśli rozgrzeszenie
Tak dostaję za niewiedzę,
Niech z pomocą twą wyśledzę,
W czem leży me przestąpienie,
Dopóki jest jednokrotne,
Bym powtórnie w nie nie wpadał.

Marcela.

Komuś, seńor, opowiadał
Nasze poznanie przelotne,

Gdy ci przerwała służąca
Piękną powieść?

Lisardo.

— A, rozumiem.
Lecz nie odpowiem, choć umiem,
Bo mi się w mózgu zamąca
Dama, co o méj kwaterze,
Która przecież jéj nieznana,
Tak jest poinformowana.
Dama, która tak się strzeże
Człowieka, co mi się głosi
Przyjacielem, a ma szpiega
W jego domu, który biega
I me słowa jéj odnosi... —
— Dobrze, że nie domówiłem,
Ale odejściem dopowiem;
Nim twym sługą — pani — bowiem
Jego przyjacielem byłem.

Marcela.

Rozumiesz pewno w téj chwili,
Chwiejny, co począć z tym fantem,
Że jest Feliks mym galantem —
Lecz w tem waść się bardzo myli,
Bym jego damą być miała.
Owszem, wierzyć mi należy,
Jeśli ten, co kocha — wierzy,
— Być nie mogę, choćbym chciała.

Lisardo.

Błąd jest w téj wniosku budowie
I argumentujesz ślizko.
Skąd znasz pani me nazwisko,
Skąd wiesz o każdem mem słowie?
Jakichże czarów fortelem
Doszłaś tak jednym momentem,
O czem w pokoju zamkniętym
Rozmawiałem z przyjacielem?

Marcela.

Nigdy się nie dogadamy,
Obracając się tak w kółko.
Wiedz, że jestem przyjaciółką
Pięknéj don Feliksa damy.
Ona zpośród nowin wielu
Z praw przedawnéj znajomości

Mówiła mi o waszmości
Jako jego przyjacielu,
Choć zaś uznam duszą całą
Jego rycerskie zalety,
Tam najpewniejsze sekrety,
Kędy się ich nie wydało.
Zatem proszę Feliksowi
Nic nie mówić z łaski waszej;
Niech się nikt o schadzce naszéj;
Ni o domu mym nie dowie.
Wielki w tem się hazard mieści,
Bo z nieszczęsnego odkrycia
Mogę zbyć nie tylko życia,
Ale co ważniejsza — części.

Lisardo.

Sądziłaś, że już ustanie
Wątpliwość po téj rozmowie,
Tymczasem mi wstaje w głowie
Jeszcze większe zamieszacie;
Bo gdy nie jesteś...




SCENA IV i V.
(Wbiega Celia).
Celia.

— Seńora!

Marcela.

Cóż, Celio?

Celia.

— Źle się nam zdarza.
Kroki pana z korytarza
Słychać.

Marcela.

— Chętniéj bym upiora
Widziała. Jest jaka rada?

Celia.

Nie; pan wszedł przez drzwi te same,
A puszczać przez drugą bramę
Nie trzeba i nie wypada.
Pan już tu.

Marcela.

— Jestem w rozpaczy,
Co zrobić?

Celia.

— Ukryć go trzeba
W tym pokoju.

Lisardo.

— Wielkie nieba!

Celia.

Prędzej — ach! — bo gdy obaczy!...

Lisardo.

Doczekałem się sromoty!

(Wchodzi do przyległego pokoju).
(Wbiega Laura).
Marcela.

Staję martwa jak słup głazu.

Laura.

Patrz-że, od pierwszego razu
Takie wniosłaś mi kłopoty.
Śmieszne to, — ja się nie śmieję.

Marcela.

Przepraszam cię za ambaras.
Któż wiedział, że wróci zaraz?




SCENA VI.
(Wchodzi Fabiusz).
Fabiusz.

Celio, co się tutaj dzieje?
Drzwi otwarte — tracisz głowę —
Gwoli ślubu, czy wesela?

Laura.

Odwiedziła mię Marcela,
Więc kazałam drzwi wchodowe,
Którędy jéj niedaleka
Droga i wprost do mieszkania,
Otworzyć dla przywitania.
Teraz na jéj wyjście czeka.

Fabiusz.

Przebaczcie, piękna Marcelo;

Mrok, co się na ziemię zwleka,
Nie dał dostrzedz was zdaleka.

Laura.

Fatalności grób mi ścielą!

Celia.

Jaka trwoga! (wychodzi).

Sylwia.

— Jaki strach!

Marcela.

Zajęta mą przyjaciółką,
Widząc blade w chmurach czółko
A jéj śliczne oczy w łzach,
Przyszłam spróbować, czy zdołam
Memi ptaszemi szczebioty
Wyprowadzić ją z tęsknoty.

Laura.

Śmiechu niemi nie odwołam;
Widzisz, jak mi nie pomogły
Twoje na mą troskę leki.
Owszem, czułością opieki
Miast zmniejszyć jeszcze się wzmogły.
Skutek gorzki, choć lek słodki.

Fabiusz.

Straciłem już nad nią władzę
I widzę, że nie poradzę,
Gdzie nie pomogły szczebiotki.
Świateł! Noc się już poczyna.




SCENA VII.
(Wchodzą Celia że świecami, które stawia na biurku i Kowalik).
Celia.

Oto są.

Kowalik.

— Właśnie, seńora,
Myślę, że iść nam już pora.
Wybiła ósma godzina.
Przychodzę tu wedle woli
I myślę, że iść nam lepiéj
Żeby nie pogubić ślepi.

Marcela.

Nie uwierzysz, jak mię boli,
Że masz kłopot z méj przyczyny,
Ale co zrobię, co pocznę!...

Laura.

Już to skazanie widoczne
Cierpieć mi za cudze winy.

Marcela.

Nie uwierzysz mi, co znoszę.
Przebacz-że mi, — nie poradzę.

Fabiusz.

Seńora, ja odprowadzę.

Marcela.

Nie trudźcie się — seńor — proszę.
Żegnam.

Laura.

— Lepiéj weź go z sobą,
Choć to droga niedaleka —
Wypuszczę tego człowieka.

Fabiusz.

Pragnę służyć swą osobą...

Marcela.

Tak jesteście niezrównani,
Że byłby to niegrzeczności
Dowód odmówić waszmości.

Fabiusz.

Racz mi ramię podać pani.

Marcela.

Byłby grzech doprawdy istny
Nie wziąć pana za rycerza.

(Fabiusz, Marcela, Sylwia, Kowalik wychodzą).
Laura.

Patrz, Celio, robota świeża.
Taki na mnie los zawistny:
Nie popuści, gdy obsaczy.
Któż uwierzy, że schowany
Tu człowiek jest mi nieznany?
A on znów, gdy mię obaczy!
Wszak mu zaraz się wyjawi,
Że ja jestem panią domu.

Celia.

Nie stanie się nic nikomu.
Zaraz wszystko się naprawi

Przez chwilę, nim pan powróci.
Niech się pani stąd oddali,
Ja go wyprowadzę z sali
I jeszcze się nie ocuci,
Jak już znajdzie się za bramą.
Toż strach pani bezzasadny;
Nie obaczy tutaj żadnéj.

Laura.

Rzec, a zrobić nie to samo.
Idź-że. Już tu nie postanie!
Wprowadź. Z trwogi ledwo dyszę.
Nie — stój! Kroki w sieni słyszę.

Celia.

Ot, drugi... Na zawołanie!




SCENA VIII.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Ledwo nocnych mroków mary
Rozpostarły płaszcz swój szary,
Którym nocą dla przebrania
Jasne niebo się osłania,
Gdy mię pierwsza gwiazda złota
Zeszła u twych bram. Tęsknota,
Która uprzedza minuty,
Tu mię gnała. Więc dopóty
Stałem z głową pałającą
U bram rajskiego ogrojca
Aż ujrzałem wychodzącą
W towarzystwie twego ojca
Siostrę moję; zatem śpieszę
W takiéj bezmiernéj uciesze
Z zawartéj dziś rano zgody,
Żem chciał z czasem iść w zawody,
By po dniach ciągłego znoju
Zakosztować łask pokoju.

Laura.

Cóż z tego, gdy równocześnie
Sądząc, że mi radość sprawiasz,
Nowéj troski mię nabawiasz.
Sądziłeś, że nie dość wcześnie

(Zda mi się, że strach mój słyszy)
Wieczorem dom się uciszy,
I takim sposobem śmiałym
Wchodzisz, widząc, że nas może
Zejść mój ojciec o téj porze?

Feliks.

Powiedzieć ci jeno chciałem,
Że oczekuję w ulicy,
Aż odejdą domownicy;
Abyś nie mówiła znowu,
Że wracam prosto od innej.
Biegnę w ulicy postoję.

Laura.

Idź-że prędko, bo się boję,
Że już wraca; skoro zaśnie,
To najlepsza chwila właśnie
Porozmawiać z tobą, drogi.
Idź i pozbaw mię téj trwogi,
Bo myślę, że w podejrzeniu
Już nas ma, i widać pilny
Już na nas dozór skierował,
Gdy wziął klucz od bramy tylnéj
(Mówię, abyś się pilnował
Spotkać z nim u bramy owéj) —
Gościom tędy drogę grodzi,
Od dni kilku sam nią wchodzi.

Feliks.

Gdy się rzecz tak ma, nie zwlekam,
Biegnę i w ulicy czekam.




SCENA IX i X.
(Fabiusz za sceną).
Fabiusz.

Hola! Światła tu!

Laura.

— Weź świecę
I poświeć, Celio.

Celia.

— Już lecę.

(Bierze świecę i wychodzi).
Feliks.

Gdy od tamtéj drugiéj bramy
Klucza — jak mówisz — nie mamy,
Więc się stąd nie wydobędę,
W tamtym pokoju usiędę.

Laura.

Zostań, nie wchodź, tam niemożna.

Feliks.

Nie można? A to dlaczego?

Laura.

Mój ojciec, gdy coś pilnego
Ma pisać, w téj sali lubi
Zasiadać wieczór z robotą.

Feliks.

Przebóg, chodzi tu nie o to.
Przez drzwi — wszak mi się nie marzy —
Dojrzałem tam ludzkiéj twarzy.

Laura.

Uważ...

Feliks.

Zważać nie mam czasu.

Laura.

Patrz...

Feliks.

Nie dbam o życie czyje...

Laura.

Że mój ojciec już za drzwiami.

Feliks.

Gorę, w oczach mi niejasno.
Jeśli narobię hałasu,
Staremu hańbę odkryję;
Gdy nie, to ja ścierpię własną.

(Wchodzi Fabiusz).
Fabiusz.

Co widzę? Don Feliks u mnie?

Laura (do Feliksa).

Nie rób sceny nierozumnie,
Kto nosi imię szlachcica
I krew zacna go zaszczyca,
Dba naprzód o cześć kobiety.

Feliks (n. s.)

Prawda i muszę niestety
Zacisnąć mój wybuch złości,

Póki-m zdolen ścierpieć ostre
Kły burzącéj się zazdrości.

(Głośno).

Przychodzę po moję siostrę;
Mówiono mi, że tu będzie.

Fabiusz.

Wyręczyłem was w tym względzie,
Seńor; pod samo mieszkanie
Powiodłem, służąc za giermka.

Feliks.

Nie mam słów na dziękowanie,
Tak uprzejma ta opieka.

Fabiusz.

Obecnie was w domu czeka.

Feliks (n. s.)

Nie wiem, jaka dla mnie rada.
Zostać tutaj nie wypada;
Iść, a tamtego zostawić,
To tchórzostwo; dom zniesławić
Wyznaniem — podłość; a czekać,
Rychło zechce stąd uciekać,
Podczas gdy dom ma drzwi dwoje —
Rzecz próżna. Czemu Lisarda,
Mojego wiernego druha,
Nie przywiodłem tu? we dwoje
Ułowilibyśmy zucha.
Lecz już wiem, co zrobię, (gł.) Żegnam.

Fabiusz.

Dobranoc.

Feliks (n. s.)

Obawy żegnam;
Poznam dziś, czy szczęście służy,
Kto się łowić go nie tchórzy.

(Don Feliks wychodzi szybko, Fabiusz odprowadza go do drzwi, potem bierze jedną świecę, Celia drugą i wychodzi).
Fabiusz.

Poświeć, Celio, w sieni ciemno.
Ty, Lauro, zechciéj pójść ze mną;
Mówić z tobą o czemś muszę.

Laura (n. s.)

O nieba, nowe katusze,

Jakie usłyszę pytanie?
Co się stanie, co się stanie?...

(Wychodzą).



SCENA XI i XII.
(Wchodzi Celia ze światłem, które zasłania, oglądając się lękliwie).
Celia.

Nie czekając, aż poświécę,
Feliks zemknął mi z widoku,
Żeby prędzéj wpaść w ulicę,
Miał coś bardzo płochą minę.
Wróci może za godzinę.
Lecz nim wróci, tamten drugi
Musi swéj dopełnić fugi.
I mój pan się nie spostrzeże,
Bo u siebie. — Kawalerze,
Z wielkim wyszliśmy kłopotem
Z łaski pana.

(Wchodzi Lisardo).
Lisardo.

Już wiem o tem.
Słyszałem stamtąd rozmowę,
Chociaż jeno przez połowę,
Bo tłumiła głosy ściana.
Wiem to, że zakłopotana
Była pani z méj przyczyny.

Celia.

Idźmy prędko.

Lisardo.

Idźmy prędko.

Celia.

Niech raz za drzwi ich wyszyję,
A potem gwałtowną chętką
Mogą sobie łamać szyje.

(Gasi światło i wyprowadza go).



SCENA XIII.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Tu w jednym kącie podsienia,
Gdzie się poczynają schody,
Nie czekając, aż rozwidni,
Przetrzymałem bez hałasu.
Mrę z gniewu i oburzenia!
Wszak jeszcze nie mieli czasu
Wypuścić gaszka bezwstydni
I nie puszczą go tak snadnie,
Wiedząc, że mi w ręce wpadnie.
Za mało dowodów mam
Na przeniewierstwo widoczne,
Ale wiem oto, co pocznę:
Stąd go wyprowadzę sam,
Udając sługę, któremu
Wypuścić go powierzono,
Jako wtajemniczonemu.
Drzwi do pokoju tą stroną
Otwarte. — Pst, kawalerze,
Proszę iść za mną; swój jestem.
Nie chce zdradzić się szelestem...
Nie ma go? Nic się nie rusza,
Ha! więc pukać mię przymusza.

(Wchodzi do drugiego pokoju).



SCENA XIV i XV.
(Wchodzi Laura ze światłem).
Laura.

Nie miał nic bardziéj ważnego
Mój ojciec do powiedzenia,
Jak tylko, że jutrzejszego
Dnia chce do poblizkiéj wioski
Wyjechać dla załatwienia
Spraw. Więc wracam do méj troski.

Celio! Hej!... Gdzieś mi zginęła.
Wszystka się na mnie spiknęła
Niedola; wrogiem mi wszyscy.
Zostałam sam-na-sam z trwogą.
Wołam jéj — nie ma nikogo.
Co w tym ambarasie pocznę?
Feliks pewnie w bramie czyha.
Wypuścić tego? Widoczne
Szaleństwo; zadam mu licha.
Lecz pierwsza miłość od siebie.
Żałuję szczerze, Marcelko.
Mus musem. — Pst, kawalerze,
Którego w takiéj potrzebie
Zostawiła swywolnica,
Nie trwóż się obcego lica.

(Otwiera drzwi, wchodzi don Feliks zasłonięty).
Feliks.

Jakże, jakże strach powstrzymam,
Jak twéj twarzy bać się nie mam,
Lauro?

Laura.

O nieba, co widzę!

Feliks.

Ty zmiennica?

Laura.

Wielki Boże!

Feliks.

Tak czuła?

Laura.

On? Czy być może!

Feliks.

O tak, być może, bo jest!
Doprawdy, wyznać się wstydzę,
Że mi wynikło w zazdrości
Bolesne odczarowanie.
Lecz nie; zazdrość to kochanie,
A tu potrzeba mściwości.

Laura.

Feliksie, łzy mię uduszą.
Dobro me, życie me, panie!

Feliks.

Wstydzie mój, śmierci, katuszo!
Czego żądasz?

Laura.

Czego żądam?
Niczego nie żądam.

Feliks.

Wierzę,
Że tak, gdy na cię poglądam,
Bo gdy pani się nie przyzna,
Że w téj sali był mężczyzna,
Że mi wstępu nie wzbraniała,
Bo spotkania się nie bała,
Że nie przyszła w téj minucie,
By go cieszyć na pokucie,
Gdym nie widział sam. Lecz mniejsza,
Nie wiem nic, nie pisnę słowa.
W lichą porę się wybrałem,
Gdy tak o twój honor dbałem,
Bądź zdrowa, Lauro, bądź zdrowa!

Laura.

Zatrzymaj się; tu ważniejsza,
Aby prawdę się wykryło.

Feliks.

Więc może to złudą było?

Laura.

Tak jest; być to złudą mogło.

Feliks.

Widziałem, a ty mi trwasz...

Laura.

Co widziałeś?

Feliks.

Męską twarz,
Ot taką, jak moja druga.

Laura.

Może być, że który sługa...




SCENA XVI.
(Wchodzi Celia).
Celia.

Niech się pani nie przeraża,
Nic nam więcéj nie zagraża,
Bo już na ulicy oba.

(Spostrzega Feliksa i miesza się).
Feliks.

Ha! Jak ci się to podoba?

Celia (n. s.)

Skądże to? Nieszczęście nowe.
Skąd się wziął? Zachodzę w głowę!

Laura.

Patrz, Feliksie, co wyniknie,
Gdy się złe na kogo spiknie.
A przecież ja-m — ja-m niewinna.

Feliks.

Więc któż? Wymówka dziecinna.

Laura.

Tak szacuję cię i kocham,
Że milczę, o co tu chodzi,
Bo wiedzieć ci się nie godzi.

Feliks.

Znana to i stara sztuka,
Że winny milczy, bo szuka
Odpowiedzi. Ha! szalone
Serce, milcz. Wszystko skończone.
Bądź zdrowa!

Laura.

Poczekaj!

Feliks.

Puść mię!

Laura.

Nie wyjdziesz tak.

Feliks.

Na Bóg żywy.
Zawołam, aż się obudzi
Twój ojciec, i wobec ludzi
Powiem, ktoś jest.

Laura.

Nieszczęśliwy!

Feliks.

Skorzystasz tyle jedynie,
Że wzgląd dla twych wdzięków stracę.
W zazdrości szacunek ginie.

(Wybiega).
Laura.

Wstrzymaj go, Celio!

Celia.

Ucieka.

Laura.

A więc teraz mnie wstyd czeka
Gonić go. Płocha dziewczyna!
Oto wszystko to jéj wina.

(Wychodzi).



SCENA XVII.
(Dom Feliksa, Lisardo i Harbuz).
Harbuz.

Co się wam stało, panie
Skąd i tak późno i w tak dziwnym stanie?

Lisardo.

Ach nie wiem; — oszaleję —
Ni skąd przychodzę, co się ze mną dzieje.

Harbuz.

Uciekłeś sam beze mnie,
A tak się — pomyśl, czy mi to przyjemnie —
Lokajom nie odpłaca
Przychylnym. Wpadasz tu teraz jak raca
Nad samem prawie ranem,
Zły, wściekły, groźny, z włosem rozczochranym.

Lisardo.

Kto ci, — żebyś mię badał —
Dał prawo? Nie myśl, żem zmysły postradał,
Ale idź, pakuj tłómoki na drogę
Dziś wyjeżdżamy; — i spytaj, czy mogę
Do don Feliksa na chwilę rozmowy
Wejść; śpiesz-że, abyś rychło był gotowy.

Harbuz.

Don Feliks, panie, choć już rozedniało,
Nie wrócił; spędził całą
Za domem noc dzisiejszą.

Lisardo.

Szczęśliwy! Miał dziś nad sen rzecz ważniejszą
Do wypełnienia, bo dziś święcąc zgodę
Lubą miłości odbierał nagrodę.
Co tejże nocy mnie nieszczęśliwego
Spotkało!

Harbuz.

Cóż takiego?

Lisardo.

Słuchajże, co się darzy,
Lecz proszę, zostaw mię bez komentarzy:

Bilecikiem mię zaprasza
Wczoraj nieznajoma nasza,
Abym, nie mówiąc nikomu,
Zechciał mówić z nią w jéj domu.
Idę, służąca na przedzie
Krocząc przez ogród mię wiedzie.
Wchodzimy, na dole w sali
Oczekuje mię ta sama,
Którąśmy wówczas poznali,
Piękna tajemnicza dama,
Piękna — mało rzec sto razy.
Zaraz pierwszemi wyrazy
Strofuje mię za owego
Sekretu niedotrzymanie.
Ojciec jéj niespodziewanie
Nadchodzi, — mnie potrącają
Do przyległego pokoju
I o dalszéj ich rozprawie
Wiem mało, albo nic prawie,
Bo gdy ściany uszy mają;
To dla siebie, — a ja w głębi
Czekając tak pełen męki,
Słyszę bez znaczenia dźwięki.
Jakiś człowiek drzwi uchyla,
Pomyśl, czy krytyczna chwila.
Chwytam szpadę i twarz kryję,
Wtem się znowu drzwi zatrzasną.
Światło błysło niedość jasno
I ja nie wiem, ręce czyje
Otwarły je i zamknęły.
Za chwilę z trwogi bezmowa
Wchodzi inna pokojowa,
Wyprowadza mię w ulicę
Prosząc, abym tajemnicę
Przed don Feliksem zachował.
Sam czart-by tutaj zwaryował!
Toż czoło mam całe w pocie,
Bo w tym niezwykłym kłopocie,
Waham się, co mam uczynić,

By przypadkiem nie zawinić
Przyjacielowi, bo gdy mu
Zataję mą awanturę,
Owo podejrzenie, które
Dokucza mi bezustanka,
Że to jego jest kochanka,
Zmieni mię — co za myśl sroga —
W jego własnym domu w wroga.
Jeżeli mu wyznam znowu,
A moja urocza pani,
Co tak ufa memu słowu,
Jest jemu obca istotnie,
Wyjdę z sprawy téj sromotnie.
Więc z tych niepewności dwojga:
Czy mam wyznać, czy zataić,
By sobie zła nie naraić,
Uciec myślę od obojga.
Tak się ani Feliksowi
Nie narażę, gdy zataję,
Ni damie, co mi oddaje
Tak łaskawie zaufanie,
Nie zaszkodzi me wyznanie.
Idźże pakuj moje rzeczy,
Bo zanim się słońce wzbije,
Mając własne me na pieczy
Dobro, a spokojność czyje,
Wyjadę prędko z Ocańa,
Choć tu mi się serce skłania,
Choć zostawiam miłość w pączku,
A w jéj wdziękach moje duszę.

Harbuz.

Śliczna rada — wyznać muszę!

Lisardo.

Rad jestem z twego uznania.
Za powolność niepowszedną
Wybierz sobie z ubrań jedno.

Harbuz.

Ręce wam całuję, panie,
Całuję wam, panie, stopy,
A nie tyle za ubranie,
Choć to danie brylantowe,
He, że dajesz gotowe.
Bo słuchaj, ile oszczędza

Człeku kłopotów łaskawca,
Co go wydziera z rąk krawca:

(Zmieniając głos).

„Panie majstrze, ile łokci
Potrzeba mi na ubranie?“
„Siedm i trzy ćwierci stanie“.
„Sześć i pół — myślę — aż nadto“.
„Chyba z bożego dopustu,
Jeśli chcesz pan według gustu.
Trzeba-by pozbyć paznokci
I zębów, żeby wyciągnąć“.
„Podszewki? — „Ośm“. — „Siedm dosyć“.
„Siedm i pół. Nie dam się prosić“.
„Aksamitu?“ — „Cztery“ — „Ależ“.
„Jeśli zyskam jeden halerz,
Niech trupem padnę“. — „Jedwabiu?“
„Dwanaście uncyj, a wełny
Trzydzieści“. — „Do potrzeb waty?“
„Pół łokcia“. — „Co?“ — „Mniéj bez straty
Nie mogę“. — „Zgrzebnego płótna?“
„Tyleż“. — „Guzików?“ — „Trzydzieści
Tuzinów“. — „Bajka wierutna.
Mówisz trzydzieści jak z książki“.
„Lamówka — hafty i wstążki,
Tak. Teraz idźmy wziąć miarę.
Nogi razem; głowa prosto,
Spokojnie; ramiona w górę“.
„Cóż to? Do tańca figurę
Ustawiasz ze mnie, mój majstrze?“
„A, a, jakie będą spodnie!“
„Kaftan ma leżeć swobodnie
W barkach; — byle nie obwisły;
W łokciach i w stanie obcisły“.
„Nie kupiliśmy tasiemki“.
„Kup sam“. — „Zapomniałem panu
Powiedzieć, że brak barchanu
Pod rękawy“. — „Mam płaszcz stary,
Wytniesz sobie zeń do miary.
Na kiedyż będzie?“ — „Pojutrze
O dziewiątej“. — „Już dwunasta
I nie ma. Dam ja ci kutrze!“
„Panie majster, z jego winy
Nie wyszedłem dziś do miasta“.

„Z przeproszeniem łaski pana,
Dłubanie koło kaftana
Takie żmudne i niespore,
Że nie mogłem skończyć w porę.
Kawalerze, pracy dużo.
Sukno suche“. — „Zmoczyć trzeba.
Czemu takie krótkie spodnie?“
„Z sukna są, to się wydłużą.
Zresztą w krótkich teraz modnie“.
„Kaftan szeroki“. — „Nie szkodzi.
Skurczy się, gdy się rozchodzi“. —
A niechże cię bies poturczy!
Sukno dłuży się i kurczy
Według tego, jak chce żydek.
„Czemu taki krótki płaszcz?“
„Prawie do połowy łydek,
Tak dziś noszą, niech pan wierzy“.
„Ileż za to się należy?“
„Dwadzieścia spodnie, dwadzieście
Kaftan, — liczę w drobnéj cenie...
Kołnierz, rękawy, kieszenie
Dwa i płaszcz — dziesięć — a nareszcie
Dziurkowanie, szamerunek
Trzydzieści — i to i owo“...
Słowem taki jest frasunek
Z tą drugą skórą, że muszę
Hymny śpiewać na mą duszę,
Kto mi ją daje gotową.
Więc biegnę na pana hymny
Spisać w pieśni wielorymnéj.

(Wychodzi).
Lisardo.

Gdybym to ja mógł dziś takim
Stać się na nowo pustakiem
I miał takie myśli płoche,
Uwalniając głowę trochę
I te ćmy spędzając z łona:
Żegnaj, moja zakwefiona,
Tajemnico okutana,
Już do reszty się okutaj,
Bo ja prędzéj mózg wysuszę,
Niźli prawdy dojdę tutaj.




SCENA XVIII.
(Harbuz wraca).
Harbuz.

Kazałem, żeby bez zwłoki
Wydano nam tu tłómoki;
Bo mamy odjechać precz,
Do Irlandyi.

Lisardo.

Śliczna rzecz!
Ni stąd, ni z owąd z Ocańa
Dziś podwika mię wygania!




SCENA XIX.
(Wchodzą Marcela w mantyli, Sylwia z nią w rozmowie i zatrzymują się przy bramie).
Sylwia.

Zważ pani, że się narażasz.

Marcela.

Nowe znów przeszkody stwarzasz,
Ale nic mię nie odwiedzie.
Powiadasz mi, że dziś jedzie?

Sylwia.

Tak.

Marcela.

Więc nie dziw się, kochana,
Że działam jak opętana.
Widać Laura mu wyznała,
Kto jestem, to też ucieka —

Sylwia.

Gdy tak, czem tego człowieka
Zatrzymasz?

Marcela.

Pomówię w oczy,
Co najłatwiéj teraz, zwłaszcza,
Że brat mój przyjść się nie waży,
Nie kazawszy przynieść płaszcza.

A może aż w wieczór wróci...
Ty postój w bramie na straży.

(Sylwia wychodzi).
Lisardo.

Obacz, Feliks wrócił może?

Harbuz.

Feliks nie, ale się trwożę,
Że nasza piękna w mantyli.

Lisardo.

Co mówisz?

Harbuz.

Ecce quam amas.

Marcela.

Czy to pięknie, don Lisardo,
Że z niekawalerską wzgardą
Tak się waść uciec wywija
Od kobiety, co mu sprzyja?

Lisardo.

Tak prędko mój zamysł świeży
Doszedł, pani, twego słuchu?

Marcela.

Ha, zła wieść jak piorun bieży.

Harbuz (n. s.).

Czarownica! Święty duchu!
Katalina de Acosta[1],
Co szuka swojéj „figury“,

Marcela.

Więc odjeżdżasz?

Lisardo.

Tak, — rzecz prosta —
I to, pani, z twojéj winy.

Marcela.

Z tego, co powiadasz, wnoszę,
Że wiesz, ktom jest. (n. s.) Męki znoszę!
Więc jeśli innéj przyczyny
Nie ma twojego odjazdu,
Jedź z Bogiem; — ale się boję,
Żeśmy tu winni oboje:

Ja, że mi nie wolno wydać,
Ty, że kryć ci się nie godzi.

Lisardo.

Nie rozumiem, o co chodzi,
Bo nie wiem — jak cześć mi miła —
Nad to, coś wyznać raczyła
Sama; ten brak zaufania
Raczéj z domu mię wygania.

Harbuz.

Pst! Don Feliks; — już na naszéj
Ulicy.

Marcela.

Ja nieszczęśliwa!

Lisardo.

Co cię miesza, co cię straszy?
Ze mną jesteś!

Marcela.

Ach, cóż z tego?
Więc gdy na mnie tyle złego
Ze wszech stron jak ćma się zrywa,
Gnębiąc od jednego razu,
Wiedz, że jestem... nie, nie wolno
Rzec mi strasznego wyrazu.
Moja cześć i moje życie
W waszych rękach; — obronicie!
Za kotarą się ukryję.

(Kryje się).
Lisardo.

Niecierpliwość mię zabije.
Jego dama — ani słowa,
Kiedy tak się przed nim chowa.




SCENA XX.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Lisardo!

Lisardo.

Co ci? Tak blady!

Feliks.

Straszne dziś przechodzę próby —

Rozczarowań. — O mój luby,
Pokrzep, pociesz, udziel rady!

Lisardo.

Gdy noc całą aż do rana
Nie wróciwszy

(Do Harbuza).

— Przyjdziesz potem. —
Gdzieś bujałeś sowim lotem,
Pomyślałem: Ot, rzecz znana,
Z swoją damą pokój święci.
A teraz wracasz o wschodzie
Jakże? Z fortuną w niezgodzie?

Feliks.

Już tak; troska troskę nęci.
Dobrześ mówił o zazdrości,
Że jéj przebolesne skutki:
Podejrzliwość, gniewy, smutki
Nie kąsają tak dotkliwie,
Kiedy zazdrość jest zadana,
Jak gdy nią opanowana
Dusza w mękach ledwo żywie.
Oto teraz w nich się silę
Znowu, bolą, jak bolały,
O! zadawać je wiek cały
Wolałbym, niż cierpieć chwilę.

Lisardo.

Skądże poszły? (n. s.) Ha, pojmuję,
Musiał nas oboje śledzić
I waha się wypowiedzieć.

Marcela (n. s.).

Niechaj niebo się zlituje!

Feliks.

Wczoraj wieczorem wezwany,
Choć łez potok dawno spłacił
Fawory, którem utracił, —
Bym to, o co podejrzany
Byłem, zatarł do ostatka,
Już do ostatniego cienia
Rozwiałem jéj podejrzenia,
Już miała służyć za świadka
Noc, jak brałem z przeciwniczki
Rąk za męki i za szkody

Zasłużonéj dank nagrody,
Już wbiegłem — w głębi uliczki
Przeczekawszy — znaleść życie
Nowe, w rozkosznym nastroju,
Gdy drzwi drugiego pokoju
Otwarłszy, — straszne odkrycie —
Ujrzałem — lub mi się śniło, —
Ujrzałem — słuchaj — mężczyznę!

Lisardo (n. s.).

Już się teraz nie wyśliznę;
Wiem, lepiéj co się zdarzyło!...

Feliks.

Hańba mi, jakżem się zbabił,
Żem (jéj ojciec właśnie wracał)
Na jéj cześć uwagę zwracał,
Żem na miejscu go nie zabił,
Jenom się na siły zdobył
Czekać, aż wypuszczą gaszka,
A ja w lot schwyciwszy ptaszka
Dowiem się...

Lisardo.

— No i wiesz, kto był?

Feliks.

Nic, bowiem już go usłużne
Ręce wywiodły z powrotem.
Szukałem go wszędzie potem,
Już szukanie było próżne.
I tak jeszcze o jutrzence
Stałem, w téj nadziei płonéj
Pomyśl — ja głupi, szalony,
Że może wpadnie mi w ręce.
Takiéj wściekłości i sromu
Nie wiem, czy zaznał kto w świecie.
Zazdrość dusi mię, przygniecie!
Zawiść — nie wiem przeciw komu.

Lisardo (n. s.).

Nie wstrzymam — góro mię przywal.
Widocznie sprawa ta sama:
Ona — tajemnicza dama,
A ja ów zamknięty rywal.
Wszystkie się zgadzają znaki,
Lecz gdy nie wie, że kobieta
Owa u mnie tu ukryta,

Ani nie wie, kto on taki,
To mój wyjazd koniec kładzie
Na te miłosne zatargi.
Na mnie nie zostanie skargi
Ni się dowie o jéj zdradzie.

Feliks.

Jakie dziwne zamyślenie!
Lisardo, nie mówisz do mnie?

Lisardo.

Bo zadziwiasz mię ogromnie.
Niepospolite zdarzenie!

Feliks.

Cóż mam czynić ostatecznie?

Lisardo.

Zapomnieć.

Feliks.

— Ach, któż to może?




SCENA XXI i XXII.
(Wchodzi Harbuz).
Harbuz.

Jakowaś dama na dworze
Chce z panem mówić koniecznie.

Feliks.

Przyszła tu — niepowstydzona!
Niech idzie; — wstrętna kobieta.

Lisardo.

Idź wprzód obacz, może nie ta.

(Wchodzi Laura w zasłonie).
Feliks.

Nie poznał-żebym? To ona
Przyszła tu, bo się pociesza,
Iż jéj dowieść mi się uda,
Że to wszystko była złuda.

Lisardo (n. s.).

Teraz mi się wszystko miesza:
Gdy to dama Feliksowa.
Gdy mnie u niéj widział wczora —
Boć mnie i boć nie upiora —
Któż jest do pioruna owa?

Laura.

Seńor, raczy nie odmówić

Prośbie — grzeczność wasza rzadka. —
I zostawi nas bez świadka.
Z don Feliksem pragnę mówić.

Feliks.

Lecz któż powiedział, seńora,
Że z nią Feliks mówić chętny?

Laura.

Proszę.

Lisardo.

— Nie będę natrętny.
Cnotą rycerstwa — pokora.
(n. s.) Pozostawiam za firanką
Tamtę; winna sobie sama,
Że jest mimowolną branką.
Oddycham, że jego dama
Nie jest razem mą tyranką.

(Wychodzi z Harbuzem).
Laura.

Zatrzymam, choćby przemocą.
Muszę ci powiedziéć, po co
Przychodzę. Słuchaj łaskawie,
Drogi.

Feliks.

— Na jaki użytek?
Wiem, co mi powiesz... — Słów zbytek —
Że była zmysłów majaka,
Gdym go widział, dotknął prawie.
A gdy rzecz widoczna taka,
Cóż jeszcze możesz powiedzieć?
Zresztą nie chcę więcéj wiedzieć.

Laura.

A gdyby to ze skojarzeń
Wyszło iście dziwnych zdarzeń?

Feliks.

Jakto?

Laura.

— Słuchaj.

Feliks.

— Pójdziesz potem?

Laura.

Pójdę.

Feliks.

— Mów więc i idź sobie.




SCENA XXIII.
(Marcela wychyla się z za firanki).
Laura.

Przeczyć, że był człowiek skryty
W mym pokoju...

Feliks.

— Czekaj nieco.
Sposób iście wyśmienity
I sztukę w nim znać kobiecą,
Więc gdy mogłem się spodziewać
Pochlebnych, pokornych słówek,
Ciepłych miłosnych wymówek,
Drugi raz chcesz mię rozgniewać?
Czyliż nie cierpię obrazy,
Gdy ją powtarzasz dwa razy?

Laura.

Kiedyż-bo przerywasz zaraz.

Marcela (n. s.).

Kto widział większy ambaras?

Feliks.

Cóż usłyszę?

Laura.

— Żem niewinna.
Słuchaj.

Feliks.

— Pójdziesz sobie potem?

Laura.

Pójdę.

Feliks.

— Mów więc i idź sobie.

Laura.

Przeczyć, że był u mnie skryty
Człowiek i że pokryjomu
Wszedł tam, wymówka dziecinna.
Bo w oczy zaprzeczać komu
To, co widział i namacał,
Jest dać — gdy pociechę łowi —
Postronek desperatowi.
Lecz byś zaraz to obracał
Na dowód méj niestałości,

Nie godzi się; jest to sądzić,
Że się plami słońca złota
Twarz. Myśl, luby, czy ma cnota
Mogła strasznie tak pobłądzić?

Feliks.

Więc co zacz był człowiek owy?

Laura.

Daruj — tego już nie powiem.

Marcela (n. s.).

Co za kręt labiryntowy!

Feliks.

A to czemu?

Laura.

— Czemu? bowiem
Sama nie wiem, co on zacz.

Feliks.

Któż go tam skrył i dlaczego?

Laura.

Nie mogę ci rzec i tego.

Feliks.

W czem więc twe uniewinnienie?

Laura.

W niewiedzy.

Feliks.

— Lube stworzenie!
Nie wiedziéć — ma być wymówką,
Zbrodnią ma być jedno słówko
Na mój spokój; w cóż mam wierzyć:
W to, co wiem, czy czego nie wiem?
Lauro, bronić się daremnie.

Laura.

Feliksie, nie zmuszaj-że mnie.
Uniewinnić się jest rada,
Lecz jéj użyć nie wypada.

Feliks.

Drugi raz już to powtarzasz.
Lub żałujesz, lub obrażasz.
I niechaj mię po raz trzeci
Ten sam wyraz nie doleci.
Zaspokojenie bezzwłoczne
Mam tu miéć.

Marcela (n. s.).

— Cóż teraz pocznę?

Już wyzna; — ma taką minę —
Boć musi; a ja, ja zginę.

Feliks.

Życiem przypłacę lub zdrowiem
Taką niepewność.

Laura.

— Już powiem...

Marcela (n. s.).

Nie, nie powiesz, bo przeszkodzę
Wyznaniu, choćby w pół-drodze.
Szaleństwem tu się wykręcę.
Amor, wiedź-że mię za ręce,
Bo widzisz, żem zbyt zuchwała.

(Wychodzi zasłonięta, grożąc Feliksowi; ten chce za nią biedz, Laura go wstrzymuje).
Laura.

Tyłem tylko wiedzieć chciała.

Feliks.

Co to, co to za kobieta?

Laura.

Aha, to nasze sekreta!

Feliks.

Puść mię, Lauro, bo zrozpaczę.
Niech zatrzymam, niech obaczę.

Laura.

Wiem, dlaczego chcesz dogonić:
By zaklinać się i bronić
Przysięgając swojéj pani,
Że to mnie porzucasz dla niéj.
Nie, nie złudzisz mię nanowo.

Feliks.

Lauro moja, ma królowo,
Niech ujrzę piekło bezedna,
Jeśli wiem, co to za jedna.

Laura.

Nie wiesz, nich cię to nie zgryza
Ja ci powiem, kto to: Niza.

Feliks.

Nie Niza i nie wiem wcale,
Skąd wejść mogła tak zuchwale.

Laura.

Nie wiedzieć ma być wymówką
Wiedzieć ma się równać zbrodni?

Czemu zaufać wygodniéj:
Czy téj wiedzy, czy niewiedzy?
Bądź zdrów.

Feliks.

Jeśli w tym momencie
Nie wierzysz w moje zaklęcie,
Cierp, że ci się odwzajemnię.
Czemże moje pewność złamiesz?

Laura.

Ja mówię prawdę, ty kłamiesz.
Ja wiem, kto jestem.

Feliks.

— Ja niemniej.
Widzę u ciebie mężczyznę!,.

Laura.

Widzę u ciebie kobietę.

Feliks.

Nie wiem, kto ona.

Laura.

— Ja niemniéj.

Feliks.

Wiesz, Lauro; wszakże przed chwilką
Miałaś wyznać — już co tylko.

Laura.

Lecz odejdę bez wyznania,
Bo głupi, kto tak przewrotnym
Ludziom pokorą się kłania.

Feliks.

Zważ, Lauro.

Laura.

— Puść mię, Feliksie.

Feliks.

Idź; jest głupstwem niepowrotnem
Prosić tak, kiedy się kocha.

Laura.

Odejdź, bo jest prośba płocha
Wymówkami nużyć głowę,
Widząc coraz zdrady nowe.

Feliks.

Ja-m się uniewinnił wszakże.

Laura.

Jeśli tak twierdzisz, ja także.

Feliks.

Kiedym tam widział mężczyznę?

Laura.

Gdym tu widziała kobietę?

Feliks.

Boże, gdy to kochać znaczy!

Laura.

Gdy tém miłość się tłomaczy!

Oboje.

Boże, grom na miłość wszelką[2].
Amen, amen.









  1. Katalina de Acosta, skazana przez Inkwizycją na spalenie, ratowała się ucieczką; spalono ją in effigie, in figura, jak brzmiał termin.
  2. Tytuł innéj komedyi Kalderona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.