Hans Alienus/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Verner von Heidenstam
Tytuł Hans Alienus
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1924
Druk Poznań, Drukarnia Zjednoczenia Młodzieży
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Hans Alienus
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.
HANS ALIENUS ZAŚLUBIA CZTERY KOBIETY I ZOSTAJE WODZEM WOJSK BABILONU.

Starzec zwał się Abu-Rasak i był tkaczem. Hans Alienus pomagał mu przez cały dzień przy warsztacie, albo pasł jego trzodę, zaś nocą sypiał pod gołem niebem starożytności z matą, miast poduszki, pod głową. Nadeszły żniwa. Ile razy budził się ze snu, dął w róg woli, celem odstraszenia złodziei od koszy, stojących pod chatą i pełnych kiści daktylowych.
Świtaniem musiał wstawać z powodu chłodu i szedł najczęściej na pobliskie wzgórze, gdzie oparłszy twarz na dłoni, spozierał tęsknie ku odległemu miastu, nie zaznaczonemu żadnym połyskiem światła. Dopiero gdy pojaśniało, zwolna występowała schodowata piramida i wielkie mury forteczne, jakby wznoszone co dnia ręką duchów. Kiedyż nadejdzie dla niego, biednego, obcego snycerza ślimaczych muszli, czas wkroczenia do tej bacznie strzeżonej twierdzy z mnóstwem ulic i domów, do której nie dopuszczano nieznanych ludzi?
Wkoło niego spały trzody, po rzece rozbłysłej wschodem słońca sunęły niezliczone, ze skór i wikliny zrobione, krągłe statki, obciążone ludźmi, towarami i ryczącemi osłami. Na widok tego całkiem nowego świata serce jego wzbierało zaciekawieniem i pożądliwością wielką.
Gdy dnia pewnego pomagał tkać Abu-Rasakowi, starzec rzekł zgoła niespodzianie:
— Niedługo już osiągnę wiek zgrzybiały i stosownie do obyczajów mego ludu, chcąc jako człowiek przyzwoity zachować szacunek społeczeństwa, muszę kres położyć własnemu życiu. W tobie znalazłem atoli mądrego i dobrego syna, to też, nie żądając grosza zapłaty, podaruję ci jedną z córek moich.
Hans Alienus spuścił głowę i jął gładzić napięte nici warsztatu.
— Pewnie zauważyłeś już, że u wszystkich, nawet najdostojniejszych kobiet, skóra poniżej kolan jest gruba i łuskowata. Spytałem raz o powód mądrego kapłana, zdumiony tem wielce, gdyż skóra pod kolanem mężczyzny jest równie gładka jak na całem ciele. Odpowiedział, że przeznaczeniem kolan kobiecych jest trzeć się po ziemi. Dlatego to wychowałem córki moje w pokorze dla mężczyzny, a propozycja moja nie powinna cię przerażać. Pojmuję jednak, że tak odrazu nie możesz się zdecydować, bowiem widziałeś jeno ogorzałe od słońca twarze dziewcząt. Jako człek uczciwy nie chcę cię oszukiwać. Ukryj się za warsztat, a ja je tu zawołam i każę im zatańczyć „dziewczynę w kąpieli“. Jeśli zapragniesz najstarszej Samuramat, to wystaw gruby palec przez osnowę tkaniny, jeśli zechcesz średniej, pokaż palec środkowy, a jeśli ci się spodoba ulubienica moja, jedenastoletnia Ahirab, wytknij palec piąty.
Hans Alienus skrył się za warsztat, zrobiony z dwu słupów wysokości człowieka, wbitych w gliniastą ziemię, pośród których wisiał pionowo łańcuch. Abu-Rasak nauczył się sztuki tkania od zręcznych Egipcjan i napinał łańcuch odmiennie, niż jego współziomkowie. Wziął z półki ściennej glinianą fletnię i przywołał córki. Posłyszawszy wezwanie ojca, ustawiły na podłodze misę z kadzidłem, poczem zdjęły koszule i ułożyły je w półkole, naśladując tem brzeg, zaś chłodna podłoga wyobrażała wodę.
Starsze ujęły, tańcząc zwolna, Ahirab za ręce, wiodły ją niby to do rzekomej wody, ile razy atoli dziewczyna dotknęła stopą ziemi, cofała się w takt fletni, drżąc od zimna i nucąc zcicha.
Krągła izba nie miała okien, ale od drzwi płynęła fala gorącej jaśni, rysując na ścianie, w srebrzystym tonie, ciała tanecznic, obficie olejem sezamowym natarte. Pokładły sobie ręce na ramionach, ruszały miękko przegubami i pląsały, osłonione chmurą kadzidlanego dymu. Najstarsza miała wielkie, brunatne sutki i ruchliwe, wężowe lędźwie, za każdym zaś czwartym krokiem uderzała w dłonie.
Abu-Rasak grał, wydąwszy policzki, i zerkał kryjomo ku warsztatowi. Po chwili Hans Alienus wytknął palec wielki, środkowy i mały, a uradowany Abu-Rasak dał córkom znak, by zakończyły pląsy.
— Dość tego, moje dzieci! — powiedział. — Ukryłem tu, za warsztatem, obcego snycerza muszli, by sobie obrał jedną z was, ale z jego znaków widzę, że wisus chce wszystkie trzy naraz.
Dziewczęta zatrzymały się, krzyknęły napoły ze śmiechem, chwyciły koszule i misę z kadzidłem, poczem lekko wybiegły z chaty. Na progu pozostał wypadły z misy kawałek węgla i gasnąc snuł krętą nić dymu.
Hans Alienus wyszedł z ukrycia, a Abu-Rasak ujął go za ramię i powiedział:
— Oddając ci bez zapłaty wszystkie trzy córki, stawiam warunek, byś poślubił również ich matkę. Jest stara i nie chcę jej zostawić bez zaopatrzenia. Służyła mi długo i wiernie.
Wzruszony, krzątał się przy warsztacie i mówił dalej:
— Nie patrz na mnie zpodełba z powodu, że mam jedną tylko, jedyną żonę, choć jestem stary. Uczyniłem to przez oszczędność, chociaż rozumiem, iż plami mnie ta sprawa. Kobieta kocha krótko i obojętnieje rychło, jakżeby tedy mogła odwzajemnić godnie uczucia mężczyzny! Marduk, bóg, przeznaczył mężczyznę na podarek kilku naraz kobietom. Serce jego bije mocniej i jeśli zaślubia w piętnastu latach piętnastolatkę, to w latach trzydziestu jest młody, ona zaś stara. Staje się smutny i budzi w innych wstręt. Jednocześnie ogarnia go uczucie niemęskie, jakaś zniewieściałość, zaś ulicznicy pokazują go sobie palcami. Nieraz wstyd mi było, że jestem takim biednym głupcem. Kogóżby nie zmieszało, gdy zapytany, ile ma żon, musi odpowiedzieć, że jedną tylko i to starą. Prawdę mówiąc, nieraz kryłem prawdę i celem uniknięcia wzgardy, przyznawałem się do kilku. Wszystkiemu, mój drogi, winno ubóstwo!
Hans Alienus zadeptał tlejący jeszcze węgiel i usiadł przy warsztacie, by pomagać starcowi.
— Ile razy spotkam — podjął Abu-Rasak — człowieka o wstrętnej powierzchowności i płochliwem spojrzeniu, który unika ludzi i przesiaduje w domu, powiadam sobie: człowiek ten ma jedną tylko żonę! Przeciwnie, zdybawszy mężczyznę postawnego, silnego, o swobodnem, ujmującem zachowaniu i młodzieńczej, gładkiej twarzy, powiadam sobie: Człowiek ten ma pełno kobiet w domu. Po pewnym czasie znudzą ci się moje córki i dobierzesz sobie inne jeszcze żony. Mając środki, uczynisz to niezawodnie! Mówiąc szczerze, zarządziłem ten taniec, by wypróbować twą mądrość.
Następnych dni wszyscy dumali tajemnie, czy starzec zamierza rychło umrzeć. Córki, oraz cudzoziemski tokarz muszli obserwowali się zdala, czyniąc sobie wzajem drobne przysługi w pracy. Ale skończyła się jesień, chłód zimowy jął mrozić nocą kwiaty, oni zaś ciągle czekali i wkońcu nawykli do tego.
Najstarsza, Samuramat, była barczysta i pulchna, ale mrukliwa i głupia. Spoglądała z boku na rzeźbiarza muszli, gdy ją jednak zagadnął, nie umiała jak należy odpowiedzieć. Mimo to jej krągła twarz miała rysy najdoskonalsze i najpowabniejsze z wszystkich trzech, a ruchy odznaczały się wielkim urokiem.
Średnia, Girgil, miała najbielsze zęby i śmiała się najdźwięczniej. To też śmiała się i gadała bezustanku.
Przed chatą stały dwie stągwie, w których farbowano przędzę na czerwono i niebiesko. Wieczorem dobywał Hans i trzy dziewczęta pasma przędzy z farby, wyżymali je i rozwieszali, by oschły, a w robocie tej najdzielniejszą bywała zawsze Girgil. Przędzę musiano suszyć nocami, by kolory nie zblakły od słońca, to też nieraz pracowali długo po zachodzie. Hans i Girgil dobywali zawsze te same pasma przędzy ze stągwi, wykręcali je wspólnie, a myjąc ręce z farby w stawie, zwierzali się sobie szeptem z pragnienia, by starzec raz już zeszedł z tego świata.
Najmłodsza, Ahirab, była smukła, poważna, miała ostre rysy i błękitnawo bladą cerę. Śmiała się z tego jeno, co drugim sprawiało przykrość, śmiech jej był lodowaty, przenikliwy, i błyskała przytem okrutnie oczyma. Miała w sobie coś dzikiego, złowrogiego, tak że, idąc o zachodzie po stoku wzgórza z ociekającemi czerwienią pasmami przędzy, wyglądała niby anioł mordu. Będąc czasem sam na sam z cudzoziemskim rzeźbiarzem, przemawiała gwałtownie, namiętnie i olśniewała go wielkiemi, ponuremi oczyma, za zbliżeniem się jednak sióstr przybierała pozory chłodu i obracała się doń plecami.
Pewnego wieczora schwytał płaską, podłużną rybę i podał ją jej, gdy stanęli u stągwi. W jednej chwili wpadła w taki gniew, że chwyciła powalanemi farbą dłońmi siekierę, leżącą na ziemi, i potrząsając nią oraz odtrącając stopą rybę, krzyknęła:
— Jak śmiesz dawać mi nieczyste zwierzę!
Wyrwał jej siekierę i szepnął, że da jej nierównie lepsze rzeczy, gdy tylko ojciec zakończy życie, poczem obiecał, iż zaczną sobie żyć wesoło i dostatnio.
— Nie myślę dzielić się z innemi! — odparła. — Chcę widzieć tutaj, pod mą stopą, kark twój!
Wskazała swą stopę i tupnęła w glinianą podłogę.
Siostry ogarnął strach i udały, że nie słyszą, mimo, iż stały tuż obok, przy drugiej stągwi.
Czasem, po pracy całodziennej, szedł starzec, rzeźki i rozmowny na wzgórza, by zobaczyć swe trzody. W młodości odbył wędrówkę z kobietami swemi, oraz pięciu wielbłądami, które niosły tkane maty, przez Arabję i dolinę Nilu. Podczas podróży przyszły na świat dwie jego córki, stąd też najmłodsza miała imię obce, nieznane przedtem w Babilonie. Idąc tak, brał zwykle za rękę cudzoziemca i udzielał mu mądrych rad.
— Pożycz mi twej tabliczki woskowej! — rzekł pewnego dnia. — Chcę tam zapisać prawdziwe pragnienie życia.
Stanęli obok trzody czarnych świń, z śmiesznemi uszami, sterczącemi kłami i nosami tępemi, które stanowią szlachecką cechę świń. Trzoda spała w słońcu.
— Nadejdzie dzień, — powiedział stary tkacz — kiedy ludzie, znużeni rozgwarem miast i pustemi objaśnieniami mędrców, wspomną z żalem o radości pasterzy, śpiących pośrodku świń swoich.
Mówiąc to, narysował na tabliczce tańczącą świnię.
— Czy spotykałeś często w życiu ten siwawy, czerwonawy, fałdzisty kark? — spytał.
Gdy jednak skończył rysować, obraz znikł, jak starty niewidzialną dłonią.
Zmarszczył czoło, oddał tabliczkę i zawołał szorstko:
— Twój wosk kłamie!
Hans Alienus zmilczał.
— Gdyby świnie mogły słyszeć dźwięki lutni Sardanapala, oraz widzieć szafiry czapki jego, — pomyślał — przepadłby spokój ich ducha. Z małych oczek kapałyby w noce księżycowe łzy, układałyby wiersze, a po kuźniach sporządzały morderczą broń. Świnie przemieniłyby się w Sardanapalów.
Przez następne tygodnie siadywał Abu Rasak samotny, milczący na progu. Starzał się szybko i rzadko już teraz dolatywał z chaty miarowy łoskot warsztatu tkackiego.
Pewnego ranka oświadczył, że postanowił umrzeć śmiercią głodową.
W towarzystwie swego gościa i całej rodziny poszedł do rzeki, umył się, potem zaś wrócił do chaty, gdzie kobiety przysposobiły ucztę. Zrazu wszyscy milczeli. Gdy jednak wypito kolejkę bezbarwnego, śluzowatego płynu, poweselał Abu-Rasak i jął opowiadać przygody łowieckie z czasów młodości, oraz dał opis wielkiego pożaru, który przed wielu laty pochłonął trzecią część miasta.
Po skończeniu uczty przyniosły kobiety na plecąch potrzebną ilość suszonych w słońcu cegieł, wyszły i legły przed chatą z twarzami na ziemi, zaś Abu-Rasak, zostawszy sam, jął zamurowywać drzwi domu, który sam wystawił.
Kładł starannie cegłę na cegle, zalepiając szpary mokrą gliną. Gdy pozostał jeno jeden jeszcze otwór, usłyszano, że szuka czegoś omackiem na półce ściennej. Po chwili wrócił i wytknął na zewnątrz niebieski worek.
— Mam wielki grzech na sumieniu! — powiedział — Przez całe życie byłem skąpcem. W tym ubogim w drzewa i owoce kraju, dawał mój ogród palmowy duże dochody, a ten worek pełny jest złotych monet. Są one teraz własnością cudzoziemca, snycerza muszli ślimaczych. Niedługo, skutkiem mej śmierci, całe obejście tej chaty stanie się nieczyste, przeto weźcie osła i jedźcie do miasta.
Znikł w głębi, ale po chwili wystawił znowu mały woreczek skórzany, dał go Hansowi i rzekł:
— Są tam jeno dwie jagody morwowe, ale kapłan je poświęcił. Jak długo będzie ktoś nosił przy sobie ten woreczek, nie wiedząc co zawiera, pozostanie twym przyjacielem, otwarłszy go jednak, zmieni się we wroga.
Przez chwilę jeszcze widziano w ciemności jego ręce, potem zaś zatkany został ostatni otwór i mur skończony.
Abu-Rasak siedział we wnętrzu, czekając śmierci, która go zawiedzie do przodków.
Wstała teraz z ziemi wdowa i pozatykała wokół chaty suche gałęzie, na znak, że miejsce to jest nieczyste, potem zaś dała znak odejścia.
Około południa ruszył Hans Alienus w stronę tajemniczego miasta, otoczony swemi kobietami, wiodąc osła, na którym jechała staruszka. Przystawał na każdem wzgórzu i, osłaniając dłonią oczy, patrzył na wyraźniejsze coraz wieże, mury świątyń i wąskie schodowe piramidy. Miał teraz zaspokoić zdawna żywioną tęsknotę, wkroczyć w ulice tego miasta i spojrzeć przez jego bramy.
Byli już tak blisko, że dostrzegał smołę ziemną, pokrywającą cegły murów obronnych. Nagle spotkali korowód stu obszarpanych jeńców wojennych, ciągnących na drewnianych kółkach wykutego z kamienia sfinksa. Potwór leżał bokiem, uwieńczony gałęźmi cyprysowemi, na nim zaś siedział chłopak grający na fletni, machający brunatnemi nogami, tuż przy ludzkiej twarzy skrzydlatego kolosu. Poza chłopcem stał oparty o niego kierownik i dawał rozkazy, dmąc w wielką, metalową tubę.
Poświęcony ofiarą krwawą, kamienny posąg wiódł na miejsce przeznaczenia kapłan, jadący w trzęsącej, pozłocistej kolasie dwukonnej. Głowę okrywała mu biała zasłona z srebrnemi dzwonkami po końcach, o czerwono brzeżonych otworach na oczy. Na piersi spływała mu szata z bisioru, haftowana w płomyki i znaki gwiezdne, zaś na kolanach trzymała ta zagadkowa postać kielich z żółtego szkła, w którym łyskało światełko. Za siedzeniem pojazdu stał chłopiec z wielkim, obszytym frendzlą, żółtym parasolem, zaś tuż przy kołach, tnących głębokie koleje, kroczył służący w żółtej koszuli.
Kapłan spojrzał błyszczącemi oczyma zakrytej twarzy na Hansa Alienusa i szepnął coś służącemu, który doń zaraz przystąpił.
— O zazdrości godny cudzoziemcze! — rzekł doń. — Łaska Bela spoczywa na tobie! Pan mój zawiadamia cię, że najmłodsza z twych towarzyszek znalazła upodobanie w oczach Najwyższego, który schodzi z niebios ku córom ziemi. Wykąp ją, namaść jej ciało i włosy wonnościami i zawiedź o zachodzie słońca do świątyni. Tam, na szczycie wzniesionej ku czci Bela piramidzie, spędzi z bogiem noc na łożu złotem, usłanem miękko, które czeka zawsze dziewice wybrane. Rano otrzyma bogaty podarek i zostanie ci zwróconą.
Służący odszedł, nie czekając odpowiedzi, ale zaledwo Hans Alienus wydostał się z tłoku ciągnących posąg, otoczyło go dziesięciu jezdnych. Suknie ich były podarte, a pod płaszczami skrywali wyraźnie broń. Przywodził im Etjopijczyk ze znakiem niewolnictwa, trzema bliznami na policzku. Uderzył Hansa poufale po ramieniu i rzekł:
— Zaprawdę, zbyt biedny jesteś, człecze, by włóczyć z sobą tak piękne dziewki! Sprzedaj mi je za dobrą cenę. Szczerze mówiąc, sam wielki Sardanapal wysłał mnie w tę buntowniczą okolicę, po owoce do swego żywego sadu. Nie namyślaj się, jeśliś mądry!
— Nie handluję żywym towarem i nie chcę być napastowany co krok z powodu mych kobiet! — odparł Hans, podnosząc groźnie laskę pielgrzymią.
W tej chwili zarzucono mu z tyłu płaszcz na głowę i ściśnięto tak koło szyi, że mu zamigotały w oczach gwiazdy i padł na ziemię. Girgil pomogła mu zdjąć zasłonę, nie szczędząc tajemnych pieszczot, ale jednocześnie usłyszał przenikliwy krzyk i, odsłoniwszy oczy, zobaczył, jak Etjopijczyk mknie, unosząc przed sobą, na siodle, Ahirab, i śmieje się szyderczo.
Jezdni minęli w szalonym galopie rów forteczny wzdłuż murów i niebawem ucichł tętent niekutych ich koni.
Hans Alienus złamał na kolanie laskę pielgrzymią, objął dłońmi skronie i wykrzyknął donośnie:
— Czemuż straciłem ją właśnie, która mi była nad was wszystkie!
Potem poszedł dalej, wraz z szepcącemi trwożnie kobietami, przekroczył otwartą naścieżaj, kutą żelazem bramę, na której łuku widniał napis klinowem pismem, wieszczący iż tu, ponad głowami wędrowców, pogrzebioną została królowa.
Dotknął stopą nieskończenie długich, prostych ulic miasta cieniów, gdzie kotłowały tłumy mieszkańców, pomiędzy ogrodami, a mnóstwem niskich, ceglanych domów bez okien. Mężczyźni w białych koszulach i płaszczach kroczyli uroczyście, oparci na laskach o złotych rękojeściach, wyobrażających ptaki, owoce, lub kwiaty. Podobnie, jak każdy człowiek ma odmienny głos, tak i miasto każde posiada swój szczególny organ, tutaj zaś pukały i skrzypiały nieustannie wędrujące laski.
— O, wy bezsilni! — pomyślał Hans Alienus ponuro, torując sobie drogę. — Gniew i smutek wlewacie mi w serce, nie wiedząc zgoła, że moja to jeno wola, i to na czas krótki, dobyła was z zapomnianych dawno grobów. Jak się gasi lampę, mogę was pogrążyć w ciemności, bez pomocy czarodziejów waszych, jedynie potęgą własnej woli. Jestem wszechpotężnym bogiem w świecie, w który zszedłem. Dam wam odczuć ostrogi moje, mimo że was kocham i nie obudziłem was na cierpienie, ale ku zbudowaniu państwa piękna.
Po godzinnej przeszło wędrówce, dotarli do rzeki. Ujęta była w szerokie, kamienne łożysko, z pobrzeżami zatłoczonemi ludźmi, którzy handlowali zapamiętale, tuż przy krągłych, podobnych sitom, łozowych okrętach, leżących na wodzie.
Przez rzekę wiódł most o ostro wyciętych filarach, a pośrodku tej szerokiej ulicy widniała świątynia Bel-Marduka, skąpana górą w słońcu, co zalewało schody piramidy i maleńką budowlę na szczycie, dołem zaś zapadła w gęsty cień.
Gładkie, zwaliste pilastry wejścia głównego obwieszone były od podstawy po dach włóczniami, krągłemi tarczami, łukami i zbrojami wszelkiego rodzaju, które słońce i deszcz okryły rdzą i poczerniły. Wisiały tu również na hakach laski i postrzępiona odzież, tak że cały ten bok świątyni przypominał skład tandeciarza. W dwu czarach alabastrowych, wysokości człowieka, płonęło żywiczne kadzidło, snując żółty dym, zaś z pośrodka świątyni wiodły w prostej linji schody na pierwszą terasę dominującej nad całem miastem piramidy. Na każdym siódmym stopniu stały sztywne, skrzydlate sfinksy, o brodatych, kamiennych twarzach i płaskich, nie widzących nic, oczach. Na szczycie piramidy połyskiwała owa świątyńka, w której co nocy czuwała samotna dziewica. Każda, różnobarwną emalją pokryta ściana terasy, spoczywała na barkach skrzydlatych lwów, byków i ludzkich postaci. Wszystko to wznieśli, pod razami bicza, niezliczeni jeńcy wojenni i niewolnicy. Hans Alienus patrzył zdumiony na ten chaos dziwacznych utworów, bastardów człowieka i zwierząt, zrodzonych w przeraźnych bólach religijnych doktryn, których niejasne kształty błyskały mglisto, niby płody kotła czarownicy.
Otoczony swemi młodemi kobietami, siadł na pierwszym stopniu, zaś stara zasnęła tymczasem na ośle ze znużenia. Daremnie próbowała Girgil zwrócić jego uwagę na siebie, nie baczył nawet jej przychlebnej ręki, strzepującej pył z kołnierza jego płaszcza. Siedział pogrążony w myślach.
O zachodzie słońca, plac przed swiątynią zapełnił się ludźmi, oraz wędrowcami, z laskami o rękojeściach lilij, róż i ptaków. Słońce zstępowało coraz niżej, gdy zaś legło na poziomie ulicy, wiodącej poza mostem w dal nieskończoną, wszyscy zwrócili na świątynię spojrzenie.
Kapłani Bel-Marduka jęli zstępować parami ze schodów pierwszej terasy. Szli z twarzami zasłoniętemi, przybrani w złociste szaty, na których wyszyte były płomyki czerwoną przędzą, oraz znaki gwiezdne. Każdy niósł szklanny kielich z płonącem światełkiem. Poprzedzali ich dwaj rzezańcy, jeno skórą koźlą opasani, z harfą czterokątną, złoconą, o strunach poprzecznie naciągniętych. Tuż za harfą kroczył nagi, chorowity jakby, żółtawo blady, chudy chłopiec, z wieńcem mirtowym we włosach. Wznosząc chude ramiona, dotykał wielkiemi wskazującemi palcami strun, a rzewne, smutne dźwięki, wraz z pobrzękiem srebrnych dzwonków kapłańskich, przepajały ciszę.
Na wieszadle, o erotycznych kształtach, przymocowana była u stóp schodów metalowa tarcza z młotkiem na łańcuchu. Stali przy niej kapłani, a nagi chłopiec uderzył w nią przeraźliwie w chwili, gdy słońce zapadło za skraj ulicy. Tysiące widzów padło natychmiast na kolana, a laski zadudniły i zaskrzypiały rozgłośnie.
Z drzwi bocznych wyszło siedem dziewic bosonogich, bez klejnotów, przybranych w białe szaty, i stanęły, czekając rozkazu kapłana, który miał jedną z nich wezwać na szczyt piramidy, celem dopełnienia nocnego obrzędu.
W tej chwili wstał Hans Alienus, i chcąc, by go lepiej widziano, wszedł na cokół jednego z sfinksów, który, płonąc purpurą zachodu, rzucał niebieski cień wzniesionych, kamiennych skrzydeł na szeregi kapłanów. Pamiętny niepięknego kroju swych szat pielgrzymich, zrzucił z ramion płaszcz, tak że zwisł na samym jeno sznurze pasa, odsłaniając piersi i plecy. Ciemno czerwonem światłem oblana twarz jego nie przypominała teraz zwyczajnego śmiertelnika. Rysy nabrały sfinksowej tajemniczości, a powiew wiatru stłoczył ku ziemi kadzidlane dymy i rozwiał na boki jego długie, jakby kobiece włosy. Podniósłszy nagie ramiona, jął mówić do ludu głosem, co grzmiał ponad tysiącami głów i szedł falą daleko, ku tłumom, klęczącym aż na moście.
— Nie widzę powodu oddawania czci siłom przyrody, pragnąłbym atoli składać w świątyni hołd radości życia. Atoli przystoi, by cudzoziemiec, prosty tokarz muszli, uznał nad sobą prawo i obyczaj kraju, w którym znalazł ochronę. Słuchajcież tedy! Bóg wasz obrał sobie jedną z żon moich, która była jeszcze dziewicą.
Tu przerwał mu oschły głos z dołu, który zawołał ku wielkiej radości tłumu:
— Acha! Żony jego są dziewicami! Odpędźcież tego człowieka! Niech nie przeszkadza kapłanom!
Ale Hans Alienus mówił dalej:
— Banda rabusiów, wysłana przez Sardanapala z Niniwy, skradła mi ją tuż pod murami miasta. Przezto Niniwa uczyniła wam ponowną krzywdę i splugawiła bóstwo wasze! Kwiat waszej młodzi poległ w walce z Niniwą. Ale przez dwa lata ta siedziba zgnilizny wytrzymywała obiężenie, gdyż Sardanapal zrzucał raz po raz szaty kobiece i dosiadał wojennego wozu. Dzisiejszej nocy jeszcze zgromadźcie broń i rynsztunek, ja zaś wyruszę o świcie, wprowadzę was do Niniwy i cudami swemi pomszczę waszego boga i samego siebie!
Trędowaty, okryty łachmanami starzec, klęczący pod schodami, uderzył kulami, jakby bił oklaski i zawołał szyderczo:
— Jeśli umiesz działać cuda, to wstrzymaj słońce!
Nie spuszczając wzniesionych ramion, wbił Hans Alienus oczy w tarcz słoneczną, której skrawek błyszczał jeszcze na ziemi. Głowy wszystkich zwróciły się w tym kierunku. Starcy i młodzieńcy jęli spinać się po ścianach świątyni, przy pomocy zawieszonych tu zbroi i szat, które spadały z trzaskiem z haków, kobiety podnosiły dzieci, przeciskały się między kapłanami i wrzeszczały, ogarnione niewysłowioną ciekawością i strachem. Nie było już słychać nikogo w rozgwarze krzyczących i stukaniu lasek. Napływały coraz to nowe fale widzów, a uwaga wszystkich przykuta była do jednego punktu, do tarczy słońca, które przestało zniżać się i trwało pośród ostatnich domów ulicy nieruchome, świecąc na ziemi złotym grzebieniem, niby stos płomienia.
Na znak kapłana uderzył nagi chłopiec po raz drugi w metalową płytę, ale wzburzone tłumy nie dały się już opanować, ni uśmierzyć sługom Bel-Marduka. Rzucono się, nie zważając na głos płyty, przerwano korowód kapłanów i fala popłynęła na schody. Coraz wyżej i wyżej szła, aż wreszcie na drugiej i trzeciej terasie zaroiło się pomiędzy sfinksami od ciekawych. Na dachach okrętów, na murach ogrodowych, wszędzie pełno było mężczyzn i kobiet, zapatrzonych w słońce i przysłaniających dłońmi oczy. Sądzili, że ulegli złudzeniu, że lada moment słońce zniknie, a oszust zostanie ze wzgardą odpędzony precz. Ale skraj płomiennej tarczy leżał bez ruchu na ziemi, jakby skamieniały, nie od modłów, czy formułek czarodziejskich, jeno przykuty do miejsca wolą półnagiego cudzoziemca.
Wkońcu arcykapłan Bel-Marduka, drżący ze strachu, ugiął kolano przed Hansem Alienusem i rzekł:
— Widzimy, że nie jesteś, o panie, jako każdy z nas, śmiertelnych! Postaw tedy stopę na karku moim i rozkazuj! Wy zaś, dziewice słońca, idźcie do świątyni i przynieście starą skrzynię z klejnotami i zbroją królewskiego małżonka Semiramidy, albowiem cudzoziemiec ów przybył do nas poto, by nosić odzież władcy.
Siedem dziewic znikło za kotarą, słoniącą wnętrze świątyni, gdzie stał również, przykryty oponą posąg bóstwa, i po chwili wróciły zziajane, wlokąc z trudem dużą skrzynię z drzewa santałowego. Otwarto ją, Hans Alienus postawił prawą stopę na karku arcykapłana, a potem zdjęto zeń szaty pielgrzymie i dano słoniący szyję kolet z niegarbowanej skóry. Nałożono potem przecudnie cyzelowane nagolenniki z ciemnego srebra, opasano pierś jego pancerzem, pośrodku którego widniało wykrzywione ludzkie oblicze, z szmaragdowemi oczyma, zaś na przedramię i przegub ręki włożono złote obręcze, od starości pokryte sinemi plamami, a zdobne w lśniące węże i festony liści palmowych. Nakoniec, wdziano mu na nogi półdługie buty ze złotogłowiu, o miękkich podeszwach skórzanych, a na głowę kończysty hełm, podobny do ula, upstrzony pszczołami z łyskliwych klejnotów. W ul taki nauczył ongiś wieśniaków zbierać miód wędrowny bóg, Dionizos.
Gdy ukończono przystrajanie, Hans Alienus przemówił ponownie do ludu:
— Bracia! Długa walka o piękno, o szlachetne kształty ciała, amfory, dywany, sfinksy i wspaniałe gmachy uczyniła was, z dzikusów, ludźmi kultury, ale nie zaniedbujcie przezto sztuki bawienia się. Wierzcież mi... słynni mężczyźni i kobiety, których nazwiska widnieją na ścianach tej świątyni, bawili się,... bawili z promienną swawolą, o której wy, mieszczuchy dobroduszne, przybliżonego nawet nie macie wyobrażenia. Zabawa ich dochodziła do szału upojenia! Igrali z dolą świata, rzucali sobie tronami i ludami, a w chwilach pijanego zuchwalstwa palili i mordowali z fantazji. Świat współczesny zawdzięcza im bezcenne, rzeźwe godziny niepokoju, radosne wieczory po dniach spędzonych w grozie niebezpieczeństwa, oraz bezmiar żywej radości i cierpkiego, aromatycznego strachu. W setki setek lat poźniej siadywali ludzie pospołu i przeżywali przepiękne godziny drżączki, jaką budziło w nich opowiadanie przygód i kolei życia tych ludzi. Jeśli atoli raduje nas słuchanie o tej zabawie, ileż więcej dałaby nam zabawa sama! Pastuszek, pilnujący na wzgórzu trzody ojca swego, spogląda na wielkie miasto i uczuwa pragnienie, by zostać jego królem, posiąść rozliczne, piękne zamki i dużo kobiet. O ile ma lotny umysł i zwinne ciało, potrafi sobie urządzić tę zabawkę. Nie powiedzie mu się może... w takim razie przybitą zostanie na bramie ścięta jego głowa. I cóż stąd. Utrata głowy, to bezbolesna, cudowna śmierć z bajki, dająca pole do rozwinięcia najrozmaitszych zdolności ducha, siły i odporności. Stokroć gorszą jest śmierć mieszczucha na łożu boleści, wśród szpecących i poniżających mąk choroby. Zacznijmyż tedy zabawę, jakiej nie zapisały dotąd chyba roczniki dziejów!
Chciał mówić dłużej jeszcze, ale nie mógł przekrzyczeć ogólnego rozgwaru. Nawet stojący najbliżej widzieli jeno ruszające się usta jego, słów zaś nie słyszeli.
Z domów i hal wleczono broń i rynsztunek wszelaki. Czyszczono sztukę po sztuce, sławiąc wszystko, lub ganiąc w przesadnych wyrazach. Przyprowadzono małe, żółte koniki, o przystrzyżonych grzywach. Ładowano na oporne, mruczące wielbłądy zapasy jadła, a na muły wiklinę i skóry, potrzebne dla budowy statków, mających przewieźć, przez tamujące drogę rzeki, całą tę, nagle zebraną, z ulic Babilonu wyrosłą armję. Wszystkie dzielnice olbrzymiego, nieogarnionego miasta czuwały onej pamiętnej nocy, kiedy to słońce leżało, jarząc się i dymiąc na horyzoncie, niby wielkie ognisko i śląc czerwone promienie wzdłuż domów i murów ogrodowych, aż do terasy świątyni Bela, gdzie nie odprawiała obrzędu żadna dziewica słońca. Przerażeni tym cudem natury, składali liczni ojcowie rodzin tajemnie, po ogrodach swych, młode, ssące jeszcze koźlęta. Nad dachami bezsennych domów krążyły, jak w dzień, niespokojne ptaki, a po rozłogach pastwisk biegały, parskając, trzody.
Plac przed świątynią wyglądał jak obóz wojenny. Kapłani zauważyłi, że przybrany wspaniale Hans Alienus stoi ciągle jeszcze u stóp sfinksa, usiłując raz po raz dojść do głosu, przeto polecili uderzyć ponownie w metalową płytę i na ten dźwięk nastała chwilowo taka cisza, że słychać było szmer rzeki:
Alienus rzekł:
— Na widok starej, wypróbowanej broni ogarnęła was pewność zwycięstwa, o bracia! Jeśli atoli należycie sądzę, to Niniwy nie zdobędziemy temi narzędziami mordu. Zgromadźcież broń pośrodku placu i zdajcie pieczę nad nią starszym kobietom. Jeno tarcze zatrzymajcie dla obrony przed strzałami, miast mieczów atoli ujmijcież w dłonie świeże gałęzie palmowe. Przynieście też z domów i świątyń narzędzia muzyczne, piękne dzbany, misy, kadzielnice i kobierce, pozatem zaś uwijcie, jak można najwięcej wieńców mirtowych. Ruszą też z wojownikami w pole najpiękniejsze żony i córki. Tak uzbrojonym, o ile znam Sardanapala, nic się oprzeć nie zdoła.
Chciał mówić dalej, ale przygłuszył go hałas większy jeszcze. Kilku starców usiłowało mu się sprzeciwić, wzruszali też pogardliwie ramionami, ale młodzi i kobiety stanęli po jego stronie, ukazując słońce jako widomy znak potęgi cudzoziemca.
Bosonodzy chłopcy z wyostrzonemi sierpami wchodzili po ogrodach na palmy i zaściełali ziemię tysiącami palczastych liści, z których wiele zawisało też na murach. Wszystkie krzewy mirtowe zamieniły się w kępki suchych badyli, zaś z dobrze zamkniętych skrytek dobyto naczynia zdobne, od pokoleń całych nie używane. Plac przed świątynią, błyszczący w czerwonej poświacie cudem przybitego północnego słońca, zasypany został dosłownie bronią, narzędziami muzycznemi, dzbanami, kobiercami, liśćmi i kwiatami. Zdawało się, że oto w ostatnią noc, zgromadzono wokoło trumny świata wszystko, co wytworzyć zdołała ludzkość w zawrotnym rozwoju swym, od skóry małpy do purpury Sardanapala.
Gdy upłynęły godziny nocy i zaczęło dnieć, podniosło się z powrotem słońce czyste, gorące, a powitały je z zapałem tłumy.
Hans Alienus otoczył hełm swój mirtowym wieńcem, wziął w rękę gałęź palmową i dosiadł dromadera, okrytego srebrzystą siatką, z jasnobłękitnym pióropuszem na głowie. Poprzedzali go ludzie, niosący wachlarze i harfy, a za nim kroczyli kapłani Bela, przemienieni w pawie, z roztoczonemi ogonami. Rozmach taneczny ogarnął też sfinksy-lwy i sfinksy-byki. Wśród grzmotu pękających skał jęły poruszać nogami i łączyć się z korowodem, stąpając tak mocarnie, że z murów domów spadały okruchy cegieł. Najsilniejsi z mężczyzn dźwigali ogromne nosze pełne kobierców i drogocennych naczyń, inni zaś, śpiewając głośno, kroczyli z kwadratowemi tarczami na plecach, a żylastemi ramionami, rzuconemi na żółto-białe barki swych towarzyszek. Wszyscy mieli gałęzie palmowe. Do pasa obnażone szły kobiety, tanecznym krokiem, a rąbki szat ulatywały wdzięcznie za każdym ruchem nogi. Pomalowane były jaskrawo gipsem i sokami roślin, a nad strojne w mirtowe wianki głowy, unosiły hałaśliwe kołatki, napełniając rozgwarem powietrze. Pozostałe starsze kobiety rzucały z dachów życzenia szczęścia, a także brały naręcza gałązek mirtowych, opadłe podczas wicia wieńców i sypały na tłum, nosze i wielbłądy.
Rosnąca coraz to bardziej armja zostawiła rychło za sobą mury miasta i kroczyła przez ogrody palmowe. W tej chwili szał radości ogarnął też i wino palmowe, skryte przez wieśniaków po piwnicach, tak że rozsadziło dzbany i beczki i trysło fontanami. Wojownicy i kobiety rzucili się na ziemię i pili z dłoni lub zanurzali spocone twarze w strumienie płynu, który perlistym deszczem oszołomienia skropił też wielbłądy, muły i konie. Donośne głosy zwierząt zmieszały się z pieśniami idących, piskiem fletni i ręcznych bębenków.
Skryte po skalnych komyszach pustyni lwy jęły mruczeć, zwęszywszy żywy łup, biły wściekle ogonami o głazy im bliżej nadchodził hałaśliwy, tęczobarwny korowód. Ale wnet, jakby ujarzmione, ocierać się zaczynały, a żółte, gorące złomy, wyły z zachwytu i podchodząc do orszaku kroczyły spokojnie, przytulone do lędźwi ludzkich, lub też skakały ochoczo pomiędzy zielonawemi kręgami piór łyskliwych pawi.
Dopiero jedenastego dnia pragnienie i wyczerpanie przygasiły nieco zapał wędrowników. Kobiety dobywały z piasku pustynnego małe kamyczki, które włożone pod język zmuszają gruczoły ślinowe do zwilżania podniebienia i przełyku. Każdy oddech wywoływał ból dotkliwy, a widnokrąg nieskończonego morza piasku śnił purpurowo. Krągłe chmury żółtego piasku lotnego jęły się toczyć w dali, jakby z pod kół wozów wojennych, a niosący ciężkie kosze, z obawy burzy, postawili je na ziemi i przykryli kobiercami.
Nagle nadbiegł okryty potem chłopiec z straży przedniej.
— To nie wiatr południowy nadciąga! — zawołał, rozwierając szeroko przestraszone oczy. — To wojownicy Sardanapala, widziałem lśnienie ich oręża poprzez tumany kurzu. Niechże nas teraz Bel ratować raczy!
Hans Alienus zeskoczył ze grzbietu swego wierzchowca, zgromadził swe rzesze wokół nakrytych noszy, ustawił wielbłądy jako wał ochronny i kazał je powiązać razem postronkami za nogi. Zanim jeszcze to wszystko zostało jak należy wykonane, nadbiegli jezdni Sardanapala na dromaderach. W powietrzu powiewały sznury i kwasty uprzęży, pęd odginał pióropusze na głowach zwierząt, a wojownicy, przybrani dla postrachu w przeróżne zwierzęce, pokraczne maski żelazne, wymachiwali mieczami i łukami.
Napadnięci wznieśli sprawnie nad głowy tarcze, tak że stali jakby w cienistym domu, o dachu opartym na tysiącznych żywych kolumnach nóg wielbłądzich. Pomiędzy nogami zwierząt widzieli dal pustyni i nadchodzące zastępy nieprzyjaciół. Deszcz strzał padł na drewniany dach, jedne z nich odbite zesuwały się niby promienie słońca w głąb improwizowanego gmachu, inne przekłuwały drzewo i raniły ramiona mężczyzn, tak że krew spadała na mirtowe wieńce skulonych przy ziemi kobiet i ich uszminkowane twarze. Padło kilka wielbłądów, filarów tej brunatnej twierdzy, pociągając towarzyszy swych, wijąc się w skurczach śmiertelnych i tocząc wnętrzności z otwartych brzuchów.
W tej chwili zsiadł z dromadera jeden z jeźdźców pierwszego szeregu, uczynił trzydzieści kroków i zatknął lancę w piasek. Potem uczynił ponownie trzydzieści kroków, zatknął lancę drugą i jął chodzić pomiędzy temi dwoma znakami. Pod każdem ramieniem miał krótki miecz bojowy. Był przysadkowaty, tłusty, miał płaskie ręce i nogi, silne żyłkowane ramiona i wystający brzuch. Z pod naciśniętego nisko hełmu błyskały małe, kłujące niby igły oczy, a górną wargę pokrywała kruczo czarna, długa na cal szczecina. Biodra okrywała mu potargana lwia skóra, zresztą był nagi. Ile razy doszedł do bliższej lancy, machał mieczami i rzucał napadniętym szydercze obelgi. Gdy nikt nie odpowiadał, siadł wkońcu, skrzyżował nogi i zawołał: — Powiedźcie mi kto był ojcem moim i matką! Pasterz znalazł mnie w jaskini lwa. Czyż nikt z was nie słyszał imienia Tuklat-Nirgala? To imię znaczy: wiara w lwa sfinksa. Nigdy jeszcze nie wróciłem do pana mego z suchym, czystym mieczem! Czyż jesteście kramarze, że kryjecie się z towarami w warownię wielbłądzią? Niechże wódz wasz stanie ze mną do uczciwego pojedynku, jeśli nie chce zginąć pod kupą trupów waszych!
Hans Alienus ujął gałęź palmową, utorował sobie drogę przez zwłoki zabitego wielbłąda i wyszedł na słońce, wraz ze świtą swych pawi, lwów i ciężko stąpających, kamiennych sfinksów.
Ustał deszcz strzał, a napastnicy, porażeni strachem, patrzyli na ów korowód dzikich bestyj i ptaków, jakby zbiegłych z królewskiego zwierzyńca. Zanim zdołali oprzytomnieć, lwy z wyciągniętemi poziomo ogonami podbiegły do parskających na ich widok wielbłądów nieprzyjacielskich, które rzuciły się w popłochu do ucieczki. Wiele z nich padło, inne porzucały jeźdźców, oraz bukłaki z wodą i mąką. Ogarnięci upojeniem zwycięstwa, wojownicy babilońscy i kobiety rzucali się na leżących, wyrywali im z za pasów siekiery, masakrując, odrębując głowy i trocząc te zmartwiałe w oczach i szczerzące usta, kudłate trofea do boków swych oswobodzonych wielbłądów, pomiędzy lśniące pakunki podróżne.
Sam jeden Tuklat-Nirgal nie ruszył się z miejsca. Siedział, otoczony groźną falangą, ale nikt nie miał odwagi zaatakować go. Przewracał ponuro oczy pod hełmem, mlaskał wargami, a w pobladłych dłoniach ściskał dalej dwa miecze.
Wówczas podał mu Hans Alienus woreczek skórzany, który otrzymał od Abu-Rasaka i rzekł:
— Mamy broń groźniejszą dużo od wszelkiego wojennego rynsztunku, jakiby mogli ukuć płatnerze Niniwy. Ale życie twe zostanie ocalone, bowiem niema zaprawdę nadmiaru ludzi tobie podobnych. Jak długo będziesz nosił na szyi ten woreczek, nie ulegając pokusie otwarcia go, będziesz mi przyjacielem.
Tuklat-Nirgal wstał i uścisnął zaraz dłoń nowego przyjaciela tak silnie, że Hans Alienus musiał zagryźć wargi, by nie krzyknąć z bólu.
Wokoło leżały stosy nagich, porąbanych i odartych z wszystkiego ciał. Niektórym pościągano skórę z głów, jako łup wojenny, a nawet tępe noże kobiet napracowały się niemiało. Urządzono co prędzej ucztę pośród zwłok, a ciemne godziny doby minęły szybko. Rychło też zamrowiły się sterczące z piasku skały czarnemi sępami, które towarzyszyły Hansowi w kraj cieniów.
Orzeźwieni wodą ze zdobytych bukłaków, ruszyli ochoczo wraz ze świtem wojownicy babilońscy dalej i po kilku dniach wędrówki przez kraj uprawny, stanęli pod murami Niniwy, witani okrzykami radości i surmami rodaków, oblegających już od lat dwu to miasto.
Wszędzie na murach lśnił oręż, oraz błyszczały żółte i czerwone grzebienie hełmów, zaś ze szczytu jednej z wież zębatych, gdzie oblegani tańczyli radośnie w beztroskiej uciesze, dolatywały ostre poświsty fletni.
— Bawi się lud Sardanapala! — rzekł Hans Alienus. — Tak go się zastać spodziewałem! Idę niszczyć tego człowieka, którego cenię ponad wszystkich innych.
Sięgnął po trójkątny rylec z kości słoniowej i skreślił na miękkiej płytce glinianej te wyrazy pismem klinowem:
— Do Sardanapala, od sługi jego Hansa Alienusa! Porwałeś mi tę z żon moich, która mi była najdroższą. Zmusiłeś mnie, bym odrąbywał głowy wojownikom twoim. Prorokuję ci rychły skon. Czekam pod miastem, zbrojny w gałęzie palmowe, kobierce, dzbany i córy Babilonu. Wejdź sam na mury miasta jutro, za pierwszem pianiem koguta i osądź, czy możesz nam się oprzeć.
Płytka ujęta w drewnianą ramę, złożona została do szkatułki z drzewa różanego, zapieczętowana i dziesięciu dostojnych mężczyn zaniosło ją Sardanapalowi.
Podczas gdy Hans Alienus czekał odpowiedzi, lud jego oddawał się przez całą noc tańcom i uciechom wszelakim, a chrapliwe tony trzcinowych skrzypiec głuszyło donośne klaskanie rąk i radosny pomruk lwów. On sam, wyczerpany przygodami, leżał w namiocie na skórze, z głową opartą o kolana Girgil. Zdjęła mu ciężki hełm z głowy, oraz naramienniki i pochyliła się nad nim miłośnie. Zręcznie zajmowała ciągle różnemi zleceniami Samuramat, która zerkała na nich naiwnie, matka spała pod płachtą, a Girgil starała się odwrócić myśli męża od pięknej branki Sardanapala.
— Nie zwracasz dziś na nas uwagi... — szepnęła mu w ucho — ciągle spoglądasz niecierpliwie ku wejściu i patrzysz na miasto.
— Ściga mnie pochodzenie moje! — rzekł, opierając się na łokciu. — W ojczyźnie mej, ludzie zatracili dar korzystania z chwili, co płynie, i więdnie też wszystko, czego dotkną. Popadli przeto we wzgardę własnego rodu, stali się trędowatymi na duchu, a krew ich tętni w sercu mojem. Jakże chcesz, bym jako wy, szczęśliwi, używał teraźniejszości? Wszakże widzisz czarne sępy, krążące uparcie nad mą siedzibą, w nadziei obfitej biesiady ścierwa na drodze, którą kroczę! Na dnie wszystkiego znajduję sam smutek tylko, gdyż wiem, że kiedyś wyrwany zostanę z pośród was i zbudzę się w kole tych, od których uciekłem.
Patrzył na nią smutnie przy blasku zapadłej napoły w piasek glinianej lampki, której płomieniem wiatr poruszał. Nagle jednak rozbłysły mu oczy i rozetliła się gorączkowa rzeźwość jego.
— Mniejsza z tem zresztą! — zawołał żywo. — Niechaj jak najdłużej głodują czarne ptaki. Raduje was to, córy Babilonu, gdy możecie zabijać wrogów, ja zaś radbym dwanaście razy w dniu rzucić sobie pod nogi własną głowę i mówić jej: Widzisz, że jestem twym panem, że nie jestem tym, którym jestem, jeno tym, którym być chcę.
Przywołał Samuramat i gestem pogodnym starł chmurę z jej niskiego czoła.
— Czyż nie widzisz, że nie czynię między wami różnicy? — rzekł. — Pożądam najbardziej twej siostry najmłodszej dlatego jedynie, że jest nieobecna i przemawia jeno do mej wyobraźni. Zabawmy się i grajmy w kamienną perłę o złoto, które mi dał wasz ojciec.
Usiadł przed wejściem namiotu obok swych kobiet podniecony, swobodny i rozśpiewany. Potrząsał kule kamienne w hełmie i wyrzucał je na ziemię, tymczasem zaś wojownicy babilońscy wykonywali opodal, przy świetle pochodni, taniec mieczów. Zatknęli w ziemię szeregi lanc z głowami nieprzyjaciół o długich włosach. Tańczyli nago, jedni naprzeciw drugich, zbliżali się, pląsając i krzyżowali miecze. Z pobliskiego namiotu dochodziły wybuchy śmiechu. To Tuklat-Nirgal pijany udawał znarowionego muła.
Samuramat wygrała worek złota, a gdy wnet potem lampa zagasła z sykiem, Hans Alienus legł na posłaniu, pomiędzy obu żonami swemi. Przez szczelinę wpadało jasne światło księżyca, kładąc białą przepaskę wpoprzek jego piersi i ramion. Głowę złożył na łonie Girgil, Samuramat spała, oparłszy mu policzek na dłoni, niby poduszce. Ponad namiotem krążyły czarne ptaki i co chwila jawił się czarny cień na świetlistej przepasce.
Wstał rzeźki i wypoczęty, gdy go zbudził chłodny powiew świtu. Zawołał zaraz kilku, podochoconych jeszcze winem, młodszych mężczyzn i kazał im, przy nie milknących odgłosach zabawy, rozwinąć na pobliskiem wzgórzu kobierce, pokryte postaciami zwierząt i drzew, tak by je widać było z miasta. Na szczycie, gdzie spał jeden z kamiennych sfinksów, otoczony lwami i pawiami, kazał ustawić nosze, a dzbany i misy zaczęły połyskiwać już w półmroku. Podczas gdy wynoszono na wzgórze pięć ostatnich nosz, zapiały w mieście koguty, a jasność wzrastać zaczęła szybko.
Nagle zabrzmiało uderzenie miotem w płytę metalową. Wojownicy na murach padli na ziemię, znikły grzebienie hełmów poza flankami, tak że Niniwa wydała się w mgnieniu oka bezbronną i wymarłą. Huczały tylko płyty metalowe, a na najwyższą wieżę wyniesiono coś w rodzaju purpurowego namiotu z czterech zasłon, rozpiętych na czterech włóczniach. Na szczycie namiotu powiewał biały pióropusz, a ten który wewnątrz się znajdował, pozostał niewidzialnym. Ale oblegający wiedzieli, że namiot posiada otwory i że w chwili, kiedy chłodny wiatr poranny mrozi ich twarze i gasi pochodnie uczty, oko Sardanapala spoczywa na nich.
Zmilkły skrzypce i bębenki ręczne, ucichł śpiew. Jakby na dany znak, wstali wszyscy i skłonili się nisko, pełni trwogi i szacunku dla tego, w którego oblicze spojrzeć nie śmieli, który atoli przebóstwił człowieczeństwo w swej osobie, rozległy szmat ziemi wprawił w drżenie dźwiękiem swego imienia i oślepił oczy ludzkie niewysłowionem pięknem.
Hans Alienus również pochylił głowę, drżąc i nie śmiejąc spotkać wejrzenia, które go poszukiwało z odległego namiotu.
Gdy podniósł oczy, wieża była pusta, ale spostrzegł w świetle wschodzącego słońca dwu jezdnych, którzy przywieźli i wręczyli mu odpowiedź Sardanapala.
Napisana była na płycie glinianej, zamkniętej w czarną, polerowaną szkatułkę. Na wieczku lśnił wizerunek bogini Istary z strzałami i łukiem, oraz przepaską czołową z masy perłowej.
Złamał pieczęcie i zaciekawiony odczytał tekst, pismem klinowem skreślony:
— Ja, Assur-bani-habal, którego twój język Sardanapalem zwie, król królów, do sługi mego, Hansa Alienusa. Pokój ze sługą moim.
Ze śmiechem widzę, iż tyle robisz awantur z powodu błahej sprawy miłosnej, ale pociąga mnie dziwaczne uzbrojenie twej armji. Powodowany znaną swą łaskawością, zapraszam cię w gościnę. Bramy miasta są otwarte. Celem wybadania cię, chcę porozmawiać z tobą, około południa, gdy się udam do chlewnika mego.
Gdy Hans Alienus przeczytał odpowiedź Sardanapala, zdjął hełm z głowy i zawołał:
— Na Assura! Sardanapal jest w istocie taki, jakim go sobie wyobrażałem. Posiada dar wielkiego ducha, umie się bawić. Ja sam pielgrzymuję przez tysiąclecia daremnie z miasta do miasta, by odzyskać zdrowie. Wszystko nadaremnie. Noszę w sobie chorobę nieuleczalną i skazany na zagładę włóczę się, jako cudzoziemiec, pomiędzy zdrowymi. Zagrzewam towarzyszy mych do zabawy, a sam iść w ich ślady nie mogę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Verner von Heidenstam i tłumacza: Franciszek Mirandola.