<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Bełza
Tytuł Odgłosy Szkocyi
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Edynburg. — Dalsza przechadzka po mieście. — High-street. — Kościół St. Giles. — Our Scottish soldiers. — Słów kilka o dumie narodowej. — Parlament. —Tu leży człowiek, który się nie lękał twarzy ludzkiej“. — Zamek królów Szkocyi i Mons Meg. — Regalja koronny. — Uniwersytet. — Nowe miasto. — Galerya obrazów. — O Szkotkach. — Pomniki Edynburga. — Edynburg. — Ateny północy.

Gdzie kończy się Canongate, a gdzie się zaczyna High-street, tej kwestyi najstarszy mieszkaniec Edynburga nie byłby w stanie rozwiązać. Obie te ulice stanowią jedną długą linję, obie zabudowane są prawie jednakowymi domami, a kiedy staniesz na środku jednej lub drugiej, to i tu i tam masz z jednej strony Holy-rood w dole, a z drugiej stare zamczysko królów Szkocyi na górze. Być może, że kamienice na Canongate, więcej są przyprószone szronem czasu, że więcej się tu zachowało szacownych swoją starością murów, że na tych murach więcej uczepionych jest historycznych wspomnień, ale mimo to i High-street ma budowle, jakich się nie spotyka nigdzie, a historya jej ściśle się wiąże z najstarszemi dziejami tego kraju. Tędy bowiem ciągnęli Anglicy, kiedy szli łupić stare fortece Szkotów, tędy wzburzony kazaniem Knoxa lud, biegł palić ołtarze papistów, tędy nie czująca się bezpieczną w Holy-rood Marya Stuart, szła do zamku, by przed własnymi poddanymi szukać schronienia w jego niezdobytych murach. A i dziś, kto tu zabłądzi, to nie dla interesu lub przyjemności, a i dziś przychodzień z dalekich stron, powoli, tak jak i na Canongate, z głową zadartą do góry, tu kroczy, a opuszczając tę ulicę, powtarza sobie w duchu, że jest ona równie jak Canongate ciekawą, że tamta niebezpiecznej konkurencyi pod względem archeologicznym, tej tu, bynajmniej nie robi. I istotnie, obie te ulice uzupełniają się wzajemnie, obie zlewają w całość jedną, i obie bezsprzecznie są najbardziej interesującemi z ulic wszystkich miast całej Szkocyi. Kiedy się wyjdzie z placyku, na którym stoi Holy-rood, i podniesie wzrok do góry, by go poprowadzić daleko środkiem obu tych ulic, to się ma perspektywę zaiste tak wspaniałą, że piękniejszej prawie wyobrazić sobie nie można. Po obu stronach długiej wązkiej linii, okazuje się wtedy oku rzęd wysokich, czarnych jak sadze domów, gdzieniegdzie kościół wieżycą w górę strzela, tak ponuro, jakby nie modły wiernych Panu słał w niebo, a tam wdali na wysokiem wzniesieniu olbrzymie roztacza cielsko stary zamek i panuje nad temi ulicami, jakby się lękał, by mu kto ich nie sprofanował swojem nieczystem tchnieniem. Nigdzie wozu, nigdzie doróżki, obdarte dzieci gromadami snują się tylko po bruku, gdzieniegdzie tylko prześlizguje się koło muru Szkot w historycznym kostiumie w spódnicy, wszędzie sakramentalna cisza, nieprzerywana gwarem, bez którego nie ma wielkich ulic miast nowych. Nawet policeman, ten sławny angielski stróż porządku, opięty w mundur i wzrostem swym, olbrzymich bardów starej Szkocyi przypominający, tę ulicę pozostawia w spokoju, i przekonany, że tu wszystko iść musi dobrze, zrzadka tylko zagląda do tych starych murów.
Stałem tak, raz na tej Canongate czy na High-street, i wpatrywałem się z zajęciem w jej spokojne obrazy. Przedemną roiło się od gromadek ludu, który w milczeniu ciągnął na przedmieścia, by tam poszukać pracy, — smętny, kobiecy śpiew dolatywał mnie cicho z okna ósmego czy dziewiątego piętra jednego z domów. Stoję i pytam sam siebie, czy zawsze tu było tak spokojnie, marzę o tem, co się tu dziać musiało przed wiekami, gdy nowe miasto nie było jeszcze znanem, gdy całe życie stolicy niezależnego kraju, tu znajdowało swoje poczęcie i ujście. Nagle z wązkich, jak kanał na lagunach Wenecyi uliczki, wydobywa się powoli czarna plama, plama ta rośnie i zmienia się w szereg żołnierzy w wysokich włochatych bermycach, a powietrze rozdziera dźwięk piszczałek. Patrzę, przed sobą mam wojsko szkockie, w ubraniu z czasów Maryi Stuart. Na głowie każdego, olbrzymia czarna czapka, na nogach każdego długie brunatne pończochy, każdy okolony krótką spodnicą, każdy przepasany jaskrawą chustką. W trzech czy czterech pierwszych szeregach stąpają ludzie z piszczałkami u ust, i wydobywają z nich tony, tak dziwaczne, jak ich kostiumy. Wrota domów wszystkich otwierają się wtedy nagle, — nagle na ulicy robi się rojno i tłumno, i w jednej chwili mam odpowiedź na me pytanie, mam obraz High-street z przed lat trzystu. Trzeba było popatrzeć na ten obraz, ale rozwiał się on wkrótce jak mgła. Wojsko przeszło, piszczałki zamilkły, tłum kobiet i dzieci utonął w czeluściach czarnych kamienic, i znowu zrobiło się cicho i głucho, i znowu słyszałem nieledwie uderzenie mojego pulsu. Historyczne wspomnienie, wywołane widokiem ubiorów historycznych, obudziło na chwilę z letargu tę ulicę, ożywiło martwe niemal mieszkańców jej twarze, — rzeczywistość dzisiejsza wyniosła się ztąd bezpowrotnie i pozostawiła jej w źnie milczenie cmentarza. Istotnie, spokojnie tu, jak na cmentarzu, namiętności i żądze dawnych czasów, jak na cmentarzu radości i troski zmarłych ludzi, - zamknięte i ziemią są przysypane, wszystko śpi, jak poeta powiada, snem nieprzespanym, wszystko z życiem wspólnego nic nie ma. I potrzeba zaiste czegoś niezwykłego, aby wlać krew w te tu skamieniałe już żyły, i potrzeba dotknięcia przeszłości, aby z tych wygasłych żużli wyleciała iskra życia. Ale i wtedy krew ta do krwi trupa więcej podobną będzie, a iskra ta płomień zaledwie gasnącej lampy przypomni. Co bo raz zamarło, zamarło już na wieki i tylko pieśń i fantazya poety mogą nadać temu sztuczny ogień.
Najciekawszymi budynkami na High-street, są bezsprzecznie St. Giles's church i gmach parlamentu. Pierwszy z nich starszy, a że co więcej poświęcony jest chwale Pana, przeto należy mu się pierwsze miejsce.
Jak wszystkie kościoły średniowieczne, jak Stefan w Wiedniu i św. Paweł w Londynie, tak i kościół St. Giles w Edynburgu, stoi w dość zaciśniętem miejscu. Stare miasta szły w górę, ale nie w przestrzeń, a architekt pracujący dla uczczenia Boga, nie dbał o to, że ludzie z dalszej perspektywy przyjrzeć się dziełu jego nie będą mogli. Więc tworzył bez pretensyi w pokorze ducha i tworzył prawdziwe arcydzieła, nie towarzyszył mu co prawda w tej pracy poklask tłumów, ale i dziwaczne tak często wymagania tych tłumów, nie paraliżowały jego fantazyi, nie kładły pęt na idealne uniesienia jego ducha. Kto porówna to, co nam przeszłość w budowlach po sobie pozostawiła, z tem, co teraźniejszość dźwiga przed naszemi oczami, kto postawi świątynię naszego wieku, obok przybytku Pańskiego z wieków średnich, ten się przekona, cośmy na tem zyskali, że pracujemy dziś więcej dla oka!...
Kościół St. Giles do najpiękniejszych zabytków starego budownictwa się nie zalicza i ustępuje pod wieloma względami innym kościołom Europy, ale mimo to jest on architekturalnym okazem, niezmiernie oryginalnym i ciekawym, i napewno twierdzić można, że dzisiejszy wiek, z trudnością na coś podobnego mógłby się zdobyć.
Budowa kościoła tego ciągnęła się przez trzy wieki, i pierwotnie St. Giles church nosił na sobie charakter czystego gotyku, ale późniejsze poprawki i przebudowania czystość stylu zagubiły w nim prawie doszczętnie. Mimo to, ręka nie zawsze szczęśliwych architektów, nie była w stanie zatrzeć pierwotnych świątyni tej piękności, i dziś pomimo wszystko imponuje ona jak dawniej szlachetną wspaniałością linii i podniosłym charakterem łuków i kapitelów. Fasada prosta, czysto gotycka, ozdobiona niewielkiemi wieżyczkami, nad drzwiami głównemi olbrzymie okno, misternie, jakby koronką oblamowane, w środku kwadratowa wieża, oryginalnie zakończona niby koroną królewską, a po bokach mnóstwo wieżyczek drobnych, wszystko to składa się na niezwykłą całość. Widzisz tu co prawda pewien bezład, rażą cię przystawki nie licujące z gotyckim stylem, ale mimo to podoba ci się to wszystko, gdyż nosi na sobie cechy oryginalne, obce świątyniom, jakie tylokrotnie gdzieindziej oglądałeś.
St. Giles church jest najstarszym kościołem Edynburga. W roku 1359 wzmiankują już o nim kroniki, w roku 1466 jest on już kolegjalnym kościołem, a w sto lat później, staje się areną kaznodziejskich popisów Knoxa. Jak wszystkie dawne kościoły w tym kraju, był on pierwotnie kościołem katolickim, mnóstwo świętych zdobiło jego ściany, ale przyszła surowa reformacya, obrazy połamała i popaliła, posąg patrona jego wrzuciła do jeziora, i dziś pusto jest i zimno w tych murach, w których niegdyś sztuka malarska hojnie rozlewała dokoła swoją krasę. I gdyby nie cudownie piękne sklepienie gotyckie, które oświeca różnokolorowe światło gotyckich okien, przechodziłbyś po jego wnętrzu tak obojętnie, jak obojętnie stąpasz po zimnych cegłach dzisiejszych protestanckich kościołów, w których oko nie ma się na czem zatrzymać, gdzie myśl kamieniem coś przybija ci do ziemi, gdzie króluje ponuro na lodowatym tronie, Bóg rozumu, i ponuro-lodowate odbiera od swoich poddanych hołdy.
Niefortunna restauracya tej katedry, rozpoczętą została w roku 1830, a ukończoną dopiero kilka lat temu. Wtedy to odbyła się tu wspaniała ceremonja, na którą zbiegła się cała Szkocya. Postanowiono nadać świątyni charakter jakby narodowego Panteonu, i z wielką uroczystością, przy napływie niezliczonych tłumów, zawieszono w niej zdobyte przez pułki szkockie na wrogach Wielkiej-Brytanii, w różnych czasach, chorągwie. Przewodniczący tej uroczystości książę Cambridge, przy odgłosie wspaniałych organów, wręczył chorągwie te przewielebnemu Dr Lees, który je oddał na chwałę Panu. Zagrzmiał wtedy w świątyni hymn „Te Deum“, z ust zebranych wydobyły się melodyjne dźwięki zastosowanego do uroczystości setnego psalmu, a oczy wszystkich pobiegły do góry, gdzie zawisły na zawsze różnobarwne sztandary, krwią oblane na polach Hiszpanii i Waterloo, Krymu i Indyi wschodnich, Chin i dalekiej ziemi Kafrów. Sztandarów tych jest piętnaście, wszystkie dotąd wybornie zachowane, niektóre nawet noszą na sobie cechy dziwnej świeżości. I tylko tu i owdzie dziura od kuli i szeroka sina plama przekonywają o tem, że nim do tej spokojnej świątyni się dostały, były świadkami zamieszania i burzy, walały się w błocie i krwi ludzkiej. Dziś każdy Szkot, gdy przyjdzie tu w Niedzielę obcować z Bogiem, z dumą patrzy na te trofea, przypominające mu niebezpieczeństwa jego kraju, i modli się w pokorze ducha, aby, gdy podobne im znowu się kiedy na Szkocyą zwalą, — na błoniach starego i nowego świata, znowu zagrzmiała sława męztwa, dzielnych obrońców jego pięknej ojczyzny.
Oglądałem szczegółowo kościół St. Giles, po nabożeństwie w Niedzielę. Tłumy ludu śpiewające pobożnie psalmy, potokiem wylewały się z świątyni, gdzieniegdzie tylko snuły się gromadki kobiet i dzieci przyglądających się uważnie szczegółom wewnętrznego jej urządzenia. Nagle widzę, że ku zawieszonym u góry chorągwiom podchodzi kilkunastu małych chłopców, a najstarszy z pomiędzy nich, wysuwa się naprzód, i z żywym giestem coś towarzyszom swoim opowiada. Podsuwam się nieznacznie ku gromadce i słyszę co? Nie mniej, nie więcej, tylko opowieść bitwy pod Waterloo, której wspomnienie, widok tej oto szarej bandery, na pamięć malcom przywiódł. Chłopiec mówił długo, opisywał, coby się było stało z ich ojczyzną, gdyby Napoleon odniósł był tam wtedy zwycięztwo i z dumą utrzymywał, że Anglicy sami nie byliby w stanie go pokonać, gdyby nie pułki szkockie, które w sam czas nadbiegły im z pomocą.
— Więc to nie Anglicy — pytam go — powalili na ziemię Cezara Francyi pod Waterloo?
No sir (nie panie) — odpowiada mi, śmiało patrząc w oczy.
— To zapewne Prusacy z Blücherem?
Not at all (wcale nie) — i znacząco potrząsa głową.
— Zatem któż, u Boga, dokonał tego, że krwawy mocarz, zamiast na tron do Paryża, poszedł na świętą Helenę na wygnanie?
Our Scottish soldiers (nasi szkoccy żołnierze) — mówi z dumą, i przechodzi do opowieści o kampanii krymskiej, gdzie znowu „jego szkoccy żołnierze“, własnemi rękami zdobyli na wrogach armaty, stojące dziś na wałach w zamku królów, tam na wysokiem wzniesieniu.
Our Scottish soldiers, (nasi szkoccy żołnierze), te słowa malca, co nie odrósł od ziemi, a które wywołał z ust widok tych oto wojennych trofeów w tym kościele, to objaw narodowej dumy, z którą spotykasz się tu na każdym kroku. Szkocya połączyła się z Anglją, ale nie jak niewolnik ze swoim panem, tylko jak z równym równy, na podstawie dobrowolnej ugody. Na ołtarzu politycznej jedności złożyła ona wiele, lecz nie pozbyła się dla niej tego, bez czego żaden naród istnieć nie może, poczucia dumy na wspomnienie wielkich czynów jej dzieci. I dziś, pomimo, że Anglia zaćmiła sobą w Szkocyi wszystko, pomimo, że na widnokręgu wielkiej polityki widnieje tylko angielskie słońce, duma ta budzi się zawsze z równym ogniem, czy to na widok kroczących na ulicach Edynburga w narodowych kostjumach żołnierzy, czy proporców nieprzyjacielskich zawieszonych w świątyni Pana. A gdy zagadniesz kogo o przeszłość tego kraju i obudzisz w jego duszy wspomnienie czasów zamarłych, to poczujesz, że masz tu do czynienia z odrębnym niż w Anglii ludem, że choć zlał się on z angielskim zupełnie i zatracił swoją ojczystą mowę, przecież hołduje innym ideałom niż Anglik, kult innych bożyszcz w piersiach swych chroni. Our Scottish soldiers (nasi szkoccy żołnierze), our Scottish nation (nasz naród szkocki), — te słowa towarzyszą ci w tym kraju wszędzie, i to, czy się wdasz w pogawędkę ze starcem pasącym kozy w dolinach Trosachu, czy z dzieckiem przyglądającem się w kościele St Giles, jasnym barwom francuzkich i hiszpańskich chorągwi.
Opowiadają, że gdy córka królowej Wiktoryi oddawała rękę markizowi de Lorne, najstarszemu synowi szkockiego księcia Argyll, pewien Anglik rozwodził się szeroko wobec Szkotów, nad niezwykłą świetnością tego związku. „Piękne małżeństwo, bardzo piękne, odpowiedział jeden z nich, ale naturalnie, dodał po chwili, dla młodej księżniczki“. W pojęciu jego, nie Wiktorya robiła honor Szkocyi, dając jednemu z jej panów swoje dziecko, ale on zrobił zaszczyt królowej Wielkiej Brytanii i cesarzowej Indyi, łącząc się z krwią monarchini, w której granicach, jak ongi w państwie Filipa hiszpańskiego, słońce nie zachodzi! I dziwić się temu nie można. Kraj, odgłosy wojennej sławy którego, rozlegały się szeroko w średnich wiekach, który już po połączeniu się z Anglją cudów męztwa na różnych polach bitew dokonał, kraj, który wydał takiego Watta, Waltera — Scotta i Burnsa, i mimo niekorzystne warunki, na polu przemysłu i handlu pierwszorzędne zdobył wieńce, — kraj taki, może być zaiste dumnym z siebie, i manifestować tę dumę na każdym kroku. Jest bo tu ona nie śmiesznostką dziecinną, jak na Iberyjskim półwyspie, ale poczuciem wartości własnej, jest ona co więcej bodźcem, popędzającym wszystko i wszystkich do energii i pracy. Nie śmiejmy się więc, jak się Anglicy śmieją, z our Scottish soldiers, malców patrzących na nieprzyjacielskie sztandary w kościele St. Giles w Edynburgu, bo słowa te, które dziś powtarzają oni dziecinnemi usty, popchną ich kiedyś do wielkich czynów, przed którymi świat cały uchylić musi głowę.
Jeżeli przejdziesz drzwi wchodowe prowadzące do katedry edynburskiej, i skierujesz kroki swoje na prawo, znajdziesz się wtedy w innym zupełnie świecie. Miałeś bo dotąd na tej High-street, domy stare i pleśnią czasów pokryte, obcowałeś z gmachami niebotycznymi, które były nieledwie negacyą wszelkiej architektury, oko twoje niespokojnie łamało się po krzywych linjach dziwacznych budowli i strudzone nie wiedziało doprawdy na czem spocząć, a tu tymczasem na obszernym i powietrznym placu, ukazuje ci się gmach nowoczesny, z poszanowaniem wszelkich przepisów prawidłowej budowniczej sztuki postawiony, ciągnący ku sobie symetryą i harmonją, przebijającemi się w każdym łuku nad oknem, w każdej kolumnie podpierającej dach. To gmach dawnego parlamentu, kiedy Szkocya miała odrębny rząd, a dziś najwyższe siedlisko Temidy. Gmach ten, jest tu zjawiskiem tak niezwykłem, że wyjść z podziwienia nie możesz, ale godzisz się z nim zupełnie, kiedy ci przewodnik powiada, że powstał on w początkach dopiero tego wieku. Tak jest, kiedyś w dawnych czasach stały tu budowle niemal tak stare, jak po drugiej stronie katedry, ale los nie był dla nich równie fortunnym. Przyszedł ogień, który oszczędził tamte, i poszły z dymem mury, pamiętające czasy Edwardów i śmiertelnych zapasów z Anglikami. Na miejscu parlamentu dawnego, w roku 1824 dźwignięto gmach, który do dziś stoi, a smak wieku, nie mającego nic wspólnego ze smakiem czasów, które widziały narodziny Canongate i High-street, odbił naturalnie na nim swoje nowoczesne piętno. Dziś gmach ten o pięknych greckich kolumnach, należy do najpiękniejszych w całem mieście, tylko tu, na tej staroświeckiej ulicy, jest on zjawiskiem z innego świata. Dobrze więc, że go zasłania stara katedra, inaczej prosiłby się nieledwie, aby go usunięto z tych miejsc, w których mu jakoś ciasno i niewygodnie, w które się dostał, dzięki tylko igraszce losu.
Na wspaniałym podwórcu tego gmachu, tuż obok bronzowego pomnika Karola II, leży mała bronzowa płyta, koło której obojętnie przejść niepodobna. Jest ona tak prostą i surową, jak surowem i prostem było życie męża, kryjącego pod nią swoje śmiertelne szczątki, ale jak dom jego tam na Canongate, droższą jest dla Szkocyi od sarkofagu i pałacu niejednego jej króla. Tu bo spoczywa w ciszy i pokoju, wdali od wielkomiejskiego gwaru, człowiek, co w ciszy rzucał gromy na trony, i nie spoczął, póki surowe zasady jego, nie przeniknęły strzechy wieśniaka i zamku dumnego barona. Czytelnik domyśli się, że mówimy o Johnie Knoxie. Kiedy go tu składano w roku 1572, nad jego grobem Morton wypowiedział te oto słowa: „tu leży człowiek, który się nigdy nie lękał twarzy ludzkiej“, i słowa te czyta każdy w powietrzu. I choć dziś czas i nogi przechodniów zacierają już litery początkowe jego nazwiska, wyryte na płycie kryjącej jego szczątki, nie zdołają przecież ani obojętność, ani niechęć zatrzeć wspomnienia jego charakteru i zasług. Wspomnienie cnót wielkiego tego człowieka pozostanie zawsze, choć runie w gruzy dom jego tam na Canongate, i zapadnie się w ziemię blacha spoczywająca na jego grobie, tu na podwórcu gmachu parlamentu.
Powiedzieliśmy wyżej, że w tem miejscu stał dawniej gmach parlamentu szkockiego. Do początków więc XVIII wieku, tu odbywały się narady przedstawicieli kraju. Za panowania królowej Anglii, Anny, Szkocya nie bez cichego oporu, pozbawioną została ostatnich śladów swojej odrębności, i dziś posłowie tego kraju jeździć muszą do Londynu, by tam wspólnie z lordami angielskimi, radzić o dobru zjednoczonej Wielkiej Brytanii. Dziś więc, króluje tu sprawiedliwość i głos obrońców sądowych rozlega się na tem miejscu, gdzie dawniej roztrząsały się najżywotniejsze sprawy kraju.
Godną widzenia jest w tym pałacu wielka sala w głównym korpusie na dole. Jest to sala przeznaczona dla adwokatów. Długa i powietrzna, jest ozdobioną po bokach portretami i posągami znakomitych prawników i mężów stanu szkockich, a światło jej daje wspaniałe kolorowe okno, na którem obraz wedle pomysłu Kaulbacha, przedstawia scenę wprowadzenia do Szkocyi za Jakóba V w r. 1532 najwyższego sądu. Ale najciekawszym jest sufit wykładany drzewem i zdobny złoceniami. Sufit ten przypomina nieco sklepienie Westminsteru w Londynie, a jego wdzięczne łuki i śmiałe wiązania, do piękniejszych bezsprzecznie okazów snycerskiej sztuki zaliczone być mogą. Tu także w tym gmachu znajduje się wspaniała podręczna biblioteka adwokacka. Zawiera ona nie mniej nie więcej, tylko 300.000 dzieł politycznych i prawnych w różnych językach, a pomiędzy niemi wiele szacownych rękopisów i białych bibljograficznych kruków. Pokazują nam, manuskrypt „Wawerley’a“ Waltera-Scotta, pierwszy egzemplarz Biblii Fusta i Gutenberga i wyznanie wiary podpisane przez Jakóba I w r. 1590. Nie sądzimy, aby obrońcy sądowi, któregokolwiek kraju, mogli się poszczycić cenniejszymi od tych, jakie tu oglądałem, książkowymi okazami.
Od gmachu parlamentu i kościoła St. Giles, do zamku królów Szkocyi już niedaleko. Ulica podnosi się nieco w górę, prowadzi rzędem równie jak na Canongate starych domów, i kończy się już na wysokiem wzniesieniu obszernym placem, na którym od rana do zmroku, wojsko szkockie, wprawia się w ćwiczenia wojenne. Plac ten, to podwórze starożytnego zamku królów.
Z którejkolwiek części miasta podniesiesz wzrok, ponad dachy domów, z każdej strony, ujrzysz na prawo i na lewo dwie wysokie góry. Jedna z nich naga, śmieje się do ciebie wesoło zielonością drzew wieńczących jej wierzchołek, druga budowlami pokryta, uderza cię powagą i majestatem piętrzących się na niej murów. Pierwsza, to Arthur-seat, miejsce rozrywki mieszkańców Edynburga, druga, Góra zamkowa, miejsce poważnej zadumy dla patryotów, wspominających wielką przeszłość kraju.
Jeżeli staniemy w pewnej odległości od zamku, i obejmiemy go jednym rzutem oka, utworzy nam się w umyśle wtedy, odbicie dość symetrycznej całości. Wprawdzie wrażenie, jakie doznamy, będzie o wiele mniej silnem od tego, jakie sprawia Wawel, gdy się nań patrzy z wód brzegów Wisły, ale zawsze gęsta masa murów tego starego zamku, sprawi efekt i poważny i silny. Wrażenie to maleje, a nawet zupełnie znika, kiedy staniemy na zamkowem podwórcu. Zbite mury, rozstąpią się wtedy przed naszemi oczami, to co stanowiło jednolitą całość, rozpadnie się na wiele niekształtnych ułamków i zobaczymy wtedy, że mamy do czynieni z ruinami, które wprawdzie cech opuszczenia na sobie, jak inne ruiny nie noszą, ale też i uroku opuszczonych ruin zupełnie są pozbawione. Wyobraźmy sobie wysoką górę, wierzchołkiem przerastającą wieżyce najwyższego kościoła, górę, przy której największe domy wydają się jak dziecinne budowle z kart, zabudujmy tę górę nieforemnym czworobokiem zbitych murów i okrągłą basztą niezręcznie przylepioną do ich olbrzymiego cielska, a będziemy mieli obraz zamku z odległości; — ale rozprowadźmy te mury po szerokiej przestrzeni, ukażmy pomiędzy nimi miejsca luźne i niepowiązane z sobą, zróbmy w tem miejscu obszerny wyłom, a w tamtem nasuńmy przed oczy widzowi szereg zniszczonych już zębem czasu ścian, a stworzymy sobie pojęcie zamku zblizka. Stylu niema żadnego, wieża nigdzie myśli twojej na wyżyny z tego padołu, na którym stoisz, nie podnosi, szczęśliwszy architekturalny pomysł nigdzie dłużej nie uwięzi twego oka, — widzisz, że masz przed sobą obronną średniowieczną fortecę i jak w fortecy, nic cię tu dłużej zająć nie może. Istotnie, zamek ten był przez cały czas fortecą, wielkim arsenałem wojennym Szkocyi, broniącym jej od potężnych wrogów i jeżeli gdzie, to tu, historya tego kraju zapisała najkrwawsze karty.
Dziejopisowie opowiadają, że w tem miejscu stała już obronna baszta, zanim promienie wiary chrześcijańskiej przeniknęły pomroki nocy, jakie pogaństwo roztaczało dokoła, i jest to rzeczą bardzo prawdopodobną, stromy ten bowiem pagórek panuje nad całą okolicą i strzeże ujść wielkiej rzeki do morza. Pewniejsze podania głoszą, że w roku 626 po Chrystusie, król Edwin dźwignął tu potężne mury, i że król Dawid I, założyciel opactwa w Holy-rood, wpośród nich, używał po wojennych wyprawach wczasu. Tu też mieszkają już naprzemiany Malcolm IV, Aleksander II, Wilhelm Lew i Aleksander III, a następnie zamek ten kilkakrotnie staje się łupem Anglików, którzy go wydzierają Szkotom, po zwalczeniu nadludzkich prawie przeszkód. W tym czasie, Edynburg wychodzi powoli na stolicę Szkocyi i w miarę jak ukrzepiają się mury zamku, wzrasta w zamożność i ludność miasto. Podczas więzienia w Anglii Jakóba I, podupada zamek bardzo, musiał on bowiem wtedy złożyć Anglikom znaczne sumy za wykup króla, ale pod jego następcami powoli przychodzi do dawnych sił i staje się widownią najważniejszych politycznych wydarzeń. Tu Jakób II spędza małoletność i tu wieńczą jego głowę koroną, tu Jakób III broni się przeciwko zbuntowanym panom i tu robi więzienie stanu dla nich. A kiedy w kolei zmiennych losów sam dostaje się do ich rąk, ciż osadzają go tu pod strażą, dając mu jeszcze za życia, przedsmak znikomości rzeczy ludzkich.
Historya nieszczęśliwej Maryi Stuart, związana jest ściśle z murami Holy-rood, ale i tu przebywała ona niejednokrotnie, a po jej uwięzieniu na jeziorze Loch-Leven, tu jej katoliccy stronnicy opierali się przeważnym siłom protestantów, póki wojska Elżbiety angielskiej, przybywszy tym ostatnim z pomocą, nie powaliły ich ostatecznie na ziemię.
Po bitwie pod Dunbar, krwawy Cromwell bierze szturmem obronne mury zamku, a pretendent do tronu angielskiego, książę Karol Edward, w połowie następnego wieku, tu na czas krótki obiera sobie rezydencyą.
Z tych kilku słów czytelnik widzi, że stare te mury, w dziejach Szkocyi zaznaczyły się bardzo znacząco, i że podobnie jak w naszym Wawelu, w tem miejscu rozgrywały się najpamiętniejsze dziejowe sceny. A choć udział w tych scenach przyjmował często, zwłaszcza w epoce pięknej królowej Szkocyi, i Holy-rood, przecież cała bohaterska przeszłość tego kraju związaną jest z tym zamkiem. I dlatego, gdy nad Holy-rood roztacza się do dziś legenda romantyczna, tu słychać odgłos surm bojowych i chrzęst rycerskich zbroi, i dlatego gdy tam udaje się ten, kto chce popatrzyć na ślady wielkich namiętności, tu przyjść musi każdy, kto chce pomarzyć o wielkiej historycznej przeszłości Szkocyi i zahartować ducha do walki z przyszłymi jej wrogami.
Dziś zamek królów jest cytadelą i areną ćwiczeń wojskowych. Z zmienionymi warunkami politycznymi, jak Tower w Londynie, jak w Krakowie Wawel, przyoblekł się i on w inną sukienkę, a choć na jego wałach po dawnemu przechadzają się uzbrojeni żołnierze, choć paszcze armat po dawnemu groźnie spoglądają na cztery strony świata, nikt się ich nie obawia, nikt się im nie usuwa z drogi, bo każdy widzi, że stoją tu one bezużytecznie, że spełniły całkowicie swoją rolę. Tak groźny niegdyś, a dziś rdzą przegryziony pałasz, staje się z czasem zabawką dziecinną, a w starym lamusie na stosie skałkowych sztućców, wyprawiają swobodnie harce szczury i myszy!
Z pomiędzy armat, jakie na wałach stoją, wyróżnia się wielkością i przeszłością swoją, jedna. Jest to słynna Mons-Meg, wykonana podobno w XV wieku, a na te mury zawleczona dla obrony ich od nieprzyjaciół. Wielkością przechodzi ona wszystkie, i kiedyś gniew jej strasznym był podobno dla wrogów. Ale dziś? O połowę od niej mniejsza rusznica, misternie w fabrykach Kruppa wykonana, zmusiłaby ją po krótkim ogniu do milczenia, gdyby zechciała kiedy iść z nią w zawody. Szczęściem, nie pójdzie już nigdy, i dopóki spiż jej w proch się nie rozsypie, pozostanie jedynie historycznym zabytkiem czasów, które również zamarły, aby już odżyć tylko może we wspomnieniu i pieśni.
Ale oto zbita gromada ludzi ciśnie się do niewielkiej sieni. Co tam jest, co ich tam wabi? Great atraction całego zamku, regalja korony. W obaryerowanym i widnym pokoju, w szklanej okrągłej klatce, leżą tam we wzorowym porządku klejnoty, na które Szkot bez wzruszenia nie patrzy. Jest tu korona, podobno pochodząca jeszcze z czasów Bruce'a, jest słynny miecz państwowy, dar papieża Juliusza II, berło Jakóba V, order podwiązki królowej Elżbiety i pierścień koronacyjny Karola I. Regalja te, długo spoczywające w ukryciu, były dawniej w posiadaniu Anglików, i zasługa to Waltera-Scotta, że oddane zostały nie bez oporu Szkocyi. A choć nie mogą one, pod względem wspaniałości i bogactwa, iść w porównanie z temi, jakie londyński Tower posiada, przecież historycznie, kto wie czy nie są ciekawsze od tych ostatnich. A o ileż od nich są dla Szkocyi droższemi?
Zanim opuścimy ten zamek, przyjrzyjmy się wpierw z jego esplanady widokowi Edynburga i okolicy. A widok to zaiste wspaniały! Z jednej strony mamy jak na dłoni stare domy High-street i Canongate, wznoszące się piramidalnie na pagórkach, rozciągających się na całej przestrzeni do Holy-rood, z drugiej czarowną Princess-street, z pomnikiem gotyckim Waltera-Scotta i Nelsonem królującym na Calton-Hill, a tam wdali szerokie wody Forthy, zasiane mnóstwem większych i mniejszych statków, i fale bezbrzeżnego morza z szumem uderzające o brzegi Portobello, Leith i Grantonu. Wszystkie piękności stolicy Szkocyi wychodzą tu jak w czarodziejskiej panoramie, tak, że wpatrzony w nie zejść ztąd nie chcesz, by rzeczywistość nie rozwiała ci którego z jej obrazów, i stoisz tak zachwycony godzinami całemi i zostałbyś tu chętnie na zawsze. I jeżeli stolica Szkocyi obfituje w piękności natury, jakich nie mają ani Neapol, ani Genewa, ani Sztokholm, jeśli czarowne obrazy tego miasta z innymi w porównanie iść nie mogą, to z zamkowej esplanady, wychodzą one wszystkie z ukrycia, ukazują się w całym majestacie. I nie potrzeba, stojąc w tem miejscu, to przybliżać, to oddalać się od nich, aby je lepiej okiem objąć, nie potrzeba przechodzić z miejsca na miejsce, by ich całokształt nie uszedł z pod naszego wzroku, dość rzucić okiem dokoła, by z błyskawiczną iście szybkością otrzymać najdokładniejsze odbicie wszystkiego, co tam na dole, u progów wód mieniących się barwami tęczy, budzi się do ruchu i życia przy blaskach wschodzącego słońca, lub zapada w cichą i słodką drzemkę, gdy księżyc na widnokręgu z za chmur wyłoni martwe oblicze. Powtarzam, widok ztąd nieporównany, i kto chce dokładnie się przyjrzeć całej krasie Edynburga, ztąd rzeczywiście, winien się mu o różnych porach dnia bacznie przyglądać.
Stałem tak, pamiętam, w niemym zachwycie i pożerałem okiem widoki, jakie roztaczały się u stóp moich. Był ranek, ale nie ten szkocki, pełen mgły i rosy niebieskiej w powietrzu, ale nieledwie ten nasz z Powiśla, jasny, promienny, czysty. Wszystko na ziemi wyglądało przejrzysto i wesoło, wszystko śmiało się śmiechem niewinnego dziecka. Przy mnie stała gromadka mężczyzn i kobiet, i w milczeniu rozpoznawała wybitniejsze gmachy w mieście. Nagle rozdziera powietrze szczebiot młodego dziewczęcia.
— Wie mama co — woła młoda panienka o jasnych szkockich barwach — tu tak pięknie, że tam chyba w niebie, piękniejszego widoku być nie może.
— W niebie?.. Ależ dziecko moje — odpowiedziałem jej w duchu — gdzie tak pięknie jak tu, tam właśnie niebo być musi. — A na myśl przyszły mi zaraz słowa poetki o miłości, która jest pięknem najwyższem:

„Miłość nie zewnątrz, lecz w nas się tworzy,
Gdziekolwiek żyją w harmonii Bożej
Miłość z poezyą, — tam są niebiosa!...

Już tylko uniwersytet, z wybitniejszych gmachów, pozostaje nam do opisania w tem starem mieście. Tylko?... Ależ tu każdy gmach nieledwie prosi się o to, by go wyrwać z ukrycia, i oświeciwszy jego oryginalności blaskiem krytyki, dać poznać jak najszerszemu ogółowi. Bezwątpienia, każda niemal budowla pomiędzy zamkiem a Holy-rood, na przestrzeni parowiorstowej, godną jest najbaczniejszej uwagi, przed każdą zatrzymać się czas długi musi miłośnik średniowiecznego budownictwa. To też każdy tu dom nieledwie, odtworzony jest w fotograficznych odbiciach, a widoki Canongate i High-street ozdabiają wszystkie ściany. I nic dziwnego, ulic takich i domów takich nie ma chyba żadne miasto w Europie, a choć stare niemieckie grody zabudowane są gdzieniegdzie pomnikami starej architektury, żaden z nich przecież nie posiada ich tylu nagromadzonych w jednem miejscu. Każdy zatem badacz zapleśniałych okazów budownictwa, w Edynburgu ma przed sobą niezwykle rozległe pole do studyów, a teka jego, gdy tu czas jakiś pobędzie, zdobywa wartość, jaką rzadko posiada teka rysowników osobliwości miast innych.

Ale czyż mi dla tych, acz ważnych względów, wolno jest dłużej zatrzymać się w tem miejscu, czy mam prawo, pisząc wogóle o Szkocyi, zajmować dłużej czytelnika opisem szczegółowym tego, o czem ołówek biegłego rysownika, mógłby mu dać zaledwie jakie takie pojęcie? Chyba nie, więc jednym pędem przebiegam już z tego zamku z powrotem ulicę High-street i Canongate, nie zatrzymując się nigdzie dłużej, zwracam się z tej ostatniej na prawo, i staję przed olbrzymim budynkiem, ustrojonym w staroświecką kopułę.
Budynek ten, to gmach uniwersytetu. Dzieje jego narodzin, to także ważna w historyi Szkocyi karta.
Od chwili wystąpienia nieledwie na widownię dziejową, czuła Szkocya gwałtowną potrzebę oświaty, i to w stopniu o wiele wyższym, niż sąsiadka jej Anglja. To też królowie jej i mężowie stanu, starają się usilnie nietylko o wawrzyny wojenne, ale protegują wszelkimi sposobami nauki i sztuki, sprowadzają uczonych cudzoziemców, łożą znaczne sumy na wykształcenie publiczne narodu. I skutek odpowiada ich usiłowaniom. W XV wieku mamy już w Szkocyi trzy uniwersytety, w St. Andrews, w Glazgowie i w Aberdeen, a w r. 1558 przybywa krajowi temu uniwersytet najmłodszy, czwarty, Edynburski. Jeżeli przypomnimy sobie, że Anglja do końca zeszłego, a raczej do początków bieżącego wieku, liczyła tylko dwie wyższe szkoły, w Oxford i Cambridge, to zrozumiemy całą wyższość Szkocyi nad Anglją w sprawie oświaty i znajdziemy odpowiedź na pytanie, dlaczego mały ten i biedny kraj, na otwartem dla wszystkich polu nauki, tak niepoślednie dla cywilizacyi położył zasługi. Wprawdzie dziś Anglja zawstydzona nieco swoją pod tym względem niższością, gorliwie stara się o to, by nie pozostać wtyle za Szkocyą, ale i dziś jeszcze, wszechnice tego ostatniego kraju górują o wiele nad angielskiemi, i dziś jeszcze „a good Scotch education“, gruntowne wykształcenie szkockie, jest najlepszą rekomendacyą dla młodzieńca, wstępującego do służby publicznej.
Uniwersytet w Edynburgu, zawdzięcza swój początek, wspaniałomyślności Roberta Reida. Uczony ten kapłan, w r. 1558 przeznaczył na ten cel kwotę 8.000 ówczesnych marek, i Marya Stuart postanowiła otworzyć w stolicy kraju najwyższy naukowy zakład. Ale okoliczności polityczne sparaliżowały jej wolę, i dopiero jej syn Jakób VI w r. 1582, gdy spokój zapanował w jego kraju, mógł wykonać zamiar matki.
Chociaż najmłodszy ze szkockich uniwersytetów, uniwersytet w Edynburgu, kto wie czy nie jest pomiędzy nimi najpierwszym. Posiada on wyborną organizacyę, liczne i uczone ciało profesorów, bogatą bibljotekę i naukowe zbiory, a liczba uczących się w nim w ostatnich latach, dosięgała poważnej cyfry 3.000. Jeżeli zważymy teraz, że w St. Andrews, Glazgowie i Aberdeen, kilka tysięcy studentów rokrocznie słucha nauk, i zestawimy cyfrę ogólnej ludności Szkocyi, (trzy miliony) z cyfrą tych, którzy tam do nich przychodzą po najwyższą oświatę, to uchylimy czoło z namaszczeniem przed tym krajem, który w szlachetnych zapasach o zdobycie wiedzy, nie daje się wyprzedzić żadnemu narodowi w świecie.

A w tej wzniosłej pogoni za oświatą, Edynburg trzyma pierwsze miejsce, nietylko bowiem jego uniwersytet, ale i średnie realne szkoły zasługują na szczególniejsze wyróżnienie. Taka naprzykład High-School (szkoła wyższa) przygotowująca młodych ludzi do handlu i przemysłu, mogłaby służyć za wzór podobnym szkołom na stałym lądzie Europy, a prawdziwie demokratyczny duch, jaki ożywia ciało jej profesorów, czyni z niej zakład naukowy najpopularniejszy w całem znaczeniu tego słowa. I podczas gdy podobne jej uczelnie w Anglii, przystępne są jedynie dla bogaczów, i nieprzebytą baryerą odgrodziły się od klas biednych, edynburska High-School, przed wszystkimi otwiera swoje wrota, i na jednej sadza ławce syna lorda, władającego tysiącami akrów ziemi z okolic Lanarku, jak biedną sierotę po rybaku z Newhaven, lub dziecko pastucha z gór Trosachu. A że podobnie jak w tej szkole dzieje się we wszystkich szkołach w całej Szkocyi, że
POMNIK WALTERA SCOTTA.
wszędzie tam znajdujemy mieszaninę klas i pozycyi społecznych, przeto nauka przenika w tym kraju wszystkie warstwy, podnosi je do jednego poziomu, niweluje różnice, jakie majątek pomiędzy niemi postawił. I nikt tu nie lęka się nadmiaru inteligencyi, nikt nie wzdryga się na myśl, że spopularyzowanie wykształcenia, rozbudzi żądze, których zaspokoić kraj nie potrafi, każdy wie bowiem, że prawdziwa wiedza daje broń silną do wyrobienia sobie pozycyi w świecie, gdy przeciwnie brak jej, rodzi pożądliwości chorobliwe i doprowadza do gwałtownych wstrząśnień.

Zdarzyło mi się w tym względzie rozmawiać z pewnym Szkotem.
— Gdzie panowie dajecie miejsce waszym dzieciom po przeprowadzeniu ich przez uniwersytet? — zapytałem. — Szkocya jest mała i niebogata, a rokroczny przyrost waszej inteligencyi, na tysiące podobno liczyć można.
— Tak jest — brzmiała odpowiedź zapytanego. — Ale zważ pan, że nie nad Szkocyą tylko słońce świeci. Gdyby wszyscy, którzy tu kończą nauki, chcieli życie spędzić w tym kraju, mielibyśmy ulicznych czyścicieli butów, z uniwersyteckimi patentami. Ale na szczęście tak nie jest. Jeśli ma Szkot pięciu synów (co do rzadkości nie należy, gdyż lubimy mieć dużo dzieci), to pewno każdy z nich odbierze wyższe nauki. Ale zaledwie dwóch pozostanie w Szkocyi, reszta idzie w świat daleki i szeroki. Ja sam posłałem jednego syna do Australii, bom mu tu miejsca nigdzie znaleźć nie mógł, a nierzadko spotkasz pan takich rodziców, których dzieci są porozrzucane po Kanadzie, Indyach i Afryce.
— A jakżeż jest z narodowością ich? — zapytałem, przerażony kosmopolitycznym nieco odcieniem jego mowy.
— Jak? Szkot wszędzie Szkotem do śmierci pozostanie, i uważałby sobie za prawdziwą zbrodnię, gdyby mieszkając nawet pod Antypodami, pod swój dach wprowadził kobietę, nad kolebką której nie brzmiały tęskne pieśni Waltera Scotta i Burnsa. I gdy się po latach wielu, taki dobrowolny emigrant dorobi za granicami kraju majątku, wtedy na starość ściąga do Szkocyi, i tu w grobach dziadów i ojców swoich, składa spracowane kości. Takim sposobem, kraj na tem nic nie traci, a przeciwnie wzbogaca się ciągle owocami pracy na obczyźnie, nie mogących się w jego biednych górach, wyżywić dzieci.
Ze słów tych i my także moglibyśmy wyciągnąć naukę, i kraj nasz bowiem podobnie jak Szkocya jest biednym. Ale wyjątkowe warunki, w jakich się znajdujemy, biedę naszą o wiele potęgują. I u nas więc także, przy pociągu do nauki, nadmiar inteligencyi stworzyć się prędko może, jeśli przed młodzieżą naszą nie otworzymy horyzontów szerszych, jeśli każemy jej pleśnieć i gnuśnieć w domu. Co za pożytek - bo, pytam każdego, dla kraju, płynie z tego, że kandydaci nauk społecznych i ścisłych, cisną się do biur, gdzie z nauką rozbrat na zawsze wziąć muszą, że wysługują się lata całe, zarabiając mniej niż im potrzeba na chleb czarny? Czyż ludzie ci, zgorzknieli wśród warunków otoczenia, bluźnić nie będą tej nauce, która przecież świętością dla nich być winna, czyż nie będą zniechęcać do wstępowania w jej przybytek każdego, kto się rwie do światła z zapałem i ogniem młodości. Tylko, że gdy ich wysyłać się będzie, czy na Wschód, czy za Atlantyk, gdzie tylu już rodaków naszych dorobiło się stanowisk, niech się ich ożywi wpierw świętym ogniem miłości ojczystego kraju, niech się ich opancerzy zbroicą silną, dla odparcia wszelkich zewnętrznych pokus. A wtedy? wtedy jak te wędrowne ptaki powrócą oni znowu do naszych domów, zbogacą nas o cały zasób tego wszystkiego, czego się na obczyźnie dorobili, i zamiast być fermentem rozkładowym, powstałym na tle zniechęcenia i lenistwa, staną się ukrzepiającym czynnikiem, jak te całe legjony Szkotów, co wracają rokrocznie z poza oceanów, z pieśnią na ustach, przy dźwięku której, do snu kiedyś układała ich matka. Prawda, że część pewna emigracyi takiej, wsiąknie w grunt obcy i tam korzenie zapuści, że nie wszyscy powrócą do nas takimi, jakimi wyszli za chlebem przed laty, ale procent takich wychodźców dobrowolnych i to znaczny procent, zatęskni przecież do naszych chat słomą pokrytych, jeżeli tylko w serca ich padną za młodu, zdrowe ziarna miłości do tych chat i jej mieszkańców. Nie o to zatem troszczyć się powinniśmy, aby wszyscy bez wyjątku nasi synowie, tu chleb jedli i tu zakładali rodziny, ale o to, byśmy w nich od dzieciństwa wszczepiali zasady przywiązania do kraju, a gdy takie zasady raz wszczepimy, możemy śmiało patrzeć już wszyscy w przyszłość. Tylko bo słabe i chore charaktery, łamią się w walce z przeciwnościami — silne, w ich ogniu hartują się jak żelazo, i jak żelazo druzgocą w końcu wszelkie przeszkody. Kto nie przyzna, że zasada powyższa zdobyła sobie już prawo obywatelstwa w całym świecie, i że my tylko kwilimy po kobiecemu nad naszem dzieckiem, gdy z wiarą w przyszłość idzie w kraj daleki, szukać środków do życia, których u nas, niestety, jest coraz mniej. Kwilimy, choć wiemy o tem dobrze, że w domu coraz ciaśniej i niewygodniej, choć codziennie mamy niemal przed oczami obrazy upadku tych właśnie, których walka ciężka na obczyźnie, od upadku zabezpieczyć może.
Myślami temi podzieliłem się z moim przygodnym towarzyszem.
— Zgadzam się z panem — odpowiedział po pewnym namyśle — ale nasz emigrant snadniej niż wasz, oprze się wynaradawiającym pokusom na obczyźnie, stoi bo za nim cała potęga Anglii. W którąkolwiek więc stronę świata się on zwróci, gdziekolwiek rozbije namioty swoje, wszędzie roztacza nad nim skrzydła, protekcya królowej Wielkiej Brytanii. A waszego, któż zabezpieczy od upadku, cóż zatrzyma na drodze do przepaści?
Cóż?... Oto cała suma tych pobudek moralnych, których Anglik, obywatel wolnego i potężnego kraju, jest w znacznej części pozbawiony, oto wspomnienie jego łez doliny, ziemi niedoli i cmentarnych krzyżów. Wspomnienie to, nie opuści go nigdy, myśl, że on tam niejedną łzę otrzeć może, towarzyszyć mu będzie wszędy, i choćby się nawet chwilowo zbłąkał na nowych drogach pełnych niebezpieczeństw i wybojów, to jednak w końcu (jak w tylu już wypadkach), zwróci wzrok miłośnie w swoje strony, obejmie je serdecznym uściskiem, poświęci im resztę dni swoich.
Tylko na to potrzeba, powtarzam, by gdy wychodzi, brał z sobą grudkę ziemi, by ją nosił na sercu i łzą tęsknoty skrapiał, by nie poszedł, jednem słowem, w tę daleką drogę bez oręża, jakim jest pacierz, którego matka go nauczyła i pieśń o Wandzie co Niemca nie chciała, którą mu u kolebki nuciła niańka!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Edynburg stary i nowy, to dwa zupełnie odrębne światy. Przechodzisz most koło stacyi Waverley, i jesteś w średnich wiekach, wracasz przez Mound, tuż przy Galeryi Narodowej, i jesteś wśród XIX stulecia. Co więcej, kiedy znużony gwarem ulicznym staniesz obok pomnika Waltera Scotta, to poza tobą rozlega się hałas Paryża, a przed tobą spokój odwiecznych dzielnic Norymbergi. Te dwie epoki zespolone tu w jednem miejscu, te dwa światy postawione tu sobie do oczu, to jedna z największych osobliwości stolicy Szkocyi, osobliwości, jakich darmobyś szukał gdzieindziej. A choć i gdzieindziej, obok domów mchem zamarłych czasów pokrytych, masz kamienice wspaniałe w najnowszym stylu, nigdzie przecież nie masz, pod nazwą jednego i tego samego miasta, dwóch, całemi stuleciami oddzielonych od siebie, a przestrzenią kilkuset kroków połączonych z sobą grodów. Tu w Edynburgu masz to właśnie, masz szalony wir paryzkich Champs-Elisés na Princes-street, i spokój śmierci wyludnionych podczas wojny średniowiecznych osad, na Canongate i High-street, masz zbytek Berlina i Wiednia i prostotę starych przedmieść Krakowa. I gdyby nie jedni i ci sami ludzie, którzy się tu i owdzie snują, gdyby nie jedne i te same porządki, które i tu i tam panują, rzekłbyś, znalazłszy się tu przypadkiem, że masz przed sobą senne jakieś widziadło, lub też, że z ulic Edynburga XIX wieku, patrzysz po dobrym obiedzie na panoramę Edynburga, z czasów Maryi Stuart, Darnleya i Botwella.
Edynburg nowy, to ulice Princes-street, George-street i Queen-street, i poprzecznice łączące z sobą te główne arterye ruchu. Ulice te ciągną się trzema długiemi linjami prostemi, jak sznur żołnierzy na rewjach, szerokiemi jak Lindy w Berlinie, lub Ringi w stolicy monarchii Habsburgów. Wśród nich jednak prym trzyma Princes-street, zamknięta pomiędzy Caledonian Station i górą Calton-Hill, a zbudowana z jednej strony szeregiem olbrzymich (choć niepięknych domów), a z drugiej otwarta dla oka. Ulica ta, to najruchliwsza linja stolicy Szkocyi. Tu snują się od rana do późnej nocy eleganckie cab'y i ciężkie omnibusy, tu mknie na bicyklu modny młodzieniec, pragnący się popisać zręcznością przed damami, tu krzyżują się linje tramwajów, przerzynające całe miasto w różnych kierunkach. Patrząc na to, co się tu dzieje, rzec mógłbyś, że tu koncentruje się życie całego miasta i dalekim nie byłbyś od prawdy, tu bowiem stoją pierwszorzędne hotele i roztaczają najwykwintniejsze towary, pierwszorzędne sklepy. Pojąć więc łatwo, co tu ruchu, co tu hałasu. Wszystko co żyje w nowej części Edynburga, tu raz przynajmniej na dzień być musi, i nietylko sklepy i biura, hotele i kawiarnie są dla każdego magnesem, ale tu także masz kwieciste ogrody, zbiorniki świeżego powietrza w Edynburgu, które zawsze i wszędzie mają przywilej ściągania tłumów pod swoje rozłożyste drzewa. Więc gwarno tu jest zawsze, a że zawsze jest czarodziejsko pięknie, przeto nic dziwnego, że cudzoziemiec całe godziny chętnie tu przepędza i krzyżując się z przechodniami bez końca, godzinami całemi wpatruje się w panoramę, jaką poza dywanami żywych kwiatów, tworzy amfiteatr High-street, z koroną kościoła St. Giles w środku.
Osobliwościami nowego Edynburga, są Royal-Institution, wraz z Galeryą obrazów, pomniki Waltera Scotta i Wellingtona, i wreszcie Calton-Hill. Należy się więc czytelnikowi o każdej z tych osobliwości słowo.
Royal Institution, jest to obszerny budynek o doryckim stylu. Zdobi go zewnątrz szereg pięknych kolumn, a na wierzchu posąg siedzącej kobiety, więcej ciężki niż smaczny. Całość przecież na oko sprawia korzystne wrażenie, i w szeregu edynburskich budynków bez stylu, przyjemnie się wyróżnia. Gmach ten jest przybytkiem muzeum starożytności szkockich i rzeźby, ale że i jedne i drugie nic nadzwyczajnego nie przedstawiają, przeto zajmować nim dłużej czytelnika nie będziemy. Dopełnieniem zbiorów tej „Institution“ jest Galerya obrazów (National Galery), obok na Moundzie stojąca. Styl jej joński, a postawił ją w roku 1858 książę małżonek Wiktoryi, za cenę 40.000 funtów. Pomiędzy obrazami, jakie w Galeryi tej spotykam, niektóre uderzają prawdziwie artystycznem wykończeniem. Oryginałów jednak szkoły włoskiej niewiele, a we francuzkiej króluje tylko Greuze, znany nam dobrze z pięknej główki zawstydzonego dziewczęcia w Wilanowie. I tu ukazuje on jak zwykle kobiece twarze, ale jakże wdzięczne i piękne! Zda ci się, gdy na jego obrazy patrzysz, że są one zjawiskiem nie z tego świata, lecz z poza mgły i czarodziejskich tęczy blasków. Zaiste, nikt tak kobiet jak Greuze malować nie potrafił i wszystkie one jak są, na całym świecie, obowiązane być mu powinny za to, że odkraść im zdołał i na płótnie uwięził ten czar, z jakiego sobie same sprawy nie zdają. To też kobiety chętnie bardzo wpatrują się w obrazy jego, i tu nawet widzę ich całą grupę, przyglądającą się z ciekawością temu, czego wśród siebie dopatrzyć nigdy nie mogły. Ale bo też co prawda, Greuze, malując kobiety, o Szkotkach nie pomyślał, gdyby był bowiem tu czerpał swoje wzory, nie mielibyśmy z pewnością ani jego przepięknej Niewinności, ani Dziewczęcia z rozerwanym... wiankiem.
Bo istotnie, przejechałem szerokie przestrzenie Szkocyi i nie spotkałem nigdzie kobiety prawdziwie pięknej, zaglądałem do wnętrza willi wspaniale wznoszącej się przy wodospadzie Clyde'y pod Lanarkiem i do ustronnej chaty przylepionej nędznie do ziemi pod Melrose, i nigdzie oczy moje nie zostały uderzone czemś takiem, coby je zniewoliło zatrzymać się na jednem miejscu dłużej. Wszędzie twarze ściągłe, włosy najzwyklej ułożone na głowie, oczy, niezdolne rzucić iskry w niczyją duszę. Wszędzie. Nawet w Edynburgu, gdy nad wieczorem cały modny stolicy Szkocyi świat, wylegnie w powozach i pieszo na Princes-street, darmo szukasz w tłumie przesuwających się tam wtedy kobiet, pięknej, w całem tego słowa znaczeniu, darmo w tej gromadzie twarzy niewieścich, pragnąłbyś chociaż jedną wyróżnić! Powiedział ktoś, że Szkotka jest brzydką, bo się brzydko ubiera, odpowiedzieć mógłbym, że się ubiera brzydko, gdyż wie o tem dobrze, że piękną nie jest. Tak jednak czy inaczej, ubranie jej nie zachwyci nikogo, a magazynierki mód, jeżeli gdzie, to tu z pewnością interesów nie robią. Bo wyobraźmy sobie water-proof do ziemi na ramionach, a męską jasną czapkę na głowie, albo mantylkę futrzaną z włosem na zewnątrz, i suknię bez upięcia i fałd, a będziemy mieli dokładny obraz strojów, jakie spotyka się w tym kraju. To też nie dla przyjrzenia się twarzom i ubraniom kobiecym, wychodzisz w wielkich miastach Szkocyi na ulicę, wiesz bowiem o tem, że ani jedne, ani drugie uwagi twojej nie zatrzymają, i z całym spokojem możesz się zatem tam oddać podziwianiu martwych arcydzieł natury, gdyż arcydzieła żywe, konkurencyi niebezpiecznej im nie robią, nie. Ale bo też co prawda, wobec czarodziejskiej krasy przyrody szkockiej, wszystko w tym kraju brzydkiem i małem wydać się musi. Zatem niech się pocieszają tem Szkotki, jeśli wogóle to, co o nich piszę, dojdzie kiedy do ich wiadomości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jak dalece Szkot czci pamięć swoich wielkich ludzi, widzisz to dobrze, gdy się przechadzasz po ulicach Edynburga, gdziekolwiek bowiem tam się obrócisz, wszędzie zwraca uwagę twoją pomnik. I istotnie, jeśli zliczymy ile ich jest w tem mieście na niewielkiej przestrzeni, to z jednej strony doznamy uczucia prawdziwego podziwu dla narodu, który tyle znakomitości z pośród siebie wydał, a z drugiej schylimy głowę przed jego ofiarnością na publiczne cele. I gorzko nam się wtedy na sercu zrobi, gdy wspomnimy, ile to lat czeka u nas daremnie Mickiewicz na pomnik godny jego genjuszu i niezmiernego znaczenia dla kraju, i uronimy łzę niejedną nad naszemi koteryami i polityką godną zaściankowej szlachty z „Pana Tadeusza“, które od lat tylu, paraliżują zamysły wszystkich, poczuwających się do długu wdzięczności, względem bezsprzecznie największego człowieka, jakiego wydała Polska w tym wieku[1].
Najwspanialszym pomnikiem w Edynburgu, jest bezwątpienia pomnik Waltera Scotta. Jest on wspaniałym i oryginalnym zarazem. Wyobraźmy sobie wieżę gotycką, śmiałymi łukami strzelającą do góry, wieżę z białego kararyjskiego marmuru, a wewnątrz wieży, w siedzącej postawie posąg romantyka-poety, a będziemy mieli pojęcie całości. Wieża, oderwanie biorąc, sprawia niezwykłe wrażenie, zwłaszcza na tle gazonów zielonych, rozpościerających się szeroko poza jej podstawą, ale sam poeta, wygląda nieszczęśliwie, a siedząca postawa, nadana mu przez jego twórcę Steela, psuje niezmiernie efekt. Nic bo tu nie powiada widzowi, że ma przed sobą człowieka fantazyi, który w głębi wyobraźni swojej odkrywał skarby, jakimi następnie żywiły się całe pokolenia, nic, że to jest reformator powieści historycznej, którego naśladowcy zliczyćby się na prędce nawet nie dali. Architekturalna wspaniałość wieży, mającej być tłem dla posągu, przytłumiła polot rzeźbiarza, i chcąc dać coś, coby godnem było znajdować się pod tym koronkowym baldachimem, nie mógł się zdobyć na nic innego, jak na figurkę godną być przykrytą szklanym w salonie, kloszem. Jego Walter Scott, to nie genjalny twórca „Rob-Roya“ i „Pani Jeziora“, to nie patryota dopominający się od Anglików zwrotu Szkocyi nieprawnie jej zabranych pamiątek, lecz człowiek najzwyklejszy w świecie, poczciwy mieszczanin obarczony liczną familją, wypoczywający w fotelu, po kłótni z zrzędną żoną, i po kilku kuflach wypitego na pocieszenie piwa. Być może, że nie w tem miejscu, Walter Scott Steela, robiłby mniej nieprzyjemne wrażenie, tu jednak jest on niesmacznym i trywjalnym, i wygląda, jak gdyby przez omyłkę wdrapał się po wschodach pod ten majestatyczny baldachim, i usiadłszy pod nim ukradkiem, sam nie wiedział co z sobą zrobić. Powtarzam, pomnik jako całość, jest wspaniały, i sprawia, zwłaszcza też zdaleka, wrażenie, ale harmonję jego psuje posąg poety, i prosi się niemal oto, aby go ztamtąd czemprędzej usunąć. Szkoda zatem tych dwóch tysięcy funtów, które podobno kosztował.
Bezsprzecznie, o wiele szczęśliwszym od niego, jako dzieło rzeźby, jest pomnik Wellingtona. Tworzył go tenże sam Steel, ale w jakże o wiele fortunniejszem usposobieniu ducha! Przedewszystkiem gdy w Walterze Scocie nic nie mówi patrzącemu o tem, kogo ma przed oczami, tu każdy widzi, że dźwiga się przed nim mąż ze spiżu i żelaza, każdy czuje nieledwie powiew bohaterskiej epoki. Pogromca wielkiego Napoleona z pod Waterloo, przedstawiony jest, zgodnie z charakterem swoim na koniu. Ubrany w togę, z głową obnażoną i sokolim wzrokiem, pędzi on na nic nie baczny i tratuje wrogów Anglji po drodze. Cała postawa jego znamionuje patryotyzm i szlachetność, a dopełnieniem siły, która tryska z każdego jego muskułu, jest rumak prawdziwie niezrównany. Z nozdrzów jego piekielny żar tryska, nogi w podskoku podniesione śmiało do góry, mówią, że nie istnieje dla niego przestrzeń, a linja jego szyi tak wdzięcznie zlewa się z fałdami ubrania jeźdźca, że koń i człowiek stanowią tu niemal jednolitą i nierozdzielną całość. Jednem słowem, pomnik to prześliczny, godny i bohatera i rzeźbiarza, i nie dziwimy się wcale, że kosztował olbrzymią sumę 10.000 funtów szterlingów.
Inne pomniki Edynburga, z tymi dwoma równać się nawet nie mogą, i jako dzieła sztuki, nie przedstawiają prawie żadnej wartości. Prawda, że wobec takich kolosów, wydają się one jak liliputy, ale gdyby i same stały, nie byłyby przecież w stanie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. To też zarówno Livingstone i Burns, jak Black i Pitt, Wilson i Allan Ramsay, jak i Simpson, gdyby niespożytemi dziełami swemi nie byli się zapisali na zawsze w pamięci ziomków, przez swe pomniki nie przeszliby z pewnością do historyi. Nie ciekawe ich zatem artystyczne posągi, stoją sobie spokojnie w cieniu, i rzadko tylko obcy turysta z nieodstępnym „Baedeckerem“ w ręku, przystanie przed nimi i odczyta zatarte na podstawie nazwisko, którego sława poszła przecież daleko, poza granice tego kraju. Jeszcze z tych pomników, pomnik Burnsa, stylowo jest najwięcej interesującym, naśladuje bowiem nieco klasyczną kopułę pomnika Lysikratesa w Atenach, ale wygląda jak kapliczka, lub prędzej jeszcze świątynia pogańskiego bóstwa, i najmniej jest odpowiednim na uwiecznienie pamięci poety, tego charakteru i polotu co Burns.
Koroną pomników stolicy Szkocyi, są pomniki na Calton-Hill. Koroną, gdyż jak korona na głowie, górują nad wszystkimi innymi. Ale gustem od innych się nie różnią. Taki naprzykład Dougald Stuart, to zwykły posąg wykuty w spiżu, a Nelson, to zwykła kolumna zakończona statuą morskiego bohatera. Oba pomniki niesmaczne, ale każdy widzieć je musi, gdyż stoją w prawdziwie romantycznem miejscu. Podstawą ich jest wysoka góra, z której widok na okolicę nieporównany, a tłem zieloność bujnych trawników rozpościerających się szeroko dokoła. Więc każdy kto Edynburg nawiedza, Calton-Hill koniecznie zwiedzić musi, chociażby tylko dla przyjrzenia się z tego miejsca miastu, i szerokiej płaszczyźnie morza na wschodzie. Gdy tu staniesz, obok armat zdobytych pod Sewastopolem przez Szkotów, masz wszystkie domy i kościoły jak na dłoni, przelatujesz okiem ponad ich dachami i wieżami, doświadczasz uczucia ptaka prującego przestrzenie. A choć widok ztąd, powiedziałbym, jest mniej szerokim i wspaniałym, niż z Góry Zamkowej, przecież podobać się każdemu musi; nic więc dziwnego, że ciekawi szerokich krajobrazów, na Calton-Hill krążą od rana do zmroku, że tu napawają się balsamicznem powietrzem idącem na góry i doliny Szkocyi, wprost przez nieprzejrzane zwierciadło wód morskich od fiordów Norwegii. Na Calton-Hill mamy także pomnik, a raczej zakrój pomnika na wielką skalę. Jest to „Martyr's Monument“ pamiątka ofiar politycznych z r. 1794. Powtarzam, nie jest to pomnik, ale zakrój pomnika, coś w rodzaju niedokończonego Panteonu, w stylu ateńskiego Akropolis. Pragnąc uczcić poległych w końcu zeszłego wieku narodowych męczenników, wzięto się energicznie do roboty i rezultatem jej było kompletne... fiasco. Plan był rzeczywiście kolosalny, ale pieniędzy na wykonanie brakło, i postawiwszy kawałek gmachu i kilkanaście kolumn, musiano ze wstydem zaniechać dalszej roboty. I zaniechano, a to, co tu jest, jak każdy zamiar niedoprowadzony do skutku, jak każda nieurzeczywistniona nadzieja, robi nad wyraz przykre i przygnębiające wrażenie. Dla honoru narodowego, powinni Szkoci dokończyć ten pomnik, albo jeżeli go dokończyć nie mogą, usunąć jak najprędzej to, co postawili. Nie jest to bowiem budynek nowy, nie są zębem czcigodnego czasu pogryzione ruiny, jest to jakby dom doprowadzony do pierwszego piętra, i ogołocony nagle z rusztowania, które cegłę kryło przed okiem. Osądźcie, jakie to wrażenie sprawiać musi.


∗             ∗

Z dumą powtarzają Szkoci, że Edynburg, to Ateny Północy. Zanim rozstanę się z tem miastem, muszę zaznaczyć, o ile uzasadnionem jest takie ich o stolicy mniemanie.
Przedewszystkiem turyści zgadzają się na to, że położenie Edynburga, wielce zbliżone jest do położenia Aten. Jak w tem ostatniem mieście morze Egejskie podmywa progi nieodległych brzegów, tak tu morze Północne rozciąga się nieopodal w całym majestacie, jak tam Akropolis góruje nad całym grodem, tak tu Arthur-seat potężny cień nań rzuca. A jeżeli dodamy, że dla stolicy Grecyi, Pireus jest portem, tej samej doniosłości co dla stolicy Szkocyi Leith, to rzeczywiście znajdziemy niejakie między temi dwoma miastami podobieństwo. Powiadamy niejakie, wszyscy bowiem podróżo — pisarze stawiają Edynburg na pierwszym planie, wszyscy przyznają, że tu jest daleko większe bogactwo piękności natury i oryginalności budowlanej sztuki. Ale Szkotowi nie o podobieństwo powierzchowne chodzi, i jeżeli nazywa Edynburg Atenami Północy, to dlatego, że jak stolica Grecyi na południu, tak on na całej północy jest przybytkiem nauki i światła, rozlewającego dokoła swoje ożywcze promienie. Tak jest. Stojąc przed uniwersytetem Edynburskim, miałem sposobność w kilku słowach zaznaczyć, wyższość wykształcenia szkockiego nad angielskiem, wyższość, która każdego podróżującego po tym kraju uderza w oczy; żałuję wielce, że brak miejsca nie pozwala mi rozpisywać się o tem dłużej, wchodzić w szczegóły urządzenia szkoły szkockiej, przystępnej dla wszystkich, opisywać wewnętrznego ustroju wszechnicy Edynburskiej, opartej na jak najszerszym samorządzie, i skutkiem tego niepodległej od nikogo, i służącej nie sprawom polityki jak gdzieindziej, ale czystej wiedzy. Zaznaczyć mi tu jednak wypada, instytucye naukowe tego miasta.
Mówiliśmy już wyżej, o Royal Institution i National Galery, tych muzeach starożytności północnych, rzeźby i malarstwa, o uniwersytecie i High-school, tym przybytku wybornego średniego wykształcenia, demokratyzującego naukę profesyjną w jak najszerszych kołach narodu; obecnie zaznaczamy: kolegjum dla chirurgów, i dla doktorów, instytuty: filozoficzny i literacki, obserwatoryum królewskie, muzeum przemysłu, akademję królewską Szkocyi i bibljotekę rzemieślniczą. A jeżeli dodamy do tego, dziesiątki szkół elementarnych i gimnazyów, i setki pedagogicznych zakładów, istniejących w tem mieście dzięki staraniu i propagandzie niezliczonych towarzystw religijnych, to zaiste przejęci zostaniemy podziwem dla tego niewielkiego miasta, które uboższe o wiele od miast równej ludności w Europie, daleko więcej przecież od tych ostatnich, łoży na sprawę oświaty i nauki.
Instytucye, o których wyżej mowa, stoją na wysokości swego przeznaczenia i cieszą się jak najszerszem uznaniem w kraju i za granicą. Bawiąc w stolicy Szkocyi, miałem sposobność zwiedzić jedną, t. j. muzeum przemysłu, i ze zwiedzenia tego muzeum, wyniosłem jak najkorzystniejsze wrażenie. Jest to bo muzeum rzeczywiście wzorowo urządzone, coś w rodzaju Kensingtońskiego w Londynie, zbiór okazów sztuki stosowanej, oraz przedmiotów z historyi naturalnej. W olbrzymiej, otoczonej galeryami, a pokrytej szklanym dachem sali, mamy tam w odpowiedniem zmniejszeniu, modele najwspanialszych budowli lądowych i wodnych, tak, że chodząc od jednego do drugiego, możemy się przyjrzeć najznakomitszym okazom współczesnego i dawnego budownictwa. Przechadzka taka, ciekawa niezmiernie dla każdego, ileż korzyści nastręcza tym, którzy się inżynieryi i budownictwu poświęcają! To też nic dziwnego, że mając takie środki pomocnicze, jak to muzeum pod ręką, szkoły profesyonalne Edynburga wydają ludzi, którzy bez pomocy sił obcych wykonywają takie olbrzymie wodne roboty, jak most na rzece Forth pod Queensferry, nic dziwnego, że szkoccy inżynierowie poszukiwani są nawet w tych krajach, którzy swoich inżynierów mają podostatkiem, że Edynburg wreszcie, miano Aten do dziś dnia nosi. I dlatego, nazwy tej nie uważamy za przechwałkę Szkotów, i dlatego, chętnie się każdy na nią pisze, każdy bo widzi, że tu jest zbiornik światła tej mocy, co niegdyś na południu. Tylko, że gdy tam światło to dawno już zagasło, tu do dziś płonie w całym majestacie i blasku, tylko, że tu dotąd ożywia sobą wszystko, podczas gdy tam pozostały po niem, już tylko mroki coraz ciemniejszej nocy. I gdy gwiazda politycznego znaczenia Szkocyi, zaszła, by już chyba nigdy nie zapłonąć, na widnokręgu jej narodowym ukazała się jutrzenka oświaty tak jaskrawa, że zaćmiła swojem światłem tamtej blask mdły i słaby. Jutrzenka ta do dziś płonie, i podczas gdy w dzisiejszych Atenach, cudzoziemiec tylko (Schliemann[2]) roznieca sztucznie własnemi rękami ogień, a wskrzeszeni do politycznego życia Grecy, obojętnie przyglądają się jego pracom, Szkoci, złożywszy do grobu swoją historyczną przeszłość, nie zakładają rąk w nieczynności, ale bezustannie, nie szczędząc największych wysiłków, pracują nad podniesieniem oświaty, w której przyszłość kraju widzą. I żyją więc, choć polityczne słońce Anglii dawno już rzuciło na nich cień i głośno o nich po szerokim świecie, choć narodowe ich barwy rozpłynęły się w obcych kolorach, i żyć będą, póki słowa naszego statysty: „paść może naród wielki, zginąć tylko nikczemny“, nie przestaną być niezbitą prawdą. A że pobudka do tego życia, spoczywa w stolicy tego kraju, że tu koncentrują się te wszystkie naukowe siły, które impuls narodowemu ruchowi nadają, przeto nic dziwnego, że Szkoci jak jeden mąż, ku burgowi mają zwrócone oczy, że w odrodzeniu swojej ojczyzny przypisują mu tę samą rolę, jaką w odrodzeniu Grecyi, grały niegdyś Ateny. Edynburg więc, jest Atenami Północy, jest dla Szkotów, jest i dla cudzoziemców, jest i długo niemi pozostanie, i gdy wspomnienie naukowej sławy tego greckiego grodu, zacierać się będzie w pamięci, tu płonąć wciąż nie przestanie „żnicz“ narodowego światła, gdyż go podtrzymują setki tysięcy rąk energicznych ludzi, przekonanych o tem, że bez światła każdy naród zmarnieć musi. A Szkocya żyć pragnie i żyć będzie, i gdy dzisiejszy wiek barbarzyństwa i ubóstwiania siły, runie nakoniec w przepaści zapomnienia głębiny, oczy wszystkich zwrócą się miłośnie w stronę smutnych gór jej stolicy, mgłą melancholii pokrytych, gdyż tam przechowanem pieczołowicie będzie to, co jest wielkiem i nieśmiertelnem, co odrodzi ludzkość całą pogrążoną w kole materyalizmu, — przechowanem będzie światło. Czyż zatem można się dziwić, żem ku tym górom Edynburga zwracał bezustannie oczy, gdy pociąg kolei unosił mnie ztąd daleko, żem namiętnie i długo wpatrywał się w szczyt wyniosłej góry zamkowej, póki, jak niestety, wszystko na tej łez dolinie, nie rozpłynęła mi się ona w mgle szarej?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





  1. Pisałem przed wzniesieniem pomników Mickiewiczowi w Krakowie i Warszawie.
  2. W tej Schliemann już nie żyje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Bełza.