Płodność (Zola)/Księga druga/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Płodność |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fécondité |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Drugiego marca nadedniem, Maryanna poczuła pierwsze bóle porodu. Nie od razu się zdecydowała obudzić Mateusza, który spał tuż obok na wązkiem żelaznem łóżku. Lecz około godziny siódmej zdawało się jej, że się poruszył, więc uznała za stosowne uprzedzić go o swojem położeniu. Uniósł się na pościeli i całował jej rękę zwieszającą się po za kołdrą.
— Tak... pieść mnie, mój ukochany.. pieść... bo przypuszczam, że to dzisiaj nastąpi...
Od trzech dni codziennie się tego spodziewali, dziwiąc się opóźnieniu. Gdy to rzekła, zerwał się na równe nogi i wystraszony zapytał:
— Czy bardzo cierpisz?..
Zaczęła się śmiać, by go uspokoić.
— Nie, nie... trochę... ale nie bardzo. To dopiero początek. Otwórz okno... uprzątnij pokój... Bo może to będzie niezadługo?..
Gdy uchylił żaluzye, jasne słońce zalało całą sypialnię. Poranne niebo było wesołe, prześlicznej blado niebieskiej barwy, bez najlżejszej chmurki. Ciepły powiew wcześnie rozpoczynającej się wiosny, miło wionął przez otwarte okno, przez które widać było krzewy bzu w ogrodzie zieleniącym się delikatną koronką rozwijających się listków.
— Najmilsza moja, patrzaj jaka dziś urocza pogoda! Co za szczęście! maleństwo się nam urodzi w promieniach słońca!
Przed ubraniem się, przyszedł usiąść na łóżku przy żonie, przypatrywał się jej i całował jej oczy.
— Patrz na mnie! patrz! bym z twoich oczu wyczytał o ile cierpisz... bym wiedział... Jeszcze nie zbyt gwałtowne masz bóle?.. powiedz, ukochana?..
Uśmiechała się, chociaż właśnie w tej chwili mocować się musiała z porywem bólów a gdy mogła już przemówić, rzekła:
— Uspokój się... Ręczę ci, że wszystko idzie pomyślnie... Ale nie trzeba żądać rzeczy niemożliwych... Wszak oboje wiemy, że to jest ciężka chwila do przebycia... Pocałuj mnie... pocałuj bardzo serdecznie, by mi dodać odwagi... i nie współczuj mi zbyt widocznie, bo gotowa jestem rozpłakać się nad sobą...
Pomimo, że nie chciała, łzy jednak nabiegały jej do oczu, zacierając uśmiech na jej ustach. Ostrożnie, lecz z nieskończonością uczucia pochwycił ją w objęcia i trzymał przytuloną do siebie, całując jej twarz, pieszcząc całe jej obnażone ciało, to biedne, drogie ciało, drżące już zapowiadającemi się bólami, wstrząsane świętą męką porodu.
— Ach, uwielbiona moja niewiasto! Ty zawsze masz słuszność! Trzeba łzy przemagać uśmiechem, trzeba zawsze mieć nadzieję przezwyciężenia zła wszelakiego! Pragnąłbym krew moją przelać w ciebie, by dzielić twoje cierpienie! niechajże chociaż moja miłość będzie dla ciebie oparciem i siłą!
Pocałunkami złączeni uspokoili nadmiar swego wzruszenia i znów zaczęli się śmiać i wesoło rozmawiać. Mogło się było zdawać, iż czułość wymienionych pieszczot ukoiła jej bóle. Była to zwykła dłuższa przerwa, poprzedzająca gwałtowniejsze ataki. Maryanna zaczęła przypuszczać, że może się omyliła i że to jeszcze nie dzisiaj. Radziła mężowi, by jak zwykle, poszedł do biura. Lecz oparł się temu i posłał zawiadomienie, by dzisiaj tam na niego nie liczono. Uprzątnąwszy łóżko, zaczął się ubierać, rozmawiając z Maryanną o potrzebnych przygotowaniach. Służąca zaraz pójdzie po dozorczynię dla chorych, kobietę mieszkającą w sąsiedztwie a zamówioną przeszło od dwóch tygodni. Ale wpierwej niechaj ubierze dzieci, bo oto zaczyna je być słychać przez ścianę. Było postanowione, że w dniu połogu cała czwórka spędzi dzień u kuzynostwa Beauchêne, Konstancja uprzejmie na to nastawała, zapraszając dzieci w imieniu swego syna Maurycego. Ale kłopotali się tem, że doktór Boutan wczoraj wieczorem ich zawiadomił, iż od dwudziestu czterech godzin nie opuszcza pani Séguin, która w okropnych męczarniach dotąd się jeszcze nie doczekała urodzin dziecka. Tak więc obawa dwóch kobiet urzeczywistniała się, połóg wypadł im równocześnie. Cóż będzie, jeżeli doktór nie będzie mógł opuścić biednej Walentyny?... Ostatnie o niej wiadomości mieli wczoraj wieczorem o godzinie jedenastej, gdy już spoczywali w łóżku.
— Pojadę dowiedzieć się, rzekł Mateusz. Przekonam się, jak tam sprawy stoją i przywiozę ci doktora...
Gdy zegar wydzwonił ósmą godzinę, już wszystko było zorganizowane. Dozorczyni nadeszła i krzątała się z przygotowaniem rzeczy. Dzieci były ubrane i wyczekiwały, by je odprowadzono do ich małego kuzyna, mieszkającego po drugiej stronie ogrodu. Rózia pocałowawszy matkę, zaczęła płakać, nie umiejąc wytłómaczyć przyczyny, chciała pozostać w domu, lecz Błażej, Denizy i Ambroży, starsi bracia, uprowadzili ją, mówiąc, że jest głupiutka, bo trzeba mamę samą pozostawić, by mogła swobodnie iść na targ i kupić małego braciszka, którego im obiecano oddawna. Zaczęli się bawić w saloniku na dole, biegając, tupiąc, krzycząc, gdy wtem ktoś silnie zadzwonił przy drzwiach wchodowych.
— A może to doktór! — zawołał Mateusz — i raz jeszcze pocałowawszy Maryannę, zbiegł na dół.
Lecz w sieni znalazł Morange’a, który najniespodziewaniej przyszedł ze swoją córką Reginą. Mateusz nie zwrócił uwagi na jego twarz, lecz nie mogąc ukryć swego zdziwienia z powodu tak porannych odwiedzin, rzekł:
— Jakto?... to ty?...
Zmienionym głosem, nieledwie dławiąc się, Morangę odrzekł:
— Tak, to ja... przyszedłem ciebie prosić o oddanie mi wielkiej przyjacielskiej usługi...
Usłyszawszy głosy dzieci bawiących się w salonie, zaprowadził tam uśmiechającą się Reginę, mówiąc do niej:
— Zostań z niemi i baw się w ich towarzystwie, dopóki po ciebie nie przyjdę... A teraz pocałuj mnie, córeczko...
Zamknąwszy drzwi salonu, do którego wpuścił Reginę, zwrócił się do Mateusza, który teraz dopiero ujrzał bladość jego zmienionej, przerażonej twarzy. Morange w obecności córki silił się na udawanie spokoju...
— Co tobie?... kochany przyjacielu?... co się tobie wydarzyło?...
Morange nie odrazu odpowiedział na to pytanie. Bełkotał coś niewyraźnie, wstrzymywał płacz duszący go za gardło.
— To się wydarzyło... że moja żona jest umierająca... Nie u nas... nie w domu... w obcem miejscu. Wszystko ci opowiem... Regina przypuszcza, że matka wyjechała i że muszę do niej jechać... Błagam cię.. pozwól, by Regina u was pozostała, dopóki będzie trzeba... Lecz to nie wszystko... dorożka czeka przed domem... musisz ze mną pojechać... zaraz... zaraz...
Pomimo głębokiego współczucia, Mateusz był zmuszony odmówić:
— Nie mogę... a przynajmniej dzisiaj nie mogę... Moja żona jest w trakcie połogu...
Morange spojrzał na niego nieprzytomnie, jak by nowym ciosem rażony. Zaczął straszliwie drżeć a usta mu się wykrzywiły bolesną goryczą.
— Ach tak... Twoja żona była przy nadziei... dziś urodzi dziecko, tak... to zupełnie naturalną jest rzeczą... Rozumiem, że chcesz być przy niej... Ale to nie przeszkadza, że musisz teraz zaraz ze mną pojechać... liczę na ciebie, że mi nie odmówisz, bo jestem zbyt nieszczęśliwy... ach zbyt nieszczęśliwy... Ja nie mogę sam, bez ciebie tam pojechać... doprawdy nie mogę... nie mam na to siły... Potrzebuję mieć kogoś przy sobie... koniecznie potrzebuję... ach błagam ciebie! błagam... nie odmawiaj mi dłużej...
Tyle było przerażenia, prośby, rozpaczy w tych słowach wypowiadanych zdławionym głosem, że Mateusz czuł się poruszony do głębi serca. Litość nim zawładnęła na widok tego nieszczęsnego człowieka, o słabym, łagodnym charakterze, który wyczerpał już swoje siły i wolę, i był teraz, jak małe dziecko wpadłe do wody tonące bez ratunku.
— Poczekaj tutaj na mnie — rzekł. Pójdę się przekonać, czy mogę z tobą jechać...
Pobiegł na górę i w krótkości opowiedział Maryannie, że musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście u Morange’ów, i że on jest na dole, błagając pomocy i chociażby chwilowego pójścia do Waleryi. Maryanna natychmiast zdecydowała, że nie należy odmawiać prośbie Morange’a; uspakajała męża co do siebie, mówiąc, że jej bóle prawie zupełnie ustąpiły. Może omyliła się. W tem przyszło jej na myśl: kiedy Morange ma dorożkę, więc jadąc, niechaj najpierwej wstąpią do państwa Séguin, by zawiadomić doktora Boutan, by zaraz tutaj przyszedł, jeżeli może na chwilę opuścić Walentynę. W ten sposób Mateusz będzie o nią spokojny i łatwiej mu przyjdzie oddanie usługi biednemu Morange’owi.
— Masz słuszność! i dobra z ciebie kobieta! zawołał Mateusz, całując żonę z porywem uwielbienia. Przyślę ci doktora a sam powrócę jak będę mógł najśpieszniej.
Na dole, wszedł do salonu, pocałował dzieci kolejno, pocałował i Reginę, która niczego się nie domyślając, była uszczęśliwiona, że będzie na śniadaniu u państwa Beauchêne, bo trzeba było teraz i ją tam posłać. Mateusz przywołał służącą, by jeszcze w jego obecności odprowadziła wszystkie dzieci razem i wyszedłszy z niemi, patrzał, dopóki mu nie znikną z oczu za progiem pałacyku po drugiej stronie ogrodu.
Morange pozostał w sieni, nawet nie pomyślawszy o pożegnaniu się z Reginą. Nie mogąc ustać na miejscu, dreptał, obijając się o ściany, pożerany trwogą i niecierpliwością.
— Czy jesteś już gotów?... czy zaraz jedziemy?... — powtarzał, wodząc błędnym wzrokiem. Spieszmy się... ach śpieszmy się...
Siadłszy do dorożki, padł bezwładnie na tylne poduszki i przymknąwszy oczy, zasłonił twarz ręką. Mateusz przed wsiadaniem zapytał go, czy mogą się pierwej zatrzymać przy alei d’Autin a gdy Morange odpowiedział, że właśnie tamtędy trzeba jechać, dorożkarz otrzymał rozkaz zatrzymania się przed pałacem państwa Seguin. Dojechali tam w milczeniu. Mateusz zapewniwszy Morange’a, iż zaraz wróci, wysiadł z powozu. Od jednej z pokojówek dowiedział się, że pani wreszcie powiła córkę, lecz, że znajduje się w niebezpieczeństwie życia. Mateusz uspokoił się wszakże, gdy doktór Boutan go zapewnił, iż najdalej za godzinę będzie u pani Froment.
Gdy napowrót wsiadał do dorożki, powożący się nachylił, by spytać o adres.
— Dorożkarz pyta się ciebie o adres — rzekł Mateusz.
— O adres?... o jaki adres?... Ach prawda... wiem... Ulica du Rocher... ku końcowi... nie wiem numeru.. Węglarz ma swój sklep w tym domu...
Mateusz zrozumiał. Wszak widział ich tam wchodzących, wiedział teraz o wszystkiem. Gdy Morange, wpadł dziś do niego tak niespodziewanie i gdy rzekł, że żona jego jest umierająca, Mateusz zaraz wtedy drgnął, rażony przeczuciem spełnionej zbrodni. Zatem Walerya dogorywała u akuszerki la Rouche!
Morange, uznając konieczność wyznania prawdy a przynajmniej udzielenia jakich nieodzownych objaśnień, otrząsnął się z dotychczasowego milczenia i zaczął mówić gorączkowo. Lecz nie mógł się zdobyć na zupełną szczerość i początkowo popróbował kłamać.
— Tak, Walerya poszła do akuszerki, chcąc się przekonać o stanie swego zdrowia... Lecz podczas badania nastąpił krwotok nie dający się zatamować...
— A dlaczego nie przywołałeś wtedy doktora?..
To proste pytanie tak zmieszało Morange’a, iż zaczął się namyślać co odpowiedzieć, wreszcie rzekł, jąkając się:
— Tak... zapewne... doktór był potrzebny... Może doktór byłby ją uratował... Ale powiedziano mi, że to za późno...
Rozpłakał się i wzburzony ciosem spadłego nieszczęścia, wyznał:
— Chciałem biedz po doktora... lecz mi nie dozwolono... trzymano mnie za ręce... zamknięto... Chciałem wszystko rozbić i przez okno wyskoczyć, by sprowadzić doktora i ratować moją biedną żonę... Ach, ażebyś ty wiedział, co mi wtedy gadano! że jestem waryatem, że stanę się przyczyną skandalu, więzienia nas wszystkich... Nawet Walerya gniewała się na mnie i nie chciała doktora... A tamci inni zatykali mi usta, bym nie krzyczał, zapewniali, że krwotok zaraz będzie zatamowany... Ach, nędznicy! nędznicy! zbrodniarze...
Opowiadał szczegóły dnia wczorajszego, całą zbrodniczą robotę wstrętnej la Rouche, która pomimo wynikłego natychmiast krwotoku, nie uprzedziła go o niebezpieczeństwie. Około godziny dziesiątej wieczór Walerya czuła się trochę lepiej, lecz przed północą wpadła w synkopę.
— Wyobraź sobie, że ta męczarnia trwała od godziny siódmej wieczorem, bo akuszerka zapowiedziała nam, że woli, by wszystko się odbyło, gdy już noc zapadnie... twierdząc, iż może to zrobić nawet pociemku, blask świecy jest aż nadto wystarczający a że wieczorem jest swobodniejsza i że to jej będzie dogodniej z wielu różnych przyczyn... O godzinie drugiej w nocy jeszcze byłem w tym okropnym pokoju... bo Walerya chciała ten pokój zatrzymać dla siebie na jakie pięć albo sześć dni, by już zdrową powrócić do domu... Od północy nie odzyskała przytomności... była trupio blada, zimna i tylko słaby oddech upewniał mnie, że jeszcze jest przy życiu... Więc cóż chcesz, gdym pomyślał, że Regina musi być szalenie niespokojna, bo powiedziałem jej, że zaraz powrócę, odprowadziwszy matkę na dworzec kolei żelaznej... chciałem biedz, by dziecko uspokoić, lecz zakazano mi wracać. Akuszerka coś mówiła, że może stan chorej się polepszy i rano zastanę ją przytomną, więc już nie wiem jak się to stało, jak powróciłem do domu a pomyślałem o tobie, by tam wrócić, bo nie miałem odwagi iść sam na tę nieszczęsną ulicę... Ach mój Boże! mój Boże! w jakimże stanie znajdę moją Waleryę.
Przed chwilą niecierpliwił się, że dorożkarz jedzie pomału, że nie rusza się z miejsca a teraz drżał z przerażenia, że już dojeżdżają na ulicę du Rocher. Rzucał wzrokiem na wszystkie strony, w obawie, że zaraz się zatrzymają przed okropnym, występnym domem.
— Ach nie potępiaj mnie, mój drogi... Żebyś ty wiedział ile przecierpiałem i jak teraz cierpię...
Mateusz nie znajdując słów pocieszenia, wziął go za rękę i zatrzymał ją w dłoni. Ten dowód współczucia i przebaczenia, wzruszył do łez nieszczęśliwego męża Waleryi.
— Dziękuję ci, dziękuję.
Dorożka się zatrzymała i podczas gdy Mateusz mówił woźnicy, by czekał przed domem, Morange wpadł do ciemnego korytarza. Podążający za nim Mateusz został przejęty dreszczem z nagłej przemiany. Wesołe, poranne słońce i wiosenne ciepło zastąpiła teraz odrażająca wilgoć i nieprzyjemna woń domu, ponurego jak ustęp w podziemiu. Na gwałtowne szarpnięcie dzwonka, przyszła otworzyć rozczochrana służąca w brudnym, lepiącym się fartuchu. Lecz poznawszy Morange’a i widząc towarzyszącego mu przyjaciela, chciała, by obadwaj poczekali w ciasnym przedpokoju.
— Panie, proszę tutaj zostać.
A gdy Morange, brutalnie ją odpychając, chciał iść dalej, gwałtem usiłowała go zatrzymać, wołając:
— Panie, ja mam rozkaz niewpuszczenia pana, proszę zaczekać, pójdę moją panią zawiadomić...
Nic jej nie odpowiadając, pchnął ją jeszcze gwałtowniej i przeszedł wraz z Mateuszem. Służąca śpiesznie się podniosła i pobiegła uprzedzić akuszerkę.
Morange skręcił na korytarz i szedł ku drzwiom w głębi, ku drzwiom pokoju Waleryi. Otworzył je ręką niepewną, drżącą. Ta służąca, która nie chciała go tutaj wpuścić, doprowadziła go do szaleństwa. Ach a ten pokój zgrozy i okropności, do którego teraz weszli! Przez okno pokryte warstwą brudu, dochodziło trochę piwnicznego światła z ciasnego podwórza. Począwszy od zasmolonego sufitu, ze ścian opadały kawały odlepionego papieru a całe umeblowanie stanowiła nędzna komoda z powyszczerbianym marmurowym blatem, jakieś rozwalające się półki i drewniane łóżko, upstrzone śladami pluskiew. I w tem ohydnem otoczeniu, na tej odrażającej pościeli, leżała Walerya już skostniała, zmarła przeszło od sześciu godzin. Jej prześliczna głowa spoczywała w zwojach czarnych włosów, które się rozpuściły, kaskadą spływając ku ziemi. A za życia wesoła, świeża, uprzejma jej twarz, miała teraz wyraz poważny, rozpaczliwy, jakby umarła w chwili głębokiego żalu za wszystkiem co opuszcza. Kołdra się z niej trochę osunęła, ukazując ramiona i część biustu, tego nieco już za pełnego biustu, lecz jeszcze pięknego i wzniecającego dumę w jej mężu, gdy ją wprowadzał na bal w wyciętej sukni. Jedna z jej rąk, niezmiernie blada i jakby wydłużona zbliżającą się nicością, leżała na kołdrze na skraju łóżka Umarła i była sama, opuszczona przez wszystkich, nawet świecy nie zapalono u jej wezgłowia.
Morange osłupiał i patrzał. Była jakby uśpiona z oczyma na zawsze zamkniętemu Lecz on nie wpadł w pomyłkę, widział, że już nie oddycha, widział, że ma usta zwarte i zupełnie białe. Kał tego pokoju, obojętna okropność opuszczenia tej zmarłej, która jakby zamordowana wśród pustkowia i pozostawiona na miejscu przez zbrodniarzy, leżała martwa w kałuży krwi własnej, wszystko to ugodziło go w samo serce, wywołując zdrętwienie z nadmiaru doznanego bólu. Ujął rękę żony a poczuwszy ją zimną jak z lodu, jęknął chrapliwie z głębi wnętrzności. Padł na kolana i twarz przyłożył do tej marmurowej ręki. W milczeniu, bez płaczu, pozostał tak, jakby pragnąc zlodowacieć vw zetknięcia z tą nicością i dać się owładnąć chłodem śmierci.
Mateusz również był nieruchomy z przerażenia. Jakże marnie przykróciła sobie życie ta młoda kobieta marząca o bogactwie i zbytku, przekładająca narazić się na śmierć, byle nie wyrzec się rojonej przyszłości! Wśród przedłużającego się głuchego milczenia, Mateusz dosłyszał ostrożne stąpanie. Przez drzwi, które pozostały szeroko otwarte, weszła pani Rouche ze zwykłą swoją miną słodkawą i przebiegłą, opięta w swą odwieczną suknię czarną wełnianą, powycieraną na szwach, wyszmalcowaną na wszystkich składkach. Długi jej nos odrazu się skierował ku temu panu, którego już raz kiedyś widziała, zdaje się, że przyszedł tutaj, by się rozpytać o warunki umieszczenia położnicy. Oceniła go spojrzeniem i bynajmniej się go nie lękając, zachowała niezmącony spokój, co widocznie nie pomału go ździwiło. Zdawało się, że jest przejęta politowaniem względem męża nieboszczki. Patrząc na jego niemą rozpacz, wyrażała wzrokiem: „Co za wypadek, co za smutek, jakże drobną jesteśmy rzeczą wobec przykrych zrządzeń losu!“ Mateusz pochylił się nad przyjacielem, chciał go wyrwać z jego odrętwienia, ale la Rouche powstrzymała go, szepcząc;
— Zostaw go pan, to go uspokaja... Chodź pan, potrzebuję z panem pomówić!
Uprowadziła Mateusza, lecz idąc korytarzem dosłyszała zgłuszone krzyki i wołanie ratunku. Bez pośpiechu, obojętnie, otworzyła jakieś drzwi, mówiąc:
— Niechaj pan zechce tutaj wejść i na mnie poczekać.
Był to gabinet akuszerki, pokój wązki z meblami krytemi czerwonym, wytartym aksamitem, z biurkiem w pobliżu okna. W fotelu siedziała i szyła młoda kobieta, zapewne świeżo powstająca z łóżka położnica, bo jeszcze była niezmiernie blada a ręka jej ze zmęczeniem wyciągała igłę z roboty.
Gdy podniosła oczy, Mateusz ze ździwieniem poznał, że to była Celestyna, panna służąca pani Séguin. Drgnęła, poznawszy Mateusza i tak się spłoszyła jego widokiem, iż w pierwszym porywie zdradziła się, wyznając:
— Ach panie Froment! błagam, proszę nie mówić mojej pani, że mnie pan tutaj spotkał...
Przypomniał sobie teraz, iż pani Séguin coś mówiła o tem przed kilku tygodniami, że musiała Celestynie pozwolić na wyjazd na wieś, do Rougemont, zkąd pochodziła, bo wzywała ją tam umierająca matka. Listy Celestyny, proszące o przedłużenie urlopu, dochodziły panią Séguin z Rougemont i nawet odpisała jej, że życzy sobie jej powrotu przed oczekiwanym połogiem. Lecz Celestyna zawiadomiła panią, że choroba matki przedłuża się, ale z godziny na godzinę spodziewać się można jej śmierci, zatem nie może jeszcze wracać do Paryża. I oto, wiedząc o tem, Mateusz miał teraz przed sobą ową Celestynę, która była nie w Roagemont lecz u akuszerki, tydzień temu odbywszy u niej połóg.
— Tak proszę pana, zaszłam w ciążę... Zdawało mi się nawet, że pan któregoś razu tak na mnie spojrzał, jakby się tego domyślał... Oj, mężczyźni to odrazu takie rzeczy widzą... A moja pani ani na chwilę nie posądziła mnie, że jestem w tym stanie... prawda, że robiłam co mogłam, by to przed nią skrywać... Miejsce dobre, więc nie chciałam go stracić, zatem wymyśliłam chorobę mamy a w Rougemont mam przyjaciółkę, la Couteau, ona za mnie listy odbiera i moje do Paryża, do pani wyprawia... Wiem, że brzydko jest kłamać, ale proszę pana muszę sobie radzić, boż inaczej przepadłabym, jak każda biedna dziewczyna, którą uwiedzie jaki łajdak, nie chcący dotrzymać swoich zobowiązań...
Celestyna nie przyznała się przed Mateuszem, że już po raz drugi była teraz matką i że tym razem nie udało się jej tak szczęśliwie, jak przy pierwszem dziecku. Rok temu, prawie, że co do jednego dnia równo rok, jak urodziła dziecko nieżywe, dzięki zręczności la Rouche, która szczyciła się z tej specjalności. Teraz zaś, chociaż była dopiero w siódmym miesiącu ciąży, dziecko przyszło na świat żywe a nawet wyjątkowo silnie rozwinięte. Jednakże zdaje się, że wszystkie szanse śmierci były już teraz zapewnione, ale dopóki nie umrze, nie można za nic ręczyć, bo życie bywa czasami dziwnie uparte... A ponieważ dzieciobójstwo było wykluczone z programu zajęć la Rouche, zatem odwołano się do la Couteau, jako do ostatniej nadziei ratunku w tak nieprzyjemnej okoliczności. La Couteau wzięła dziecko do Rougemont zaraz nazajutrz po urodzeniu. Już powinno było umrzeć.
Niedługo ztąd wyjdę — mówiła dalej Celestyna. Nie mam na to, aby sobie dogadzać, jak to robią bogate panie... Doktorzy zalecają by leżeć w łóżku przynajmniej przez dwadzieścia dni po połogu... Ja, przeleżałam tylko dni sześć i dziś wstałam, bo chcę wrócić, do służby od poniedziałku. A tym czasem pan widzi, że nie siedzę z założonemi rękoma... reperuję bieliznę pani Rouche, która jest dla mnie bardzo dobra.. Ale proszę pana... czy ja mogą liczyć, że pan zechce mi dotrzymać sekretu i o niczem nie wspomni przed moją panią?...
Mateusz kiwnął głową, że może być spokojna i spojrzał uważniej na tę dziewczynę. Miała lat nie więcej jak dwadzieścia pięć, nie była ładna bo miała głowę wydłużoną jak u konia, lecz była świeża, zęby miała zdrowe i białe. Ileż jeszcze połogów odbędzie ona w tych samych warunkach, skazując swe potomstwo na zagładę, wyrzucając ze swego łona płód przed ostateczną dojrzałością, by tem pewniej zgnił, nową darząc ją swobodą. Wstręt i politowanie budziła w nim ta kobieta.
— Proszę, niech się pan nie gniewa, że pozwolę sobie na postawienie panu pytania... Czy moja pani, pani Séguin, już odbyła połóg?...
Odpowiedział, że tak, ale, że się męczyła nieledwie całe dwie doby. Gdy skończył mówić, zawołała:
— To mnie wcale nie dziwi... Pani jest bardzo delikatna... Ale jestem kontenta, że już z tem skończyła... Dziękuję panu.
W tej właśnie chwili weszła pani Rouche i zamknęła za sobą drzwi pocichu i jak wszystko co robiła, pośpiesznie, ukradkiem. Zgłuszone krzyki przerażenia już przycichły i w całem mieszkaniu panowało przygnębiające, grobowe milczenie. Usiadła przy swojem biurku, podparła się o nie łokciem i z miodowym swym uśmiechem poprosiła Mateusza, by siadł na poblizkiem krześle. Uprzejmym ruchem ręki i głowy powstrzymała Celestynę zabierającą się do wyjścia, uważała ją za przyjaciółkę, za powiernicę, osobę zaufania, przy której można było mówić z zupełną swobodą.
— Szanowny panie, odezwała się akuszerka wprost do Mateusza, nie znam nawet pańskiego nazwiska, lecz odrazu pana oceniłam, jako człowieka rozumnego i znającego życie. Więc skutkiem tego chcę pana uprzedzić, iż rozpacz jego przyjaciela mocno mnie niepokoi, ale niepokoi mnie tylko ze względu na niego. Nie może pan sobie wyobrazić, jak trudno nam było dziś w nocy uspokoić jego napady zupełnie nieprzytomnego szaleństwa. Otóż jestem w obawie, jeżeli znów ulegnie takim atakom, by się nie dopuścił czynów, mogących mieć bardzo niebezpieczne następstwa. Cios, który go spotkał, jest okropny, i widzi mnie pan osobiście tem strapioną, nie zasnęłam ani na chwilę po zaszłem nieszczęściu. Lecz nie wątpię, iż pan dobrze to rozumie, że ponieważ złe cofniętem już być nie może, zatem głośne o tem krzyczenie byłoby rzeczą zbyteczną, mogącą mieć dla niego jaknajgorsze następstwa i odpowiedzialności... Proszę, niechaj pan nie powątpiewa, że to mówię nie w moim lecz w jego własnym interesie, bo ja... ach mój Boże! ja mam nabyte doświadczenie i umiem unikać niepotrzebnych nieprzyjemności...
Mateusz zrozumiał taktykę la Rouche. Dała mu do zrozumienia, że i on byłby zamieszany w całą sprawę, jako biorący w niej udział, zatem powinni obadwaj milczeć, jeżeli chcą uniknąć kryminalnego procesu jako wspólnicy zbrodni...
— Należy uszanować boleść mojego przyjaciela — odpowiedział chłodno. Nie będę miał potrzeby przemawiać do jego rozsądku, bo niezawodnie sam dobrze wie, komu przypisać przyczyny tego, co zaszło i kto spełnił nadużycie, tak okropne mające skutki.
Zapadło milczenie. Pani Rouche patrzała na niego spokojnie i coś jakby drwiący uśmiech okolił jej usta.
— Widzę, że mnie pan uważasz za przestępczynię, za zbrodniarkę... Ach, gdyby pan był obecny, gdy on tutaj przyszedł ze swoją żoną! Płakali oboje jak dzieci i rzucili się przedemną na kolana, bo zrazu odmówiłam, czego żądali. A jakie były podziękowania, jakie przyrzeczenia dozgonnej wdzięczności, gdy wreszcie zgodziłam się zastosować do ich woli... Prawda, że wszystko zły wzięło obrót i źle się skończyło, lecz przyczyna tego musiała wyniknąć z nieprawidłowego ustroju organu... Jestem prawdziwie zrozpaczona, że się tak stało, bo przecież wiem, że jestem w takich razach odpowiedzialna, więc możesz pan wierzyć w szczerość mego żalu i obaw... Ach, czemuż mnie nachodzą ci mężowie i te żony, nęcąc prośbami, obietnicami gór złotych... doprawdy wolałabym, by mnie pozostawiali w spokoju a jeżeli się ryzykują, to niechajże umieją obliczyć i pogodzić się z możliwością złych następstw!
Wpadła w zapał i cała jej drobna postać ożywiła się głębokością przekonania.
— Ależ to, co ja zrobiłam, to samo robią wszystkie akuszerki i wszyscy doktorzy! nie wierzę, by się znalazła chociażby jedna akuszerka, mogąca się oprzeć naleganiom, prośbom, zwierzeniom, jakie słyszymy z ust naszych nieszczęśliwych klientek... Ach panie, gdybym mogła pana ukryć w tym gabinecie, gdybyś mógł słyszeć spowiedzi przychodzących tutaj kobiet, to niezawodnie zapatrywania pańskie uległyby wielkiej przemianie. Przed paru dniami, wpada tu młoda sklepikarka na wpół nieżywa, lamentująca, z brzuchem zranionym kopnięciem buta pijanego męża; czy i tej miałam odmówić ratunku, jakiego odemnie żądała?... W przeszłym tygodniu przyszła folwarczna dziewka, na piechotę szła setki kilometrów, szukając służby, ale ciąża jej była widoczną, nikt ją nie chciał przyjąć a wiejskie dzieciaki rzucały w nią kamieniami; sypiała w rowach i pod krzakami, kradła psom strawę, nie znajdując już jarzyn na polach; czyż pan nie znajduje, że litość nakazywała przyśpieszyć jej wyzwoliny, by ją uchronić od prześladowania i głodowej śmierci... Ach panie, cóż mam uczynić z tą smutną procesją kobiet, które z prowincyi, z Paryża, codziennie tutaj się schodzą, opowiadając mi nędzę swego położenia, przysięgając, że staną się dzieciobójczyniami, jeżeli ich nie uwolnię od płodu, będącego zakałą ich życia... Wszystkie, które tu przychodzą, tylko te słowa mają na ustach, nietylko biedne dziewczyny ciężko pracujące na kawałek chleba, ale i bogate panie, otoczone względami świata, w którym żyją, kobiety uważane za najszanowniejsze, najszczęśliwsze. Wszystkie! wszystkie! niechaj pan wie, że wszystkie gotowe są dopuścić się najgorszych ostateczności, trują się, przyjmując byle jakie lekarstwa, spadają ze schodów w nadziei, że ulegną potłuczeniu, mogącemu mieć pożądany skutek a jeżeli następuje poronienie lub połóg, odbywają to skrycie, w samotności, by zniszczyć płód, by udusić dziecko, lub porzucić je w bramie jakiego domu. Więc cóż czynić wobec tak okropnego położenia tych kobiet?... Czyż pan nie znajduje, że i tak zbyt wiele gnije noworodków w rynsztokowych ściekach, w ustępach?... A gdyby akuszerki odmawiały swej pomocy, liczba tych małych trupów, natychmiastby się zdwoiła! Zatem naszą działalność nie należy potępiać z taką bezwzględnością! Bo już pomijając litość, jaka nami najczęściej kieruje, jesteśmy hamulcem źle uorganizowanego społeczeństwa, popychającego do zbrodni i z narażaniem samych siebie, powstrzymujemy mnóstwo dramatów... Wobec człowieka inteligentnego jak pan, nie ukrywam tych moich poglądów i pobudek, które mnie zniewalają do zadośćuczynienia prośbom wielu nieszczęśliwych kobiet... Tajemną działalność nas, akuszerek, można podzielić na trzy stopnie: urządzać się tak, by matka powiła nieżywe dziecko, co uważam za fakt dozwolony, bo przecięż kobieta w swojem sumieniu ma prawo rozrządzić, czy chce lub nie chce dać życie. Następnie spędzenie płodu, poronienie, co podług mnie jest rzeczą gorszą, niebezpieczniejszą dla zdrowia matki i na co nie należy się decydować bez bardzo ważnych, wyjątkowych powodów... Wreszcie dzieciobójstwo, będące rzeczywistą zbrodnią i które potępiam bezwarunkowo... Mogę przysiądz, że dziecko żyjące nigdy nie zostało u mnie zabite. Matka albo mamka robią z nim następnie co chcą, lecz ja się do tego nie mieszam.
La Rouche przysięgała na swój honor rękę podniósłszy w górę, tryumfując, że przekonała Mateusza, który milczał, nie znajdując nic do odpowiedzenia na słowa, zawierające w sobie tyle życiowego okrucieństwa. Chciał wstać i uciec z tego piekła, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Jeszcze jedno słówko... Przytoczę panu przykład... W domu na tej samej ulicy, u bardzo bogatego bankiera, zgodziła się na początku zimy młoda pokojówka, jasna blondynka, niezwykłej urody. Naturalnie, że zaraz zaszła w ciążę, lecz przyszła do mnie za późno, bym mogła ją wyswobodzić podług mojego sposobu... Wreszcie znajdowałam, że ta dziewczyna zbyt blizko odemnie mieszka, co w takich razach bywa niebezpieczne z powodu sąsiedzkich plotek. Minęły dwa miesiące bez żadnej o niej wieści. Któregoś rana, o godzinie szóstej, przybiega do mnie kucharka, służąca u tych samych państwa co owa ładna blondynka i prowadzi mnie do niej bocznemi schodami, do izdebki na szóstem piętrze. I cóż tam ujrzałam na jednem z dwóch łóżek?... nieszczęśliwą blondynkę w kałuży krwi, z rękami zaciśniętemi około szyi dziecka, które już udusiła wpierw, aniżeli wydostało się w całości z jej łona... lecz i ona umarła... umarła z krwotoku tak obfitego, że krew, przeciekłszy przez materace, strugą spłynęła na podłogę... Ale godnem zastanowienia jest okoliczność, że owa kucharka śpiąca na łóżku tuż obok, nic nie słyszała... Dopiero przebudziwszy się, ujrzała co się dzieje... A więc czy pan sobie zdaje sprawę jaką męczeńską noc przebyła rodząca?... Dławiła w piersi krzyk bólów, siliła się, by nie obudzić towarzyszki, wyczekiwała ukazania się głowy dziecka, by ją pochwycić i zdusić z gorączkowem wytężeniem... a następnie, tracąc potoki krwi z nadmiernego wysiłku, pozostała tak słabnąc stopniowo, aż wreszcie skonała i zastałam ją nieżywą, z rękami już sztywniejącemi ale wrosłemi w szyję uduszonego maleńkiego trupa... Naturalnie, że powiedziałam kucharce, iż do mnie takie sprawy nie należą i posłałam ją po doktora, by spisał akt zejścia... Ale niechaj mnie pan wierzy, że dotąd nie mogę się uspokoić takie mam wyrzuty sumienia, że nie poratowałam tej biednej dziewczyny, gdy przyszła prosić mnie o pomoc. A gdybym była to zrobiła, czyżby pan rzucił na mnie kamieniem?... zapewne tak a jednak byłabym tylko spełniła dobry uczynek!
— Napewno że to byłby dobry uczynek! — zawołała Celestyna — słuchająca opowiadania z natężoną uwagą.
Mateuszowi serce pękało z bólu. To już był ostatni szczebel okropności w tem piekle tajonego macierzyństwa. Przypominał sobie co widział i słyszał w położniczym domu pani Bourdieu, gdzie przychodziły rodzić uwiedzione służące, wiarołomne żony, kazirodztwem skażone córki, niezliczony poczet bezimiennych kobiet, wydających na świat dzieci nigdy nie mające znać swoich rodziców. A tutaj, u la Rouche była to z chytrą przebiegłością obłudnie praktykowana zbrodnia, spędzanie dopiero co poczętego płodu, dzieci zabijane w łonie matki, konające przed pierwszem samoistnem tchnieniem. A po zatem, wszędzie, dzieciobójstwo, jawne morderstwo, dziecko urodzone żywe i uduszone, czasami szarpane na sztuki, zawinięte w szmatę, w papier i rzucane w pierwszy lepszy zaułek. Liczba zawieranych małżeństw nie uległa obniżeniu, ale liczba urodzin o ćwierć się zmniejszyła i wszystkie uliczne ścieki były grobowiskami maleńkich trupów. Mateusz czuł, jakby go musnął po twarzy lodowy wiatr tysiącznych dramatów, skrytych zabójstw, bezmiar ludzkiego zwyrodnienia. A jakąż przerażającą rzeczywistością była ta jaskinia zbrodni, w której rządząca dzieciobójczyni rozprawiać mogła głośno, z wiarą w swoje posłannictwo i mówiąca prawdy, które nim wstrząsały, rozstrzygnięcia swego nie znajdując. Macierzyństwo kalało się chwycone szaleństwem uśmiercania potomstwa, naglone ku temu wadliwością ustroju społecznego, bezeceństwem prawa, bezczeszczeniem miłości. Boska żądza tworzenia życia podtrzymywania nieśmiertelności jego płomienia, stawała się brutalnym gwałtem, podstępnem zapładnianiem przypadkowo napotkanych samic.
Pierwsze drgnięcie dziecka w macierzyńskiem łonie budziło przestrach, najwyższą trwogę i by uniknąć zrodzenia owocu powstałego z przypadku, powstawała żądza zniszczenia płodu, wyrwania zielska przynoszącego tylko szkodę, wyrządzającego niepowetowaną krzywdę. I rozlegał się coraz donośniej egoistyczny okrzyk: precz z dzieckiem! precz z dzieckiem, krzyżującem plany przyszłości, projekta oparte na pieniężnych obliczeniach i czczej ambicyi. Śmierć jutrzejszemu życiu, byle było zapewnione dzisiejsze używanie! Całe dzisiejsze społeczeństwo zawodziło to świętokradzkie nawoływanie, zapowiadające blizki koniec narodu. Mateusz, który przed dziewięciu miesiącami odczuł, jak marnieje zasiew człowieczego ziarna w olbrzymim Paryżu, miał teraz sposobność przekonania się, jak złe, jak zbrodnicze ręce podcinają plony, wschodzące pomimo wielorakich przeszkód. Więc nietylko, że ziarno przepadało, padając na grunt jałowy, zatruty, lecz oto przypadkowo kiełkujący zasiew wyrywała brutalność, egoizm, nędza! Wszystkie potęgi śmierci kojarzyły się przeciwko mnożeniu się życia! walczyły z bezstronnością natury hojnie tworzącej nieskończoność zarodków, dla nieskończoności żniwa prawdy i sprawiedliwości.
Mateusz, wstał, mówiąc:
— Powtarzam pani, że nie chcę wiedzieć o tem, co się tutaj mogło wydarzyć. Lecz obecność ciała zmarłej, czy nie przedstawia najważniejszego niebezpieczeństwa?...
Pani Rouche skrzywiła usta do jakiegoś przebiegłego uśmiechu:
— Tak, dozór pod tym względem jest dość ścisły... Na szczęście, wszędzie można mieć przyjaciół... Posłałam zawiadomienie o zaszłej śmierci i zaraz nadejdzie doktór, który stwierdzi skon zaszły z przypadkowego poronienia.
I pani Rouche wstała ze swego krzesła przed biurkiem a twarz jej miała teraz zwykły spokojny wyraz, dyskretnie uśmiechnięta, litowała się nad szpetotą różnych spraw ludzkich na tej ziemi. Przyjaznym ruchem ręki i z obrażoną skromnością, chciała zamknąć usta Celestynie, gdy ta rzekła:
— Niechaj pan wierzy wszystkiemu, co ona panu powiedziała. A od siebie dodam, że na świecie niema lepszej od niej kobiety. My, co ją znamy, gotowe jesteśmy w ogień za nią wskoczyć... Pan już odchodzi, więc żegnam pana i polecam się panu z prośbą dochowania mi tajemnicy...
Przed wyjściem z tego domu, z którego coraz mu było pilniej uciec i zapomnieć, Mateusz chciał zobaczyć Morange’a i popróbować, czy nie zdoła go ztąd wyrwać i z sobą uprowadzić. Zastał go siedzącego przy zmarłej żonie. Był bezwładnie pogrążony w swej boleści, bez śladu łez na zmienionej twarzy. Na propozycyę Mateusza odpowiedział cichotko, jakby w obawie, by nie przebudzić tej, która zasnęła na zawsze:
— Nie, mój drogi, nie... przestań nalegać... bo próżnem byłoby wszystko, co mógłbyś powiedzieć... Wiem o całej doniosłości zbrodni, jaką popełniłem i nigdy sobie tego nie daruję... Bo jeżeli jest ona tutaj i taką, jak ją widzisz, to dlatego, że na to zezwoliłem... A jednak ubóstwiałem ją... pragnąłem jej szczęścia, lecz właśnie ztąd pochodziła moja słabość, że za bardzo ją kochałem. Ale to winy mojej nie zmniejsza...byłem mężczyzną, więc powinienem był umieć oprzeć się jej szaleństwu i wytłómaczyć całą tego niedorzeczność, by zrozumiała, że popełniając zbrodnię poniesiemy za to jakąś równomierną karę... Ach ona! ona temu niewinna, ją rozumiem i usprawiedliwiam.. Ale ja, ja jestem nędznikiem i brzydzę się samym sobą...
Był roztkliwiony i w napięcia uczucia dostrzegał całą swoją miernotę i słabość charakteru. Mówił wciąż monotonnym, bezdźwięcznym głosem, ulatującym z niego prawie że bezwiednie.
— Ona, taka ładna, wesoła, pragnęła być bogatą, szczęśliwą. Wszak miała do tego najsłuszniejsze prawo, będąc inteligentną i piękną... Celem mojego życia była zawsze tylko ona... radością mi było zadawalniać jej zachcianki, pracować dla urzeczywistnienia jej ambicyi... Znasz nasze nowe mieszkanie, by je urządzić podług jej gustu wydaliśmy więcej, niż było można... A potem żyliśmy nadzieją owej posady w banku kredytu narodowego, ufając, że szybko dojdziemy do majątku... Więc cóż dziwnego, że będąc zagrożoną drugiem dzieckiem, straciła głowę... a widząc ją zrozpaczoną, waryowałem jak ona... i zacząłem wierzyć, że jedyną drogą ocalenia jest pozbycie się tego biednego maleństwa, grożącego nam swojem przybyciem... A oto skutki!... Leży teraz martwa!... A czy wiesz... bylibyśmy mieli syna... myśmy pragnęli chłopca... ale ona miała przekonanie, że to będzie znów córka i to nas zdecydowało, bo przecież nie bylibyśmy mogli uzbierać drugiego posagu... Ach, gdyby to można było wiedzieć, że syn się urodzi!... I ona byłaby żyła i on byłby się zdrowo chował a teraz oboje ich straciłem... oboje ich zabiłem... Nie chciałem, by dziecko żyło a dziecko z sobą zabrało życie matki...
Ten głos bez wybuchów, bez łez, głos przypominający ponury i zgłuszony dźwięk pogrzebowego dzwonu, rozdzierał serce Mateusza. Chcąc pocieszyć przyjaciela, wspomniał o Reginie.
— Tak, masz słuszność... pozostała mi Regina... ja bardzo kocham moją Reginę... Ona taka podobna do matki... Proszę, zatrzymajcie ją u siebie do jutra... Nie mówcie jej o niczem... niech się bawi wesoło... ja sam jej powiem o nieszczęściu, jakie nas dotknęło... I, mój drogi, nie męcz mnie naleganiem, ja ztąd nie odejdę, ale ci obiecuję, że zachowam się rozsądnie, będę spokojnie przy niej siedział, ale muszę tutaj z nią pozostać.. Przyrzekam ci, że nikt mnie tutaj nie usłyszy, nikomu nie będę przeszkadzać, ale chcę tu być przy niej...
GŁos mu się zdławił, zmieszał i bełkotał już tylko niewyraźne słowa, rozbolały zmarnowaniem szczęścia całego swojego życia. Mateusz, widząc go tak przygnębionym, ale zarazem spokojnym, wyszedł i wskoczył do dorożki, która na niego czekała. Ach, jakże mu ulżył widok ulic zalanych wesołemi promieniami słońca, tłum przechodniów, śpiesznie podążających do codziennych zajęć, ożywcze wiosenne powietrze, przepływające przez otwarte okna powozu. Wszystko to wydało mu się rozkoszą po wyjściu z tego ciemnego, cuchnącego domu. Oddychał całemi piersiami, wzrok podnosząc ku niebu, jaśniejącemu pogodą i zdrowiem. Obraz Maryanny stanął mu w myśli. Jakże mu było pilno podążyć do tej ukochanej kobiety, darzącej go pocieszającą obietnicą zwycięztwa życia, odkupienia wszystkich zdrożności i wszystkich występków. Dobra, rozumna Maryanna! ona jedna była istotą zdrową, dzielną i trzymającą sztandar nadziei! Nawet w chwili porodowej męczarni, tryumfowała ona w miłości! a płodnością swą pracowała ku zasileniu jutrzejszego wysiłku. Niecierpliwił się, że dorożka jechała powoli, bo pragnął już być u siebie, w swoim jasnym, szczęśliwym domku, by stać się uczestnikiem poematu życia, uroczystego święta urodzin nowej ludzkiej jednostki, niosącej z sobą tyle cierpienia i tyle radości, to odwiecznie powtarzające się przeznaczenie człowieka!
Dojechawszy, aż się uśmiechnął, tyle było wesołej jasności w tym małym jego domku. Słońce, jaśniało tutaj ze stron wszystkich. Na zakręcie, pomiędzy schodami stał bukiet róż wyniesiony przed nocą z sypialnego pokoju a dziś umyślnie tutaj pozostawiony. A gdy wszedł na górę, rozrzewnił go zbytek rozłożonej wszędzie białej bielizny, bielizny śnieżnej, zalegającej na wszystkich meblach i kąpiącej się w słońcu. Przez wpół otwarte okno płynęła wczesna, pogodna wiosna.
Odrazu spostrzegł, że dozorczyni jest sama jedna.
— Jakto?.. czy doktór Boutan jeszcze nie przyjechał?..
— Nie, proszę pani, nikt nie dzwonił, pani cierpi coraz gwałtowniejsze bóle.
Zbliżył się do Maryanny. Leżała blada, z zamkniętemi oczyma i zdawała się mocować z sobą, by nie krzyczeć z boleści. Oburzył się na doktora, który przed dwoma godzinami obiecał mu, że zaraz przybędzie.
— Ach, moja najdroższa! a ja samą ciebie zostawiłem! Byłem przekonany, że on jest przy tobie!.. Pani Séguin już urodziła córkę, zatem powinien teraz być tutaj.
Maryanna zwolna otworzyła oczy i chciała się uśmiechnąć. Próbowała mówić, lecz nie mogła i dopiero po chwili rzekła łagodnie, przerywanym głosem:
— Czemu się gniewasz?.. Jeżeli nie przyszedł to dlatego, że musiały wyniknąć jakieś nowe trudności... A wreszcie, cóżby on mógł pomódz?.. To zwykłe bóle, trochę cierpliwości a skończą się...
Silny atak nie dozwolił jej dalej mówić. Całe ciało drgało, unosiło się, jęków już nie mogła powstrzymać, aż łzy popłynęły jej z oczu.
— Ach najdroższa!.. najdroższa! — szeptał Mateusz, klęcząc przy jej łóżku i płacząc wraz z żoną. Czyż to możliwe, byś tak cierpiała bez pomocy doktora!.. A ja myślałem, że tym razem wszystko się załatwi jaknajlepiej... Podczas ostatniej słabości nie miałaś takich okropnych bólów!..
Uspokajała się i odnajdując uśmiech, rzekła:
— Bo nie pamiętasz, ale za ostatniej słabości myślałam, że mój biedny brzuch rozleci się i nigdy się nie zrośnie. Bez cierpienia niema i radości. Ale nie trwóż się, nie rozpaczaj nademną, wiesz, że godzę się z koniecznością a życie z tobą uważam za najwyższe szczęście. Zostań tak przy mnie, ale do mnie już nie mów... bo wszelkie wzruszenie wywołuje silniejsze ataki...
Więc klęcząc, przyłożył twarz do jej ręki leżącej na kołdrze i przytulając się do tej cząstki jej ciała, pragnął odjąć jej cierpienie a przynajmniej cierpieć z nią razem. Nagle przypomniał sobie, że dopiero co widział Morange’a tak samo jak on teraz klęczącego przy łóżku Waleryi, by z pieszczotliwością przyłożyć rozgorączkowaną twarz do martwej, lodowatej jej ręki. Życie i śmierć ten sam giest wywołało! Lecz pałające policzki nieszczęśliwego Morange’a nie mogły ocieplić marmurowej ręki zmarłej Waleryi, podczas gdy on czuł, iż ta jego pieszczota dodaje otuchy Maryannie, przynosi jej nieco ulgi, jest łącznością w cierpieniu, którego cząstka przechodziła na niego. Cierpiał wraz z nią, słyszał nadbiegające fale bólów wstrząsających jej ciałem, był teraz jej pocieszeniem w dziele wspólnego życia, w godzinie trwogi, która jest jakby opłatą za doznawane radości. Tej wspólności dzieła czyż on nie zapragnął owego wieczoru, gdy ulegając miłosnej żądzy, złączył się z nią płomieniem zapładniającej rozkoszy... Wszak od tej szczęśliwej nocy, ta ukochana żona stała się jeszcze bliższą jego serca, czuł się w niej żyjący, z nią zespolony w coraz ściślejszej jedności a w miarę rozwijania się jej macierzyńskiego, płodnego łona, zdawało mu się, że coraz głębiej się w nią przelewa i całą ją wypełnia. Podczas trwania ciąży, otaczał ją zdwojoną troskliwością, czuwał nad nią i był jej sługą; modlił się do niej, pragnąc ją ustrzedz od zmęczenia i kłopotów, witał ją z dniem wschodzącym, by ją natchnąć wesołością a wieczorem żegnał pieszczotą, ciesząc nadzieją dobrego jutra. Lecz wszystko to jakże drobną było cząstką powinności, jakie pragnąłby spełniać, dla pomyślnego rozwoju wspólnie z nią poczętego dzieła. Mateusz był zdania, że ojciec, będący uczciwym człowiekiem i pragnący, by dziecko było zdrowe i piękne, powinien kochać zapłodnioną matkę, nie mniejszą miłością, niż rozmiłowaną żonę w dniu posiadania, miłością świętą w swej nieskończoności, miłością pochłaniającą go aż do zatracenia samego siebie w ukochanej wspólniczce tworzenia dzieła życia. A teraz, gdy widział Maryannę tak bardzo cierpiącą, ogarniał go żal, iż tylko trochę ulgi przynieść jej może, byłby bowiem pragnął dzielić jej mękę, jak podzielał jej rozkosz.
Czuł się zrozpaczony. Upływały minuty, kwadranse, godzina, dwie godziny a doktór nie przybywał. Służąca, którą wysłano do państwa Séguin wróciła, mówiąc, że doktór zaraz przyjedzie. I znów rozpoczęło się wyczekiwanie. Maryanna zmusiła Mateusza, by usiadł, lecz pozostawiła rękę w jego dłoniach. Oboje bladzi tym samym niepokojem i męczarnią milczeli, zamieniając się spojrzeniami, lub paru słowami pieszczoty. A ta wspólność w cierpieniu dokonywała ostatecznego ich zjednoczenia, tak wysoce ich egzaltując w pięknie miłości, iż smutek nie miał do nich przystępu; cała sypialnia jaśniała potęgą ich uczuć i już jakby śpiewała zapowiedź zbliżającego się tryumfu.
Odezwał się dzwonek, Mateusz się zerwał, by zejść na dół a zastawszy doktora Boutan już wchodzącego na schody, zawołał z wymówką:
— Ach doktorze!.. doktorze...
— Nie wymawiaj mi opieszałości!.. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie ja dziś przebyłem opały... Ta biedna pani Séguin, zaledwie że żyje, kilka razy myślałem, że zaraz skona. No, ale przypuszczam, że najgorsze złe już minęło...
Zawrócił do stołowego pokoju, by tam zostawić paltot i kapelusz a nie dostrzegając niecierpliwości Mateusza, mówił dalej:
— Ale jakże chcesz, by ta kobiecina miała lekki, prawidłowy połóg, kiedy do szóstego miesiąca ciąży, ściskała się gorsetem aż do uduszenia, nie opuszczała żadnego balu, widowiska, kolacyi, pijąc i jedząc bez wyboru, co chciała, bez żadnego względu na zdrowie swoje i dziecka.. A przytem jest ona w bezustannym nerwowem rozdrażnieniu, jak wiesz domowe jej stosunki z mężem są jaknajgorsze... Cóż więc dziwnego, że połóg miała ciężki!.. Lecz ciebie to nie interesuje. Chodźmy więc na górę...
Wszedł do sypialni z twarzą pogodnie uśmiechniętą, wesoło patrząc rozumnemi, bystremi oczami, lecz Maryanna przyjęła go tą samą wymówką:
— Ach, doktorze!.. doktorze...
— Otóż jestem, droga pani. Proszę wierzyć, że ani o jedną minutę nie mogłem przyjść wcześniej. A wyznam, że o panią byłem spokojny, bo wiem, jaką pani jesteś zdrową i silną kobietą.
— Doktorze, ale ja okropnie cierpię.
— Tem lepiej, tem lepiej. Tak trzeba. Prędzej się skończy, jeżeli tak jest rzeczywiście.
Śmiał się, był wesół, żartował, mówiąc, że już powinna była się przyzwyczaić i nie zważać na takie drobne niedomagania. Cztery czy pięć godzin cierpienia, przecież to rzecz zwyczajna, gdy połóg odbywa się prawidłowo a jej połogi odbywają się zwykle w jaknajpomyślniejszych warunkach. Włożył na siebie wielki biały fartuch a uważnie zbadawszy stan pacyentki, zawołał z podziwem:
— Wszystko dobrze... jaknajszczęśliwiej... nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się spotkać tak prawidłowego położenia dziecka... Nie dłużej jak za godzinę będziemy już mieli to kochane maleństwo.. Aż miło być akuszerem przy takiej matce!.. Robota pójdzie gładko, jak z płatka, jak to mówią stare doświadczone baby...
Krzątał się przy pomocy dozorczyni, by wszystko przygotować. Na każde gwałtowniejsze jęknięcie Maryanny, odpowiadał słowami zachęty, by nie powstrzymywała się opanowywaniem bólów, by dopomagała ich naturalnym objawom, bo to przyśpieszy oczekiwany rezultat. A gdy podczas chwilowej przerwy spytała go o panią Séguin, odpowiedział jej bez dawania szczegółów, że powiła córkę, co ostatecznie rozgniewało męża. Z tą samą oględnością zachował się Mateusz; gdy chciała się go rozpytywać, co się wydarzyło u państwa Morange, odrzekł, że Walerya jest bardzo chora. Po cóż ją mieli smucić i niepokoić wiadomościami o innych, gdy sama była teraz w ciężkiej porodowej walce. A właśnie chwyciły ją ostatnie bóle. Znoszona męczarnia wyrywała z jej piersi regularne krzyki, przypominające ciężkie nawoływania się ludzi, gdy w natężonym wysiłku ścinają stare dęby w lesie. Mateusz nie mógł sobie miejsca znaleść. Ta ciągła skarga rodzącej żony trwożyła jego serce, zdawało mu się, że i jego członki ból szarpie, rozrywa na sztuki. Oddalał się od łóżka, znów powracał, nachylał się, by patrzeć na tę ukochaną głowę, której przymknięte oczy sączyły łzy cieknące po bladych policzkach Z nabożeństwem całował te biedne, płaczące oczy a łzy spijał mieszając ze swojemi.
— Mój drogi, najlepiej zrobisz idąc sobie ztąd — zawołał doktór. — Wyznam ci, że mi bardzo przeszkadzasz...
Właśnie weszła służąca, oznajmiając, że pan Beauchêne jest na dole, pytając się co słychać! Mateusz przynaglony przez doktora, płaczący, zrozpaczony, poszedł na chwilę, by się z nim widzieć.
— No co?.. Konstancya mnie przysłała, by się dowiedzieć co się u was dzieje... Czy wszystko już załatwione?..
— Nie... nie jeszcze, odrzekł Mateusz, drżąc całem ciałem.
Beauchêne zaczął się śmiać, zadowolony, że nie potrzebuje przechodzić tak uciążliwych wzruszeń. Nie zgasił cygara i stojąc w sieni, dalej mówił z miną człowieka, któremu wszystko w życiu się wiedzie:
— A przytem chciałem ci powiedzieć, że twoje dzieci wybornie się u nas bawią... Rozbrykane to wszystko i dokazujące!... Śniadanie połknęli jak wilki a teraz krzyczą, skaczą aż się dom trzęsie. Doprawdy, pojąć nie mogę, jak wy możecie wytrzymać w ciągłym takim hałasie. A trzeba ci wiedzieć, że dla zupełnej uciechy, posłaliśmy po dwoje dzieci państwa Séguin... Zatem mamy bandę całą u siebie, ale dzieci Séguin’ów są jakby śpiące, ciągle są w obawie, żeby nie poplamić swoich strojów... Pani Walentyna, chcąc połóg odbyć spokojnie, umieściła je u ciotki... tutaj im weselej... mają towarzystwo... bo z twoją czwórką, z naszym Maurycym i z Reginą zastali tego siedmioro, ale Regina to już nie dziecko, nieledwie że dorosła panna. W każdym razie, my, co upieramy się mieć tylko jednego syna, dziś możemy sobie wyobrazić, że mamy cały rejment potomstwa...
Ten żart podniecił go do głośnego śmiechu, tem łatwiejszego, że jak zwykle ucztował przy drugiem śniadaniu, od którego dopiero co powstał.
Wymówione przez niego imię Reginy przypomniało Mateuszowi dramat zaszły z jej matką, leżącą teraz bez życia na plugawej pościeli w brudnym, cuchnącym domu, zmarłej w opuszczeniu, po za obecnością męża, który teraz odchodził od zmysłów przy jej trupie.
— A czy Regina bawi się z dziećmi? — spytał...
— Naturalnie, że się bawi, udaje, że jest ich matką. Ale niechce mieć więcej jak jedno dziecko, więc reszta stanowi służbę... To będzie śliczna kobieta za jakie trzy albo cztery lata.
Zaczął sapać, spoważniał chwilowo i odetchnąwszy, dodał:
— Utrapienie prawdziwe, że nasz Maurycy znów dziś rano zapadł na nogi. On zbyt szybko rośnie, to to nic innego... przecież chłopiec jest zdrów i tęgi... Matka ułożyła go na kanapie, więc biedaczysko tylko patrzy na bawiącą się dzieciarnię a domyślasz się, że miałby ochotę z niemi dokazywać... Żal patrzeć jak mu się serce wyrywa do zabawy z niemi...
Oczy Beauchêne’a posmutniały i twarz spochmurniała. Może i na niego spadało coś jakby przeczucie, zimne, groźne tchnienie, które dreszczem przerażenia obiegło Konstancję, gdy pewnego wieczora trzymała na kolanach zemdlałego syna. Lecz już się otrząsnął z przykrej tajemniczej pogróżki i jakby bezwiednie jakaś łączność zaszła w jego myślach, spytał wesoło:
— No a powiedz mi, cóż słychać z ładną blondynką?... czy jeszcze nic?...
Mateusz nie zrozumiał odrazu, ale wreszcie, domyśliwszy się, że go on pyta o Norinę i jej dziecko, odpowiedział:
— Jeszcze nie, wszak sam musisz o tem wiedzieć, że dopiero za jaki miesiąc spodziewa się być matką...
— A zkądże ja o tem mam wiedzieć?.. ale rzeczywiście głupie pytanie ci zadałem, bo nie chcę do tego się wtrącać, ani o tem słyszeć... Gdy wszystko tam zapłacisz, powiedz jej odemnie: że ani ona a zwłaszcza jej dziecko, dla mnie nie istnieją.
Wtem głos dozorczyni rozległ się ponad schodami:
— Panie!.. panie! proszę przyjść jaknajprędzej!
Beauchêne wołał za Mateuszem podążającym na górę:
— Zostanę tutaj i zaczekam, bo chcę wiedzieć czy mi przybył kuzyn, czy kuzynka!
Mateusz został olśniony, wchodząc do sypialni. Firanki u okna były uniesione a przez szyby tyle wpadało światła jakby całe słońce tędy zaglądało, chcąc powitać rodzące się dziecko. Doktór w białym fartuchu, kapłańskiemi rękami operatora pomagał dziecku przebyć próg życia. Mateusz zdążył na czas, by posłyszeć jak Maryanna, ta ukochana, ubóstwiana przez niego Maryanna, wydała krzyk potężny, krzyk matki w ostatniej chwili porodu, krzyk nowego życia, przerażenia i bólu, radości i nadziei a na który prawie, że równocześnie, odpowiada kwilenie nowonarodzonej dzieciny, witającej światło dzienne. Już się spełniło. Jeszcze jedna istota przybyła, by wieść dalej łańcuch istot żyjących w cieple radosnego słońca.
— Chłopiec! zawołał doktór.
Mateusz znów klęczał przy Maryannie i z uniesieniem czułości i wdzięczności całował jej piękne oczy jeszcze łez pełne. Lecz już się uśmiechała swobodnie, z radością jutrzenki, szczęśliwa, chociaż jeszcze drżąca po przebytej męczarni.
— Ach, ukochana moja żono! Jaka ty jesteś dobra, odważna, jak ja niezmiernie ciebie kocham!
Doktór Boutan zakazał mu całować Maryannę i roztkliwiać ją rozmową. Podziwiał piękność dziecka, żartował a będąc zwolennikiem licznego potomstwa, twierdził, że chcąc mieć dzieci piękne, trzeba płodzić je jak można najczęściej. Gdy ojciec i matka kochają się i unikają potwornych wybiegów, by się miłować w uczciwości i zdrowiu, po za niedorzecznemi obyczajami egoistycznego zepsucia, oto jakie mają potomstwo! I poczciwy doktór śmiał się uszczęśliwiony.
Mateusz wybiegł na schody i nie schodząc na dół, zawołał:
— Mamy chłopca!
— Winszuję! — odpowiedział kpiący wesoło głos Beauchêne’a, wyczekującego w sieni. Zatem macie teraz czterech chłopaków a prócz tego córkę! Winszuję!.. winszuję... i biegnę zawiadomić Konstancyę!
Ach ten sypialny pokój, będący dzisiaj polem walki i zwycięztwa, wydawał się teraz Mateuszowi jakby apoteozą tryumfu. Maryanna leżała drżąca po przebytej męce, po męce świętej, zapewniającej ciągłość życia, otwierającej nieskończoność nadziei w przyszłość! Błoga radość promieniała z twarzy matki, dumnej zwycięstwem jeszcze jednego szczęśliwego porodu. Pomimo, że śmierć odbywała na ziemi niestrudzoną, konieczną swą powinność, życie tryumfowało, dzięki hojności Boskiej miłości kochanków, których żądza stawała się tworzycielką świata. Pomimo świętokradzkich zbrodni, wyrządzanych przeciwko życiu w samem jego zapoczątkowaniu, w tępieniu ziarna, uśmiercaniu płodu, były i kompensaty, jak oto ta słoneczna sypialnia, pełna dobroci, wesołości, tkliwości uczuć a stanowiąca odkupienie skrywanego macierzyństwa i okropności potajemnych połogów. Ach to nowonarodzone, nagie stworzonko o piskliwym krzyku przeziębłej ptaszyny, jakimże jest ono skarbem przysporzonego życia, zapewnionej wieczności! Mateusz wspomniał ów wieczór szczęśliwego poczęcia, gdy gorąca, balsamiczna noc wiosenna była wspólniczką płodnej ich pieszczoty a oto dzisiaj w godzinie urodzin, jaśnieje pogodne, ciepłe słońce, darząc życiem, śpiewając poemat wieczności życia przez wieczność miłości.