Pajęczyna (Orzeszkowa)

>>> Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pajęczyna
Wydawca Józef Kaufmann
Data wyd. 1871
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

BIBLIOTECZKA KIESZONKOWA
ROMANSÓW I POWIEŚCI.



PAJĘCZYNA

OBRAZEK

PRZEZ

p. Elizę Orzeszkową.









WARSZAWA.
Nakładem Józefa Kaufmanna.


1871.







Дозволено Цензурою

Варшава, 15 Марта 1871 г.



W drukarni Alexandra Ginsa. Elektoralna 20.






Pajęczyna.


O parę godzin drogi od jednego z większych miast prowincyonalnych, przed obszernym dworcem kolei żelaznéj stał na platformie różnolity tłum ludzi i przypatrywał się stojącemu pociągowi z długim szeregiem wagonów i buchającéj dymem lokomotywie. Widok to był powszedni, zwyczajny, niemniéj jednak zajmujący i elektryzujący ludność prowincyonalną, spragnioną jakiejkolwiak[1] rozrywki i wrażenia.
W długim, gołemi ławkami opatrzonym wagonie trzeciéj klassy siedziało ze dwadzieścia osób, przedstawiając wielką rozmaitość ubiorów i fizyonomii. Byli tam Izraelici z długiemi brodami i chałatami, znudzeni długą podróżą i nawpół śpiący, kobiéty w kolorowych chustkach na głowach i z dziećmi na kolanach, jakiś szlachcic zagonowy, który na téj właśnie stacyi wsiadł do wagonu i widocznie po raz pierwszy puszczał się w podróż bez koni, bo z tajonym lecz niedającym się zupełnie utaić niepokojem rozglądał się około, dwóch czy trzech urzędników niższego stopnia drzémiących lub poziewających, dwóch czy trzech jeszcze wojskowych swobodnie rozpartych i grube kłęby tytuniowego dymu wypuszczająch[2] z ust prosto w twarze sąsiadów i sąsiadek.
Pośród tego pstrego zebrania grubych lub nic nieznaczących postaci, trzy osoby wyraźnie odznaczały się tak stosunkowo do otoczenia w jakiém się znajdowały wytwornością ubioru, jak zajmującym charakterem fizyonomii. Jedną z nich była kobiéta w popielatéj sukni z niedrogiéj materyi, ale uszytéj bez zarzutu i włożonéj z wdziękiem, w czarnym skromnym kapelusiku, ozdobionym gałązką drobnych białych kwiatów. Mogła miéć lat 25, ale z wyrazu jéj fizyognomii poznać było można, że każdy dzień jéj życia znaczył dla niéj więcéj, jak dla wielu innych ludzi lata mnogie; na wysokiém bladém jéj czole i w wielkich błękitnych oczach leżało zamyślenie, delikatne usta łagodno były i spokojne, ale po bladości ich i pewném zagięciu, znać było przyzwyczajenie do cichego, zamkniętego w sobie cierpienia. Z pod kapelusza wysuwały się grube sploty ciemnopłowych włosów i okrywały białą o pięknych kształtach szyję. Głowę opierała na drobnéj ręce, ociągniętéj ciemną rękawiczką i profilem zwrócona do towarzyszów podróży, wyglądała przez otwarte okno wagonu spokojném i zamyśloném wejrzeniem błękitnych źrenic, ścigając w górze białe obłoki, które przesuwały się pod rozpogodzoném.[3] majowém niebem.
Naprzeciw zamyślonéj kobiéty znajdowało się dwóch mężczyzn w pięknych podróżnych ubraniach, tak nawet pięknych, że aż niestosownych do skromnego miejsca, w jakiém podróżowali. Jeden z nich wyglądał na lat 50 z górą, miał szpakowate włosy, zaokrągloną figurę, pulchną, bardzo starannie utrzymaną rękę i twarz o rumianych okrągłych policzkach, pąsowych ustach, ocienionych bujnym wąsem i szarych niewielkich a ruchliwych oczach. Z pozoru można go było wziąść za właściciela ziemskiego, zasiedziałego trochę na wsi, utuczonego zrazami i obwarzaną kaszą ale jowialnego, dowcipnego, wrodzonym sprytem i wielką otwartością charakteru obdarzonego poczciwca. W ręku trzymał długi cybuch z osadzoną na nim bursztynową fajeczką, na głowie miał szary kapelusz, z pod którego szerokich brzegów widniały gęste, siwiejące brwi i błyszczały ruchliwe, zarazem dobroduszne oczki. Siedzący obok szpakowatego pana mężczyzna stanowił z nim powierzchownością swą zupełny kontrast, — o ile bowiem tamten rumiany był, zaokrąglony i dobroduszny, o tyle ten wydawał się wyżyty i zamknięty w sobie. Wiek jego trudnoby było odgadnąć, bo ściągłe jego policzki pokryte były chorobliwą żółtością i mnóstwo zmarszczek tworzyło się koło ust i oczu, wtedy gdy pomiędzy światłemi, rzadkiémi włosami, wyglądającémi z pod kapelusza nie było jeszcze ani jednego białego, a z za grubych, obwisłych warg widniały dwa rzędy zębów zdrowych i całych a tylko żółtych i nazbyt dużych. Oczy miał wielkie i bardzo wypukłe, uderzające składem białek, które tworzyły pośrodku lekką spiczastość. Na spiczastości téj znajdowały się dwie malutkie, bladawe i zamglone źrenice, nieruchome najczęściéj, a niekiedy tylko z gorączkową niemal szybkością rzucające się w różne strony, jakby pod wpływem obawy albo niespokojnego poszukiwania. Na głowie, mężczyzna z żółtą twarzą i spiczastemi oczami miał takiż kapelusz o szerokich brzegach. Scisła znać znajomość łączyła obu panów, bo zamieniali pomiędzy sobą częste pół-słowa, wymawiane pół-głosem, po których starszy wybuchał rubasznym, jowialnym śmiechem, a młodszy wprawiał w szybki ruch swoje małe omglone źrenice. Po wykwintności ubrania, swobodzie układu, delikatności rąk i złotych kosztownych zegarkach, na jakie spoglądali niekiedy, każdyby się domyślił, że tanie i niepokaźne miejsce w trzeciéj klassie wagonów obrali nie przez potrzebę oszczędności, ale dla dogodzenia fantazyi albo wyłącznego im tylko wiadomego celu.
Kwadrans jeszcze czasu zostawało do odejścia pociągu, z wagonów wychodzili ludzie i znikali w głębi dworca, albo przechadzali się po platformie. Dwaj tylko mężczyźni, szpakowaty i żółto-twarzy nie ruszyli się z miejsc swoich ni razu i nie ruszała się ze swego miejsca zamyślona kobiéta, lubo z tamtymi nie zdawała się miéć nic wspólnego i wcale nie na nich patrzyła, ale na obłoki płynące w górze, albo na świéżą zieleń drzew, otaczających dworzec i kołysanych miłym powiewem nadchodzącego wieczoru.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi i do wagonu lekko i zgrabnie wskoczył nowy przybysz. Był nim wysmukły, kształtny młodzieniec, najwięcéj dwudziestotrzyletni. Z podróżną torebką, zawieszoną na popielatym, zgrabnie leżącym paltocie, z odkrytą głową i z czapeczką w ręku. Wskoczył do wagonu, przystanął i pogodnym wesołym wzrokiem wielkich szafirowych oczu, długą ozdobionych rzęsą rozejrzał się w około. Rozejrzał się w około i zatrzymał spojrzenie na zamyślonéj kobiécie i dwóch wykwintnie ubranych panach, w téjże chwili uśmiechnął się, smagła twarz jego zapromieniała młodzieńczą swobodą, a z za warg koralowych, ciemnym osienionych[4] wąsikiem, błysnęły dwa rzędy białych jak śniég zębów. Wydawał się być wtedy wcieleniem młodości świeżéj, nietkniętéj, pełnéj barw i słonecznych połysków.
Dwaj panowie zwrócili na niego spojrzenia wtedy jeszcze gdy był na stopniach wagonu. Szpakowaty patrząc nań uśmiechał się dobrodusznie, towarzysz jego wydobywał z kieszeni paltota kosztowną cygarnicę z kości słoniowéj, srebrem inkrustowaną.
Młody człowiek powściągnął uśmiech zadowolenia, jakiego może doświadczył na widok osób, których powierzchowność zdawała się obiecywać miłe towarzystwo i z wielką przyzwoitością, a nawet skromnością ruchów, zbliżył się i umieścił w pobliżu dwóch panów. Nie zaczynał jednak rozmowy, lubo wiadomém było, że miał wielką do tego ochotę, wydobył z torebki książkę, ale jéj nie otworzył, a tylko spoglądał na tytuł i od czasu do czasu przelotne na swych sąsiadów rzucał wejrzenia. Może nieśmiałość powstrzymywała go w rozpoczęciu rozmowy, może téż chiał[5] przyjrzéć się wprzódy czy warto i należy ją rozpoczynać. Uwagi jednak jakie czynił nad powierzchownością i fizyonomią nowych towarzyszy, mogły tylko na ich korzyść przemawiać. Szpakowaty pan z miną pierwotnéj niewinności i z niewysłowioną pogodą oblicza nakładał sobie fajeczkę, a żółto-twarzy podtrzymywał mu cybuch i woreczek z tytoniem z wielką prostotą, a zarazem grzecznością i nawet uszanowaniem. W przeciągu dwóch czy trzech minut raz tylko zamienili pomiędzy sobą znaczące wejrzenia; starszy podniósł swe gęste brwi i głową lekko skinął w stronę nowo-przybyłego mężczyzny, młodszy na ten milczący znak odpowiedział potakującém mrugnięciem powiek i szybkim ruchem warg, który mógł wyrazić i ironię i ukontentowanie zarazem. Niema ta rozmowa trwała zaledwie przez jedno mgnienie oka i umknęła całkiem uwadze pięknego młodzieńca, który w téj właśnie chwili spoglądał na tytuł swéj książki.
Skończyło się nakładanie fajeczki i szpakowaty pan z cybuchem w ustach zwrócił się do młodzieńca.
— Szanowny łaskawco, wymówił z odrobiną nieśmiałości, ja do pana po ogień jak do jasnéj świécy, ani ja, ani mój towarzysz nie mamy przy sobie zapałek, a panu z uczu patrzy, że nosisz z sobą sporą dozę ognia!
Przy ostatnich wyrazach rozśmiał się trjowialnie i żartobliwie mrugnął parę razy oczami. Młodzieniec niedał sobie po dwa razy prośby powtarzać, pośpiesznie sięgnął do torebki i wydobył pudełko z zapałkami. Szpakowaty pan zapalił fajkę i w téjże chwili towarzysz jego podał nieznajomemu młodzieńcowi kosztowną swą cygarnicę, w któréj pomiędzy papierosami, od niechcenia zapewne, włożony bawił się sturublowy papierek. Młody człowiek z ukłonem i pięknym swoim uśmiechem przyjął ofiarowany papieros i usiadł zupełnie już obok szpakowatego pana.
— Tak, tak, mówił ten ostatni zwolna wypuszczając z ust błękitne kłęby, u was młodych zawsze ogień się znajdzie, niestanie zapałki, to go sobie z serca wykrzeszecie albo z oczów, co palą jak żużle! a nam starym, to już tylko patrzyć na was i coś rościć i własne młode lata wspominać! oj, tak, tak! młodość to radość, a starość nieradość!
I westchnął sobie podżyły pan i głową pokiwał smutnie.
— Stryjaszek zaczyna melancholizować, ozwał się żółto-twarzy, ale ani pan wierz w to aby się w duszy uważał za starego ... Niech no tylko zobaczy ładną twarzyczkę, a wnet mu się zda, że jeszcze dwudziestu lat pełnych nie przeżył....
— Bredzisz Guciu! zawołał szpakowaty, bierzesz z siebie miarę. Bo to, ciągnął zwracając się do nowego towarzysza, nieuwierzysz pan co to za wietrznik z tego mego synowca! Jemu tylko dawaj jaką zabawę, wesołych kolegów, wojaż, błyszczące oczki.. na koniec świata pójdzie łaskawco za błyszczącemi oczkami... to i mnie chce przed panem dobrodziejem ogadać.. ale to nieprawda! niewierz mu pan! ja człowiek stateczny, a przytém, ha, stary... stary...
I mówiąc to śmiał się i wzdychał i głową kiwał na przemian.
— Stary ale jary, zabrał głos nowo-przybyły, pan dobrodziéj doskonale wyglądasz...
— Szósty krzyżyk, szósty krzyżyk, łaskawco! a kłopoty majątkowe, gospodarstwo, interesa, a familia liczna na karku, dziatki drobne jeszcze, a na mojéj tylko zostające opiece, bo matki panie dobrodzieju nie mają... wdowcem jestem.
I przesunął dłoń po oczach, które zwilgotniały nagle.
Młodzieniec przypatrywał mu się z wielką życzliwością i widoczném zajęciem.
— Pan dobrodziéj jest właścicielem ziemskim, obywatelem? wysunął się nieśmiało z pytaniem.
— A tak łaskawco, mam majątek niedaleko ztąd, nie wielki mająteczek, ale złote jabłko, gleba pszenna, lasu kawał, spory młyn wodny, słowem mąka i łąka, grzyby i ryby...
— I synowczyk w sąsiedztwie, dorzucił żartobliwie pan żółto-twarzy.
— A tak, tak, w sąsiedztwie, zaśmiał się szpakowaty, ale mało z ciebie korzyści wietrzniku, bo jak fruniesz w świat, to tyle ciebie i widział czasem przez całą zimę...
— A zawsze jednak tęsknię do stryjaszka i wracam! wyrzekł synowiec i nawpół wesoło, nawpół z rozrzewnieniem pocałował stryja w ramię.
Nowo-przybyły młodzieniec zdawał się być całkiem już ujętym dla nieznanych towarzyszy, bo patrzył na nich wzrokiem, w którym malowała się młoda poczciwa wiara i ta serdeczna radość, jakiéj doświadcza każde szlachetne serce na widok czegoś, co może pochwalić i uszanować.
— A pan dobrodziéj z jakich stron, czymożna[6] wiedziéć? zapytał po chwili pan szpakowaty.
— Pochodzę z guberni A. i tam udaję się teraz do starego ojca, ale jadąc z M. (tu wymienił jedno z większych miast cudzoziemskich), po drodze wstąpiłem do siostry za mężnéj i mieszkającéj o mil kilka od téj stacyi, bawiłem u niéj parę tygodni i dziś dopiéro puszczam się w dalszą podróż!
— A, zapytał — weteran, za kimże to siostra pańska? znam cały powiat, ba, nawet gubernią, może i szwagra pańskiego miałem kiedy zaszczyt spotykać..
Młodzieniec wymienił nazwisko o jakie go pytano.
— Znam, znam! z wybuchem radości zawołał pan szpakowaty, od dziecka znam, na ręku nosiłem! z ojcem jego żyliśmy jak dwaj bracia. No proszę! więc pani N. to siostra pańska! szczególny wypadek! śliczna kobiecina, a dobra choć do rany przyłóż i rozumek nie lada! a jakże godność pańska? bo doprawdy nie pomnę już jak pani N. z domu!
— Władysław R. wyrzekł młodzieniec z ukłonem.
Weteran splasnął rękami ze zdziwieniem i najżywszą radością.
— A toż ja z ojcem pana kolegowałem w szkołach! zawołał, żyliśmy z sobą jak dwaj bracia, pamiętam, pamiętam, mój Boże, a teraz już się syna doczekał, takiego ślicznego syna. Kochany Wicuś! wszak Wincenty ma imię? czy tak?
— Nie, panie dobrodzieju, Wacław!
— Wacław, Wacław! poprawił się weteran uderzając się w czoło. Starość nieradość, pamięć chybia, najlepszych przyjaciół imiona wylatują z głowy, ale za to tu, tu zostają; (pulchną dłonią po kilka razy uderzył się w piersi). Kochany Waciek! Waćkiem zwaliśmy go w szkołach! jakie to było poczciwe serce, jaka wielka dusza! co za umysł bystry i obejmujący! celujący w naukach, najsilniejszy w grach, najserdeczniejszy w przyjaźni! takim był twój ojciec młodzieńcze w szkołach, a i potém w téj wielkiéj szkole, która się światem nazywa, takim był! Wiem o tém, że takim był w téj wielkiéj szkole, która się światem nazywa, boć wiele o nim słyszałem! naśladuj twego ojca młodzieńcze, naśladuj twego ojca! to ozdoba obywatelstwa naszego, podpora chwiejącéj się społeczności, wzór dla młodego pokolenia! naśladuj twego ojca młodzieńcze!
Tym razem oczy szanownego weterana zaszły dwiema grubemi łzami, które otarł nieznacznie pulchną dłonią, niby wstydząc się swego rozczulenia.
Młody mężczyzna słuchając pochwał, jakie oddawano jego ojcu, promieniał całą radością i dumą; serdecznym ruchem wyciągnął rękę do szpakowatego pana i wymówił, że bardzo by rad wiedziéć nazwisko dawnego przyjaciela swego ojca. Weteran otworzył mu swe ramiona, powiedział swoję imię i nazwisko, imię swego ojca i imię i nazwisko swéj matki, a bodaj jeszcze i babki i macierzystego dziada, a wymawiając te wszystkie imiona i nazwiska, oczywiście wycałował młodzieńca w oba policzki okryte puchem świeżéj młodości.
— Ale cóż u Boga! zawołał po skończonéj akkoladzie, cóż u Boga porabiasz w M? toż to miasto na drugim końcu świata położone!
Studiosus sum, z uśmiechem odpowiedział młodzieniec, uczęszczam na uniwersytet, na wykład literacki, jeden już tylko rok pozostał mi do ukończenia nauk, a teraz jadę na wakacje, aby nacieszyć się z ukochanym ojcem, posłuchać słowika i odetchnąć powietrzem ukochanych naszych rodzinnych pól i borów...
Gdyby młodzieniec niebył tak zupełnie ujętym dla swych nowych towarzyszy i niemiał tak poczciwych ufnych oczów, dostrzegłby zapewne jak cień niezadowolenia przemknął po twarzach obu panów w chwili gdy objawiał im, że jest studentem uniwersytetu. Było to jednak jedno mgnienie oka, poczém fizyonomia weterana odzyskała znowu swą dobroduszną wesołość, a żółto-twarzy patrzył jak wprzódy na młodzieńca z życzliwym wyrazem w drobnych źrenicach.
Weteran wzrokiem pełnym czułości ogarniał młodego studenta.
— Jednak? zapytał po chwili kładąc rękę na jego ramieniu, braci niemasz?
— Niemam, odparł student, jedną tylko siostrę, którą dziś właśnie pożegnałem.
— Ho, ho! łaskawco! mówił zabierając się do nakładania drugiéj fajeczki pan szpakowaty, takim tedy sposobem dziedzicem jesteś całą gębą; słyszałem bowiem, że kochany Waciek (twój ojciec młodzieńcze) dobił się fortuny książęcéj.
— Książęcéj! zaśmiał się ze swobodą młody człowiek, mylnie pan słyszałeś. Książęcéj fortuny nie dobił się mój ojciec i wątpię nawet czy bardzo się o nią dobijał, ale szlachecką posiada niezłą. Folwark nasz położony nad rzeką N, najżyzniejszy w okolicy i długu niema ani grosza. Niewiele jednak wiem ile właściwie, na brzęczącą ceniąc monetę, warta wieś moja rodzinna, wiem tylko, że szerokie pola jéj i wonne bory są dla mnie nad wyraż[7] drogie. W dalekich nawet stronach, śród pogrążenia się w naukowym mozole, śniły mi się niekiedy; a nieraz gdy gwar wielkiego miasta, w którym przébywałem ucichł i usypiał, zdawało mi się żem słyszał łagodny szum naszych lasów, śpiew słowika w ogrodowym gaju i tę cichą cudowną rozmowę, jaką śród nocy letniéj prowadzą z niebem trawy i drzewa nasze...
Piękny zapał wytrysnął na twarz młodzieńca i oblał ją świéżym rumieńcem, w oczach zagorzała poezya i zamgliła się rzewność serdeczna. Zdawało się, że w téj chwili młodość mu przypnie skrzydła do ramion i uniesie go na te pola wonne, w te bory szumiące, do których rwała się, spragniona rodzinnego powietrza, poczciwa dusza jego.
— Pięknie, bardzo pięknie mówisz łaskawco! odezwał się pan szpakowaty. Otóż to kiedy wymowa! znać, panie dobrodzieju, że uczęszczałeś na literaturę. A jak to tam Mickiewicz pisał o lasach litewskich, he? umiałem kiedyś na pamięć, ale wywietrzało z głowy, zwyczajnie staremu przy kłopotach i nieprzyjemnościach wszelakich....
Zapalił fajeczkę z pomocą usłużnego synowca, a zwracając się znowu do młodego studenta, mrugnął kilka razy oczami z dobroduszną figlarnością.
— No! a pieniążków dużo tam w M. natraciłeś? co? przyznaj się! ojczulek nieżałował pewno dla jedynaka i dawał ile wlazło.
— Pan dobrodziéj złe o mnie masz mniemanie, uśmiechnął się student, nie na to przecież wyjechałem tak daleko od swego kraju i swoich, abym pieniądze tracił, ale abym nauczył się na nie zarabiać...
— Pięknie, bardzo pięknie łaskawco! potwierdził weteran. Otóż tak to lubię,[8] Gdzie,[9] statek tam i dostatek, panie dobrodzieju. No, ale przecie... coś... ile się tam przechulało, tak z kolegami, w dobréj kompanii... w przestankach uczenia się... zwyczajnie łaskawco... młode piwko...
Młody człowiek zarumienił się i spuścił oczy.
— Ha! wyrzekł nie bez pewnego wahania się, człowiek nie jest bez grzechu! zdarzyło się parę razy stracić trochę i czasu i grosza bez potrzeby, a nawet ze szkodą, ale Bóg widzi, żem każdy podobny wyskok starał się potém wynagrodzić zdwojoną pracą nad sobą i naukami. Zresztą nie często bywało to, nie często...
— No tak, parę razy na miesiąc może? zagadnął młodszy pan chychocząc zcicha i znacząco spoglądając na studenta.
— A niechże Bóg broni! z przerażeniem zawołał tenże. Parę razy na miesiąc! a cóżby się stało z nauką i skądbym téż brał pieniędzy ...
— A papo? zapytał weteran obojętnie poprawiając fajeczkę. Student spoważniał. — Mój ojciec, rzekł, nieprzyzwyczajał mię do zbytków i dostarczał mi środki ściśle tylko do życia potrzebne, za co téż wdzięczny mu jestem, bo nauczyłem się na małém przestawać. Nigdy nie bywałem w posiadaniu wielkich sum pieniężnych, i dziś prawdziwie czuję się prawie w kłopocie...
— Zabrakłożby panu pieniędzy na podróż? zapytał pośpiesznie pan szpakowaty.
— O nie, odparł student; pieniędzy na moje potrzeby mam dość, ale właśnie przeciwnie...
Tu zaciął się trochę.
— Cóż takiego zapytał weteran bardzo obojętnie, zajęty ciągle swoją fajką.
— Nic, nic, odparł młody ze śmiechem. Szwagier przesyła ojcu memu przezemnie sporą summę, dług jakiś, z którego uiszcza się jak mniemam... otóż nieprzyzwyczajony do noszenia się z grubemi pieniędzmi, jestem w ciągłéj obawie aby nie zgubić tych, które wiozę...
— Ha, ha, ha, zaśmiał się basem weteran, jak widzę nowicjusz z ciebie, mój łaskawco...
I najobojętniéj w świecie wypuszczał dymek z pulchnych warg, a palcem prawéj ręki wybębniał na kolanie jakiegoś marsza. Synowiec pochylony naprzód, trzymał wzrok utkwiony w koniec swego buta i nucił przez zęby aryetkę. Zdawało się że wcale nawet nie słyszał ostatnich słów rozmowy stryja swego ze studentem.
Pociąg od kwadransa był już w ruchu, a blada, zamyślona kobiéta wyglądała ciągle przez okno i ani razu nie zwróciła twarzy w stronę trzech mężczyzn, którzy na przeciw niéj siedzieli. Prawdopodobnie pogrążona w myślach, nie słyszała wejścia do wagonu nowego towarzysza podróży i niespostrzegła jego obecności.
Żółto-twarzy pan skończył nucenie aryetki, podniósł głowę, zdjął kapelusz, odkrywając przez to wysokie czoło, przerznięte w różnym kierunku przedwczesnémi zmarszczkami i wyrzeźbione w dziwaczne nieregularne wypukłości, potém zapalił drugiego papiérosa, wstał, spojrzał w okno przeciwległe temu, przez jakie wyglądała kobiéta i rozpoczynając nucenie nowéj śpiewki, usiadł na inném miejscu tuż obok studenta. W ten sposób młody człowiek znalazł się siedzącym pomiędzy synowcem i stryjem.
Po chwili żółto-twarzy szepnął mu do ucha kilka wyrazów; młodzieniec zarumienił się lekko, ale zarazem uśmiechnął się. Weteran pochylił się i szepnął mu coś do drugiego ucha. Student zaśmiał się jeszcze serdeczniéj i parę słów odpowiedział pół-głosem. Stryj i synowiec wybuchnęli w odpowiedź głośnym śmiechem, i kiedy ze swéj strony zaczęli mu cóś mówić, o czémś opowiadać, a wszystko pocichu; z figlarném mruganiem oczu i ożywionemi giestami. Student rumienił się trochę, ale śmiał się coraz bardziéj i coraz częściéj odpowiadał. Rozmowa przybierała wyraźnie ton coraz więcéj swobodny i poufały. Nagle weteran położył rękę na ramieniu mężczyzny, pochylił się bardzo blisko do jego twarzy i musiał powiedziéć coś wielce zabawnego czy dowcipnego, bo wszyscy trzéj roześmieli się głośno i chórem. W téjże chwili zamyślona kobiéta, czy przebudzona z zadumy wybuchem wesołości swych sąsiadów, czy może skończywszy pasmo myśli, które ją zajmowały, odwróciła się od okna i zatrzymała wzrok na młodym człowieku, siedzącym pomiędzy szpakowatym panem a jego synowcem. Zatrzymała na nim wzrok najprzód pobieżnie i z roztargnieniem, potém spojrzała nań nieco uważniéj, potém z większém jeszcze zajęciem obiegła spojrzeniem pogodne jego czoło, świeże policzki, łagodne usta i całą twarz młodzieńczą, skromną, trochę tylko zrumienioną pod wpływem rozmowy jaką prowadził, i jak zdawało się o tyle przynajmniéj zakłopotaną o ile rozweseloną.
W błękitnych jak niebo, myślących oczach bladéj kobiéty mignął niepokój. Zdawało się, że cała jéj duma zbiegła się w źrenice, które uporném wejrzeniem tkwiły w twarzy młodzieńca, a gdy z niéj przesuwały się na twarze jego sąsiadów, stawały się ciemniejsze jakoś i gorętsze, ale smutne i jakby pogardliwe.
Pociągnięte może magnetyczną siłą jéj wzroku, oczy studenta spuszczone przez cały prawie czas rozmowy jego z towarzyszami, podniosły się i spotkały z oczami bladéj nieznajoméj. Patrzył na nią kilka sekund, potém rzucił jakieś pytanie w ucho jednego ze swych sąsiadów. Ten zaśmiał się z odrobiną przymusu. — Nie znam téj pani, odpowiedział.
— Ho, ho! pośpiesznie szepnął weteran młodzieńcowi do ucha, czy takie tylko piękności posiada nasze miasto! zostań pan z nami na parę dni a obaczysz!
— Co tam stryjaszku mówić o pięknościach kobiecych! przerwał synowiec. Tych pełno wszędzie! ale miasto nasze jakże z innych względów piękne jest i zajmujące. Ile pamiątek historycznych, starożytnych zabytków! osobliwości, powiadam panu osobliwości. Młodzieńcowi znowu zapromieniały oczy szlachetném uczuciem.
— Gród stary! szepnął.
— Ba! i jak stary! odparł weteran. Pan dobrodziéj co uczęszczasz na literaturę znalazłbyś tam wiele, wiele zajmujących rzeczy...
— Niewątpię, rzekł młodzieniec, bylebym tylko mógł skorzystać z grzecznych zaprosin panów...
— Skorzystaj z nich, skorzystaj łaskawco, niepożałujesz tego — daję ci na to słowo honoru ...
I znowu obaj panowie pochylili się do obu jego uszu i znowu mu cóś szeptali, opowiadali, prawili, tylko że teraz mniéj już śmieli się i zdawało się, że o bardziéj poważnych jak wprzódy mówili rzeczach. To téż i student ożywił się więcéj, snać poczuł się w stosowniejszym dla siebie żywiole, mówił téż, opowiadał, a komitywa coraz stawała się ściślejszą.
Tymczasem blada nieznajoma nieprzestawała spoglądać na trzech panów, a ile razy spojrzenie jéj zatrzymywało się na twarzy studenta, malowało się w niém litość i migotał niepokój.
Pociąg zatrzymał się przed obszernym dworcem, niedaleko widniało miasto szeroko rozłożone po wzgórzach i nastrzępione licznemi wieżycami kościołów. Pomiędzy podróżnemi powstał ruch, wielu z nich zbierało swe tłómoki i gotowało się do wysiadania z wagonu.
Blada kobiéta wzięła téż w rękę mały podróżny woreczek i powstała z miejsca. Nieoddalała się jednak, ale poprawiła na sobie ubranie. Uważne oko mogłoby dostrzedz, że mniéj była zajęta suknią i okryciem jak trzema podróżującymi z nią panami, którzy wszyscy stojąc już przy drzwiach wagonu, żywo i głośno rozprawiali.
— No dosyć, dosyć tych ceregielów, wołał szpakowaty pan, zostajesz pan z nami na dni parę i kwita!
Mówiąc to śmiał się basem i wstrząsał ręką studenta.
— Zostajesz pan, zostajesz! nalegał młodszy, pokażemy ci wszystkie piękności i osobliwości naszego miasta.
Pochwycił młodzieńca pod ramię i uśmiechał się szeroko obwisłemi wargami.
— Cóż to? wątpisz o naszéj gościnności czy co u licha ? sądzisz że źle ci z nami będzie, z lekkim dąsem powtarzał stryj.
— Schwyciłeś nas za serca, a teraz chcesz umykać! dodawał synowiec i trzymał się ramienia studenta i w oczy mu zaglądał.
Młodzieniec stał pomiędzy nimi zmieszany, niepewny; widocznie chciało mu się pozostać i zobaczyć gród stary a pełen pamiątek, i weseli, a tak serdeczni towarzysze zniewalali ku sobie pewnie poczciwe młode serce; ale z drugiéj strony wahał się, napomykał o ojcu, który go oczekiwał, o wydatkach jakie pociągnie za sobą przystanek.
— Głupstwo panie, zawołał weteran, ojciec nie będzie się niepokoił, bo pomyśli żeś przydłużéj zabawił u siostry, a co do wydatków, Boże jedyny, toż nie odmówisz gościnności mojéj i do mojej chaty zajedziesz, a mam ją własną w tém mieście....
— Uczyń że pan nam tę przyjemność, prosił synowiec.
— Ha, rzekł student, nie wiem czém zasłużyłem sobie na taką życzliwość u panów, ale dalibóg niechcę pokazać się niewdzięcznym i....
Chciał zapewne powiedziéć: zostaję; ale wypadkiem, wzrok jego spotkał się z uporném, tkwiącym w jego twarzy spójrzeniém bladéj kobiéty, spójrzenie to błękitne jak niebo i dobre jak niebo, ale zapalone w téj chwili gorącą iskrą trwogi, wołało na niego: nie zostawaj!
Zatrzymał się, umilkł i patrzył na nieznaną kobiétę, niewiadomo, czy przez chęć zrozumienia niemego wołania jéj oczów, czy może przez chęć popatrzenia na te oczy prześliczne.
— Cóż to? wahasz się jeszcze? zawołał weteran, słuchaj no Guciu, weźmy go tak pod ręce obydwa i poprowadzimy z sobą. Teraźniejsza młodzież, panie, to za grosz nie ma energii i determinacyi..
— No pójdź pan, pójdź! chcąc nie chcąc musisz zawrzéć dobrą znajomość z naszém miastem i z nami...
— Na początek odkorkujesz w bufecie buteleczkę szampana, zaśmiał się synowiec.
I z temi słowami ujęli młodzieńca z obu stron pod ramiona i oszałomionego, ujętego tak niesłychaną życzliwością, rozśmieszonego kilku konceptami po drodze przez szpakowatego pana, wciągnęli go w głąb dworca.
Tuż za nimi, z woreczkiem swoim w ręku, wbiegła pośpiesznym krokiem do bufetowéj sali błękitno-oka kobiéta. Wbiegła i obejrzała się i zobaczyła przy jednym ze stolików towarzyszy swéj podróży z kielichami szumiącego płynu przy ustach. — Wiwat! niech żyje Władysław N., zawołał weteran podnosząc swój kielich w górę. Niech żyje koleżeństwo i przyjaźń zawarte w podróży! zawtórował żółto-twarzy. — Niech żyje nasza starodawna gościnność i otwartość! z zapałem wymówił student, którego policzki zarumieniły się już nieco od trunku, a oczy zapłonęły wesołością. W téj chwili tuż przy nim przemknęła popielata suknia. Blada kobiéta stanęła przy stole i niby nalewając sobie wodę do szklanki — szepnęła nad samém uchem studenta. — Ostróżnie panie, ostróżnie! Młody człowiek drgnął i odwrócił się ku niéj zdziwiony. Stała nie patrząc na niego i spokojnie piła wodę. Sądził, że mu się przysłyszało, ale zaledwie przytknął do ust trzeci już, czy czwarty kielich wina i rozpoczął nową a żwawą z towarzyszami rozmowę, znowu obok siebie, łagodny, niemal błagalny szept:
— Ostróżnie panie, ostróżnie!
Obejrzał się, ale bladéj kobiéty już nie było przy nim. O kilka kroków tylko w tłumie dojrzał jéj popielatą suknię. Pobladł nieco, umilkł i zamyślił się.
— Panowie, rzekł po chwili, doprawdy, bardzo mi przykro, ale pożegnam was, pojadę, ojciec będzie mię oczekiwał....
Szpakowaty pan rozśmiał się basem i rękę wyciągnął ku oknu, za którém właśnie z szumem, gwizdaniem i kłębami dymu, przesunął się długi szereg odjeżdżających wagonów.
Nad miastem N. zmrok zapadał, w cienistym ogrodzie, przeznaczonym dla publicznych przechadzek, po alei słabo oświetlonéj, wschodzącym nad drzewami księżycem, szybkim krokiem przechadzało się dwóch mężczyzn. Jeden miał zaokrągloną figurę, rumiane pulchne policzki i szpakowate włosy, drugi był słuszny, chudy, żółto-twarzy.
Pomimo że ogród pusty był zupełnie, przechadzający się panowie rozprawiali z sobą szeptem prawie. — No i cóż będzie? powtórzył zniecierpliwionym tonem.
— A cóż? odparł z nadąsaniem starszy; strasznie poetyczna bestya! idzie z nim jak z kamienia!
— Toć widzę, fuknął pierwszy. Wszak to już drugi dzień minął bez pożytku, a jutro lub pojutrze wymknie się i nas na dudków wystrychnie.
Starszy zaklnął i splunął.
— Nie poradzim, rzekł, w tym chłopcu woda nie krew. Ja mu o kartach, a on mnie o pięknych wzgórzach, ja o winie, a on o jakimś obrazie co go w kościele zachwycił, ja mu o kobiétach, a on o historycznym zamku, cały tylko boży dzień lata po mieście i patrzy osobliwości....
— A dużo tam tego? nie zmiarkowałeś? przerwał młodszy.
— Powiedział sam, odparł starszy, i wymienił znaczną cyfrę piéniędzy.
Oczy młodszego zaiskrzyły się w zmroku jak dwa święto-jańskie robaczki.
— Warto zachodu! wycedził przez zęby, a potém ze złością zwrócił się do towarzysza.
— Ty bo nic porządnie nie zrobisz! ty z tą twoją tą obywatelską miną znudzisz tylko każdego! Ty nic więcéj nie umiesz jak sypać głupiemi konceptami! Tobie piątéj klepki brak w głowie.
Stary zaśmiał się przykro.
— Ho, ho, jak rozśpiewał się kanareczek! a czy to z takiém uszanowaniem do stryja przemawiać należy?
— Idź do lucypera z twoim stryjostwem! wycedził przez zęby młodszy. Gdybyś to jeszcze miał tę wieś o któréj tyle gadałeś temu błaznowi, tobym może i przypisał się do pokrewieństwa ...
— No więc przynajmniéj uczniem moim jesteś! zaśmiał się szpakowaty.
— Który prześcignął swego mistrza! szepnął żółto-twarzy i westchnął prawie głośno.
— Czyż znów wzdychasz? spytał go towarzysz gniewnie.
— At, machnął ręką młodszy, pomyślałem sobie, że gdybym nie został twoim uczniem...
— Tobyś umarł z głodu, albo biura wycierał rękawami, dorzucił szpakowaty i zaśmiał się przykrym, ochrypłym śmiechem.
— No, i cóż będzie? ponowił pytanie młodszy mężczyzna i znowu przystanął nagle.
Stanęli oba, pospuszczali głowy i zamyślili się.
— No, i cóż będzie?
— Dziś trzeba z nim skończyć, albo nic z tego nie będzie, z determinacyą wymówił szpakowaty.
— I ja tak myślę. Czy zaprosiłeś na dziś kompanię?
— A jakże.
— Szampana wiele?
— Ile się zmieści.
— A.... tu żółto-twarzy zniżył głos i jeszcze jakieś pytanie rzucił szpakowatemu.
— Będą, odpowiedział tenże.
Powolnym krokiem zmierzali do ogrodowéj bramy.
— A gdzie on teraz?
— Zrana jeszcze poszedł za miasto zwiedzać okolice i przyglądać się historycznemu okopowi.
— Może już wrócił?
— Może Ignaś i Klemens czekają tam na niego.
— To dobrze.
Minęli ogrodową bramę i raz jeszcze stanęli, popatrzyli na siebie.
— Już my go ujeździm! półgłosem zawołał szpakowaty, a towarzysz jego rozśmiał się przez zęby.
W téj saméj prawie porze, w któréj w ogrodzie publicznym poprzedzająca odbywała się rozmowa, wchodził do miasta mężczyzna, a wyraźnie wracał z długiéj zamiejskiéj wycieczki, bo w ręku trzymał wielki pęk polnych roślin, a co chwila ocierał z twarzy pot zmęczenia. Mimo tego ostatniego, szedł raźnym i szparkim krokiem, głowę swobodnie podnosił ku sklepieniu wieczornego nieba, które zapalało się gwiazdami i nucił z cicha wesołą jakąś rodzinną śpiewkę. Przechodził ulice zawsze tym samym lekkim krokiem, minął parę zaułków, aż znalazł się na samym prawie końcu miasta. Tam pomiędzy gęstemi ogrodami stał zupełnie odosobniony dom, bardzo niepokaźnéj powierzchowności, długi, niski, drewniany i nie pobielony, chylący się od starości i zaniedbania. Znaczna przestrzeń dzieliła dom ten od innych zabudowań, które wszystkie wyglądały równie nędznie, a nawet wiele z nich daleko nędzniéj jeszcze. Było to przedmieście miasta N., przedmieście ubogie, samotne, dostarczające schronienia nędzy tak materyalnéj, jak moralnéj.
Zamieszkanie na tém przedmieściu można było zresztą upozorować potrzebą samotności i zieleni, jakiéj tam znajdowało się obficie, albo posiadaniem własnego domu odziedziczonego, a z którym koniec końców nie było nic lepszego do zrobienia, bo sprzedany mógłby tylko liche przynieść piéniądze, a takim jakim był, dostarczał zawsze jakie takie pied-à-terre dla obywatela wiejskiego, przybyłego do miasta za interesami na czas nie długi.
Ku temu tedy domowi, stojącemu w odosobnieniu, długiemu, niskiemu, niepobielonemu, staremu, zaniedbanemu i więcéj podobnemu do jaskini, niż do mieszkania zamożnego właściciela ziemskiego, skierował swe kroki młody mężczyzna, powracający z zamiejskiéj przechadzki z pękiem roślin w ręku.
Okiennice domu były szczelnie pozamykane. W jednéj tylko z niéj znajdowała się szpara i przepuszczała strugę rzęsistego światła, jakie musiało płonąć wewnątrz domu.
Na ganku siedzieli dwaj mężczyzni wytwornie ubrani i palili cygaro. W zmroku nie podobna było dojrzéć rysów ich twarzy, ale słaby promień wschodzącego dopiéro księżyca odbijał się w szkiełkach lornetki, w którą uzbrojone były oczy jednego z nich i błyszczał w brylancie, zdobiącym rękę drugiego. Zdala dostrzegli nadchodzącego młodzieńca i powstali na jego powitanie.
— Jak się masz koleżko! dobry wieczór! rozległo się w powietrzu.
— Uf, jakem się zmęczył! wymówił młodzieniec rzucając się na ławkę ganku.
— Ależ djabelnie głodny pan być musisz! chodzisz od rana? zagadnęli panowie z lornetką i brylantem.
— Głodny i spragniony! zaśmiał się młody człowiek, ale za to com widział, to widział...
— Późniéj nam to opowiész, a teraz pójdź pan posilić się do domu, gospodarz jeszcze nie wrócił, cały dzień biega biedaczysko za interesami. Ale spotkał nas na mieście i prosił abyśmy go zastąpili póki nie wróci...
— Nieoszacowany to człowiek! z ekstazą zawołał pan z brylantem na palcu, nie dla tego chwalę go, że jestem jego siostrzanem, ale istotnie to człowiek niepospolitéj zacności...
— I gościnności.... dorzucił drugi.
— O już co gościnność to prawdziwie nasza starodawna. Wiész pan? zaprosił na dziś kilkanaście osób do siebie, jedynie dla tego, aby pana poznajomić ze wszystkiém, co miasto nasze najuczeńszego i najdystygowańszego posiada.
— Doprawdy! wymówił młodzieniec, nie rozumiém nawet czém przy tak krótkiéj znajomości zasłużyć mogłem ...
— No, już co o tém to pan nam nie mów! rozśmiał się pan z lornetką, masz pan szczególniejsze szczęście do ludzi, kto tylko cię pozna, to już i przylgnąć do ciebie musi...
— Zresztą wuj mój kolegował niegdyś z pańskim ojcem, a u niego pamięć serca jest co się zowie, dorzucił pan z brylantem i wnet podchwycił, ależ my tu bzdurzymy, a pan głodny jesteś i spragniony. Klemensie, zawołaj na służbę aby podała wszystko co trzeba...
Pan z lornetką powstał z pośpiechem i ujął pod ramię młodego mężczyznę, pan z brylantem ujął go pod drugie ramię i tak razem weszli w głąb domu. W kilka minut potém, zmierzało do niskiego, długiego, osamotnionego domu dwóch mężczyzn, jeden zaokrąglony i szpakowaty, drugi chudy i żółty. Po nich szło jeszcze dwóch, jeden jeszcze i trzech znów razem, a wszyscy szli pośpiesznie, w milczeniu; niektórzy nawet przystając chwilami, oglądając się i nasłuchując. Gdy otwierali drzwi domu, buchało za każdą razą z sieni światło rzęsiste i wychodził gwar wesołych głosów i śmiechów, ale było to tylko jedno mgnienie oka, bo wchodzący panowie zamykali za sobą drzwi z nadzwyczajnym pośpiechem.
Około północy słychać było jak z wewnątrz zamykano i zaryglowano drzwi od ganku, szpara nawet w okiennicy znikła, założona czyjąś ręką kawałkiem wełny czy wojłoku, cisza nocna zupełna zapanowała w około opuszczonego domu, który hermetycznie ze wszech stron zamknięty, zdawał się być w głębokim śnie pogrążonym. U progu domu na ganku leżał pęk polnych roślin, upuszczony z ręki młodego mężczyzny, który go tam przyniósł, i poruszony świeżém tchnieniem letniéj nocy, rozlewał w około balsamiczną woń ziół i kwiecia.
Skończyła się krótka noc majowa, zaświtało, nastał ranek, południe; pogodne słońce stoczyło się ku zachodowi i zniknęło za krańcem sklepienia, na zegarach miejskich wybiła północ i znowu zaświtało, skwarem słonecznym na świat spłynęło południe, wieczorny powiew od pól i lasów przyniósł ku miastu ożywcze wonie i znowu dwanaście nocnych uderzeń rozległo się w powietrzu nad miastem uśpioném. Stary nadrujnowany dom stał ciągle pomiędzy gęstemi ogrodami milczący, zamknięty. Żadne głosy nie wychodziły zeń na zewnątrz, nikt wychodzący ani wchodzący nie otworzył drzwi ni razu, okiennice szczelnie pozamykane, nie zostały uchylone ani na jedno mgnienie oka, na zamkniętym ze wszech stron dziedzińcu i w oparkanionym zielskiem porosłym ogrodzie ani jedna żywa nie postała dusza. Domostwo z całém swém otoczeniem wydawało się pustką niezamieszkaną przez nikogo, miejscem skazaném na ruinę i wieczne milczenie samotności. Jedynym śladem życia był tam leżący pod progiem pęk roślin polnych. Leżał on tam pod różowemi promieniami wschodzącego słońca i pod skwarem południa, i pod chłodném tchnieniem północy, zwolna poruszał gałązkami ziółek polnych, więdł, coraz mniéj woni wydawał z siebie, aż w końcu zmienił się w suchą bezbarwną wiązkę uwiędłych łodyg i liści.
W ogrodzie publicznym cicho było i pusto. Księżyc w pełni płynął wspaniale po ciemném sklepieniu i obfitemi smugami białego światła oblewał aleje i trawniki ogrodu.
Skrzypnęły wrota, dwie męskie postacie śpiesznym krokiem wbiegły w jedną z najgęstszych alei. Jeden z nadchodzących mężczyzn szczupły, wysoki i zgrabny wyprzedzał drugiego, cięższego tuszą i jak widać było latami, ten który szedł naprzód, zdawał się uciekać od drugiego, bo co chwila przyśpieszał kroku i podnosił rękę do czoła z giestem przestrachu czy rozpaczy.
Żaden z nich nic nie mówił. Zdawali się obaj zmęczeni i zdyszani.
Tak dobiegli do miejsca, w którém urywała się nagle cienista aleja, a rozpoczynała się przestrzeń zasłana murawą i z drzew ogołocona. Światło księżyca oblało twarze ich i postacie, ukazując szpakowatego weterana, który przed kilku dniami przybył do miasta pociągiem kolei i młodego, z nim razem przybyłego studenta.
Twarz pierwszego pałała rumieńcem zmęczenia i strasznie wykrzywiła się złością i szyderstwem. Uprzedniéj dobroduszności i otwartości nie było już w niéj ani śladu, szare oczy gorzały teraz zjadliwym blaskiem, pulchne usta to zacięte były, to drżały na przemian. Ale o ileż więcéj zmienioną była świeża i piękna wprzódy twarz młodego studenta! Wychudłe policzki jego pokryły się żółtawą bladością, pąsowe usta zbladły, z zapadłych oczów nie strzelał już młodzieńczy, wesoły blask młodości, ale paliły się one rozpacznym, ponurym ogniem. Zatrzymał się, gorączkowym ruchem zdjął czapkę i odsłonił czoło blade, potem kroplistym oblane i brwi zsunięte groźnie, a rozpacznie zarazem.
Towarzysz jego stanął tuż przy nim i szare, zjadliwe oczy topiąc w strasznie zmienionéj twarzy młodzieńca, śmiał się pocichu, stłumionym, gardłowym chychotem.
Z piersi młodzieńca wydarło się westchnienie do okropnego podobne jęku. Wyciągnął rękę jakby dla odparcia widma, które go ścigało i zawołał złamanym, lecz zawsze jednak dźwięcznym głosem: — Czego chcesz odemnie? czego mię gonisz szatanie, kusicielu? czyliż nie zabrałeś mienia które wiozłem z sobą, a które nie należało do mnie? czyliż nie rzuciłeś na czystą dotąd moją duszę pyłu występku i brudnych obrazów, jakiemi mię otoczyłeś przez dwa dni i dwie noce? czyliż nie odarłeś mię z pieniędzy i czystości myśli? czegoż więcéj chcesz odemnie? dla czego mię gonisz? odetchnąć nie dajesz? Uciekłem z téj jaskini, do któréj porwałeś mię ty z twojemi towarzyszami, zdrowe powietrze owiało mię i otrzeźwiło, zrozumiałem kim jesteś, kim jesteście wszyscy i chciałem biedz, uciekać kędy oczy poniosą, a ty jak szatan za duszą zgubioną puściłeś się za mną.... Precz! patrzyć na ciebie nie mogę!...
Okropne łkanie wydarło się z piersi młodzieńca, zakrył twarz obu rękami i upadł na najbliżéj stojącą ławkę.
W pobliżu cienista była altana. W chwili gdy młodzieniec złamany, targany boleścią straszną, na wpół tylko przytomny rzucił się na ławkę, w głębi altany zaszeleściło cóś z lekka. Byłże to powiew wiatru, który poruszył młodemi brzóz listkami, czy stłumione westchnienie, które uleciało z piersi kogoś, kto tam czuwał i cierpiał?
Szpakowaty pan zbliżył się i ciężką rękę sparł na ramieniu młodzieńca pochylonego pod brzemieniem rozpaczy.
— Słuchaj no, wyrzekł tonem zimnym jak lód i szyderskim nieco, po co te rzucania się, te wyrzuty, wyrzekania? wszak to już nic nie pomoże. Nie przymuszaliśmy cię abyś pił i grał w karty, fizycznego gwałtu nam nie dowiedziesz...
— Fizycznego gwałtu, zawołał młodzieniec, podnosząc głowę i ciskając oczami błyskawice pogardy i męczarni wewnętrznych. Tak, nie fizycznemu uległem gwałtowi, ale moralnemu. Skorzystaliście z mojéj młodości, niedoświadczenia, głupiéj wiary w ludzi... tak, głupią teraz zwę tę wiarę, która była rozkoszą moją i dumą... świat jest podły... o ! podły!..
Mówiąc to chciał zaśmiać się z goryczą, ale młode serce stłumiło śmiech i wybuchło łkaniem straszném, łez pozbawioném.
— No, skończmy już tę melodramę łaskawco, wymówił pan szpakowaty, oto lepiéj pójdź, wracaj ze mną, może się odegrasz...
— Nigdy! zawołał młodzieniec i porwał się z miejsca, nigdy powtórzył, ale słabszym już głosem i głowa na piersi mu opadła. I cóż uczynię? szepnął do siebie, nie mam o czém wracać do domu? a jak ja tam wrócę mój Boże? jak złodziéj... jak złoczyńca, który utracił powierzone mu mienie cudze.... Ostatnie wyrazy skonały mu na ustach w zaledwie dosłyszanym szepcie, twarz śmiertelną okryła się bladością, oczy ponuro tkwiły w ziemi, głowa schyliła się nisko, bardzo nisko, niby pod niezmiernym ku dołowi ją tłoczącym ciężarem wstydu.
— Ot widzisz, ozwał się szpakowaty, nie masz o czém wracać do domu i wstydzisz się wracać, zostań z nami dopóki się nie odegrasz...
— Jak ja się mogę odegrać, zawołał młodzieniec z nowym wybuchem rozpaczy, wam wszystkim tak szalenie los sprzyja w kartach...
Zaledwie te słowa wyszły z ust nieszczęśliwego, wielka radość błysnęła na twarzy jego towarzysza, głowę podniósł z tryumfem i szepnął do siebie bardzo cicho. — O niczém nie wie, niczego nie domyśla się niewiniątko! niema niebezpieczeństwa!
Zdawało się, że jakiś ciężar niezmierny spadł z piersi pana szpakowatego, odetchnął szeroko i z wypogodzoną twarzą zbliżył się do młodzieńca, w ciemnéj pogrążonego zadumie. Wyciągnął rękę i rzekł: — No, Władysiu kochany, dosyć że już tych fochów i wyrzutów. Mnie samemu to bardzo przykro, że cię w moim domu podobna nieprzyjemność spotkała, ale cóż robić? w kartach to tak! komu szczęście sprzyja ten wygrywa, cóż bym ja na to mógł poradzić!
— Po coś mię skusił do gry? poco wprzódy odebrałeś mi przytomność trunkiem i tą piekielną zabawą, jaka się w twoim domu odbywała? zawołał młodzieniec, w którego głosie odbrzmiewał żal łzawy. Com ja wam złego uczynił? czego przylgnęliście do mnie jak smoła, aby mię wtrącić w przepaść wstydu i nieszczęścia? szpakowaty pan nawpół z żalem, nawpół z urazą pokręcił wąsa.
— Spodziewam się, rzekł tonem pełnym godności, że nie bierzesz nas za oszustów, którzyby z umysłu czyhali na twe pieniądze i zabrali je tobie! Jesteśmy wszyscy ludzie honorowi, a tylko hulacy po trosze! No, mój Boże, wolno ci było hulać z nami albo nie!
Młodzieniec nic nie odpowiedział i patrzył w ziemię, cały pogrążony w ponurych myślach. Pan szpakowaty znowu położył mu rękę na ramieniu.
— Zostawiam cię teraz samemu sobie, rzekł, namyśl się, ochłoń z żalu i wracaj do nas. Może odegrasz swoje pieniądze, a w najgorszym razie pożyczę ci trochę grosza na drogę.... do widzenia.
To rzekłszy, odszedł pan szpakowaty, a o kilka kroków za ogrodową bramą spotkał się z panem żółto-twarzym.
— I cóż? spytał z pośpiechem ten ostatni.
— A cóż? odparł weteran ocierając chustką pot z czoła, przeląkłem się djabelnie! myślałem że biegnie zaskarżyć nas przed policyą...
— I cóż? ponowił pytanie żółto-twarzy.
— No nie, odparł towarzysz, nieświadomy jest jak dziécię nowonarodzone, powiada że los szalenie nam sprzyjał w kartach... Zaśmieli się obaj pocichu.
— Więc myślisz że skarżyć nie będzie? rzucił pytanie żółto-twarzy.
— Utopi się raczéj z desperacyi, albo sprzeda paletot i odjedzie do ojca, odpowiedział z upewnieniem szpakowaty.
— A my? raz jeszcze rzucił pierwszy.
— My w różne strony jutro rano, odpowiedział szpakowaty.
Kiwnęli sobie głowami i rozeszli się w różnym kierunku.



W ogrodzie cisza panowała głęboka, żaden nawet liść nie poruszał się na drzewach. Po niebie szafirowém płynął wspaniale księżyc, owinięty w obłoki z krepy srebrzystéj, a w dali na krańcu ogrodu szumiała z cicha bystra rzeczka.
Na ławce siedział młody mężczyzna z głową w tył odrzuconą, z rękami podniesionémi i splecionémi nad głową, srebrne światło rzucało się na twarz jego wychudłą, bladą śmiertelnie, ale zawsze piękną. Oczy jego wpatrzone w szafirowe sklepienie ciskały błyskawicami strasznéj boleści, usta miał zaciśnięte, po wyniosłém, pobladłém czole włóczyły się chmury posępne, złowróżbne. Siedział tak nieruchomy i myślał, myślał może o owéj młodości splamionéj, duszy zbrukanéj w niecnéj zabawie, mieniu cudzém, rzuconém przez niego pod stopy łotrów, niegodziwości tych ludzi, których tak kochał, w których tyle wiary swéj złożył młodzieńczéj... Siedział tak i myślał długo i twarz jego stawała się coraz bledszą, oczy coraz posępniejsze, oddech coraz trudniejszy. Zbudził się z myśli okropnych i wstrząsnął się całém ciałem, jakby je zrzucić z siebie pragnął i powiódł dłonią po czole rozpaloném i pochylił głowę nisko i ręce opuścił w dół, jak człowiek, który sam już nie wie co czynić, co myśléć, w co wierzyć, czy żyć, czy nie żyć.
Blade wargi jego zacięte z bólu, drgnęły i otworzyły się.
— Zgubiony jestem! wymówił półgłosem, cóż uczynię? kędy się obrócę? co zrobię z sumieniem mojém, które mi mózg wypala zgryzotą? gdzie podzieję serce co straciło wiarę i zamiera z bólu?
Za ławką na któréj siedział, poruszyły się delikatne brzóz gałązki, nie widać było nic, tylko nad głową jego jak tchnienie wieczoru letniego, popłynął słodki, łagodny szept:
— Uciekaj ztąd! wróć do ojca!
Młodzieniec zadrżał, ale się nie obejrzał. Sądził zapewne, że szept usłyszany był głosem własnéj jego myśli.
— Wróć do ojca! powolnym echowym wymówił głosem, wróć zhańbiony, splamiony, bez powierzonego sobie dobra.... z plamą na duszy, a wstydem na czole.
— Żal duszę oczyści, zacne czyny wstyd zmyją z czoła, szepnął znowu głos łagodny pomiędzy brzóz zielenią. Młody mężczyzna podniósł nieco głowę i znowu echowym tonem powtórzył posłyszane wyrazy.
— Życie długie, świat szeroki, szeptały mu nad głową niewidzialne usta, ile godzin w życiu tyle sposobów zadośćuczynienia, ile ziarn piasku w téj drogiéj ziemi naszéj, tyle głosów upominających się o duszę twoją. Weź garść téj ziemi świętéj i do ust ją przyciśnij, woń jéj uzdrowi chorą pierś twoją...
— Weź garść téj ziemi świętéj! echowo powtórzył młodzieniec, ale w głosie jego więcéj już było życia i powracającéj przytomnéj myśli. Pochylił się, zerwał pęk traw wysokich rosnących w koło stóp jego i wonne, rosą zwilżone ziela przycisnął do ust i czoła.
Niewidzialne usta szeptały znowu:
— Ten wielki i mocny jest, kto z upadku dźwignąć się potrafi, bez rozpaczy postawi przed oczami swemi grzech swojéj duszy, schłoszcze go i odpędzi od siebie myślą rozumną. Powstań, bądź mężny! spojrzyj w swą przyszłość i potocz wzrokiem do koła — daleko. W przyszłości szukaj mocy i powstania, tam daleko, wszędzie, kędy tylko rozciąga się niebo twe rodzinne, idź i pełń zadosyć uczynienie za szału godziny, myśl, kochaj, czyń...
Łagodny szept umilkł i rozwiał się w cichém powietrzu; na blade lice młodzieńca wstąpił rumieniec do jutrzeńki podobny, w oczach jego zgasł ogień rozpaczy, a zapalił się piękny blask nadziei ...
Chwilę jeszcze siedział nieruchomy i niby posłuszny tajemniczemu głosowi, jaki przed chwilą obijał się o słuch jego, wodził wzrokiem do koła, podnosił go w górę i błyszczącém spojrzeniem zdawał się przebijać drzew gęstwinę, aby sięgnąć tam — daleko — kędy tylko rozciągało się jego niebo rodzinne...
Nagle oprzytomniał zupełnie, porwał się z miejsca i zwrócił się w stronę altany, z któréj wypływał przed chwilą szept tajemniczy.
— Kto tu jest? zawołał drżącym głosem. Kto mówił do mnie słowa pociechy? kto mi pokazał to co na chwilę z oczu straciłem? kto mię zbawił?
Nie było odpowiedzi.
— Tak, musiał to być głos własnéj myśli mojéj, wymówił z cicha i w zamyśleniu, zbawczy głos! tak, nie wszystko jeszcze stracone dla mnie! życie długie, świat szeroki! każda piędź ziemi mojéj upomina się o duszę moją! oddam ją, oddam ją całkiem. Przed ojcem moim wyspowiadam się, ukorzę..., przebłagam... Nagle uderzył się w czoło i upadł znowu na ławkę przygnębiony.
— Nędzarzem jestem! zawołał, żebrakiem stałem się! jakże wyrwę się ztąd? jakże odjadę? do ostatniego grosza wszystko, wszystko zostawiłem tam ... u nich ...
I znowu przycisnął dłoń do czoła z wyrazem nieméj rozpaczy w oczach.
Gałązki brzeziny poruszyły się, obok młodzieńca cóś z głuchym dźwiękiem upadło na ławkę. Drgnął, spójrzał, obok niego na ławce białéj błękitniał pod promieniem księżyca przedmiot jakiś. Jak senny wyciągnął rękę, wziął przedmiot, patrzał nań zdumionym wzrokiem. Był to woreczek z błękitnego jedwabiu, urobiony delikatnemi znać palcami kobiéty, w nim szeleściło papierków parę i przez ażurowe szlaczki połyskiwało kilka sztuk złota. Upłynęło kilka minut, młodzieniec patrzył i patrzył na przedmiot niewidzialną rzucony mu ręką.
Powstał potém, obejrzał się w koło, przytomna, światła myśl jaśniała mu w oczach i na twarzy. Tak wymówił z cicha, tu był któś co mówił do mnie słowa pociechy i podniesienia, co rzucił mi to złoto, abym z pomocą jego wydobył się z toni. Tu był anioł jakiś — niewidzialny ..., opiekuńczy ...
Zamyślił się, a przed oczami wyobraźni jego, rzecz dziwna, stanęła blada nieznajoma, którą był widział w podróży. — Tak, szepnął, to była ona. Szparkim krokiem począł przebiegać wszystkie ulice ogrodu, ale puste były i tylko księżycowego światła zasłane płachtami. Niekiedy śród gęstéj zieleni bzów i jaśminu zaszeleściły liście, ale był to tylko powiew lekkiego wietrzyka, przylatujący z oddali, albo poruszenie się sennéj w gniazdeczku ptaszyny.
— Ukryła się — niewidzialna — czysta — święta — w swym czynie miłosierdzia! wyrzekł młodzieniec. O, więc obok szatanów, żyją na ziemi téj aniołowie...
Podniósł twarz, na którą wstępować zaczynała dawna poezya — i wiara młodzieńcza. Życie długie, rzekł, świat szeroki, każda piędź ziemi mojéj dopomina się o duszę moją... Wszędzie, kędy rozciąga się niebo moje rodzinne, pójdę pełnić zadosyćuczynienie za szału godziny, myśléć, kochać, czynić!...
Postać jego wyprostowała się, pierś odetchnęła szeroko jak po uciśnięciu długiém, oczy zapaliły się po dawnemu gorącym szlachetnym zapałem.



O wschodzie słońca, pociąg kolei odchodził od dworca, przy mieście N. postawionego. W jednym z wagonów siedział młody student z czołem opartém na dłoni i myślał. Myślał długo bez przerwy, boleśnie znać ale i spokojnie zarazem, myślał témi myślami, które obmywają duszę, w których gdy skąpie się człowiek występny i chory, staje się znowu czysty i mocny. Różowy promień słońca padał prosto na pochyloną jego głowę i profil bladéj twarzy. Z twarzy téj pierwsza burza życia starła puch pierwotnéj świeżości, swobodę młodzieńczą, pogodę nie zmąconą. Oczy jego wyglądały tak jak fale wód, które wzburzone wrącą niedawno nawałnicą, zwolna uspakajać się zaczynają. Niebo rozpogodzone przegląda się w nich znowu, męty, które wydostawszy się z głębin przyćmiły były ich przezroczystość, wyrzucone już na brzegi, ale fale zmęczone burzą, silą się dopiéro na odzyskanie łagodnych linii, w jakie nakreśliła je natura, a jakie się zachwiały; pęd ich nieregularny zda się dyszéć nieprzebolałym jeszcze bólém i niepokojem, wstrząśnieniem. Młodzieniec zamyślony ciągle, położył przed oczami swemi woreczek z błękitnego jedwabiu, niby świadectwo, że wszystko co przebył jawą było nie snem. Potém wydobył zeń kartkę białego papieru, drobném, kobiécém nakreśloną pismem i nie po raz pierwszy już zapewne następujące czytał na niéj wyrazy: „Nieznasz mię i ja cię nieznam. Prawdopodobnie nigdy nie spotkamy się i nie zobaczemy więcéj. To nic, jesteś jednak bratem moim, bo na jednéj ze mną zrodziłeś się ziemi i pod rodzinném mojém żyjem niebem. Dla tego to, gdy widziałam, że szatani porywają duszę twoję, litowałam się nad tobą i ostrzegałam cię. Nie usłuchałeś mojéj przestrogi. Widziałam to i postanowiłam czuwać nad tobą o ile było w méj mocy. Znam tych ludzi, z ciężkiego doświadczenia poznałam ich drogi. Zgubili oni człowieka, którego kochałam. Upadł w otchłań występku, zginął, odtąd wrota szczęścia zamknęły się na zawsze przedemną, ale przebaczyłam mu, i podnoszenie ludzi upadłych, podawanie im ręki pomocnéj postawiłam przed sobą jako zadanie mego życia. Nie mogłam zapobiedz temu abyś nie uległ pokusom szatanów, ale czekałam cię aż przyjdziesz zrozpaczony, aby owiać twe czoło tchnieniem pociechy, i we wzburzoną duszę twoją wlać zbawczą myśl ukojenia. Nie szukaj mię nigdy, nie staraj się dowiedziéć mego nazwiska. Żyję ukryta w cichém ustroniu, mało znana ludziom. Na nic ci się nie przyda wiedziéć kto jestem, bo ani dla ciebie, ani dla nikogo nie będę niczém więcéj jak siostrą nieznaną, kochającą braci swoich w imię ziemi wspólnéj i nieba wspólnego.
Tę trochę złota, jaką pragnęłam wydźwignąć cię z troski i rozpacznego położenia nie staraj się wracać mi nigdy. Uważaj ją jako dług, z którego uiścisz się wtedy, gdy z jego pomocą podźwigniesz z niedoli kogoś nieszczęśliwego, kogoś upadającego cofniesz od brzegu otchłani. Oto cały obowiązek jaki wkładam na ciebie.“

U dołu pisma nie było żadnego nazwiska ani nawet imienia.









  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jakiejkolwiek.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wypuszczających.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być ocienionych.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chciał.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czy można.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wyraz.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winien być inny znak interpunkcyjny lub następny wyraz (Gdzie) małą literą.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.