Pani Walewska/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Pan Anastazy niepomiernie się zdziwił, gdy nazajutrz po balu — Baptysta przyniósł mu z samego rana list z wiadomością, że grenadjer gwardji czeka na odpowiedź.
Szambelan z niepokojem rozerwał kopertę i nałożył okulary. Rozmowa wczorajsza z cesarzem obudziła w nim wątpliwości, z któremi przed samym sobą zdradzić się obawiał, aby nie naruszyć tego kunsztownego gmachu nadziei, tak już w jego umyśle utrwalonego, tak mocne posiadającego fundamenty. Pan Anastazy przekonywał samego siebie, że ów nacisk, położony przez cesarza na ósmy krzyżyk szambelana, był niewątpliwie wskazówką, że właśnie takiemu wiekowi należy się pierwszeństwo — ale jakoś ten logiczny wywód, już powrocie do domu, zepsuł humor panu Anastazemu i nawet był powodem nielada przemówienia się z żoną.
Ku wielkiemu zdziwieniu szambelana, list był od gubernatora Warszawy, generała Gouviona, i zawierał krótkie, lecz bardzo gorące zaproszenie na poufną naradę w kilku sprawach publicznych, a odwoływał się do wskazania pana de Périgord, że nikt w danym razie nad pana Anastazego nie będzie mógł donioślejszego wypowiedzieć zdania.
List poruszył do żywego pana Anastazego. Wątpliwości dokuczające mu znikły. Narada wyznaczoną była już na godzinę dwunastą w południe. Szambelan więc, nie tracąc chwili czasu, odpisał kilka słów i kazał się pospiesznie odziewać.
W półtorej godziny niespełna szambelan był gotów do wyjazdu.
Baptysta zgrzany, zmęczony, z odcieniem dumy spoglądał na swego pana, nie bez słuszności uważając całą powierzchowność pana Anastazego za swoje dzieło. Szambelan atoli był tak rozgorączkowany, że ledwo rzucił okiem w zwierciadło, jednym tchem wypił filiżankę winnej polewki, i, nakazawszy zawiadomić żonę, że, w razie spóźnienia się, może nań nie czekać z obiadem, — wsiadł do karety i pojechał do gubernatora.
Zaledwie atoli kareta pana Anastazego skręciła w Senatorską ulicę — gdy, z przeciwnej strony, zajechała przed pałac Walewskich — zielona, złotem bramowana, karoca cesarska.
Z karocy wysiadł Duroc. Służba pałacowa pośpieszyła uprzedzić marszałka, że szambelana niema w domu — lecz książę Frioulu, nie zrażony tą wiadomością, polecił meldować się pani Walewskiej.
Szambelanowa z przestrachem wysłuchała uroczystej zapowiedzi Baptysty o przybyciu marszałka — nie wiedząc na razie, co jej czynić należy. W pierwszej chwili brała ją ochota przyjąć Duroca, kilku śmiałemi odpowiedziami przerwać sieć półsłówek i domyślników, któremi by ją oplątywał — lecz gdy wspomniała na ów stalowy uścisk ręki, na to palące, natrętne spojrzenie oczu cesarza — tam, na balu — dreszcz zimny ją przeszedł. Czuła, że każde zbliżenie się do Duroca, każda rozmowa, każde tłumaczenie może się stać dla niej tem, czem jest lada odruch dla stojącego w trzęsawisku — im silniej natęża muskuły, im gwałtowniej szuka pod sobą gruntu, tem zapada się głębiej.
— Mam księcia pana wprowadzić do perłowej sali, czy do błękitnej? — zagadnął Baptysta, nie rozumiejąc milczenia szambelanowej.
Pani Walewska zmogła się i rozkazała spokojnie.
— Przeproś księcia i powiedz, że jestem cierpiącą.
Baptysta spojrzał ze zdumieniem na szambelanowę, a znając wskroś swego pana, czuł się upoważnionym do konfidencjonalnej uwagi.
— Wszak to wielki marszałek dworu!
— Powiedziałam!
— Jednakże gdyby pan szambelan był w domu?...
Pani Walewska wskazała ręką na drzwi.
— Jaśnie oświecona pani daruje... ale pan szambelan...
— Precz!
Kamerdyner skłonił się obojętnie i znikł za drzwiami.
Pani Walewska ukryła rozpaloną twarzyczkę w dłoniach i zamyśliła się.
Głośne chrząknięcie Baptysty wyprowadziło ją z zadumy. Szambelanowa odwróciła się ku kamerdynerowi.
— Jaśnie oświecona pani, list! — ozwał się półgłosem kamerdyner.
Pani Walewska sięgnęła machinalnie po leżący na tacy list i, nie zauważywszy nawet domyślnego uśmiechu Baptysty, skinęła nań, żeby się oddalił.
Na kopercie listu widniał lakoniczny, niewyraźnie wypisany adres „Madame Marie de Walewska“.
Szambelanowa ważyła przez chwilę list w ręku — po kilkakroć oglądała pieczęć, złożoną z jakiegoś gordyjskiego węzła wykrętasów — aż nareszcie zdecydowała się rozerwać bok koperty. Ze środka jej wypadła mała ćwiartka papieru, zawierająca kilka zdań zaledwie, napisanych po francusku tym samym niewyraźnym, poplątanym rzutem co i adres.
Pani Walewska długo wpatrywała się zanim zdołała odczytać lakoniczne wyznanie.

„Z myśli mej pani nie schodzisz. Zdaje mi się, że od wczoraj minęły już wieki! Słowem odpowiedzi uspokój tęsknotą trawionego!
N.“

Szambelanowej w oczach pociemniało. Byłobyż prawdą, że te puste słowa nakreślił ten, który podpisywał wyroki dla miljonów, który jednem pociągnięciem pióra burzył granice państw, nowe zakładał królestwa!? Więc on — mocarz — on, poczytywany przez nią za półboga, za wcielenie nieziemskiego hartu, ów legendowy bohater, gienjusz, wódz, co swem jowiszowem słowem wstrząsnął posadami Europy — zniżał się tam, kędy pełzło jej smutne, ciche życie!... I dlaczego!? Wszak ona, niedawno jeszcze, gotowa byłaby ostatnią ze sług jego zostać, byle majestatem jego oddychać, wielkością jego się poić! Z pokorą i poddaniem każdy spełniłaby rozkaz, byle on nie sięgał jej kobiecości, byle mówił do niej i poglądał zawsze jak władca, jak cesarz, jak wybraniec, poczęty z dziesiątków pokoleń, ze stuleci.
I panią Walewskę jakiś wstyd ogarnął, wstyd za to pospolite wyznanie, za owo rozczarowanie, które ją przejęło — wstyd za cesarza. On, wielki, wydał się jej tak małym, tak pospolitym, lak podobnym do tego tłumu salonowych pustaków, co zawsze na ustach mają ckliwy sentyment.
— Jaśnie oświecona pani! — rozległ się nagle tuż przed szambelanową głos Baptysty. — Wielki marszałek dworu czeka w karecie na odpowiedź!
Pani Walewska drgnęła! Obrażona do głębi duma kobieca szkarłatem trysnęła na jej delikatną twarzyczkę. Szambelanowa zmięła gwałtownie list w ręku i wyrzuciła groźnie.
— Niema odpowiedzi!
Po zniknięciu kamerdynera, wystraszonego niezwykłem wzburzeniem pani Walewskiej, szambelanowę siły nagle odbiegły. Osunęła się na fotel — w oczach jej łzy zabłysły. Żałość ścisnęła ją za gardło. Uczucie pustki, opuszczenia, które ścigało ją od dnia ślubu, napełniło panią Walewskę goryczą. Nikogo nie miała, komuby się mogła wyspowiadać, ktoby ją radą wsparł, otuchy dodał — ujął się. Wymagała tak mało od życia, co dnia wymagania swe zmniejszała — wszak jedyną jej radością od lat dwóch był brat. Z nim nauczyła się wielbić Bonapartego, przy nim wracała jej dawna wesołość, z nim tylko dzieliła się myślą, jemu zwierzała wszystkie swe tęsknoty!... Lecz Pawła nie było — nieustająca zawierucha rzuciła go wraz ze szczątkami legjonów do korpusu Lefebvra, dobywającego Gdańsk — a tu został jeden Gorajski!... Lecz cóż on! Dzieckiem ją znał, na rękach nosił, miłość zaprzysięgał — a dziś jeno oskarżeniami by ją prześladować chciał, i winić za to, że jej i własne szczęście zburzono!
Pani Walewska rozpłakała się.
— Pani płacze?! dał się słyszeć dźwięczny, męski głos.
Szambelanowa spojrzała przez łzy i zerwała się z fotela — o dwa kroki przed nią stał Duroc.
— Panie marszałku!...
Książę Frioulu, pod magnetycznym wzrokiem szambelanowej, spuścił mimowoli głowę.
— Proszę wybaczyć...
— Panie marszałku — powtórzyła szambelanowa, z trudnością mogąc zaczerpnąć powietrza — pan u mnie?... Tu!?...
— Przyznaję...
— Jak pan śmiałeś przestąpić próg mej komnaty?...
Duroc zmieszał się.
— Pani szambelanowo, proszę o chwilę spokoju... idzie mi tylko o odpowiedź na list!
Pani Walewska wskazała zmiętoszony papier, leżący na dywanie.
— Oto masz pan odpowiedź! Sądzę, że teraz raczy mnie pan uwolnić od tej przymusowej wizyty!
Duroc zasępił się, na jasnem jego czole zbierały się chmury.
— Zastanów się pani nad tem, co czynisz — to nierozwaga! Cesarz ma jak najlepsze zamiary!
Szambelanowa roześmiała się gorzko.
— Nie rozumiem takich zamiarów, ani nie chcę o nich wiedzieć! Jestem zamężną, o czem, zdaje się, panie marszałku, zapominasz!
— Powiedz raczej pani, że jesteś nieszczęśliwą ofiarą!
— Nauczono mnie szanować więzy...
— Słowo jedno powiedz, a więzy te dziś jeszcze odpadną! — przerwał gorąco Duroc. — Rzym przyzna pani rozwód!
— Przysięgałam Bogu!
Marszałek szarpnął niecierpliwie pióropusz swego kapelusza.
— Więc nie idźmy tak daleko — tymczasem słowo jedno odpowiedzi!
— Masz ją, panie marszałku!
— Jesteś pani okrutną! A raczej usiłujesz nią być!... A gdybym... gdybym ja poprosił o nią, jak o największą łaskę!?...
— Nie wiedziałam, że pański wysoki urząd dworski ma tyle różnorodnych czynności.
Duroc pobladł zlekka i rzekł z napomnieniem.
— Pani szambelanowo, rozdrażnieniu przypisuję to jej odezwanie. Uczucia, które obudziłaś w cesarzu, są trwalszemi, niż możesz przypuszczać! Odpowiedź bodaj tylko przyjazna będzie przyjęta całem sercem — panią zaś do niczego nie zobowiąże!
Pani Walewska potrząsnęła głową, a hamując ogarniające ją drżenie, odparła z mocą.
— Nie mam żadnej odpowiedzi — powiedziałam!
Duroc zagryzł wargi.
— A gdybyś pani, miast odpowiedzi na list — wyrazić chciała jakieś życzenie, gdybyś miała jakąś prośbę — najjaśniejszy pan czułby się szczęśliwym, mogąc coś uczynić dla pani!
— Nie — dziękuję... nie mam...
Marszałek roześmiał się sarkastycznie.
— Jesteś pani więc złą żoną, złą siostrą, nawet złą Polką!
Pani Walewska oparła się o poręcz fotela.
— Przyjmuję ten zarzut i nie wchodzę w pobudki, które go panu podyktowały!
— Bo pani zapominasz, pani nie zdajesz sobie sprawy, kto przez moje usta przemawia, pani nie zastanawiasz się, że tysiące kobiet w jej położeniu widziałyby ziszczenie najśmielszych rojeń, że ten, kto się do ciebie zwraca, rozkazuje ludom, że na jedno jego skinienie zginają kolana miljony.
Duroc urwał nagle, spojrzał pytająco na stojącą bez ruchu szambelanowę i zniżył głos.
— Pani snać źle tłumaczy sobie moje słowa, pani je bierze zbyt lekko! Zainteresowanie się cesarza jej osobą jest bezprzykładne... Proszę wierzyć memu doświadczeniu! Kto wie, jaki los może zgotować pani najbliższa przyszłość! Powtarzam, — żądaj pani, proś, nie krępuj się! Jeszcze się pani wahasz?!
Pani Walewska pochyliła głowę.
— Więc porzuć to ociąganie! — nalegał znów marszałek. — Zresztą, nie chcesz pani pisać — w takim razie upoważnij mnie do dania odpowiedzi w twojem imieniu — a potem, rozważywszy, napisz, list możesz pani nadesłać na moje ręce!
Szambelanowa otrząsnęła się nagle z odrętwienia, w które ją wprowadziły słowa Duroca.
— Mości marszałku, w takim razie, zechciej przedłożyć najjaśniejszemu panu jednę prośbę...
— Słucham, racz pani ją tylko wyrazić!...
— A więc, aby w imię tych dobrych zamiarów uchronił mnie od takich, jak dzisiejsza napaści!...
Duroc wyprostował się dumnie.
— Jesteś pani złem, rozkapryszonem dzieckiem! Możesz być pewną, że cię trudzić, ani napaściami dręczyć nie będę! Przyjdzie chwila, że sama pożałujesz dzisiejszego uniesienia, bo pani zapomniałaś widocznie, iż cesarz rozkazuje zawsze, nawet wówczas, gdy prosi!...
Marszałek skłonił się zimno i wyszedł.
Pani Walewska padła na fotel. Ostatnie słowa Duroca poruszyły ją do głębi, — ukazały przepaść, roztwierającą się tuż u jej stóp. Nagle myśl o ratunku, wydobyciu się z oplątających ją sieci obudziły w pani Walewskiej energię. Zadzwoniła na służebne i kazała natychmiast pakować kufry.
Służebne, z oznakami zdziwienia, zabrały się do spełnienia rozkazów swej pani — próbując nieśmiałemi uwagami wyrozumieć, co znaczyć mogła ta nagła zmiana, wobec zapewnień Baptysty, że szambelaństwo przed wyjazdem cesarza, do Walewic nie powrócą. Lecz pani Walewska nie dopuściła do żadnych wyjaśnień, nie pozwoliła nikomu z domowych spocząć — sama doglądała porządku, sama pomagała zbierać drobiazgi i, w miarę zamykania skrzyń, puzderek i sepecików, coraz większej nabierała odwagi i pewności siebie. Nic jej teraz nie ustraszało, ani spotkanie z mężem, ani jego niewątpliwy opór, ani gniew na samowolę żony. Pani Walewska rozumiała tylko, że musi uciekać, że musi skryć się przed grożącem jej niebezpieczeństwem, że ta ucieczka jest jedynym ratunkiem, ocaleniem.
Pośród tego nieładu, gorączkowego pakowania, stosów porozrzucanych rzeczy, poroztwieranych szaf, opróżniania szuflad i sekretarek — zastała panią Walewskę księżna Jabłonowska.
Zdziwienie księżnej nie miało granic.
Marie! Cóż tu u ciebie za rujnacja!? Kufry!? Skądże kufry! Spotkałam Anastazego przed godziną, jak jechał do Gauviona! Nic mi nie wspominał! Zbierasz się, jak do drogi!
— Wracam do Walewic!
— Do Walewic?! — powtórzyła przeciągle księżna.
— Dziś jeszcze — stanowczo dziś!...
Księżna spojrzała badawczo na rozgorączkowaną twarzyczkę swej bratowej.
— Lecz to nagłe postanowienie!... Jesteście przecież zaproszeni do księcia Borghese na jutro!
— Anastazy może zostać!
Księżna ujęła szambelanowę za rękę i odciągnęła do ustronnego pokoju.
— Ty coś przedemną ukrywasz! Nie masz do mnie zaufania — a nie imaginujesz sobie, jak mnie każda troska twoja obchodzi!
— Wierzę — wierzę! — odrzekła pośpiesznie szambelanowa — ale ja muszę stąd... natychmiast! Żadna siła mnie nie zatrzyma! Anastazemu wolno — a ja nie — nie chcę ani dworu, ani waszego świata! Zostawcie mnie, zapomnijcie o mnie! Przestańcie się mną zajmować! Samą chcę być — samą zupełnie.
Szambelanowa chciała jeszcze coś rzec, lecz wyrazy uwięzły jej w gardle.
Księżna zasmuciła się szczerze.
Ma chérie! Wiesz, jam dla ciebie gotowa! Ale cóż się stało! Wypośrodkować nie mogę przyczyny! Czyżby Anastazy? Jemu trzeba niejedno darować! Wchodzę w twe położenie — on musi być czasem insupportable — wiek, mówiąc między nami! Trzeba mieć filozofję i nie brać lada czego do serca... Będzie to nierozsądkiem! Wyjeżdżać!... Lecz co powiedzą ludzie?... Anetka czyha tylko, aby znów jakąś plotkę o tobie ukuć — a jeszcze teraz, po wczorajszem zajściu z Gorajskim... Powiadam ci — nielada taktu musiałam użyć, aby pani oboźnej wystawić, że cała ta okropna rozprawa między nim a Hercauem bez twego wynikła powodu!
— Rozprawa z Hercauem?
— No tak — tak! — przytwierdziła ze smutkiem księżna. — Pojedynkowali się — dość, że Gorajski ranny... Hercau, mimo wszystko, ma wpływy u księcia Bergu, a nawet u marszałka Berthier! Nie wiadomo, co z tego wyniknie! Drżę na samą myśl, żeby tylko się Anastazy o tem nie dowiedział — byłoby to okropne dla niego!... On jest taki uczuciowy!
— Gorajski ranny? — zagadnęła niepewnie szambelanowa.
Ma foi! Wójcickiego wzywali! Matce dali znać... Chevalier Hercau obszedł się z nim za surowo! Powinien był młokosowi darować! Sama mu to powiem! Więc widzisz, teraz twój nagły wyjazd potwierdzi tylko domysły!
— Nie wiem o niczem, nie dałam okazji...
— Moje dziecko — przecież mi nie potrzebujesz o tem mówić!... A jednak — w pierwszym impecie, zobaczywszy cię między tymi sepecikami, bezwiednie wspomniałam na Gorajskiego!
Szambelanowa tarła niespokojnie swe jasne czoło, napróżno szukając związku między wiadomością o pojedynku a wizytą Duroca.
Księżna ze swej strony nie zaniechała ani pytań krzyżowych, ani pełnych wyrozumienia napomnień, zmierzając niezmiennie do poznania przyczyny, która bratowę do tak nagłego skłaniała wyjazdu.
Pani Walewska była nieporuszoną. Księżna po ostatnie sięgnęła naboje.
— Jeżeli za nic masz sobie światowe względy, jeżeli plany męża nie obchodzą cię, to miejże bodaj wzgląd na rodzinę! Jej przecież należy się pewien wzgląd! Cóż temu twemu niehumorowi, czy rozgoryczeniu winien biedny Ksawery!?... A cóż winien dwór cesarski, któremu także od Walewskich...
Szambelanowa porwała się nagle z miejsca.
— Dwór cesarski!... Gdybyś, mościa księżno, była mi życzliwą, gdybyś dbała o rodzinę, a była tak przenikliwą istotnie, jaką się być powiadasz, to właśnie pierwsza powinnaś do wyjazdu mnie namawiać!
Mais, Marie!
— Tak, pierwsza!
— Pozwól sobie wytłumaczyć! Plany Ksawerego na Radziwiłłównę mogą przepaść! Księżna Dominikowa jest bardzo uważającą — już dziś wyraźnie była zwarzoną, a cóż dopiero, gdy nagły twój wyjazd...
— Mościa księżno, powtarzam, że jesteś w błędzie!...
Chérie, nie tytułuj mnie! Błędu, o którym mówisz, nic zgaduję!
Pani Walewska w odpowiedzi wybiegła do gotowalni i, powróciwszy szybko ze zmiętym listem — podała go księżnie.
— Oto moja odpowiedź! Przeczytaj, mościa księżno, i dowiedz się, czego nadewszystko obawiać się muszę!
Księżna z pobłażliwym uśmiechem wzięła do rąk list, rzuciła nań okiem i zmieszała się.
— Pozwól, moje dziecko! En! Któż to jest ów en!? Czy nie pan de Noailles!? Bezwątpienia to on?! Poznaję go po stylu! Nieznośny! Żadnej z dam nie daje spokoju!... Już ja sama się z nim rozprawię! Ale więc ten list tak cię rozdrażnił?
Szambelanowa skinęła twierdząco — księżna roześmiała się serdecznie.
— List przywiózł mi marszałek dworu!
— Duroc?! — wykrzyknęła księżna. — Czy być może!?... Więc przypuszczasz, że ta litera „en“...
— Marszałek rozwiał wszelkie moje wątpliwości!...
Księżna była tak poruszona tą wiadomością, że słowa wymówić nie mogła — dopiero po dłuższej pauzie, westchnęła przeciągle, poczem ujęła delikatnie szambelanowę za rękę i przytuliła ją do siebie.
Pani Walewska na ten oczywisty objaw współczucia odpowiedziała płaczem.
Chérie, Marie! — Wybacz, daruj — o, to musi przejmować! Ach, czyż mogłam przypuszczać, spodziewać się! Były wprawdzie widoki, ale mi przez myśl nie przeszło, żeby tak szybkie! Pozwól, niech cię uściskam!
Szambelanowa z całem sercem odpowiedziała na hałaśliwe pocałunki księżnej czując równocześnie, jak dalece była niesprawiedliwą względem siostry męża, jak niesłuszne żywiła ku niej uprzedzenie!
Księżna tymczasem przetarła oczy chusteczką, odchrząknęła uroczyście i ozwała się, rozpatrując uważnie list.
— Jest to formalne wyznanie! Powinnaś je zachować — może mieć ono nieobliczoną wartość!
Pani Walewska otworzyła szeroko, zaczerwienione łzami, oczy.
Księżna pośpieszyła objaśnić bratowę.
— Koniecznie trzeba zachować to pismo! Wierz memu doświadczeniu! Na panią Grabowskę patrzyłam, jak na ciebie!... Moja ciotka była przyjaciółką Aurory Koenigsmark!
— Za pozwoleniem, mościa księżno!...
— Droga moja! Pozwól mi rzecz wystawić! Bądź szczerą. Chyba mnie powinnaś zaufać! Nie tylko przez wzgląd na Anastazego, pragnę dla ciebie najlepszego; zawsze miałam afekt dla całej twej rodziny, a świętej pamięci pan starosta gostyński nigdy z oczu mi nie schodzi! Mów, mów, dziecko, jakże to było? Od początku! Wczoraj na balu uważałam sama — lecz nawet pan de Périgord wątpił...
Pani Walewska głosem drżącym jęła opowiadać wszystkie szczegóły pierwszego spotkania z cesarzem, a dalej kolejno rozmowy z Duroc’iem, historję bukietu i nakoniec brutalne najście marszałka.
Szambelanowa spowiadała się z zapałem, nie zrażona ani półuśmiechami księżnej, ani jej niedowierzającem chwianiem głowy, ani wyrazem pobłażliwego zdziwienia, rysującym się około jej ust.
Pani Walewska ustawała chwilami — to znów, szarpana nurtującemi ją uczuciami, wpadała w rozgorączkowany ton żalu mimowolnej goryczy, skargi na los, na zwarzoną młodość, na złość ludzką, która ją ścigać nie przestaje, na świat, którego się bała zawsze, a od którego chce uciec.
Księżna ani razu nie przerwała szambelanowej, pozwoliła jej wypowiedzieć się, zrzucić cały ciężar tłoczących ją myśli — dopiero gdy pani Walewska umilkła, szukając machinalnie na twarzy księżnej współczucia, ta uśmiechnęła się jeszcze łagodniej, ucałowała bratowę jeszcze czulej i rzekła tonem macierzyńskiej uwagi:
— Ach, ileż w tobie prostoty! Ileż zacnej szlachetności! Admiruję cię, moje dziecko! Po stokroć więcej kocham, widząc cię taką nieskazitelną w każdym sentymencie! Pozwól się jeszcze uściskać! Tylko dziś byłaś za porywczą! Odpowiedzieć można było, zwłaszcza gdy marszałek prosił o wyrażenie życzenia!... Taką gotowością monarchów nie pogardza się nigdy! Szkoda, że nie zażądałaś czasu do namysłu! Można się było mnie poradzić! Mój Boże, a przecież biedny Anastazy doprawdy ma niejedno do przeprowadzenia u dworu!
Szambelanowa pobladła.
— Ale chyba nie tą drogą!...
— Dziecko, dziecko i raz jeszcze dziecko! Nie znasz życia! Mówisz za porywem! Vraiment, tu es très deficile! Nie wiem, jak ci to wyłożyć! Hm!... Masz-że do mnie zaufanie?!... Wierzysz, że szczęście Anastazego leży mi również na sercu?... Czy tak? A więc zaniechaj tego nagłego wyjazdu!
— Księżno! Więc mam dobrowolnie wystawiać się na takie, jak dzisiejsza, zniewagi?
— Czyż hołd, składany kobiecie przez najpotężniejszego z cesarzów, można nazywać zniewagą?...
— Takiego pisania hołdem nazywać nie mogę!
Księżna zafrasowała się.
Chèrie, nie dziw się i nie patrz na rzeczy z punktu swego walewickiego fraucymeru! Są granice, wobec których muszą ustać twe najwznioślejsze intencje, nawet względem Anastazego. Powiem ci więcej, on sam nie zezwoliłby, abyś się tak drobnymi miała rządzić względami... Inną miarkę trzeba przykładać!... Chère Marie! Niepodobna ci tego od razu wystawić! Zaufaj mi! Nie denerwuj się Duroc’iem! Cesarz chciał ci wyrazić swoją przychylność — przecież nic w tem zdrożnego! Od twego taktu zależeć będzie wszystko. Zresztą, otoczę cię opieką — bądź pewną, że zdołam w danym razie ująć się — osłonić! Byleś porzuciła niefortunną myśl wyjazdu!
— Lecz najpierw przedstawię rzecz Anastazemu — niech on stanowi!
Księżna strzepnęła z desperacją rękoma.
— Co za niedorzeczność! Bez powodu, bez należytej przyczyny chcesz mu zakłócić spokój, wywołać scenę, i o co! Rozbudziwszy w nim mimowolne obawy, napoisz goryczą czy niechęcią ku dworowi. Anastazy jest porywczy — może powiedzieć jakieś niebaczne słówko i obrazi majestat! Uważasz, majestat!... Marie! Czyż ja ciebie nie rozumiem, czyż nie pojmuję twych szlachetnych skrupułów? Lecz równocześnie boję się, drżę o ciebie, o Anastazego, o całą rodzinę! Jeszcze po tej awanturze z Hercauem!
— Nie dałam okazji!
— Jestem przekonaną — lecz byłaś nieostrożną! Hrabia się awansował — Gorajski ma widocznie dawne urojenia — i siało się!... Jedyna rada — nie zmieniać nic — obszyć się obojętnością i nie zwracać uwagi... Minie, musi minąć — byłeś nie wyjeżdżała.
— O tem zadecyduje Anastazy!
— Ależ jemu ani w głowie wracać do Walewic.
— Bo nie wie o niczem!
— I wiedzieć nie powinien.
— Natychmiast uwiadomię go o wszystkiem.
Księżna przeraziła się.
Marie! Zastanów się! Chociaż to mój brat — ale... ale... nie jestem zaślepioną! Człowiek chory, w chwilach rozdrażnienia przykry — narazisz się na wymówki, na wyrzuty, obudzisz w nim...
— Być może, lecz nie mam innej drogi.
— Więc mnie pozwól! Tak, ja się z nim rozmówię, ja mu przedłożę!... On ma do mnie zaufanie! Ty tego tak nie potrafisz! Mnie wysłucha...
Pani Walewska wahała się przyjąć tę niespodziewaną pomoc.
Księżna narzucała się coraz energiczniej, wystawiając szambelanowej całą grozę i niebezpieczeństwo małżeńskiej rozprawy.
— Anastazy może cię posądzić, może cię nietylko wywieźć lecz i zaniknąć w jakim zaścianku! W jego wieku mężczyzna jest już nieobliczalny! Nawet do słowa nie da ci przyjść, potępi, zanim zdołasz mu wyznać wszystko!
Szambelanowa pochyliła głowę. — Księżna mówiła prawdę. Pan Anastazy zwykł był odmawiać żonie wszelkiego posłuchu — z jednego jej wyrazu snuł był nieraz najdrażliwsze wnioski, sądził, wyrokował, niedopuszczając do obrony.
Księżna Jabłonowska zrozumiała swoją przewagę nad szambelanową — a gdy ta jeszcze ociągała się z przyzwoleniem na wstawiennictwo — zadzwoniła na służebnę i, dowiedziawszy się, że pan Anastazy tylko co był powrócił z wizyty u gubernatora, — podniosła się szybko i wyszła na pokoje brata.
Pani Walewska nie miała nawet odwagi zapytać się księżny, dokąd idzie, ani siły, aby ją zatrzymać. Myśl o rozmowie z mężem przerażała ją, przejmowała trwogą. W uszach szambelanowej już brzmiał szyderczy chichot pana Anastazego, chropowaty głos i przeciągłe sapanie. Czuła na sobie złośliwe spojrzenie małych, szklistych oczu męża, widziała jego ceglaste wypieki i plamy na czole, dobywające się z pod pudru i słyszała potoki krzywdzących, poniżających zarzutów, w których wypominał jej każdą łyżkę strawy, zaofiarowaną jej rodzinie, każdy datek, rzucony na podtrzymywanie resztek kiernoskiej fortunki, a stawiał przed oczy, że on starzec, wyczerpany życiem, przesytem, hulatyką, schorowany, zeskrzepły na poły — wyświadczył jej dobrodziejstwo, łaskę, bo zniżył się do jej krasy, do młodości, do nieskażonych myśli, do nieskażonych uczuć, że zaszczytu doznanego nie umiała ocenić, że nie potrafiła zrozumieć szczęścia, tkwiącego w chorobliwych zapałach lwa salonowego z przed czterdziestu laty, że tam, gdzie szambelan chronił się przed przeciągiem, czuła wiew świeżego powietrza, że to, co było dla pana Anastazego zmęczeniem — nie trudziło młodziutkiej pani Walewskiej, że nie miała tej samej, co mąż apatji, że trwoga ogarniała ją tam, gdzie pan Anastazy ledwie krzywił się ironicznie, że serce jej biło czystemi uczuciami dla każdego porywu, że nie miała nigdy ani dokuczliwych strzykań w lędźwiach, ani nawet zrozumieć nie mogła tego nieznośnie przewlekłego bólu głowy, co tak często nawiedzał męża.
Gdy więc, po długiej chwili, szambelanowa usłyszała szelest sukni księżnej — a w dali po za nią, odgłos duszącego kaszlu męża, napadł ją taki lęk, że bała się oczu podnieść, bała spojrzeć ku księżnie, aby w twarzy jej nie wyczytać zapowiedzi tej burzy, która niewątpliwie miała ją spotkać.
Księżna tymczasem, odgadując niepokój bratowej, wyprzedziła zręcznie pana Anastazego i, podszedłszy szybko do pani Walewskiej, uściskała ją z przejęciem i szepnęła cicho.
— Skończone i to nadspodziewanie! Nic nie mów, nie tłumacz się! Anastazy był wzruszony... bardzo wzruszony!
Pani Walewska nie mogła się oprzeć zdziwieniu.
— Więc zgodził się na wyjazd?
— Dziecko! Nadchodzi właśnie... Jemu to pozostaw i mnie!
Szambelanowa nie zdążyła odpowiedzieć. Pan Anastazy siał już przed nią i z uśmiechem, który miał dla żony tylko w chwilach największego ukontentowania, wyciągnął rękę ku jej twarzyczce i uszczypnął ją zlekka.
— No i cóż!? Hę!... Narobiło się w domu zamieszania, bezładu!... Co?...
Elle est si nerveuse! — ujęła się księżna.
Pan Anastazy kiwnął łaskawie głową.
— Nic się złego nie siało! Kazałem rzeczy rozpakować i koniec! Bardzo dobrze, bardzo dobrze, żeś do mnie księżnę wyprawiła! Cieszy mnie to niezmiernie. Mam w tem dowód rozsądku i przywiązania! Bardzo dobrze!
Pani Walewska spojrzała z wdzięcznością na męża. Nie słyszała go prawie nigdy tak przemawiającego.
Księżna uśmiechała się nieznacznie i mrugała ku szambelanowej!
— To się bardzo ceni! — zakończył z powagą pan Anastazy. — Jestem nader mile „frapowany“...
— Ja nie „czekałam“ innego zachowania od Maryni! — zauważyła z triumfem księżna.
— Zapewne, zapewne! Nic do życzenia!
— I zawsze ci o tem mówiłam!
Szambelan nie zrozumał narazie, o czem to księżna wciąż mu mówiła, lecz, wprowadzony w dobry humor, i tu skinął twierdząco głową, a chcąc i sobie samemu przyznać część zasługi, dodał z powagą:
— Gdybym nie widział w niej zadatków na Kolumna-Walewskę, nie ożeniłbym się nigdy!...
— A zatem trzeba pomyśleć o jutrzejszym obiedzie!
— Suknia szafirowa w gwiazdy! — objaśnił pan Anastazy.
Pani Walewska nie mogła ukryć przerażenia.
— Jakto, więc pomimo wszystko, po tem, co zaszło, mamy być u księcia Borghese?
— Bezwarunkowo! Jesteśmy zaproszeni — zaliczono nas do wyborowego grona kilkunastu osób — niepodobna odmówić!... Zresztą nic takiego nie zaszło! Potocczyzna posinieje z alteracji, Dąbrowszczycy zębami będą zgrzytali... Gauvion poprostu zasypywał mnie dzisiaj pytaniami! Rząd tymczasowy lada dzień będzie rozwiązany! Jutro właśnie mogą zajść poważne wypadki!
— Anastazy ma słuszność! — wmieszała się pośpiesznie księżna. — Musicie być!
— A gdyby znów Duroc... — wyjąkała z trudem szambelanowa.
— Bądź spokojna — nie bierz rzeczy zbyt poważnie.
— Ani nie stosuj do siebie tego, co gdzieindziej jest adresowanem! — dodał z powagą pan Anastazy. — Powoli, nabierzesz świadomości dworskich, wybiegów — a teraz...
— Pamiętaj, że my także myślimy o tobie! — zakończyła uroczyście księżna.
Szambelanowa spojrzała niepewnie na siostrę męża i zagadnęła.
— Czy Anastazy wie o wszystkiem?
— Ach! Naturalnie!
— I o liście?
Księżna roześmiała się serdecznie.
— Cóż to jeszcze za dziecko! Powtórzyłam słowo w słowo!... Spójrz, proszę cię, mój Anastazy, jak jej „idzie“ ta niepewność! Très bien!...
Szambelan stuknął palcami o tabakierkę i przymrużył dobrotliwie oczy.
— Hrabina de Vauban! — rozległ się nagle głos Baptysty.
Pan Anastazy odwrócił się ku księżnie.
— Mówiłem — „blacha“ — zabiega! Cóż?... Hm!...
— Należy przyjąć!
Pani Walewska poruszyła się niespokojnie.
— Wolałabym uniknąć tej wizyty!
— Dlaczego?
— Nie mam sił...
Marie! Nie znasz „Vaubanki“!
— Hm! Może byłoby właśnie lepiej nie przyjąć! — wtrącił niespodziewanie szambelan. — Niechby „blacha“ wiedziała!
Księżna wzruszyła ramionami.
— Więc chyba nie wiesz, że między nią i Pepim już skończone!... Zupełnie... Zachowują pozory i oboje szukają tylko wyjścia!... Zawsze była nam życzliwą!
— Przypuśćmy, lecz ponieważ Marie czuje się nieusposobioną! — ujął się szambelan.
— W takim razie, pozwól, że ją wyręczę! Z Vaubanką nie można! Nie znacie jej, nie doceniacie! Vaubanki się nie lekceważy!... Idę zatem!... Proś do salonu!
Baptysta skłonił się i wyszedł. Księżna podążyła za kamerdynerem.
Szambelan, zostawszy sam na sam z żoną, skrzywił się niechętnie i, kołysząc się na piętach, pośpieszył wytłumaczyć się ze swej niechęci ku hrabinie.
— Nie wiem, co ona widzi w tej przekwitłej Vaubance! Niby zerwane! Znamy się na tem! Poniatowski zrywał z nią nieraz. No, a teraz wiadoma rzecz, obawia się cienia Bourbonów! Oczywiście, bo Vaubanka to Bourboni!
— Bourboni!? — powtórzyła szambelanowa, usiłując zrozumieć męża.
— A któżby! Emigracja francuska! Vaubanka była i jest zauszniczką księcia de Ligny. Ten znów... słowem łańcuch, nieprzerwane pasmo aż do Ludwika! Ho — ho! No, a Pepi!... Ba — ba! Machiavel! Jaki jeszcze.
— Książę Józef?
Pan Anastazy wydął usta.
— Książę Józef! Poniatowski poprostu! Myślisz, nieboszczyk król jegomość mało miał z nim kłopotu! Zawsze intrygował, zawsze udawał! Wiemy coś o tem! No, władzy chciał — ale byli tacy, co nie pozwolili! Pan Szczęsny Potocki nie dopuścił, króla jegomości ostrzegł! I nie on jeden!... Byli tam jeszcze inni!...
Szambelan odchrząknął znacząco.
Pani Walewskiej stanęła nagle przed oczyma pamiętna noc w Kiernozi, gdy rodzic jej z imć panami Jerzmanowskim i Kozietulskim zjechali z Warszawy, uchodząc przed pościgiem Targowicy.
— Jeżeli cię zdejmują wątpliwości, toć masz się kogo zapytać, boć żyją tacy, co nie tylko na historję poglądali, ale i... tego! Pepi warcholił zawsze! Warcholił za nieboszczyka króla, warcholił za Kochlera, a teraz chce warcholić za Napoleona — tylko, że mu się to nie uda. Cesarz wie, na kogo tu liczyć można, komu zaufać — a jeżeli nie wie, no, to znajdą się tacy, którzy go ostrzegą!... Zwąchali się z Wybickim, obieżyświatem...
— Posłem! — dodała mimowoli pani Walewska.
Szambelan drgnął.
— Gdzie!? Jakim posłem!? Awanturnikiem! Zawadjaką, trefnisiem! Wybicki! Gromada szaraków po pijanemu obwołała go i co?
— Toć Konfederat!
— Właśnie! Póki dobroci królewskiej starczyło, póty bełtali czystą wodę, mącili, bili się w piersi, zaklinali się, a kopali dołki!... Może imć pan Ignacy był inny, a może Kołłątaj? Teraz widzi im się, że nareszcie ich panowanie nadeszło! Ale nic z tego Kolumna-Walewski jeszcze żyje, Kolumna-Walewski potrafi dotrzeć, gdzie trzeba!
— Nic się przecież takiego nie dzieje.
Szambelan na tę cichą uwagę zatrząsł się ze zgrozy.
— Dla waćpani oczywiście! Dla waćpani jest tylko parada, przyjęcie na zamku, bal u Talleyranda, obiad u księcia Borghese, a potem bukiet od Duroca i kontredans z cesarzem! Waćpani wyobrażenia nie masz, ani czucia w przy stosowaniu się do świata, w którym pozwolonem ci jest się obracać, nawet nie posiadasz zachowania, by nie powiadać lada czego o tem, o czem nie masz imaginacji! Nasiąkłaś sejmikami, juchtem, alwarem, zajazdem od najmłodszych lat! Co ci na głowę nie spadnie, tego nie widzisz! Poniatowski chce się lansować — hrabinę przysłał na przeszpiegi, a ty nic?
— Nie chciałam przyjąć! — próbowała usprawiedliwić się pani Walewska.
— Nie chciałaś — wielka polityka! Ot mi statystka z Kiernozi! I pewnie, że na nic innego zdobyć byś się nie mogła! Inna właśnie starałaby się wyrozumieć przeciwnika, dotrzeć do zamysłów, najskrytsze myśli wypośrodkować, a ty co? Nic! Obawiasz się tylko, żeby cesarz nie rozmiłował się w tobie! Przyśniła ci się bajka o kopciuszku, czy o bosej młynarce!... Banialuki! Żadnego zastanowienia, żadnego współdziałania — szkoda słów, szkoda fatygi!
Szambelan machnął pogardliwie ręką, odsapnął i wyszedł, mrucząc pod nosem.
Pani Walewska, po wyjściu męża, odetchnęła z uczuciem ulgi. Zarzuty, któremi obsypał ją pan Anastazy, nie były dla niej nowiną, przywykła do nich, zżyła się z nimi — nawet znała je poniekąd na pamięć. Prawie zawsze z góry wiedziała, jaką w danej sprawie odbierze odpowiedź od męża — wiedziała o ukrytych niechęciach, żywionych dla całego szeregu osób, których imiona jej rodzic wymawiał ze czcią a przynajmniej z uszanowaniem — nigdy atoli ostry sąd szambelana nie dokuczył jej tak, jak dzisiaj!
Pani Walewska mało świadoma była istoty ostatnich wypadków — burza historji przeszła tak blizko nad jej głową, że ją ogłuszyła, że nie dała tem samem przestrzeni, pozwalającej ocenić, skąd padły pierwsze gromy, gdzie uderzyły, z których chmur się poczęły. Pani Walewska nie była wyjątkiem.
Dzieje panowania króla Stanisława ledwie przeszły, ledwie były przeżytym dniem wczorajszym. Co kroku widniały jeszcze ślady spazmatycznych rządów Rzeczypospolitej — co kroku snuły się jeszcze postacie, mówiące o tem „wczoraj“, jakby ono było ciągłem „dzisiaj“.
Ludzie epoki stanisławowskiej żyli, więc historja czekała jeszcze, czekała na pleśń, na pył, okryć mający dokumenty, na uciszenie osobistych nieprzyjaźni, czekała na rozsypanie się mogił. A tymczasem w pojęciach współczesnych panował zamęt. Obwiniano się wzajemnie, pomawiano o najwystępniejsze czyny. Nie szukano rozwiązania pytań w nieubłaganym łańcuchu dziejowych wypadków, nie starano się, ani nie potrafiono sięgać do minionych stuleci. Czyn łączono tak ściśle z osobą, tak czasem nie umiano się zgodzić, aby człowiek, który ocierać się musiał o małostkowości współczesne — mógł być właśnie tym, co na wieki zapisał swe imię na kartach historji, co pośród mroków za najświętszą gwiazdę poczytanym będzie!
Z ust do ust podawano sobie nazwiska, powtarzano bezkrytycznie zasłyszane opowieści, nie żałowano nikomu ani obelg, ani plwocin, z zadowoleniem zwiastowano sobie, że piana ich przylgła nawet do Katonów.
Pani Walewska w tym razie nie tylko nie była wyjątkiem, lecz przeciwnie, należała do tych, którzy błąkali się więcej, których życie oddaliło nawet od błysków poczucia prawdy, przeświecającej tu i owdzie, wrywającej się do ciemni.
Pani Walewska z domu rodzicielskiego wyniosła cześć dla szlacheckich przywilejów, dla swobód, co tam nawet się nie kończyły, gdzie się zaczynało prawo i dla ukrytej niechęci ku magnatom, usiłującym wznieść się ponad indygenaty i dla gwałtownych porywów, i dla rodowych ambicyj, i dla uroszczeń, i dla słusznych pretensyj.
Zamążpójście znów przerzuciło szambelanowę na inny kraniec wyobrażeń. Dworski urząd pana Anastazego, jego długoletnie przestawanie z kierownikami, czy uzurpatorami władzy, wiew gwałtowny francuskich zwyczajów, francuskich mętów i francuskiej kultury — usiłowanie przykrojenia życia na modłę Ludwików, ścieranie się królewiąt, pycha, depcząca wszystko, co było nie dość silnem, nie tak pysznem, — zepchnięcie statutów do roli postrachu dla słabych, a narzędzia zemsty w ręku potężnych — pogarda dla tłumu, przypisywanie mu win niepopełnionych — wszystko to razem otoczyło szambelanowę od dnia ślubu, zachwiało jej przekonaniami, przejęło niepewnością, śmiałość zarzutów, czynionych tym, których nauczano ją szanować, bezczelność potwarzy — oszołomiła panią Walewskę. Z drugiej strony, szambelanowa nie posiadała ani zdolności sądzenia ludzi i wypadków, ani doświadczenia, ani odwagi po temu. Samej sobie wydawała się zawsze tak słabą, tak bezsilną, tak mało uprawnioną do zastanowień, rozpamiętywań, czy wyrokowań o sprawach publicznych — że nawet nie ważyła się o nich myśleć. Mimo atoli tę pozorną obojętność, mimo poczucia swej kobiecej niemocy — pani Walewska z dnia na dzień przekonywała się, że pewne imiona, pewne pojęcia gruntują się w niej samej, trwają, pozostają, że jakiś gmach przekonań wyrasta w jej piersiach, tężeje. Gmach ten powstał lak nagle, tak niepostrzeżenie, iż sama szambelanowa długo nie wiedziała o jego istnieniu, a postrzegłszy, nie rozumiała, z czego był się począł. Boć nie było w tym gmachu ani spoideł logiki, ani wiązadeł rozsądku, ani pionu, ani strychulca, ani wyliczenia, ani z góry przewidzianego ładu. Kamień węgielny był tak wątłym, tak błahym, że dziwić się należało, iż nie runął, zanim gmach do szczytów doszedł, że dźwigał jeszcze na sobie ciężar budowli.
Dziwny gmach — jakaś nuta rzewnej kołysanki, szmer modlitewki dziecięcej, uśmiech błąkający się na bruzdami zoranem obliczu rodzica, cisza pól śród nocy wiosennej, poszum jodły — to podwaliny, to fundament gmachu — a potem, na tej niewymyślnej podstawie cegła na cegiełce, a każda dopasowana wiarą w przeczucie, że ta właśnie, a nie inna tu się ma znajdować.
Ten gmach właśnie sprawił, że po rozmowie z panem Anastazym, w piersiach pani Walewskiej zawrzał bunt, nagły, niespodziewany.
Poglądy męża nigdy jeszcze nie wydały się szambelanowej tak płytkimi, płaskimi, nizkimi, a śmiałość zarzutów, stawianych ludziom nigdy tak bezczelną. Bo i co znaczyły te pogróżki ciągłe, te przechwałki, to wskazywanie na siebie. Dlaczego tak lekceważąco przyjmowano jej obawy, dlaczego ów pościg, rozpoczęty przez wielkiego marszałka dworu, a może i nie przez samego tylko marszałka — sprowadzano usilnie do chęci zjednania sobie męża przez oddawanie hołdów żonie!
Czyżby ona jedna tylko była tak zaślepioną, uprzedzoną, iż nie widziała w panu Anastazym nic ponad starcze urojenia, starcze zrzędzenia, starczą gorycz po źle spędzonem życiu?! Czyżby ona jedna nie chciała uwierzyć, iż szambelan Kolumna-Walewski jest właściwie tem ramieniem, na którem tu cała potęga Napoleona ma się oprzeć?
Czyż możliwem jest, by tak dalece mogła nie odczuć, nie wyrozumieć intencji Duroca, ani spojrzeń słanych ku niej tam, na balu. Więc wszystko, wszystko, począwszy od słów, zamienionych przy pamiętnem spotkaniu w Jabłonnej, aż do dzisiejszych nalegań marszałka zawdzięczała nazwisku męża, świetności rodziny, w którą weszła? Czy istotnie ona myli się, czy też księżna, a potem mąż? A gdyby — a jeżeli chcianoby użyć właśnie jej wpływu?
Pani Walewska otrząsnęła się, usiłując odpędzić od siebie to krzywdzące podejrzenie, lecz myśl raz poczęta wracała z nieubłaganym uporem, targała każdym nerwem szambelanowej i łączyła półuśmiechy księżnej z pobłażaniem niespodziewanem męża, z głoszonemi nieraz przez tegoż wyobrażeniami o dworskiem życiu, z romantycznemi dziejami hrabiny Cosel, Orzelskiej, Koenigsmark i Grabowskiej.
Szambelanowa spojrzała w zwierciadło i zawstydziła się własnej fantazji, zawstydziła dla dumy, która nauczyła ją pogardzać mianem faworyty, dla uczciwości, mającej zawsze jedną i taż samą granicę, dla hańby, dla głębokiej wiary w świętość raz zawartych ślubów, dla szczerej skromności, nieświadomej ani swej krasy, ani siły spojrzenia swych oczu, ani czaru swego uśmiechu.
A jednak i ten zmięty list i gorące zapewnienia marszałka nie przestawały ją dręczyć, budząc równocześnie żal do męża, do księżnej, do całego otoczenia, — że, mimo całą jej gotowość wyrwania się z zarzuconych sieci, mimo chęć serdeczną ujścia bodaj przed myślą o względach cesarza, uchronienia się choćby przed krzywdzącym sposobem zjednywania sobie męża przez żonę, — ci najbliżsi, właśnie osłabiają w niej czujność, zmuszają do pozostania, do stawiana czoła niebezpieczeństwu.
Żal pani Walewskiej sięgnął aż do przykrego zdumienia, aż do zadraśnięcia miłości własnej.
Szambelanowa nie kochała męża, lecz zżyła się z nim, zżyła z losem, z poddaniem przyjmowała wszystkie dziwactwa pana Anastazego. A choć despotyzm szambelana nie był łatwym do zniesienia, jednak w tym despotyzmie przejawiało się rozmiłowanie starca, nieustanna opieka, chciwość skąpca, który nikomu nie pozwala dostępu do skrzyń, wypełnionych złotem, zazdrość nieubłagana, bezwzględna.
Pani Walewska do niedawna lada wyrazu, lada zapytania strzec się musiała, aby nie zwalić na swoją głowę gradu podejrzeń i wymówek...
A teraz — gdy oto żąda od męża opieki, gdy sama uprzedza go o niebezpieczeństwie, gdy usiłuje uniknąć tego całego świata, w którym każde odezwanie się mężczyzny, każdy uścisk, każde spojrzenie czyha na kobietę — on lekceważy jej ostrzeżenia, — nie okazuje nawet tej egoistycznej miłości, uważa ją już nawet za niezasługującą, niewartą zazdrości.
Wejście księżnej przerwało te rozmyślania. Szambelanowa obrzuciła siostrę męża zmęczonem, niechętnem spojrzeniem. Księżna zdawała się być bardzo zafrasowaną.
Marie! Naprzykrzam ci się! Przerywam ci chwilę ciszy! A ty tak bardzo jej potrzebujesz! Tak bardzo!
— Istotnie. — Odrzekła oschle pani Walewska.
— Widzisz, jak cię zgaduję, jak rozumiem... ale Vaubanka... Uważasz, błaga, abyś nie odmówiła jej widzenia się z tobą! Ona jest ci niezmiernie oddaną, niezmiernie!
Księżna przymknęła oczy dla podkreślenia owego niezmiernego oddania się pani de Vauban.
— Ależ, mościa księżno, o ile mnie pamięć nie myli, zaledwie dwa razy w życiu widziałam panią de Vauban i nie wiem, czyśmy zamieniły ze sobą bodaj kilkanaście wyrazów!..
Księżna westchnęła.
— Moje dziecko, że też ty bierzesz wszystko tak powierzchownie! Gdybyś słyszała Vaubankę, z jakiem przejęciem mówiła o tobie! Nie miała sposobności, lecz czuła zawsze z tobą!... Więc nie wierzysz w czucie wzajemne pokrewnych serc?!
Pani Walewska na ten zwrot nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Być może... chociaż...
— Musisz ją przyjąć, powinnaś! Bądź co bądź ma za sobą przeszłość! Różnie o niej mówią, lecz to kobieta światowa, najlepszych manier, najwytworniejszego obyczaju, pięknego urodzenia! Przychodzi pierwsza, zaniedbuje wymogi światowe i to ona, która najprzedniejszym damom zaledwie karty rozwoziła!... Gdyby nawet... to jeszcze nie powinnaś okazać się niewdzięczną! Powiedziałam jej, że się czujesz niedysponowana! Zmartwiła się bardzo, miała prawie łzy w oczach!
— Nie wiem, czem sobie zasłużyłam.
Chère Marie! uczyń to dla mnie! Nie masz prawa odpowiadać komunałem na tak szczerą sympatję! Przyjmij ją! Obowiązkiem twoim jest przyjąć!
— Kiedy nawet Anastazy...
— Uprzedził się chwilowo, bezwątpienia zmieni zdanie! Vaubanka nie lubiła go — ach, przykro wyznać — miała słuszność!... My przecież możemy mówić ze sobą otwarcie! Małżeństwo wasze za... zupełnie dobrane poczytać niepodobna! Vaubanka do dzisiejszego dnia ma żal do Anastazego! A jeżeli ja go nie podzielam, to jedynie z samolubstwa, które nie pozwala mi wyobrażać sobie, żebyś ty miała mi być obcą, żebyś miała nie należeć do naszej rodziny!... Zdaje mi się nawet, że gdyby te więzy nie istniały, to jeszcze stosunek nasz nie uległby zmianie, nie mógłby być mniej serdecznym, mniej blizkim!
Księżna w tem miejscu złożyła hałaśliwy pocałunek na czole szambelanowej i, zanim ta zdążyła odpowiedzieć, zadzwoniła na służbę.
— Mościa księżno!...
— Nic — nic! Mnie zostaw! — odparła pośpiesznie księżna, a spostrzegłszy służebnę we drzwiach, rozkazała krótko: — Wprowadź tu panią hrabinę!
Szambelanowa zafrasowała się.
— Czy to wypada!... Jeżeli już trzeba koniecznie, wyjdę do salonu!
— Nie — nie! Przeciwnie! Vaubance sprawisz przyjemność, będzie dla niej dowodem, że przyjmujesz ją sercem, że usuwasz lody ceremonji!... Pozwól!... właśnie hrabina!...
Pani Walewska zwróciła głowę ku drzwiom, w których stanęła pani Vauban i postąpiła parę kroków naprzód, chcąc powitać przybyłą, lecz ta wyprzedziła ją i, ruszywszy posuwistym krokiem, wyciągnęła ręce ku pani Walewskiej. Szambelanowa nawet nie zdołała słowa wyrzec, gdy ręce pani de Vauban zacisnęły się kurczowo na jej kiściach, a usta hrabiny jęły nerwowe wyciskać pocałunki na twarzy pani Walewskiej.
— Niezmiernie wdzięczna! Proszę wierzyć! Dawno szukałam okazji! — szeptała pani de Vauban, nie zaprzestając ciągle gorących uścisków i żywych pocałunków.
— Ja również, ja również! — powtórzyła machinalnie pani Walewska, odurzona zarówno mdłym zapachem perfum, bijących od pani de Vauban, jak i wybuchami niespodziewanej serdeczności.
Księżna w tem miejscu uważała za właściwe sięgnąć po batystową chusteczkę, przesunąć ją nieznacznie od końca nosa ku oczom i westchnąć z uczuciem ulgi.
— Jak mnie to cieszy!
— Niechże pani będzie łaskawa zająć miejsce! — rzekła szambelanowa, uwalniając się nareszcie z objęć pani de Vauban.
Hrabina wyciągnęła rękę ku pani Walewskiej i powiodła szambelanowę ku kanapce pod oknem.
— Tu będzie nam dobrze! Nieprawdaż!?...
Księżna kiwnęła głową ze wzruszeniem.
— Jak mnie to cieszy! Odchodzę!... Odchodzę, żeby wam nie przeszkadzać... Macie tyle sobie do powiedzenia!
Szambelanowa spojrzała desperacko na bratowę, usiłując dać jej do zrozumienia, że jej obecność ułatwić może tylko rozmowę z panią de Vauban, lecz księżna Jabłonowska przesłała jej ręką pocałunek, mrugnęła znacząco ku hrabinie i wyszła.
Pani Walewska pozostawszy sam na sam z hrabiną, zakłopotała się szczerze, nie wiedząc, jak nawiązać rozmowę, ani jaki ton jej nadać. Wszystkie słyszane opowieści o burzliwem życiu pani de Vauban stanęły przed oczyma szambelanowej — myśl, że znajduje się tuż obok wyroczni elegancji, mody, wytworności, dobrego smaku, onieśmieliła ją do reszty.
Pani Walewska daremnie szukała pierwszego odezwania się, francuskie wyrazy mieszały się jej z polskimi, utarte frazesy zdawały się jej nieodpowiednimi, niestosownymi. Nadto szambelanowa czuła na sobie spojrzenie hrabiny, spojrzenie badawcze, pewne siebie, natrętnie ciekawe, które magnetyzowało, ubezwładniało panią Walewskę.
Pani de Vauban pośpieszyła atoli pierwsza przerwać milczenie. Przysunęła się ku szambelanowej, ujęła ją delikatnie wpół i ozwała się cicho:
— Proszę podnieść główkę!
Szambelanowa spełniła niepewnie życzenie hrabiny.
Pani de Vauban wpadła w serdeczny zachwyt, połączony z odcieniem współczucia.
— Jakież prześliczne oczy!... Co za cera! Pozwól, że cię ucałuję! Nie uwierzysz pani, jak mnie obchodzi twój los!... Jak dalece rozumię każdą twoją myśl! Wydaje ci się może ekscentrycznem, że tak nagle przychodzę do tak blizkiej relacji... Lecz ja się rządzę zawsze „jak przez przeczucie“. Pozwól, że się będę eksplikować po francusku! Kocham wasz język — lecz władam nim niedość wprawdnie!
— O, proszę, zechciej pani!...
— Ile wdzięku! Ile prostoty w każdem odezwaniu!... Panią trzeba nie tylko kochać ale i admirować! Lecz trzeba i umieć patrzeć w serce!... Mój Boże! Czy ja nie widzę, co się w twem szlachetnem serduszku dzieje, czy nie odgaduję, jak dalece jest ono opuszczonem, osamotnionem, szukającem daremnie oddźwięku śród otaczającej ją pustki!
Pani Walewska pochyliła główkę, słowa pani de Vauban trafiły jej dziwnie do przekonania, odcień współczucia, drżący w głosie hrabiny brzmiał pociągająco, tylko mdły zapach perfum odurzał i drażnił, tylko ręka hrabiny, trzymająca w lekkim uścisku rękę szambelanowej, wydawała się pani Walewskiej lodowato wilgotną.
Pani Vauban, po małej pauzie, pochyliła się do ucha szambelanowej i rzekła cicho.
— Mam dla pani pozdrowienie od kogoś! Chevalier de Gorajski!
— Dziękuję!
— Jest mu lepiej — choć rana poważna!
— Więc to prawda, co mówiono, że wczoraj?!...
— Zupełna!... Noc przebył bardzo ciężką. Pchnięcie szpadą — cierpi bardzo... niewiadomo, czem się to skończy!
— Tak ciężka rana!
— Najpierw rana, a potem wdanie się żandarmerji polowej, nadto podczas awantury wymieniono kilkakrotnie imię... cesarza. Można się obawiać ciężkiej odpowiedzialności... Gorajski był nieostrożnym, Hercau zapalony, jak zawsze...
— Biedny Gorajski!
Pani de Vauban uścisnęła mocno rękę szambelanowej.
— Jakież to bolesne!
Pani Walewska nie zrozumiała intencji.
— Bezwątpienia — gdyby miał ucierpieć...
— Nie — do tego nie można dopuścić! Dziś jeszcze uproszę księcia. Pepi musi dotrzeć prawdy, ma zachowanie u Murata, ostatecznie wprost do cesarza się zwróci!... Uczynimy wszystko! Trzeba go ratować!... Sam obowiązek nakazuje...
Pani Walewska poruszyła się niespokojnie.
— Daruje pani hrabina, lecz nie rozumiem.
— I tak lepiej! Stokroć lepiej, żebyś nie wiedziała! — odrzekła żywo pani de Vauban. — Musisz się oszczędzać, powinnaś!... Gorajskiego mnie pozostaw. Wszystko, co w mojej mocy, wszystko!... Niema kroku, któregobym nie przedsięwzięła!... Trzeba działać szybko!... On tak głęboko cię kocha!
Szambelanowa zarumieniła się.
— Wybacz, że poważyłam się dotknąć tak drażliwej struny...
— Pani się myli, dla Gorajskiego żywię przyjaźń...
— Przecież ja to rozumiem! Znacie się od dzieciństwa, przyszło bezwiednie, spostrzegliście, kiedy było już zapóźno! Pani znalazłaś więcej hartu, mocy — on łamie się, ból szarpie go, zazdrość ssie, gnębi... świadomość, że nie jesteś szczęśliwą, że cierpisz, że kosztem tak wielkiej ofiary nie okupiłaś sobie nawet spokoju, doprowadza go do szaleństwa! Dręczy się, cierpi podwójnie!
— Nie dałam powodu kawalerowi Gorajskiemu.
— Jestem tego pewną, jednakże trudno nie cenić tego przywiązania, trudno nie odczuć zwłaszcza pośród otoczenia, które tak mało nas rozumie, tak mało wnika w istotę naszych pragnień, myśli, tęsknot!... Nie od dziś zastanawiam się nad położeniem pani, nie od dziś zdumiewam się! Pustka, w którą zostałaś pogrążoną, zwichnęłaby najsilniejszą, — co za moc władania, jaki spiż ducha!
— Lecz co grozi właściwie kawalerowi Gorajskiemu? — zagadnęła szambelanowa, którą półsłówka pani de Vauban jęły drażnić.
Hrabina pokiwała smutnie głową.
— Doprawdy nie wiem, jak powiedzieć! Wynikła sprzeczka! Hercau widział w Gorajskim współzawodnika — nie dostrzegł zaś trzeciego... Padły nieostrożne słowa — obraziły majestat!... Wprawdzie bardzo wątpliwej wartości majestat!... Hercau znikł. Gorajski, ranny, uciekać nie mógł, cała odpowiedzialność spadnie na niego! Bonaparte nie przebacza tak łatwo!
— W takim razie musi tu zachodzić pomyłka, mogę panią zapewnić, że cesarz niema gorętszego stronnika nad Gorajskiego! Jest mu duszą i ciałem oddany. Jeden z pierwszych zapisał się do straży honorowej, on zwoływał młodzież, on najusilniej namawiał do wstąpienia do szeregów!
Pani de Vauban uśmiechnęła się dobrotliwie.
— Prawda — prawda! Tak było wczoraj, tak było niewątpliwie! Bo czyż na myśl mu przyszło, żeby ten wielbiony zdobywca, wódz, potężny, bądź co bądź, uzurpator mógł sięgnąć po jedyne jego dobro, śmiał myśleć o wydarciu mu serca tej, której on poświęcił... tak wiele, tak bardzo wiele...
— Pani hrabino, wszystko to dla mnie jest tak mało zrozumiałem...
— Zapewne, bo czyż kwiat czysty ma świadomość rozsiewanego dokoła uroku, czyż gwiazda zna moc swego blasku?! Wielbią ją wszyscy, zginają kolana, radzi ścierać proch przed każdym jej promieniem, brzmią pieśni trubadurów, stroją się lutnie poetów, drżą puklerze rycerzów — a ona świeci majestatyczna, cicha, po wieki — nie znająca przyczyny zachodzącego rozmodlenia!...
— Bardzo piękne porównanie, jednakże daremnie silę się odgadnąć...
Pani de Vauban pochyliła się ku pani Walewskiej, ujęła ją mocniej za ręce i rzekła z naciskiem.
— Więc nawet nie domyślasz się uczuć rozbudzonych w Napoleonie?
Szambelanowa pobladła zlekka, lecz nie tracąc przytomności, zaprzeczyła ruchem głowy.
Hrabina obrzuciła panią Walewskę swem martwem spojrzeniem.
— Byłam tego pewną!... Otóż cesarz kocha cię! Kocha szalenie, do zapamiętania, jak kochać może człowiek, do którego żadne żywsze, głębsze uczucie nie miało dostępu! Imię twe nie schodzi mu z myśli, ciebie wspomina bez ustanku! Zanudza Duroca, nie daje spokoju panu de Corvisart! On, który deptał dotąd wszystko przed sobą, który nawykł był miażdżyć każdą zaporę, burzyć i wywracać państwa — korzy się, może.. bez wahania część życiaby poświęcił, potęgi swejby się wyrzekł byle samemu móc u twych nóg klęczeć i w oczach twych tonąć!...
— Dlaczego pani do mnie tak przemawia! — ozwała się ledwie dosłyszalnym szeptem pani Walewska.
— Bo chcę cię oświecić, chcę odkryć całą grozę niebezpieczeństwa, zawisłego nad głową Gorajskiego, chcę podać ci rękę w tej trudnej, ciężkiej chwili życia! Oh! Pani nie potrzebujesz tu ani tłumaczyć się, ani nic wyjaśniać, odgaduję i twe bolesne zdumienie i zadraśniętą ambicję, i opuszczenie, które odczuwasz teraz silniej niż kiedykolwiek! Nie przecz tylko! Wiem, jak z tobą obszedł się książę Frioulu! To było z jego strony niegodnem! Usprawiedliwia go jedynie zaślepienie! Ludziom jego pokroju wystarczy imię Napoleona, aby zapomnieli o wszelkich względach, wszelkich prawach Boskich i ludzkich, aby dziwili się, że ktoś śmie Bonapartemu przeciwstawić jakoweś skrupuły, jakoweś wyobrażenia, zasady! Tak, on działał w dobrej wierze, nie przypuszczając, że poniesie zasłużoną porażkę, nie przewidując, aby nie był zwiastunem szczęścia!... Droga Marjo! Pozwól mi tak cię nazywać. Przypadek zrządził, że dowiedziałam się o wszystkiem! Powiadam ci, cały dwór w poruszeniu, gubi się poprostu w znalezieniu sposobu przekonania cię, jak dalece jesteś nieostrożną! Szukają dróg, szukają środków, radziby zjednać cię sobie, drżą, aby ich pan nie ściągnął brwi, nie zgromił ich za to, że mu w tym razie usłużyć nie mogą!... Wyobraź tylko sobie, przecież nawet do mnie trafił! Co tu ukrywać! Duroc był przed chwilą u mnie, zaklinał mnie, błagał, abym użyła swego wpływu na ciebie! Zaślepiony! Czyżbym się podjęła tak poniżającej roli! Ledwie się uwolniłam od natręta! A co najzabawniejsze, że marszałek przemocą prawie namówił mnie do wręczenia ci listu! Patrz — oto list!... Domyślasz się od kogo pochodzi?
— Zechciej go pani zwrócić panu marszałkowi.
Pani de Vauban roześmiała się.
— Ach, na cóż to się zda? Możesz z łatwością udać... że nie rozumiesz jego treści!... Co prawda, nie przypuszczałam nigdy, aby „obywatel“ Bonaparte był tak sentymentalnym!... Posłuchaj tylko... „Pani! Może ten trzeci list będzie szczęśliwszym? Czem zasłużyłem sobie na to postępowanie! Wszak nie ja na twojej, lecz ty na mojej stanęłaś drodze, a wziąwszy ze mnie serce, uciekasz, chowasz się, unikasz! Czyż masz prawo odmawiać nawet tej odrobiny szczęścia, które sprawićby mi mogło bodaj jedno słówko odpowiedzi?...“ Bardzo trafnie i nadspodziewanie zgrabnie... nieprawdaż?
Pani Walewska darła nerwowo róg chustki.
Pani de Vauban spoważniała.
— Proszę mi za złe nie brać mimowolnego żartu!.. Pojmuję doskonale, że sprawa ta ma i odwrotną stronę bardzo poważną!... Jest to napaść!... Prawda, cesarz jest usprawiedliwiony. Tyś pierwsza zabiegła mu drogę!... Ale, czy dla tego ma prawo wymagać poświęcenia się twego!
Szambelanowa wzdrygnęła się.
— Czy pani przybyła tu, aby mnie dręczyć. Aby zakłócić do reszty i tę chwilę spokoju?
Pani de Vauban roztworzyła ramiona i hałaśliwym pocałunkiem zamknęła usta pani Walewskiej.
— Zacna! Szlachetna! Dobra i piękna! — mówiła, z ekstazą. — Taką właśnie chciałam cię mieć zawsze, taką sobie wyobrażałam! Przeczucie mnie nie zawiodło! Ty tylko tak możesz myśleć i postępować! Nie uwierzysz, jak jestem z tego dumną, jak szczęśliwą! W naszych czasach to zjawisko niedoścignione, znane z powieści, z bajek... Wybacz moją śmiałość! Dałam się uwieść złośliwemu podejrzeniu, poważyłam poddać cię próbie! Ten list pisał istotnie cesarz! Lecz twoje zasady są silniejsze, wyższe nad jego koronę, nad jego zwycięskie orły!... Rozkazuj, mogę niejedno, wszystkie siły wytężę, aby stać się twoją podporą!
W słowach pani de Vauban tyle było przejęcia się, tyle szczerości, że szambelanowa uczuła się wzruszoną, łzy zabłysły jej w oczach. Oddawna nikt nie przemawiał do niej z takiem sercem, z takiem wylaniem.
— Pani taka dobra! Chciałabym gorąco usprawiedliwić...
— I już usprawiedliwiłaś!... Tak, droga Marjo, mów mi „ty!“ Walczysz, nie od dziś, obowiązek z porywami serca nie od dziś ściera się w tobie — każda inna w twojem położenia znalazłaby tysiące okazyj do poddania się! Gdybyś teraz nawet osłabła — nie zmniejszyłoby to wielkich przymiotów duszy!... Sytuacja ciężka. Ale byle rozważnie, spokojnie, a nie zginiemy — znajdziemy środki!...
— Chciałam wyjechać, uciec, nie dali! — skarżyła się szambelanowa, którą opanowała nagła niemoc panowania.
— I dobrze, żeś została! Pamiętaj, że do Walewic możnaby sięgnąć pewniej, śmielej!...
— Więc pani przypuszczasz?! — zapytała szambelanowa, której znów przyszły na myśl ostatnie słowa Duroca.
— Wszystko!
— Że... że aż do tego?
— Niestety! Niema się czego łudzić, po nim można spodziewać się najgorszego!... Tu zaś, w Warszawie, bezwątpienia w razie czego znajdziesz opiekę, pomoc, tu muszą się liczyć z opinją!... Tylko się nie przejmuj, tylko nie trać odwagi, pewności siebie!
— Radź pani — co mam uczynić, jak uniknąć tych napaści! Od kilku dni daremnie zmagam się z myślami, daremnie szukam punktu wyjścia! Gdybyś pani słyszała dziś marszałka!... Przeklinam tę niedorzeczną ciekawość, która mnie do Jabłonnej zawiodła! Lecz czyż mi było w głowie! Cesarz budził we mnie zapał, entuzjazm, nic nadto! Mówiłam księżnie! — ta powiadomiła męża. Myślałam, że choć pozwoli mi usunąć się, wycofać — gdzież tam! Poprostu wmawiają we mnie, że jestem w błędzie, że zgoła inne zamiary niewolą Duroca do okazywania mi i zwiastowania względów cesarskich... Pani pierwsza potwierdzasz moje obawy!... Tak, ja się nie mylę! Pragnęłabym szczerze!... Bo za nic, za żadne skarby, za żadne łaski...
Pani Walewska roześmiała się nerwowo.
— Co ja też mówię! Pani za złe nie weźmie... jam nie przywykła do waszego świata, ja się was wszystkich boję!
— Lecz, dziecko drogie, ten świat wcale nie taki straszny, przekonasz się sama!...
Pani de Vauban ucałowała znów szambelanowę.
— Co za idee, co za myśli smutne!... Odwagi trochę, pewności siebie, a życie ci się uściele różami, boć należą się one i twojej młodości, twej urodzie!...
— Do czego pani zmierza?
— Ach! Do niczego. Poprostu przeświadczenie, że los nie może być dla ciebie wciąż tak okrutnym!...
— Niczego odeń się nie spodziewam! Byle... byle nie gotował mi takich, jak teraz niespodzianek!...
— Chcesz się ich ustrzec — więc mnie słuchaj!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.