Pani Walewska/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Tom I
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WACŁAW GĄSIOROWSKI
(WIESŁAW SCLAVUS)
PANI WALEWSKA
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z EPOKI NAPOLEOŃSKIEJ
WYDANIE CZWARTE
TOM I.
WARSZAWA 1930
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA
12.000—16.000 egz.

ODBITO 4.200 NUMEROWANYCH EGZEMPL.
№ 2937 ❋
DOM KSIĄŻKI POLSKIEJ SPÓŁKA AKCYJNA
Hurtownia dla księgarzy i wydawców pod zarządem E. W. Szelążka.
Warszawa, Plac Trzech Krzyży 8.
Drukarnia Narodowa w Krakowie, Wolska 19



I.

Ostatni dzień 1806 roku miłą sprawił Warszawie niespodziankę. Oto w noc jedną otrząsnął się z ołowianych chmur, dżdżystych osłon i rozszalałych wichrów, które od tygodni wiernie służyły jego poprzednikom, i stawił się w skrzącym, śnieżnym płaszczu, z pogodą nieba u skroni, z uśmiechem słońca, z tężyzną mroźnej ciszy.
Tyle nieoczekiwanego, a tak upragnionego gościa powitała Warszawa ze szczerą uciechą, powitała na dobrą wróżbę zbliżającego się Roku Nowego, na zapowiedź chwil jasnych, na spełnienie bujnie wyrosłych nadziei.
Nielitościwe dotąd słoty, jakby na przekór pogodzie serc, aż psuły opinię całej ziemi, ujętej w ramiona Odry, Niemna, Warty i Wisły. Żołnierz francuski klął błota, generalicya pomstowała na psi czas — a wytworni sztabowcy dziwili się, jak można było w tak niegodziwym klimacie budować sobie ojczyznę. Nawet zapewniano w pałacu pana Aleksandra Potockiego, podejmującego u siebie marszałka Murata, że sam cesarz narzekał na pluchę.
Najbliżsi świcie cesarskiej zaprzysięgali się, że od lat nie pamiętają takiego rozbeczanego „decembra“, dowcipnisie tłumaczyli, że to łzy, wylane przez pruskiego gubernatora Köhlera przy opuszczaniu Warszawy, taką sprowadziły słotę, nakoniec wszyscy przepowiadali z dnia na dzień mróz. A tymczasem plucha z przejmującym ziąbem broiła, parady się nie udawały, uroczystości spowijały w mgły, psuły się i mokły furaże, gorączki i febry trawiły wojsko, gasły iluminacye; — co gorsze, od Czarnowa, Gołymina, Działdowa i Pułtuska szły słuchy, że i tam słota miesza szyki, krzyżuje plany i niweczy cesarskie rozkazy.
Z dwudziestego dziewiątego na trzydziesty grudnia gruchnęła już pierwsza wiadomość o nowem zwycięstwie Napoleona nad brzegami Narwi, lecz brakło jej urzędowego zaświadczenia; bębny na odwachu milczały. Daremnie co przedniejsi panowie krążyli dookoła pałacu pana Aleksandra Potockiego — dnia tego podobno i sama pani Anna widzieć się nie mogła z Muratem. Marszałek, odprawiający w Warszawie zasłużone wczasy, a przytem cierpiący — jakoś więcej niedomagał. Innego zaś źródła nie było, bo imć pan Wybicki wyciągnął z cesarzem.
Dopiero w dzień Sylwestra, razem z pogodą i mrozem, odwach zadygotał od grzmotu bębnów, a książę Bergu już w południe z dość niewyraźnym zapałem dzielił się z panem Potockim wiadomościami o wygranej bitwie pod Pułtuskiem i spodziewanym powrocie cesarza do Warszawy. Ta ostatnia nowina bodaj największy wzbudziła zapał, bo o zwycięstwie Napoleona i tak nikt wątpić nie śmiał, w ponowny zaś przyjazd jego do niedawnej stolicy Prus Nowowschodnich trudno było wierzyć. Bonaparte już bowiem dał poznać Warszawie, że była ona dla niego tylko jedną więcej „główną kwaterą“, punktem operacyjnym i magazynem wojskowym.
Przed tygodniem przyjechał był w nocy, samotrzeć z mamelukiem, nie zwróciwszy uwagi ani na rusztowania łuków tryumfalnych, przygotowywanych na jego przyjęcie, ani na zwoje girland, mających mu wjazd do miasta umaić — Napoleonowi starczyła na powitanie głusza pustych sal zamkowych i kubek wody na odwachu.
Krótka rozprawa z uroczystą delegacją obywateli, kilka rozmów z Wybickim, w których mówiło się o zaprowiantowaniu wojska, gorączkowe oględziny brzegów Wisły — to nieomal cała pierwsza jego z Warszawą znajomość. Nie pozwolił jej nawet zbliżyć się do siebie, a coż dopiero przypatrzeć. Spadł jak grom i znikł jak meteor.
Zapowiedź powrotu cesarza musiała więc tem silniej zakołatać w sercu Warszawy. Statyści widzieli w nim przewrót dziejowy i wykonanie rzuconych wspaniałomyślnie półsłówek na przyjęciach w Berlinie i Poznaniu, młodzież zdawała się być bliższą szluf, krzyżów i instrumentów oficerskich, chmara stanisławowskich dworaków podnosiła hardo głowy, wspominała dawne zaszczyty i szukała już nici intryg u Talleyranda, u księcia Borghese, szwagra cesarskiego, u Murata, nie pomijając nawet tak układnych sztabowców, jak panowie de Noailles i Lagrange. W salonach i salonikach padały pierwsze pogłoski o balach i przyjęciach na zamku i rodziły się pierwsze troski o zaproszenie, o starszeństwo znakomitości rodu, o strój, o ceremoniał. W dworkach jeno, mieszczańskich kamieniczkach i izdebkach przyjazd cesarza przyjęto ze szczerym zapałem, wolnym od myśli ubocznej, rachuby małej, bo tam już od wjazdu pierwszego oddziału kawaleryi francuskiej do Warszawy — pracowano nad mundurami, naprawiano zardzewiałe żelastwo i oddychano pragnieniem czynów.
Zmierzchało się. Ulice Warszawy wrzały życiem. Chrupot jędrny śniegu pod stopami przechodniów łączył się z wesołem brząkaniem dzwonków u sani, nawoływaniem woźniców i gwarem hałaśliwych rozmów.
Światła rozpalały się zwolna w oknach domów, u podjazdów wielkopańskich migotać zaczynały latarnie, hajducy na kozłach zatykali pochodnie, sklepy, winiarnie i zajazdy buchały nie tylko kłębami pary, lecz i potokami żółto-czerwonych blasków.
Zgiełk i zamieszanie wzmagały się z godziny na godzinę. Dziesiątki panien służebnych, kozaczków dworskich, pajuków i pokojowców w barwach, strzelców na posyłki snuło się ulicami, bądź dźwigając wielkie pudła czworogranne, bądź wytwornie spowinięte tłomoczki, bądź dopiero załatwiając sprawunki lub roznosząc uperfumowane bileciki. Zamożniejsi mieszczanie — a drobna szlachta, tułająca się na bruku warszawskim i wzdychająca całem sercem do promocyi, sejmików i politycznych wywodów, ciągnęła na poczęstunek, na należyte Nowego Roku powitanie. Nawet z lepianek nad Wisłą wymykały się skulone postacie kobiet, skostniałych na poły z zimna, dzieci bosych, mężczyzn tulących się daremnie do łachmanów przed mroźnym wiewem i spieszyły — czy dopiero groszaków szukać, czy ostatnie dytki karczmarzowi oddać, byle weselem Rok Nowy spotkać, a za pomyślność przepić i nędzę swoją bodaj na noc jedną zadławić.
W odpowiedzi na te uroczyste światła, któremi bramowała się Warszawa, u szafirowego stropu niebieskiego roziskrzały się gwiazdy, haftując płaszcz nocy miliardami dyamentowych blasków, przepasując ją srebrzystą wstęgą mlecznej drogi, a ścieląc pod stopy wypływającego księżyca szatę puszystą nieuchwytnemi płatkami obłoczków, miękką łagodnych barw doborem a wielką bezmiarem ginących w dali horyzontów.
Od strony rogatek Wolskich toczyła się ociężale poszóstna karoca, skrzecząc przeraźliwie na stężałych na mrozie piastach i osiach. Karmne gniadosze, smagane batem woźnicy, zmagały się z głębokiemi kolejami śnieżnemi, kłębami pary znaczyły każde drgnięcie rozwartych chrapów, targały naprężonemi szlejami. Karoca zapierała się, porosłe śniegiem koła z trudem się obracały, a nadomiar przy wjeździe na ulicę Senatorską, trafiła na taki sznur rozlicznych pojazdów, że jeno noga za noga posuwać się mogła, co chwila odbywając przymusowe postoje.
Przed Marywiłem ulica rozszerzała się. Woźnica zaciął konie, aby jadące przed karocą sanki wyminąć i na plac się wydostać — gdy wtem od Bielańskiej nadciągnął długi korowód wozów włościańskich, eskortowanych przez wojsko. Ruch w jednej chwili został zatarasowany — pojazdy zbiły się w bezładną gromadę i czekały.
Ta nowa przeszkoda snać zniecierpliwiła jadących, bo zamarznięte okienko karocy roztworzyło się z trzaskiem, a równocześnie rozległ się dźwięczny głos kobiecy.
— Domagalski, dlaczego znów stoimy?
Tęgi strzelec, siedzący obok woźnicy, obrócił się, aby odpowiedzieć, gdy tymczasem z głębi karocy ozwał się drugi głos ostry, chropowaty.
— Chcesz, widocznie, żebym się znów przeziębił!
— Nie, tylko... ta jazda!...
— Pilno ci, pilno!.. Wiem, wiem!... Ale się nie spiesz. Powiedziałem ci, jeżeli księżna nie zostawiła kart... to zostaniemy w domu!...
— Jak ci się podoba! — odrzekł drżący głos kobiecy.
Okienko się zamknęło. Strzelec, który czekał sposobnej chwili, aby na zadane mu pytanie dać odpowiedź — odwrócił się do woźnicy i mruknął pod nosem.
— Dokuczliwy!
— Starość go żre! — przyznał woźnica.
— I zazdrość!...
— Byle temu biedactwu przymówić!... Dziś w Walewicach łzami się zalewała i nie chciała jechać!.. Pokojowa mówiła!...
— Panie Błażeju, mnie to powiadacie! — przerwał z altenacyą strzelec. — Na ręku ją nosiłem! Nieboszczyk pan starosta gostyński to się tam w grobie przewraca; jakiego życia doznaje nasza pani... Albo i ja długo jeszcze miejsca zagrzeję?... Wczoraj tak mnie sfukał, jak chama pierwszego lepszego! Tfy!...
Woźnica trącił zlekka Domagalskiego.
— Miarkujcie się, bo posłyszą!..
— Niech sobie! — obruszył się strzelec i umilkł, bo w tejże chwili rozległ się znów chropowaty głos.
— Zamknęłaś okno!.. Chcesz, żebym się udusił!...
Okienko otworzyło się po raz wtóry.
— Czego Błażej nie rusza!? — skrzeczał wciąż ten sam głos. — Ciebie nic to nie obchodzi!..
— Nie pozwoliłeś! — rzekł cicho głos kobiecy.
— Proszę! Na to trzeba ci może pisemnego dowodu! Pewnie, gdybym miął skrzepnąć na tym mrozie — jeszczebyś się nie zatroszczyła!... Nie masz pani czego wzdychać — stary jestem — doczekasz się mojej śmierci, doczekasz!
Gwałtowne szarpnięcie karocy i trzask, i zgrzyt osi przerwał dalsze wywody.
Karoca potoczyła się teraz raźniej, skręciła w Miodową, minęła pałac Paców i, wziąwszy się na prawo od kościoła Bazylianów, — zatrzymała się z łoskotem przed ostatnią kamienicą na Długiej, w pobliżu osławionego pałacu Raczyńskich.
Strzelec zeskoczył z kozła i zakołatał do drzwi pod podjazdem. Na znak ten drzwi rozwarły się na ścieżaj, ukazując jasno oświetloną sień. Z głębi jej wypadło kilku pachołków i zabrało się do odwiązywania umieszczonych za pudłem karocy pakunków. Strzelec otworzył drzwiczki i pomógł wysiąść otulonej w szubę damie, poczem skinął na najbliższego pachołka, i jął wyprowadzać pana spowiniętego futrami.
Dama weszła do sieni i zniknęła, w jej głębi — pan gramolił się jeszcze około karocy, strofował i perorował, dopytując się strzelca pokilkakroć o każdy sepecik, każde puzderko.
Gromada przechodniów, zaciekawiona landarą, kupić się zaczynała u podjazdu. Pan niecierpliwił się, stukał hebanową laską i pogardliwie poglądał ku gawiedzi. Naraz tuż przed nim zarysowała się pękata figura mężczyzny w opiętem futerku i skłoniła mu się uniżenie.
Pan zmierzył ją od stóp do głów i zagadnął niepewnie:
— Za pozwoleniem... z kim!?
— Wszak imć pan Anastazy Walewski? — zapytała z kolei pękata figura.
— Właśnie!... Ale...
— Szambelan dobrodziej!... Kopę lat!... Nie poznajeszże mnie!... Parole d'honneur!... Bo ja szambelana, to nic dziwnego... odmłodniałeś mi... No — jeszcze nie?.. Bolesza!
— A... Bolesza! Bardzo miło! — odrzekł Walewski, dosyć chłodno przyjmując uściśnienie witającego.
— Ten sam! Jeden z tryumwiratu: Dłuski, Bolesza, Hulewicz! A pamiętasz szambelan Dzbańskiego, brave homme, już ani ręką ani nogą... trzy razy mu krew puszczali!... Szambelan, widzę, prosto z drogi!... Na zapusty! Cha, cha!... Rozumiem, pani szambelanowa dobrodziejka... A świetnie się zapowiadają, książę Borghese wydaje bal, u pana Talleyranda przyjęcia dwa razy tygodniowo, pani de Vauban niestrudzona, jak zwykle, u pani Potockiej réunion ze stołami na pokaz... no, a powrót cesarza!... Pani szambelanowa będzie miała w czem wybierać!... Ale, będziemy oglądali za tydzień teatr... oficerowie na rekonwalescensyi już rozebrali role... Admiruję dobrą myśl — dawno nie mieliśmy tak urozmaiconego karnawału!
— Jesteś w błędzie — my tylko w sprawie familijnej na kilka dni!... Ale... daruje waćpan, mróz idzie!
— Drogiemu szambelanowi nie śmiałbym odmówić!... Służę z całą gotowością!...
Walewski spojrzał zdumiony na Boleszę, nie rozumiejąc, jak się to stało, że go zaprosił, kiedy najmocniej chciał się od niego uwolnić — lecz nie znajdując dość gładkiego wybiegu dla uwolnienia się od natręta, zawrócił do sieni. Bolesza poszedł za nim, zasypując go gradem słów i na krok go nie odstępując.
Szambelan oddał się tymczasem w ręce czekającego nań kamerdynera Francuza, który z niebywałą wprawą pomógł mu zdjąć płaszcz, ściągnął futrem podbite ciżmy, porozkręcał szale, porozpinał nagoleniki, a wreszcie rozebrał ze skórzanego kaftana i dopiero doprowadził swego pana do stalowego fraka z gwiazdą orderową, paliowej kamizelki, jedwabiem szytej w kwiaty i tabaczkowych spodni.
Szambelan odetchnął z widoczną ulgą i, rozsiadłszy się z zadowoleniem przed płonącym ogniem na kominku, jął zapijać podany przez kamerdynera poncz. Bolesza zaś ze złośliwym uśmiechem na szerokiej, czerwonej twarzy, której główną treścią był szeroki, ogórkowaty a siny nos, zacierał zziębnięte ręce i przyglądał się Walewskiemu. Ten jakby odgadł myśli Boleszy, bo połknąwszy gwałtownie haust ponczu, — zagadnął nagle:
— Jakże się wydaję waćpanu teraz? Co?
— Ubyło mi pana! W oczach ubyło!... Toć trzy czwarte szambelana zabrano do garderoby.
Walewski poruszył niecierpliwie ustami i rzekł ze źle ukrywanem wzburzeniem.
— Chcesz mi przymówić, żem grzyb!?
Jamais de la vie! A cóż ja? W jednym jesteśmy wieku! Mnie już peruka po łysinie jeździ a szambelanowi daleko... zresztą przy takiej żonie można odmłodnieć! Co!? Hę!? Ale u szambelana dobre wino bywało?! Wdzięczny wam jestem, że mnie ponczem nie ugaszczacie, bo nie mogę... parole d’honneur!
Szambelan zadzwonił na pokojowca i kazał podać wina. Bolesza rozpromieniał.
— A dziś rano dzwoniło mi w uchu. Dobra nowina!... I sprawdziło się! Niezmiernie się cieszę z oglądania kochanego szambelana! Coraz mniej ludzi naszych czasów... dobrych czasów!... Rozpraszamy się, giniemy!.. Jedni, jak poczciwy Grabińsio, osiadają w klasztorach, drudzy, w rodzaju Grotusa-peruczki, pożenili się, trzeci huśtają wnuków, a zresztą... kogo śmierć nie sprzątnęła, przemyśliwają o wojskowej służbie!...
— Co?! Może i waćpan myśli!?
Parole d’honneur!... Taki impet!... Rautenstrauch i Hebduski już się podali!... Pepi jeszcze traktuje, lecz tylko patrzeć... Prąd rwie, bez munduru ani się pokaż!... Ba — ba!.. Wino!... Dziękuj Bogu, szambelanie, że Wybicki o niczem nie wiedział, zarekwirowałby je do wojska!...
— A któż tu rządzi, kto przyjmuje... Przysyłają mi „Korespondenta“ lecz kto zbiera te... te delegacye?...
— Jego królewska mość imć pan Józef Wybicki pierwszy! — odrzekł Bolesza z komiczną powagą, pociągając mocno z kieliszka.
— Który Wybicki!?...
— Jedno słońce, drogi szambelanie, jeden Katon, jeden Wybicki!... Poseł na sejm czteroletni, kamrat generała Dąbrowskiego, przyjaciel pana de la Roche, rajfur uprawomocniony legionów, dziedzic Manieczek, ojciec dwóch synów!... Małoż tytułów?
— I taki rozkazuje?!...
— Ba — ba!... I jak!...
— Domyślam się intrygi! Przecież obowiązkiem było... zwrócić się nadewszystko do tych, którzy zajmowali dawniej stanowiska!... Gminne sympatye ma ten Bonaparte!... Pisał mi właśnie pan Ksawery — nie sądziłem jednak, żeby aż do tego doszło!...
— Rewolucya rządzi, kochany szambelanie! Rewolucya! Poczciwy Chevalier de Saint Ville żółtaczki dostał, gdy mu zaczęto wymieniać tych nowych francuskich „duców“. Bywały i u nas wypadki, że związek z krwią królewską... Vous vous rappellez?!...
Pani Rochowa Kossowska, podskarbiowa, córka Merliniego — lepiej powiedzieć — Orzelska!... Lecz tak sobie oficerów stroić w mitry!... A na to się zanosi, że i u nas będzie nie lepiej!... Pani de Vauban jest strapiona!... Dla niej podwójny cios; jej przywiązanie do Burbonów zostało głęboko zadraśnięte i gdyby nie Pepi, wyjechałaby do Wiednia... Naszym damom naturalnie taka dystrakcya przypadła do gustu — już niejedno serduszko bije dla munduru!... Co robić! Przytem zamęt, nieład, nie wiadomo kto panuje, lada generał dyktuje sobie warunki. Niby ochotnik się gromadzi, Kurtz na personę urasta — a choćbyś czasem duszę zaprzedał, niema z kim ani banczku pociągnąć, ani porządnej socyety zebrać!... Akselbanty, ostrogi, pałasze i ledwieś uszu nadstawił, już słyszysz: wojna!... Parole d’honneur, źle się dzieje, kochany szambelanie!
Bolesza zamilkł i sięgnął do kieliszka, Walewski siedział bez ruchu, zapatrzony w dogasające ognie na kominku.
Ciszę przerwał pokojowiec z listem na tacy.
Szambelan rozerwał nerwowo kopertę, rzucił okiem na list i rozkazał krótko:
— Powiedz jaśnie oświeconej pani, żeby się ubierała! Zawołaj mi Baptystę.
Bolesza na tytuł „oświeconej“ mruknął coś pod nosem. Szambelan odwrócił głowę.
— Mówiłeś?!
— Delektuję się winem!... Jeden z najlepszych cienkuszy, jakie piłem w życiu!
Walewski roześmiał się z przymówki.
— Daruj! Jestem bez szafarza! Przyjechaliśmy na jeden dzień!... Właśnie księżna mi pisze...
— Idzie o małżeństwo syna pana Ksawerego z księżniczką Dominikówną!
— A waćpan zkąd wiesz?
— Powiadano!
— Słyszałeś może coś więcej?...
— Tyle tylko, że pani kasztelanowa Ossolińska myśli nie na żarty sforować swego podrastającego Wiktusia!... Może to nawet ułożone, chociaż można odrobić!
— Nie rozumiem na co siostra...
— Kochany szambelanie, księżna Jabłonowska ma pewne swoje rachuby!... Wszystko zależy! Pan Ksawery ma piękną fortunę, ale jeżeli klucz walewicki wyłączony zostanie z przyszłej jego schedy, to wnukowi kochanego szambelana niewiele się zostanie!... Fortuna się rozdrobni!
— Co waćpanu, panie Boleszo, w głowie... szambelanowa ma swoje dwa folwarki i dożywocie — reszta zawsze na Ksawerego przejdzie...
— Zapewne... a gdyby tak pan szambelan doczekał się potomstwa!?... Co!?...
Walewski szarpnął się niecierpliwie.
— Żarty sobie stroisz ze mnie! Zdaje się waćpanu, że mnie uroda żony rozum zamroczyła, że zapomniałem o latach!?...
Bolesza roześmiał się dobrodusznie i, mrużąc filuternie swe świdrujące oczki — odparł bez namysłu.
— Zakładubym nie trzymał!... Jedna z najpiękniejszych kobiet w Polsce! Szambelanie kochany, parole d’honneur, ani cię myślę urazić, tylko zdarza się, nawet bardzo często!... Z tem trzeba się liczyć!... Radziwiłłówna...
— Nie mówmy o tem! — przerwał sucho Walewski. — Przykro mi tak miłą przerwać gawędkę, lecz muszę się ubierać!...
— Kochany panie Anastazy, z Boleszą, to jak z dzieckiem, parole d’honneur!... Państwo długo jeszcze zabawią?...
— Najpóźniej pojutrze!... Tu nięma co robić!...
— Niepowetowana szkoda, parole d’honneur, jeszcze strzemiennego!... Karnawał bardzo niezwykły! Na zamek mają odkomenderować wszystkich oficerów ósmego korpusu!... Sługa kochanego szambelana!... Zobaczymy się zapewne dzisiaj! Pani szambelanowej najniższe ukłony!
Bolesza uścisnął po kilkakroć szambelana, dygnął z wyszukaną grzecznością i szurgając posuwiście nogami, wyszedł.
Walewski odetchnął z oznakami widocznej ulgi, zasunął się w głąb fotelu i jął mrużyć ociężałe powieki. Lecz kamerdyner, który stał już przy drzwiach, chrząknął znacząco. Szambelan ocknął się i powiódł zamglonym wzrokiem dookoła.
— A! To ty, Baptysto! — rzekł po francusku.
— Ja, panie! Czas się ubierać!...
— Kiedy czas — trzeba!...
Walewski podniósł się zwolna, jak człowiek, który ciężkiej ulega rezygnacyi i, podpierając się na lasce, przeszedł do garderoby — tam usadowił się na krześle i rozwarł na poręczach ręce na znak, że poddaje się woli i sztuce swego szatnego, perukarza i niańki w jednej osobie.
Francuz już nietylko z artyzmem, ale ze świadomością każdej poszczególnej bolączki szambelana, zabrał się do pracy. Zadanie było ciężkie. Pan Anastazy ósmy krzyżyk już był zaczął, rozliczne cierpienia wysuszyły go na szkielet obciągnięty pergaminem; dosyć burzliwe życie pozostawiło przykre ślady nawet w usposobieniu szambelana i w upodobaniach.
Walewski w tych siedemdziesięciu latach żył i przeżył wiele. Pamiętał Brühla, patrzył własnemi oczyma na „familiję“, znał króla Stanisława stolnikiem litewskim, sam go wybierał, posłował w sejmach, bywał w Łazienkach, i zawsze wierne służby odprawiał na balach i zabawach, był miłym kompanem, lubianym przez kobiety kawalerem, wrażliwym nieco na ich wdzięki, lecz za to dyskretnym. Ten sposób życia musiałby się niewątpliwie odbić i na majątku pana Anastazego — gdyby nie okoliczność, że sam będąc wnukiem z prostej linii Józefa Kolonny Walewskiego, wojewody łęczyckiego, ożenionego z Grabską, równocześnie dziedziczył i po dziadzie stryjecznym, ile że ojciec pana Anastazego ożenił się z jego jedynaczką córką. A ponieważ nadto posypały się nań obfite schedy z linii bocznych — szambelan na magnata wyszedł.
Zamożność Walewskiego niemało przyczyniła się do tego, że zapomniał o starości, że ciągle miał się za „w sile wieku“, że nie zawahał się w siedemdziesiątym ósmym roku stanąć po raz trzeci na ślubnym kobiercu z córką podupadłej sąsiadki swojej, pani Łączyńskiej, starościny gostyńskiej, ostatkami goniącej w dziedzicznej swojej Kiernozi.
Pan Anastazy dopiero w kilka tygodni po hucznem weselu przejrzał i ogarnął ogrom spustoszenia, wyrządzonego mu przez czas. Jeszcze przed dziesięciu laty pudrem, różem, sznurówką, narkotykiem radził sobie z niewidocznemi w swojem pojęciu brakami — aż tu nagle i te zwykłe sposoby zaczęły nie wystarczać. Wówczas oddał się w ręce Baptysty, znakomitości zwabionej datkami od księcia de Ligne. Francuz robił, co mógł. Właściwie bardzo łatwo potrafiłby nadać panu szambelanowi wyraz miłego a leciwego męża — lecz pan Anastazy chciał się dostroić do wdzięków dwudziestoletniej żony.
Bywały dnie, że szambelan tracił wiarę w Baptystę i nie pozwalał się ubierać — lecz bywało to tylko wówczas, gdy równocześnie mógł w Walewicach wrota wjazdowe zawrzeć i nikogo nie przyjmować. Wtedy szambelan nie pokazywał się nawet żonie własnej, zmuszając ją do takiego samego odosobnienia.
Zamknięty w swoich pokojach, czytał romanse, kurował się, wysłuchiwał długich raportów o tem, co robi „jaśnie oświecona“, drzemał i z rozkoszą poddawał się wszystkim starczym nawyknieniom.
Dopiero, kiedy ze świata doszedł go głos obowiązku towarzyskiego, gdy musiał pokazać się ludziom — zrywał się ze swoich poduszek, zdzierał z siebie pokłady waty, odrzucał bańki z gorącą wodą i oddawał się w ramiona Baptysty.
Tego wieczora Francuz miał większą pracę, niż zwykle. Pan Anastazy był zmordowany forsowną podróżą, wzburzony rozmową z Boleszą i silniej niż zwykle cierpiący. Baptysta zaczął od rzeźwiących soli i rozcierania zdrętwiałych nóg — bo mu szambelan na samym wstępie zapowiedział, że na bal do księżnej stanowczo laski wziąć nie może.
Upływały godziny — szambelan usiedzieć nie mógł. Po dwakroć przerywał tualetę i groził, że nie pojedzie na bal — raz posłał pokojowca do żony z oświadczeniem, żeby zaniechała stroju, bo zostaną oboje w domu. Lecz w starym dworaku poszanowanie dla salonu przemogło. Księżna na niego liczyła. Ksawery prosił — ktoś ze strony Radziwiłłów mógłby zwrócić uwagę na złe stosunki ojca z synem i wynikłyby plotki...
I tak już mówiono. Jeszcze Bolesza (gotów coś wspomnieć o dzisiejszem i spotkaniu, ą wówczas ośmieszyłby go niewątpliwie.
Szambelan ze strachem obliczał, ile go na przyjęciu u księżnej Jabłonowskiej czeka ukłonów, ile godzin nużącej rozmowy, ile wysiłku dla dotrzymania placu, czekającym go uprzejmościom, a wszystko to dla pana Ksawerego, a raczej dla koligacyi z Radziwiłłami. Szambelan bowiem od dłuższego czasu był źle z synem.
Póki pan Ksawery był pełnym nadziei młodzieńcem, póty szambelan lubił nim się chlubić i szczerze myślał o promocyach dla niego, a ponieważ o te bywało coraz ciężej, więc ożenił go z Wodzińską, a w rok pierwszego wnuka powitał z odcieniem ukontentowania. Powtórne śluby pana Anastazego oziębiły nieco stosunki, zwłaszcza, gdy zapalny pan Ksawery jął mieszać się do spraw i partyi, które z natury swej niemiłe były ojcu.
Rozdział atoli ostateczny nastąpił w chwili, kiedy szambelan stanął u ołtarza z Łączyńską. Pan Anastazy niemal za obrazę sobie poczytał, że syn nietylko przyprowadził mu na tę uroczystość wszystkich dorosłych wnuków, lecz sam poważył się stanąć w pełni swej szronem, a nie pudrem okrytej czupryny, która dziwnie odbijała od peruki szambelana i jego zręcznie wygładzonych zmarszczek. A nadto pan Ksawery miał zwyczaj gawędziarski wspominania dawnych czasów i cytowania przy lada okazyi dokładnych dat, co już szczególnie na ostatniem weselu o febrę przyprawiło pana młodego i ostateczną obudziło ku synowi niechęć.
W ten sposób, bez burzliwych rozpraw, bez podniecających przymówek, stosunki między ojcem a synem zostały zerwane. Dopiero księżna Jabłonowska, rodzona siostra pana Anastazego, podjęła się złe naprawić, a raczej niedozwolić, aby brat jej, szambelan, dał się opanować takiej „płotce“, jaką była jego ostatnia żona, i nie skrzywdził tak pięknie „awansujących“ się synów pana Ksawerego.
Księżna wiedziała, gdzie należało uderzyć, aby połechtać ambicyę brata i pierwsze lody przełamać.
Trzy tygodnie trwała korespondencja, aż nareszcie szambelan dał się namówić na przyjazd do Warszawy. Urok Radziwiłłów zrobił swoje.
Wprawdzie pan Anastazy swój herb „kolumnę“ wywodził od rzymskich patrycyuszów, a chętnie lubił powtarzać, że nie zna rodu, któryby mu starożytnością indygenatu wyrównał — jednak Radziwiłłówna wyprowadziła go z obojętności dla syna i wnuków; w szambelanie odżyły staroszlacheckie urojenia, obudziły się dworackie narowy.
Kamerdyner pracował bez wytchnienia, nie zwracając uwagi na sapanie szambelana, ani na jego błagalne westchnienia.
Dobre dwie godziny upłynęły, zanim Walewski, spryskany obficie wódką pachnącą, napojony rzeźwiącym, a podobno i odmładzającym płynem, stanął przed lustrem.
Szambelan, zobaczywszy się w zwierciadle, musiał przyznać samemu sobie, że nadspodziewanie... wyglądał... Figura, mocnemi sznurkami podparta, wyprostowała się, wyprężyła — frak perłowy leżał jak ulany, niebieska wstęga orderowa pięknie odbijała od złotej kamizelki, żabot we wdzięczne układał się fałdy, dyskretnie odsłaniając brylantowe zaponki — tylko twarz wydała się panu Anastazemu za wyrazistą, za silnie podcieniowaną. Szambelan odważył się nawet zwrócić z tem do Baptysty — lecz ten uśmiechnął się pogardliwie i zawyrokował bez apelacyi.
— Inaczej nie może być!...
Pan Anastazy znów westchnął, wziął do ręki tabakierkę kunsztownie cyzelowaną, widoczny dowód dawnej łaskawości królewskiej, i tłumiąc kaszel batystową chustką, powlókł się do pokojów żony.
Pani Walewska czekała oddawna na męża. Na widok wchodzącego szambelana podniosła się z krzesła i rzekła machinalnie:
— Więc jedziemy!
Pan Anastazy chciał odpowiedzieć opryskliwą uwagą, lecz porwany niespodziewanym widokiem, zatrzymał się, przyłożył szkła do oczu i z miną znawcy jął przyglądać się własnej żonie. Jeszcze mu się nigdy tak piękną nie wydała.
Szambelanowa, uczuwszy na sobie przenikliwy, cyniczny wzrok męża, oblała się rumieńcem, jej delikatna twarzyczka zadrgała życiem, wielkie, łzawe, ciemno szafirowe, spłoszone oczy skryły się pod firankami długich, jedwabistych rzęs. Pan Anastazy roześmiał się z zadowoleniem.
Charmante! Charmante! — wyszeptał, krztusząc się cicho, a przysunąwszy się do żony, ujął ją za podbródek i wyciągnął szyję, składając swe drżące, bezzębne usta do pocałunku.
Szambelanowa pod dotknięciem ręki męża otrząsnęła się z odrazą i w bok wygięła — pan Anastazy zachwiał się i ledwie równowagę utrzymał.
— Uciekasz! — mruczał, śmiejąc się cicho — znajdę cię, znajdę! Ale! Znów biała suknia! Cierpisz coś do tej białości!... Dlaczego nie włożyłaś kolii?...
— Wiesz... już tyle razy ci mówiłam, że nie lubię!
— Nie lubisz! Proszę!... Nieboszczka Żaneta na każdym balu ją miała!... Rodzinne klejnoty!... Pamiątka po babce, pani wojewodzinie łęczyckiej...
— Już dziś pozwól...
— Zawsze mówi „dziś!...“ Owszem... idzie ci ta skromność do twarzy, można cię admirować, tylko za sentymentalnie... Imaginuj sobie, że u księżnej cała socyeta dziś będzie!...
— Cóż mnie do niej!
— Bardzo dobrze! Nie mówię, abyś tam miała dbać o komplimenty, jeno należy pamiętać o godności. Walewską jesteś! Lada jako występować ci nie uchodzi, zwłaszcza... kiedy idzie o swatanie wnuka z Radziwiłłówną!
Na wyraz „wnuka“ — pani szambelanowa podniosła z oznakami zdziwienia łuki ciemnych brwi i chciała odpowiedzieć pytaniem, lecz powstrzymała się w porę. Pan Anastazy kończył przemowę i trzaskał tabakierką.
— Niech tam sobie dzisiaj!... Wybaczam ci, ile, że mi przypadłaś... jesteś wcale dobrze!... Nie imaginujesz nawet sobie!... Brak ci jeszcze życia, tego, co ma Anetka Tyszkiewiczówna!... No — no! Jedziemy!... Podaj mi ramię... nie drepcz tak prędko!...
Szambelan, wprowadzony nagle w wyśmienity humor, dosyć żwawo wdział szubę i dał się ulokować w kolebce obok żony.
Sprawiało panu Anastazemu niewypowiedzianą satysfakcyę, że właśnie tak piękną posiada żonę, że on jeden jest panem tego uroczego zjawiska, że wszyscy będą mu zazdrościli i już bezwątpienia zazdroszczą, że ona skuta jest z nim nierozerwalnym węzłem.
Szambelan pod wpływem tych wywodów odmłodniał nagle — ku żonie się skłonił, pieściwych wyrazów dobierał, a w końcu łagodnie wspomniał dane już w Walewicach nauki.
— Z księżną trzeba abyś była uważającą!... Pisała do mnie wcale życzliwie, dopytywała się i o ciebie!... Najbliższa to rodzina!...
— Ja nie dałam nigdy powodu do nieukontentowania!...
— Nie dałaś!... A zawsze tam coś było! Księżna jest wszędzie w manierach bez zarzutu! Tyś... młodsza... weszłaś w rodzinę skoligaconą, musisz ustępować, zjednywać sobie ludzi!... Lada słowa do serca nie brać!
— Czasem trudno zawładnąć! — odrzekła cicho szambelanowa. — Księżna od pierwszego poznania okazywała mi niechęć!...
— Przywidziało ci się — jeżeli coś tam było, to jedynie ze szczerego przywiązania ku mnie!... Żeby ona za mąż wychodziła, to jabym może też miał niejakie wątpliwości...
Tu szambelan urwał nagle, przypomniawszy sobie owe długie perswazje, któremi dręczyła go siostra przed ślubem z Łączyńską. Wszystkie obawy księżnej, będące w istocie odbiciem jego własnych myśli, stanęły mu przed oczyma...
Dotąd nie miał powodu narzekać na żonę, była uległą, cichą; jedyną winą jej były łzy, które coraz częściej przysłaniały jej wyraziste, jasne spojrzenie — jedyną pasją książki i klawikord. Szambelan te zalety żony przypisywał własnemu taktowi i usuwaniu z przed oczu jej wszystkiego, coby ją ciągnąć mogło poza granice jej komnat, coby rwało ją poza mury walewickich ogrodów. Występ dzisiejszy był niemal pierwszym występem pani szambelanowej, pierwszym krokiem na ślizkiej posadzce salonów...
Niepokój ogarnął pana Anastazego. Po raz pierwszy uląkł się tej samej atmosfery, bez której dawniej nie rozumiał życia. Chciał był już nawet zakrzyknąć na strzelca, by nawracał do domu, chciał skryć się przed światem i ze swoim skarbem i ze swoją niemocą starości — lecz było już za późno. Landara stanęła przed rzęsiście oświetlonym podjazdem pałacu księżnej. Szambelan zakrztusił się silniej i jął powoli wysuwać się z karety.
Przy wejściu na salę powitała Walewskich księżna, gospodyni domu, nizka, zasuszona, mocno wystrojona i uróżowana dama.
— Jak to dobrze! Mocno jestem obligowana!... Myślałam, że nie przyjedziecie!... Chère Marie — toujours belle!... Bez was... byłabym niepocieszona!... Proszę dalej! Xavier już był zaniepokojony!...
Pan Anastazy wyjąkał kilka słów powitania, złożył na ręce siostry ceremonjalny pocałunek, księżna zamieniła z szambelanową parę ukłonów i hałaśliwych cmoknięć, — zaczem państwo Walewscy weszli do sali.
Lekki szmer zaciekawienia powitał przybyłych. Pan Anastazy sunął dosyć śmiało, chwiejąc z lekka batystową chustką i rozsyłając na prawo i na lewo ukłony; szambelanowa pod ogniem natrętnych spojrzeń, ścigających każdy jej ruch, każdy załam sukni, każde drgnięcie powiek — pobladła i szła obok męża, nie widząc nikogo, ani słysząc pochlebnych szeptów. Salon księżnej wydał się jej jakąś rażąco jasną otchłanią, wypełnioną po same brzegi jaskrawemi, szeleszczącemi materyami, zgiełkiem bezładnych rozmów, hałaśliwą pustką, obcą jej środowiskiem, w którem czuła się wystawioną na pokaz, na złośliwe uwagi, na dwuznaczne docinki. Był to ten sam świat, przez który przejść musiała w dzień ślubu — świat zimny, wielki świat.
Szambelan usadowił żonę na kanapce w pobliżu księżnej Dominikowej i pani Aleksandrowej Potockiej, a sam wsparłszy się o poręcz fotelu, wodził po sali tryumfującym wzrokiem. Żona jego była najpiękniejszą! A przecież w salonie nielada urodziwych kobiet było co niemiara, a pośród nich takie, których wdzięki słynęły po całym kraju. Więc panie: Sobolewska, Konstancya z Ossolińskich Łubieńska, Wincentowa Krasińska i Józefowa z Ossolińskich Rautenstrauchowa, Łuszczewska, Michałowa i Stanisławowa Potockie, nie licząc dorostających panien, ani takich, co nie mogąc zadowolić ogółu znawców, miały swoje partye wielbicieli.
Odosobnienie szambelana trwało krótko — pan Ksawery stanął przed ojcem i po zamienieniu sztywnego powitania wszczął rozmowę, z trudem siląc się na nadanie swym słowom odcienia serdeczności. Tuż za panem Ksawerym stawił się wnuk, pan Kazimierz Walewski, — za nim podążyła cała fala dawnych znajomych, lub takich, którzy poczytywali sobie za „miły sercu obowiązek“ być przedstawionymi panu szambelanowi. Pan Anastazy rozruszał się, a choć mu strzykanie za uchem dokuczać zaczynało — dał się powodować panu Ksaweremu i wkońcu przy księżnej Dominikowej zasiadł, dając upust całej swej wytwornej sztuce salonowej.
Zebranie u księżnej Jabłonowskiej było nader liczne — cały świat warszawski stawił się w przystojnym doborze, a raczej dwa jego światy. Księżna bowiem miała wysokie przymioty taktyczne, potrafiła i sama dostrajać się do towarzystwa i towarzystwo samo łączyć. U niej na pokojach „blacha“ spotykała się stale z partyą kasztelanowej Połanieckiej; ludzie tak wrogich sobie obozów, jak asysta księcia Józefa z „przyjaciółmi“ Wincentego Krasińskiego znosili się tutaj i ukrywali wzajemne niechęci. Byli tu tacy, którzy tylko pod dachem księżnej zamieniali ukłony i ściskali się za ręce. Oczywiście wpływało to wszystko bardzo na sztywność i wymuszoność zebrań — lecz zato zdawało się dogadzać upodobaniom księżnej. Ona jedna czuła się tutaj w swoim żywiole, bawiła się zakłopotaniem dwóch nieprzyjaciół, co spotkawszy się oko w oko, udawali grzeczną obojętność, godziła niekiedy zwaśnionych, kojarzyła pary, trzymała w ręku całą sieć intryg, a niekiedy sama lubiła ukuć jakąś złośliwą plotkę.
Na przyjęcia księżnej spieszyli wszyscy bądź dla ciekawości, bądź dla spotkania osobistości wpływowej, bądź dla przysłuchania się przeciwnym opiniom, bądź z obawy narażenia się potężnej księżnie. Nadto tu stałymi gośćmi bywali dawniej i Kochler i de Tilly i Mejek, których dzięki zabiegom gospodyni domu, zluzowali już Francuzi z księciem Borghese i panem Talleyrandem na czele.
Przeto i Sylwester nic zawiódł. — Od pana marszałka Małachowskiego, aż do ledwie zrywających się do życia młodzieniaszków i paniczyków przybyli wszyscy, kupiąc się skwapliwie około bogatych, paradnych mundurów francuskich i zaprzestając zajmować się Poniatowskim i jego nieodstępną świtą. Gdy zaś około północy we drzwiach ukazał się książę Borghese z księciem Bergu i Talleyrandem, otoczył ich zbity tłum dam i panów, starając się skarbić sobie ich względy, a czynić dalsze kroki do zjednania sobie protekcyi.
Gdy się to działo, pani Walewska, dostawszy się w ręce pani Aleksandrowej Potockiej, poufale Anetką Tyszkiewiczówną zwanej, — zniosła mężnie pierwsze jej potoki słów i odzyskiwała zwolna przytomność i pewność siebie, zwłaszcza, kiedy Anetka ze swą dowcipnie naiwną minką, jęła dopytywać szambelanowę o przyczynę tego pustelniczego życia w Walewicach.
Pani Walewska trzymała się ostro. Potocka jednak nie zadawalała się ogólnikami, a w końcu chcąc złamać szambelanowę, zauważyła z przekonaniem:
— Bezwątpienia, pan Anastazy jest niezrównanym! Co to za temperament, co za werwa, jaka lekkość ruchu, co za dworskość... nasza młodzież wzórby z niego brać powinna!...
Pani Walewska zwróciła oczy w stronę, gdzie przy księżnej Radziwiłłowej siedział jej maż i zarumieniła się.
Anctka zdawała się nic spostrzegać tego wrażenia.
— Osądź, proszę, sama, ten na lewo... około pani Wincentowej... to pan Kazimierz Walewski, wnuk!... Nieprawdaż, znać w nim zmęczenie czasu... ale pozwól, że ci go przedstawię... Szambelanowa chciała coś odpowiedzieć, lecz pani Potocka, już zdołała wdzięcznym ruchem wachlarza skinąć na młodego pana Walewskiego —
Monsieur Casimir! — przedstawiała uroczyście pani Potocka. — Proszę darować to obcesowe wezwanie, lecz miałam sobie za obowiązek przedstawić pana naszej drogiej szambelanowej!...
— Niezmiernie obligowany, — bąknął pan Kazimierz, strojąc swą zwiędłą twarz w głupkowaty uśmiech. — Chociaż właściwie miałem zaszczyt...
— Co za roztargnienie! — wybuchnęła serdecznym śmiechem pani Potocka — c`est la vôtre grande mère!... Wybacz, kochana szambelanowo... przedstawiłam ci wnuka!... Ma foi, nic przyszło mi na myśl!...
Pani Walewskiej łzy w oczach stanęły — Pan Kazimierz nadomiar wprowadzony w ton; wykrztusił ckliwy komplement, nazywając szambelanowę: „piękną babcią.“
Pani Potocka usiedzieć już nie mogła. Przeprosiła szambelanową i trzepocząc się, frunęła do pani Sobolewskiej, aby czemprędzej podzielić się z nią zabawnym figlem, wypłatanym „damie z zaścianka“.
Pani Sobolewska nic zadała sobie trudu, aby zbyt długo trzymać swój ostry języczek na wodzy. W oka mgnieniu salę przepełniły ciche szepty i złośliwe chichoty. Zręcznie powtarzana i barwiona opowieść rosła w szczegóły. Oczy wszystkich zwracały się znów na panią Walewską, na głowę szambelana sypały się szydercze apostrofy — a równocześnie prawie tłum mężczyzn wokoło szambelanowej rósł, powiększał się.
Szambelanowa siedziała zarumieniona, zalękniona sypiącemi się ku niej frazesami, nie umiejąca wybrnąć z tego koła natrętnych spojrzeń i pewnych siebie min, bo każdy z tych, którzy się do niej zbliżali w pobłażliwym uśmiechu, w dwuznacznem wyrażeniu, w natrętnem spojrzeniu miał wypisane zwycięstwo. Najbardziej jednak wytrwałym i zapamiętałym był mały, pękaty Francuz, hrabia Hercau. Ten, rozsiadłszy się przy szambelanowej i, puszczając ulubionego młynka palcami, silił się na komplementy, wzdychał, prawił o kwiecie róży, który zakwitł wśród pomruku wojennego i grudniowego wichru, o tęsknocie, co po latach błąkania się pada u stóp ideału i rozpływa się w stałości, o swym kawalerskim stanie, o pierwszej godzinie szczęścia zaznanego po latach tułaczki na obczyźnie.
Pani Walewska długo udawała, że nie rozumie słów hrabiego — gdy ten jednak coraz śmielej wynurzać się zaczął, biorąc odpowiedzi ucinkowe za zachętę do jaśniejszego tłumaczenia — szambelanowa przerwała spokojnie:
— Czy wolno mi być szczerą?!...
— Byłoby to łaską dla mnie!...
— Pan zdaje się uważać miłość za jedyny przedmiot rozmowy?
— Dziś tak! Panią dziwi?... Kwiat serca musi zwracać się ku słońcu!... Choćby przyszło mu zwiędnąć...
— Tej obawy chyba pan nie żywi!?...
— Bo i to byłoby rajem!... Lepiej raj utracić, niż go nie oglądać wcale!...
— Ja mam przeciwne wyobrażenie.
— Jesteś pani okrutna! Skuwasz i odpychasz!...
Szambelanowa nie wiedziała co odpowiedzieć — instynktownie obejrzała się, jakby szukając pomocy. Pomoc przyszła istotnie i to w osobie gospodyni domu, która, podchwyciwszy już nić plotki, uznała za właściwe wystąpić z interwencyą. Jakoż odciągnąwszy szambelanową na stronę, rzekła słodko:
Chére Marie! Daruj siostrze, lecz nie należy ludziom dawać powodu! Biedny Anastazy zmartwiłby się! Jesteś nieostrożna... zresztą tu są złośliwi... księżnie Dominikowej aż musiałam perswadować!...
— Nie rozumiem doprawdy! — przerwała zdławionym głosem pani Walewska.
— Ach, nie chcę ci robić wymówek! Biedny Anastazy, sam deklarował się na pewne następstwa... lecz pozwól, trzeba żebyś się przysunęła do Żanetki Radziwiłłówny!... Staraj się ją pozyskać nieco... Ossolińscy intrygują bardzo!... Przeprowadzę cię do malinowego gabinetu!... Tylko, wierz mi!... Książę Borghese cię lornetował, nawet Murat... Tego trzebaby jeszcze było, żeby jaki „duc“ wczorajszy z sentymentem wystąpił... biedny Anastazy chybaby odchorował!...
Księżna Jabłonowska, nie dając przyjść do słowa szambelanowej, powiodła ją do bocznego saloniku, gdzie grono panien, wyłamawszy się ze sztywności uroczystego salonu, ożywioną prowadziło rozmowę z asystującymi im kawalerami. Tu księżna wskazała pani Walewskiej młodą, drobną szatynkę w bladoniebieskiej sukni, droczącą się z ledwie dorastającym młodzieńcem i szepnęła z przejęciem:
— Widzisz, nikt się nią nie zajmuje, a młody Ossoliński ciągle przy niej! Casimir jest niepoprawny! — zaczem podszedłszy do szatynki, rzekła z serdeczną naturalnością:
— Kochana Żanetko, szukam „za“ tobą... Prawdziwie brakło mi twej twarzyczki! Właśnie pani Anastazowa Walewska przyszła cię poznać!...
Szambelanowa przegięła się już do oddania ukłonu prezentowanej — gdy naraz uczuła na swej szyi ręce Radziwiłłówny.
— Maryś! Więc to ty jesteś!?.... Także witasz swoją Żanetę?...
Szambelanowa teraz dopiero poznała swą niedawną przyjaciółkę i powierniczkę z pensyi.
— Więc tak dawno się znacie! — wtrąciła z przekąsem księżna. — Nic mi o tem nie wspominałaś!...
— Nie przypuszczałam, że to mowa o Żanetce!
Radziwiłłówna roześmiała się serdecznie.
— Księżna wojewodzina tak cię zaprezentowała, że aż się bałam cię uściskać!
— Niezmiernie jestem rada! — uśmiechnęła się księżna. — Nacieszcie się sobą!... Nie przeszkadzam!
Przyjaciółki, nie dając sobie powtórzyć wezwania, wysunęły się z kręgu młodzieży, przysiadły na zacisznej kanapce, między oknami i jęły gorączkowemi zasypywać się pytaniami, przeskakując z przedmiotu na przedmiot, wspominając chwile spędzone nad dykcyonarzem edukacyjnym Filassiera, „żurnalowemi“ rozmówkami i efemerydami“ francuskiemi.
Żanetka — w kilka minut zdążyła zwierzyć się przyjaciółce ze wszystkich swoich kłopotów i trosk, a to począwszy od sukien,których dotąd nie wykończył nieznośny Joubert, a skończywszy na niezrozumiałym dla niej niehumorze Wiktora Ossolińskiego, który coś sobie upatrzył do jednego z Walewskich, zresztą najniesłuszniej w świecie. Na nazwisku Walewski — Żanetka utknęła i zapytała znienacka:
— Ale przecież i ty jesteś Walewska!... Może to kuzyn!?...
— Zdaje się! — odrzekła wymijająco szambelanowa.
— Musisz mi przedstawić męża!... Czy jest z tobą?...
— Jest!
— Ach, to doskonale!... Nic się nie zmieniłaś! Myśmy dopiero dwa tygodnie temu przyjechały. Nie chcieli nam wydać paszportów, bo to czas wojenny!... Ile było strachu!.... Badania na rogatkach, zatrzymywania, stacye, wojska masy całe. Gdyby nie pismo generała Benigsena, nie wydostałybyśmy się do Warszawy! Nie uwierzysz jak się cieszę, że cię widzę! Było mi tu bardzo obco!... No, ucałuj mnie!... Tylko cóż ty, mężatka... pani... jak?
— Anastazowa Walewska!
— Czekaj... czyś nie krewna tej Walewskiej... bo... właśnie Wiktor opowiadał przed chwilą!... Monsieur Victor!...
Młodzieniec, kręcący się w pobliżu podszedł z ukłonem.
— Raczyłaś mnie pani wołać!...
— Raczyłam! — potwierdziła z komiczną powagą Radziwiłłówna. Proszę o najpiękniejszy... na jaki pan zdobyć się może, ukłon! Voilà... Chevalier Victor Ossoliński... nieznośny z nieznośnych!... A to moja przyjaciółka Marysia Łączyńska... Tak! Dla mnie zawsze droga, serdeczna, dobra Marysieńka!...
— Jestem...
— Krnąbrny! — przerwała Żanetka, uderzając Ossolińskiego z lekka po ręku. — Przywołałam pana kawalera, aby powtórzył tę historyę o babci i wnuku!...
— Było to w noc sylwestrową, u księżnej wojewodziny. Chevalier Walewski, zoczywszy damę niepospolitego wdzięku, adresuje się z sentymentem, pada jej do nóg, całuje kraj szaty... i ofiaruje, prócz siebie, całą swą fortunę, a sumituje się czekającą go schedą! Dama słucha pobłażliwie i tłumaczy się, że jest w związku z innym. Chevalier Walewski obstaje za rozwodem. Dama daje się nakłonić — lecz zjawia się niespodzianie brat chevalier Walewskiego i wyzywa na pojedynek... gdyż dama jest także i jego babką — morał: wnuk nie powinien przychodzić na świat wcześniej od swojej babki!....
Żanetka parsknęła śmiechem. Szambelanowa pobladła — chciała zapanować nad sobą — kurcz schwycił ją za gardło. Radziwiłłówna przestraszyła się.
— Maryś! Tobie coś jest!?...
— Nic — przejdzie! — wyjąkała z trudem. — Wody!...
Ossoliński skoczył do pokoju kredensowego po wodę.
Szambelanowa odzyskała panowanie nad sobą, wytłumaczywszy się zmęczeniem po forsownej podróży.
Radziwiłłówna, zamieniwszy znaczące spojrzenie z Ossolińskim, zadowoliła się tą odpowiedzią i skierowała rozmowę na Napoleona.
Ossolińskiemu oczy się zaiskrzyły.
— Widziałaś, Marysieńko księcia Bergu? — odezwała się Radziwiłłówna, nie dając przyjść do słowa imć panu Wiktorowi.
— Pokazano mi go tutaj zdaleka! ..
— A ja całą godzinę z nim rozmawiałam... trochę przesadzony... ale to podobno nic wobec cesarza!... Cesarz ma wzrok tak bystry, tak przenikliwy, że najmówniejsi deputaci nasi stracili kontenans! Bardzobym go chciała zobaczyć...
— Będzie potemu okazya... jutro na wieczór wraca z Pułtuska!... Za tydzień ma się odbyć przyjęcie w zamku...
— Czy tylko mama mnie zaprowadzi!... Czy wogóle dostaniemy zaproszenia!... Cesarz podobno nie lubi socyet z damami... Lista osób dopuszczonych będzie bardzo szczupła!... Ach! Darowaćbym sobie nie mogła!...
— Ależ niema wątpliwości! — pocieszał Ossoliński.— Pani de Vauban, książę Józef wreszcie nie zapomną z pewnością o paniach...
— Kto wie! kto wie — chwiała wątpiąco główką Żanetka. — Mama nie rada mnie jeszcze wprowadzać w świat... a ja taka jestem ciekawa... nie wiem cobym za to dała! A gdyby tak mnie o co zapytał... odrazubym mu wypaliła...
— Mnie gorzej chyba... a nie skarżę się! — zauważył Ossoliński, szarpiąc nielitościwie młodzieńczy puch pod nosem.
— Jakto!? Dla czego!?...
— Bo... bo... to wszystkiego pani oboźna narobiła i... ten nieznośny Krasiński!...
— Proszę tłumaczyć się jaśniej!...
— Zbiera się gwardya honorowa, chciałem z nią i... nie dali!... Wydałem im się za młodym!...
— A to także! — przyznała ze szczerem oburzeniem Żanetka.
— Więc ani myśli, żebym go gdzie zobaczył... bo nawet, jak ulicami przejeżdża, to się docisnąć nie można!... Cha! Jak się ma taką panią stryjenkę dobrodziejkę....
— Kuzynku!...
— Lecz ja właśnie na złość z pierwszej okazyi skorzystam i zaciągnę się do wielkiej armii i wywędruję bodaj na koniec świata!...
Żanetka zarumieniła się i, spuściwszy swe żywe, filuterne oczy, szepnęła:
— Takżeby to przyszło łatwo!?...
— No, nie wiem... chociaż to doprawdy niesprawiedliwość!...
— A ty, Marysieńko? — zagadnęła Radziwiłłówna szambelanowę, która w milczeniu przysłuchiwała się rozmowie młodej pary. — Ty zapewne, z mężem będziesz na honorowem miejscu!... Ach, jak ja chciałabym być już mężatką!...
— Mylisz się — odrzekła spokojnie szambelanowa. — Jutro wracamy do Walewic!...
— I nie zostaniesz się nawet na przyjęciu u dworu?
— Nie, Żanetko, mąż jest niezdrów a przytem, jak wiesz, my bywamy mało!...
— Ach, tak! — przytwierdziła Radziwiłłówna, wspomniawszy na to, że przecież Marysieńka z niezamożnej, choć starej, wywodziła się szlachty. — Ale, może wartoby nawet było coś poświęcić. Księżna wojewodzina sama powiadała, że może nigdy nie zdarzy się zobaczyć tylu bohaterów naraz!... Mówią, że przyszły król holenderski przyjedzie, że wielkie poselstwo tureckie lada godzina jest spodziewanem!...
— Co począć! Sama radabym szczerze... bodaj samego Napoleona widzieć! Wieki może zejdą, zanim się drugi taki narodzi. Przytem, przecież on dla nas tu przyszedł.
— Dla kogo właściwie... to, mówią, że niewiadomo!... Księżna wojewodzina nawet po prostu nazywa go uzurpatorem i rewolucyonistą... A!... Żebyś ty wiedziała, co o nim sam pan Talleyrand opowiada! Po prostu niewiadomo, czy rodzina cesarska ma indygenat szlachecki!...
— Nie umniejsza to jego sławy!...
— Ani mojej ciekawości!
— Twoja będzie zaspokojona niezawodnie!
— Ja paniom coś poradzę!...
— Prosimy — słuchamy!...
— Jedźmy jutro... na spotkanie cesarza!
— Ale dokąd? Czy podobna!?
— Możnaby się dowiedzieć o godzinie przyjazdu.... Sanna znakomita.... Każę zaprządz do mojej kałamaszki i powiozę panie na spacer!...
— Wybornie! Doskonale! Kuzynku, jesteś szarmancki!... Słyszysz, Marysieńko... Umawiamy się i bez audyencyi, bez ukłonów! Pani Sobolewska pokazywała te ukłony mamie... trzy naprzód i trzy wtył... bardzo trudne!... Księżna wojewodzina o takich nie słyszała — u nas na dworze, były dwa! Ukłonimy się pięknie cesarzowi z sanek i zajrzymy mu w oczy... Oczy musi mieć straszne! Więc jutro!...
— Na mnie nie licz, Żanetko... rano wyjeżdżam z mężem!...
— Nie bądźże taka uparta — już ja tego okrutnego męża biorę na siebie! Tylko trzeba dokładnie ułożyć plan wyprawy! Kuzynek przyjedzie zaprosić na przejażdżkę... broń Boże, proszę nas nie zdradzić!... Tylko dokąd pojedziemy?...
— W tej chwili się dowiemy!... Musimy wciągnąć jeszcze kogoś do spisku!... Kogoś świadomego a dyskretnego!... Mam! Chevalier Gorayski!... Zaraz go tu przyprowadzę!
— Wiktor jest nieoceniony! — zwierzyła się Żanetka szambelanowej, po odejściu Ossolińskiego, nie zauważywszy, że ta ostatnia pobladła dziwnie.
— Mam z niego prawdziwą wyrękę! Jedyny do sekretu!... Już to sprawdziłam! Żal mi go, że jest uważany i za młodzieniaszka!... Ma całe siedmnaście lat skończonych, w równym i wieku ze mną... a to wszystko pani oboźna!... Sama córkę zamąż wydała — teraz nie ma na kogo — więc gdera i na bratanka!...
Pani Walewska nie zdążyła odpowiedzieć przyjaciółce, gdy Ossoliński, prowadząc pod rękę młodego mężczyznę, o twarzy ściągłej, bladej, lekkim okolonej zarostem i smutnem, pociągłem spojrzenia dużych, czarnych oczu — przedstawił uroczyście:
Chevalier Gorayski!...
— Bardzom rada! — zakonkludowała rezolutnie Żanetka, a spostrzegłszy teraz pomieszanie szambelanowej, dodała: — Państwo, zdaje się już się znają!...
— Mam ten honor — odrzekł z ukłonem Gorayski.
— W takim razie tem pewniejszego będziemy miały sprzymierzeńca! Idzie o spisek na cesarza! Okrutny, tajemniczy spisek... przysięga obowiązuje do tajemnicy!... Inaczej gromy księżnej wojewodziny... pioruny pani oboźnej, zemsta wybierającego się na wieś męża... klątwa całego starszego autoramentu...
— Raczą panie wskazać... deklaruję się, chociaż jako należący do gwardyi przybocznej, nielada muszę pokonać trudności i zgłuszyć wyrzuty,..
Żaneta wybuchem serdecznego śmiechu przyjąwszy odpowiedź Gorayskiego, jęła snuć plan wycieczki, prosząc o pomoc i wskazówki.
Gorayski wysłuchał cierpliwie, powiadomił, że gwardya przyboczna ma rozkaz zebrać się jutro na Pradze o drugiej godzinie po południu, że nawet ułatwić będzie mógł przedostanie się przez most — co jest rzeczą bardzo trudną, bo furgony wojskowe dzień i noc ciągną — a nadto zachodzi obawa, aby płynąca kra nie zniosła mostu — wkońcu wycieczkę uznał za niezawodną — byle nie spóźnić jej, bo cesarz lubi uprzedzać godziny.
Radziwiłłówna do reszty przekonana do swego planu, zwróciła się do Ossolińskiego, aby z nim ostatnie szczegóły omówić — Gorayski był zniewolony zwrócić się do pani Walewskiej. Szło mu to dosyć niesporo. Znać było po nim, że zgubił, raptem wątek gładkich frazesów, którymi sypał przed chwilą, bo ozwał się zająknieniem:
— Pani szambelanowa dawno w Warszawie?...
— Przyjechaliśmy dzisiaj! — odrzekła pani Walewska, nie podnosząc oczu. — A waszmość, panie Stanisławie?...
— Dwa tygodnie temu jak wybrałem się ze Strzegobożyc.
— Na dobry czas waszmość natrafiłeś...
— Jak to mam rozumieć?...
— Cóż, dawniej niewiele tu było do widzenia, mniej jeszcze do czynienia, nie ciągnęło nic!...
— Dawniej?... A mnie zdaje się, że ciągnęło właśnie!... Samolubem jestem, gdy tak mówię, lecz któż w mojem położeniuby nim nie był?...
Szambelanowa oblała się rumieńcem.
— Trzeba panować i odwracać oczy ku rzeczom wielkim, podniosłym!...
— A pani... a ty, Maryo... jesteś szczęśliwa?...
Pani Walewska drgnęła.
— Żądasz, abym ci powiedziała?
— Tak, z twoich ust chciałbym usłyszeć...
Szambelanowa, podniosła dumnie kształtną główkę i rzekła z mocą:
— Więc tak — jestem nią!...
Gorajski głowę zwiesił i, skubiąc nerwowo koronkowy mankiet fraka, zauważył z goryczą:
— Jeżeli tak jest, cieszę się niewymownie!...
— Byłam pewna, że taka odpowiedź wystarczy!...
— Bo musi!... Maryo, ty drżysz!... Powiedz, czemu chcesz zadać kłam własnemu sercu?... Zdało ci się, że blask zbytku zagłuszy w tobie odzew danej przysięgi?... Podeptałaś lekkomyślnie moje szczęście; czyż ocaliłaś bodaj własne?... Przebacz — mnie nie wolno takiemi słowy przemawiać, lecz niechaj mam bodaj tę jedyną pociechę, że wówczas byłaś szczerą, że wówczas żywiłaś ku mnie...
— Przestań! — przerwała z wysiłkiem szambelanowa.
— Obawiasz się wyrzutów?...
— Nie, wspomnień.
— Ja niemi tylko żyję!
— I źle waćpan czynisz!... Przed tobą droga otworem stoi, masz dziesiątki środków, aby się oderwać, aby w innych zamysłach znaleźć i zapomnienie i spokój!...
— Nie wiem, jak dziękować waszmość pani za te rady stateczne! — odparł ironicznie Gorajski.
— Wolno waćpanu sobie dworować! Ale, gdybym na waszmościnem była miejscu, chwilibym się nie wahała!...
— Zaciągnęłabym się do wojska! — dokończył Gorayski.
— Zgadłeś, panie kawalerze!... Bo nigdy może służba wojskowa nie była szlachetniejszą, piękniejszą! Patrz, oto cała ziemia nasza była w letargu; zdało się, że zamarło w niej tchnienie, że już nie zbudzi się nigdy do wielkich chwil, że na wieki berlińskich słuchać musi nakazów, że rozproszy się w toni małych spraw, małych zabiegów, małych uciech, aż oto przyszedł zdobywca, bohater; skruszył pętające ją pruskie łańcuchy i powołał do nowego życia! Czyż znajdą się tacy, którzy milczeniem odpowiedzą na ten odzew wspaniałomyślny?... Czyż orły cesarskie odejdą stąd, jak przyszły? Nie, za cesarzem, za Napoleonem pójdą wszyscy...
— Ach, Chère Marie! Nielada sprzymierzeńca ma w tobie cesarz! — rozległ się nagle głos księżnej Jabłonowskiej, która w towarzystwie szambelana zbliżyła się do rozmawiających.
Pani Walewska drgnęła, a spostrzegłszy przed sobą pochylonego a trzęsącego się ze zmęczenia męża — zmięszała się.
Radziwiłłówna i Ossoliński również zdawali się być zakłopotani, jeden Gorajski nie stracił przytomności i odpowiedział za panią Walewską:
— Pani szambelanowa ma słuszność, za cesarzem iść musimy!...
Księżna przyłożyła szkła do oczu i, spojrzawszy na obrońcę, rzekła z odcieniem rozmyślnego zdziwienia:
— Ach! Wszak chevalier de Gorajski! Bardzo miło!... Cóż za polityczna konwersacya... Anastazy, pozwól, że ci przedstawię... chevalier de Gorajski!...
Gorajski skłonił się nizko Walewskiemu.
Księżna przedstawiła z kolei szambelana Radziwiłłównie, a potem znów Ossolińskiego szambelanowi.
Pan Anastazy wykrztusił z trudem jakiś komplement, a następnie, nie mogąc zawładnąć opanowującem go znużeniem, ozwał się do żony:
— Musimy już, czas wielki!...
Żanetka ledwie zdołała ukryć zdziwienie, teraz dopiero dorozumiawszy się, że ma przed sobą męża swej przyjaciółki.
Szambelanowa podniosła się w milczeniu z miejsca. Księżna usprawiedliwiała brata.
Ma chère Marie! Rozumiesz, jak bardzo chciałabym mieć was u siebie... ale nie śmiem zatrzymywać... po podróży!... Jutro znów!... Ach! Żeby to odłożyć...
— Niepodobna!... Nie można! — bronił się szambelan, krztusząc się i drepcząc.
— Tak pragnęłam was mieć u siebie na dłużej!... Koniecznie na dłużej!...
— Więc nieodwołalnie jutro wyjeżdżasz, Marysieńko? — wmięszała się Żanetka.
— Musimy!
— A cóż będzie z naszym spacerem? Jeden dzień! Tylko jeden dzień!... Umówiłyśmy się na jutro na przejażdżkę!... Księżna pani raczy się wstawić do szambelana!...
— Ależ... czy tu potrzeba aż instancyę wnosić... Taka penitentka... sama najcięższe skrupuły przemaga... ale doprawdy...
Żanetka nie dała się zbić z tropu wymuszoną grzecznością szambelana i z dziecinnym uporem żywiej natarła. Księżna dla dogodzenia Radziwiłłównie, przychyliła się na jej stronę — a nawet, widząc w tem poważny atut dla doprowadzenia do skutku ułożonego małżeństwa, szepnęła szambelanowi kilka słów.
Walewski jeszcze się upierał, lecz już tylko dla myśli, że będzie musiał kilka godzin przebyć w otwartych saniach na mrozie — ale gdy Żanetka zapewniła go, że matka jej ofiaruje się towarzyszyć — szambelan nader szumnie wspomniał, jako obowiązek nakazuje mu spełnić każde życzenie Żanetki i przyrzekł wyjazd z Warszawy opóźnić.
Żanetka podziękowała.
Pan Anastazy zapewnił, iż byłby szczęśliwy, gdyby częściej mógł zadość czynić życzeniom Radziwiłłówny.
Księżna wtrąciła zręcznie, że „kto wie, czy do tego nie przyjdzie.“
Słowem, wszyscy czuli się zadowolonymi, nie wyłączając Gorajskiego i Ossolińskiego.
Jedna szambelanowa spoglądała niepewnie na pergaminowo-żółte plamy na twarzy męża, które coraz śmielej dobywać się zaczęły z pod powłoki różu i bielidła.
Przeczucie nie zawiodło panią Walewską.
Pan Anastazy dopiero odetchnął w kolebce, kiedy mógł zrzucić z siebie maskę przymusu i dać upust swojemu niehumorowi. Skarżył się na bóle w nodze, pomstował na księżnę wojewodzinę, która w niego wmusiła szklankę wina, co go o ból głowy przyprawiło, wyrzucał żonie, że na zebraniu go opuściła, że nie pamiętała o nim, że przez nią nie mógł dotrwać aż do chwili witania Nowego Roku.
Lecz nie tu był koniec kwasów szambelana — z wieczoru księżnej wywoził on jeszcze inne, dokuczliwsze, idące głębiej. Oto po raz pierwszy pan Anastazy uczuł, że na tym wielkim świecie zeszedł na bezużyteczny, przestarzały sprzęt, na który nikt uwagi nie zwracał, a którego rad każdy unikał.
Ambicya szambelana pozwalała mu się spodziewać, że dość mu będzie ukazać się, aby być wciągniętym do poufnych narad, aby starano się zdania jego zasięgnąć tymczasem stało się inaczej.
Kilka starszych dam, pomnych na przeszłość, dosyć uprzejmie wysłuchało myszką trącących frazesów pana Anastazego — lecz w kole mężczyzn przyjęto go zimno, obojętnie. Daremnie szambelan przysuwał się do marszałka Małachowskiego i wspominał mu razem spędzone chwile — marszałek ledwie mu odpowiedział; — nie lepiej potraktowali go panowie Sobolewscy, Wojczyńscy, Gutakowski, Kochanowski i Ostrowski. Książę Józef lekkiem skinieniem głowy powitał uniżony ukłon szambelana — a zaś książę Borghese, do którego pan Anastazy docisnął się gwałtem — uśmiechnął się drwiąc, a zamieniwszy kilka słów ze swoim adjutantem — odezwał się głośno:
— A... to pan, panie szambelanie, masz taką piękną i młodą żonę!
Walewski zmięszał się.
Książę Borghese roześmiał się szczerze na widok zakłopotania pana Anastazego i dodał pospiesznie:
— Szczerze winszuję — radbym ją poznać!
Szambelan wykrztusił kilka słów podziękowania i wtedy to, odszukawszy księżnę — zaczął się żegnać, nie ukrywając swego niezadowolenia.
Księżna odgadła brata i starała się go pocieszyć wiadomością, że jest tu więcej takich, którzy pracują nad rozbiciem kliki, usiłującej zagarnąć w swe ręce wpływy u dworu francuskiego i opanować cesarza.
Wiadomość ta pocieszyła pana Anastazego — lecz nie na długo — dość mu było w swej kolebce się znaleźć, aby wraz z przejmującym go ziąbem i zmęczeniem — zrozumieć całą swoją starczą bezsilność. Zakorzenione dworackie wyobrażenia poniosły bolesną porażkę — ambicyi zadraśniętej nie uspokoiły ani pomyślnie nawiązujące się układy o małżeństwo wnuka z Radziwiłłówną, ani zapewnienia księżnej, że pan Ksawery ma widoki wejścia do przyszłego rządu.
Szambelan chciał żyć, chciał błyszczeć sam — nie przez syna, nie przez wnuka.
Gniew pana Anastazego, nie znalazłszy ujścia w złośliwych uwagach o nowych figurach, o rewolucyjnych książętach i panach cuchnących kordegardą — zwrócił się przeciwko żonie.
Szambelanowa w głębokiem milczeniu słuchała wymówek męża, nawet nie próbując się bronić.
Pana Anastazego to poddanie się — do reszty zniecierpliwiło — gdy więc, powróciwszy do swego pałacyku, zrzucił z siebie krępujący go strój i owinął puszystym a wygodnym pudermantlem — postanowił energiczniej rozmówić się z żoną — i kazał pokojowcowi poprosić do siebie „jaśnie oświeconą“.
Szambelanowa stawiła się natychmiast, jeszcze w tualecie balowej.
Pan Anastazy zmierzył ją swemi matowemi oczyma, zakrztusił się, wtulił się mocniej w poręcze fotelu i rzekł z naciskiem:
— Muszę cię uprzedzić... że jutro rano wyjeżdżamy! Rozumiesz, pani?!.. Ja tu nie przybyłem na żadne... fety, szlichtady, festyny czy reuniony!... Jedziemy!... Słyszałaś?... Zresztą tu nie ma z kim — nie dla mnie te... te zebrania... to... towarzystwo zbierane!... Jedziemy do Walewic!...
— Wszak tak było postanowione! — odrzekła spokojnie pani Walewska.
— Co było postanowione! — oburknął się szambelan. — Teraz dopiero się stanowi!... Pani zachciało się szlichtady... spaceru... Będziesz go miała w Walewicach! Napiszesz do Radziwiłłówny, wysumitujesz się niedomaganiem i skończone!...
— Napisałam już!
Szambelan targnął się na fotelu — przekora wzięła w nim górę.
— Napisałaś?... Proszę!... Należało chyba mnie najpierw zapytać!...
— Widzisz sam, żem odgadła twoje życzenie!... Żaneta uparła się... wyciągnąć mnie na spacer... nie miałam ochoty...
— Zapewne. Skądżebyś mieć mogła?... Przecież tu idzie o pana Kazimierza, o moją rodzinę... więc oczywiście, nie zdobyłabyś się na poświęcenie takie!... Toć wiem, nie wątpię! Masz okazyę zbliżyć się do Żanety, pozyskać ją dla rodziny — ale ty, naturalnie, nie uczynisz tego!... Widziałem przecież!... Zamiast z Radziwiłłówną — słuchałaś andronów tego... Gorayskiego! Wiadomo, co za jeden... dawny amant waćpani...
Szambelanowa pobladła.
— Czyś dla tego mnie wzywał... aby mnie niesprawiedliwemi...
— Niesprawiedliwemi! — przerwał Anastazy, trzęsąc się nerwowo. — Tak pani suponujesz... no, więc zostaniemy w Warszawie... jutro pojedziesz z Żanetką!... Słyszysz!?
— Jak ci się podoba!...
— Nie w smak ci to idzie! Pojedziesz!... Należy się to panu Ksaweremu, i tak już nie bez kozery mówią, że dałem się opanować! Podaj mi sole!... Nasuń derkę, bo tu zimno!... Wyjedziemy pojutrze!... Samaś powinna była pamiętać, że... moje zdrowie nie pozwala mi na takie podróże, że należy mi się wypoczynek!... Ciebie to nic a nic nie obchodzi!... Wiem — wiem!... Radabyś! A cóż, doczekasz się jeszcze mojej śmierci — doczekasz!... Jeno sobie pamiętaj, że ja mam obowiązki... że wszystkiego nie zagarniesz... że panu Ksaweremu przedewszystkiem zapis się należy!... Waćpani na końcu! Matka waćpani zawiodła się w rachunku!...
Szambelanowa pokraśniała — smutne jej oczy rozgorzały.
— Możesz waćpan swoje złoto dziadom rozdać!... Niczego mi nie trzeba od waszmości — jeno, byś mnie zaprzestał docinkami szarpać!...
Pan Anastazy uląkł się tej energii, czy może dał się wzruszyć, bo zmienił nagle taktykę i, wyciągnąwszy ręce, szepnął z przejęciem:
— Marysieńko! Nie bocz się — czasem się wymówi!... A no cóż — do grobu tego nie zabiorę! A mam dawać tym, co mnie zaniedbują, wolę tobie!... Ludzie nagadają i człowieka wzburzy!... Do ciebie nie mam nic! Pani starościna pisała, że trzeba jej... imć pan Paweł ma się znów ekwipować na służbę cesarską!... Licha warta taka służba! — Ale dam... poślę pięćset dukatów — niech nie wyrzekają!...
Nagła szczodrobliwość męża nie wypogodziła pięknej twarzyczki pani Walewskiej — lecz przeciwnie, jakby silniej jeszcze zaciskała ścięgnami, wyraźniejsze rysowała chmury.
Pan Anastazy pluł, krztusił się, rzeźwił solami i dalej prawił:
— Mało już wybrali odemnie? Dwa tysiące wypłaciłem za samą hypotekę Kiernozi... Nie przymawiam twej matce, lecz pani starościna szeroką miała rękę...
— Już po śmierci rodzica niewiele się zostało!...
— No pewnie, pewnie... bo nieboszczyk pan Maciej lubił żyć, lubił wydawać! Nie przecz, — na własne oczy patrzyłem! Z wichrzycielami rozmaitymi się zadawał! Mało to Pułaski od niego wyciągnął!... Dwa takie starostwaby nie starczyły!... Naszli Prusacy — „amt“ założyli i jeszcze, jak porachunki swoje wyprowadzać zaczęli — musiało runąć!... Pani starościna dokonała reszty! Nie wasza jedna fortuna!... Przepadło ich niemało! Warcholstwo jadło, aż zjadło!... Kto statku strzegł, nie zrywał się, ten ma!...
Szambelan ziewnął przeciągle, rad zupełnie ze swej przezorności, co go uchroniła od niejednego kłopotu, a może i zatargu.
— Myślisz, mnie nie nachodzili!? Dawno, jak mi się Madaliński zwalił!? Parę lat! Nielada miałem z nim przeprawę!... Chciał mnie wciągnąć do swoich zamysłów! Ładniebym wyszedł!... Cóż — nie mówisz nic?...
— Jestem zmęczona!...
— Ha! Nie zatrzymuję! A jutro trzeba, żebyś do Żanetki pojechała! Weź ze sobą Domagalskiego!... Zresztą zobaczymy!...
Pani Walewska podniosła się, pochyliła głowę nad fotelem szambelana, odebrała od męża hałaśliwy pocałunek i wyszła do swojej gotowalni.


II.

Przed karczmą w Jabłonnej od wczesnego ranka kupiły się wasągi chłopskie, bryki szlacheckie, sanie i furgony wojskowe. Mimo dnia świątecznego ruch i zamęt panował, niby w dzień polowania czy festynu w pałacu księcia Poniatowskiego.
Lecz pałac stał cichy, milczący, spowity płachtami śniegu — karczma zaś buchała kłębami pary i trzęsła się aż od rejwachu i zamieszania.
Drogą od Serocka wlokły się całe sznury pociągów wojskowych, pędziły wózki węgierskie, kałamaszki, sunęły raźno poczwórne karety. Niezliczone te pojazdy zahaczały o karczmę i przystawały. Do izby gościnnej coraz to nowi przybywali goście, dzwonili pałaszami, hukali, klęli, wołali o zmianę koni, piorunowali na karczmarza, posilali się, z pełniącymi służbę komisarzami wojskowymi szerokie prowadzili rozprawy — i znów wyciągali dalej, ku Warszawie; bądź koniom zarzucali dery, zawieszali torby z obrokami i, mimo mrozu wylęgali przed karczmę.
Brzęk dzwonków u sani, nawoływania woźniców, skrzyp zamarzniętych piast, skrzeczenie stężałych osi i gwar prowadzonych rozmów składały się na wesoły zgiełk, pełen życia i gorączkowego krzątania. Sukmany chłopskie ocierały się o żołnierskie płaszcze. Kożuchy i szuby szlacheckie o oficerskie peleryny.
Ci, co stali przed karczmą, zwracali się z zapytaniami do nadjeżdżających, a odebrawszy odpowiedź, dzielili się nią, czasem tłumaczyli sobie z francuskiego na polski. Odpowiedź taka obiegała pojazdy i pamiętała nawet o babach, zakutanych w wełniaki, a napoły zasuniętych w wypchanych słomą wasągach.
Około południa — droga od Serocka zaczęła się oczyszczać z furgonów — zato karoc przybywało. Karoc, eskortowanych przez plutony kawaleryi, z oficerami na kozłach. Karoce takie czasem mijały karczmę, czasem zatrzymywały się i zmieniały konie. Czasem ciekawie przyglądającej się ciżbie — w mrozem porosłem oknie ukazywały twarz wyrazistą, surową, czasem mignęły pióropuszem, czasem w tłumie budziły szept — „marszałek“. I prężyli się żołnierze i oficerowie, uchylali czap szlachcice, kłaniali się do ziemi kmiecie. Lecz i karoc powoli braknąć zaczęło.
Roj na niedawno droga świeciła pustką, skrzyła się w słońcu kryształami śniegu, ledwie dwiema wstęgami wyżłobionych kolei, znacząc swój kierunek.
Przed karczmą zapanowało zniechęcenie. Ten i ów, nie mogąc dostać na szczypiącym mrozie, cisnął się do izby, drugi biegł do sań i otulał się derami — trzeci chuchał w garście, uderzał po sobie rękami lub przytupywał nogami, byle rozgrzać skostniałe członki.
Naraz na drodze zadzwoniły małe saneczki powożone przez młodego mężczyznę w stroju nawpół wojskowym. Saneczki przesunęły się między pojazdami, zatoczyły półkole koło karczmy i zaryły się w śniegu. Mężczyzna zwrócił się do ciżby:
— Gdzie pocztowy? Hej! pocztowego, do kroćset!...
Chudy człowiek w krótkim kożuchu podskoczył do sanek.
— Do usług miłościwego pana!
— Acan jesteś? Cesarz nadjeżdża!... Konie wyprowadzić!... Widzisz tę kolebkę pod lasem?! Ruszaj!...
Chudy człowiek rzucił się ku stajniom. Młody mężczyzna, w stroju półwojskowym, zaciął konie i pomknął ku Warszawie.
W ciżbie rozległy się spłoszone głosy:
— Jedzie — jedzie! — Cesarz! — L’empereur arrive! — Attention!
Kilkunastu żołnierzy z oficerami i komisarzami wybiegło z karczmy i jęło ciżbę prostować równoległe do drogi, usuwać na bok zbyt wysunięte pojazdy i ład czynić. Nie było to atoli rzeczą łatwą — gdyż za oficerami z izb karczemnych, bocznych przybudówek, z bryk, sani, wozów i furgonów biegli ciekawi, cisnąc się na drogę i zwiększając zamieszanie.
— Jedzie! Jedzie! — huczały głosy coraz goręcej, coraz zapalczywiej.
Oczy tłumu zwróciły się ku pędzącej drogą od Serocka poszóstnej karecie, zlustrowały zaprzęg od forysiów aż do wąsatego woźnicy, zatrzymały się na jaskrawym stroju siedzącego na koźle służącego i wpiły się w ciemno zielone, pękate pudło karocy, jakby je wskroś przejrzeć chciały, przeniknąć.
Karoca pędziła jak wicher — tęgie źrebce, wyciągnąwszy szyje, a rozwarłszy chrapy, ledwie ziemi dotykały kopytami.
Tłum falował, znosił bez szemrania szturchańce ład czyniących żołnierzy, nie uląkł się nawet klątw oficerów i nawoływań komisarzy, i kołysał się zwarty, zbity w jedno potężne ciało, zlany w jednym przytłumionym oddechu, w jednem rozognionem spojrzeniu.
Karoca nadjeżdżała. Ryła już tak blizko, że czapy już spadać zaczynały z głów — gdy naraz od strony Warszawy zabrzęczały hałaśliwie janczary; para sani, oprzęgnięta czwórką siwojabłkowitych koni sunęła w tumanie śniegowego pyłu wprost przeciw karocy cesarskiej.
Oficerowie z komisarzami próbowali znakami powstrzymać rozpędzone sanie — lecz młody woźnica, w pańskiem futrze, siedzący obok sumiastego strzelca — pęknął z bata lekceważąco i jak burza sunął na karczmę. A gdy wkońcu opamiętany wołaniem: „Niech żyje“, które już dobywać się zaczęło wśród tłumu, chciał konie osadzić — było już zapóźno.
Kareta cesarska, prawie że otarłszy się o sanie, stanęła — sanie zaryły się płozami obok karety, odgradzając ją od tłumu.
— Niech żyje cesarz! — huczał tłum.
Vive l’empereur! — wołali żołnierze.
I podczas gdy jedni rzucali się do koni u cesarskiej karocy i wyprzęgali je pospiesznie — drudzy tarmosili niefortunnego woźnicę i sanie z drogi chcieli usunąć. Lecz siwojabłkowata czwórka, zestraszona okrzykami i powiewającemi czapkami, spinała się, wyrzucała łbami i nie dała się opanować.
Tymczasem drzwiczki karety otworzyły się z głębi jej wyskoczył dorodny mężczyzna w bogatym stroju wojskowym, jednem spojrzeniem dostrzegł uchybienie i ozwał się po francusku do wyciągniętego jak struna oficera:
— Pan tu trzymasz porządek?
— Ja, panie marszałku!
— Zameldujesz się do mnie! Miesiąc aresztu! Uprzątnąć sanie!
Kapitan wpadł na woźnicę, lecz w tejże samej chwili z głębi sań dobył się dźwięczny głos kobiecy:
— Wybacz ekscelencyo... jedynie gorąca chęć zobaczenia najjaśniejszego pana przywiodła nas tutaj!...
Marszałek skłonił się uprzejmie mówiącej i odparł z łagodną stanowczością:
— Panie tu nie są winne!... Nieroztropność służbowego kapitana mogła i was narazić na niebezpieczeństwo!... Niech woźnica skręci na prawo!...
— Natychmiast to uczyni, ekscelencyo... tylko pozwól nam na okamgnienie spojrzeć w oblicze cesarskie! — zawołał z przejęciem drugi głos kobiecy.
Marszałek uśmiechnął się, obrzucił ciekawym wzrokiem piękną twarzyczkę i podszedłszy do sań, wyciągnął rękę.
— Pozwól, pani, ze mną, proszę!
Młoda dama bez wahania wyskoczyła z sanek. Marszałek podał jej ramię, nie zwracając uwagi na młodszą, która spieszyła za swoją towarzyszką.
— Pani nazwisko!? — zagadnął pospiesznie marszałek.
— Marya Walewska — odpowiedziała ze wzruszeniem zapytana, czując na sobie bystre, przenikliwe spojrzenie, idące ku niej z głębi karety.
Marszałek zatrzymał się przed otwartemi drzwiczkami.
Sire! Ta dama ośmieliła się zajechać nam drogę, byle ciebie ujrzeć, najjaśniejszy panie!...
Napoleon pochylił się ku przodowi.
— Jestem bardzo wdzięczny!... Musisz być równie dobrą, jak jesteś piękną!... Sprawiłaś mi niekłamaną przyjemność... podwójną, bo na tem pustkowiu nie spodziewałem się zobaczyć tak miłego zjawiska!...
Pani Walewska, drżąc ze wruszenia, podniosła nieśmiało ciemno-szarowe, łzawe oczy, i osunąwszy się na stopień karety, przerwała cesarzowi z zapałem:
— Najjaśniejszy panie... tyś wielki!.. Tyś nasz zbawca! Wiedź! Prowadź nas!
Napoleon tym niespodziewanym wybuchem zdawał się być wzruszony, a dostrzegłszy łzy w oczach pani Walewskiej — zapytał dobrotliwie:
— Pani płaczesz?
— Ze szczęścia, że ciebie widzę, cesarzu!
— Dziękuję! W słowach twych dźwięczy szczerość, którą zapamiętam!... Mam nadzieję, zobaczyć cię w Warszawie!...
Marszałek odprowadził panią Walewską do sanek i raz jeszcze zapytawszy o nazwisko, powrócił do karety.
Tłum, nie rozumiejąc rozgrywającej się przed jego oczyma sceny — a widząc przed sobą karocę cesarską — chwiał czapkami i wznosił okrzyki.
Konie tymczasem przeprzęgnięto — marszałek rzucił jakiś rozkaz służbowemu kapitanowi i wskoczył do pojazdu. W oknie karety ukazała się głowa Napoleona.
Okrzyki wzmogły się. Karoca ruszyła ku Warszawie, a za nią szły długo jeszcze gromkie wołania...
W saniach, po chwilowem osłupieniu, zapanował wesoły rozgwar.
— Marysieńko! — nalegała żywo młodsza z dam — Mówił do ciebie?... Mówił!... Słyszałam, a nie mogłam zrozumieć słów!...
— Żanetko! — broniła się pani Walewska. — Daj mi ochłonąć... sama nie wiem... boję się, czy nie powiedziałam czego niestosownego!...
— Ależ skąd!... Był wzruszony!... A jak na ciebie patrzył!... Ale ten generał z nim to bardzo gładki!... Kuzynku Wiktorze, nie wiesz, jak się nazywa ten generał...
— Zaraz, tylko wydostaniemy się!.. Z drogi! — wołał na koźle Ossoliński, nie mogąc uporać się z końmi.
— Niech Domagalski weźmie lejce!...
— Byle prędzej stąd! — gorączkował się Ossoliński. — Gotowi tu do nas przystawać!... Patrzcie... ten oficer biegnie ku nam!
— Domagalski, skręcaj! — wołała Żanetka, dostrzegłszy, że istotnie kapitan służbowy, którego spotkała bura od marszałka — przeciskał się między tłumem do sani.
— Byle prędzej, byle prędzej! — napominała szambelanowa.
Domagalski odebrał lejce Ossolińskiemu — smagnął batem po koniach i, upatrzywszy pusty wylot ku polu — ruszył bez namysłu. Konie wyrwały sanie z przed karczmy i poniosły polami, zataczając wielki łuk ku drodze do Warszawy.
Szambelanowa odetchnęła.
— Ah, dzięki Bogu, żeśmy się wydostały!...
— I cóżby nam uczynili! Rozmawiałaś z samym cesarzem!
— Nie śmieliby! — przytwierdził Ossoliński.
— Więc opowiedz, jak było?! Moją droga! Słyszałem tylko, jak mówił: „vous pleurez?“ — Mnie samej czegoś płakać się chciało!... No, powiedz!...
Pani Walewska głosem wzruszonym po kilkakroć musiała powtarzać szczegóły rozmowy. Żanetka nie posiadała się z ukontentowania.
— Wiesz, Marysieńko!... Takiego zakończenia się nie spodziewałam!... A co!... To nam się wyprawa udała!... Pani wojewodzina jest pewna, że my jesteśmy gdzie pod Ujazdowem!... Otul się, bo zimno!... A my rozmawiamy sobie z Napoleonem! Tylko, jak się to stało?... Ja pierwsza odezwałam się do tego marszałka!... Bardzo grzeczny dał respons!... Ale imaginuj sobie... onieśmieliło mnie! No, a potem tobie podał rękę!... Miałam ochotę, kiedyście tak konwersowali z cesarzem, wsunąć głowę i zawołać: — Najjaśniejszy panie, mnie się także bodaj słówko należy!... — Ciekawa jestem, coby mi powiedział!... Nie imaginujesz sobie, jak na mnie ten marszałek patrzył!... Cha-cha! Co za przygoda!...
— Marszałek wcale mi się nie wydał! — zauważył kwaśno Ossoliński.
— Boś mu się waszmość nie przyjrzał!... Ja wybornie widziałem obu... Powiadam ci, Marysieńko, cesarz miał taki czerwoniusieńki nos! Jejej! Prawie siny!... Że to mróz waży się sięgać nosa cesarskiego!... Cha-cha!... Na surducie miał narzucone futro, a także wielkie rękawice. Szkoda, że nie ma wąsów! Teraz wszyscy zaczynają nosić wąsy.!
Ossoliński sięgnął z powagą do swego puszku młodzieńczego i jął go muskać.
Żanetka dalej żartowała i śmiała się serdecznie.
— Gdyby nas wtedy widziała pani wojewodzina, albo moja madame Luiza! Proszę mi derkę naciągnąć!... Dziękuję! Ten marszałek musi być wysoką figurą — jedzie razem z cesarzem!...
— Nie sądzę — pytanie, czy jest marszałkiem!...
— Proszę się nie sprzeciwiać — słyszałam jak kapitan tytułował go wyraźnie!...
— Lecz któżby to mógł być!? Davousta widziałem — starszy o wiele... chyba Lannes!... Ale zkądby Lannes!?
— Dość, że marszałek!... Waćpan musisz słuchać i pamiętać, z kim masz do czynienia!... Marysieńka rozmawiała z Napoleonem, ja z Lannesem... a waćpan tylko z kapitanem!... Szarża waszmościna najmniejsza!... Cesarzowa, marszałkowa i... kapitan! Cha-cha-cha!... Uprzedziłyśmy wszystkie panie!... Wczoraj sama słyszałam, jak pani Sobolewska zmawiała się z panią Wincentową, żeby jechać nad Wisłę, do mostu i tam czekać przejazdu! Jeszcze nie wiadomo czy zdążą — czy docisną się — Gorajski powiadał, że dopiero o zmierzchu spodziewają się cesarza!... Ale bura nas nie minie!... Niech Domagalski pośpiesza!... Co za spotkanie! Jakbyśmy się zmówili z cesarzem!... A cóż ty, Marysieńko, nic nie mówisz?...
Pani Walewska odchyliła wtuloną głowę w kołnierz szuby i odrzekła wymijająco:
— Mróz — zimno!...
— Kuzynku! — napomniała Żanetka Ossolińskiego. — Nie masz zachowania dla dam!... Nie widzisz, że kożuch usunął się pani szambelanowej?
Ossoliński odwrócił się z kozła i zaczął poprawiać opadłe niedźwiedzie — lecz nagle, rzuciwszy okiem poza sanie — zatrząsł się ze zgrozy, że o mało z sanek nie wypadł.
— Co waćpan czynisz?...
— Gonią nas! — krzyknął z przerażeniem Ossoliński, odzyskując utraconą równowagę.
Żanetka i pani Walewska obejrzały się i dostrzegły o kilkaset kroków za saniami tego samego kapitana służbowego z Jabłonnej, pędzącego wyciągniętym galopem na czele plutonu dragonów.
— Domagalski, na Boga, wypuszczaj konie! — zawołała pani Walewska w największem przerażeniu.
— Byle dopaść Warszawy! — wtórowała Żanetka.
Woźnica rozpuścił lejce i strzelił z bata. Siwojabłkowate rumaki rozwiały grzywy i zaczęły rwać z kopyta.
Kapitan z dragonami odstawał.
Pani Walewska odetchnęła. Ossoliński uśmiechnął się zuchowato.
— Nie dotrzymają nam! A choćby nawet, więc, cóżby nam mogli zrobić?...
— Sama nie wiem, lecz czegoś się ich boję!...
— Marysieńko!... Kuzynek ma słuszność!... Zestraszył nas tylko!... tylko że patrz... znów nas dopędza!... To dziwne!... Nie popełniliśmy nic takiego... Jeżeli kto, to chyba chevalier Ossoliński...
— Ja — ja?!... Zkąd ja?!
— Proszę się nie wypierać — napraszałeś się powozić... wpadłeś z impetem pod samą kolebkę!...
— Waćpanna sama kazałaś pośpieszać!... Domagalski, nie żałujcie bata!...
— Lecą jak zbiegane, jaśnie oświecony panie!
— Umkniemy?!
— Bogać tam!... Dyszlowe ustają!... Szmat drogi!
Woźnica miał słuszność — konie zmęczone drogą, coraz ciężej wyrzucały kopytami, coraz obojętniej przyjmowały poświsty bata. Szleje u orczyków traciły napięcie — z pod derek, chomont i janszarów dobywały się kłęby pary.
Równocześnie ku wielkiemu przerażeniu jadących saniami — kapitan z dragonami nadjeżdżał.
Domagalski raz jeszcze smagnął batem — konie jeszcze zdobyły się na kilka staj wyciągniętego kłusa — i w końcu ustały zupełnie — dyszeniem i parskaniem odpowiadając na nawoływania woźnicy.
Kapitan w okamgnieniu dogonił sanie — salutował jadących z wyszukaną galanteryą i, skinąwszy na towarzyszących mu dragonów, usunął się na sanie, miarkując chód konia swego do siwojabłkowatej czwórki.
Wobec tak pokojowych zamiarów kapitana — Żanetka i pani Walewska nabrały odwagi.
— Widzisz, Marysieńko, wcale dworski kawaler!... Ukłonił się nam!... A nas taki strach zdjął!...
— Moja droga — nie wspominaj mi nawet!... Urojenie — lecz już nie wiedziałam, co się ze mną dzieje!...
— Hm! Jeszcze nie wiadomo! — ozwał się chmurnie Ossoliński.
— Co? Jakto, niewiadomo?
— Pani szambelanowa widzi, toć jedzie za nami!...
— Cóż ztąd?... Droga dla każdego otworem!...
— A mnie się zdaje, że on nas tylko eskortuje!...
— Kuzynku!... Co ty mówisz!... Dokąd!...
— Wiadoma rzecz — nie gdzie indziej — tylko na odwach!...
— Nie może być. — Nie może być!...
— Możemy się przekonać!... Niech Domagalski wypuści kłusem, a potem znów zwolnić i znów kłus!...
Woźnica wykonał rozkaz.
Pani Walewska z Żanetką i Ossolińskim śledziła zachowanie się kapitana.
Zaledwie sanie mknąć szybciej zaczęły — kapitan z dragonami ruszył galopa, na krok sani nie odstępując.
Sanie zwolniły — kapitan nie minął ich, lecz przeszedł w stępa.
Domagalski parę razy powtórzył ten manewr i za każdym razem kapitan ani nie dał się pozostawić w tyle, ani też sam sani nie wyprzedził.
Szambelanowa i Żanetka były stropione tem odkryciem, Ossoliński nadrabiał miną.
Tymczasem w dali, ponad śniegiem zasłaną równiną, rysować się zaczęły mury Warszawy.
Jadącym wracać zaczęła otucha — tem bardziej, że kapitan pozwolił się saniom oddalić i w większej teraz jechał odległości.
Żanetka już śmiać się zaczęła ze swoich własnych obaw — lecz niespodziewanie przyszły inne — dał do nich hasło Ossoliński.
— Późno już! — zauważył. — Pani oboźna i za miesiąc mi nie przebaczy, żem nie zdążył z noworocznemi życzeniami!...
— Która może być? Która może być?...
— Chyba trzecia!...
— Ah, mój Boże — pani wojewodzina już tam pewno ze dwóch konnych za nami wysłała... szukają nas po Ujazdowie... a my z audencyi cesarskiej!...
— Żanetko — na miły Bóg — aby mnie nie zdradź!...
— Ja ciebie zdradzać?... A, moja droga!...
— Bo przecież mój mąż nie wie!... Wziąłby mi za złe!...
— Ja myślę, taki mąż! — wybuchnęła Żanetka, lecz spostrzegłszy pomięszanie szambelanowej, złagodziła pospiesznie. — Żadnemuby się to nie podobało!... Oho! Ja wiem! Prawda kuzynku?...
— Dlaczego? Z cesarzem rozmawiać!... Phi!... Czyż to komu ujmę przynosi?...
— Prawda — prawda! — przerwała żywo pani Walewska. — Tylko zawsze dałoby to powód do... Zróbcie to dla mnie!... Ani słowa nikomu!... Powiemy... powiemy...
— Że nam koło spadło! — pomogła Żanetka.
— Wybornie, że koło spadło — podchwycił Ossoliński — i musieliśmy szukać kuźni!... Domagalski słyszycie?... Jakby się was pytano, powiecie, że koło nam spadło.
— Uważam, jaśnie oświecony panie... tylko że jedziemy saniami!...
— Ach, prawda!...
— Co robić?
— Więc popsuła nam się płoza — dość, że nie mogliśmy jechać!... Oj — żeby pani wojewodzina wiedziała... żeby wiedziała!...
— Tylko, moja Żanetko — upominała szambelanowa — pamiętaj, do nikogo ani o spotkaniu, ani o naszej wycieczce... pary z ust!
— Do nikogo?! — powtórzyła z żalem Radziłłówna.
— Bo pochwycą — bajka z tego urość gotowa... a wiesz sama — nie dalej jak wczoraj... sama mi powiadałaś, a raczej waćpan, panie kawalerze!...
— Nie chciałem urazić!... Imć panna Żanetka...
— Marysieńko — zaklinam ci się, nam powiedziano — nawet mi przez myśl nie przyszło, że ta historya z Walewskim!... No daj, niech cię uściskam!... Słóweczka nie pisnę do nikogosieńko... tylko madame Luize... powiem może coś, ale tak, że się nie domyśli...
— Żanetko, jeżeli mi dobrze życzysz!...
— Ale nie znasz madame Luizy — ona do sekretów jest bardzo!... Pani kasztelanowa nie ma przed nią tajemnic!... Madame tylko mnie jednej czasem coś powtórzy — zresztą nikomu na świecie!...
— Uczyń to dla mnie, Żanetko! Coby powiedzieli!... Na mnieby spadła cała wina!... Księżna Jabłonowska nigdyby mi nie darowała!...
— No, przecież z cesarzem rozmawiałaś!...
— Nic to, nic! Spaliłabym się ze wstydu — mogłoby to dojść wreszcie do zamku... Nie wiem sama!... Przyrzeknij mi!...
— Kiedy tego chcesz tak bardzo! — odrzekła melancholijnie Żanetka.
— I pan, panie kawalerze! — nalegała pani Walewska.
— Ja!? Oczywiście! Parol na sekret!
— Do nikogo!...
— Parol przecież! — odrzekł dumnie Ossoliński, skubiąc z fantazyą puszek pod nosem.
Sanie dotarły do mostu — okazały przepustkę i z trudem powlokły się, trąc nielitościwie bale i przeciskając się pomiędzy dwoma szeregami pontonierów, którzy straż trzymali dla obrąbywania obmarzających łyżew i rozrywania formujących się pod mostem zatorów.
Żanetka obejrzała się raz jeszcze dla upewnienia się, czy niema za saniami kapitana, lecz zobaczywszy, że ten z dragonami został daleko między furgonami wojskowymi, uspokoiła się zupełnie.
Przyjaciółki ostatnie zamieniły słowa.
Żanetka obiecywała do Walewic przyjechać — Pani Walewska przyrzekła odwiedzić Radziwiłłównę za pierwszą bytnością w Warszawie.
Sanie z Bednarskiej zawróciły ku Królewskiej i dalej, bocznemi uliczkami, wjechały na „Marszałkowskie“ — i stanęły przed dworem, zajmowanym przez księżnę wojewodzinę.
Żanetka raz jeszcze ucałowała panią Walewską, zaklęła się dotrzymać tajemnicy i znikła razem z Ossolińskim we drzwiach, pod podjazdem.
Domagalski zwrócił na Długą.
Szambelanowa z ciężkiem sercem wracała do domu. Znikł jej z oczu już i obraz spotkania z cesarzem, przebrzmiały w uszach miłościwe słowa — a pozostało jedynie uczucie, że znów musi wracać do pustki domowej, że chwila zaznanej swobody już minęła, może bezpowrotnie, że musi zdławić w sobie żywość i dostrajać się do nużącej powagi pani domu, do zmiennych humorów szambelana.
Coś jakby żal ukryty przejął panią Walewską — żal do ludzi, iż nie dali jej odetchnąć pełnią młodości, że odarli ją tak wcześnie z marzeń, że zniewolili do zawarcia małżeństwa z człowiekiem tak dalekim, tak obcym jej nietylko wiekiem, lecz i upodobaniami, i ideałami i wyobrażeniami.
Pani Walewska ze zgrozą wspomniała na przeżyte chwile...
Gdy szambelan zaczął konkurować, a obsypywać ją wspaniałemi prezentami... sama nie zdawała sobie sprawy z tego, co ją czeka!... Dopiero w dzień ślubu obudziła się do ponurej rzeczywistości. Nie chciała iść do ołtarza, padła do nóg matce — było zapóźno. Mimo łzy i prośby, zawleczono ją, wyrwano z ust słowa przysięgi!... A potem nastały dni smutne, przerażająco jednostajne, pełne wyrzekań szambelana, krzywdzących niekiedy podejrzeń i posądzeń... Czy dała do nich powód? Jeden Gorayski okazywał jej afekt — on jeden — lecz skoro dowiedział się o zamierzonem małżeństwie — obrzucił gorzkiemi wyrazami i odszedł! A wczoraj zdawał się jeszcze pamiętać, może żywić urazę!... Za co? Lubiła go bardzo, był towarzyszem lat dziecinnych jej brata... jedynego, a kochanego Pawła!... Dlaczego odszedł?!... Gdyby wówczas Paweł był przy niej... gdyby go nie pociągnęło do legionów — onby nie zezwolił, — stanąłby po jej stronie!... A teraz... jeszcze i przed nim kłamać i udawać musi, bo i na cóż miałaby go zasmucać... Stało się i nie odstanie!...
Pani Walewska z żalem wodziła wzrokiem po tętniących życiem ulicach, nie zwracała nawet uwagi na to, że kilkakroć z mijających ją sań i kolebek słano jej ukłony — doznawała jedynie wrażenia więźnia, który wyłamawszy kraty i zakosztowawszy swobody, — znów jest pochwyconym i prowadzonym do celi... Więźnia, którego wiodą przez miasto, który nie poznaje ludzi, nie postrzega pojazdów, nie rozumie okrzyków — lecz widzi tylko szeroką falę życia, toczącą się z wesołym szmerem, falę usuwającą się od niego!...
Sanie stanęły przed pałacem. Czatujący u podjazdu pachołek wybiegł ku saniom.
Szambelanowa otrząsnęła się z zadumy, odgarnęła promień włosów, który wydostawszy się z pod futrzanego kołpaka, muskał jej zaróżowioną od mrozu twarzyczkę — i odezwała się do woźnicy:
— Niech Domagalski odprowadzi sanie do księcia Ossolińskiego... a jakby co — to słyszeliście!... A wracajcie zaraz!...
— Uważam! Pani Walewska zawróciła do podjazdu. Już miała ująć za klamkę, gdy w tem tuż przed sobą spostrzegła salutującego z galanteryą kapitana służbowego... o kilka zaś kroków za nim dragonów, rozmawiających z kamerdynerem Baptystą.
Szambelanowej w oczach pociemniało — chciała coś rzec do służbowego kapitana, o coś go prosić, lecz ten, dostrzegłszy wrażenie jakie wywarł — cofnął się pospiesznie.
Pani Walewska przystanęła — zaczerpnęła pełną piersią powietrza i weszła do pałacu.


III.

Tego samego dnia pan Anastazy po bezsennej nocy zaspał był nad ranem i obudził się, kiedy już słońce iskrzyło w mrozem porosłych szybach. Krótki, lecz mocny sen pokrzepił szambelana. Wypił pan Anastazy ze smakiem filiżankę czekolady, przerzucił ostatnie wiadomości gazety „Korespondenta“, wysłuchał nawet uroczystych życzeń noworocznych z jakiemi zjawiła się doń służba pałacowa z Baptystą na przedzie i, dopiero wspomniawszy na żonę, skrzywił się.
— Jaśnie oświecona pani wyjechała!? — zagadnął pokojowca.
— Wyjechała.
— I nie powróciła jeszcze?
— Kolebka wróciła pusta, jaśnie oświecony panie!...
— Domagalski?
— Został z jaśnie oświeconą panią!...
Szambelan żachnął się na samego siebie. Niepotrzebnie uległ wczoraj tej dzierlatce.
Dzień piękny — pogodny — jednym tchem możnaby wrócić do Walewic! A tu, w dodatku, Nowy Rok — ani sposobu się pokazać nigdzie — bo być u jednych, trzeba objeżdżać wszystkich... a nie wiadomo nawet, jakby przyjęli.
Szambelan wspomniał na dawne czasy i gorycz go zdjęła. Dawniej w Nowy Rok! Ledwie mógł zdążyć na wieczór do księżnej!... Z zamku go prawie puścić od siebie nie chciano — a u pani Krakowskiej, u księcia podkomorzego, u krajczyny, u prymasa!... Dziś nawet nie wiadomo kto tu przewodzi, kto tu przyjmuje honory. Poniatowski? Spotkał go wczoraj i ledwie głową kiwnął! Są jeszcze ci, napoleońscy „ducowie“ — lecz od nich najpierw należałoby odebrać czołobitność... Zmarnowany dzień, stracony na kawęczeniu w opuszczonym pałacu, w którym ani tego rozległego pejzażu, ani faworyta legawca, ani tych przytulnych kątów.
Około południa szambelan zaczął się ubierać, wysłuchał cierpliwie anegdot, któremi kamerdyner uważał za właściwe bawić swego pana, a które Walewski umiał już na pamięć — gdy mu zameldowano przybycie pana Ksawerego.
Pan Anastazy zaledwie fryzurę ukończywszy wdział dostatni, a ciepły rajtrok i wyszedł do syna.
Pan Ksawery powitał ojca dość szumnie brzmiącemi życzeniami, — szambelan cmoknął kilkakrotnie w powietrzu nad głową syna i zagadnął sucho.
— Myślałem żeś acan nie wiedział o tem, że zostałem? Zkądże to u mnie!?
— Księżna wspomniała mi wczoraj — poczytałem sobie za obowiązek nawiedzić!...
— No, siadaj acan!... Może będziesz śniadał?...
— Dziękuję!
Ledwie nawiązana rozmowa urwała się nagle. Ksawery bawił się guzikami od fraka — szambelan trzaskał tabakierką i zezował nieznacznie syna, dziwiąc się w duchu, zkąd jego syn może już tak staro wyglądać. Myśl ta była tak silna, że szambelan nie potrafił jej ukryć.
— Acan mi coś nie tęgo wyglądasz!?...
— Ja? — odparł zaskoczony tem zapytaniem pan Ksawery. — Wiek... wiek... proszę jegomości pana szambelana.
— Cóż to za wiek?
— Sześćdziesiąt za pasem — bez wykrętów!
Szambelan sponsowiał.
— Właśnie acan na te lata wyglądasz mi nie dobrze! Pan Kazimierz także... a cóż pan Józef...
— Myśli do wojska!...
— Piękna karyera — niema co mówić!
— Powiadają, że dziś dla wojskowych wszystko stanie otworem, bo cesarz...
— Acan mi o nim nie mów — dla pana Józefa należałoby o stateczniejszej promocyi pomyśleć... a jeżeli już tak koniecznie — wyróbże mu patent pułkownikowski! Chyba „Pepi“ powinien ci w tem dopomódz!...
— Zabiegałem już — ale nie wiadomo! Odesłał mnie do imć Dąbrowskiego generała!... Nie próbowałem nawet.
— Ja myślę!
— Gdyby własnym sumptem ufundować mu pułk — kto wie!...
— Ha, jeżeli starczy dochodów — funduj!
Pan Ksawery westchnął.
— Teraz, proszę jegomości pana szambelana, ciężko... bardzo ciężko!...
— A mnie, myślisz, nie ciężko! Siedziałbyś acan na wsi, jak ja — bo tu co dzisiaj? Maszże wpływy, znaczenie? Lada mości Wybicki dorwać się potrafił! Zobaczysz, sami pozabierają co najlepsze starostwa, a takim, jak acan, dobrze, jeżeli ochłap rzucą! No i pewnie... o kimże mają pamiętać, jeżeli nie o sobie?!
— Mówią, że starostw nie będzie wcale!...
Pan Anastazy szeroko oczy otworzył.
— Bajesz acan — jakto, nie będzie starostw?!...
— Mają pruski porządek utrzymać; dochody i dobra wziąć na grosz publiczny...
Śliczny ład — niema co mówić!... Więc dobrze powiedziałem — lepiej na wieś wracać i zaszyć się w swoim kącie, niż tu się kręcić między tymi personatami — ale pewno pani Ksawerowa radaby się zabawić... radaby...
— Wiadomo jegomości panu szambelanowi — trzyma nas małżeństwo pana Kazimierza!... Księżna wojewodzina dosyć łaskawa — panna trzpiot jeszcze wielki, ale przy panu Kazimierzu nabierze statku... nawet niewątpliwie nie byłoby przeszkód — gdyby nie Ossolińscy... Pani oboźna z panią kasztelanową zabiegają około pani Dominikowej... ale zdaje się, jesteśmy dobrze „plasowani“... Dużą nadzieję pokładamy w jejmości pani szambelanowej, która jest w zażyłości podobno wielkiej z panną... miały nawet dziś jakąś promenadę odbyć...
— A no pojechała... z umysłu zostaliśmy dzień dłużej!
— Bardzo obligowany! Tylko obecność Ossolińskiego może bruździć!
— Nie rozumiem!
— Właśnie wypadkowo... nasz strzelec widział jejmość panią szambelanowę, jak wyjeżdżała od Dominikowej z Żanetką i Ossolińskim!... Zastanawia mnie, że księżna zezwoliła!
Szambelan wydął usta.
— A cóż tu było do zezwolenia? Jest szambelanowa, to dosyć!...
Pan Ksawery zmieszał się surową odpowiedzią ojca i zwrócił rozmowę na ostatnie wypadki, lecz spotkał się znów z tak oschłemi odpowiedziami, że wstał i zaczął się żegnać, raz jeszcze uroczyste ponawiając życzenia i zawiadamiając, iż cała jego najbliższa rodzina nie omieszka stawić się przed oblicze jegomości.
Szambelan podziękował, życzenia odwrócił, zastrzegł się przed odwiedzinami wnuka, a na pożegnanie wspomniał coś o poniesieniu wydatków ślubnych, gdyby małżeństwo z Radziwiłłówną doszło do skutku.
Po oddaleniu się pana Ksawerego — szambelan zadzwonił na pokojowca i zapytał, czy żona nie przyjechała, a odebrawszy przeczącą odpowiedź, zapadł w nerwowy rozstrój. Nieomal ze złością wspomniał sobie rozmowę z synem. Chciał raz jeszcze przekonać się do pana Ksawerego, a tu odstrychnęło go silniej niż zwykle.
W pojęciu szambelana, pan Ksawery nie miał w sobie nic ani z jego ambicyi, ani z upodobań, ani z manier, ani z temperamentu. Siedział w Warszawie, już niewiadomo, które rządy przeżywał, a przy żadnych nie umiał zawisnąć... Prawda, spodziewał się zawsze, starał się, kręcił po salonach i niczego nie dokazał! A przecież miał drogę utorowaną i urodzeniem, i pokaźną fortuną, i całym splendorem ojca, dziada i pradziada! Boć szambelan był jednym z najstarszych kawalerów Orła Białego, a szambelanią wziął nawet bez umizgów do kamerdynera królewskiego, Ryxa. Teraz to samo — lada Wybicki Francuzami dowodzi, a pan Ksawery narzeka i wzdycha, a co w odezwaniu się, we wzięciu na szaraka kroi!
W tem miejscu przyszła mu na myśl uwaga syna o spacerze szambelanowej. Pan Anastazy odpalił ją — ale w głębi uczuł się zaniepokojonym.
W Nowy Rok promenada z młokosem bez asysty starszej — i to jeszcze z Ossolińskim, który smali cholewki do Radziwiłłówny...
Szambelan mimowoli spojrzał na zegar — była godzina druga.
Baptysta już kilkakrotnie przypominał panu Anastazemu o obiedzie — szambelan zwlekał, dopytywał się co chwila o „jaśnie oświeconą“, kazał sobie zegar postawić na stoliku, śledził leniwie posuwanie się wskazówki na tarczy i coraz zawzięciej kołatał pokrywką tabakierki.
W tem oczekiwaniu zastała go księżna Jabłonowska, a wprawnem okiem wykrywszy ślady niehumoru na twarzy brata — zaczęła ze współczuciem:
Mon cher ami!... Przejeżdżam właśnie... Wracam od pani Stanisławowej Potockiej i myślę o tobie, cher ami, że tu sam siedzisz!... A gdzież pani Marya?...
— Niema jej — wyjechała przecież z Żanetką i nie powróciła.
— Ach, prawda! Jestem taką „ublijerką“, vraimant ciągle zapominam! Cete négligence! No, więc powrócić jeszcze nie mogła!... Bezwątpienia nie mogła!
— Cóż znowu, z krótkiej promenady!
— Nie tak bardzo!... Widziałam właśnie u pani Stanisławowej Thomas Łubieńskiego, należał do gwardyi przybocznej, która spotykała cesarza... cesarz powrócił przed godziną... Otóż Thomas powiedział mi, że widział sanki Ossolińskiego na moście!... Jechały na Pragę...
— Sanki Ossolińskiego?
— No tak! Jechała pani Marya z Żanetką...
— To niepodobna!
— Ależ z pewnością... odprowadzał je konno chevalier de Gorayski.
— Chyba... chyba żartujesz?
Mon cher! Thomas jest bardzo dobrze! Można go posądzać o sprzyjanie Ossolińskim, dla swej Konstancyi, ale... nie pozwoliłby sobie na plotkę — no, niema w tem jeszcze nic strasznego — bo Gorayski wrócił już do Warszawy — widziałam go nawet u pani Stanisławowej...
— To jednakże przeszło nieco granice... ja na coś podobnego nie mogę pozwolić... ja muszę się oprzeć... jutro... dziś jeszcze wyjedziemy!... Wogóle mój przyjazd był tu zbytecznym...
Mon pauvre, nie rób sobie wyrzutów — bo to mnie boli! Fatalność, nic, tylko prosta fatalność... Marie nie ma doświadczenia, brak jej obycia — nie posądzam jej o nic zdrożnego, lecz tylko o nierozwagę. Nie umie się ruszyć, aby nie dać powodu do komentarzy... wczorajsza rozmowa babki z wnukiem!...
— Jak rozmowa?...
— Nie przejmuj się! Drobiazgi! Między nami niech zostanie, zaścianek... tylko zaścianek... Nieboszczyk starosta cholewami i wylotami chciał już dowodzić na salonach u księcia generał swych ambicyj szlacheckich, a rankoru do najlepszego z królów... za to, że nie miał serca do juchtu. Przykład z rodzica odzywa się w dziecku. Trzeba czasu, wpływu, baczenia, aby dziecko uhodować! Ale — i nie trzeba sprawy lekceważyć... wywieziesz ją, utemperujesz!... No to przejdzie!...
Księżna urwała nagle, z przerażeniem spostrzegłszy, że szambelan dygocze jak w febrze:
— Boże! Ja ciebie zmartwiłam!... Ależ nie bierz znów tego tak bardzo do serca!... Czas... wpływ uleczy niejedno. Cóż ona winna... Wychowanie!... Przypomnij sobie, już o starościnie rozmaicie mówiono... a gdyby nie protekcya księcia generała ziem podolskich... kto wie, czyby starostwo było... Mój Anastazy, uspokój się — irytacya może ci zaszkodzić!... Z niejednem trzeba się w twojem położeniu pogodzić! Ma parole... spotkałam Gorajskiego przed chwilą... więc musieli tylko widzieć się!... Kto wie, może i nie rozmawiali ze sobą!... Już ja wybadam Żanetkę... tylko, proszę cię...
— Nic... nic mi nie jest! — wyjąkał urywanem głosem szambelan.
— Nie mów tak do mnie! Ciebie to musi boleć!... Nie przecz tylko... Ja rozumiem!... No, ale sam się deklarowałeś na następstwa! Zawsze byłam temu małżeństwu przeciwna... Marie nie budziła we mnie zaufania! Jej małomowność, skromność udana wszystkich raziły!... Teraz trzeba ją wywieźć, bo wiesz, plotki wynikną, a wówczas księżna Dominikowa zerwie!... Będzie zniewoloną zerwać!...
— Mnie to zostaw... ja potrafię sam...
— A!... mój Anastazy... przecie się nie mieszam! Nawet przed ludźmi udałam, że nie rozumiem! Kiedy mi Thomas mówił, o mało się ze wstydu nie spaliłam. Więc kiedy wracasz do Walewic?
— Dziś — jutro — zaraz!... Niepotrzebnie przyjeżdżałem — ta cała Warszawa nie dla mnie... nie chcę ani waszych dzisiejszych reunionów, ani tej socyety z końca świata!... Nie dla mnie takie towarzystwo!
Księżna kiwnęła z przekonaniem głową.
— Drogi Anastazy! A cóż ja mam powiedzieć? Nudzę się... w tej nowej atmosferze... A co to za ludzie! Po wyciągnięciu Prusaków powychodziło wszystko jak mrowie z kątów... i już się do urzędów garnie! Ja, zaraz po zapustach, wracam do Wiednia!... Książe de Ligny dwa razy do mnie pisał — rady sobie bezemnie dać nie mogą. Wyjechałabym wcześniej, lecz mnie żal Ksawerowej — mariage by się rozchwiał!... Ja jestem z Dominikową bardzo dobrze!...
Szambelan stukał w tabakierkę, nie odpowiadając na wynurzenia siostry, Księżnę milczenie brata uraziło.
— Ciebie to nie zajmuje! — zakończyła z przekąsem.
Szambelan poruszył się na fotelu.
— Nic mnie nie zajmuje! — wybuchnął z jakiemś dziecinnem rozkapryszeniem. — Niech Ksawery poczyna sobie, co chce! Mnie nic do tego! Zepchnęli go, odsunęli od wszystkiego, sam sobie winien!... Dałem nazwisko, dałem koligacye, zachowanie u dworu, fortunę... zaprzepaścił wszystko!... Niech teraz cierpi — ja nie chcę o niczem słyszeć!... Wracam natychmiast... dosyć mam kłopotów...
— Zapewne... ale trzeba pomyśleć o ekwipowaniu pana Kazimierza...
— Ma ojca, nich go ekwipuje!
— Mój Anastazy — przecież Ksawery i tak hipotekę musiał ustanawiać... teraz dług nie ciąży, lecz jeżeli do regulacyi u nowego rządu przyjdzie, to mu ruina grozi!
— U nowego rządu! Proszę! Niech się akkomoduje tak, żeby mu darowali!
— Ależ, gdzie — u kogo? Anastazy, nie imaginujesz sobie położenia!... Znacz mnie, potrafiłam zawsze radzić... umiałam poznawać arkana... lecz dziś ustaje wszystko... Kto rządzi, stanowi, nie wiadomo! Myślisz, że „Blacha“ jest lepiej „pozowaną“? Gdzie tam!... Monsieur Talleyrand ze mną jest bardzo dobrze. Wczoraj odżałować nie mógł, że nie miał sposobności poznać cię bliżej... Odjechałeś tak prędko! Mroki. — Powiadają, że cesarz Muratowi obiecał koronę!... U Napoleona nie trudno!... Możemy mieć króla z gminu!... „Blacha“ poprostu traci balans. Książę Borghese obiecał podobno pani de Vauban polecić cesarzowi pana Ksawerego, lecz sam nie bardzo jest z Napoleonem... tak przynajmniej twierdzi Constant, valet de chambre de l’empereur! Coś w rodzaju naszego Ryxa! Słowem błędne koło — kto może, powinien się usunąć i czekać, dopóki się nie zacznie klarować!... Drogi Anastazy, ufam, że będziesz miał w pamięci biednego Casimir... on jest bardzo dobrze! Cieszę się na ten związek! Daruj żem cię tak utrudziła.
— Cóż znowu?
— Już ja wiem, że do ciebie męczy!... A cóż dopiero, gdybyś był obligowanym obracać się między tymi ludźmi! Jestem dobrej myśli — jeżeli co wypadnie, wyślę zaraz list do Walewic! Dominikowa jest tobą zachwycona, nazwała cię toujours le même! Wcale trafnie. Admiruje cię zawsze! Cóżby to było, gdybyś nie miał tych przykrości z Marie!... Ucałuj ją odemnie! Więc do widzenia się!... Będę szczęśliwą, jeżeli zdołam wyprawić do Walewic młodą parę po błogosławieństwo! O tamtem... nie myśl — stało się... ludzie zapomną, byle nie dawać nowego powodu!...
Kiedy po kilkakrotnych pożegnaniach z siostrą — szambelan został nareszcie sam — odetchnął pełną piersią, otarł pot z czoła i, zapytawszy się pokojowca, czy żona nie powróciła — kazał sobie podać obiad.
Jadło nie smakowało panu Anastazemu, potrawy schodziły nietknięte, mimo poufnego zachęcania Baptysty.
Szambelan ze wzburzenia przeszedł w odrętwienie.
Odrętwienie to było tak silne, że kiedy kamerdyner doniósł o powrocie szambelanowej — pan Anastazy wzruszył ramionami i zapadł ponownie w poprzedni stan.
Baptysta znając wskroś swego pana, nie próbował go nawet poruszać z fotelu.
Tak upłynęło kilka godzin.
W pokoju mrok już zaczął słać swe szare cienie, ogień na kominku coraz silniejsze rzucał blaski, coraz śmielej odbierał odchodzącemu dniu berło światła — gdy szambelan ocknął się, przetarł zmęczone oczy, i jął zastanawiać się, jak mu postąpić należy z lekkomyślnością żony, czy natychmiast zażądać najściślejszego tłumaczenia, czy też rozprawę odłożyć do powrotu do Walewic, a teraz przybrać jeno maskę pogardliwej oziębłości.
Myśl pierwsza wzięła górę.
Pan Anastazy sięgnął do dzwonka, aby wezwać pokojowca i polecić mu przywołać szambelanową — gdy niespodziewanie wpadł do pokoju kamerdyner.
— Co tam? Czego?
— Jego ekscelencya, pan de Talleyrand Périgord, książę Benewentu!
Pan Anastazy porwał się z fotela.
— Kto — kto?
— Książę Benewentu pragnie widzieć się z panem szambelanem.
Pan Anastazy wzruszony odwiedzinami — wdział pospiesznie perłowy frak, przepasał go wskos wstęgą orderową i wysunął się do błękitnego salonu, w którym oczekiwał nań Talleyrand.
Książę Benewentu uprzejmi przyjął ciężko wyksztuszone powitanie, mówiące wiele i o zaszczycie, który spotkał szambelana i delikatnie podkreślające, że pan Anastazy nie powinien wątpić o łaskawości pana de Pèrigord — a kiedy Walewski nareszcie usadowił się naprzeciwko niego, ozwał się z wyszukanem ugrzecznieniem:
— Pan szambelan daruje spóźnioną wizytę... ale niech mnie tłumaczy tutaj wiadomość, że pan zamierza opuścić Warszawę!...
— Tak, istotnie... sprawy niewolą!
— Ach! Co za szkoda!... Przecież Warszawa teraz dopiero odetchnie pełną piersią... pobyt najjaśniejszego pana przedłuży się... Słońce wschodzi — gwiazdy nie powinny opuszczać swoich stanowisk...
Szambelan z godnością poprawił swą gwiazdę orderową i odrzekł melancholijnie:
— Bezwątpienia tak być powinno... lecz dziś są ludzie nowi, chciałem powiedzieć, młodzi... tych i siły pewniejsze i żal po stracie naszego najlepszego króla mniejszy!... Nam, starym sługom stanisławowskim, może lepiej w zaciszu domowem!
— Pan szambelan pogardza naszem francuskiem zawołaniem — „umarł król, niech żyje król!“ Nowy władca, lecz temu bodaj droższymi jelszcze są ci, którzy nieśli za jego poprzednika ciężar tronu... Jakże mogą wrócić czasy dawne, gdy wy, panowie, dawni, raczej niedawni przodownicy będziecie się usuwali!
— Pochlebne mniemanie księcia pana!
— Uchowaj Boże!... Panie szambelanie, odradzałbym mu najgoręcej wyjazd!... Dla człowieka takich zasług... otwiera się pole szerokie, bardzo szerokie!... Któżby stanął na czele, u steru... jeżeli ludzie panu podobni... odejdą?
Pan Anastazy rósł z zadowolenia, a coraz życzliwiej poglądał na księcia Benewentu, ten zdawał się nie spostrzegać wrażenia, jakie jego słowa wywierały.
— Mogą przyjść chwile decydujące, w których zdanie światłe może zaważyć na szali... Nie — nie, panie szambelanie, trzeba zostać, pańskim obowiązkiem jest nie ustępować.
— Rozumiem pięknie wypowiedzianą myśl... jednakże będzie tu dosyć ochotnych...
— Myli się pan! — przerwał Talleyrand. — Cesarz dziś zapytywał o pana!
Szambelana mrowie przeszło, wyprostował się na krześle i trwożliwie wyszeptał:
— Cesarz? Doprawdy... nie wiem, czem zasłużyłem sobie na tyle łaski...
— Ach! Panie szambelanie — odrzekł książę Benewentu. — To tylko znajomość ludzi, sztuka odgadywania ich, w czem najjaśniejszy pan zawsze celuje!... Powiem panu więcej, cesarz raczył nietylko pytać, lecz wyraził życzenie widzenia pana szambelana na przyjęciu w zamku!...
— Życzenie jego cesarskiej mości jest dla mnie rozkazem!...
— Bardzo szczęśliwy jestem, że będę mógł powtórzyć najjaśniejszemu panu to jego oświadczenie!... Ale wszak i pani szambelanowa nie odmówi swego przybycia.
— Jeżeli tylko zdrowie jej posłuży.
— Więc jest cierpiącą?
— Właśnie tak — słabowita ogólnie!
— Przedniejsi tylko panowie dopuszczeni będą na przyjęcie z żonami... więc gdyby pani szambelanowa nie mogła...
— No, to chwilowe! — wtrącił pospiesznie szambelan.
— I ja tak sądziłem! — ozwał się ze złośliwym uśmiechem Talleyrand. — Wielki marszałek dworu nie omieszka przesłać państwu zaproszenia na wszystkie uroczystości... bo, wszak, panie szambelanie, bezwątpienia zezwoli, aby twoja małżonka należała do tego nielicznego grona dam, które będą miały zaszczyt być prezentowane najjaśniejszemu panu!...
— Nie śmiałbym się wymawiać... chociaż, prawdziwie, żona moja jest chwilowo cierpiącą.
— Ach, czy być może? Wczoraj, jeżeli się nie mylę, była u księżnej?
— W istocie, lecz właśnie niedyspozycya zniewoliła nas do wczesnego puszczenia zebrania!...
— Byłaby to nieodżałowana szkoda!... Jeżeli państwo oboje nie wzięlibyście udziału... to... doprawdy nie wiem, kto mógłby dać cesarzowi wyobrażenie o stolicy, słynącej rycerskością i głębokim rozumieniem szlachty i pięknością kobiet... Nie, nie, szambelanie, nie wprowadzaj w kłopot Duroca!
Pan Anastazy aż się uniósł na fotelu z zadowolenia, lecz kryjąc je w uprzejmym uśmiechu — pospieszył odpowiedzieć z wprawą wytrawnego dworaka:
— Nie wiem, czem sobie zasłużyłem na względy księcia — to pewna, że niejednokrotnie słysząc o jego wielkich zasługach i talentach, najżywszy miałem szacunek... ile, że ród Perigordów nauczyłem się z dawna uznawać za jeden z najstarszych śród tych, którymi Francya poszczycić się może!...
Talleyrand na ten zwrot niespodziewany aż pokraśniał. Pod świetnym mundurem napoleońskiego ministra — zagrała krew książąt udzielnych. Książę Benewentu wyciągnął szczerozłotą tabakierkę do szambelana — pan Anastazy nawzajem podał mu swoją, równie bogatą kruszcem, równie filigranami zdobioną.
— Piękna tabakierka! — zauważył Talleyrand.
— Dar najlepszego z królów! — odrzekł skromnie szambelan, a poglądając na tabakierkę księcia, dodał grzecznie: — Lecz pańska, mości książę!...
— Dar najnieszczęśliwszego z królów! — odpowiedział sentencyonalnie pan de Pèrigord i westchnął.
Szambelan westchnieniem zawtórował.
Talleyrand zamyślił się i ozwał po pauzie, wracając do przerwanej rozmowy, lecz z innej strony.
— Czasy się zmieniają, panie szambelanie, a nawet panowania!... Między nami, pośród naszego życia obozowego i ludzi chwili... znajduje się prawdziwą oazę... więc nie skąp–że nam siebie!... Tej miary męża — niejedno pewnie razi!... Lecz bądź przekonanym, że są tacy, co potrafią uszanować w tobie krew rzymskich patrycyuszów!... Jesteśmy w konstelacyi Marsa, więc lada karabin ma głos!...
Pan Anastazy, olśniony do reszty okazywanem mu zachowaniem, pozwolił sobie na kilka sarkastycznych uwag, wymieszonych do osób, które tu w Warszawie przybierają na się role przodowników, nie mając po temu praw ani z imienia, ani z zasług własnych, ani z talentów, i tem samem odstręczają od majestatu tych, co podporami byli tronu, a ciężary reprezentowania państwa przez całe pokolenia dźwigali.
Książę Benewentu odpowiedział w tym samym sposobie, jeno ze zwróceniem żądła znów ku tym, co nareszcie zaczynają rozumieć, że mianować można oficerów, czy bodaj marszałków — ale nie książąt. Bo, aby umieć nosić mitrę — trzeba się urodzić bodaj hrabią!
Po zamienieniu jeszcze kilku równie miłych obudwom frazesów — Talleyrand, przeprowadzony przez szambelana aż do antykamery, pożegnał pana Anastazego i odjechał.
Szambelan podążył do pokoju żony.
Pani Walewska, którą pokojowa uprzedziła o niespokojnem dopytywaniu się o nią męża — na widok męża pobladła zlekka, spodziewając się całego potoku wymówek. Lecz pan Anastazy tak był przejęty rozmową z księciem Benewentu, że, wchodząc do pokoju żony, zapomniał był o repremendzie, z jaką gotował się wystąpić.
Szambelana chłonęła teraz jedna myśl, a był nią cesarz — ten cesarz, co pamiętał o nim, co bezwątpienia nakazał Talleyrandowi pierwszy krok zrobić... i to, mimo... niechybnie intrygi całej „Blachy“.
Szambelan atoli miał tak wysokie wyobrażenie o należnych mu względach, że radując się — silił równocześnie na obojętność. Powitał więc żonę lekkiem skinieniem, spojrzał na jej rozczerwienioną, jeszcze od mrozu twarzyczkę, zapytał, czy jadła obiad, a następnie, trzasnąwszy energicznie tabakierką, uniósł się na palcach i rzekł od niechcenia.
— Był właśnie pan Périgord!
Pani Walewska podniosła oczy i spojrzała ze zdziwieniem na męża.
— Talleyrand Périgord, książę Benewentu! — poprawił szambelan.
— Był — u nas?...
— A cóż!? Proszą, zabiegają... hm! Nie wiem sam! Przekonali się, że trzeba kogoś więcej, niż imć pan Wybicki, czy jakiś tam Dąbrowski!... Talleyrand bardzo układny... Powiedziałem mu moje opinie — niech wiedzą — wojna wojną — lecz z rodzinami zadzierać nie można!... ani senatorskich krzeseł obsadzać gminem!...
Pani Walewska patrzyła tak dziwnym wzrokiem na szambelana, że aż go to poruszyło.
— Cóż mi się tak przyglądasz?
— Nic — tylko nie wiem o czem mówisz!
— Powiedziałem — był Talleyrand!
— Minister cesarza?
— Więc nie taki personat, aby mu progi Kolonny Walewskiego były za nizkie!...
— Czegoż chciał?
— Dowiedział się, że jestem jeszcze w Warszawie i przyjechał z życzeniami noworocznemi... juści nie z własnego afektu — poprostu chciał się zapewnić, czy przyjmę „inwitacyę“ na zamek... Właściwie trudno było odmówić! Uważasz, cesarz pragnie mieć przy sobie kogoś więcej nad pana Gutakowskiego, czy Wojczyńskiego!... Co robić — trzeba będzie ofiarę uczynić!... Domagalski ruszy na noc do Walewic — należy ściągnąć kilkoro ze służby, zwieść nieco sprzętów... a i tu należy niejedno zmienić!... Może wypadnie kogo przyjąć — niezawodnie trzeba będzie... Acani musisz pomyśleć o stroju... Trudno — nie po sercu mi taka fatyga — lecz coś przecie dla ojczyzny należy poświęcić. Zachód nie lada, a wymówić się nie podobna — mieliby powiadać potem, że umyłem ręce, że się odstrychnąłem, że samolubem jestem!?
Pani Walewska tem przemówieniem męża jeszcze bardziej była zdumioną, niż w pierwszej chwili.
— Więc cóż zamyślasz czynić?
Szambelan zakrztusił się i szarpnął niecierpliwie swą gwiazdą orderową.
— Jakże sobie imaginujesz? Szabelkę przypaszę i na woluntarza do imć pana Dąbrowskiego się zdeklaruję? Co?... Cesarz wzywa — tedy przy nim trzeba stanąć. Rozumiesz!... Tobie wszystko dziesięć razy powtarzaj!...
— Życie dworskie!
— Co mi acani wyprowadzać będziesz rzecz o dworskiem życiu!... Zamek wzdłuż i wszerz schodziłem — ścieżki nie znajdziesz w Łazienkach, którejbym i ja nie wydeptał... Myślisz, taki Napoleon ma to za nic!?... Walewski mu jest potrzebny i koniec. Walewski znów lada urzędem zbyć się nie da — bo nie na to siły swoje i doświadczenie poniesie, aby mu inni imponowali!...
— Czy aby na zdrowiu sobie nie zaszkodzisz!?...
— Proszę — jaka piecza! Zaszkodzić mi może jeno ten świat zamurowany, zagrodzony, to pustkowie, na którem ducha żywego znaleźć nie można!... Zdaje ci się, że już nic, krom Walewic nie widzę?... Tu zostaniemy!...
— Niczego innego nie pragnę!...
— Aha!... Uśmiecha ci się. Zdaje ci się, że codzień na promenady będziesz wyjeżdżała?!... Gdzie byłaś dzisiaj?... Może się wyprzesz?...
Szambelanowa zmieszała się.
— Jeździłyśmy z Żanetką!....
— Z Żanetką?!... Piękna i niewinna wymówka!... Za mostem na Pradze!... Z Ossolińskim!?...
— Przystał sam... pani oboźna...
— I z Gorajskim!...
— Przeprowadził nas przez most, bo nie puszczali.
— Wam tego właśnie było trzeba!...
— Chciałyśmy zobaczyć cesarza...
Pan Anastazy ochłonął nagle.
— Hm! Cale niepotrzebny pośpiech!... No i cóż, widziałyście go?
— W przejeździe! — rzekła wymijająco pani Walewska.
— Wydał ci się?
— Owszem!
— Ja myślę! Taki cesarz!... Tylko na drugi raz miej zastanowienie i nie narażaj siebie i mnie na obmowy!... Kto wie, co wypadnie — może trzeba będzie ważyć każdy wyraz, każdy krok... Nie chcę ci czynić wyrzutów, jeno zalecam baczenie... Ale, a skądże ten Ossoliński się wziął z wami?
— Krewniak Żanetki, przytem jej adorator!...
— Wcześnie trznadel zaczyna. A jakże, wypośrodkowałaś Żanetkę w skłonności do pana Kazimierza?
— Nie było sposobności — przy Ossolińskim trudno...
— Hm... Nic nie szkodzi!... Pani Dominikowa jeszcze się napraszać będzie sama z ręką córki!... Jutro rano pojedziemy do księżnej — trzeba, żebyś się z nią naradziła, gdzie najlepiej zamówić suknie i jakie!... Ona najlepiej ułoży wszystko... Ile trzeba — dostaniesz!... Do Walewic dziś poślę. Jeszcze ze dwie pary koni muszę sprowadzić — koczyk lżejszy, sanie... może i starego Śmigowskiego... Gdyby przyszło ugościć... Kredensu może zbraknąć... Zrób-że wypis, które sepeciki najpilniejsze, a nie zapomnij o piwnicy... choć Śmigowski będzie wiedział.
Szambelan dreptał po pokoju, przysiadał, trzaskał tabakierką i coraz szersze plany kreślił — tak, że gdy go senność zaczęła morzyć, stanęło na tem, aby bezmała cały dwór walewicki do Warszawy sprowadzić.
Szambelanowa próbowała odwieść męża od takiego postanowienia, lecz jeno tem większy w nim wywołała opór i przyśpieszyła wydanie rozkazów, a nadto rozdrażniła pana Anastazego uwagą, że ani bywanie na wielkim świecie, ani nawiązywanie stosunków wcale jej się nie uśmiecha.
Szambelan wybuchnął:
— Acani się zdaje, że dla jej fochów zaniedbam sprawy publicznej, że zaszyję się w kącie, że panu de Périgord afront wyrządzę!... Ja, Colonna Walewski, mam breczkosieja udawać, w drążkowego szaraka się zabawiać?!...
Pani Walewska nie dała się zbić z tropu.
— Sam do tego życia mnie wdrożyłeś... Zakazałeś widywania ludzi — nie opierałam się... mnie i tak żadne réuniony nie nęciły!... Nie dozwalałeś nawet przyjmować najbliższych!
— Tego... tego Gorajskiego! Co?!... I takich szałaputów jak kasztelanie Kozietulski, Jerzmanowski... i cała kompanja imć pana Pawła, co i tak o mały włos do zatargu z amantem łęczyckim minie nie przywiodła!?... Byle na przekór iść — byle w niczem nie ustąpić!... Owóż na moim się stanie... Za mężem pójdziesz i do niego się akkomodować będziesz!... Dla acaninych grymasów nie zaprę się imienia!... No, chcesz wiedzieć, cesarz pytał o mnie!
— Cesarz! — powtórzyła melancholijnie pani Walewska.
— Cóż osobliwego? Był król, a teraz jest cesarz!...
Szambelanowa poczytywała odezwanie się męża za przechwałkę i postanowiła sobie już milczeć i czekać cierpliwie, póki przeciwnego nie usłyszy postanowienia — gdy we drzwiach stanął pokojowiec z listem i wielkim bukietem na srebrnej tacy.
Pan Anastazy zmarszczył się.
— Co to za kwiaty? Od kogo?
— Nie wiem, jaśnie oświecony panie... strzelec przyniósł.
— Dawaj list!... Leć po okulary!... Żywo!...
Pokojowiec postawił tacę z kwiatami na stoliku około drzwi.
Szambelan ważył w ręku list zapieczętowany niewyraźnie odbitym na wosku herbem i z gniewem poglądał to na bukiet, to na zarumienioną z lekka żonę.
— Tego mi jeszcze trzeba było!... Bukiety!... Zaraz dojdziemy prawdy!... Piękne acani święcisz sukcesy, jak na jeden dzień pobytu!... Będzie komu naznaczyć gorącego adonisa, parol na to!...
Pokojowiec wszedł z okularami.
— Dawaj!... Świecznik bliżej!...
Pan Anastazy obejrzał francuski napis. List był przysłany do niego.
Szambelan odchrząknął, złamał pieczęć, przebiegł szybko oczyma treść listu odchrząknął po raz drugi, znów przysunął pisanie do świecznika i skinął na pokojowca, aby się oddalił. Zaczem jeszcze podjął list do oczu i znów go odczytał, i zwrócił się do bukietu. Wziął go ostrożnie ze stolika i z jakiemś uroczystem rozradowaniu podszedł posuwistym krokiem do żony, złożył hałaśliwy pocałunek na jej drobnej rączce i, podając bukiet szambelanowej, ozwał się pieszczotliwie.
— Przyjmij go z najżywszym z mojej strony komplementem!...
— Lecz skądże?...
— Wielki marszałek dworu, Duroc, przysyła! — objaśnił pan Anastazy, siląc się na spokój.
— Chyba dworujesz sobie!...
— Masz list — czytaj!... Grzeczny kawaler, wie do kogo trafić, komu się tu należy zachowanie i... nic nadto!...
Pani Walewska, nie zważając na przechwałki męża — odczytywał list. List istotnie był dosyć lakoniczny, bo zawierał kilka frazesów o niemożności, z powodu spóźnionego, przyjazdu do Warszawy, złożenia wizyty szambelaństwu, zapowiadał w końcu odwiedziny na jutro i prosił panią szambelanowę o pozwolenie złożenia u jej stóp bukietu kwiatów na dobrą wróżbę nowego roku.
Pani Walewska dotknęła się różowej wstążki, przepasującej bukiet i rzekła niepewnie:
— Wielki marszałek dworu!... Taki zaszczyt... niespodziewany... nie wiem, czemu przypisać...
Szambelan wydął obwisłe policzki, odchrząknął i, kołysząc się na palcach, wycedził z całą stanowczością:
— To nie marszałek — tylko cesarz.
Pani Walewska drgnęła.
— Skąd ta suppozycja?...
— Bo wielkiemu marszałkowi dworu wolno tylko tych wyróżniać, kogo, wyróżnia cesarz! Oczywisty dowód!... Cesarz pytał... pewno nie raz — wystarcza. Marszałek śpieszy adresować się do względów!... Za Duroc’iem pójdzie Murat, za Muratem książę Borghese, za Borghesem Davoust... czy inny... Słowem dwór!... O czem tu myśleć. Napoleonowi może już kto ze starej szlachty francuskiej co wspomniał... Z królem jegomością, a na owe czasy imć panem stolnikiem litewskim, nielada relacje mieliśmy w Paryżu z najprzedniejszą szlachtą, kiedy jeszcze tacy Durocowie puzdro za nami dźwigali! Ale co to... acani! Jesteś „zdekurażowaną...“ Owóż przyczyna!... Grzeczny sobie kawaler — nic nadto. Jeżeli to uczynił — pewno i nie bez kozery dla samego siebie. Przecież mają nowe rządy zaprowadzić — niewiadomo, kto stanie na czele... Sympatje cesarskie nieodgadnięte — „Blacha“ aż drży z alteracji... niewiadomo! Przyjdzie chwila — stanie się!...
Szambelan, dla większego zadokumentowania swoich słów, dosyć żwawo wyprostował się, lecz prędzej jeszcze zgiął się w pałąk i schwycił za nogę. Ból drętwy studził zapały pana Anastazego i przypominał mu pedogrę i ósmy krzyżyk.
— Ziąb tu u ciebie!... Nie każesz palić! Zawsze na przekór. Trzeba jutro wcześniej wstać... jeszcze niejedno wypadnie zarządzić... a potem księżna... wreszcie Duroc!... Strach pomyśleć, ile trudu, bo przecież Talleyrandowi choć kartą trzeba się odwzajemnić!... Wieczerzać będę u siebie... Pomóż mi do drzwi!...
Pani Walewska ujęła męża pod ramię i powiodła go na drugą stronę pałacu i oddała w ręce Baptysty, a sama powróciła do siebie.
Szambelan, po zaznanych wzruszeniach, dostał lekkiej febry, która tem mu była dokuczliwszą, że przypominała o starczej niemocy w chwili, kiedy przyszłość zdawała się zapowiadać mu powrót najświetniejszych czasów, kiedy przez dwa miesiące z górą był nieodstępnym towarzyszem króla, a wszelkich najtajniejszych spraw powiernikiem! Ryx go się już zaczynał bać! Intryga familji usunęła go wówczas, ale żeby miał był ten rozum, co dzisiaj! Bo teraz... gdyby przyszło przy cesarzu — murem stanąć potrafi!... Byle go kto nie ubiegł!... Cóż, był Flemming, był Brühl — może przyjść kolej Walewskiego!... Napoleon szuka człowieka zdatnego — bezwątpienia szukać musi, bo choćby nawet koronę miał wziąć Murat — toć jeszcze sam nie poradzi, nie podoła. Jeżeli — to wówczas „Blacha“ pozna!... I ten pyszałek Małachowski, co na Katona wiecznie kroił, a z Kołłątajem i Ignacym Potockim królem chciał dowodzić, odbierze za swoje... odbierze za swoje!... Wszystkim się dostanie. Całe lata knuli, zmawiali się, konfederacje tworzyli, koncypowali odezwy, uniwersały, zbierali ruchawki — ot i mają! Jeden zagryzł się na śmierć, drugi fortunę zaprzepaścił, trzeci pogrzebał wpływy, czwarty dożył dzisiejszych czasów, lecz i naocznie patrzył na rumowisko swoich zamysłów. A szambelan — on przez całe życie miał wstręt do wszelkich ruchów, raz dał się wciągnąć w Barską Konfederację, lecz co zresztą stronił od rebelji, posłował, ale ani protestów nie wnosił, ani krzykaczów nie wspierał, dworu się trzymał, szambelaństwa się doczekał. Fortuna wzrosła, Prusacy respekt dlań mieli, grosz mu w amcie nie przepadł, cztery procesy graniczne sam Landrecht mu przysądził, a jeżeli teraz Napoleon o niego się dopytuje i ministrów mu nasyła — pewno, że nie bez kozery!...
Stanowisko naczelne, wpływy!... O lada uśmiech, lada skinienie co najprzedniejsi zabiegają... Dosyć mu wyraz rzucić, żeby być odgadywanym. Jedno spojrzenie i wyrok łaski albo niełaski... Potęga, władza!...
Gdy te marzenia kołysały pana Anastazego — inne zgoła uczucia wstrząsały szambelanową.
Po oddaleniu się męża, pani Walewska przeszła do ubieralni i, odprawiwszy służebnę — zasunęła się w róg wyściełanej kanapy. Wiadomość, że ma pozostać w Warszawie, nie dawała jej spokoju — życie w pustkowiu walewickiem, którego tak obawiała się przed chwilą, wydało się jej rajeni. Warszawy się bała — chłodu wiejącego ku niej z salonów, bała się i księżnej siostry, i Anetki Potockiej, i słynnej pani de Vauban, i tego całego świata i intryg, plotek, drobnych nienawiści, małych zabiegów... Sama znała go dotąd niewiele, lecz z każdego zetknięcia się z nim wynosiła gorycz, żal, bolesną ranę... I za co?... Czy że uległa woli matki, że oddała się człowiekowi, który mógł być jej dziadem, że wyrwać musiała z serca wszystkie porywy, że życie siało się dla niej ową księgą, mającą najpiękniejsze początkowe karty zlepione?... Z dzieciństwa bodaj, z dzieciństwa pełnego jasnej myśli, promiennej wiary jutra — została wtrącona w odmęt przesyłu. Kazano jej, wschodzącej nieledwie, iść z zachodem — poszła i skryła wszystkie swe zawody i wierzyć chciała, że dzień zaczyna się i kończy chmurnym zmierzchem, że zmierzch daje ciszę życia, a ta cisza właśnie jest nieskończenie lepszą nad dawne, jej własne, bujne mary!
Pani Walewskiej przyszło na myśl, że pobyt w Warszawie zapewnić jej może większą swobodę, a przynajmniej wyrwać z jednostajności, powstrzymać gderliwość męża, a wreszcie mieć niejaką rozmaitość. Myśl ta jednakże, przeszła na jedno wspomnienie księżny Jabłonowskiej, która bezwątpienia nieomieszka rozciągnąć dookoła niej swych opiekuńczych skrzydeł... Nawet ambitne nadzieje męża i pamięć panów de Périgord i Duroc nie nęciły szambelanowej. Coby ona robiła na Zamku pośród takiego świetnego towarzystwa! Ona, biedna szlachcianka, na przyjęciach cesarskich! Czyżby potrafiła nawet się poruszać, czy, zapytana przez cesarza zdobyłaby się na odpowiedź, wskazaną może przez dworską etykietę, a nie płynącą z serca!?... Nigdy!... Dziś, tam na drodze, widziała go, i czuje się dumną, i zadowoloną, i szczęśliwą!... Ozwała się do niego tak jak jej najszczerszy zapał podyktował!... Napoleon, wracając z pola bitwy, był dla niej wielkim, był tym, jakim go przedstawił Paweł, był tym bohaterem legendowym, zbawcą, wszechwładnym panem Europy, królem królów!... Lecz tam, na zamku, w otoczeniu pochlebców, zauszników... niech mu inni biją pokłony, zabiegają o uśmiech, walczą o skinienie.
Anastazy ma przywidzenia, jakąś grzeczność poczytał za dowód szczególniejszej łaskawości!... Rozczaruje się szybko!... A jednak należy Francuzom przyznać, że w uprzejmości nikomu prześcignąć się nie dadzą. Bo choćby te kwiaty!... Marszałek dwom cesarskiego, pamiętający o kwiatach dla pani Walewskiej!... Ileż on musiał takich biletów napisać... a ilu ludzi rozesłać, żeby z cierplarni wydostać aż tyle bukietów, boć niewątpliwie rozdali ich kilka dziesiątków!
Pani Walewska sięgnęła machinalnie po bukiet i jęła bawić się zwieszającemi się ponad wstążką kiśćmi konwalij, a przebierać stulone pąki róż.
Naraz, pod palcami szambelanowej, zaszeleściał między konwaljami kawałek papieru. Pani Walewska wyjęła go. Na skrawku widniał wyraźny napis: Pour la belle Marie!
Pani Walewska rozwinęła papier — na wewnętrznej jego stronie były wypisane wyrazy tym samym równym, czytelnym charakterem:
„On s’est fait répeter votre nom jusq’a l’apprender par coeur“.
Szambelanowa zadrżała — przysunęła papier do oczu — wyrazy biły ku niej całą pełnią równo zaokrąglonych liter.
„Powtarzano sobie wasze imię aż do wyuczenia się na pamięć“.
Więc tam, w Zamku.... Za pośrednictwem bukietu, przysłanego przez marszałka dworu!... Lecz któżby ważył się na podobny krok?! Gorajski! Niepodobna... może ten wstrętny hrabia Hercau!... Charakter pisma ten sam, którym był nakreślony list do szambelana... z pewnością ten sam! Ale w takim razie... skąd Duroc? Nie widziała go nigdy na oczy!... A jeżeli... to on był wczoraj z cesarzem?...
Pani Walewskiej w oczach pociemniało — rumieniec gniewu trysnął na jej piękną twarzyczkę.
— Więc za jej dobrą wolę, za poryw bezinteresowny, za swywolną może ciekawość, lecz płynącą z najczystszych źródeł zapału, uwielbienia — płacą jej miłosnym madrygałem!... Więc on — ten wielki, ten bożek wojny, wódz, pogromca, śniony, wzywany, byłżeby równym pospolitym pustakom; także sobie tłumaczył owo zawołanie, którem go powitała, owo przypadnięcie do stopni pojazdu?...
Pani Walewska rozśmiała się z samej siebie. Fantazja za daleko ją uniosła. Nieprzystojną natarczywość tego... tego Duroca poważyła się cesarzowi przypisać... On miałby na tak lichy krok się ważyć, miałby zamężnej kobiecie słać... Nie — sto razy nie!... Duroc — tylko Duroc — nikt inny... Trzeba, żeby Anastazy się dowiedział o wszystkiem, trzeba, żeby powagą swą osłonił ją przed podobnemi napaściami...
Szambelanowa schwyciła za bukiet, zmięła skrawek papieru i z hardo podniesioną głową zawróciła do pokojów męża — lecz gdy ujęła za klamkę drzwi, wiodących do sypialni szambelana — ziąb dotkniętego metalu wskroś ją przejął i zmroził w niej wszystką krew.
A jeżeli Anastazy wyśmieje jej obrażoną dumę, jeśli imię marszałka będzie mu imponowało, jeżeli do niej zechce przystosować dawne swe dworackie mniemania, z których tylekroć jej się zwierzał, jeżeli dla wiadomej mu przekory nie uzna ani obaw, ani gniewu?!...
Pani Walewska cofnęła się od drzwi i powlokła zpowrotem do swojej sypialni.
...Nie — ona nie dopuści, aby bodaj i temu Durocowi nie dać należytej odprawy. Sama wymierzy sobie sprawiedliwość, da mu uczuć, jak źle się zaadresował... uczyni to wyraźniej, prościej, niżby zdołał, bodaj szambelan, przy najlepszych chęciach! Odeśle mu i ten bukiet i to pisanie. Pozoru nie da, że je czytała.
Szambelanowa nie namyślała się długo, — zadzwoniła na pokojową i kazała przywołać do siebie Domagalskiego.
Stary strzelec stawił się natychmiast.
Pani Walewska zasunęła nieszczęsną kartkę między kwiaty i dała je Domagalskiemu.
— Trafisz do Zamku królewskiego?
Strzelec chciał odpowiedzieć, lecz szambelanowa nie pozwoliła mu myśli zebrać.
— Musisz trafić!... Tam zapytasz o marszałka dworu cesarskiego, Duroca, — dotrzesz do niego, i oddasz mu ten bukiet... Gdyby cię pytano, kto cię przysyła... powiesz wprost... że ja... Liczę na ciebie... wiem, żeś mi oddany... Wymknij się tak z domu, żeby cię nie spostrzeżono... O całem tem posłaniu, ani słowa do nikogo!...
Domagalski skłonił się nisko i stał zafrasowany, spoglądając niespokojnie na trzymane w ręku kwiaty.
— Proszę waszej wielmożności... jeno że tam czekają na mnie — mam jechać do Walewic... i duchem wracać!...
Szabelanowa podeszła do strzelca i położyła mu rękę na ramieniu.
— Miałam ciebie za oddanego mi i wiernego.
Domagalskiemu oczy się rozbłyszczyły.
— Jam gotów, proszę waszej wielmożności... byle...
Tu stary strzelec urwał nagle i spojrzał dziwnym wzrokiem na kwiaty.
Szambelanowa odgadła znaczenie tego spojrzenia.
— Domagalski, — rzekła z naciskiem, — znasz mnie od dziecka... tu nie rzecz w dokonaniu posłania, lecz w istotnej przysłudze... Kto inny powinienby o tem pomyśleć... Lecz ciebie niewolić nie chcę... Widzę, że nie masz ochoty — zostaw te kwiaty — odniosę je sama!...
— Proszę waszej wielmożności, jam gotów!... Gdzie trzeba pójdę... niech sobie... bodaj nie wiem co przyszło...
Szambelanowa powtórzyła rozkaz, zalecając Domagalskiemu kilkakrotnie, aby się nie dał byle czem zbyć i do marszałka dworu dotarł i kwiaty mu doręczył, unikając tłumaczeń i odpowiedzi.


IV.

Nazajutrz, z samego rana, do sypialni pani Walewskiej zapukał Baptysta, zwiastując przez drzwi, że pan Anastazy czeka już na szambelanowę, gotów do wyjazdu.
Pani Walewska jęła ubierać się pospiesznie, lecz zanim zdążyła się uczesać — dano jej znać o przybyciu księżnej siostry. Szambelanowa chciała ją prosić o chwilę cierpliwości — gdy księżna Jabłonowska wsunęła się niespodziewanie do sypialni.
Ma chére Marie! Daruj natarczywość... nie mogłam sobie odmówić!... Toujours belle!... Przypadkowo przez mego kozaka dowiedziałam się, że zostajecie!... Niezmiernie się cieszę! Niech cię uściskam!...
— Prawdziwie... wdzięczną jestem! — wyjąkała z trudem pani Walewska.
— Ach! Niema za co! Ja zawsze dla ciebie! Jakże Anastazy? — Wczoraj był dość źle... Uspokoiłam go, jak mogłam! Rozumiesz — w jego wieku... Przytem, widocznie ktoś mu doniósł o tej promenadzie wczorajszej!... Cóż, — Warszawa małe miasto — lada co podchwycą!... Ale winszuję ci wczorajszego sukcesu — wszyscy o tobie mówią!...
Pani Walewska pobladła.
— Sukcesu?! — odparła z wysiłkiem.
— No, przecież miałaś szczęście rozmawiać z cesarzem!... Zrobiło to podobno na nim wrażenie!... Upewniam cię, że mówię prawdę! Dość ci powiedzieć, że Duroc wczoraj, późnym wieczorem, był u Vaubanki... jak najszczegółowiej rozpytywał się o ciebie... Anetka nie posiadała się z gniewu! Bardzo chwalę zręczność, że udało ci się skłonić Anastazego do pozostania!...
— Myli się księżna!...
Chére Marie! No, przecież mnie, jako siostrę nie powinnaś tytułować... O, niech cię uściskam... Masz we mnie szczerze oddaną!... Może chciałabyś co z Anastazym... z całego serca ci pomogę!...
— Dziękuję!...
— Naturalnie, w tem wszystkiem niema jeszcze nic pewnego... Napoleonowi brak stałości w intencjach... Lecz to się pokaże! Jestem dobrze z Talleyrandem — potrafię go wyrozumieć i uprzedzę cię w porę... Tylko, moja najdroższa, gdybyś miała sposobność... pamiętaj, że dwa starostwa odebrali nam Prusacy i to na trzy lata przed śmiercią mego męża nieboszczyka! Pretensji nie wnoszę, ale słuszna rzecz, aby mi sprawiedliwość wymierzono!...
Szambelanowa targała niecierpliwie trzymaną chusteczkę.
Gdy księżna Jabłonowska skończyła — pani Walewska ozwała się zimno:
— Przepraszam najmocniej, ale nic z tego wszystkiego nie rozumiem!
Księżna uderzyła zlekka szambelanowę po ręku i rzekła żartobliwie.
Trés bienTrés bien!... Tak trzeba, koniecznie... dopóki się nie wyklaruje, ani słowa... Nie wiesz o niczem, do niczego się nie zobowiązujesz!... Powiadam ci, Talleyrand zna go na wylot — fantastyk, brutal!... trzeba z nim ostrożnie i umiejętnie!... Powiem ci nawet nowinę... Eleonora Dénnelle de la Plaigne... ma syna! Właśnie przedwczoraj przybył z tem kurjer z Paryża... Talleyrand ledwie mógł ukryć wzruszenie... Cesarz w odpowiedzi wysyła aż dwóch adjutantów!... Niewiadomo, co z tego wypaść może!... Trzeba więc podwójnego taktu, bardzo wielkiej ostrożności... A przytem Anetka zabiega... nie dość na tem, w drodze pod Pułtuskiem, Lubomirska miała audjencję. Cesarz był ujęty jej wdziękiem — więc wszystko zależy...
Szambelanowa siedziała z ustami zaciśniętemi, z głową pochyloną.
Księżnę to milczenie uraziło.
Ma chére!... Ciebie może niecierpliwi, że ja się mieszam?!... Miałam sobie to za obowiązek. Zdawało mi się, że moje doświadczenie przyda ci się na coś! Wierz mi, gdybym nie ja — pani Grabowska nigdyby nie doszła była do takich rezultatów!... Pochlebiam sobie, że znam dwór, znam ludzi... mam...
— Wielce obowiązana jestem, lecz mi to doświadczenie jest zgoła niepotrzebnem...
— Ależ Marylko!... Powiem ci całą prawdę! Vaubanka była u mnie! Zaklęłam ją, przyrzekłam za ciebie, że o niej nie zapomnisz... Ona może pomóc!... Bo, myślisz, że jeżeli taki Talleyrand nie zechce, to zdołasz docisnąć się do Zamku!
— Nie wybieram się tam wcale!...
— Nie rozumiem cię... przecież...
— Mam męża! — odparła wyniośle szambelanowa, — który jest zarazem jej bratem... o czem należałoby pamiętać...
Księżna poruszyła się niespokojnie na krześle.
— Widzę, że zanadto ufasz własnym siłom, zapominasz, że w razie czego, potrafię bodaj skłonić Anastazego do powrotu na wieś!...
— Tego jedynie pragnę!...
Księżna gotowała się do odpowiedzi na to niespodziewane odezwanie — gdy we drzwiach ukazał się szambelan, wyświeżony, woniejący zdaleka.
— Ach — pani siostra tutaj!... Właśnie mieliśmy jechać do ciebie!... Potrzebujemy twojej pomocy, twojej rady!...
— Trudno mi w to uwierzyć!...
— Idzie przedewszystkiem o stroje!... Rozumiesz, Marylka nie wie, gdzie się obrócić... a przytem nie potrafiłaby... Nie bywaliśmy od tak dawna... Trzebaby nadto wypośrodkować inne damy!... Więc, kochana siostruniu?...
— Ach, mój Anastazy — cóż ja mogę? Joubert stoi dla wszystkich otworem — nic łatwiejszego, jak poczynić zakupy! Zresztą, słyszę właśnie, że Marylka myśli o powrocie do Walewic, co znajduję bardzo rozsądnem! W jej usposobieniu jest to bardzo naturalnem — wcale się nie dziwię, że chce usunąć się od dworu!... Boć to przecież nie dwór, a obóz!...
Pan Anastazy skrzywił się.
— Pani siostra się myli!... Są chwile, w których niejedno trzeba poświęcić, niejednego się wyrzec... W Warszawie zostać musimy... niepodobna mi uchylać się...
— Ach tak! — zauważyła księżna, nadając temu wykrzyknikowi szczególniejszy akcent.
Szambelan wzruszył ramionami i podniósł się na palcach.
— Mnie samemu nie jest po myśli... ale cóż — niepodobna się wymówić... mogliby powziąć urazę... a nadto, gotowiby wypominać, żem nie chciał, żem zezwolił na panoszenie się rozmaitych ichmościów... Tedy, mniemam, że nie odmówisz Marylce... że pomożesz jej...
— Ależ! Mój Anastazy... skoro sobie tego życzysz... Jam gotowa!... Bardzo chętnie!... Joubert sprowadził prześliczne materje — jest w czem wybierać!
Tu księżna z całym zapałem jęła projektować toaletę dla szambelanowej, snując dobory kolorów, a osobne czyniąc plany dla muślinów, aksamitów, madrasów, triestów i „ostindyjskich“ tiulów.
Pan Anastazy dzielnie sekundował siostrze, każdem spięciem, każdą wstążką się zajmował, nad każdym szczegółem się zastanawiał.
Niekiedy przykładał szkła do oczu, mierzył badawczem spojrzeniem postać żony i dopiero decydował.
Pani Walewska nie przyjmowała zupełnie udziału w rozprawach i zachowywała się tak, jakby nie o niej mówiono, jakby nie dla niej gotowano te wszystkie świetności.
W trakcie tych narad, dano znać szambelanowi o przybyciu wielkiego marszałka dworu, Duroca.
Pan Anastazy bez zbytniego pośpiechu jął zbierać się do wyjścia na spotkanie gościa.
Księżna nie mogła ukryć zdziwienia.
— Duroc!? Duroc u ciebie!?
— Phi!... Wczoraj był pan de Périgord... dziś Duroc... aż do uprzykrzenia! — odrzekł spokojnie szambelan i wyszedł.
Księżna zwróciła swe małe, przenikliwe oczy na panią Walewską.
Cherie! Stokroć cię admiruję... nie spodziewałam się wcale po tobie takiej finezji!... Moja droga, już mi nie przecz, toć przedziwna finezja!... Wczoraj, wyznam ci szczerze, bałam się trochę o ciebie!... Anastazy był w okropnym humorze... Rozumiesz. Mężczyźni są wszyscy jednakowi!... Wychodząc, nie byłam pewną, czy nie wybuchnie... czy ci nie zrobi sceny!... Każdy z nich umie być „pojedyńczym“... Słów nie mam dla twego taktu... To ci robi zaszczyt!...
— Nie rozumiem uznania, którem mnie księżna siostra raczy obdarzać!...
Księżna roześmiała się cicho i pogroziła figlarnie palcem szambelanowej.
— Oj, ty filutko, — powinnam się urazić na ciebie za ten brak szczerości... ale już wolę ci darować... Byle ostrożnie — kto wie!... Znałam panią Grabowskę, nikomu przedtem w głowie nie było, żeby dojść mogła do takiego znaczenia!... Ciebie to denerwuje — więc już nic nie powiem! Byle ostrożnie — byle ostrożnie!...
Szambelanowej łzy stanęły w oczach.
Księżna nie zwróciła uwagi na to rozdrażnienie. Po kilkakroć zaprzysięgła się, — że jak najlepsze ma intencje dla bratowej, — obiecała natychmiast objechać magazyny i sprawdzić, co jeszcze możnaby dobrać do stroju — i po najczulszych pożegnaniach odjechała.
Pani Walewska odetchnęła pełną piersią po oddaleniu się księżnej. O znaczeniu jej słów, o sensie domyślników nie mogła wątpić.
W szambelanowej zagrała obrażona, dotknięta do żywego duma. Za wietrznicę ją mają, — posądzać chcą o niewiadomo jak występne zamiary. Na plotce na niczem nie usprawiedliwionem przypuszczeniu, budują cały gmach domysłów...
Pani Walewska wspomniała na bukiet... na przybycie Duroca, który gościł w tej chwili u pana Anastazego i lęk ją zdjął. Lęk przed ludźmi, przed tajemniczymi uśmiechami księżnej, przed suchym, ironicznym rechotem Anetki Potockiej, którym powitała ją na pamiętnem zebraniu.
Pani Walewska podeszła do okna, przyłożyła rozpalone czoło do obmarzniętej szyby i zapatrzyła się w białe kwiaty mrozu.
Jakaś ciemń ją otaczała, jakaś tajemniczość, świadomość niebezpieczeństwa kołatała w niej przeczuciem. Po kilkakroć chciała wmówić w siebie, że ją dziecinne zdejmują obawy, że sama plącze, łączy ze sobą nic nie znaczące fałdy, że przesadza w dociekaniach, że kojarzy oderwane słowa, że księżna, mówiąc o utraconych starostwach, mniemała, że może się zdarzyć niewinna okazja... Lecz te tłumaczenia, któremi chciała się szambelanowa uspokoić, pokrzepić — nie trafiały do jej przekonania. Głos wewnętrzny mówił jej, że powinna natychmiast zwierzyć się mężowi, że powinna wyznać mu wszystko, co ją łamie, co napawa strachem...
Szambelanowa nie zdawała sobie jeszcze sprawy, co i jak powie mężowi — ale niemniej spowiedź taka wydała jej się konieczną — nieodzowną. W chwili, gdy pani Walewska utwierdziła się ostatecznie w tem postanowieniu — wyrwał ją z zadumy głos pana Anastazego.
Szambelanowa drgnęła, a spostrzegłszy przed sobą niezwykle uroczyście uśmiechniętą twarz męża, straciła pewność, czy wyznanie jej znajdzie upragniony oddźwięk.
Pan Anastazy po raz drugi tymczasem powtórzył:
— Pozwól na chwilę!... Duroc bardzo mnie obligował o zaszczyt przedstawienia się tobie!...
— Duroc?
— Jesteś roztargnioną!... Wielki marszałek dworu!... Nie marudź!... Nie przystoi, aby zbyt długo czekał!... Owszem, jest on nadspodziewanie... nigdybym nie myślał, żeby miał takie formy!... Bardzo na miejscu!... Grzeczność trzeba cenić!...
— Może innym razem!... Jestem nie ubrana do przyjmowania wizyt!
Szambelan wydął pogardliwie usta.
— Nie potrzebujesz przecież robić zbytnich skrupułów!... Mały negliż jest w tonie!... Owszem, niech wie, że Kolumna Walewska wcale sobie takiej wizyty za szczególniejszy honor nie poczytuje... Chodź!...
— Głowa mnie boli... przeziębiłam się! — broniła się szambelanowa.
Pan Anastazy rozgniewał się.
— Fochy, humory!... Głowa! Naucz się panować nad sobą! — Bez panowania kroku nie zrobisz na dworze!... Te względy muszą ustąpić!... Grzeczność, formy i koniec! Myślisz, mnie raz się zdarzyło... Pamiętam, na obiedzie czwartkowym, w Łazienkach, ząb mnie rwał... a tu król jegomość jął rozpowiadać ucieszne metafory... wszyscy się śmieli, więc i ja śmiać się musiałem, choć mi łzy z bólu kapały!... No, dosyć tego! Proszę ze mną! I tak dałem mu czekać aż zanadto.
Szambelan ujął żonę pod rękę i powiódł do sali.
Pani Walewska w myśli układała sobie wyniosłą odpowiedź, jaką złamać potrafi każdy uśmiech, każdy półsłówek wyrafinowanego dworaka i szła zasłuchana w przyśpieszone tętno własnego serca.
— Duroc, książę Frioulu, wielki marszałek dworu jego cesarskiej mości! — rozległ się naraz głos pana Anastazego tuż nad uchem pani Walewskiej.
Szambelanowa podniosła niepewnie oczy i zdumiała się. Przed nią stał ten sam generał, który w Jabłonnej z taką uprzejmością ułatwił jej pamiętną rozmowę z cesarzem.
Duroc z wdziękiem i dystynkcją skłonił się szambelanowej i powitał ją wytwornym komplementem.
Szambelanowa ledwie mu głową skinęła, z zalęknieniem oglądając się dokoła, jakby szukając miejsca, gdzieby schronić się mogła.
Wielki marszałek, nie otrzymawszy odpowiedzi na pierwsze odezwanie, przemówił po raz wtóry.
Pani Walewska i tym razem jeszcze nie mogła się zdobyć na odpowiedź.
Pan Anastazy ledwie ukryć mógł zniecierpliwienie na to oczywiste parafjaństwo żony, ratując zaś milczenie, rzekł pośpiesznie:
— Zechciej wybaczyć panie marszałku... żona moja jest cierpiąca...
— Więc wina po mojej stronie... ważyłem się trudzić panią gorącą chęcią złożenia jej uszanowania!
— Proszę pana, panie marszałku, racz zająć miejsce! — wyjąkała pani Walewska.
Duroc siadł na fotelu naprzeciw szambelanowej. Pan Anastazy stanął za krzesłem żony i postukiwał tabakierką.
— Doprawdy, nie wiem, czem zasłużyłem sobie na taką łaskawość... nigdybym się nie poważył dłużej naprzykrzać... gdyby nie miły obowiązek uproszenia pani, abyś uświetniła swoją obecnością bal prezentacyjny...
— Panie marszałku... nie wiem...
— Naturalnie! — podchwycił żywo szambelan, nie pozwalając dokończyć żonie rozpoczętego zdania, — dołożymy starań, żeby nie zawieść...
— Najjaśniejszy pan, któremu miałem szczęście przedstawić listę mających się prezentować osób, po dwakroć zalecił mi upewnić się... że państwo przybędą!...
Pan Anastazy odchrząknął i, poprawiwszy gwiazdę orderową, dorzucił uprzejmie:
— Wielce obligowany za zaszczytną pamięć!...
— Ach, panie szambelanie! — odparł z wdziękiem Duroc, — po tylu miesiącach życia obozowego jesteśmy wprost spragnieni zarówno tali miłego towarzystwa, jak i dalej, głębiej sięgającej rozmowy... Życie mało daje nam chwil przyjemnych. Prawda, bywają wypadki, że śród wojennego rozgwaru, gdzieś na zapadłym postoju... przemknie się nam urocze zjawisko, jakaś dobra wróżka ześle mgnienie upojenia... Widziadła atoli takie giną, znikają... czyż dziw, że, upatrzywszy sposobną chwilę, gonimy za niem, ścigamy każdą myślą, tęsknimy całą duszą!...
Szambelan na ten zwrot niespodziewany kiwnął głową i z miną statysty, odchrząknął, choć w głębi wątpliwość go zdejmowała, czy marszałek nie robi aluzji do nowego sojuszu z Turcją.
Pani Walewska zaś mocniej pochyliła się ku przodowi, unikając wzroku marszałka.
Duroc tymczasem przeszedł żywo do ostatnich wypadków wojennych i z wprawą dworaka ślizgał się po dobrze mu znanych sprawach — niczego z zamysłów gabinetowych nie odkrył, żadnego nowego światła nie rzucił, mówiąc wiele, nie wyrzekł ani jednego stanowczego zdania. Dopiero gdy przyszedł do ostatniego dnia rozprawy Pułtuskiej i wspomniał na powrót do Warszawy — zmienił nagle ton i zakończył uroczyście.
— Dzień wczorajszy był istotnie jednym z najpiękniejszych w życiu najjaśniejszego pana... Niebo i ziemia złożyły się na to, aby mu urok zimy w całej przedstawić krasie... Nie pamiętam nigdy cesarza, aby tak był rozmarzonym — przyjęcie, które mu zgotowano w Jabłonnej niezatarte wyryło ślady w jego sercu...
— Proszę!... Nie wiedziałem nic o tem!...
— Panie szambelanie, nie należy brać moich słów co do litery!... Gdyby tam były bramy triumfalne, łuki girlandy, cyfry... nie sprawiłyby wrażenia... Temu, któremu już tylekroć razy sypano kwiaty pod nogi, słano kobierce, palono pochodnie — trzeba czegoś więcej nad powszednie hołdy... temu najsztuczniejszy ceremonjał obojętnym się wyda... W Jabłonnej było inaczej!... Tam spotkało go zawołania serca, tam powitało spojrzenie pełne ufności, zapału wiary... A jedno takie spojrzenie starczy niekiedy za miljony...
— Ba! ba!... Zapewne... zapewne! — potakiwał z godnością pan Anastazy.
Pani Walewska drżała ze wzruszenia.
Duroc nagle zmienił przedmiot rozmowy i, zwróciwszy się do szambelanowej, zagadnął — niespodziewanie:
— Pani lubi kwiaty?
Pani Walewska drgnęła, lecz uczuwszy na sobie badawczy wzrok bystrych oczu marszałka, odparła z mocą:
— Tak — niezerwane.
— Pytanie to niech usprawiedliwi moją wczorajszą śmiałość... Nieświadomy zwyczajów polskich, obawiam się, czy nie popełniłem niestosowności... Lecz sądzę, że kwiaty są tylko hołdem?
— Same kwiaty — tak!
— U nas wolno im niekiedy mówić...
— U nas nie każdy ma prawo ich słuchać...
— Lecz przyjąć je godzi się zawsze. Jak pani znajduje konwalje?... Dla mnie tyle, ile dla cesarza... nie masz piękniejszych... Łącząc delikatność zapachu z mocą — są uosobieniem prostoty, koją swym wiewem aromatycznym...
— I chcą odurzać!...
— Pani to poczytuje za występek?..! Czyż życie nasze, a raczej chwile szczęścia nie są odurzeniem, upojeniem?...
— Nie dla wszystkich!...
— A przecież konwalje tyle w sobie kryją szczerości!... Czyż można ich nie uznawać, czyż wolno odtrącać?... Wszak niosą ze sobą cała swą istność, wszak ze tchnieniem swem oddają część własnego bytu?...
— Panie marszałku!... Jeżeli konwalje są symbolem tylu uczuć podniosłych, to nie mogą równocześnie być oznaką igraszki — tam, gdzie ich woń spłynie, tam zastępować winno poszanowanie, zachowanie... tam nie miejsce dla swywoli.
— Najgoręcej podzielam to przekonanie! — zakończył Duroc i powstał z miejsca.
Wielki marszałek raz jeszcze ponowił zaproszenie, wspomniał o mającej nastąpić prezentacji na Zamku i, po kilku komplementach, mile łechcących miłość własną szambelana, — odjechał.
Pan Anastazy był niezmiernie zadowolony z tych odwiedzin, tak, że nawet nie spostrzegł roztargnienia, z jakiem pani Walewska pożegnała marszałka, i co prędzej uznał za właściwe podzielić się z żoną przepełniającemi go myślami.
— Widzisz — wczoraj wątpiłaś — dziś masz dowód oczywisty... kłaniają się, zabiegają!... A cóż, owszem!... Tylko niech im się nie zdaje, że lada warunki przyjmę! Ho-ho... Za instrument wziąć się nie dam! Byle urzędem mnie nie zdobędą! Duroc wcale sobie gładki... niktby nie pomyślał, że jest tak mizernego pochodzenia! Bardzo zręcznie prowadziłaś konwersację o tych... tych konwaljach... bardzo... bardzo...
Szambelanowa spojrzała niepewnie na męża.
— Więc wiesz!?
— A to dobre!... Chyba miałem dosyć czasu do osłuchania się z temi półsłówkami... Przez ciebie radziby trafić do mnie!... Z początku wydałaś mi się onieśmieloną... a potem doskonale! Francuzik nie wiedział, co odpowiedzieć... Tak z nimi trzeba — tylko tak!
Pani Walewska odetchnęła.
Dla tego też mniemałabym... że powinniśmy wracać do Walewic!
Szambelan, który był właśnie podniósł się na palcach — na to odezwanie się drgnął tak mocno, że o mało nie upadł.
— Co — co?... Wracać do Walewic?... Żartujesz!...
— Bo przecież niepodobna, abym była obecna na recepcji... Księżna siostra miała...
— Jakto — niepodobna?... Co księżna?!... Naplotła ci i koniec! — wybuchnął pan Anastazy. — Zazdrość zdejmuje wszystkich!... Wszyscy po jednych pieniądzach!... Pani do męża musisz się stosować...
— Wszak nie możesz narzekać... lecz kiedy chcesz zostawać — to mnie pozwól...
— Ani mi w głowie!... Fochy nowe, grymasy... Tak, wiem, zgaduję... już cię korci, aby przeciw mnie iść... Gdym chciał siedzieć w Walewicach było ci źle — wzdychałaś do Warszawy — wczoraj jeszcze nie podobało ci się, że zamierzałem wracać — dziś miasto ci obrzydło!... Byle na złość, byle na swojem postawić...
— Jesteś niesprawiedliwym!... Tych uprzejmości nie wolno mi dwojako tłumaczyć... Myśląc o powrocie, nietylko siebie bronię, ale i twego imienia!...
Pan Anastazy obrzucił żonę badawczem spojrzeniem, nie rozumiejąc w pierwszej chwili znaczenia słów, — dopiero po dłuższem zastanowieniu twarz mu się rozjaśniła. Szambelan parsknął serdecznym śmiechem.
— Więc ty sobie imaginujesz... że to do ciebie się łaszą!... Cha-cha!... Wszystkie wy jednakie... Nic przenikliwości, nigdzie dalszego widoku!... Wszędzie widzicie zwierciadło, a w niem siebie. — No no!... Możesz się waćpani uspokoić! Jeszcze niejedna czeka cię uprzejmość... Cha-cha-! Teraz jestem w domu!.. Wszystkie jednakie, przecież i księżna różne czyniła sobie wnioski o uprzejmości pana de Périgord... a tymczasem jeden cel we wszystkiem — pozyskać sobie człowieka, trafić doń, zjednać możliwemi środkami! A tyś już przelękła się o siebie... Chwalę skromność, ale Duroc to nie jakiś tam imć pan Gorajski!... Nie neguję że istotnie ozdobą możesz być każdego reunionu... ale co hołdów takich, przyjmować się nie wzdragaj... przy boku Kolumny-Walewskiego jesteś!... Tom się uśmiał!... Ot, koncept waćpani przyszedł!...
Pewność szambelana udzieliła się i pani Walewskiej. Istotnie, w oświetleniu pana Anastazego, wszystkie wypadki nabierały innego znaczenia.
To, co szambelanowa skojarzyła, przedzierzgnęła jedną nicią, rozpoczynającą się w Jabłonnej — rozpadało się.
Wszak być może, iż cała ta niespodziewana prezentacja u stopni karocy cesarskiej nastąpiła na dźwięk „Walewska“... może to spotkanie posłużyło za okazję do zbliżenia się, do pozyskania męża przez żonę...
Szambelanowa mimowoli podniosła oczy na pana Anastazego i znów ją zdjęła wątpliwość. Do jakich celów, do jakich zamysłów mógłby być im potrzebny Anastazy, człowiek, który, mimo swych przechwałek, był tylko magnatem, nie miał ani popularności, ani zbyt wielkich wpływów, ani przenikliwości, ani żadnych talentów?!... A który nadto ostatkiem woli bronił się przed niemocą! Czyżby tak dalece nie potrafiła ocenić męża, czyżby nie umiała się na jego zdolności poznać?!... A może oni są w obłędzie, może im zaimponowała fortuna i nazwisko Walewskich?
Lecz co znowu znaczyły te uwagi Duroca, te jego dziwne zwroty i apostrofy?
Pani Walewska raz jeszcze ponowiła swe przypuszczenia, usiłowała zwierzyć się z obaw, była bliską wyznania mężowi całej swojej tajemnicy — lecz zbita z tropu całym szeregiem przechwałek, ośmieszona w każdem przypuszczeniu, pomówiona o nieświadomość wielkiej gry politycznej — umilkła, rozumiejąc, że z tej strony nawet rady spodziewać — się nie może, a cóż dopiero osłony.
Kilka następnych dni zdawały się potwierdzać w zupełności słowa pana Anastazego.
Szambelan złożył wizyty panu de Périgord i marszałkowi Durocowi, był na zbiorowej audjencji u cesarza, odebrał zaproszenie do Murata i księcia Borghese, stał w świcie honorowej podczas dwóch parad wojskowych na Saskim Dziedzińcu i, według własnych zapewnień, coraz silniejsze kładł fundamenty pod przyszłe swe stanowisko, istoty którego wszakże sam dobrze nie rozumiał.
Pani Walewska w tymże czasie była oddaną na pastwę kunsztu Jouberta i pomysłowości księżnej. Daremnie chciała poprzestać na jednej toalecie. Księżna nie odstępowała od pięciu, — szambelan dodawał szóstą, a to z uwagi na poselstwo perskie, mające lada dzień przybyć do Warszawy.
Trudniejszą atoli rzeczą było z pośród sześciu sukien wybrać tę, w której szambelanowa miała wystąpić po raz pierwszy w Zamku.
Nielada to było zadanie — ile że księżna dokładne miała wiadomości o świetnych strojach, gotowanych przez panie Potockie, Sobolewską, Łubieńską, Krasińską i Gutakowską. Szambelan oświadczył się za zieloną w srebrne kwiaty — księżna za bladoniebieską w złote gwiazdy. Zdanie księżnej przeważyło — a to z uwagi na pogłoskę jakoby pani Wojczyńska materję podobnego deseniu zakupiła.
Śród tych przygotowań zeszło dni kilka pani Walewskiej we względnej ciszy.
Księżna uśmiechała się do niej znacząco, mrugała lecz ani razu nie poruszyła sprawy spotkania w Jabłonnej, ani nie wspomniała o domysłach swoich.
Szambelanowa nadto dosyć zręcznie udawała niedomaganie, co ją i od składania i od oddawania wizyt uwalniało.
Pan Anastazy niecierpliwił się, wymawiał żonie fochy i grymasy, lecz sam zajęty mocno życiem, które się dlań otwierało, nie miał czasu nawet na bardziej stanowcze wystąpienie — bo albo stroił się albo wzmacniał dla lżejszego przeniesienia trudów najbliższego reunionu — albo był na reunionie.
Zebrań zaś, wizyt, balów, „kaw“ i podwieczorków z dnia na dzień przybywało. Drogami, wiodącemi do Warszawy, ciągnęły wciąż jeszcze nieprzerwane sznury pojazdów, które z najodleglejszych zakątków kraju zwoziły całe rodziny magnackie i szlacheckie, chciwe odetchnięcia wiewem potęgi napoleońskiej, a może i szukające nowego pola do pracy, czy tylko ambicji — dotąd sromotnie cierpiącej od nastania amtów i rządów cyrkularnych.
W Warszawie więc co dnia spotykali się z sobą ludzie, którzy nie widzieli się, których rozłączył jeden strach, jedno i toż samo samolubstwo.
Pan Anastazy, jako bardzo podeszły wiekiem, miał takich spotkań i wspomnień co niemiara. Dnia nie było, by w jakim zgrzybiałym starcu, w zawiędłej damie, w zwarzonej latami starej pannie, w zmiętoszonym życiem kawalerze — nie poznawał miłościwej starościny, serdecznego kasztelanka, kompana, dawnej piękności, słynnego szaławiły, impetycznego pogromiciela dam, zapalonego radykała czy statecznego męża, trwającego wiernie przy zasadzie, że sejm czteroletni jest jeno limitowanym i zwołanym co najrychlej być musi.
Pan Anastazy aż dziwił się niekiedy — bo, niby za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej — z zakamarków, z pyłem przyprószonych komnat, z karoc odwiecznych a landar jawiły mu się widma przeszłości, jakieś duchy z grobu powstałe w gwiazdach orderowych, cienie mówiące o swoich tytułach, przywilejach i rozprawiając czasem tak, jakgdyby nie Napoleon w Zamku mieszkał.
Szambelan dziwił się jeszcze więcej, boć każda ze spotkanych figur wydała mu się niepomiernie podstarzałą — a tymczasem on tak dzielnie się trzymał — o czem najdowodniej przekonywało go lustro! Pan Anastazy zrozumiał, ile tu ma do zawdzięczenia Baptyście i coraz czulej na niego spoglądał i pamiętał, by mu siurpryzami pamięć swoją okazać. Ale kiedy na podwieczorku u księżnej zamaszysty imć pan Chrzanowski w pięknym komplemencie wyraził szczególniejszy respekt dla dawnego pokolenia, co umiarkowaniem siły krzepiło, a życiem całem na najpiękniejszą starość zarobiło — pan szambelan uwierzył nakoniec sam w dawne umiarkowanie własnego życia i jął dosyć hałaśliwie siebie za przykład młodzieży stawiać. W ten sposób pan Anastazy jakoś zapracował powoli na szacunek, nie znajdując opozycji, a niewielu spotykając takich, coby coś stanowczego o całem jego curriculum vitae powiedzieć mogli. Jeden tylko Bolesza, podsłuchując czasem wywodów szambelana — śmiał się w kułak i złośliwym uśmiechem wzbudzał powątpiewanie.
Lecz szambelan co dnia nabierał większej pewności siebie, a znalazłszy, że mu z tą powagą jest i do twarzy, że mu większy dają i posłuch i zachowanie — tej metody i nadal trzymać się postanowił.
Jakoż istotnie szambelan musiał sobie przyznać, że jeżeli na Sylwestra u księżnej mało kto nań zwracał uwagę — teraz wszyscy prześcigali się, aby mu tamto uchybienie wynagrodzić.
Talleyrand przy spotkaniu bardzo często zwracał się do niego z zapytaniem. Duroc wyróżniał pana Anastazego uprzejmością — nawet hardy Murat kilkakrotnie dłuższe z nim prowadził rozmowy.
To wyróżnianie przez dostojników napoleońskich wywołało natychmiastowy skutek — towarzystwo warszawskie, przeniosło swe względy aż do syna i wnuków pana Anastazego.
Pan Anastazy rósł — a takiej nabierał pewności siebie, że gdy na zebraniu u księżnej Dominikowej omawiano nie bez zaciekawienia, kto ostatecznie utrzymał się na liście osób, mających posiąść wstęp na cesarskie salony — szambelan z pogardliwym uśmiechem zauważył, że Duroc był u niego już trzy razy z zaprosinami, że sam cesarz pytał go... ale on, pan Anastazy, nie mógł przyrzec, bo może socjeta będzie nazbyt... mieszana.
To odezwanie się szambelana sprawiło wrażenie. Wszyscy zdumiewali się śmiałości pana Anastazego i jeszcze większego zdawali się nabierać wyobrażenia o jego wpływach.
Tymczasem dzień pierwszego balu nadszedł.
Pan Anastazy, wyspawszy się i wyleżawszy dla należytego pokrzepienia, około południa powlókł się na pokoje żony. Ale tu na samym wstępie, ku wielkiemu przerażeniu, dowiedział się, że żona była cierpiącą więcej, niż zwykle.
Szambelan zawrócił wprost do sypialni.
Pani Walewska leżała na kanapie, spowinięta kołdrami.
— Co ci jest?... Co się stało?...
— Nic!... Przeziębienie dokucza mi silniej...
— Więc trzeba posłać po medyka... niech coś poradzi — czasu mało — trzeba myśleć o toalecie!...
— Nie rozumiem cię...
— Przecież dziś bal w Zamku! — wybuchnął szambelan.
— I cóż z tego?... Nie pojadę — widzisz sam!...
— Ależ to... humory... dzieciństwo!... Przeziębienie! Medyk cię wzmocni!... Dworski bal! Byle się pokazać... byle być!... Gotowi powiedzieć, żeś nie dostała zaproszenia!... Bierz przykład ze mnie!... Służba i koniec! Pamiętam na obiedzie czwartkowym u króla — ząb mnie rwał... a tu król jegomość zaczął swoje metafory — śmieli się wszyscy i ja się śmiałem — choć łzy mi z bólu kapały! A król jegomość łaskawie poglądał na mnie i powtarzał: „Co, Walesiu, ucieszne?...“ Rozumiesz?...
— Owszem powiadałeś mi już o tem kilka razy!...
Szambelan się uraził.
— Więc powtarzam ci jeszcze raz!... Posyłam po medyka!... Niech ulży — i trzeba się zmóc!...
Szambelanowa potrząsnęła głową.
— Nie — nie!... To byłoby nad siły!... Tak pokazać się nie mogę!...
Pan Anastazy przyłożył szkła do oczu — badał przez chwilę twarzyczkę pani Walewskiej i zawyrokował z przekonaniem:
— Znajduję cię bardzo dobrze!... Wyglądasz wcale interesująco!... Medyk da ci proszków, pokrzepisz się solami i pojedziemy!...
Szambelanowa zrobiła ruch przeczący. — Pan Anastazy żachnął się.
— Nie róbże mi tej kompromitacji!... Będą plotki — przytem niepodobna... Duroc tyle razy zapraszał!... Tu nie idzie o lada zebranie... tam najważniejsze sprawy mogą się dziś rozstrzygać!...
— A cóż ja znaczyć w tem mogę?...
— Otóż i brak wyobrażenia o rzeczy!... Waćpani szerszego pojęcia nie masz!... Żona to... to prawa ręka w dworskim świecie!... Każdy mąż stanu musi mieć żonę, umiejącą być jego sobowtórem... jego sojusznikiem...
Pani Walewska nie zdawała się podzielać zdania szambelana.
Pan Anastazy wpadł w rozdrażnienie. Kazał natychmiast hajdukowi odszukać sławnego, a dopiero przybyłego do Warszawy imć pana Dederkę, którego sława lekarska, zapoczątkowana w Lublinie, była ustaloną w towarzystwie warszawskiem.
Imć pan Dederko przybył niebawem, miał długą konsultację z panią Walewską — wreszcie stanął przed szambelanem z miną zafrasowaną i strzepnął bezradnie rękoma.
— Co jakże?! — badał niespokojnie pan Anastazy.
— Źle! — zawyrokował medyk.
— Ale... przecież...
— Źle, panie szambelanie dobrodzieju... niewiasta, dobrowolnie odmawiająca udziału w réunionie, — niewiasta gardząca strojem, kwitująca z zalotności, przekładająca spoczynek nad socjetę, to... to źle!...
— Kiedy bo, jegomość, nie rozumiesz!... W tem rzecz, aby choć na kilka godzin wzmocnić... aby choć przetrwała pierwszą prezentację... a potem.... może wracać!...
— Hm — hm!... Szambelanie dobrodzieju... niepodobna!... Boję się, czy to nie melancholja! A z melancholją nawet puszczenie krwi nie poradzi... bo melancholja tak dobrze rodzi się ze zbytku krwi, jak i z jej niedostatku!... Niechże tu będzie niedostatek!...
— Tedy cóż?...
— Nic — dobrodzieju szambelanie — łagodzący napój, rzeźwiące sole i czekać — niech się choroba wyklaruje... niech się objawi... wtedy my na nią obces — zaatakujemy ze wszech stron i zmożemy jejmość...
— Waszmość swoje... a mnie idzie właśnie!...
— Wiem — wiem, szambelanie dobrodzieju! — przerwał flegmatycznie medyk. — Nauka inaczej nie pozwala... Niewiasta, gardząca socjetą.... to już wszystko!... Najgorszego można się spodziewać! Boć taka, która bodaj podnieść się może, zwlec, nawet jeszcze okazji by nie zaniechała a nie dała się zakasować.
— Waszmość szambelanowej nie znasz!...
— Wrażliwa, delikatna w całokształcie, łaskotliwego pulsu, a szybkiego tętna!...
— Ja do sasa, waćpan do lasa!...
— Prawda, lecz do jednego zmierzamy celu — niepodobna, szambelanie dobrodzieju — niech w domu zostanie... i niech się choroba klaruje!...
Ten wyrok stanowczy zachwiał postanowieniem pana Anastazego. Raz jeszcze poszedł do żony — wystawił jej całe położenie, tłumaczył obowiązki ludzi, powołanych do wyższych stanowisk — wreszcie, spotkawszy się z niezachwianą opozycją, — postanowił sam ratować sytuację i zaczął się ubierać.
Po oddaleniu się szambelana — pani Walewska odetchnęła. Postawiła więc na swojem, zwyciężyła wszystkie przeszkody i uniknęła spotkania z dworem...
Gdy w kilka godzin później pokojowa zwiastowała pani Walewskiej, że szambelan już odjechał do Zamku — szambelanowę zdjęła wątpliwość, czy postąpiła dobrze, czy nie zbyt poważnie traktowała wszystkie te uprzejmości, czy dla urojonego niebezpieczeństwa nie pozbawiła się okazji oglądania wielkiego wodza w majestacie władzy, czy całe jej zachowanie nie trąciło przesadą i tchórzostwem!?... Wszak powinna była w sobie samej znaleźć dość siły do stawienia czoła zastawianym sieciom — wszak tylko od jej znalezienia się, od jej odpowiedzi zależało nadać kierunek każdej chęci zbliżenia się — gdyby ta istotnie się objawiła!...
Żywa imaginacja pani Walewskiej snuła dalej nić cisnących się jej refleksji. Czego się bała?! Czyż nie powinna była stanąć z głową podniesioną bodaj przed nim... samym i powiedzieć mu śmiało, — gdyby do tego przyszło — „tam, gdzie się zaczynają progi domowego ogniska...“ — albo lepiej — „najjaśniejszy panie, wszystko, coś raczył rzec, przyjmuję zawsze jako słowa bohatera lubiącego w łaskawości swej żartować“...
Byłoby to nierównie lepszem od tego zbiegostwa, przerwałoby to odrazu wszystkie wróżby księżnej!... A tak postawiła siebie w trudnem położeniu, kto wie, czy nie okryła się śmiesznością!...
Może te wszystkie uprzejmości były niewinną swywolą. Wszak pani Walewska znała niejednego przedtem Francuza — iluż z nich wynurzało jej swe uczucia, iluż występowało z najgorętszemi deklaracjami na to, żeby... odebrawszy przystojną odprawę... tego samego wieczora też same deklaracje powtórzyć innej!... A choćby ten hrabia Hercau — zaledwie ją poznał już pokusił się o cezarowe „vici“.
Pani Walewska była niezadowolona z samej siebie — otaczająca ją cisza drażniła ją. Wzięła do rąk jakiś romans francuski i przerzucała obojętnie jego karty — myślą goniąc wciąż jedne i też same obrazy. Chwilami jawiła się szambelanowej blada, zamyślona twarz Gorajskiego, a wraz z nią budziło się dziwne przekonanie, że ten w razie czego — potrafiłby się za nią ująć, — umiałby ją obronić.
Tę samotność szambelanowej — przerwało wejście hajduka.
Pani Walewska spojrzała nań ze zdziwieniem.
— Pan de Corvisart, lekarz przyboczny cesarza Francuzów — zaraportował hajduk.
Pani Walewska zaledwie uszom swoim wierzyła.
— Pan de Corvisart?!... Cóżeś powiedział?
— Że jaśnie oświecona pani jest chora!... Lecz właśnie pan de Corvisart — prosi o przyjęcie... powiada, że przybywa za wiadomością pana szambelana!...
Pani Walewska nie wiedziała co odpowiedzieć, — dopiero po chwili namysłu, — rozważywszy, — że pojawienie się pana Corvisart należy przypisać niespodziewanej troskliwości męża. — zdecydowała się przyjąć spóźnionego gościa.
Medyk cesarski, wprowadzony przez Baptystę do przylegającego do sypialni buduaru, powitał szambelanową wytwornym ukłonem.
— Pani daruje!... Nie ośmieliłbym się jej trudzić, gdyby nie obowiązki mego powołania!...
Szambelanowa obrzuciła niepewnym wzrokiem galony, suto haftowany frak — i nieskazitelne żaboty Corvisarta i rzekła zakłopotana.
— Nie wiem doprawdy, czemu mam przypisać pańską łaskawość... o ile wnosić mogę pan zapewne z Zamku?...
— Tak jest — z balu cesarskiego!...
— Czyż go się godziło opuszczać?
— Pani wszakże jest cierpiącą?
— Ach! Tak — lecz jest to niedomaganie, które, — pan wybaczy śmiałości, — czas leczy najskuteczniej!...
— Naszem zadaniem jest czas ten skrócać!
— Niezmiernie jestem rada, że mi danem jest poznać pana, o którego talentach tyle słyszałam!
Corvisart skłonił się, a bystrym wzrokiem przypatrując się szambelanowej. — zagadnął krótko:
— Czy wolno wiedzieć, na czem polega pani cierpienie?
— Ależ!...
— Jestem lekarzem, więc niejako spowiednikiem!... Należy mi się szczerość zupełna!... Czy nie ma febry?... W tutejszym klimacie — muszą być...
— Lecz, panie! — przerwała żywo szambelanowa. — Widzisz sam... Nie poddaję się!... Nie narzekam! Ból głowy, osłabienie ogólne — za małe nawet, aby się poczytać za chorą, a niestety, aż nadto wystarczające, aby zmusić do wyrzeczenia się, naprzykład, tak wspaniałego zebrania jak dzisiejsze! Zresztą, mam żal do męża! Przesadził w relacji — dowodem oczywistym, że pana ważył się fatygować.
— Myli się pani! Owszem, słyszałem go mówiącego o chorobie pani z cesarzem!... Przybywam tu atoli, jako lejb-medyk dworu jego cesarskiej mości!... Polecono mi zaopiekować się jej zdrowiem i zdać natychmiast sprawę... Ze swej strony poważę się dodać, że choć ta misja gwałtowna wydała mi się kłopotliwą — teraz wdzięcznym się czuję — bo dotąd nigdy tak piękną nie mogłem się poszczycić pacjentką.
Pod wpływem słów pana Corvisart — twarzyczka pani Walewskiej jęła się mienić, wargi drżeć.
Corvisart przysunął się nieznacznie do szambelanowej i, głos zniżywszy, mówił.
— Więc należy mi się szczera spowiedź. Proszę nie poskąpić słów... Całą moją wiedzę radbym skupić, aby na twarzyczce pani ani jedna zmarszczka bólu nie pozostała!...
Szambelanowa podniosła oczy na lejb-medyka i odezwała się z determinacją:
— Żąda pan szczerości — więc... jestem zdrową.
Corvisart spojrzał ze zdumieniem na szambelanowę.
— Łudzi się pani chwilowem polepszeniem...
— Nie!... Mówię prawdę!... Nic mi nie było! Na balu być nie mogłam dla przyczyn... których nie umiałabym bliżej określić, odwołuję się do pańskiego honoru... prawdę wyznałam lekarzowi...
Pani Walewska umilkła nagle i spuściła oczy. Na jej długich jedwabistych rzęsach błyszczały krople rosy.
Corvisart zasunął brodę w głąb halsztuka.
— Potwierdziła pani moje domysły! — Choć mąż jej tak szeroko rozwodził się nad cierpieniami pani...
— Był wprowadzony w błąd przezemnie!
— Teraz, doprawdy, nie wiem co sądzić — więc nie szambelan wpłynął na to upozorowanie?...
Pani Walewska podniosła się z miejsca.
— Mimo całego zachowania, jakie mam dla jego osoby — muszę zaniechać dalszych odpowiedzi na pytania!...
Corvisart podniósł się niechętnie za szambelanową i zauważył oschle.
— Żałuję! Zdawało mi się, iż jestem na drodze do wykrycia rzeczywistych cierpień, które z ciałem nie mają nic wspólnego!...
— Tym zdrowiej czasem, — gdy pozostają w ukryciu!
— Wątpię! Nie śmiem rościć pretensji do zaufania — a za te, które mi pani raczyłaś okazać, wdzięcznym być umiem... Jako lejb-medyk dworu jego cesarskiej mości — mam zaszczyt stwierdzić ogólne osłabienie, połączone z lekkiem przeziębieniem, a wymagające bezwarunkowego wypoczynku — a równocześnie poważę się zapewnić o podziękowaniach, jakie mi pani wyraziłaś za łaskawą pamięć cesarza i troskliwość!... Czy tak?...
— Stokroć panu dziękuję!...
— Corvisart nie taki nieużyty i nie taki zły... Druga auskultacja, jeżeli będzie żądana, pójdzie o wiele łatwiej!...
— Radabym się panu czem odwzajemnić....
Corvisart potrząsnął głową.
— Tylko zaufaniem w danym wypadku! Niech panią nie dziwi moja szczerość... Przyszedłem tu nie bez złośliwej myśli, — wychodzę onieśmielony! Znam dwór, znam ludzi!... Oglądam codzień i takie rany, które nie krwawią!... O pani mówiono mi wiele — nie wierzyłem, dziś się korzę. Najprzyjemniejszą chwilą z dzisiejszego balu będzie dla mnie rozmowa z panią!...
Corvisart skłonił się i zabierał do wyjścia.
— Jeszcze słowo! — odezwała się niespodziewanie szambelanowa.
— Rozkazuj pani!
— Gdyby forma pozwalała panu opuścić wyrażenie podziękowania mojego za pamięć i troskliwość — byłabym niezmiernie obowiązaną... bo dla mnie... bo...
— Rozumiem! Właściwie trudno to będzie... wyrazy te dodaje się nawet wówczas, gdy ich nie było wcale. — Lecz postaram się albo je pominąć, albo sprowadzić do najpospolitszego frazesu!...
Po wyjściu Corvisarta — szambelanowa nabrała otuchy. Ten niespodziewany sprzymierzeniec dodał jej odwagi, pomimo, że swojem przybyciem stwierdził raz jeszcze wszystkie obawy szambelanowej.
Pan Anastazy powrócił do domu już dobrze po północy — zrzucił z siebie balowy strój, wdział puchowy szlafrok, a dowiedziawszy się od kamerdynera, że pani czyta jeszcze w gotowalni — podreptał do żony z relacją.
Szambelanowa, na widok męża, starała się przybrać wyraz bezsennością trawionej — lecz pan Anastazy ani myślał troszczyć się o zdrowie żony. Cały zdawał się być zajęty samym sobą, o sobie chciał mówić, dla swych myśli znaleźć potwierdzenie.
— Żałuj — żałuj żeś nie była!... Stokroć żałuj — bo jest czego. Widziałabyś — przekonałabyś się na własne oczy... Małachowski aż zęby zaciskał, a Wybicki chodził koło mnie i zagadywał i wdzięczył się! Przyszła kreska!... Dobrze im tak! Oho! To dopiero początek! Przypomnę im się jeszcze i nie raz, a dobrze!... Oni sobie imaginowali, że ja szambelanikiem byłem... że niby tam jakiś tytuliku chciwy szlachciura ambitnik! Zawsze szczuli na mnie, a kłóć chcieli... Zobaczymy!...
— Jakże było?...
— Wspaniale!... Jak nabił!... Cesarz, łaskaw, zagadywał do rozmaitych, co mu Poniatowski podpowiadał!... Dopiero, jak mnie spostrzegł, skinął na Poniatowskiego i mówi. Sumituję się. On patrzy na rękę moją i powiada: — Masz tabakę szambelanie? — Tak jest, sire! — odpowiadam i podaję. Cesarz wziął szczyptę, zażył, strzepnął palcami i, spojrzawszy na tabakierkę — powiada: — Osobliwa jakaś! — Dar nieboszczyka króla jegomości! — odparłem. — Tak, pozwolisz, że i ja cię obdarzę tabakierką!... — Chciałem dziękować, ale cesarz dał znak tylko Durocowi i zasypał mnie pytaniami. Ledwie starczyłem z odpowiedziami. Ilu mam synów, ilu wnuków, gdzie przebywałem po najściu pruskiem, czy mnie nie skrzywdzono w czem... Mówię ci, nie pospolity człowiek — gdyby nie znajomość dworu i nie obycie, zmieszałby mię odrazu!... No... co tu długo mówić — zamysły ma szerokie! Wspominał pokilkakroć, że znajdujemy się u wrót nowego, szerszego życia, że teraz czas by, po latach bezczynności, silnem ramieniem chwycić ster!... Mówił długo. Wszystkiego nie powtórzę, bo snadnie mogłabyś się wymówić... Obawiam się nawet, żeby kto nie podsłuchał!... A Gutakowski kręcił się w pobliżu i uszami strzygł — lecz co się zbliży, to cesarz głos przytłumia!... Ale, w końcu pyta się: — „a gdzież żona pańska?“ Wytłumaczyłem — a cesarz na pana de Corvisart i mówi: — „odwiedź natychmiast panią szambelanowę Colonna-Walewskę i donieś mi, jak jej zdrowie!“ Naturalnie dziękowałem — a on tylko uśmiechnął się łagodnie i... i... po ramieniu mnie poklepał! Rozumiesz!... W sali zdumienie!... Poklepał mnie tak sobie... zwyczajnie... o tu... — tu!...
Szambelan podniósł się na palcach, stuknął tabakierką, a spojrzawszy na obojętnie słuchającą go żonę — dodał po małej pauzie.
— Rozmawiałem wczoraj z panem de Périgord. Hm!... Trzeba będzie mocne stawiać fundamenty, — aby nam lada gwałtownik się nie wtrącał!... Rząd stanowi i koniec! Subordynacja w wojsku — subordynacja w służbie publicznej, subordynacja wszędzie!... Patrz, co się działo we Francji! Ludwika ścięli, szlachtę wymordowali, rewolucja, konwenty, dyrektorjaty, aż Bonaparte rękę położył i dobrze... On rządzi, a właściwie ministrowie, i jest ład, kwitnie — wszystko jest!... I tu tak będzie!... Nikomu folgi. Mało się nieboszczyk król nawzdychał, a nawyrzekał na tych rozmaitych reformatorów!... Pamiętam jak dziś, powiada do mnie!... — Niech mi czapkę ziemi dadzą na królowanie, a resztę niech biorą!... — Najlepszy człek! Dowcip, rozum, metaforami sypał — a obiady czwartkowe w Łazienkach! Czasem księgi pisz!... Rygor musi być i będzie!
Pan Anastazy syknął nagle i jął nacierać stężałe kolano, poczem, znów wróciwszy do równowagi — ku żonie zerknął i zapytał:
— A cóż ty na to?
— Ja? owszem, tylko nie wiem, o czem właściwie mówisz?
Szambelan zacisnął usta i roześmiał się ironicznie.
— Moja wina!... Zapomniałem, że acani do innego narodziłaś się życia — wielki świat nie wypleni tego, co zaścianek zaszczepi!
— Ależ, pozwól — mówiłeś tak zawile...
— I coraz zawilej będę mówił! — odparł opryskliwie szambelan. — A pani radzę akkomodować się — lada czego nie powtarzać!... Cieszę się teraz z tego, że cię dziś nie było na przyjęciu bardzo się cieszę!... Dąbrowszczycy tylko czyhają, żeby coś pochwycić!... Tego im trzeba było!...
— Masz dziwny sposób prowadzenia rozmowy!...
— Cha! Zapewne! I niezrozumiały!... Wiem o tem — wiem!... Dosyć tego!... Jutro zapowiedziała się pani de Vauban! Przyjmiesz ją z godnością, lecz bez skwapliwości! Potrosze wymuszenie — owszem — to im się należy!... Choć zawsze bądź w tonie i manierze. Blacha kroi na pakt ze mną!... Tymczasem można — skupia się środki, zmaga wspólnego nieprzyjaciela, a potem dopiero czas na wspólne rozrachunki!... Najpierw z Dąbrowszczykami — precz!... Imć pan Wybicki nie długo będzie się tu konsolował!...
— Czyżby cesarz chciał się go pozbyć?...
— Cesarz, — ja chcę!...
Pani Walewska spojrzała niepewnie na męża.
Szambelan, uniesiony własnemi słowy, oczy zlekka przymrużył i, kołysząc się na obcasach, zdawał się chwytać echo swego odezwania które ostatniemi dźwiękami drżało w kryształowych puharach, zdobiących sekretarkę w gotowalni.
— Pojutrze będziemy u Talleyranda — a za tydzień, za dziesięć dni wydamy bal!...
— Bal — u nas?
— Bal — powiedziałem!... Bal reprezentacyjny!... Nie wiesz? Nie znasz? zajmie się nim księżna!...
Szambelanowa, zaskoczona tem niespodziewanem postanowieniem — chciała pytać o szczegóły, — lecz pan Anastazy przesłał jej ręką hałaśliwy pocałunek i, krzywiąc się pobłażliwie, podreptał do swoich pokoi.


V.

Pałac Brühlowski gorzał, bił potokami świateł, rzucając oślepiające łuny na ciemń Saskiego Dziedzińca. Do podjazdu pałacowego od godziny już przesuwał się nieprzerwany korowód karoc, landar i sani, wyrzucając na dywanami zasłane schody tłumy, spowinięte szubami, deljami, opończami, omotane dziwacznymi szalami, okryte wojskowymi płaszczami. Niekiedy z pod niedość szczelnego okrycia wychylił się na okamgnienie rąbek bogatej szaty, lśniącej, puszystej, niekiedy odchylona klapa płaszcza ukazała skrawek gwiazdy orderowej — wywołując szmer ukontentowania pośród tłoczącej się gawiedzi. Czasem z barwy woźniców i strzelców, z maści koni, z herbów na landarze, gawiedź odgadywała jadących, poznawała, i wówczas nazwisko padało, biegło z ust do ust — raz wymawiane ze skupieniem uwagi, z pełnem szacunku zapatrzeniem, to znów z ironicznym szmerem, z szyderczym rechotem, czy tylko z obojętnem skrzywieniem ust.
Goście przybywali coraz tłumniej, coraz huczniej, coraz śmielej pukali woźnice z batów, coraz skwapliwiej stojąca u podjazdu służba biegła do drzwiczek, coraz szerzej rozwierały się drzwi u wejścia do pałacu.
W szatni, na dole, ruch panował nieustający, potęgujący się. Tam z bombiastych salop i zamaszystych okryć dobywały się roje powłóczystych, szeleszczących, drogimi kamieniami zroszonych szat — złotem i srebrem haftowanych mundurów, mieniących się kolorami fraków.
Z szatni, po ostatnim przeglądzie stroju w zwierciadłach przedsionka — goście wstępowali na szkarłatem wyłożone schody, — u szczytu których stał uśmiechnięty, wyświeżony, sypiący bez wytchnienia uprzejmemi powitaniami gospodarz balu, pan Talleyrand de Périgord, książę Benewentu.
Talleyrand właśnie tym balem rozcinał węzeł gordyjski karnawału, usuwał wahanie się Poniatowskiego i zakłopotanie ministra dworu, Duroca.
Życzeniem cesarza było dać się poznać bliżej szerszym kołom ówczesnego towarzystwa warszawskiego, nadać swemu pobytowi nad Wisłą uroczysty charakter, a sąsiadów w zdumienie wprowadzić majestatem cesarskim. Po kilku prezentacjach na Zamku, ograniczonych raczej do krótkich, zbiorowych audjencyj — za najlepszą okazję uznano bal — ale wynikły niespodziewane trudności.
Napoleon mieszkał w Zamku, lecz znów książę Józef był prawie pod Zamkiem i niemal, że w nim gospodarzył. Cesarzowi więc nie wypadało odgrywać roli pana domu, zwłaszcza, iż Zamek, według dyplomatycznego orzeczenia gabinetu przybocznego, mógł zanadto wielkie nadać przyjęciu znaczenie. — Poniatowski zaś nie mógł spraszać na bal tam — gdzie przebywał panujący. Nie dość na tem — wyszukanie bardziej obojętnego miejsca było jeszcze trudniejszem — gdyż choć Warszawa posiadała moc nieprzebraną magnackich siedzib, zdawna nawykłych do goszczenia nawet ukoronowanych, lecz z chwilą wkroczenia Francuzów — siedziby te wypełniono kwaterami marszałków, generałów, wyższych oficerów i urzędników dworu cesarskiego, a że nadto zjazd obywateli i szlachty się zwiększał, a zajazdów było mało — więc kto mógł tylko, to protekcji szukał, dawnym względom się przypominał i bodaj o komnatkę w pałacu się przymawiał. Było więc komu wydać bal, lecz nie było gdzie.
Trudności te rozstrzygnął Talleyrand, który, wprowadziwszy się do kwatery Davousta, mieszczącej się w pałacu Brühlowskim, przyjął na siebie rolę gospodarza, a łącząc w swej osobie godność pierwszego ministra, dla jednych podnosił znaczenie balu do wartości oficjalnego przyjęcia, dla drugich mógł go zredukować do zwykłej uprzejmości towarzyskiej, zaszczyconej obecnością cesarza.
Warszawa nie zastanawiała się wówczas nad dwuznacznością tego wszystkiego — podążyła tłumnie do pałacu Brühlowskiego, byle nie zaniechać sposobności zbliżenia się do Napoleona.
Kto mógł trafić tylko, bodaj przez dziesiątą osobę, do księcia Józefa, do którego z przedstawicieli rządu tymczasowego, do osoby mającej jakie takie znajomości między generalicją — ten na bal się napraszał, wypominał dawne swoje pozycje i znaczenie, i zabiegał byle go nie pominięto.
Talleyrand był łaskaw bardzo — zebranie, sprowadzone do przyjęcia u ministra, nie wymagało ani tak surowego doboru, ani takich ograniczeń, jak bal cesarski — zaproszeń więc rozesłano tyle, ile pałac mógł zmieścić — dachem swym objąć.
Zjeżdżały się tłumy.
Talleyrand w nieskazitelnie czerwonym fraku ze złotymi haftami, ze szkłami w jednej ręce, a z chustką wyperfumowaną w drugiej, składał ukłony, zamieniał uśmiechy, odpowiadał protekcjonalnie na pozdrowienia, których czasem nie rozumiał, gdyż recytowano je niekiedy po polsku — a co chwila zwracał się do stojących za nim kilku panów, poleconych mu przez księcia Józefa, dla udzielania objaśnień i przypominania nazwisk.
Książę Benewentu był niezmordowany. — Od godziny już kłaniał się, witał — a tu dopiero teraz należało zdwoić uprzejmość, ile, że zjeżdżać się zaczęli coraz więksi dostojnicy, a tytuły książęce i magnackie nazwiska na prześcigi szły ze sobą.
Nareszcie już i ta najpotężniejsza fala przepłynęła.
W salonach był już książę Borghese, Poniatowski, Murat, Davoust, Małachowski, Maret i całe rodziny Potockich, Radziwiłłów, Gutakowskich, Wojczyńskich, Sobolewskich, Łubieńskich, Moszyńskich, Krasińskich, Tyszkiewiczów i Ossolińskich.
Zwarte szeregi oficerów gwardji, które u wejścia na salę stały, aby tem lepiej przyjrzeć się słynącym z piękności Polkom — zaczęły się przerzedzać.
Pan de Talleyrand coraz niespokojniej poglądał ku drzwiom podjazdu, lecz te otwierały się już teraz bardzo rzadko.
Jeden ze stojących obok Talleyranda kawalerów — ośmielił się zagadnąć ministra.
— Zdaje się, że są już wszyscy! Czy mości książę nie rozkaże wysłać kurjera do Zamku?...
Talleyrand skrzywił się niecierpliwie i odrzekł:
— Nie trzeba — jeszcze musimy zaczekać!
Kawaler cofnął się ku towarzyszom i zaczął z nimi szeptać — pan de Périgord zaś wsparł się o boczną balustradę i zapadł w zadumę, wodząc machinalnie oczyma po zczerniałych freskach przedsionka, zatartych herbach i cyfrach, jarzących się świecznikach, sznurach wyciągniętej służby.
Na tem zamyśleniu pochwycił pana de Périgord książę Bassano.
— Czy najjaśniejszy pan już zawiadomiony?...
Talleyrand wzruszył ramionami.
— Wiesz pan przecież, że jeszcze nie przyjechała!...
— A jeżeli nie przyjedzie wcale?...
— Nie mam jeszcze stanowczej odpowiedzi — jedna z pań pojechała właśnie!...
— Ależ to zakrawa na śmieszność, żebyśmy wszyscy wyczekiwali na jakąś tam gąskę!...
Pan de Périgord roześmiał się ironicznie.
— Cóż pan chcesz — cesarz wyraźnie rozkazał, żeby mu dać znać dopiero wówczas, kiedy ona przyjedzie... a gdyby jej się podobało przybyć wcześniej, to zawiadomić natychmiast!...
— Dzieciństwo! W ten sposób może się jej w głowie przewrócić! Dziwię się Durocowi, iż nie przełożył, nie wytłumaczył... Zwróci to uwagę! Cesarzowa będzie żywiła urazę!.. Ledwie z Eleonorą się skończyło!...
Talleyrand strzepnął niecierpliwie palcami.
— Mnie pan tego nie potrzebujesz przypominać! — odparł porywczo, tracąc nagle swą dworacką flegmę. — Takie sprawy załatwiać się powinno przez lokajów, a nie dziwowisko robić i zmuszać innych do brania w niem udziału!...
Książę Bassano spojrzał dziwnie na pana de Périgord — ten ostatni pośpieszył złagodzić swoje odezwanie.
— Właściwie idzie mi tylko o Warszawę. Powiadam panu mało jeszcze kto wie.
Dyplomaci obrzucili się wzrokiem pełnym nieufności i umilkli.
Między Talleyrandem i księciem Bassano zapanowało nieznośnie przykre milczenie. Nienawidzili się, nie znosili, a jednak musieli ciągle ze sobą przestawać, porozumiewać się, opracowywać papiery i całemi godzinami wystawać na posłuchaniu u cesarza. Pierwszy, dawny panek, biskup nawet, szlachcic, który w pogoni za władzą umiał przywdziać maskę republikanina, niecierpiący z dnia na dzień coraz więcej swego mocodawcę i pana, nie mógł znieść widoku wyrastających dookoła siebie potentatów; — drugi zaś, niedawno tylko pan Maret, a teraz już „Duc“, oddany Napoleonowi, nie mający ani cienia dwulicowości Talleyranda, szukający nawet w dyplomacji dróg uczciwych, osobistą zasługę stawiający ponad rodowe tradycje — nie cierpiał tych karjerowiczów szlacheckich, co niewytrwali w swem hardem przywiązaniu do Bourbonów, którym starczył pierwszy festyn cesarski aby przywdziać dworskie fraki... Książę Bassano był tym właśnie, który podsunął Napoleonowi pamiętne zdanie o szlachcie francuskiej: „Chciałem zrobić z nich generałów i marszałków, lecz oni woleli być moimi lokajami“. Bassano do takich właśnie zaliczał i Talleyranda, jeno uważał go za niebezpieczniejszego, za szkodliwszego, a już jego odezwań lekceważących cesarstwo znieść nie mógł. Stąd częste sprzeczki, odbijające się niekiedy aż o drzwi gabinetu cesarskiego, stąd walka nieustanna, zażarta, często z uśmiechem na ustach, stąd współzawodnictwo i wzrastająca z dniem każdym nienawiść.
Po długiej chwili, książę Bassano, uważając, że coś przecież powiedzieć trzeba, bodaj dla przyglądającej się ciekawie galerji sług i kawalerów polskich, pomagających Talleyrandowi w czynieniu honorów — rzekł od niechcenia:
— Książę Poniatowski będzie towarzyszył cesarzowi przy obchodzie osób?...
— Niewiadomo!... Duroc będzie wiedział!
— Nie wątpię! Lecz tu trzebaby koniecznie wysunąć Wybickiego... towarzystwo niejednolite! Książę nie u wszystkich ma mir!
— Nie wiem, co pan widzisz w tym Wybickim! Łączą pana, o ile wiem, stosunki przyjaźni, lecz z tem trudno się liczyć, jeżeli idzie o dobro!...
— Zapomina pan o życzliwości, okazywanej Wybickiemu przez cesarza!
— Najjaśniejszy pan jest też czasem za dobry!... Niekiedy wyróżnia ludzi, idąc za pierwszym popędem serca... i nie zawsze szczęśliwie!...
— Musisz pan to mówić z głębokiego przeświadczenia! Tu nie mogę przeczyć!
Talleyrand zrozumiał przymówkę.
— Ani ja, patrząc na pana.
Bassano poczerwieniał i miał odwzajemnić się Talleyrandowi, lecz ten, postrzegłszy we drzwiach wchodowych damę — skłonił się Maretowi i ruszył ku damie.
Dama nieco staroświeckim dygiem odpowiedziała na powitanie pana de Périgord i pochyliła się ku niemu.
— Jakaż odpowiedź?
Dama zasłoniła usta wachlarzem, przymrużyła oczy i wyrzuciła z przejęciem.
— Jedzie!...
— No, przecież! Nie wiedziałem, co czynić! Księżna rozumie!...
— A, co ja przeszłam! Anastazy całej swej powagi musiał użyć....
— Kto taki?...
— No... brat mój — mąż!...
Talleyrand uśmiechnął się sarkastycznie. Księżna pogroziła wachlarzem.
— Ej, panie ministrze, proszę nie żartować!..
— Ach, cóż znowu! Tylko pan Anastazy...
— Nie wolno być złośliwym! Należy mi się podziękowanie!...
Talleyrand ujął księżnę za rękę i złożył wyrazisty pocałunek.
— O, nic z tego — nic! Gdybym była o dziesięć lat młodszą wystarczyłoby bezwątpienia!
— Tem gorzej dziś dla mnie, że już nie starczy!...
— Teraz rozumiem, dlaczego nazywają cię sułtanem!
— Pani wierzy?...
— Wierzę, bo sama odczuwam, jak odrazu usidlasz! — Księżna w tem miejscu westchnęła z takiem przejęciem, że aż pokład pudru osunął się jej z twarzy, zaczem dodała, zniżając głos: — Tylko... panie ministrze, „lansuj“ ją... lansuj koniecznie!...
— Ależ księżno...
— Nie wymawiaj się! Odezwij się dobrze!
Talleyrand roześmiał się serdecznie.
— Więc pani widzisz w niej kandydatkę na panią Pompadour?... Jak wy nie znacie cesarza!...
— Tak, lecz przecież!...
Talleyrand objaśnił szeptem:
— Szukacie subtelności uczuć, głębi, ideałów! Wiesz, księżno, kogo on kocha? Siebie, a potem... Widziałaś pani u podjazdu tych dwóch gwardzistów — on ich także kocha... ale wtedy, gdy na jego skinienie konają na polu bitwy!...
— Okropne! — przyświadczyła księżna.
— Lecz niestety, prawdziwe!
— Jednak zawsze czegoś spodziewaćby się można?...
— Zapewne!...
— Więc nie odmawiajże jej pan pomocy!
— Hm! Zależy! Jeżeli będzie umiała być rozsądną, chociaż z góry uprzedzam, że to w szerszem rozumieniu, daremny zachód!... Nie da się tego bliżej wytłumaczyć! Miewa fantazje! Nie znosi oporu! Po za tem, nawet nie sili się na zachowanie pozorów!...
Pan de Périgord westchnął. Księżna zasmuciła się szczerze.
— Pan mnie przerażasz! Nie dziw się, proszę, memu zaniepokojeniu... wypada mi tak bliską krewną!...
— Ach, rozumię doskonale! — odparł ze współczuciem Talleyrand. — Niech mi księżna wierzy, przez samo zachowanie dla twej osoby postaram się oszczędzić jej goryczy...
— Jestem nieskończenie wdzięczną!...
— Będę pamiętał jakby o moją córkę chodziło!... Byle była rozsądną!!...
Księżna uścisnęła z przejęciem rękę ministra i chciała mu dziękować jeszcze — gdy w głębi przedsionka powstał lekki ruch służby, a w ślad za nim ukazała się pani Walewska z mężem. — Talleyrand przyłożył szkła do oczu i jął z miną znawcy przyglądać się szambelanowej, każdy jej ruch, każdy załam powłóczystej sukni w lot chwytając.
Księżna ledwie ukryć mogła wzruszenie.
— A to nie do darowania! Go za dziwactwo! Prosiłam... błagałam... — Sama sobie winna.. sama!...
Pan de Périgord nie zdążył podzielić konfuzji księżnej. Szambelanowa z szambelanem powitali go już ukłonem. Talleyrand wykrztusił jakiś niezrozumiały komplement i podał ramię pani Walewskiej — szambelan zaś księżnie.
Ruszono do sali.
Księżna trzepotała gwałtownie wachlarzem, pan Anastazy krztusił się zlekka i lewą ręką poprawiał orderową wstęgę.
Minister zamieniał z panią Walewską urywane, banalne zdania.
Wszyscy zdawali się być wzruszeni, niepewni.
W samym progu sali księżna pochyliła się ku bratu i szepnęła ze drżeniem w głosie, wskazując zlekka na idącą przed nią szambelanowę.
— Jak mogłeś pozwolić!?...
Pan Anastazy zmarszczył czoło z talią desperacją, że aż peruka mu się kiwnęła i odpowiedział głosem zbolałym:
— Uparła się!... W ostatniej chwili!... Za nic!...
— Ależ to kompromitacja!... W takim stroju!...
— Byle na przekór!... Byle na złość!... Gdyby nie obowiązek... wyrzekłbym się...
— Lecz co ludzie powiedzą!? — wybuchnęła księżna Jabłonowska.
W odpowiedzi na ten wykrzyknik — z otwartych drzwi sali zaczął iść długi, przeciągły szmer. Szmer dziwny, niezrozumiały, który nawet Talleyranda tak dalece onieśmielił, że stracił zwykłą swą pewność siebie i zdawał się mieć minę ofiary, skazanej na pełnienie najprzykrzejszych obowiązków, uginającej się pod ciężarem sprawiedliwego spojrzenia dotkniętej opinji.
W natłoczonej sali szmer wzrastał. Złotem haftowane, a szamerowane srebrem mundury rozstępowały się, różnobarwne fraki i skrzące się od brylantów suknie usuwały się na stronę — oczy wszystkich zwróciły się na szambelanowę. Najbardziej zajęci rozmową wykręcali głowy w stronę, kędy, prowadzona przez Talleyranda, szła pani Walewska.
Zaciekawienie to, zainteresowanie było mimowolnem.
Pani Walewska bowiem jawiła się niby kontrast wszystkiego, co w lśniącej, a ociekającej przepychem sali miało stanowić pyszną dekorację majestatu, co miało być tłem potęgi bonapartowej, wyrazem dostojeństwa, co było miarą piękna! Pani Walewska ważyła się rzucić rękawkę i modzie, i wymogom dworskim, i pojęciom dobrego tonu, i radom potężnego Jouberta, i wskazówkom księżnej i życzeniom męża. Pani Walewska na bal u ministra, na bal cesarski bez mała, przybywała w białej, tiulowej sukni, prawie dochodzącej pod szyję, nie ozdobionej żadnem spięciem, żadnym żywszym kolorem, żadnym kamieniem! Ani jednego zawilszego węzła gęstych splotów na głowie, ani jednego kwiatu u gorsu, ani jednego pierścionka na ręku, prócz gładko kutej obrączki ślubnej.
Pani Walewska w tym stroju, z głową ku ziemi pochyloną, wydawała się kopciuszkiem, panną wyciągniętą z zakamarków garderoby na dziwowisko wielkiego świata.
Szmer w sali przeszedł stopniowo w hałaśliwy rozgwar — pierwsze strzały złośliwych uwag padać zaczęły — ironiczne uśmiechy zarażały już najpowściągliwszych, gdy Talleyrand, postrzegłszy idącego naprzeciw, księcia Bergu, zatrzymał się na środku sali.
Murat zbliżył się z wymuszoną grzecznością:
— Ach! Zdaje się, że pani Walewska?!... przedstawże mnie, proszę, panie ministrze!...
Pan de Périgord wyrzucił pospiesznie tytuły szwagra cesarskiego.
Murat skłonił się lekko i jął pobłażliwie mierzyć postać szambelanowaj, cedząc wyraz po wyrazie.
— Dawno szukałem sposobności... poznania... bardzo miło... O ile wiem...
Pani Walewska podniosła głowę, rumieniec trysnął na jej białą twarzyczkę.
Murat urwał zdanie, poglądając ze zdumieniem na szambelanowę. Zdumienie marszałka udzieliło się otoczeniu.
Pani Walewska, teraz, gdy stała z głową odchyloną, gdy pozwalała badać głębie swych ciemno szafirowych, spłoszonych oczu, gdy białością ramion walczyła o pierwszeństwo ze śnieżną swą szatą, gdy każdem drgnieniem powiek, każdą linją klasycznie rzeźbionych rysów, każdą niewymyślną fałdą sukni wiała szlachetną dumą, a biła prostotą, zdawała się być boginią zstępującą do śmiertelnych, jutrzenką gaszącą wszystkie błyski gwiazd, promieniem dnia, wpadającym między czerwone światła lamp.
W sali powstał znów szmer — lecz przeciągły, cichnący.
Tłum mundurów i fraków otoczył szambelanowę, słowa pochwały, zachwytu zrywały się coraz śmielej.
Pani Walewska tymczasem zdobyła się na kilka wyrazów odpowiedzi dla Murata — zaczem, palona spojrzeniami, mieniła się na twarzy, poglądała z trwogą, szukając zda się, miejsca, wolnego od natrętnych ócz, a niby mówiąc — przecież niczem nie starałam się wdzięków podnieść, pragnęłam odwrócić waszą uwagę skromnością mej szaty, brylanty skrami nie znaczą mych rąk, nie bramują szyi, nie przepasują warkoczy, nawet kwiatu nie wzięłam, cóż was jeszcze wabi, co pociąga, co zastanawia, że mi przejść wzbraniacie.
Pan de Périgord, który nie zdawał sobie sprawy ze zmiany wrażeń, zachodzącej na sali, a który dotąd zachował w pamięci, że prowadzi damę, wystrychniętą na parafjańskiego podlotka — skorzystał z milczenia Murata i, przeciskając się przez tłum mundurów i fraków, poprowadził panią Walewskę do kanapy w rogu sali. Zaczem skłonił się szambelanowej i odszedł, pozostawiając ją znów na opiece pana Anastazego i księżnej Jabłonowskiej. Ta ostatnia, ciągle jeszcze dysząca zgrozą urażonej mody i zadraśniętej ambicji, nieomieszkała wyjaśnić pani Walewskiej swego nieukontentowania.
Ma chére! Postawiłaś na swojem!... I patrz, co się dzieje!... Oczu podnieść niepodobna!... Chciałaś chyba dowieść, że nie masz wyobrażenia o dworskiem zebraniu! Daruj, ale to boli...
Szambelanowa odwróciła głowę ku księżnie i odrzekła spokojnie.
— Nie wiedziałam, że aż tak wielką przykrość sprawię!...
Księżna obrzuciła badawczem spojrzeniem twarzyczkę pani Walewskiej i dodała łagodniej.
Kto nie ma experjencji światowej, powinien słuchać starszych!... A, mój Boże, tak by ci w szafirowem było do twarzy!...
W pani Walewskiej ozwała się nagle mimowolna za lotność.
— Więc istotnie tak strój mój razi?...
— Bezwątpienia! Chociaż... jesteś dziś bardzo dobrze — ale, jakbyś ty wyglądała! Jakbyś mogła wyglądać — a tak, niewiadomo! Talleyrand był skrzywiony! Uważałam! Wątpliwa rzecz, czy będziesz mogła być przedstawioną cesarzowi!...
— Czyż tak!? — przerwała z ukontentowaniem szambelanowa.
Księżna spojrzała surowo na bratowę.
Marie! Pamiętaj choć na Anastazego! Ach! pan hrabia Hercau!... Witam! Marie! Pozwól...
— Miałem szczęście poznać! — ozwał się hrabia, składając wyszukany ukłon. — I dlatego pozwalam sobie prosić o pozwolenie przedstawienia paniom jednego z młodych oficerów gwardji, kawalera Bertrand!...
— Proszę bardzo! — przyzwoliła księżna.
Hercau skinął na stojącego w pobliżu porucznika.
Szambelanowa uczuła na sobie wyraziste spojrzenie Bertranda, słyszała zamaszysty brzęk ostróg, odpowiedziała machinalnie na zwrócony do niej komplement i już chciała odetchnąć swobodniej, rada, że uwolniła się od pustej ceremonji — gdy za Bertrandem stanął Montbrun, za Montbrunem Drouot, za Drouotem Milhaud, za Milhaudem Flahaut! — a potem już mundur za mundurem, frak za frakiem cisnął się ku pani Walewskiej.
Szambelanowa ledwie ukryć mogła pomieszanie, onieśmielenie — z wysiłkiem słuchała rubasznych niekiedy, a często mocno przesadzonych czołobitności, a od czasu do czasu obrzucała sunącą ku niej gromadę wzrokiem strwożonym i jakby pytać się chciała — za co, dlaczego mnie pod tym pręgierzem stawiacie. Nadomiar, księżna podczas tych hołdów jeszcze znajdowała okazje do westchnień i cichych przypomnień.
— Widzisz!... A coby to było dopiero... Patrz na Gutakowską, na Lubomirską... aksamity... tylko aksamity dzisiaj! A Sobolewska ze swoim djademem w kąt by poszła! Biedny Anastazy... powiadam ci, znać, że cierpi!...
Nareszcie gromada mężczyzn zaczęła rzednąć nieco dookoła szambelanowej — już teraz co starsi a przedniejsi sunęli z powitaniem.
Księżna atoli dzielnie wyręczała panią Walewskę i prawie, że na swe barki wzięła cały ciężar odpowiedzi, które już musiały być i randze przystojne i stanowisku odpowiednie, i rodowi, a zasługom prezentującego się równoznaczne.
Jeden hrabia Hercau i porucznik Bertrand nie opuszczali zajętych stanowisk przy szambelanowej i naprzemiany zwracali się ku niej, starając się podtrzymać rwącą się rozmowę.
— Byłem zdesperowany! — zaręczał piskliwym głosem hrabia Hercau. — Straciłem prawie nadzieję, że pani raczy przybyć!...
— Nie pojmuję pańskiej desperacji!...
— Lecz ja ją odczuwam! — wtrącił się Bertrand — a że nie dzieliłem jej, to jedynie, że po raz pierwszy mam honor widzieć panią szambelanowę.
— Powiedz, poruczniku, nietylko widzieć, lecz i podziwiać!...
— Pan hrabia nadto uprzejmy!
— Raczej skąpy w wysłowieniu! — poprawił Bertrand.
— O, mój poruczniku, czyż nie wierzysz w chwile, gdy nadmiar sentymentu więzi wyrazy?...
— Jaknajmocniej — a pani szambelanowa?...
— Mniemam, że pan hrabia ma tylko skłonność do wartkich duserów!...
— Na honor, pani szambelanowo! — zaprzeczył Hercau. — Nigdy nie byłem więcej szczerym!...
— Powinnam być złośliwą!...
— Racz pani wysłuchać! Jeden z najsławniejszych illuminatów w księdze mego życia wyczytał, że wzejdzie dla mnie chwila, w której kobieta oczaruje mnie... olśni... porwie... do rydwanu swego przykuje aż po ostatnie dni!... Dotąd wątpiłem o prawdziwości przepowiedni, dziś się przed nią korzę!...
Szambelanowa nie próbowała nawet odpowiedzieć na to wyszukane wyznanie.
Bertrand spojrzał niechętnie na hrabiego, a chcąc zdobyć nad nim przewagę, ozwał się z ukłonem do pani Walewskiej.
— Czy mogę prosić o zaszczyt odtańczenia ze mną kadryla?...
— Sama nie wiem właściwie...
Na wyrazistej twarzy Bertranda odbiło się szczere zasmucenie.
— Byłoby to dla mnie szczęściem!...
— Ach, moja bratowa tak mało tańczy! — wmieszała się nagle księżna, która mimo prowadzonej rozmowy, podchwyciła prośbę porucznika.
— Gdyby jednakże!? — nalegał Bertrand.
Księżna trąciła nieznacznie panią szambelanowę.
— Bardzo wątpię, panie oficerze!...
Szambelanowa pobladła zlekka i niespodziewanie ozwała się do skonfundowanego Bertranda.
— Wszak do kadryla?... Przyjmuję!...
Porucznik zadzwonił ostrogami i spojrzał z triumfem na skonfundowanego Hercaua.
Księżna ledwie ukryć mogła swą alterację. Widać było, że chce jakieś słowo rzucić szambelanowej, lecz ta udała tak zajętą rozmową z Bertrandem, że księżna musiała wyrzec się tej myśli.
Było to wszakże nad siły księżnej Jabłonowskiej, spostrzegłszy więc stojącego w pobliżu brata, dała mu znak wachlarzem, a gdy ten się zbliżył, rzekła stroskanym tonem.
Mon chér! Obawiam się o Marysieńkę! Wszak doktór Corvisart zalecił wystrzeganie się... będzie tańczyła kadryla!... Właśnie porucznik Bertrand był łaskaw prosić!...
Zanim szambelan zdążył odpowiedzieć, porucznik, usłyszawszy swe nazwisko, odwrócił się ku niemu i, wyciągnąwszy rękę do pana Anastazego, zarekomendował się uroczyście.
— Bertrand — adjutand sztabu jego cesarskiej mości!...
— Wielce obligowany! — wybełkotał szambelan, i dopiero kiedy Bertrand pochylił się znów ku pani Walewskiej, zrozumiał intencję słów księżnej i stuknął hałaśliwie tabakierką.
Księżna nadto szepnęła mu po raz drugi:
— Rozumiesz?! Kadryl! Z porucznikiem!...
— To niepodobna! Właśnie książę Borghese pytał...
— Asekuruję ci, że prawda!...
— Ależ ja na to nie zezwolę...
— Naturalnie — masz prawo!...
Szambelan podniósł się na palcach i już gotował się do spełnienia swej zapowiedzi, gdy pośród sali rozległ się przeciągły szept: „Cesarz! Cesarz!...“
Rozgwar ucichł — oczy zebranych zwróciły się ku drzwiom wchodowym. Po chwili rozległo się donośne zawołanie Talleyranda.
L’empereur!...
Na chórze zabrzmiały dźwięki poloneza. Siedzące panie powstały ze swych miejsc.
Wszedł Napoleon — zatrzymał się w progu, jakby pozwalając przyjrzeć się sobie — zaczem, poprzedzany przez Talleyranda, a mając za sobą Duroca, Wybickiego i Poniatowskiego, ruszył nerwowym krokiem ku środkowi sali.
Tłum gości pana de Périgord falował zlekka, roztwierał przed władcą szeroką drogę, chylił przed nim głowy i oddech zapierał.
Twarze gorzały, z ócz szły błyski, serca biły przyśpieszonem tętnem, dreszcz przejmował i tych, co go już oglądali, i tych, co widzieli go po raz pierwszy.
Napoleon nie zawiódł. Wpół rozchylone usta, wytężone spojrzenia, gnące się najhardsze karki — mówiły, że i tu był zawsze takim, jakim przedstawiali go legjoniści, jakim czyniły go relacje Dąbrowskiego i Wybickiego, jakim malowała go wieść idąca z pól Marengo, Austerlitzu i Jeny, jakim go mieć chciano. Ten sam mundur strzelców konnych, zielony z czerwonym, z podciętym mocno pod szyję kołnierzem, taż sama biała kamizelka z rąbkiem krwawej wstęgi legji honorowej — ten sam wzrok magnetycznie przenikliwy i też same chmury, drżące w fałdach brwi.
Na środku sali Napoleon zatrzymał się i odwrócił ku wielkiemu marszałkowi dworu.
Duroc odgadł ten ruch, bo pochylił się ku cesarzowi i rzekł nieznacznie:
— Na lewo, pod lustrem... w białej sukni!
Po małej pauzie, Napoleon skierował głowę ku wskazanemu przez Duroca miejscu, pomknął spojrzeniem między tłumem dam i panów, prześlizgnął się po kilkunastu twarzach i zatrzymał się tam, gdzie wsparta na ramieniu Bertranda stała pani Walewska.
Zaczęła się prezentacja.
Wybicki z Poniatowskim i Talleyrandem stanęli tuż za plecami monarchy, aby mu być dragomanami w rozpoznawaniu ludzi i darzeniu ich miłościwemi słowami.
— Małachowski, marszałek sejmu! — mówił za plecami cesarza Wybicki.
— Był cierpiący! — dorzucił z drugiej strony Talleyrand.
Napoleon ledwie że okiem rzucił na sędziwego marszałka i ozwał się niespodziewanie:
— A!... Rad jestem... Jakże małżonka?!...
Marszałek drgnął zlekka, nie pojmując, co znaczyć mogło pytanie o zmarłą dawno żonę — lecz, zanim na odpowiedź się zdobył, Wybicki już następnego dygnitarza wymieniał.
— Ostrowski Tomasz!...
— Członek rządu tymczasowego!... Pracuje bez wytchnienia... — dodał pośpiesznie Poniatowski.
— Jakże... się pan bawi?... Już na karnawał chyba nie możecie narzekać! — rzekł cesarz w konkluzji tych dwóch objaśnień.
Najbliżej stojący ledwie ukryć zdołali zdumienie, Talleyrand zakrył usta chustką, Poniatowski zagryzł wargi, Wybicki poczerwieniał. Ostrowski chylił posiwiałą głowę a szarpał zlekka gwiazdy orderowe. Duroc po raz wtóry szepnął coś do ucha cesarzowi.
Napoleon poruszył się niecierpliwie i brwi ściągnął.
Dalsze odezwania były już lepiej zastosowane, bardziej idące za podpowiadanemi wskazówkami.
Gdy atoli cesarz od grupy mężów, a dawnych posłów, senatorów i dostojników zbliżył się do dam — roztargnienie znów powróciło i to silniejsze jeszcze, niekiedy graniczące z impertynencją, z grubiaństwem.
Sędziwa księżna Ossolińska dowiedziała się od cesarza, że jej do twarzy w żółtawym kolorze, — młodziutką, a piękną Tomaszowę Łubieńską spotkało zapytanie, czy jej syn dawno służy w wojsku, korpulentna pani Wojczyńska usłyszała komplement, że musi lekko tańczyć, jasnowłosej pani Sobolewskiej cesarz oświadczył wprost, że tylko ciemne blondynki mogą pretendować do tytułu piękności, księżna Dominikowa Radziwiłłowa, obsypana pudrem na dawną modę, miała zaszczyt z cesarskich ust przekonać się, że ma niezmiernie świeżą cerę....
Wybicki pocił się, Poniatowski mienił się kolorami, Talleyrand krzywił się pociesznie — a tu dziwolągi rosły, wzmagały się, padały na prawo i na lewo.
Cesarz nie zwracał uwagi na podpowiadane słowa, na wymieniane głośno nazwiska — szedł coraz prędzej, pomijał bez ceremonji niektóre damy i zbliżał się ku miejscu, gdzie prawie w samym końcu sali, w pobliżu Aleksandrowej Potockiej, stała z głową pochyloną pani Walewska.
Każdy ruch, każde odezwanie się Napoleona świadczyły, że coprędzej chce skończyć nudną ceremonję, że ani nie myśli liczyć się ze względami towarzyskimi, że i tu rozkazywać przyszedł, a nie ulegać jakimś formom czy zwyczajom.
Po wyrzuceniu jeszcze kilkunastu wyrazów, które kłaniające się damy niemal o odrętwienie przyprawiły — cesarz z lekkim odcieniem zadowolenia zatrzymał się przed spowitą aksamitami, łunami brylantów bijącą panią Aleksandrową Potocką, słynącą z wdzięków pod popularnem swem nazwiskiem panieńskiem Anetki Tyszkiewiczówny.
— Będzie pani tańczyła ze mną kadryla! — rzekł oschle Bonaparte, spoglądając wciąż ku miejscu, gdzie stała szambelanowa.
Anetka podniosła zlekka swe ciemne, wyraziste oczy i odrzekła z powabnym uśmiechem.
— Niewymownie wdzięczna za ten zaszczyt, sire!...
Na dźwięk głosu pani Aleksandrowej — Napoleon teraz dopiero zwrócił się ku niej, obrzucił jednem spojrzeniem całą jej wytworną, a pełną niezaprzeczonego powabu postać.
— Bardzo zajmująco pani wygląda...
Sire!...
— Jesteś w stanie wywrzeć wrażenie!...
— Najjaśniejszy panie, tam, gdzie ty stąpisz!...
— Patrząc na panią, trzeba uwierzyć w piękność Polek!... Tak, tu można dopiero ponieść porażkę!...
Sire — odparła bez wahania pani Aleksandrowa — twojem przeznaczeniem jest zwyciężać!...
Napoleon skrzywił się nieznacznie i zagadnął raptownie.
— Jakże pani chowają się dzieci? — zaczem, nie czekając na odpowiedź, skinął na Talleyranda, aby mu podał szklankę limonjady i nawiązał rozmowę z Wybickim.
W trakcie tej niefortunnej konwersacji z panią Aleksandrową — Duroc odłączył się od orszaku cesarskiego i zbliżył się do pani Walewskiej.
— Pani pozwoli się powitać?
— Pan marszałek! — wyjąkała zarumieniona szambelanowa.
— Nie wiem doprawdy, jak mam, wyrazić wdzięczność... że pani nie odmówiła zaproszeniu...
Porucznik Bertrand, stojący obok szambelanowej, odsunął się z uszanowaniem.
Księżna Jabłonowska i pan Anastazy zbliżyli się, szukając wzroku Duroca, aby go powitać, lecz marszałek oka nie spuszczał z pani Walewskiej.
— Poczytywaliśmy sobie za obowiązek — pan de Périgord książę Benewentu był łaskaw...
— Spełnił tylko otrzymane polecenie!... Wszak pani nie wątpi, że komu innemu zależało tu na jej obecności?...
— Nie wiem — nie rozumiem!...
— Będzie pani miała sposobność przekonać się... Czy wolno prosić panią o wyświadczenie mi zaszczytu przetańczenia ze mną kontredansa?...
— Niezmiernie obowiązana za honor... lecz, panie marszałku... właśnie mam tancerza... przyrzekłam już porucznikowi Bertrandowi!...
Duroc spojrzał ku porucznikowi i uśmiechnął się filuternie.
— Ach!... Jeżeli tak... Więc pozwoli pani, abym był pierwszym po kawalerze Bertrandzie?...
— Niezawodnie panie marszałku! — rzekła pani Walewska, nie ukrywając prawie zadowolenia z tak zręcznego uchylenia się od tańca z marszałkiem, a co ważniejsze, od słuchania drażniących ją półsłówek.
Duroc teraz dopiero zwrócił się do pana Anastazego i księżnej Jabłonowskiej — wycedził kilka uprzejmych frazesów i zagadał o świetności balu.
Księżna, którą rozmowa bratowej z marszałkiem do głębi poruszyła, czuła się powołaną do załagodzenia odprawy danej Durocowi.
— Niezmiernie, nieskończenie żałujemy!... Ale to się tak stało!... Marie, naturalnie mimo całej chęci, nie mogła cofnąć danego przyrzeczenia kawalerowi Bertrand!...
Marszałek uśmiechnął się sarkastycznie.
— Jak na spóźnionego dostąpiłem i tak wielkiej łaski — mam drugie miejsce!...
— Zawsze to krępuje!... Czy kawaler Bertrand jest znanym panu marszałkowi?...
— Owszem, bardzo zdolny oficer, służbista — ma przyszłość przed sobą — ma!...
— Słówko jedno! — wmieszał się pan Anastazy, który po kilkakroć już próbował się odezwać.
— Proszę pana, panie szambelanie!...
— Czy... panie marszałku, przedstawienia zostały już ukończone?...
Duroc spojrzał ku miejscu, gdzie cesarz właśnie był rozmawiał z Wybickim.
— Tak sądzę!... Najjaśniejszy pan jest zmęczony! Boć to nuży!...
— Istotnie... tylko, panie marszałku... bo właściwie żona nie miała zaszczytu być prezentowaną... Na Zamek wówczas... nie mogła.
Duroc roześmiał się mimowoli, lecz, pohamowawszy się szybko, rzekł ze szczerem współczuciem:
— A to doprawdy fatalność!... Może znajdzie się sposobność jeszcze — będę pamiętał!... Toć się słusznie panu szambelanowi należy!... Zdaje się, że i z panem dzisiaj nie rozmawiał?...
— Stałem na uboczu!...
— I słusznie — lecz niemniej jego cesarska mość bardzo się nim zajmuje... bardzo!...
Duroc cofnął się zręcznie i zniknął nagle w grupie generalskich mundurów.
Pan Anastazy z wyrzutem spojrzał na żonę i podsunął się ku niej.
— Ładna konfuzja!... Oczywiście urażony! Na takim balu z porucznikiem się angażować do kadryla!... Piękny sukces!... Nie ma co!...
— Cesarz tańczy z Anetką! — ozwała się z boku księżna Jabłonowska, zdążywszy już pochwycić na boku nić kursujących po sali szeptów.
— Czy być może? — zwątpił szambelan.
— Z pewnością!... Potocki umie się sforować!... Patrz tylko!... Stanisław już stanął przy Wybickim!...
Pan Anastazy stuknął niecierpliwie swą nową, cesarską tabakierką.
— Pewnie... pewnie!... Wszystko ma po temu!... I syna, pana Aleksandra... i synowę i żonę!!...
— Można siadać! Można siadać! — rozległ się lekki szmer śród pań.
Szambelanowa, korzystając z powstałego zamieszania podążyła czemprędzej na swe miejsce pod lustrem, aby uniknąć dalszych uwag i utyskiwań męża i wymówek księżnej. Tu, na kanapie, gęsto obsadzonej damami, dostęp był trudniejszy, rozmowa musiała płynąć zwykłymi torami salonu.
Pan Anastazy na ten oczywisty wybieg zęby zacisnął, księżna zatrzepotała wachlarzem i musiała pójść za przykładem szambelanowej, a natrafiwszy na sąsiedztwo pani Moszyńskiej, nawiązać z nią rozmowę.
Środek sali opróżnił się nieco — gromadki mundurów i fraków usunęły się ku damom, — pozwalając równocześnie wszystkim przyglądać rozgrywającej się scenie.
Scena istotnie była niezwykłem widowiskiem, szczególniej dla tych, którzy nawet królowi swemu umieli kwasy okazywać, z głowami hardo podniesionemi ku majestatowi spozierać, a na ustach mieć i dla korony butne odpowiedzi, dumne wyrazy.
Na środku sali stał Napoleon i jakieś rwane zdania zamieniał z Wybickim. Za cesarzem książę Józef z Muratem zdawali się oczekiwać na słowo cesarskie...
Bonaparte jednak jakby ich nie widział...
Naraz, z głębi pokoi pałacowych wyszedł Talleyrand de Périgord książę Benewentu i jął zmierzać wprost ku cesarzowi... ze szklanką limonjady na srebrnej tacy z serwetą w ręku...
Talleyrand, czując na sobie spojrzenia obecnych, głowę pochylił i usta zacisnął.
O dwa kroki przed cesarzem zatrzymał się i wysunął rękę z tacą jakby do podania, lecz Napoleon... nie widział...
Upłynęła długa, męcząca chwila — nareszcie cesarz odwrócił się niedbale ku Talleyrandowi:
— A co to?!... Limonjada?!... Nie trzeba!...
Minister skłonił się głęboko i odszedł z tacą.
Scena ta dała powód do szeptów i uwag.
— Pierwszy minister! Taki dostojnik! — dziwili się panowie.
— Służba — ceremonjał! — objaśniali marszałkowie i generałowie.
— Bardzo mu do twarzy w roli lokaja! — mruczały republikańskie porywy z pod cesarskich mundurów.
— Jaki on musi być „żenowany!“ współczuły — damy.
— Niechby na którego z nas trafiło! — mówiły w kącie sali podgolone czupryny, a sumiaste wąsy.
Pani Walewska była tak zdumiona tą sceną, że aż pochyliła się ku księżnie.
— Nigdy nie myślałam, żeby pan de Périgord!...
— Kto nie zna dworu, tego dziwi! — odrzekła kwaśno księżna.
Szambelan, który był zdołał znów zająć stanowisko wyczekujące za kanapą, uważał za właściwe uśmiechnąć się pobłażliwie.
— Ceremonjał dworski musi zastanawiać nieświadomych!... Phi!... Cóż tu wielkiego!... Nieboszczykowi królowi jegomości nie lada tackę, ale puhary podawałem na przyjęciach!...
— Lecz to minister!...
— Czemże lepszy od szambelana?...
— Mnie to „detonuje!“ — wtrąciła pani Moszyńska.
— W Wiedniu jeszcze surowsza etykieta! — zauważyła księżna.
Pani Walewska chciała odpowiedzieć, że ceremonjał taki graniczy z poniżeniem — gdy wraz z pierwszą fanfarą, wzywającą do kontredansa, zadzwoniły tuż za szambelanową ostrogi porucznika Bertranda.
— Pani Walewska spojrzała pytająco na porucznika.
Wszak dopiero pierwsza fanfara?
— Tak jest, pani szambelanowo! — odparł Bertrand drżącym zlekka głosem. — Ośmielam się panią niepokoić... i prosić o przebaczenie, że poważyłem się...
Bertrand urwał nagle. Szambelanowa poruszyła się niespokojnie.
— Daruj, panie kawalerze, nie rozumiem!...
— Nigdy mi jeszcze mundur tak nie ciężył, jak w tej chwili!...
— Ależ!?...
— Śmiałem prosić ją do kontredansa... zapomniawszy, że obowiązki służby nie mogą mieć dla mnie ani dnia ani godziny!...
— Więc, panie kawalerze?!...
— Mam rozkaz ruszyć natychmiast do korpusu marszałka Mortier... za kwadrans będę już na koniu... Nie pozostaje... jak tylko błagać o darowanie!..
— Panie kawalerze!... doprawdy... do korpusu marszałka Mortier?...
— Na Śląsk...
— Żałuję szczerze pana...
— Dzięki za łaskawe słowa!... Wspomnij pani bodaj dzisiaj tylko...
— Ziąb... wichura!...
— Służba, pani szambelanowo! A jak teraz okrutna... marzyłem przed chwilą o innej!...
Porucznik skłonił się, pani Walewska ze współczuciem podała mu swoją maleńką rączkę, Bertrand złożył na niej pełen szacunku pocałunek, zadzwonił ostrogami i podążył ku wyjściu.
Księżna uśmiechnęła się z zadowoleniem, pan Anastazy stukał znów raźniej tabakierką, pani Walewska zadumała się.
Żal jej było Bertranda. Wcale miły, uprzejmy kawaler — wybawił ją od Duroca! Szkoda!...
— Widzisz, dawałem ci do zrozumienia — teraz pięknie będziesz wyglądała sama! Bo przecież ja nie mogę... a teraz nawet szukać niepodobna!! — rzekł z boku szambelan.
— Lepiej siedzieć, niż takiego honoru zaznać!...
— Nie powiem, porucznik wydał mi się...
Chére Marie, bardzo stosowny „danser“ na szlacheckim kuligu!...
— Co księżna mówi? — zagadnęła ciekawie pani Moszyńska.
— Ach!... Nic!... Marie après une maladie, musi bardzo zważać... Pewno nawet od kontredansa będzie musiała się wymówić!...
Oh! La pauvre, c’est très ennayant!
Parfailement... et surtout odmawiać wielkiemu marszałkowi dworu!...
— Więc książę Frioulu!?...
Mais, oui!...
Pani Moszyńska niedowierzająco skinęła głową.
— Jaka szkoda!....
Za pierwszą fanfarą poszła druga.
Pary zaczęły się ustawiać w dwa szeregi, miejsca dookoła sali pustoszały.
Pan Anastazy z goryczą spoglądał, jak Murat stanął przy Lubomirskiej, książę Borghese przy Lubieńskiej, Bassano wiódł Krasińską, Davoust niezgrabnie kroczył około Gutakowskiej, Talleyrand asystował Sobolewskiej, książę Józef Radziwiłłównie — jak nawet szlachciankom dostały się bądź rodowe imiona, bądź generalskie szlufy, bądź suto haftowane, a buljonami zdobne mundury.
Kapela zagrała trzecią fanfarę...
Napoleon poruszył się ociężale i wyciągnął rękę ku pani Aleksandrowej Potockiej.
Panu Anastazemu w oczach pociemniało.
— Potoccy się „lansują!“ — zauważyła nadomiar księżna.
— Anetka z cesarzem! — zaznaczyła z boku pani Moszyńska.
— Ach — widzę przecież — widzę!... Wcale dzisiaj nie wygląda — jeżeli ta suknia pomysłu Jouberta, to zaczyna się „dyzgustować“.
— Lecz z kim cesarz ma vis-á-vis?...
— W tym tłumie... pewno, jak wypadnie... bo...
Księżna nie zdążyła dokończyć zdania, gdy naraz przed panią Walewską stanął Duroc.
Szambelanowa zmieszała się, księżna, pan Anastazy i pani Moszyńska skupili się prawie dookoła pani Walewskiej.
— Przyszedłem upomnieć się o przyrzeczone mi drugie miejsce!...
Szambelanowa wstała. Duroc podał jej ramię i powiódł ku środkowi sali, w miejsce, gdzie dookoła cesarza, za wskazówkami pana de Périgord, zatrzymywały się co najprzedniejsze pary, najwyższe tytuły i rangi.
— Trudno mi wypowiedzieć — mówił tymczasem Duroc, Prowadząc panią Walewskę — jak dalece czuję się zadowolonym, że mi danem jest zastąpić porucznika...
— Żal mi go było szczerze...
— Sam sobie winien!...
— Nie rozumiem, panie marszałku?! — zapytała szambelanowa, uderzona dziwnym odcieniem głosu księcia Frioulu.
Duroc uśmiechnął się nieznacznie.
— Służba ordynansowa przy sztabie cesarskim nie ma względów!...
— Lecz teraz czasowo kroki wojenne są zawieszone?...
— Kto wie!... Najjaśniejszy pan poniósł właśnie porażkę... zdwoić trzeba siły, aby bodaj częściowe odnieść zwycięstwo...
— Czy być może?...
— Tak, pani szambelanowo, i to w powrotnej drodze z pod Pułtuska!...
— Panie marszałku, napróżnobym się siliła sprostać jego dowcipowi!...
— Pani nie wierzy w Dalilę?...
— Tak — lecz boleję nad upadkiem Samsona!...
— A jednak, cóż piękniejszego nad widok siły, mocy, potęgi — chylącej się przed wcieleniem piękna.
Szambelanowa nic nie odpowiedziała — całą jej bowiem uwagę chłonęło otoczenie, w którem się znalazła... o kilka kroków przed nią stał cesarz.
Pani Walewska nie mogła opanować niepokoju i ozwała się do Duroca:
— Panie marszałku, z którą parą naprzeciw tańczymy?...
— Pani ma wątpliwości?...
— Nie wiem!...
— Czy pani sądzi, że pozwolonoby tańczyć komu innemu z panią!... Mistrz ceremonji pan de Ségur... daje znak!... Pani będzie łaskawa nieco w lewo...
— Ależ tu cesarz tańczy...
— Właśnie mamy z nim vis-á-vis!...
Rozległy się dźwięki kontredansa.
Napoleon z panią Aleksandrową Potocką wysunął się ociężale naprzeciw Duroca i pani Walewskiej.
Szambelanowa ledwie odróżniać mogła takty muzyki, myliła się w figurach, nie słyszała wytwornej konwersacji, którą zabawiał ją wielki marszałek dworu, nie widziała pełnych zdumienia spojrzeń, słanych ku niej przez sąsiednie pary.
Pani Walewska, mimo, że głowę miała podniesioną, mimo, że oczy jej rozwarte szeroko, ukazywały swe tajemnicze głębie — zdawała się w każdym ruchu stygnąć na marmur — w posąg się zamieniać. Delikatnie rzeźbiona jej twarzyczka nie miała ani kropli krwi, usta wpół rozchylone z różanych na śniegowe zamieniły się płatki — oddech zamierał.
Niekiedy mignął się przed oczyma szambelanowej zielony mundur, krwawa wstęga legji — a zresztą i dźwięki kapeli i uroczyste wywoływanie figur przez pana de Ségur, i słowa Duroca, i suwanie się par, i brzęk ostróg, i pogwar rozmów zlewały się dla niej w jeden piekielny szum, — odmęt.
Szambelanowej przychodziły na myśl ciche, skromne izdebki kiernoskiego dworku, surowa twarz rodzica, pamiętne pożegnanie z Pawełkiem, uchodzącym do legjonów, pierwsze rozmawiania się z Gorajskim, a potem obraz za obrazem, aż do odjazdu porucznika Bertranda.
Pani Walewska sama nie zdawała sobie sprawy ze stanu odrętwienia, który ją opanował. Próbowała zmóc się i odpowiedzieć Durocowi — poruszyła nawet wargami... widziała, jak marszałek skwapliwie pochylił się ku niej — lecz wyrazy, które miała wyrzec, rozwiały się w jakimś nieuchwytnym szepcie.
Nagle — szambelanowa uczuła się silniej poprowadzoną przez marszałka ku przodowi — a równocześnie uczuła uścisk ręki długi, kurczowy, stalowo nieubłagany. Pani Walewska skupiła przytomność — przed nią stał Napoleon.
Malheureuse victime!...
Sire! — wyjąkała cicho pani Walewska.
Je n’ai vu que vous...
Krew uderzyła do głowy szambelanowej. Wzrok Bonapartego palił ją, chłonął. Cesarz pomylił figurę. Duroc ujął znów panią Walewskę za rękę.
— Jak pani wydaje się mój taniec? — zagadnął niespodziewanie Napoleon panią Aleksandrowę Potockę, do której był się podczas tańca prawie słowem nie odezwał.
— Najjaśniejszy panie, jak na wielkiego człowieka, tańczysz znakomicie!...
— Lecz nie jak na towarzysza takiej, jak ty, tancerki!...
Sire... przeciwnie...
— Kto jest ta dama tańcząca naprzeciwko nas?...
Pani Aleksandrowa zmrużyła filuternie oczy.
Napoleon, spostrzegłszy, że jest odgadniętym, zachmurzył się i dodał pośpiesznie.
— Jak się pani wydaje?...
— Bardzo... jednak, gdyby nie strój, byłoby o wiele lepiej!...
— Co ma pani do zarzucenia?...
— Ach, sire!... Jest zbyt prosty... ale to nie jej wina, pochodzi z rodziny dosyć pospolitej... a mąż nie należy do rozrzutnych!...
Bonaparte zagryzł usta.
— Za to pani masz na sobie cały skład jubilerski!...
Anetka Tyszkiewiczówna zmieszała się — zwykła jej pewność siebie i dowcip znikły, strzała miast dosięgnąć, zwróciła się przeciwko niej samej.
— To są klejnoty rodzinne z dziada, pradziada... sire.
— Gdyby pani przodkowie te klejnoty obrócili na formowanie pułków...
— W chwili tak uroczystej!
— Właśnie, moglibyście się bez tej uroczystej chwili obejść zupełnie...
Anetka chciała odpowiedzieć.
Napoleon nie pozwolił już atoli przyść do słowa pani Aleksandrowej.
Cesarz odwrócił się i spojrzał niecierpliwie na de Ségura... Mistrz ceremonji w lot zrozumiał. Kapela przeszła w marsza — kontredans się skończył.
Napoleon skinął lekko pani Aleksandrowej i zawrócił do stojącego w pobliżu fotela, za którym w jednej chwili stanęło mrowie co najpyszniejszych mundurów.
Talleyrand pospieszył znów ze szklanką limonjady.
Cesarz uśmiechnął się doń i rzekł łaskawie:
— A! Limonjada! Daj... Owszem, bardzo piękny bal!... Gdzie Berthièr?...
— Jestem, sire!... — ozwał się pospiesznie marszałek.
— Znów posprzeczaliście się z Davoustem?...
Sire...
— Nie przecz — widziałem... Zachowujecie się, jak żaki!... I cóż!... Nie sprzeniewierz się tylko pani Visconti... bo tu o to nie trudno!... A któraż z pań najwięcej ci się podoba z obecnych?...
Berthièr uśmiechnął się domyślnie.
Sire! Odpowiedź nie trudna! Księżna Lubomirska.
Cesarz skrzywił się.
— Chyba dla tego, że przypomina panią Walewskę?...
Berthièr stropił się.
— Tak, istotnie, sire, to miałem na myśli! — przyznał pospiesznie, a skorzystawszy z tego, że cesarz zagadnął o coś księcia Bassano — zanurzył się w toń fraków i mundurów, zapytując gorączkowo o panią Walewskę, aby czem prędzej o swem uwielbieniu ją przekonać.
Tymczasem wzrok cesarza, który błądził niespokojnie po sali, padł w miejsce, gdzie pani Walewska, otoczona rojem mundurów, z trudnością odpowiadała na krzyżowy ogień, którym razili ją z całym zapałem generał Montbrun i koniuszy dworu, pułkownik Durosnel.
Zmarszczka pionowa ściągnęła brwi Bonapartego.
— Duroc! Gdzie Duroc?...
Książe Frioulu stanął wyprostowany. Cesarz uderzył ręką o poręcz fotela — książę Frioulu pochylił się.
— Montbrun do Gdańska pod rozkazy Lefebvra... Durosnel niech wraca do Paryża. Natychmiast!...
Duroc skłonił się. Rozkaz przebiegł salę. Montbrun i Durosnel znikli z koła hołdowników szambelanowej, a to nadewszystko ku wielkiej uciesze hrabiego Hercau, który, nie zważając na zamieszanie i pewien popłoch pomiędzy oficerami — przysunął się do pani Walewskiej i z całą swobodą starego wersalczyka, zaczął bawić ją rozmową.
— Jak pani wydaje się bal!?...
— Owszem, bardzo zajmujący...
— Bezwątpienia... ciekawa maskarada... Jakobini udający dwór!... Pani szambelanowa rozumie... nas ta parodja boli!... Owszem, sam cesarz.... ale co to za otoczenie!... Szlachtę prawdziwą można tu na palcach policzyć!...
— Rozumiem pańską niechęć, jako emigranta i stronnika Burbonów, jednak musisz pan przyznać, że Francja nie stała nigdy u szczytu takiej potęgi...
— Zapewne... ale ci...
— Wszak oni właśnie doprowadzili ją na te wyżyny!... A pan mniema?...
— Ja?!... Ja w tej chwili mam tę jedną świadomość, że kocham!... Czuję, że tonę... i taka ogarnia mnie błogość, takie upojenie, iż nawet o ratowaniu się nie myślę...
Hrabia Hercau przymrużył oczy — puścił palcami młynka, a szerokie swe usta do słodkiego uśmiechu złożył, oczekując na odpowiedź szambelanowej.
Gdy w tem przed hrabią zarysowała się wyniosła postać szambelana pana d’Hédouville.
— Pani szambelanowa pozwoli!... Panie hrabio, książę Benewentu prosił pana o chwilę rozmowy...
Hercau pospieszył z uprzejmym zapewnieniem:
— Z całą gotowością będę służył panu de Périgord.
Pan d’Hédouville nie poprzestał na tem zapewnieniu, ani też nie uraził się tonem odpowiedzi, mówiącej wyraźnie o niezależnem stanowisku hrabiego i ponowił żądanie.
— Księciu bardzo zależy!... W ważnej sprawie.
Hercau poruszył się ociężale.
— Pani daruje!... Nawet nie wyobrażasz sobie pan, ile w tej chwili poświęcam dla pana de Périgord...
Hrabia złożył pani Walewskiej posuwisty ukłon i poszedł za szambelanem, dziwiąc się w duchu niespodziewanemu zaproszeniu.
Gdy hrabia miał przestąpić próg sali — zdawało mu się, że w pobliżu spostrzega frak i wstęgi orderowe księcia Benewentu — zatrzymał się więc raptownie.
— Pozwól, panie szambelanie, pan de Périgord jest właśnie!...
— Być może — ale, panie hrabio, prosił usilnie do swego gabinetu — zaraz nadejdzie!...
Hercau spojrzał niepewnie na pana d’Hédouville.
— Czy aby tylko!...
— Ależ niezawodnie, pan hrabia będzie łaskaw! — przerwał pospiesznie szambelan.
Hercau westchnął niechętnie i poszedł za d’Hédouvillem — zdziwiony nieco tą niespodziewaną sprawą, którą miał oczywiście Talleyrand.
W umyśle hrabiego w jednej chwili zerwała się cała burza domysłów i przypuszczeń.
— Talleyrand go potrzebuje — Talleyrand musiał słyszeć o Hercauach!... Potrzebuje ludzi, potrzebuje ludzi z nazwiskami — znających zwłaszcza stosunki miejscowe...
Hrabia uczuł się nagle tak przejętym ważnością czekającej go niewątpliwie misji, że ozwał się pobłażliwie do d’Hédouvill’a.
— Ach ten Périgord!... Co ja mam z tym Périgordem!... Uważasz, szambelanie... on tak ciągle!...
Pan d’Hédouville spojrzał z pod oka na Hercau’a.
— To jest właściwie... jak?!...
— A no tak ciągle!... Zawsze interesy — zawsze pilne sprawy... Ale... dokąd my idziemy...
— Jeszcze tylko ten kurytarz i już zaraz, na lewo!..
— Ach, na lewo!... Prawda, że to na lewo! — przytwierdził Hercau — chcąc dać do zrozumienia szambelanowi, że konfidencja z Talleyrandem nie jest dlań pierwszyzną.
D’Hédouville zbył milczeniem to zapewnienie — i wprowadził hrabiego do małej czworokątnej komnatki, w której dwóch młodych poruczników gwardji grenadjerów siedziało w pełnym rynsztunku służbowym. Porucznicy, na widok szambelana, zerwali się z miejsc.
Pan d’Hédouville pozdrowił ich uprzejmie i przedstawił hrabiemu.
— Panowie Rousseau i Rochefoucauld!...
— Bardzo miło!...
— Pan hrabia pozwoli... że go opuszczę... pan de Périgord nadejdzie niebawem!...
Zanim Hercau zdobył się na odpowiedź, szambelan pożegnał go ukłonem, zamienił kilka słów z porucznikiem Rousseau i wyszedł.
Hrabia jął z powagą przechadzać się po komnatce, nie zwracając uwagi na szepczących na uboczu oficerów.
Pokój, w którym kazano czekać hrabiemu, wydał mu się dosyć dziwnym, jak na poczekalnię pierwszego ministra — bo prócz kominka, stołu, dwóch kanapek i kilku zczerniałych malowideł na ścianach — nie miał żadnych ozdób, żadnych dekoracyj, żadnych mebli.
Hercau atoli wspomniał, że bądź co bądź minister tu ledwie przygodny popas odbywa i znów wpadł na dociekanie przyczyny, która skłoniła pana de Périgord do tak gwałtownego zaproszenia go na rozmowę.
Tymczasem godziny upływały...
Hrabia jął coraz częściej spoglądać na swój bombiasty zegarek i coraz szybciej mieszyć krokami komnatkę — wreszcie przystanął nagle — spojrzał ku oficerom i ozwał się.
— Pana de Périgord coś nie widać!...
— Jego księżąca mość... zajęty! — odparł flegmatycznie Rousseau.
— Bal!... Najjaśniejszy pan jeszcze nie odjechał! — dodał Rochefoucauld.
Hercau otworzył szeroko oczy.
— Hm! Zapewne... ale miał nadejść...
— Więc nadejdzie!...
— Może pan hrabia pozwoli wina?! A może chłodników?...
— Dziękuję za uprzejmość!...
— A może kazać przynieść coś z przekąsek!.. Kuchnię mamy pod bokiem!...
— Dziękuję ci, panie kawalerze!... Północ!...
— Prawda!...
— Pan de Périgord pewnie nie przyjdzie!...
— Ach — cóż znowu!... Panie hrabio — nie ma wątpliwości!...
— Nie przeczę!... — rzekł oschle Hercau. — Ale ja dłużej nie mogę!... Proszę powiedzieć, że czekałem — zresztą zobacz się z nim sam na sali!... Żegnam panów!...
Porucznicy spojrzeli na siebie znacząco i z ukłonami zagrodzili sobą drzwi.
— Pan hrabia daruje.
— Pan hrabia nie odmówi...
— Jego książęca mość prosił...
— Bardzo prosił, aby pan był łaskaw zaczekać na niego!...
— Jeszcze chwileczkę!...
— Ależ...
— Pan hrabia nie odmówi! Jego książęca mość byłby nie pocieszony!...
Hercau, po chwili wahania, ustąpił. Porucznicy przesadzali się w uprzejmościach, częstując znów winem i chłodnikami.
Hrabia dziękował za wszystko i z trudnością opanowywał zniecierpliwienie. Wkońcu, dla skrócenia sobie czasu, wdał się z porucznikami w gawędkę.
— A panowie właściwie co tutaj?...
— Nic, panie hrabio!... Służba!...
— Takie nasze szczęście! — poprawił Rousseau. — Właśnie na dzień balu wypadło!...
— Wszyscy nasi koledzy poszli prawie...
— Z wyjątkiem naszej piątej i trzeciej kompanji!... A taka okazja drugi raz się zdarzy nieprędko!...
— Zapewne!... Więc panowie tu muszą?!...
— Tak, panie hrabio, dwadzieścia cztery godziny w pełnym mundurze... Tyle, że zdrzemnąć się można!...
— Czasem zejdzie tak na próżniactwie, a czasem ordynans za ordynansem!... Zobaczy pan hrabia, niech tylko cesarz wróci do Zamku, najmniej przez dwie godziny drzwi się tu nie zamkną!... Sztafeta za sztafetą, rozkaz za rozkazem!... Niekiedy świta, a cesarz jeszcze nie ustaje!...
— Słyszałem — słyszałem!... A ten pokój, to właściwie co?...
— Ten pokój!?... Ordynansowe schronisko! Służbowa izba — łączy się tu na prawo z korytarzem, prowadzącym do kancelarji, a na lewo schody do warty pałacowej... do kurjerów, na podwórzec stajenny!...
Hercaua ta wiadomość dotknęła niemile. Każą mu czekać w służbowej izbie!
Hrabia poruszył się niespokojnie.
— Dziękuję panom za towarzystwo — lecz dłużej niepodobna!... Muszę wracać do sali!... Żegnam!...
Rochefoucauld skłonił się z wyszukaną uprzejmością.
— Pan hrabia nie zrobi nam tej przykrości!...
— Panie — nie rozumiem!...
— Pan hrabia raczy pozostać!...
— A nie, mój panie — muszę odłożyć przyjemność widzenia pana de Périgord na kiedy indziej!...
— Jego książęca mość koniecznie dzisiaj!
— Zobaczymy się na sali!... Żegnam!...
Hercau zawrócił ku drzwiom, lecz tu porucznik Rousseau stanął przed nim i rzekł z naciskiem:
— Pan hrabia zechce pozostać z nami!...
— Bardzo mi było miło — ale nie mogę opuszczać balu...
— Niech pan wierzy, że lada chwila się skończy!...
— Więc tem bardziej!...
— Nie ma już po co!...
— To moja rzecz!... Pan pozwoli!? Rousseau ani drgnął.
— Pan hrabia zostanie z nami!...
— Jakto? Jakto?! — wyjąkał Hercau, którego teraz dopiero uderzył stanowczy ton głosu porucznika.
— Zostanie pan tu! wmieszał się Rochefoucauld. — Proszę, oto kanapka — może wina?
— Ależ ja nie zostanę! — wybuchnął hrabia.
— W takim razie zniewoli pan nas do użycia siły!...
— Co — co?!... Więc to gwałt!?...
— Nie, panie hrabio... tylko wówczas, gdy pan odmówi naszej prośbie!...
Hercau osunął się z bezsilną złością na kanapę i przyłożył chustkę, nasyconą solami orzeźwiającemi, do nosa.
Wątpić nie mógł, że został uwięziony, pochwycony podstępem!...
Po małej pauzie, zebrał się na całą zimną krew i zagadnął.
— Panowie!.... Doprawdy nie rozumiem!... To chyba pomyłka...
— Być może!..
— Lecz w takim razie... nie widzę racji!... Ja muszę na bal!... Jego książęca mość raczył mnie zaprosić — ja... ja nie mogę odmówić sobie tej przyjemności... ja muszę do sali! Toć jestem Francuzem, jak i wy panowie!... Słowo honoru!... Nie pozbawiajcie mnie szczęścia oglądania cesarza!...
Rousseau skrzywił się ironicznie.
— Czy doprawdy panu hrabiemu tak bardzo na tem zależy?...
— Ależ słowo honoru!...
— Proszę, a mnie mówiono, że pan hrabia jako emigrant dotąd jest nieprzejednanym stronnikim Burbonów!...
— Ja! — Ja!?... Ależ, panie poruczniku, cóż za przypuszczenie! Czem sobie zasłużyłem... Emigrowało się, bo... ostatecznie zawierucha była nazbyt wielka... więc dla spokoju!... Lecz co do Burbonów!... Cóż bo znów Burboni!...
— Tak jednakże powiadano! — zauważył Rochefoucauld, mrugając znacząco na Rousseau.
— Plotki, proszę panów! Słowo honoru, że plotki!... Ja!... Bardzo!... Cesarz, śmiem twierdzić, mało ma tak mu oddanych... bo przecież ja nic!... Zdala się trzymam, podziwiam, wielbię i nic...
— Prawda — prawda! przyznali — porucznicy.
Hercau spojrzał niespokojnie ku drzwiom i próbował znów pertraktować.
— Oczywiście, nieporozumienie!... Rozmawiałem właśnie... z księciem Borghese... Dobrze mówię... z księciem Borghese... gdy szambelan d’Hedouville powiada, że pan de Périgord... to jest chciałem powiedzieć... książę Benewentu!... Więc ja naturalnie... Tu miał przyjść!... Czekałem!. Lecz teraz nie pojmuję!...
— Ach, panie hrabio, to takie jasne! — przerwał znudzonym tonem porucznik Rousseau. — Poprostu trzeba, żebyś jeszcze zaczekał...
— Sami panowie mówiliście przed chwilą... że... że... książę Benewentu jest prawdopodobnie zajęty!...
— Niema wątpliwości!...
— A zatem!!...
— Pan hrabia pozostanie z nami!...
— Lecz ja nie mogę — ja nie chcę!...
— To nie zmienia postaci rzeczy!...
— Więc panowie dopuścić się chcecie gwałtu!?...
— Uchowaj Boże — tylko pozwolimy sobie zatrzymać pana!...
— Nawet przemocą?...
— O, panie hrabio, jesteś zbyt wielkim światowcem, aby do tego nas zmusić!...
Hercau kiwnął się płaczliwie, głowę zwiesił i puścił na brzuszku jakiegoś bardzo zawiłego palcowego młynka.
Gdy się to działo szambelanowa, pozostawiona sama na chwilę, skorzystała z tego, że w sali jęły się tworzyć grupy rozmawiających i skinęła na męża, aby jej podał ramię.
Pan Anastazy z wyszukaną uprzejmością, przysunął się do żony.
— Co każesz, droga przyjaciółko?...
— Chcę przejść do bocznego salonu!...
— Ależ... czy wypada!... Nie byłaś prezentowaną najjaśniejszemu panu!... Może się zdarzyć sposobność!...
— Lecz pozwól!...
— Jeżeli koniecznie sobie życzysz!... Proszę!... Widzisz, nie masz doświadczenia!... Bardzo szczęśliwie się stało z kontredansem!... Radziwiłłowa mi winszowała przed chwilą!... Ogólne zdumienie!... Będzie jeszcze większe... jeszcze większe...
Pani Walewska nie słuchała słów męża — pragnąc co prędzej zejść ścigającym ją zewsząd oczom.
We drzwiach do bocznej sali — Walewscy spotkali panią Aleksandrowę Potockę z panem Flahaut i młodym porucznikiem Ornano.
Et voilá! — zakrzyknęła wesoła pani Aleksandrowa — właśnie o tobie, droga, mówiliśmy!... Pozwól... Książę Ornano!...
Szambelanowa ledwie zdążyła odpowiedzieć na ukłon porucznika — gdy pani Potocka odciągnęła ją ze śmiechem na stronę.
— Panowie pozwolą!... My, kobiety, zawsze mamy coś do zwierzenia sobie!... Droga moja!... Nawet nie miałam „momentu“ w kontredansie!... Stęskniłam się do twego widoku!... Byłaś cierpiącą?...
— Tak trochę!...
O mon Dieu! — prawiła bez wytchnienia Anetka Tyszkiewiczówna. — Lecz jesteś dobrze!... Niezmiernie się cieszę!... Twoja toaleta.. bardzo! Jabym puściła tylko jeszcze jedną fałdę... o tu, od ramion!... Admiruję cię!... Klasyczny pomysł!... Nie każdemu wpada „w gust!...“ L’empereur! Uważałaś!... Po prostu ambarasował mnie... Do łatwych nawykł zwycięstw! Dałam mu do zrozumienia!... Ale!... Twój strój go drażnił!... Ledwie mu wytłumaczyłam!... W rzeczach piękna jest bardzo „pojedynczy!...“ Pozwól, niech cię ucałuję!... Czy to prawda, że wezwał cię na rendez-vous do Jabłonnej?!... Nie! Byłam przekonaną!... Powiadali!... Czego bo nie mówią!... Słyszałaś pewno o Lubomirskiej?... Lecz... niepodobna panów pozostawiać samych!... Mówiłyśmy o panu, panie Flahaut!...
Adjutant sztabu skłonił się dworsko.
— Wypada mi tylko podziękować...
— Szambelanowa znajduje pana sentymentalnym!...
— Anetko!...
— Już się cofasz?!
— Czyż można być innym w tem gronie?!... Kapitulować trzeba co chwila!...
— Panie Flahaut! Pan mówi o poddaniu!... Warunki...
— Gotów jestem przyjąć najcięższe!...
— A pan, panie szambelanie!... Zawsze pełen sił i życia!...
— Nasze pokolenie — zaczął z namaszczeniem szambelan, lecz Anetka nie pozwoliła mu dokończyć i wróciła się do Ornana.
— Pańskie pragnienie spełniłam!... Miło mi niezmiernie, że zdołam być dlań dobrą wróżką!...
— Pani!...
— Tak, Marie!... Porucznik pałał chęcią poznania cię!...
— Państwo dokąd!...
— W sali gorąco! — objaśnił szambelan.
— A my do sali właśnie!... Książę!... Proszę korzystać — podaj ramię pani szambelanowej!...
Ornano przysunął się zamaszyście do pani Walewskiej.
Szambelan skrzywił się nieznacznie — lecz pani Aleksandrowa szepnęła doń ze złośliwym uśmiechem.
— Kuzyn cesarza!...
Pan Anastazy spojrzał niedowierzająco na Potockę — lecz ta kiwnęła mu twierdząco i rzekła głośno:
Oui, oui, c’est ça.
Szambelan spojrzał z uszanowaniem za idącym już obok jego żony porucznikiem i, po namyśle, zawrócił do sali.
Pani Walewska szła, prowadzona przez porucznika, nie próbując nawet nawiązywać rozmowy, ani przerwać nieprzyjemnego milczenia. Słowa pani Aleksandrowej zadrasnęły ją głęboko, wzburzyły, napoiły goryczą. Szambelanowa daremnie odgadnąć się siliła, za co te zjadliwe uwagi ją spotykały, dlaczego Anetka laką złość ku niej żywi, skąd mogła powstać haniebna plotka o widzeniu z cesarzem!...
Pani Walewska równocześnie wyrzucała sobie, że nie zdobyła się na odpowiedź, że nie umiała należytej dać odprawy, że nie otrząsnęła się dotąd z tego onieśmielenia zaściankowego, że nie umiała dotrzymać placu w prowadzeniu tych rozmów salonowych, tak cukrowych zawsze, a tyle piołunu niekiedy zawierających, że nie władała ani liczmanami frazesów, ani nie nauczyła się kryć żądła jedwabiami półsłówek, a czułych uściśnień.
Porucznik Ornano wiódł tymczasem panią Walewskę w głąb amfilady salonów — odwracając co chwila głowę ku szambelanowej i jakby szukając wątku do zaczęcia rozmowy.
Milczenie przedłużało się. Pani Walewska, pochłonięta myślami, nie czuła jego ciężaru — porucznik atoli zdawał się być podwójnie zaambarasowanym. Po kilkakroć już otwierał usta... lecz głos mu więzł w gardle i ledwie silny rumieniec znaczył onieśmielenie młodego oficera.
Salony kończyły się — naturalna zagroda zniewoliła porucznika do przerwania milczenia.
— Pani pozwoli... musimy!...
Szambelanowa drgnęła zlekka, a dostrzegłszy w rogu zacisznego salonu kanapkę — puściła ramię porucznika i zawróciła ku niej.
Ornano postąpił kilka kroków za szambelanową, a nie doczekawszy się zaproszenia, aby zajął przy niej miejsce, stanął obok kanapki i miął w ręku swą wielką czapę niedźwiedzią, spoglądając niepewnie ku szambelanowej.
Wreszcie porucznik szarpnął się — aż mu ostrogi zadzwoniły zaczerpnął pełną piersią powietrza i wyrzucił gwałtownie:
— Obawiam się, czy nie jestem natrętnym?...
Szambelanowa, na dźwięk głosu porucznika — odwróciła się i spojrzała nań zdziwiona, nie mogąc na razie przypomnieć sobie, gdzie tego oficera poznała, skąd się wziął przy niej, jak się nazywał.
— Ależ... nie, owszem, bynajmniej! — odrzekła pani Walewska, uważając sobie za obowiązek zaprotestować.
— Bo zdawało mi się! — wyjąkał z trudem Ornano i umilkł, rumieniąc się po same białka.
Pani Walewska obrzuciła ciekawem spojrzeniem porucznika i również się zarumieniła. Wydał się on jej zupełnie innym, różnym od tych butnych satelitów cesarskich, zawadjackich sztabowców, a zadufanych w swe szlify i krzyże orląt bonapartowych.
Z twarzy porucznika biła jakaś niewymuszona, nieudana prostota, — szczerość, drgająca w każdym rysie, w każdym błysku wielkich, ocienionych mocno, piwnych oczu.
Szlachetność tryskała nawet z niezgrabnych, a pełnych onieśmielenia odruchów porucznika; z czoła jasnego, okolonego kruczo-pierścieniowatą czupryną szła i odwaga i męskość i hart.
Szambelanowa doznała jakby lekkiego wyrzutu sumienia za swą nieuwagę.
— To ja raczej... panie oficerze, winnam przeprosić... bo moje towarzystwo!
— Przeciwnie, pani szambelanowo — przerwał raptownie porucznik, a spotkawszy na drodze swych ócz wzrok pani Walewskiej, spuścił głowę i miętosił znowu bermycę.
— Ale — usprawiedliwiała się szambelanowa — czasem przyjdzie... zamyślenie!...
Ornano skinął twierdząco głową.
— Pan, zdaje się, służy w gwardji — tak trudno się zorjentować w tej powodzi mundurów! — zagadnęła znów, po pewnej pauzie, pani Walewska.
— Tak jest... porucznik strzelców konnych gwardji! — wyrzucił uroczyście Ornano, prostując swą wysoką, zgrabną postać i sięgając do młodzieńczego puszku, zwiastującego ledwie przyszłe wąsy.
— Prawda!... Strzelcy konni gwardji... to ulubiony mundur cesarza!... Chociaż niezupełnie!...
— Tak jest, pani szambelanowo! Cesarz ma mundur więcej wycięty i białą kamizelkę zamiast naszej z szamerowaniami... nadto białe... te... i pantofle!... Zresztą zupełnie ten sam mundur... zupełnie!...
Pani Walewska uśmiechnęła się — porucznik zawstydził się.
Szambelanowę ta nieśmiałość oficera strzelców zaczęła bawić.
— A porucznik Bertrand... jest z panem w tym samym pułku!?...
— Nie, pani szambelanowo — przy sztabie głównym marszałka Berthier!...
— A... prawda!... Nam trzeba wybaczyć tę nieświadomość!... Wspominam pana de Bertrand, bo mi go bardzo szczerze żal... Niech pan sobie wyobrazi, na parę sekund przed kontredansem... otrzymał ordynans na Śląsk!... Okropne!... Z balu na konia i w tak daleką drogę!... Służba przy sztabie musi być wyjątkowo ciężka!...
— Rozmaicie bywa!... Chociaż z Bertrandem...
Porucznik urwał nagle.
— Chciał pan coś powiedzieć!...
— Tak — ale może lepiej nie!...
— Czy tajemnica!?...
— Wiedzą, o niej wszyscy... Jednak pani daruje!... Wolę zamilczeć niż powiedzieć nieprawdę!...
— A gdybym poprosiła o powiedzenie mi prawdy!...
— To, nie wiem sam, lecz chyba!... Zresztą co pani szambelanowej po tej wiadomości. Nasze... służbowe sprawy!...
— Bez wątpienia, lecz sam pan mnie zaciekawiłeś... Skoro powiadasz, że wszyscy wiedzą...
— Bo... bo... pani szambelanowo wygadałem się niepotrzebnie! — przyznał się z całą szczerością Ornano i umilkł.
Panią Walewskę szczególny odcień w głosie porucznika tem silniej jeszcze zaciekawił.
— Więc teraz, panie oficerze, zapóźno się cofać!...
— Nie — nie, pani szambelanowo! — bronił się porucznik, oglądając się niespokojnie po saloniku i jakby szukając pomocy. — Pani pozwoli!... Niech kto inny...
— Gdybym usilnie prosiła!?...
— To, nie wiem!... Pani szambelanowa za złe nie poczyta!... Nie chciałbym za nic urazić!... Tak powiadali!... Może w tem nie ma ani słowa prawdy!... Chociaż!...
Ornano mieszał się coraz bardziej. Pani Walewska nie przestawała nalegać. Porucznik jeszcze wahał się, ociągał przez chwilę, wkońcu, nie mogąc dłużej oprzeć się naleganiom, ozwał się gwałtownie:
— Bo... bo... Bertranda wyprawiono... z powodu pani szambelanowej!...
— Z mego powodu? — powtórzyła pani Walewska przeciągle.
Ornano spąsowiał.
— To jest... tak właśnie!... Sam nie wiem!... A może to tylko tak... powiadano!... Pewnie nawet!... Nie można przywiązywać wagi!...
— Panie oficerze, tem bardziej nastawać muszę!...
— Źle się wyraziłem — to właściwie nie pani szambelanowa — lecz kontredans sprawił!...
— Nie rozumiem!...
Porucznik odetchnął ciężko i jął mówić szybko:
— Bertrand sam sobie winien!... Poważył się prosić panią do kontredansa, nie zapytawszy się nawet pana de Ségur, czy panią szambelanowę można prosić!.. Bertrand sam sobie winien!... W ceremonjale było ułożone, że pani szambelanowa ma vis-à-vis z cesarzem!... Marszałek Duroc nie mógł inaczej!... Bertrand nie był na spisie służbowym... lecz że... że... był winien — zmieniono porządek... i wysłano go!...
Szambelanowa nie wiedziała, co odpowiedzieć.
Ornano starał się osłabić znaczenie swych słów:
— Bertrand postąpił sobie lekkomyślnie!... Trzeba było pamiętać o ceremonjale... Durocowi wszedł w drogę! Marszałkowi!...
— Żal mi kawalera Bertrand!...
— Pani szambelanowo... sam chciał... chociaż... został suto wynagrodzony!...
— Jakże to!?...
— Ano... miał szczęście rozmawiać z panią... bodaj jeden z najpierwszych — toż mało? Niechby sobie potem i najpiekielniejszy ordynans!... Bodaj na koniec świata!...
Ornano z takim zapałem wypowiedział te wyrazy, że pani Walewska drgnęła zlekka.
— Dziękuję za tak łaskawy komplement!...
— To nie komplement — słowo oficerskie, prawda!...
Porucznik urwał raptownie i silniej, niż przedtem miął w ręku bermycę.
Szambelanowa próbowała zbić z tropu śmiałego gwardzistę — lecz, spojrzawszy na jego szczerą, otwartą twarz, ucięła na pierwszej, sylabie rozpoczętego zdania i, spuściwszy oczy, bawiła się niedbale wachlarzem.
— Ja... ja panią... może...
Pani Walewska podniosła oczy. Porucznik zasunął głowę w wielki, czerwony kołnierz munduru, zatrzymał się i znów z jakąś determinacją wyrzucił:
— Pani szambelanowa raczy przebaczyć... alem urazić nie chciał — anibym śmiał nawet...
— Nie gniewam się — tylko, panie oficerze, jeżeli prośba moja może coś zaważyć!...
— Rozkazuj, pani!...
— To zaniechaj tych zwrotów dworskich!
— Klnę się, pani szambelanowo, że szczerą prawdę!...
— Tam bardziej więc słuchać mi się nie godzi!...
Porucznik posmutniał nagle.
— Tak, istotnie!...
— Nawet panom się nie dziwię — szukacie wrażeń — im bardziej życie obozowe oderwało was od towarzystwa, tem potem silniej z każdej chwili zdarzonej radziście korzystać... Może sami nie czujecie tego, że wpadacie w jeden i ten sam banalny ton grzecznostek, półsłówek, czułych spojrzeń, westchnień!... Adresujecie się na wsze strony — zdaje się wam... że uwielbienie, z jakiem tu witają wasze mundury, pozwoli wam deptać...
— Pani szambelanowo! — wyszeptał z niekłamanem przerażeniem porucznik.
Pani Walewska roześmiała się.
— Niech pan tego nie bierze do siebie! Sama nie wiem, skąd mi to przyszło!... Wierzę, iż pan myśli inaczej... Pan dawno już w służbie wojskowej?!...
— Szósty rok, pani szambelanowo, jak już wyszedłem ze szkoły!...
— I zawsze przy cesarzu! Musi to być dla oficera wielkiem szczęściem pozostawać przy osobie tak wielkiego wodza!...
Porucznikowi oczy rozgorzały.
— W naszym pułku jest sierżant, który cesarzowi „ty“ mówi!... A cesarz!... Każdego zna z imienia. Gdy jest w dobrym humorze, to my do niego wprost — „mały kapralu!“
— Wyobrażam sobie, jak pułk musi go wielbić!...
— Pani szambelanowo! Nasz pułk strzelców konnych gwardji!?... Toć my wszędzie za nim i przy nim!... Na pokojach, na paradach, w drodze, na polu bitwy... w dzień i w nocy!... Bez strzelców konnych gwardji nic się stać nie może!... Grenadjerzy, dragoni zabiegają — daremnie!... My przodem, my na pierwszem miejscu!... Bo też, na parol, nie ma ani jednego między nami, któryby się dlań porąbać nie dał, któryby na skinienie bodaj w przepaść się nie rzucił... któryby nie poświęcił dlań wszystkiego...
Ornano w tem miejscu spotkał się z poglądającemi nań z zajęciem oczyma szambelanowej i pobladł zlekka.
— Któryby nie poświęcił dlań wszystkiego! — powtórzył mniej pewnie.
— Z tak oddanem wojskiem zdobywać...
— Musi! — potwierdził z przekonaniem porucznik.
— Pozwól, Marie, właśnie książę Neuchatelu! — rozległ się nagle z boku chropowaty głos pana Anastazego.
Przed szambelanową stał Berthier. Porucznik wyprostował się, jak struna, i cofnął z uszanowaniem.
— Pani, od godziny szukam sposobności poznania jej...
— Panie marszałku!....
— Czuję się nad wyraz szczęśliwym!...
— Zaszczyt poznania męża takich zasług — po mojej stronie!...
— Pani szambelanowo, czem sobie zasłużyłem... — odparł Berthier, a zwracając się do pana Anastazego, dodał, ściskając go za rękę. — Niewymownie obowiązany!... Być na balu, a nie być przedstawionym...
— Czy nie przeszkadzam!? dał się słyszeć we drzwiach głos Duroca.
— Prosimy, mości książę! — zaprosił pan Anastazy.
Marszałek dworu rozejrzał się bystro po saloniku.
— Teraz się nie dziwię dezercji pańskiej, panie marszałku!... Najjaśniejszy pan zapytywał o pana!...
— Najjaśniejszy pan? — powtórzył poruszony do żywego Berthier. — Pani daruje... muszę!...
Duroc spojrzał za odchodzącym Berthierem.
— Ileż go to musiało kosztować!... Niezmiernie mi przykro, że pozbawiłem księcia tak miłego towarzystwa!...
— Myli się pan, panie marszałku — odrzekła spokojnie pani Walewska. — Książę Neuchatelu zaledwie został mi przedstawionym przez męża...
— A jednak nieobecność pani w salonie wiekiem nam się wydała!... Czy godziło się nas tak porzucać!... Czy zasłużyliśmy na taki egoizm...
— Samolubstwo było mi bardzo miłem!...
— A przecież tyle pani raczyła wyrazić zachowania i sympatji dla naszych mundurów.
— I nie zapominam o niej! Świadkiem właśnie tu obecny kawaler, z którym o armji mówiliśmy!...
Duroc odwrócił się — odrzucił zwieszający mu się na lewe ramię jedwabny płaszczyk hiszpański, przyłożył szkła do oczu i wycedził przez zęby:
— A... porucznik Ornano?!... Czy tak?!...
— Tak jest, panie marszałku! — potwierdził czerwieniąc się po same białka.
— A... zdawało mi się, że pan dziś jesteś na służbie!?...
— Nie, panie marszałku, siódma kompanja!...
— Pan jesteś w pierwszym szwadronie...
— W drugim, panie marszałku!...
Taak!... Pani szambelanowa nie raczy do salonu?... Właśnie menuet ma się zacząć!...
— Nie tańczę, panie marszałku!...
— Lecz to popis pana de Périgord!... Nie godzi mu się odmawiać aplauzu!... Zresztą — dodał Duroc ciszej — tam w sali zabrakło słońca, panują nieznośne, dokuczliwe, bolesne mroki!...
— Pozwól, moje dziecko! — wmieszał się pan Anastazy — księżna Dominikowa zapytywała kilkakrotnie o ciebie!... Nie można jej odmówić!...
Pani Walewska podniosła się niechętnie i wsunęła pośpiesznie rękę pod ramię męża.
Duroc udał, że nie zauważył tego wybiegu i, przepuściwszy przed sobą szambelana z żoną, sam odsunął się od nich nieznacznie, skinął na porucznika i zagadnął niedbale.
— Który z marszałków jest dziś dowódcą głównej kwatery!?...
— Generał-pułkownik gwardji, marszałek Davoust, książę D’Auerstaedtu!... — zaraportował Ornano.
— Książę D’Auerstaedtu!... Bardzo dobrze!... Odszukaj go, proszę, panie poruczniku i doręcz mu ode mnie tę kartkę!...
— Według rozkazu!...
Duroc zawrócił za panią Walewską. Pan Anastazy, uwagi którego nie uszła rozmowa marszałka z porucznikiem — nachylił się ku żonie i szepnął do niej z ukontentowaniem:
— Ani chybi, wyślą go do Gdańska!...
Pani Walewska spojrzała ze zdumieniem na męża!
— Kogo?!... Dokąd?!...
Szambelan zaśmiał się cicho.
— No, uważasz... tego... tego... księcia.
— Nie rozumiem!...
— Mówię ci, że pojedzie!... Uważasz Bertrand, Montbrun, potem Durosnel!... a teraz ten — jakże go!... Dobrze mu tak — zdawało mu się, że ot sobie do pani Kolumna-Walewskiej!...
Szambelanowa jeszcze zrozumieć nie mogła pana Anastazego.
— Pozwól — lecz cóż te ekspedycje mają za związek ze mną!?...
— Cha — cha! Jeszcze nie wiesz! No więc zawiąż konwersację z którym z tych postrzeleńców sztabowych!... Ba, tylko oni, czuj duch! Bardzo dobrze! To mi się należało! Z początku sam byłem detonowany — lecz dopiero Talleyrand mnie objaśnił! Niech znają dystans! Muszą znać!... Choćby...
Gwar salonu i dźwięki kapeli zgłuszyły słowa pana Anastazego.
Szambelanowa znów znalazła się na swem poprzedniem miejscu, między księżną Jabłonowską i panią Moszyńską.
— Ach, cherie! — zaczęła księżna tonem wymówki. — Gdzie się kryłaś!?... Czy godziło się pozbawiać takiego widoku wspaniałego!... Słyszałaś — powiadają z pewnością, że Murat weźmie koronę!...
— Murat!...
— Tak — albo Davoust... podobno brat cesarza, Hieronim, także zabiega — lecz cesarz nie chce zezwolić!... Cóż! Murat wcale dobrze się prezentuje — tylko podobno gwałtownik!...
— Ach, cóż to szkodzi! — wmieszała się z boku pani Moszyńska. — Przeciwnie, ma bardzo przyjemny temperament!...
— Być może — lecz dla naszego „Pepi“ to przykre! Bo Murat zawsze z gminu! — Tu księżna pochyliła się nagle ku szambelanowej:
Marie! Uważaj!... Cesarz cię lornetuje!...
Pani Walewska podniosła głowę i zobaczyła zwrócone ku sobie szkła cesarza, ścigające ją poprzez tańczące pary. Szambelanowa zarumieniła się zlekka i odwróciła się ku pani Moszyńskiej, nie bacząc na znaczące chrząkanie księżnej. Lecz księżna nie dawała za wygranę i nie zaprzestawała napomnień.
Marie! Zawierz doświadczeniu. Tak nie można! Odwracasz się za widocznie! Chyba ja ci dobrze życzę! Spójrz na Anastazego — widzisz, jak pobladł!...
Szambelanowa podniosła się nagle.
— Wszak to księżna Dominikowa z Żanetką tu — na lewo!?...
— Tak jest — ale! — Marie!...
Pani Walewska, z determinacją w łukach brwi przesunęła się między gromadką mundurów i z odcieniem ulgi zajęła miejsce obok Żanetki na uboczu sali — po za murem wojskowych i cywilnych panów.
Żanetka, na widok szambelanowej, przerwała ożywioną rozmowę z kapitanem dragonów gwardji i ukontentowaniem powitała panią Walewskę.
— Uściskałabym cię, moja najdroższa! Myślałam, żeś już zapomniała o swojej Żanecie!... Maman! Voilá Marie!...
— Bardzo cieszę się widokiem! — wycedziła księżna Radziwiłłowa.
Żanetka wpadła odrazu w serdeczną pogawędkę.
— Nie uwierzysz, jak cenię twoją pamięć! Od godziny szukam sposobności zbliżenia się do ciebie! Co ja miałam od pani kasztelanowej za tę Jabłonnę!... Wiktor się wygadał! Bo ja klnę się, tylko madame... A ona jest jedyna do sekretu! Wyglądasz prześlicznie! O tobie tylko tu mówią! Jestem dumną z ciebie! I jak dumną! Pokłóciłam się z twego powodu z jednym generałem! O, patrz, z tym na lewo, z łyskiem na głowie! Aż musiał się upokorzyć! Żal mi tego biednego Wiktora! Wyobraź sobie, że go nie zaprosili! Byłam tak rozgniewana, że... że... nie chciałam wcale być na balu! Lecz teraz mam rekompensatę — bo ciebie widzę! L’empereur był roztargniony! Uważałaś! Trzy razy pomylił kontredansa! No, wiesz, nie myślałam nigdy — taki wielki człowiek, żeby nie wiedział, gdzie powinien być „balans“, a gdzie ukłon!... A co powiedział pani wojewodzinie — strach!... Jeszcze teraz nie może do siebie przyjść!... Maman urażona. Ma słuszność!... A co ja się uśmiałam!.. Marie, pocałuj mnie — tu — tu — nachyl się nieznacznie! Tak!... Dziękuję ci! Jaką ja mam ochotę cię uściskać — nie imaginujesz sobie! A wszystko przez tego nieznośnego cesarza! Ma foi zaczyna mnie już nudzić!...
— Ale, Żanetko! — odrzekła wesoło szambelanowa, znalazłszy miejsce na wtrącenie kilku słów między jednem westchnieniem księżniczki a drugiem, — macie tu wyborny kącik — powiadam ci, że tu lepiej jak na tej kanapie... Po za tym wałem panów!...
— Nic nie widać!...
— Lecz za to swobody więcej!
— Ach — jak mi żal biednego Wiktora!...
Księżniczka zamyśliła się. W tejże samej chwili przed miejscem, zajmowanem przez panią Walewską, mur fraków i mundurów rozstąpił się nagle i jął się usuwać na boki, roztwierając widok na salę.
Szambelanowa zmieszała się. Żanetka przyjęła ten ruch z zadowoleniem.
— A przecież się domyślili! Widzisz, cesarz stoi z Durociem!?... A co, mówił ci co o spotkaniu!?... Musiał mówić! I nie pytał o mnie!?...
— Nie mówiłam wogóle!...
— I... i... wcale nie wspominał o mnie!?...
— Nie przypominam sobie!...
— Proszę! Tego się niespodziewałam!... Taki, powiadali wytworny kawaler! A cóż, mniejsza o to!... Patrz! Przysięgłabym, że na nas patrzy! Odwróćmy się właśnie na złość im!... Ale, bo cóż tak wszyscy ku nam spoglądają!...
— Zdaje ci się! — odrzekła cicho pani Walewska, spostrzegłszy już od kilku sekund, że przez zrobiony przed nią przestwór ścigały ją znów natarczywe spojrzenia.
Żanetka odgadła szambelanowę.
— Marysieńko, to na ciebie!...
— Zdaje ci się!...
— Póki tu ciebie nie było, nikt nawet spojrzeć nie chciał! Już tylko nie przecz!... Ach, jak to musi być przyjemnie! Zazdroszczę ci!...
— Lecz Żanetko!...
— Pozwól mi przyjść do słowa! Jesteś uznana za najpiękniejszą! Mówił mi Thomas Łubieński, a wiesz, że on nigdy nie kłamie — sam mi to mówił!... Nie uwierzysz, jak się czuję dumną! Żeby jeszcze Wiktor!... Pojutrze będzie obiad wielki u księcia Borghese! Macie już zaproszenie?... Będziesz? No, oczywiście, że musisz być!... Ja nie wiem!.. Wątpię! Pani kasztelanowa pewno nie będzie chciała mnie wziąć!... Czasem tak się uprze... że... gorzej jeszcze, niż pani oboźna! Nie imaginujesz co Wiktor cierpi przez nią! Tyranizują go!... Miał uciekać do Paryża... Z trudnością odwiodłam go od tego kroku!.... Ach! Żebyś ty wiedziała, jak mi się chce jeść....
Szambelanowa, mimo całego swego rozdrażnienia uśmiechnęła się. Żanetka uważała za właściwe zakląć się.
— Przysięgam ci, że prawda! Roznosili cukry i chłodniki! Dla panów są podobno zastawione stoły! Lecz nam iść nie wypada!... A mnie okrutnie chce się jeść!... Joubert się spóźnił z suknią — tak, że na podwieczorek nie było czasu!... Narzekają wszyscy!... Marszałek Duroc idzie do nas!... Spójrz na lewo, z księciem Borghese...
Zaledwie pani Walewska miała czas spojrzeć ku stronie wskazanej jej przez żanetkę — gdy tuż po za sobą usłyszała głos księcia Borghese.
— Panie szambelanie, liczę na pana niezawodnie... pojutrze...
— Mości książę, poczytam sobie za obowiązek!...
— Mniemam, że i pani szambelanowa!?...
Pani Walewska, do której te słowa były zwrócone, pochyliła głowę, nie wiedząc co odpowiedzieć — książę milczenie to przyjął za zgodę.
— Bardzo obowiązany!... Będziemy w szczupłem gronie — cesarz nie lubi wielkich zebrań!...
Duroc równocześnie ujął pana Anastazego pod ramię.
— Panie szambelanie, cesarz zapytywał przed chwilą o niego — trzeba, żebyś przybliżył się — nie ma wątpliwości, że chce z tobą pomówić!
Pan Anastazy wyprostował się — skłonił się lekko i wraz z Durociem podążył zboczem sali ku miejscu, gdzie siedział Napoleon.
Cesarz, wsparłszy się na fotelu, wodził zadumanem spojrzeniem po sali — ledwie słuchając pochylonego ku sobie księcia Bassano. Od czasu do czasu Talleyrand podawał mu szklą, które Napoleon przykładał na chwilę do oczu, zwracał w stronę pani Walewskiej — i z oznakami zniecierpliwienia oddawał znów panu de Périgord. Niekiedy wzrok cesarza padał między tłum fraków i mundurów, i stamtąd jednem skinienem wyrywał z pełnego szacunku odrętwienia postać którego z dostojników i wówczas z ust Bonapartego zrywały się wyrazy gwałtowne, sięgające ognisk obozowych, ogarniające losy całych prowincyj, wyrazy, które miały nieraz szerokiem echem spłynąć nad Europą, które chwytały skwapliwie uszy dworaków, szukając w nich dla siebie wskazówek, nowej równowagi dla swych rang i stanowisk, wyrazy, które skrzętnie notowała historja.
Pan Anastazy, według wskazania Duroca, stanął w półkolu, otaczającem cesarza i czekał — czekał na spojrzenie Napoleona. Upłynęła długa chwila. Bonaparte nie widział szambelana — mimo, iż ten wspinał się na palcach, wyciągał szyję ponad głowę stojącego przed nim pana de Corvisart, a nerwowo postukiwał tabakierką. Nadto, jakby na utrapienie pana Anastazego — cesarz rozmawiał znów z Wybickim. Szambelan słyszał wyraźnie niektóre zdania — widział nietylko spokój i pewność, z jaką odpowiadał Wybicki — lecz równocześnie odróżniał w głosie Napoleona odcień szczególniejszej łaskawości i względności.
Szambelana zazdrość szarpnęła.
— Znów ten się sforuje! Znów się naprasza! Duszę by zaprzedał teraz, a przedtem konfederata symulował! Lecz niech się zdarzy sposobność... niech się tylko zdarzy!...
— Ułóż mi listę — zobaczymy! — ozwał się głośno Napoleon do Wybickiego.
Półkole fraków i mundurów drgnęło zlekka.
Sire! — rzekł pośpiesznie Wybicki. — Obawiam się, aby mnie nie posądzano...
— Ty ułożysz listę! — powtórzył z naciskiem cesarz.
Wybicki skłonił się. Napoleon odwrócił się ku Durocowi.
Marszałek dworu ozwał się cicho tonem prośby:
— Jeszcze kwadrans!
Bonaparte podniósł się z krzesła — postąpił krok naprzód, a dostrzegłszy pana Anastazego, zmarszczył się. Duroc nieznacznie skinął ku panu Walewskiemu.
Szambelan zgiął się wpół.
— A... pan Walewski?! — wycedzi! przez zęby cesarz. — Proszę bliżej!
Pan Anastazy przysunął się do Napoleona.
— Nie miałem sposobności poznać pańskiej żony!... Przedstawisz mi ją na obiedzie u księcia Borghese!
Sire, za szczęście będę sobie poczytywał!
— Byłeś szambelanem?
— Tak jest, sire!
— Hm! Zobaczymy!
— Masz trzecią żonę?
— Tak — sire!
— Była cierpiącą?
— Niedomaganie lekkie.
— Bardzo dobrze! Proszę pana, abyś nie zapominał bywać z nią na wszystkich uroczystościach i przyjęciach! Masz dorosłych wnuków — powinni wstąpić do wojska!
— Uważać sobie będą za obowiązek!
— Ile masz pan lat?
Szambelan zmieszał się, na pergaminowo białem jego obliczu, poprzez warstwy pudru, wykwitły czerwone plamy.
— Ja... ja... sire! mam... po... po... sześćdziesiątce... to jest — właściwie...
— Mówiono mi, że pan masz ośmdziesiąt — przerwał sucho Bonaparte.
— Tak, sire! Około tego — około? — jąkał pan Anastazy, tracąc grunt pod nogami.
Napoleon skrzywił się pogardliwie.
— Piękny wiek — piękny! — zauważył cesarz i odwrócił się znów do Duroca.
Marszałek dworu skłonił się uroczyście, dał znak Talleyrandowi i jął zmierzać ku wyjściu, poprzedzając Napoleona.
Po wyjeździe cesarza, w sali powstał znów swobodny rozgwar.
Marszałkowie z księciem Borghese jęli śmielej się poruszać, pan de Périgord w gronie dam wypoczywał po trudach ceremonjału, siląc się na kalambury i dowcipy — panowie otoczyli Józefa Wybickiego, aby zeń wydobyć ostatnie słowa cesarskie, a zaskarbić sobie względy tego, któremu powierzono formowanie listy członków przyszłego rządu.
Murat, ku wielkiemu skonfundowaniu pana de Flahaut, przysiadł się do pani Aleksandrowej Potockiej — książę Borghese śmielej asystował pani Tomaszowej Łubieńskiej, nawet wyrachowany, a ostrożny Berthier dał się wciągnąć w żywą konwersację z panią Sobolewską. Jeden Davoust nie zmienił swej niedbałej postawy przy kominku i z gubernatorem Gauvionem wiódł obojętny spór o wyższości trójkątnego bagnetu nad płaskim, a niekiedy zagadywał stojącego obok księcia Józefa.
Kapela, która uroczystym polonezem pożegnała cesarza, przeszła w mazura. Z zakamarków sali wysunęły się gromadki młodzieży. Francuzi utworzyli koło, aby lepiej się przyjrzeć nieznanemu im tańcowi — co przedniejsi, a starsi panowie poglądać zaczęli ku drzwiom.
Z powstałego zamieszania skorzystał, stojący na uboczu, Stanisław Gorajski, a dostrzegłszy panią Walewskę, rozmawiającą z Żanetką — zbliżył się ku niej.
— A, chevalier.. Gorajski! — odezwała się wesoło Żanetka. — Myślałam, że waćpana niema tutaj!
— Czyżby pani sądziła, że...
— Nie zgadł pan intencji — dziwię się tylko, że tak późno jawisz się, panie kawalerze!
Gorajski uśmiechnął się smutnie i, spojrzawszy na szambelanową, odparł z naciskiem.
— Trudno mi było nastręczać się tam, gdzie nawet senatorskie mundury nie ważyły się zbliżyć!....
— Nie pochwalam waćpanowej powściągliwości! — rzekła cicho szambelanowa.
Gorajskiemu oczy rozogniły się — na bladej twarzy wytrysnęły wypieki.
— Gdyby czasem przeczuć można!...
— Jaki waćpan sentymentalny! — wmieszała się Żanetka, którą zachmurzona twarz Gorajskiego zaczęła śmieszyć. — Pozwól Marysieńko, muszę do Kostusi Łubieńskiej!
Szambelanowa chciała zatrzymać Żanetkę, lecz ta już podążyła ku pani Tomaszowej i księciu Borghese.
— Szczęśliwy temperament! — zauważył Gorajski, poglądając za Żanetką.
— Powiedz waćpan, los — przeznaczenie!
— Nie wierzę w Ananke!
— Bo nie dotknęła waszmości!
— Czy nie dotknęła?... Waćpani tak ją nazywa!... Ha — więc zgoda — jeno owa moja Ananke — to nie urojona, nie mityczne bóstwo, nie mgłami spowita tajemnica — lecz żywa, uchwytna...
— Waćpan słyszał o nowym romansie pani Stael? — przerwała szambelanowa. — Właśnie marszałek dworu Duroc wspominał, że ma być bardzo piękny! Podobno cesarz go czyta, chciałabym go dostać!...
Gorajski skrzywił się ironicznie.
— Ręczę, że go waszmość pani będzie miała!
— Szczerze będę wdzięczną, bo pani Stael już swoją Korynną zjednała mnie całkowicie!
— Najgoręcej pragnąłbym zasłużyć na tak miłą podziękę — lecz nie posiadam tej książki, ani wiem, skąd ją można...
— Wszak mówiłeś waćpan przed chwilą?!
— Ważyłem się tylko przypomnieć, że skoro cesarz ją ma, więc i pani szambelanowa posiadać będzie...
Pani Walewska zbladła — odrzuciła w tył swą kształtną główkę i rzekła głosem stłumionym:
— Zdawało mi się dotąd, że przynajmniej od waćpana mogę spodziewać się zachowania!
Gorajski głowę zwiesił.
— W słowach moich jest ledwie słabe echo tego, o czem mówi już całe miasto!
Szambelanowa drgnęła.
— I pan... pan wierzy tym oszczerstwem?
— Słucham, patrzę i, niestety, nie znajduję zaprzeczenia!
— Tłumacz się waćpan wyraźniej!
— Czy nie lepiej zamilczeć! Nie mam prawa być tutaj ani sędzią — ani...
— Mylisz się waćpan! Właśnie chcę dowiedzieć się, chcę poznać dokładnie, co mi zarzucają!...
— Ależ to nie są zarzuty! Parol kawalerski, że nie ma w tym salonie ani jednej kobiety, któraby pani nie zazdrościła, któraby nie była gotowa poświęcić wszystkiego, byle być na jej miejscu!... Proszę nie sądzić, abym ośmielał się mówić nieprawdę!... Toż sukces.
Gorajski, dostrzegłszy drżenie powiek szambelanowej i febryczne ruchy jej maleńkich rączek, urwał nagle i dodał zimno.
— Lecz ja panią szambelanową najniesłuszniej...
— Mości Gorajski! — przerwała raptowie pani Walewska, starając się nadać swemu głosowi spokojny ton. — Miałam waćpana za kawalera, który, ryzykując się na stawianie kobiety pod pręgierzem złośliwości, umie dowieść swej racji — a conajmniej nie będzie korzystał... że może na razie niema komu za nią się ująć!
— Mówiłem bez myśli obrażenia! Mniemałem, że nie obojętnem dla pani będzie wiedzieć...
— Więc słucham! Cóż powiadają...
— Nic tak dalece — krom szczegółów o spotkaniu, wyznaczonem miłościwie na drodze z Pułtuska!
— A w którem waćpan odegrałeś potężną rolę!
— Jakto — jakto!?
— Zapomniałeś więc, jak nas przeprowadzałeś przez most na Pragę — nie pamiętasz mości Gorajski o wycieczce z Żanetką i Ossolińskim ku Jabłonnej!
— Więc to dało powód?
— Do takich dziwnych wystąpień jak twoje.
— Doprawdy, nie przypuszczałem nawet! Pamiętam wybornie — sam nie wiem, jak mam przepraszać!
— Zbyteczny trud z waćpana strony!
— Nie przypuszczałem, aby złośliwość ludzka tak daleko zajść mogła!
— Raczej pańska łatwowierność!
— Zawiniłem bardzo!
— To przyznanie się niewątpliwie świadczy pochlebnie o pańskiem sumieniu...
— Pani — Marjo!...
— Daruj, panie kawalerze! — odrzekła zimno szambelanowa i, spostrzegłszy nadchodzącego męża, podniosła się i poszła ku niemu.
Pan Anastazy był jeszcze zalterowany po rozmowie z cesarzem.
— Wracamy do domu?! — zagadnęła szambelanowa.
— Zapewne, zapewne! Uważałaś, cesarz był łaskaw, niezmiernie łaskaw — pytał się — o wiele rzeczy się pytał! Chociaż „dąbrowszczycy“ intrygują — a nawet kto wie, czy nie Małachowski...
Pani Walewska nic nie odrzekła na domysły męża. Szambelan trzasnął ze złością tabakierką.
— Ciebie to nic nie obchodzi!
— Owszem — lecz późno!
— Jeszcze muszę z Muratem.
— Chcesz widocznie abyśmy ostatni wyszli! Patrz — księżna Dominikowa ma się ku wyjściu!
— Masz słuszność! Wychodźmy! Niema cesarza — niema Walewskiego!
Bal miał się ku końcowi, sale pustoszały, już ledwie w bocznych komnatach widać było gromadki mężczyzn, pochłoniętych gorącym sporem politycznym, niepomnych na wymogi etykiety.
Pan de Périgord, nie chcąc krępować swoją przytomnością zapóźnionych gości — usunął się dyskretnie do prywatnych pokoi, powierzając obowiązki gospodarza panu d’Hedouville, który świadomy swej roli, dawał baczenie, aby ochota nie przybrała zbytnio.
Gorajski, po rozmowie z szambelanową — nawet nie doczekawszy się od niej skinienia na swój ukłon pożegnalny, przyłączył się chmurny i kwaśny do kółka młodzieży, której przewodził Paweł Jerzmanowski i starościc Jan Kozietulski.
Młodzież powitała Gorajskiego żartobliwemi okrzykami.
— Witaj „płakso“! — wołał raźno Kozietulski.
— Stachu! Gdzieś się podziewał? — badał, mrużąc filuternie oczy, Wincenty Krasiński.
— Możecie być przekonani, że czasu nie tracił! — wmieszał się z boku Łubieński Franciszek.
— Panie szambelanie! — zwrócił się do pana d’Hedouville Kozietulski. — Pozwól sobie zaprezentować: Stanisław Gorajski, inaczej „płaksa“, młodzieniec mocno sentymentalny, gdyby nie poczciwe intencje zaciągnięcia się na służbę — możeby naszego Hercaua w kąt zapędził.
Krasiński chciał jeszcze żartować z płaksy — lecz Kozietulski, spojrzawszy na ściągnięte brwi Jerzmanowkiego, przerwał mu żywo.
— Pozwól! Paweł mówi — Paweł ma głos! Panowie silentium! Więc zatrzymałeś się na Marengo...
Między młodzieżą zaległa cisza. Jerzmanowski pociągnął z kielicha, targnął wąsa i zaczął mówić swym dźwięcznym, przejmującym głosem. Toć on jeden pośród tego grona miał słuszne prawo do tytułu starego żołnierza! Szesnastolatkiem uciekł był z domu rodzicielskiego do legjonów, tam krwią własną dosłużył się oficerskich szluf, a teraz już od dwóch lat, jako adjutant marszałka Duroca, do nielada łask u samego cesarza doszedł.
Jerzmanowski mówił zdaniami rwanemi, bezładnemi — niekiedy ruch ręki, spojrzenie przenikliwych, bystrych oczu starczyło za orzeczenie — niekiedy głos drżał mu dziwnie, łamał się, cichł, milkł — — a młodzież, zasłuchana w opowieści wojskowe pana Pawła, i w milczeniu jego czytała i piła zapał, każde drgnięcie sylaby rozumiała, każda zmarszczka na jasnem czole adjutanta-legjonisty była dla niej otwartą księgą.
Szambelan z pobłażliwym uśmiechem przysłuchiwał się rozmowom młodzieży, napozór równie przejęty i równie poruszony, co mu nie przeszkadzało zupełnie porozumiewać się co chwila z przechodzącymi oberkurjerami.
Po małej chwili, panu d’Hedouville nie dość było tych cichych zarządzeń — bo, skorzystawszy z przerwy w opowiadaniu — podniósł się na palcach i wyszedł do sąsiedniego pokoju, a tam zastawszy niespodziewanie oficera służbowego, Rousseau, zagadnął go żywo.
— Czy pan hrabia Hercau jest jeszcze?...
— Właśnie, panie szambelanie, przychodzę po dalsze rozkazy — bez użycia siły zatrzymać go dłużej niepodobna!
Pan d’Hedouville skrzywił się.
— Ach! Co też pan mówi!... Któż słyszał nawet wspominać o podobnym środku?
— Panie szambelanie! — odrzekł pośpiesznie Rousseau. — Wszak raczył pan sam rozkazać?...
Pan d’Hedouville krzywił się jeszcze silniej.
— Ja rozkazywałem!?... Chyba się panu zdawało!...
Rousseau chciał przerwać, lecz szambelan powtórzył surowo.
— Chyba się panu zdawało!... Książę Benewentu miał zamiar, lecz nie mógł!... Rozumiesz pan!... Musisz więc pan przeprosić pana hrabiego!... A na przyszłość radzę ci, poruczniku, nie objawiać takiej gorliwości!... Hrabia powinien był czekać, lecz nie powinien był być zatrzymanym siłą!
Rousseau ze zdumieniem wysłuchał perory — a nie mogąc w zimnej twarzy pana d’Hedouville żadnego znaleźć objaśnienia — skłonił się i poszedł do służbowej izdebki, gdzie pod pieczą pana de Rochefoucauld siedział zdenerwowany długiem oczekiwaniem, a dręczony niepewnością hrabia Hercau.
Rousseau spojrzał znacząco na Rochefoucaulda i ozwał się do Hercaua z wyszukaną grzecznością.
— Panie hrabio, jeżeli życzeniem pańskiem jest oddalić się stąd, w takim razie gotów jestem służyć mu za przewodnika!
— Chcecie mię uwięzić! — wybuchnął Hercau.
— Ależ na honor, panie hrabio skąd te przypuszczenia.
Hercau obrzucił niepewnem spojrzeniem poruczników.
— Nie znęcajcie się przynajmniej nad ofiarą przemocy.
Rousseau pociągnął nieznacznie za rękaw towarzysza i, robiąc hrabiemu drogę ku drzwiom, odparł pośpiesznie.
— Słowem ręczę, że pan hrabia jest w niezrozumiałym dla nas błędzie!... Życzy pan sobie wrócić do salonów... więc zechce pan hrabia przejść tędy... i potem pierwsze drzwi na lewo...
— Więc jestem wolny?!
— Panie hrabio, a któżby się odważył pozbawiać cię wolności!
Hercau podniósł się nieśmiało z kanapki, zakołysał się na swych cienkich nóżkach i jął powoli zmierzać ku drzwiom, jeszcze nie ufając porucznikowi. Dopiero, gdy stanął na progu, a usłyszał za sobą pełne szacunku pożegnania — wówczas w hrabiego nowa wstąpiła otucha.
Hercau jednym susem wpadł do korytarza i, idąc machinalnie za wskazaniem Rousseau, który mówił za nim: — na lewo panie hrabio, na lewo! — nacisnął klamkę i jak kula wpadł do gościnnych komnat ministra.
Hercau minął szybko pierwsze trzy salony, tonące w mrokach — i dopiero w czwartym oświetlonym, zatrzymał się, odsapnął, poprawił perłową kamizelkę na okrągłym brzuszku i, spojrzawszy groźnie na kręcących się w głębi kamerdynerów, ruszył śmielej ku amfiladzie.
Hrabiemu wracała zwolna pewność siebie, a wraz z nią cała świadomość wyrządzonej mu krzywdy, czy poprostu lekceważenia.
Hercau już układał w myśli cały plan wystąpienia swego do Talleyranda ze skargą, gdy naraz, tuż przed sobą, zobaczył pana d’Hedouville.
Hrabia zatrzymał się. Szambelan zrobił ruch, aby minąć Hercaua, lecz ten zastąpił mu drogę.
— Panie szambelanie!...
— A... a... pan hrabia Hercau!...
— Czy pan de Périgord jest na sali balowej?...
— Książę Benewentu?... — poprawił szambelan. — Ah, panie hrabio... cóż znowu! Jego książęca mość dawno udał się na spoczynek... Mało kto tak rzetelnie, jak pan, może jeszcze dotrzymać nam placu!
Hercau poczerwieniał.
— Co do mnie, jest pan w błędzie! dotąd byłem uwięziony!!...
— Jakto, panie hrabio!?
— Wszak pan sobie przypomina... wezwałeś mnie na rozmowę z księciem ministrem?!...
— Za pozwoleniem! Ach! Tak — istotnie! Prawda! Hrabia wybaczy, ale tyle osób...
— Otóż w poczekalni przesiedziałem do tej pory!...
— Czy być może — jakżeż mi przykro!... W imieniu jego książęcej mości dziękuję panu za uprzejmość.
— Pozwól mi skończyć, panie szambelanie! — przerwał Hercau, którego spokój pana d’Hedouville o wzburzenie przyprawiał. — Nie czekałbym — ale panowie oficerowie zatrzymali mnie przemocą! Tłumaczyłem im, przedkładałem — próbowałem się upierać — nic! Zagrozili mi siłą, panie szambelanie!...
— Chyba... niepodobna! — zdziwił się pan d’Hedouville.
— Parol szlachecki!... Otóż, panie szambelanie, niech mi wolno będzie zapytać...
— Nieporozumienie, panie hrabio, pomyłka!...
— Lecz jakiem prawem mnie, gościa zaproszonego...
— Ach — prawem!... Panie hrabio! Nie uwierzysz, ile nieraz kłopotu mamy ze służbowymi oficerami! Cóż chcesz, żołnierze! Ani czasem spostrzec się nie można — gdy oni już do pałacowych form domieszają swoich obozowych nałogów! Zawsze z nimi kłopot...
— Być może, że ci panowie, atoli...
— Będą ukarani!... Bezwarunkowo będą ukarani! Dziś już zapóźno na dochodzenie, zresztą to rzecz służbowego generała-pułkownika! Pozwól pan, dziś był marszałek Davoust! Więc jutro przyślij mi pan karteczkę z nazwiskami tych panów...
— Sam pan raczyłeś mnie z nimi poznać!
— Taak!? Być może!... Więc jutro karteczkę panie szambelanie, a będą ukarani! Bezwątpienia! Księciu będzie niezmiernie przykro, gdy się dowie! Dobrej nocy panu!...
Zanim hrabia zdążył odpowiedzieć — pan d’Hedouville dotknął jego ręki końcami palców i odszedł szybko w głąb pałacu.
Hrabia spojrzał ze złością za szambelanem, odgadując instynktownie, że przedłożona skarga nie wielki osiągnęłaby skutek — i powlókł się, wprost zmierzając ku wyjściu.
Przechodząc komnatę, w której grono młodzieży, z Jerzmanowskim na czele, gwarzyło przy winie, żywo rozprawiając nad ostatnią opowieścią pana Pawła — Hercau przystanął.
Krasiński pospieszył zaprosić hrabiego do kompanji. — Hercau ociągał się. Krasiński nie przestawał nalegać.
— Na jedną kolejkę!
— Nie — nie mogę!... Dziękuję!... Czczy jestem!...
— Dobrze powiedziane! — podchwycił Kozietulski. — Lecz pociesz się, że nam wszystkim czczość dokucza!
— No, panie hrabio — siadaj z nami! — zachęcał znów Krasiński.
Lecz Jerzmanowski wstał nagle z miejsca i ozwał się tonem łagodnej perswazji.
— Panowie, wszystkim nam pora! Szambelan łaskaw na nas, ale patrzcież, światła gaszą! Niewypada nadużywać cierpliwości, ani danej nam swobody!
— Jeszcze chwilę! — ozwał się z żalem Krasiński.
— Niepodobna!... Ostatni bodaj jesteśmy!
— Szkoda! — zauważył Franciszek Łubieński. — Ledwie się gadać zaczęło!...
— Mam myśl! — ozwał się raźno Kozietulski. — Jutro niema żadnej asysty!.. Idźmy do „Angielskiego“!...
— Czwarta po północy! — wtrącił Gorajski.
— Płaksa nie ma głosu! — podchwycił raźno Krasiński. — Idziemy do „Angielskiego“ — deklaruję wyciągnięcie kucharza z pod pierzyny i faskę bigosu! Ruszamy. Hrabia z nami!
Hercau wzdrygał się i próbował opierać, lecz Kozietulski nie dał mu przyjść do słowa.
— Musisz, hrabio kochany! Krasiński, bierz go pod ramię! Ho — ho! Wszedłeś w kompanję, teraz się nam nie wywiniesz!... Nie róbże takiej płaczliwej miny, boć na to jeden Gorajski ma przywilej...
— Czczy jestem! — odrzucił płaczliwie Hercau.
— O to właśnie idzie! Takich nam trzeba! Ruszajmy! — odezwały się głosy młodzieży.
Hrabia uległ.
Na dole, w szatni — Jerzmanowski spotkał zapóźnionego oficera konnych grenadjerów gwardji pana de Rémusat i za podszeptem Kozietulskiego zaprosił go do towarzystwa. Francuz przystał z ochotą, a spostrzegłszy między kompanją hrabiego Hercaua, którego był już poprzednio poznał — przysunął się doń i wszczął z nim pogawędkę. Hercau dosyć obojętnie odpowiadał panu de Rémusat, ledwie że słuchając zwierzeń, a uwag wzburzonego nieco oficera. Dopiero kiedy pan de Rémusat wymienił pokilkakroć nazwisko „Walewska“ — hrabia ocknął się z zamyślenia i zagadał.
— Pozwól, panie kapitanie — mówisz o pani Walewskiej!?... Cóż takiego?...
— Daj ją katu! Na utrapienie moje zjawiła się na balu! Uważasz szambelanie, umówiłem się z porucznikiem Bertrandem na jutro!... I masz! Na Śląsk go wyprawili — za co — za Walewskę!
Hercau pokręcił niedowierzająco głową. Remusat się zapalił i jął ze wszelkiemi szczegółami i możliwemi uzupełnieniami rozpowiadać kursujące już plotki o zazdrości cesarza — nagłem wyprawieniu z Warszawy Bertranda, Montbruna i Durosnela, i podstępach pani Walewskiej, zmierzających oczywiście do usidlenia tyle potężnego hołdownika.
Hrabia niedowierzająco przyjmował te relacje. Rémusat zapalał się, wreszcie, na potwierdzenie szczegółów, dodał z przekonaniem.
— Wierz pan, lub nie, parol, że na własne uszy słyszałem, jak książę Bassano pomawiał o udział w tej intrydze ministra Talleyranda.
Hercau, na wspomnienie Talleyranda, uśmiechnął się ironicznie.
— Żartujesz panie kawalerze! Talleyrand!...
— Ależ panie hrabio! Toć jasne! Cały ten bal dlatego jedynie był wydany, żeby zbliżyć cesarza!...
— No — może! — rzekł cierpko Hercau. — Lecz co ja, to mam tego balu dosyć i pan Talleyrand więcej mnie u siebie nie zobaczy!...
Rémusat spojrzał z kolei zdziwionym wzrokiem na Hercaua.
— Hm! Nie wiem! Chociaż książę Benewentu jest u siebie zawsze bardzo uprzejmym, miłym gospodarzem! My to najłatwiej możemy ocenić... Żadnemu z oficerów na przyjęciu nie da uczuć zależności.
— Pewnie — pewnie! — przytwierdził ze złością hrabia. — Nawet pozwala panom za wiele.
Rémusat zachmurzył się.
— Nie rozumiem pańskiej przymówki!
— Bo też to nie przymówka żadna! Niech się pan nie uraża — lecz między wami, moi panowie, jest wielu, niemających wyobrażenia o pospolitej grzeczności! Cenię żołnierzy — schylam głowę przed waszemi akselbantami i szlufami... ale obóz nie daje wychowania!
— Za pozwoleniem, panie hrabio, w armji może, lecz co gwardja...
— Właśnie miałem sposobność zapoznania się dzisiaj z gwardją! Są może wyjątki jak pan, panie kapitanie... lecz to wyjątki.
— Panie hrabio — nie dziw się, lecz nie wolno mi poprzestać na tym gołosłownym zarzucie!!... Proszę o dowody!...
— No, więc znasz pan niejakiego Rochefoucauld?
— Porucznika strzelców konnych!? Doskonale!...
— Masz zatem wzór! Alboż drugi — Rousseau! Dobrze mówię — Rousseau!
Rémusat przystanął na ulicy.
— Znam ich wybornie! Przed chwilą właśnie widziałem się z panem Rochefoucauld! Pochodzi z bardzo pięknej rodziny!
— No i patrz pan, co z niego wojsko zrobiło! Pachołka! Obozowego gbura!
— Panie hrabio! Rochefoucauld jest moim przyjacielem!
— Tem gorzej dla pana — będzie tego jeszcze żałował.
Rémusat ledwie mógł ukryć zniecierpliwienie — hrabia, któremu znów żywo stanęły przed oczyma wszystkie szczegóły przymusowego oczekiwania w służbowej izbie — coraz silniejszemi zarzutami obarczał Rochefoucaulda.
Ironiczne uwagi Hercaua dotknęły w końcu Rémusata do żywego tak, że hrabia, rad nie rad, dla uniknięcia skandalu z kapitanem, musiał mu przedstawić całe zajście, którego padł ofiarą. Skutek wyznania był niespodziewany. Już po pierwszych słowach Hercaua — twarz pana da Rémusat rozpogodziła się — a gdy hrabia po wyrzuceniu z siebie całego nurtującego w nim gniewu — umilkł, oczekując na przyznanie racji, — kapitan parsknął serdecznym śmiechem.
Hercau pobladł.
— Jeżeli to dla pana jest tylko zabawnem...
— Ależ bo! Panie hrabio! Daruj!... Nie wiedziałem!?... Więc to pan... pan był w pokoju służbowym?... Cha — cha!. Wyborna farsa!...
— W gatunku kordegardy!
— Lecz pozwól pan! Przed chwilą właśnie porucznik Rochefoucauld...
— Pochwalił się ordynarnym konceptem.
— Panie — czego pan chcesz od tego poczciwca!... Jemu samemu było bardzo żal pana!... No — ale rozkaz!
— Jaki rozkaz? Szambelan d’Hedouville przyrzekł mi satysfakcję! A jeżeli...
— Jedno słowo! Umizgałeś się pan do pani Walewskiej?
— Co za pytanie! Pochlebiam sobie, że znam ją i że mam prawo supponować o względach przystojnych...
— To nie należy do rzeczy!... Zawadzałeś!... No i usunięto cię! Gdybyś był oficerem, spotkałby cię tylko ordynans dwutygodniowy! Jednemu Ornano się upiekło — choć i to nie wiadomo, bo Duroc go przestrzegł delikatnie! Więc teraz, tu winien Rochefoucauld?
Hrabia nie wiedział, co odpowiedzieć, świadomość przyczyny, dla której usunięto go z balu — ucieszyła go, bo rozproszyła obawy, dokuczające cichemu sprzymierzeńcowi Burbonów, lecz równocześnie dotknęła głęboko miłość własną, bo dowodziła, jak potrafią lekceważyć sobie tytuł hrabiowski i ród Hercauów, i jak mało zależy im na pozyskaniu go dla cesarstwa.
Rémusat, żartując wciąż z pomyłki hrabiego — chciał koniecznie dopytać się odwołania zarzutów uczynionych gwardji — lecz gdy Hercau milczał uporczywie — kapitan zatrzymał się ponownie, skinął lekceważąco ręką hrabiemu i ozwał się oschle.
— Widzę, że moje wstawiennictwo nie na wiele się przyda! Porucznik Rochefoucauld sam zapewne lepiej potrafi pana przekonać, jak dalece pomyliłeś się pan w sądzie o nim!
Hrabia nie zdążył zorjentować się, co znaczyła ta pogróżka — gdy kapitan wykręcił się i znikł szybko w głębi ulicy.
Hercaua lekki mróz przeszedł — postąpił kilka kroków za Rémusatem, aby go dogonić i wytłumaczyć mu, że, wobec wyjaśnienia, nie ma urazy do Rochefoucaulda — lecz niespodziewanie dopadł go z tyłu Kozietulski.
— Panie hrabio! Gdzie się pan podziewa? Wystajemy przed hotelem i doczekać się nie możemy!...
— Owszem — tylko...
— Proszę za mną! Niema wykrętów! A gdzież ten gwardzista?
— Właśnie chciałem za nim. Poszedł ku Królewskiej!
— Bóg z nim — nie będziemy go szukali! Nosa drze a z wysokości swoich adjutanckich buljonów na nas spogląda! Chodź, hrabio! Czekamy!
Hercau rad nie rad powlókł się za Kozietulskim.
Młodzież niebawem znalazła się w jednej z izb gościnnych hotelu Angielskiego i śród żartów i śmiechów jęła wydawać rozkazy zaspanej służbie. Bigos, zrazy i spora baterja butelek zjawiły się niebawem na stole. Do jadła zabrano się ochoczo — pierwsze kielichy spełniano z zapałem — lecz gdy zaspokojono głód i pragnienie — rozmowa rwać się zaczęła. Gorajski ledwie że czasem bąknął coś pod nosem, Hercau cmokał apatycznie wino i coraz zawilsze młynki palcowe kręcił na swym okrągłym brzuszku, Franciszkowi Łubieńskiemu oczy się kleiły, Jerzmanowski stracił nawet ochotę do gawędy, Kozietulskiego z Krasińskim rozgniewała w końcu ta zapadająca co chwila cisza.
— Do pioruna, mościpanowie — co was obleciało? Kropli krwi w was niema!
— Zdrowie pana Pawła! — zawołał ogniście Krasiński.
— Wiwat — Jerzmanowski!
— Niech żyje! podtrzymały głosy.
— Na podziękowanie, zdrowie pułkownika gwardji przybocznej imć pana Wincentego.
— Wiwat!
— Łubieński namarszczył się — Hercau kiwnął się melancholijnie.
— Zdrowie pułkownika — zauważył Franciszek Łubieński — i owszem, ale co do gwardji i Napoleona, to rzecz inna. Kto go tam rozumie.
— Ten co go zna — odparł sucho Jerzmanowski.
— Mówią, że u nas zgoła francuskie mają się zaprowadzać porządki!... Gubernator rządzi i bodaj jednemu Wybickiemu ustępuje!
— A waćpanbyś jak chciał?
Franciszek spojrzał niepewnie na zaczerwienioną twarz Jerzmanowskiego i rzekł.
— Ani myślę przymawiać Wybickiemu — człek podobno zacny — lecz skądże on przychodzi do takiego znaczenia — są przecież zasłużeńsi, którzy dali dowody...
— Niedołęstwa! — wybuchnął Jerzmanowski.
— To zależy od poglądu! Jeżeli się nawet mylili, to teraz takim tem łatwiej byłoby unikać dawnych błędów!
— Waćpanu idzie o urzędy?
— Nie, tylko to zaufanie cesarza do Wybickiego zastanawia!
Jerzmanowskiemu płomienie w oczach rozgorzały.
— Juści zastanawia, lecz takich, co za piecem siedzieli, co przychodzą dziś do gotowego, co nie pamiętają, że Wybicki wówczas już był w relacjach z cesarzem, gdy ten jeszcze z Konwentem Francuskim nie mógł sobie dać rady!... Zaufanie, jakie ma Wybicki, boli was — nawet nie radziście widzieć drogą ilu ofiar, ilu lat tułaczki na nie zarobił!... Dziś macie przed sobą otwierające się stanowiska, wpływy, władzę, ją byście chcieli zagarnąć!
Łubieński zrozumiał aż nadto wyraźnie przymówkę do zamysłów ojca swego, imć pana Feliksa Łubieńskiego, starosty nakielskiego, a szambelana.
— Mości Jerzmanowski, źle sobie tłumaczysz moje słowa — a jeżeli komu idzie o tę władzę to jedynie dla powszechnego dobra! Wybicki posiada zaufanie — cieszyć się z tego trzeba, lecz obawiać zarazem, aby sam nie był nadto ufnym! Polityka jest polityką — mów sobie co chcesz — a co najprzedniejsi, najstarsi — boją się Napoleona.
Adjutant Duroca uśmiechnął się pogardliwie.
— Winszuję waćpanu w tak młodym wieku tak statecznej rozwagi!
— Do rzeczy! — przerwał niecierpliwie Łubieński.
Jerzmanowski uderzył pięścią w stół.
— Patrzcie na mnie! Dziewięć lat temu wybrałem się pokryjomu z domu rodzicielskiego — podwakroć ledwie zdołałem ujść Prusakom, rodzica za mnie po amtach i kamerach ciągali! Zdawało mi się, że przepadła dla mnie na wieki strzecha rodzinna, że tułaczem zgoła zostać muszę! Szedłem za Napoleonem — i widzisz, dokąd mnie przywiódł?
— Prawda, prawda — tylko niewiadomo, czy dlatego tu się zjawił, by waszmościa przyprowadzić — czy dlatego waćpana wziął, aby mu łatwiej było drogę przebyć!
Jerzmanowski porwał się z za stołu.
Sacrebleu — uszanowanie znaj.... Jeszcze acan nie urósł, aby o nim sądy wydawać!
Łubieński zbladł. Kozietulski z Krasińskim skoczyli godzić i mitygować zwaśnionych. Jerzmanowski prychał groźnie i trzaskał pałaszem. Łubieński chciał przyznania racji dla siebie szukać.
— Hrabia niech nas sądzi! On tu obojętny!
— Niema sądów, niema sporu! — bronił Krasiński, aby przerwać czemprędzej niemiły zatarg. — Niech żyje cesarz! Imć pan Paweł tu świadom rzeczy!... Do dna! Łubieński pij!
— Cóż, piję! Niech żyje!
— A teraz, mości panowie, dosyć polityki — Hercau ma głos!
— Na zgodę! — ozwał się hrabia, przypijając do Jerzmanowskiego.
Przeciwnicy podali sobie ręce.
Łubieński próbował głosem pojednawczym przekonać jeszcze kapitana — lecz Kozietulski nie dał mu więcej przyjść do słowa.
— Porzućcie te spory! Hrabio, opowiedz nam swoją przygodę z tą... tą — pamiętasz?...
— Wybornie, Hercau niech mówi!
— Panowie, już to tak dawno, że nie pamiętam!
— Hrabio kochany!
Hercau przymrużył filuternie lewe oko i spojrzał ku Jerzmanowskiemu.
— Ba — może i byłoby coś do powiedzenia na czasie — ale, na parol, obawiam się kapitana!...
— Et — cóż znowu, nie znasz pana Pawła, setny kompan! Byleś politykę omijał!
— Hm — zapewne — rzekł z komiczną powagą Hercau — ale... bo tu z cesarzem sprawa!
— Z cesarzem? — podchwycił Krasiński. — Mówże!!... Jerzmanowskiego biorę na siebie!...
Kapitan uśmiechnął się pobłażliwie.
— Przecież nikogo z was nie myślę niewolić! Każdemu wolno własne mieć wyobrażenia!
— Tembardziej, panie kapitanie, że miałem szczęście, a raczej nieszczęście przekonać się, jak to Hektor umie postać Adonisa przybierać!
Młodzież skupiła się ciekawie około hrabiego, zachęcając go wesołymi okrzykami do mówienia.
Hercau pociągnął wina z kielicha, przeczekał umiejętnie i, potęgując tem samem zaciekawienie — rzekł zagadkowo.
— Ba — nawet nadużywać niezupełnie po rycersku swej przewagi! Chociaż miałem rozmaitych rywalów — świętej pamięci nieboszczyk król...
— Mówże hrabio o cesarzu — przerwał Krasiński.
Hercau spojrzał na Jerzmanowskiego — ten ostatni wzruszył dobrodusznie ramionami.
— Ależ ja nie przeszkadzam! Słyszałem już o niejednej przygodzie cesarza! Możesz, panie hrabio, być pewnym, że ci z placu ustąpi!
— Hm! Nie wiem — wątpię! Radbym bardzo — bo inaczej sam nie wiem, co mi uczynić wypadnie!
— Nie wlecz-że tak do pioruna! — upominał Krasiński.
Hercau westchnął.
— Było to dzisiaj, na balu! Ona!... Wszak wystarczy panom to określenie? Otóż „ona“, po długiej walce, wyznaczyła mi stanowczą rozmowę! Oczywiście — mąż... Zazdrosny, tyranizujący, pastwiący się nad swą piękną, jak sen, ofiarą — potwór bezzębny! Rozumicie panowie, z jaką trwogą, z jakim rozkosznym niepokojem oczekiwałem dzisiejszego balu! Przeżywałem lata, wieki!... Nareszcie przyszła upragniona chwila!... Pośród rozgwaru salonowego, daje mi umówiony znak chustką.. Bez wahania odpowiadam! Używamy oboje całej przebiegłości — aby zniknąć, aby ujść oczom tłumu... Po kilkakroć jakiś natręt psuje nam szyki!... Kadryl! Ona tańczy! Tańczy z jednym z zauszników cesarskich! Oczywiście nie przypisuję do tego uwagi — co mi do niego, co mi do całego świata — kocham, sam jestem kochany — niebo!....
Hercau pociągnął wina, oczy przymknął i, rozkoszując się dźwiękiem własnych słów, opowiadał ze wzrastającem przejęciem.
— Kadryl się skończył. Ścigam jej postać gorączkowem spojrzeniem! Idzie w głąb apartamentów! Z zapartym oddechem rzucam się przez falę dam i panów, obrywam dwóm paniom koronki, potrącam któregoś z marszałków, ocieram się prawie o cesarza i dążę!... Jedna komnata, druga, trzecia... i jest „ona“!... Zapłoniony, drżący, onieśmielony chylę się do jej atlasowej rączki.... Trwamy w tem milczeniu zasłuchani w wartkie pulsa nasze, w tęsknotą rozbłyszczone oczy wpatrzeni, długim rąk uściskiem skuci!...
— Znakomicie — wybornie! — przyświadczył z zapałem Kozietulski.
— I co dalej? — Co dalej? — nalegał Łubieński.
— Dalej? powtórzył melancholijnie Hercau. — Mamże powtarzać wam te szmery wezbranych uczuć, któremi spłynęły nasze usta, mamże was, natrętnych, wprowadzać do świątyni mego bóstwa? Nigdy! To nad moje siły!
— Ależ, hrabio, do rzeczy!... Nikt nie żąda tego poświęcenia.
— Bo to byłoby pewnie nudne!
Hercau potrząsnął pobłażliwie głową.
— Więc tem lepiej dla mnie! A zatem, wyznajemy sobie — zapomniawszy o wszystkim, co się dokoła nas dzieje!... Już — już chylimy się, aby pocałunkiem stwierdzić słowa przysięgi — gdy naraz staje przed nami on! Brwi ściągnięte — ręce skrzyżowane, wzrok wyzywający...
— Mąż? — zagadnął z boku Jerzmanowski.
— Cesarz! — objaśnił flegmatycznie hrabia.
— Czy podobna! Hrabio! żartujesz chyba? — ozwały się głosy pojedyńcze.
— Gdym go dostrzegł — ciągnął hrabia, nie odpowiadając na powątpiewania — krew we mnie zawrzała! — „Jak pan śmiesz“ — ozwał się raptownie — „dotykać jej ręki?“ — Pobladłem i rzekłem zimno: — Z tego nikomu nie będę zdawał sprawy! — „Musisz!“ — zawołał z wściekłością — „nakażę cię uwięzić, zakuć w żelaza!“ — Ja mu wskazałem na serce. — Dosięgnij go, spróbuj. — Staliśmy tak naprzeciw siebie równie groźni, równie przygotowani na wszystko... A ona? Ona mdlała! Wreszcie ja — nie mogąc pohamować wzburzenia, wskazałem na nią. — Sire, ją przynajmniej oszczędzaj! — Szarpnął się gwałtownie i schwycił mnie za rękę. — „Kochasz ją?“ — Kocham! — Rzucił się ku niej ujął ją w ramiona i zawołał z rozpaczą: — „A ty, ty?“... — Ona rozchyliła pobladłe ustka i szepnęła: Tak, najjaśniejszy panie — kocham Hercaua! — Ryknął z gniewu i wyciągnął pięść...
— Bardzo to głupie! — przerwał niespodziewanie Jerzmanowski.
— Myślałem, że to co dowcipnego! — przytwierdził Gorajski.
Hercau, nie zbity z tropu, roześmiał się drwiąco.
— Wiecie panowie, że prawda zawsze wygląda na kłamstwo!
— No — no, hrabio! Spudłowałeś z tą opowieścią!
— Zupełnie — niezręcznie!
— Na honor, że mimo rozmyślnych zmian, cesarz jest moim rywalem!
— Lecz, hrabio, spójrz w zwierciadło — odrzuć wszelki urok majestatu — toć bodaj o dwadzieścia lat jesteś starszym od Napoleona!
— Miłość nie bawi się w arytmetykę!
— Chcesz powiedzieć, że jeszcze miewasz spóźnione zapały!
Hercauowi wino zaszumiało w głowie.
— Spóźnione!? Bardzo proszę!... Jestem kochany! Jestem kochany przez damę, którą cesarz uwielbia... Mnie naturalnie nic do tego! Jestem gotów do walki! Tu nie armaty, nie gwardja, lecz jedno jej słowo rozstrzygnie! Tak, panowie, a ona mnie kocha — ona dla mnie chce opuścić dom, męża, — wyrzec się ludzi, świata — byle ze mną... byle ze mną!...
— Panowie! Zapowiadam wam, że hrabia lada chwila, z nadmiaru czułości, stoczy się pod stół!...
— Niech się stoczy, byle nie plótł bredni!
— Za pozwoleniem, parol, panowie — bełkotał Hercau. — Ona ku mnie pała!
— Spiłeś się, kochany hrabio, i niezręcznie koloryzujesz!
— Ja się spiłem! Na honor, panowie! Jesteście za cesarzem — nie odwodzę was — tylko powiedzcie mu, niech z Hercauem nie zaczyna, bo mu rogi wyrosną. Drugie rogi — jedne ma od Józefiny, drugie przyprawi mu pani Walewska!
Młodzież homerycznym śmiechem przyjęła tę pogróżkę. Jeden Gorajski nie podzielił wesołości — usta zacisnął i ze zwykłą sobie flegmatyczną ociężałością zbliżył się do Hereaua.
— Panie hrabio! — więc to z panią Walewską miałeś tę przygodę?
Hercau obrzucił Gorajskiego pogardliwem spojrzeniem i mruknął z uporem pijanego.
— A cóż, nie podoba ci się, panie kawalerze — to ustępuj, bo i ciebie rogi nie miną!
— Nie w tem rzecz — odrzekł cicho Gorajski — tylko, czy nie raczyłbyś, panie hrabio zaniechać kalania kobiety uczciwej.
Hercau uśmiechnął się szyderczo.
— Nie panu o tem sądzić, ani ujmować się za cudzemi kochankami.
Gorajski wymierzył hrabiemu policzek.
Hercau oprzytomniał — porwał za stojącą przed nim butelkę i chciał rzucić nią w Gorajskiego — lecz Jerzmanowski zdążył pochwycić go za rękę.
— Bijatyką, panie hrabio, obelgi nie zmyjesz!
— Na plac go prowadźcie! Niech staje!
— Jestem gotów!
— Pistolety! Natychmiast!... Puszczajcie mnie! Chce zemknąć!
Kozietulski uspakajał Hercaua.
— Pohamuj się, hrabio! Ja ci odpowiadam za Gorajskiego!
— Nie chcę niczyjej odpowiedzialności! Zmówiliście się, żeby mnie napaść, żeby bezbronnego spotwarzyć! Wy... wy najmici napoleońscy, pachołcy... Strzelać się musi!... Słyszysz, tchórzu!
— Milcz pan! — zagroził Kozietulski — bo nie z jednym tylko będziesz miał do czynienia!
— Ha! byłem tego pewny! Zbóje — opryszki!...
Jerzmanowski z Krasińskim skoczyli do Hercaua, zasłaniając go z kolei przed Kozietulskim, który trząsł był już za ramiona hrabiego.
— Panie Janie, na miły Bóg! — wołał Jerzmanowski.
— Toć pijany, jak bela!
— Puszczajcie mnie!... Zasię mu do nas!
Jerzmanowski z Krasińskim jęli siłą odciągać Kozietulskiego od Hercaua.
Powstał zamęt i szamotanie, z którego oprzytomniały hrabia zdołał skorzystać, bo, uwolniony z rąk Kozietulskiego, podsunął się do szamoczących i jednem zręcznem szarpnięciem wyciągnął szpadę z pod boku Jerzmanowskiego. Zanim młodzież zdołała opamiętać się, Hercau wpadł na Gorajskiego, stojącego w kącie izby, razem z Łubieńskim. Lubieński porwał za stołek, aby nim odparować wymierzone pchnięcie, lecz Hercau uchylił się, skupił się w sobie i, napierając całym ciężarem swoim na rękojeść, wpadł na Gorajskiego... Gorajski zachwiał się i runął na ziemię.
Hercau wyrwał szpadę z piersi przeciwnika i, zmieniwszy front, wyciągnął ostrze ku biegnącemu na pomoc Jerzmanowskiemu.
— Ani kroku dalej! — zagroził hrabia — lecz Jerzmanowski bez wahania lewą ręką chwycił za ostrze szpady i nie zważając na bolesne okrwawienie ręki udaremnił pchnięcie i wpadł na Hercaua.
— Morderco! Opoju!... Dawaj szpadę!
— Ha — psy napoleońskie! wykrzyknął Hercau i do ponownego gotował się pchnięcia, gdy Jerzmanowski prawą ręką porwał go za ramię, powalił, a potem, mimo zajadłej obrony — ujął za kark i rzucił Hercauem w okno. Hercau własnym ciężarem wybił szyby, wyrwał ramę okienną i krwią zalany, a omdlały, padł na ulicę.
Do izby tymczasem, zwabiona odgłosem bijatyki, wpadła służba z wystraszonym gospodarzem na przedzie. Młodzież skupiła się nad leżącym we krwi Gorajskim. Zabrano się pośpiesznie do opatrywania rany i trzeźwienia, lecz Gorajski, pomimo wszelkich zabiegów, znaku życia nie dawał.


VI.

Pan Anastazy niepomiernie się zdziwił, gdy nazajutrz po balu — Baptysta przyniósł mu z samego rana list z wiadomością, że grenadjer gwardji czeka na odpowiedź.
Szambelan z niepokojem rozerwał kopertę i nałożył okulary. Rozmowa wczorajsza z cesarzem obudziła w nim wątpliwości, z któremi przed samym sobą zdradzić się obawiał, aby nie naruszyć tego kunsztownego gmachu nadziei, tak już w jego umyśle utrwalonego, tak mocne posiadającego fundamenty. Pan Anastazy przekonywał samego siebie, że ów nacisk, położony przez cesarza na ósmy krzyżyk szambelana, był niewątpliwie wskazówką, że właśnie takiemu wiekowi należy się pierwszeństwo — ale jakoś ten logiczny wywód, już powrocie do domu, zepsuł humor panu Anastazemu i nawet był powodem nielada przemówienia się z żoną.
Ku wielkiemu zdziwieniu szambelana, list był od gubernatora Warszawy, generała Gouviona, i zawierał krótkie, lecz bardzo gorące zaproszenie na poufną naradę w kilku sprawach publicznych, a odwoływał się do wskazania pana de Périgord, że nikt w danym razie nad pana Anastazego nie będzie mógł donioślejszego wypowiedzieć zdania.
List poruszył do żywego pana Anastazego. Wątpliwości dokuczające mu znikły. Narada wyznaczoną była już na godzinę dwunastą w południe. Szambelan więc, nie tracąc chwili czasu, odpisał kilka słów i kazał się pospiesznie odziewać.
W półtorej godziny niespełna szambelan był gotów do wyjazdu.
Baptysta zgrzany, zmęczony, z odcieniem dumy spoglądał na swego pana, nie bez słuszności uważając całą powierzchowność pana Anastazego za swoje dzieło. Szambelan atoli był tak rozgorączkowany, że ledwo rzucił okiem w zwierciadło, jednym tchem wypił filiżankę winnej polewki, i, nakazawszy zawiadomić żonę, że, w razie spóźnienia się, może nań nie czekać z obiadem, — wsiadł do karety i pojechał do gubernatora.
Zaledwie atoli kareta pana Anastazego skręciła w Senatorską ulicę — gdy, z przeciwnej strony, zajechała przed pałac Walewskich — zielona, złotem bramowana, karoca cesarska.
Z karocy wysiadł Duroc. Służba pałacowa pośpieszyła uprzedzić marszałka, że szambelana niema w domu — lecz książę Frioulu, nie zrażony tą wiadomością, polecił meldować się pani Walewskiej.
Szambelanowa z przestrachem wysłuchała uroczystej zapowiedzi Baptysty o przybyciu marszałka — nie wiedząc na razie, co jej czynić należy. W pierwszej chwili brała ją ochota przyjąć Duroca, kilku śmiałemi odpowiedziami przerwać sieć półsłówek i domyślników, któremi by ją oplątywał — lecz gdy wspomniała na ów stalowy uścisk ręki, na to palące, natrętne spojrzenie oczu cesarza — tam, na balu — dreszcz zimny ją przeszedł. Czuła, że każde zbliżenie się do Duroca, każda rozmowa, każde tłumaczenie może się stać dla niej tem, czem jest lada odruch dla stojącego w trzęsawisku — im silniej natęża muskuły, im gwałtowniej szuka pod sobą gruntu, tem zapada się głębiej.
— Mam księcia pana wprowadzić do perłowej sali, czy do błękitnej? — zagadnął Baptysta, nie rozumiejąc milczenia szambelanowej.
Pani Walewska zmogła się i rozkazała spokojnie.
— Przeproś księcia i powiedz, że jestem cierpiącą.
Baptysta spojrzał ze zdumieniem na szambelanowę, a znając wskroś swego pana, czuł się upoważnionym do konfidencjonalnej uwagi.
— Wszak to wielki marszałek dworu!
— Powiedziałam!
— Jednakże gdyby pan szambelan był w domu?...
Pani Walewska wskazała ręką na drzwi.
— Jaśnie oświecona pani daruje... ale pan szambelan...
— Precz!
Kamerdyner skłonił się obojętnie i znikł za drzwiami.
Pani Walewska ukryła rozpaloną twarzyczkę w dłoniach i zamyśliła się.
Głośne chrząknięcie Baptysty wyprowadziło ją z zadumy. Szambelanowa odwróciła się ku kamerdynerowi.
— Jaśnie oświecona pani, list! — ozwał się półgłosem kamerdyner.
Pani Walewska sięgnęła machinalnie po leżący na tacy list i, nie zauważywszy nawet domyślnego uśmiechu Baptysty, skinęła nań, żeby się oddalił.
Na kopercie listu widniał lakoniczny, niewyraźnie wypisany adres „Madame Marie de Walewska“.
Szambelanowa ważyła przez chwilę list w ręku — po kilkakroć oglądała pieczęć, złożoną z jakiegoś gordyjskiego węzła wykrętasów — aż nareszcie zdecydowała się rozerwać bok koperty. Ze środka jej wypadła mała ćwiartka papieru, zawierająca kilka zdań zaledwie, napisanych po francusku tym samym niewyraźnym, poplątanym rzutem co i adres.
Pani Walewska długo wpatrywała się zanim zdołała odczytać lakoniczne wyznanie.

„Z myśli mej pani nie schodzisz. Zdaje mi się, że od wczoraj minęły już wieki! Słowem odpowiedzi uspokój tęsknotą trawionego!
N.“

Szambelanowej w oczach pociemniało. Byłobyż prawdą, że te puste słowa nakreślił ten, który podpisywał wyroki dla miljonów, który jednem pociągnięciem pióra burzył granice państw, nowe zakładał królestwa!? Więc on — mocarz — on, poczytywany przez nią za półboga, za wcielenie nieziemskiego hartu, ów legendowy bohater, gienjusz, wódz, co swem jowiszowem słowem wstrząsnął posadami Europy — zniżał się tam, kędy pełzło jej smutne, ciche życie!... I dlaczego!? Wszak ona, niedawno jeszcze, gotowa byłaby ostatnią ze sług jego zostać, byle majestatem jego oddychać, wielkością jego się poić! Z pokorą i poddaniem każdy spełniłaby rozkaz, byle on nie sięgał jej kobiecości, byle mówił do niej i poglądał zawsze jak władca, jak cesarz, jak wybraniec, poczęty z dziesiątków pokoleń, ze stuleci.
I panią Walewskę jakiś wstyd ogarnął, wstyd za to pospolite wyznanie, za owo rozczarowanie, które ją przejęło — wstyd za cesarza. On, wielki, wydał się jej tak małym, tak pospolitym, tak podobnym do tego tłumu salonowych pustaków, co zawsze na ustach mają ckliwy sentyment.
— Jaśnie oświecona pani! — rozległ się nagle tuż przed szambelanową głos Baptysty. — Wielki marszałek dworu czeka w karecie na odpowiedź!
Pani Walewska drgnęła! Obrażona do głębi duma kobieca szkarłatem trysnęła na jej delikatną twarzyczkę. Szambelanowa zmięła gwałtownie list w ręku i wyrzuciła groźnie.
— Niema odpowiedzi!
Po zniknięciu kamerdynera, wystraszonego niezwykłem wzburzeniem pani Walewskiej, szambelanowę siły nagle odbiegły. Osunęła się na fotel — w oczach jej łzy zabłysły. Żałość ścisnęła ją za gardło. Uczucie pustki, opuszczenia, które ścigało ją od dnia ślubu, napełniło panią Walewskę goryczą. Nikogo nie miała, komuby się mogła wyspowiadać, ktoby ją radą wsparł, otuchy dodał — ujął się. Wymagała tak mało od życia, co dnia wymagania swe zmniejszała — wszak jedyną jej radością od lat dwóch był brat. Z nim nauczyła się wielbić Bonapartego, przy nim wracała jej dawna wesołość, z nim tylko dzieliła się myślą, jemu zwierzała wszystkie swe tęsknoty!... Lecz Pawła nie było — nieustająca zawierucha rzuciła go wraz ze szczątkami legjonów do korpusu Lefebvra, dobywającego Gdańsk — a tu został jeden Gorajski!... Lecz cóż on! Dzieckiem ją znał, na rękach nosił, miłość zaprzysięgał — a dziś jeno oskarżeniami by ją prześladować chciał, i winić za to, że jej i własne szczęście zburzono!
Pani Walewska rozpłakała się.
— Pani płacze?! dał się słyszeć dźwięczny, męski głos.
Szambelanowa spojrzała przez łzy i zerwała się z fotela — o dwa kroki przed nią stał Duroc.
— Panie marszałku!...
Książę Frioulu, pod magnetycznym wzrokiem szambelanowej, spuścił mimowoli głowę.
— Proszę wybaczyć...
— Panie marszałku — powtórzyła szambelanowa, z trudnością mogąc zaczerpnąć powietrza — pan u mnie?... Tu!?...
— Przyznaję...
— Jak pan śmiałeś przestąpić próg mej komnaty?...
Duroc zmieszał się.
— Pani szambelanowo, proszę o chwilę spokoju... idzie mi tylko o odpowiedź na list!
Pani Walewska wskazała zmiętoszony papier, leżący na dywanie.
— Oto masz pan odpowiedź! Sądzę, że teraz raczy mnie pan uwolnić od tej przymusowej wizyty!
Duroc zasępił się, na jasnem jego czole zbierały się chmury.
— Zastanów się pani nad tem, co czynisz — to nierozwaga! Cesarz ma jak najlepsze zamiary!
Szambelanowa roześmiała się gorzko.
— Nie rozumiem takich zamiarów, ani nie chcę o nich wiedzieć! Jestem zamężną, o czem, zdaje się, panie marszałku, zapominasz!
— Powiedz raczej pani, że jesteś nieszczęśliwą ofiarą!
— Nauczono mnie szanować więzy...
— Słowo jedno powiedz, a więzy te dziś jeszcze odpadną! — przerwał gorąco Duroc. — Rzym przyzna pani rozwód!
— Przysięgałam Bogu!
Marszałek szarpnął niecierpliwie pióropusz swego kapelusza.
— Więc nie idźmy tak daleko — tymczasem słowo jedno odpowiedzi!
— Masz ją, panie marszałku!
— Jesteś pani okrutną! A raczej usiłujesz nią być!... A gdybym... gdybym ja poprosił o nią, jak o największą łaskę!?...
— Nie wiedziałam, że pański wysoki urząd dworski ma tyle różnorodnych czynności.
Duroc pobladł zlekka i rzekł z napomnieniem.
— Pani szambelanowo, rozdrażnieniu przypisuję to jej odezwanie. Uczucia, które obudziłaś w cesarzu, są trwalszemi, niż możesz przypuszczać! Odpowiedź bodaj tylko przyjazna będzie przyjęta całem sercem — panią zaś do niczego nie zobowiąże!
Pani Walewska potrząsnęła głową, a hamując ogarniające ją drżenie, odparła z mocą.
— Nie mam żadnej odpowiedzi — powiedziałam!
Duroc zagryzł wargi.
— A gdybyś pani, miast odpowiedzi na list — wyrazić chciała jakieś życzenie, gdybyś miała jakąś prośbę — najjaśniejszy pan czułby się szczęśliwym, mogąc coś uczynić dla pani!
— Nie — dziękuję... nie mam...
Marszałek roześmiał się sarkastycznie.
— Jesteś pani więc złą żoną, złą siostrą, nawet złą Polką!
Pani Walewska oparła się o poręcz fotela.
— Przyjmuję ten zarzut i nie wchodzę w pobudki, które go panu podyktowały!
— Bo pani zapominasz, pani nie zdajesz sobie sprawy, kto przez moje usta przemawia, pani nie zastanawiasz się, że tysiące kobiet w jej położeniu widziałyby ziszczenie najśmielszych rojeń, że ten, kto się do ciebie zwraca, rozkazuje ludom, że na jedno jego skinienie zginają kolana miljony.
Duroc urwał nagle, spojrzał pytająco na stojącą bez ruchu szambelanowę i zniżył głos.
— Pani snać źle tłumaczy sobie moje słowa, pani je bierze zbyt lekko! Zainteresowanie się cesarza jej osobą jest bezprzykładne... Proszę wierzyć memu doświadczeniu! Kto wie, jaki los może zgotować pani najbliższa przyszłość! Powtarzam, — żądaj pani, proś, nie krępuj się! Jeszcze się pani wahasz?!
Pani Walewska pochyliła głowę.
— Więc porzuć to ociąganie! — nalegał znów marszałek. — Zresztą, nie chcesz pani pisać — w takim razie upoważnij mnie do dania odpowiedzi w twojem imieniu — a potem, rozważywszy, napisz, list możesz pani nadesłać na moje ręce!
Szambelanowa otrząsnęła się nagle z odrętwienia, w które ją wprowadziły słowa Duroca.
— Mości marszałku, w takim razie, zechciej przedłożyć najjaśniejszemu panu jednę prośbę...
— Słucham, racz pani ją tylko wyrazić!...
— A więc, aby w imię tych dobrych zamiarów uchronił mnie od takich, jak dzisiejsza napaści!...
Duroc wyprostował się dumnie.
— Jesteś pani złem, rozkapryszonem dzieckiem! Możesz być pewną, że cię trudzić, ani napaściami dręczyć nie będę! Przyjdzie chwila, że sama pożałujesz dzisiejszego uniesienia, bo pani zapomniałaś widocznie, iż cesarz rozkazuje zawsze, nawet wówczas, gdy prosi!...
Marszałek skłonił się zimno i wyszedł.
Pani Walewska padła na fotel. Ostatnie słowa Duroca poruszyły ją do głębi, — ukazały przepaść, roztwierającą się tuż u jej stóp. Nagle myśl o ratunku, wydobyciu się z oplątających ją sieci obudziły w pani Walewskiej energię. Zadzwoniła na służebne i kazała natychmiast pakować kufry.
Służebne, z oznakami zdziwienia, zabrały się do spełnienia rozkazów swej pani — próbując nieśmiałemi uwagami wyrozumieć, co znaczyć mogła ta nagła zmiana, wobec zapewnień Baptysty, że szambelaństwo przed wyjazdem cesarza, do Walewic nie powrócą. Lecz pani Walewska nie dopuściła do żadnych wyjaśnień, nie pozwoliła nikomu z domowych spocząć — sama doglądała porządku, sama pomagała zbierać drobiazgi i, w miarę zamykania skrzyń, puzderek i sepecików, coraz większej nabierała odwagi i pewności siebie. Nic jej teraz nie ustraszało, ani spotkanie z mężem, ani jego niewątpliwy opór, ani gniew na samowolę żony. Pani Walewska rozumiała tylko, że musi uciekać, że musi skryć się przed grożącem jej niebezpieczeństwem, że ta ucieczka jest jedynym ratunkiem, ocaleniem.
Pośród tego nieładu, gorączkowego pakowania, stosów porozrzucanych rzeczy, poroztwieranych szaf, opróżniania szuflad i sekretarek — zastała panią Walewskę księżna Jabłonowska.
Zdziwienie księżnej nie miało granic.
Marie! Cóż tu u ciebie za rujnacja!? Kufry!? Skądże kufry! Spotkałam Anastazego przed godziną, jak jechał do Gauviona! Nic mi nie wspominał! Zbierasz się, jak do drogi!
— Wracam do Walewic!
— Do Walewic?! — powtórzyła przeciągle księżna.
— Dziś jeszcze — stanowczo dziś!...
Księżna spojrzała badawczo na rozgorączkowaną twarzyczkę swej bratowej.
— Lecz to nagłe postanowienie!... Jesteście przecież zaproszeni do księcia Borghese na jutro!
— Anastazy może zostać!
Księżna ujęła szambelanowę za rękę i odciągnęła do ustronnego pokoju.
— Ty coś przedemną ukrywasz! Nie masz do mnie zaufania — a nie imaginujesz sobie, jak mnie każda troska twoja obchodzi!
— Wierzę — wierzę! — odrzekła pośpiesznie szambelanowa — ale ja muszę stąd... natychmiast! Żadna siła mnie nie zatrzyma! Anastazemu wolno — a ja nie — nie chcę ani dworu, ani waszego świata! Zostawcie mnie, zapomnijcie o mnie! Przestańcie się mną zajmować! Samą chcę być — samą zupełnie.
Szambelanowa chciała jeszcze coś rzec, lecz wyrazy uwięzły jej w gardle.
Księżna zasmuciła się szczerze.
Ma chérie! Wiesz, jam dla ciebie gotowa! Ale cóż się stało! Wypośrodkować nie mogę przyczyny! Czyżby Anastazy? Jemu trzeba niejedno darować! Wchodzę w twe położenie — on musi być czasem insupportable — wiek, mówiąc między nami! Trzeba mieć filozofję i nie brać lada czego do serca... Będzie to nierozsądkiem! Wyjeżdżać!... Lecz co powiedzą ludzie?... Anetka czyha tylko, aby znów jakąś plotkę o tobie ukuć — a jeszcze teraz, po wczorajszem zajściu z Gorajskim... Powiadam ci — nielada taktu musiałam użyć, aby pani oboźnej wystawić, że cała ta okropna rozprawa między nim a Hercauem bez twego wynikła powodu!
— Rozprawa z Hercauem?
— No tak — tak! — przytwierdziła ze smutkiem księżna. — Pojedynkowali się — dość, że Gorajski ranny... Hercau, mimo wszystko, ma wpływy u księcia Bergu, a nawet u marszałka Berthier! Nie wiadomo, co z tego wyniknie! Drżę na samą myśl, żeby tylko się Anastazy o tem nie dowiedział — byłoby to okropne dla niego!... On jest taki uczuciowy!
— Gorajski ranny? — zagadnęła niepewnie szambelanowa.
Ma foi! Wójcickiego wzywali! Matce dali znać... Chevalier Hercau obszedł się z nim za surowo! Powinien był młokosowi darować! Sama mu to powiem! Więc widzisz, teraz twój nagły wyjazd potwierdzi tylko domysły!
— Nie wiem o niczem, nie dałam okazji...
— Moje dziecko — przecież mi nie potrzebujesz o tem mówić!... A jednak — w pierwszym impecie, zobaczywszy cię między tymi sepecikami, bezwiednie wspomniałam na Gorajskiego!
Szambelanowa tarła niespokojnie swe jasne czoło, napróżno szukając związku między wiadomością o pojedynku a wizytą Duroca.
Księżna ze swej strony nie zaniechała ani pytań krzyżowych, ani pełnych wyrozumienia napomnień, zmierzając niezmiennie do poznania przyczyny, która bratowę do tak nagłego skłaniała wyjazdu.
Pani Walewska była nieporuszoną. Księżna po ostatnie sięgnęła naboje.
— Jeżeli za nic masz sobie światowe względy, jeżeli plany męża nie obchodzą cię, to miejże bodaj wzgląd na rodzinę! Jej przecież należy się pewien wzgląd! Cóż temu twemu niehumorowi, czy rozgoryczeniu winien biedny Ksawery!?... A cóż winien dwór cesarski, któremu także od Walewskich...
Szambelanowa porwała się nagle z miejsca.
— Dwór cesarski!... Gdybyś, mościa księżno, była mi życzliwą, gdybyś dbała o rodzinę, a była tak przenikliwą istotnie, jaką się być powiadasz, to właśnie pierwsza powinnaś do wyjazdu mnie namawiać!
Mais, Marie!
— Tak, pierwsza!
— Pozwól sobie wytłumaczyć! Plany Ksawerego na Radziwiłłównę mogą przepaść! Księżna Dominikowa jest bardzo uważającą — już dziś wyraźnie była zwarzoną, a cóż dopiero, gdy nagły twój wyjazd...
— Mościa księżno, powtarzam, że jesteś w błędzie!...
Chérie, nie tytułuj mnie! Błędu, o którym mówisz, nic zgaduję!
Pani Walewska w odpowiedzi wybiegła do gotowalni i, powróciwszy szybko ze zmiętym listem — podała go księżnie.
— Oto moja odpowiedź! Przeczytaj, mościa księżno, i dowiedz się, czego nadewszystko obawiać się muszę!
Księżna z pobłażliwym uśmiechem wzięła do rąk list, rzuciła nań okiem i zmieszała się.
— Pozwól, moje dziecko! En! Któż to jest ów en!? Czy nie pan de Noailles!? Bezwątpienia to on?! Poznaję go po stylu! Nieznośny! Żadnej z dam nie daje spokoju!... Już ja sama się z nim rozprawię! Ale więc ten list tak cię rozdrażnił?
Szambelanowa skinęła twierdząco — księżna roześmiała się serdecznie.
— List przywiózł mi marszałek dworu!
— Duroc?! — wykrzyknęła księżna. — Czy być może!?... Więc przypuszczasz, że ta litera „en“...
— Marszałek rozwiał wszelkie moje wątpliwości!...
Księżna była tak poruszona tą wiadomością, że słowa wymówić nie mogła — dopiero po dłuższej pauzie, westchnęła przeciągle, poczem ujęła delikatnie szambelanowę za rękę i przytuliła ją do siebie.
Pani Walewska na ten oczywisty objaw współczucia odpowiedziała płaczem.
Chérie, Marie! — Wybacz, daruj — o, to musi przejmować! Ach, czyż mogłam przypuszczać, spodziewać się! Były wprawdzie widoki, ale mi przez myśl nie przeszło, żeby tak szybkie! Pozwól, niech cię uściskam!
Szambelanowa z całem sercem odpowiedziała na hałaśliwe pocałunki księżnej czując równocześnie, jak dalece była niesprawiedliwą względem siostry męża, jak niesłuszne żywiła ku niej uprzedzenie!
Księżna tymczasem przetarła oczy chusteczką, odchrząknęła uroczyście i ozwała się, rozpatrując uważnie list.
— Jest to formalne wyznanie! Powinnaś je zachować — może mieć ono nieobliczoną wartość!
Pani Walewska otworzyła szeroko, zaczerwienione łzami, oczy.
Księżna pośpieszyła objaśnić bratowę.
— Koniecznie trzeba zachować to pismo! Wierz memu doświadczeniu! Na panią Grabowskę patrzyłam, jak na ciebie!... Moja ciotka była przyjaciółką Aurory Koenigsmark!
— Za pozwoleniem, mościa księżno!...
— Droga moja! Pozwól mi rzecz wystawić! Bądź szczerą. Chyba mnie powinnaś zaufać! Nie tylko przez wzgląd na Anastazego, pragnę dla ciebie najlepszego; zawsze miałam afekt dla całej twej rodziny, a świętej pamięci pan starosta gostyński nigdy z oczu mi nie schodzi! Mów, mów, dziecko, jakże to było? Od początku! Wczoraj na balu uważałam sama — lecz nawet pan de Périgord wątpił...
Pani Walewska głosem drżącym jęła opowiadać wszystkie szczegóły pierwszego spotkania z cesarzem, a dalej kolejno rozmowy z Duroc’iem, historję bukietu i nakoniec brutalne najście marszałka.
Szambelanowa spowiadała się z zapałem, nie zrażona ani półuśmiechami księżnej, ani jej niedowierzającem chwianiem głowy, ani wyrazem pobłażliwego zdziwienia, rysującym się około jej ust.
Pani Walewska ustawała chwilami — to znów, szarpana nurtującemi ją uczuciami, wpadała w rozgorączkowany ton żalu mimowolnej goryczy, skargi na los, na zwarzoną młodość, na złość ludzką, która ją ścigać nie przestaje, na świat, którego się bała zawsze, a od którego chce uciec.
Księżna ani razu nie przerwała szambelanowej, pozwoliła jej wypowiedzieć się, zrzucić cały ciężar tłoczących ją myśli — dopiero gdy pani Walewska umilkła, szukając machinalnie na twarzy księżnej współczucia, ta uśmiechnęła się jeszcze łagodniej, ucałowała bratowę jeszcze czulej i rzekła tonem macierzyńskiej uwagi:
— Ach, ileż w tobie prostoty! Ileż zacnej szlachetności! Admiruję cię, moje dziecko! Po stokroć więcej kocham, widząc cię taką nieskazitelną w każdym sentymencie! Pozwól się jeszcze uściskać! Tylko dziś byłaś za porywczą! Odpowiedzieć można było, zwłaszcza gdy marszałek prosił o wyrażenie życzenia!... Taką gotowością monarchów nie pogardza się nigdy! Szkoda, że nie zażądałaś czasu do namysłu! Można się było mnie poradzić! Mój Boże, a przecież biedny Anastazy doprawdy ma niejedno do przeprowadzenia u dworu!
Szambelanowa pobladła.
— Ale chyba nie tą drogą!...
— Dziecko, dziecko i raz jeszcze dziecko! Nie znasz życia! Mówisz za porywem! Vraiment, tu es très deficile! Nie wiem, jak ci to wyłożyć! Hm!... Masz-że do mnie zaufanie?!... Wierzysz, że szczęście Anastazego leży mi również na sercu?... Czy tak? A więc zaniechaj tego nagłego wyjazdu!
— Księżno! Więc mam dobrowolnie wystawiać się na takie, jak dzisiejsza, zniewagi?
— Czyż hołd, składany kobiecie przez najpotężniejszego z cesarzów, można nazywać zniewagą?...
— Takiego pisania hołdem nazywać nie mogę!
Księżna zafrasowała się.
Chèrie, nie dziw się i nie patrz na rzeczy z punktu swego walewickiego fraucymeru! Są granice, wobec których muszą ustać twe najwznioślejsze intencje, nawet względem Anastazego. Powiem ci więcej, on sam nie zezwoliłby, abyś się tak drobnymi miała rządzić względami... Inną miarkę trzeba przykładać!... Chère Marie! Niepodobna ci tego od razu wystawić! Zaufaj mi! Nie denerwuj się Duroc’iem! Cesarz chciał ci wyrazić swoją przychylność — przecież nic w tem zdrożnego! Od twego taktu zależeć będzie wszystko. Zresztą, otoczę cię opieką — bądź pewną, że zdołam w danym razie ująć się — osłonić! Byleś porzuciła niefortunną myśl wyjazdu!
— Lecz najpierw przedstawię rzecz Anastazemu — niech on stanowi!
Księżna strzepnęła z desperacją rękoma.
— Co za niedorzeczność! Bez powodu, bez należytej przyczyny chcesz mu zakłócić spokój, wywołać scenę, i o co! Rozbudziwszy w nim mimowolne obawy, napoisz goryczą czy niechęcią ku dworowi. Anastazy jest porywczy — może powiedzieć jakieś niebaczne słówko i obrazi majestat! Uważasz, majestat!... Marie! Czyż ja ciebie nie rozumiem, czyż nie pojmuję twych szlachetnych skrupułów? Lecz równocześnie boję się, drżę o ciebie, o Anastazego, o całą rodzinę! Jeszcze po tej awanturze z Hercauem!
— Nie dałam okazji!
— Jestem przekonaną — lecz byłaś nieostrożną! Hrabia się awansował — Gorajski ma widocznie dawne urojenia — i siało się!... Jedyna rada — nie zmieniać nic — obszyć się obojętnością i nie zwracać uwagi... Minie, musi minąć — byłeś nie wyjeżdżała.
— O tem zadecyduje Anastazy!
— Ależ jemu ani w głowie wracać do Walewic.
— Bo nie wie o niczem!
— I wiedzieć nie powinien.
— Natychmiast uwiadomię go o wszystkiem.
Księżna przeraziła się.
Marie! Zastanów się! Chociaż to mój brat — ale... ale... nie jestem zaślepioną! Człowiek chory, w chwilach rozdrażnienia przykry — narazisz się na wymówki, na wyrzuty, obudzisz w nim...
— Być może, lecz nie mam innej drogi.
— Więc mnie pozwól! Tak, ja się z nim rozmówię, ja mu przedłożę!... On ma do mnie zaufanie! Ty tego tak nie potrafisz! Mnie wysłucha...
Pani Walewska wahała się przyjąć tę niespodziewaną pomoc.
Księżna narzucała się coraz energiczniej, wystawiając szambelanowej całą grozę i niebezpieczeństwo małżeńskiej rozprawy.
— Anastazy może cię posądzić, może cię nietylko wywieźć lecz i zaniknąć w jakim zaścianku! W jego wieku mężczyzna jest już nieobliczalny! Nawet do słowa nie da ci przyjść, potępi, zanim zdołasz mu wyznać wszystko!
Szambelanowa pochyliła głowę. — Księżna mówiła prawdę. Pan Anastazy zwykł był odmawiać żonie wszelkiego posłuchu — z jednego jej wyrazu snuł był nieraz najdrażliwsze wnioski, sądził, wyrokował, niedopuszczając do obrony.
Księżna Jabłonowska zrozumiała swoją przewagę nad szambelanową — a gdy ta jeszcze ociągała się z przyzwoleniem na wstawiennictwo — zadzwoniła na służebnę i, dowiedziawszy się, że pan Anastazy tylko co był powrócił z wizyty u gubernatora, — podniosła się szybko i wyszła na pokoje brata.
Pani Walewska nie miała nawet odwagi zapytać się księżny, dokąd idzie, ani siły, aby ją zatrzymać. Myśl o rozmowie z mężem przerażała ją, przejmowała trwogą. W uszach szambelanowej już brzmiał szyderczy chichot pana Anastazego, chropowaty głos i przeciągłe sapanie. Czuła na sobie złośliwe spojrzenie małych, szklistych oczu męża, widziała jego ceglaste wypieki i plamy na czole, dobywające się z pod pudru i słyszała potoki krzywdzących, poniżających zarzutów, w których wypominał jej każdą łyżkę strawy, zaofiarowaną jej rodzinie, każdy datek, rzucony na podtrzymywanie resztek kiernoskiej fortunki, a stawiał przed oczy, że on starzec, wyczerpany życiem, przesytem, hulatyką, schorowany, zeskrzepły na poły — wyświadczył jej dobrodziejstwo, łaskę, bo zniżył się do jej krasy, do młodości, do nieskażonych myśli, do nieskażonych uczuć, że zaszczytu doznanego nie umiała ocenić, że nie potrafiła zrozumieć szczęścia, tkwiącego w chorobliwych zapałach lwa salonowego z przed czterdziestu laty, że tam, gdzie szambelan chronił się przed przeciągiem, czuła wiew świeżego powietrza, że to, co było dla pana Anastazego zmęczeniem — nie trudziło młodziutkiej pani Walewskiej, że nie miała tej samej, co mąż apatji, że trwoga ogarniała ją tam, gdzie pan Anastazy ledwie krzywił się ironicznie, że serce jej biło czystemi uczuciami dla każdego porywu, że nie miała nigdy ani dokuczliwych strzykań w lędźwiach, ani nawet zrozumieć nie mogła tego nieznośnie przewlekłego bólu głowy, co tak często nawiedzał męża.
Gdy więc, po długiej chwili, szambelanowa usłyszała szelest sukni księżnej — a w dali po za nią, odgłos duszącego kaszlu męża, napadł ją taki lęk, że bała się oczu podnieść, bała spojrzeć ku księżnie, aby w twarzy jej nie wyczytać zapowiedzi tej burzy, która niewątpliwie miała ją spotkać.
Księżna tymczasem, odgadując niepokój bratowej, wyprzedziła zręcznie pana Anastazego i, podszedłszy szybko do pani Walewskiej, uściskała ją z przejęciem i szepnęła cicho.
— Skończone i to nadspodziewanie! Nic nie mów, nie tłumacz się! Anastazy był wzruszony... bardzo wzruszony!
Pani Walewska nie mogła się oprzeć zdziwieniu.
— Więc zgodził się na wyjazd?
— Dziecko! Nadchodzi właśnie... Jemu to pozostaw i mnie!
Szambelanowa nie zdążyła odpowiedzieć. Pan Anastazy siał już przed nią i z uśmiechem, który miał dla żony tylko w chwilach największego ukontentowania, wyciągnął rękę ku jej twarzyczce i uszczypnął ją zlekka.
— No i cóż!? Hę!... Narobiło się w domu zamieszania, bezładu!... Co?...
Elle est si nerveuse! — ujęła się księżna.
Pan Anastazy kiwnął łaskawie głową.
— Nic się złego nie siało! Kazałem rzeczy rozpakować i koniec! Bardzo dobrze, bardzo dobrze, żeś do mnie księżnę wyprawiła! Cieszy mnie to niezmiernie. Mam w tem dowód rozsądku i przywiązania! Bardzo dobrze!
Pani Walewska spojrzała z wdzięcznością na męża. Nie słyszała go prawie nigdy tak przemawiającego.
Księżna uśmiechała się nieznacznie i mrugała ku szambelanowej!
— To się bardzo ceni! — zakończył z powagą pan Anastazy. — Jestem nader mile „frapowany“...
— Ja nie „czekałam“ innego zachowania od Maryni! — zauważyła z triumfem księżna.
— Zapewne, zapewne! Nic do życzenia!
— I zawsze ci o tem mówiłam!
Szambelan nie zrozumał narazie, o czem to księżna wciąż mu mówiła, lecz, wprowadzony w dobry humor, i tu skinął twierdząco głową, a chcąc i sobie samemu przyznać część zasługi, dodał z powagą:
— Gdybym nie widział w niej zadatków na Kolumna-Walewskę, nie ożeniłbym się nigdy!...
— A zatem trzeba pomyśleć o jutrzejszym obiedzie!
— Suknia szafirowa w gwiazdy! — objaśnił pan Anastazy.
Pani Walewska nie mogła ukryć przerażenia.
— Jakto, więc pomimo wszystko, po tem, co zaszło, mamy być u księcia Borghese?
— Bezwarunkowo! Jesteśmy zaproszeni — zaliczono nas do wyborowego grona kilkunastu osób — niepodobna odmówić!... Zresztą nic takiego nie zaszło! Potocczyzna posinieje z alteracji, Dąbrowszczycy zębami będą zgrzytali... Gauvion poprostu zasypywał mnie dzisiaj pytaniami! Rząd tymczasowy lada dzień będzie rozwiązany! Jutro właśnie mogą zajść poważne wypadki!
— Anastazy ma słuszność! — wmieszała się pośpiesznie księżna. — Musicie być!
— A gdyby znów Duroc... — wyjąkała z trudem szambelanowa.
— Bądź spokojna — nie bierz rzeczy zbyt poważnie.
— Ani nie stosuj do siebie tego, co gdzieindziej jest adresowanem! — dodał z powagą pan Anastazy. — Powoli, nabierzesz świadomości dworskich, wybiegów — a teraz...
— Pamiętaj, że my także myślimy o tobie! — zakończyła uroczyście księżna.
Szambelanowa spojrzała niepewnie na siostrę męża i zagadnęła.
— Czy Anastazy wie o wszystkiem?
— Ach! Naturalnie!
— I o liście?
Księżna roześmiała się serdecznie.
— Cóż to jeszcze za dziecko! Powtórzyłam słowo w słowo!... Spójrz, proszę cię, mój Anastazy, jak jej „idzie“ ta niepewność! Très bien!...
Szambelan stuknął palcami o tabakierkę i przymrużył dobrotliwie oczy.
— Hrabina de Vauban! — rozległ się nagle głos Baptysty.
Pan Anastazy odwrócił się ku księżnie.
— Mówiłem — „blacha“ — zabiega! Cóż?... Hm!...
— Należy przyjąć!
Pani Walewska poruszyła się niespokojnie.
— Wolałabym uniknąć tej wizyty!
— Dlaczego?
— Nie mam sił...
Marie! Nie znasz „Vaubanki“!
— Hm! Może byłoby właśnie lepiej nie przyjąć! — wtrącił niespodziewanie szambelan. — Niechby „blacha“ wiedziała!
Księżna wzruszyła ramionami.
— Więc chyba nie wiesz, że między nią i Pepim już skończone!... Zupełnie... Zachowują pozory i oboje szukają tylko wyjścia!... Zawsze była nam życzliwą!
— Przypuśćmy, lecz ponieważ Marie czuje się nieusposobioną! — ujął się szambelan.
— W takim razie, pozwól, że ją wyręczę! Z Vaubanką nie można! Nie znacie jej, nie doceniacie! Vaubanki się nie lekceważy!... Idę zatem!... Proś do salonu!
Baptysta skłonił się i wyszedł. Księżna podążyła za kamerdynerem.
Szambelan, zostawszy sam na sam z żoną, skrzywił się niechętnie i, kołysząc się na piętach, pośpieszył wytłumaczyć się ze swej niechęci ku hrabinie.
— Nie wiem, co ona widzi w tej przekwitłej Vaubance! Niby zerwane! Znamy się na tem! Poniatowski zrywał z nią nieraz. No, a teraz wiadoma rzecz, obawia się cienia Bourbonów! Oczywiście, bo Vaubanka to Bourboni!
— Bourboni!? — powtórzyła szambelanowa, usiłując zrozumieć męża.
— A któżby! Emigracja francuska! Vaubanka była i jest zauszniczką księcia de Ligny. Ten znów... słowem łańcuch, nieprzerwane pasmo aż do Ludwika! Ho — ho! No, a Pepi!... Ba — ba! Machiavel! Jaki jeszcze.
— Książę Józef?
Pan Anastazy wydął usta.
— Książę Józef! Poniatowski poprostu! Myślisz, nieboszczyk król jegomość mało miał z nim kłopotu! Zawsze intrygował, zawsze udawał! Wiemy coś o tem! No, władzy chciał — ale byli tacy, co nie pozwolili! Pan Szczęsny Potocki nie dopuścił, króla jegomości ostrzegł! I nie on jeden!... Byli tam jeszcze inni!...
Szambelan odchrząknął znacząco.
Pani Walewskiej stanęła nagle przed oczyma pamiętna noc w Kiernozi, gdy rodzic jej z imć panami Jerzmanowskim i Kozietulskim zjechali z Warszawy, uchodząc przed pościgiem Targowicy.
— Jeżeli cię zdejmują wątpliwości, toć masz się kogo zapytać, boć żyją tacy, co nie tylko na historję poglądali, ale i... tego! Pepi warcholił zawsze! Warcholił za nieboszczyka króla, warcholił za Kochlera, a teraz chce warcholić za Napoleona — tylko, że mu się to nie uda. Cesarz wie, na kogo tu liczyć można, komu zaufać — a jeżeli nie wie, no, to znajdą się tacy, którzy go ostrzegą!... Zwąchali się z Wybickim, obieżyświatem...
— Posłem! — dodała mimowoli pani Walewska.
Szambelan drgnął.
— Gdzie!? Jakim posłem!? Awanturnikiem! Zawadjaką, trefnisiem! Wybicki! Gromada szaraków po pijanemu obwołała go i co?
— Toć Konfederat!
— Właśnie! Póki dobroci królewskiej starczyło, póty bełtali czystą wodę, mącili, bili się w piersi, zaklinali się, a kopali dołki!... Może imć pan Ignacy był inny, a może Kołłątaj? Teraz widzi im się, że nareszcie ich panowanie nadeszło! Ale nic z tego Kolumna-Walewski jeszcze żyje, Kolumna-Walewski potrafi dotrzeć, gdzie trzeba!
— Nic się przecież takiego nie dzieje.
Szambelan na tę cichą uwagę zatrząsł się ze zgrozy.
— Dla waćpani oczywiście! Dla waćpani jest tylko parada, przyjęcie na zamku, bal u Talleyranda, obiad u księcia Borghese, a potem bukiet od Duroca i kontredans z cesarzem! Waćpani wyobrażenia nie masz, ani czucia w przy stosowaniu się do świata, w którym pozwolonem ci jest się obracać, nawet nie posiadasz zachowania, by nie powiadać lada czego o tem, o czem nie masz imaginacji! Nasiąkłaś sejmikami, juchtem, alwarem, zajazdem od najmłodszych lat! Co ci na głowę nie spadnie, tego nie widzisz! Poniatowski chce się lansować — hrabinę przysłał na przeszpiegi, a ty nic?
— Nie chciałam przyjąć! — próbowała usprawiedliwić się pani Walewska.
— Nie chciałaś — wielka polityka! Ot mi statystka z Kiernozi! I pewnie, że na nic innego zdobyć byś się nie mogła! Inna właśnie starałaby się wyrozumieć przeciwnika, dotrzeć do zamysłów, najskrytsze myśli wypośrodkować, a ty co? Nic! Obawiasz się tylko, żeby cesarz nie rozmiłował się w tobie! Przyśniła ci się bajka o kopciuszku, czy o bosej młynarce!... Banialuki! Żadnego zastanowienia, żadnego współdziałania — szkoda słów, szkoda fatygi!
Szambelan machnął pogardliwie ręką, odsapnął i wyszedł, mrucząc pod nosem.
Pani Walewska, po wyjściu męża, odetchnęła z uczuciem ulgi. Zarzuty, któremi obsypał ją pan Anastazy, nie były dla niej nowiną, przywykła do nich, zżyła się z nimi — nawet znała je poniekąd na pamięć. Prawie zawsze z góry wiedziała, jaką w danej sprawie odbierze odpowiedź od męża — wiedziała o ukrytych niechęciach, żywionych dla całego szeregu osób, których imiona jej rodzic wymawiał ze czcią a przynajmniej z uszanowaniem — nigdy atoli ostry sąd szambelana nie dokuczył jej tak, jak dzisiaj!
Pani Walewska mało świadoma była istoty ostatnich wypadków — burza historji przeszła tak blizko nad jej głową, że ją ogłuszyła, że nie dała tem samem przestrzeni, pozwalającej ocenić, skąd padły pierwsze gromy, gdzie uderzyły, z których chmur się poczęły. Pani Walewska nie była wyjątkiem.
Dzieje panowania króla Stanisława ledwie przeszły, ledwie były przeżytym dniem wczorajszym. Co kroku widniały jeszcze ślady spazmatycznych rządów Rzeczypospolitej — co kroku snuły się jeszcze postacie, mówiące o tem „wczoraj“, jakby ono było ciągłem „dzisiaj“.
Ludzie epoki stanisławowskiej żyli, więc historja czekała jeszcze, czekała na pleśń, na pył, okryć mający dokumenty, na uciszenie osobistych nieprzyjaźni, czekała na rozsypanie się mogił. A tymczasem w pojęciach współczesnych panował zamęt. Obwiniano się wzajemnie, pomawiano o najwystępniejsze czyny. Nie szukano rozwiązania pytań w nieubłaganym łańcuchu dziejowych wypadków, nie starano się, ani nie potrafiono sięgać do minionych stuleci. Czyn łączono tak ściśle z osobą, tak czasem nie umiano się zgodzić, aby człowiek, który ocierać się musiał o małostkowości współczesne — mógł być właśnie tym, co na wieki zapisał swe imię na kartach historji, co pośród mroków za najświętszą gwiazdę poczytanym będzie!
Z ust do ust podawano sobie nazwiska, powtarzano bezkrytycznie zasłyszane opowieści, nie żałowano nikomu ani obelg, ani plwocin, z zadowoleniem zwiastowano sobie, że piana ich przylgła nawet do Katonów.
Pani Walewska w tym razie nie tylko nie była wyjątkiem, lecz przeciwnie, należała do tych, którzy błąkali się więcej, których życie oddaliło nawet od błysków poczucia prawdy, przeświecającej tu i owdzie, wrywającej się do ciemni.
Pani Walewska z domu rodzicielskiego wyniosła cześć dla szlacheckich przywilejów, dla swobód, co tam nawet się nie kończyły, gdzie się zaczynało prawo i dla ukrytej niechęci ku magnatom, usiłującym wznieść się ponad indygenaty i dla gwałtownych porywów, i dla rodowych ambicyj, i dla uroszczeń, i dla słusznych pretensyj.
Zamążpójście znów przerzuciło szambelanowę na inny kraniec wyobrażeń. Dworski urząd pana Anastazego, jego długoletnie przestawanie z kierownikami, czy uzurpatorami władzy, wiew gwałtowny francuskich zwyczajów, francuskich mętów i francuskiej kultury — usiłowanie przykrojenia życia na modłę Ludwików, ścieranie się królewiąt, pycha, depcząca wszystko, co było nie dość silnem, nie tak pysznem, — zepchnięcie statutów do roli postrachu dla słabych, a narzędzia zemsty w ręku potężnych — pogarda dla tłumu, przypisywanie mu win niepopełnionych — wszystko to razem otoczyło szambelanowę od dnia ślubu, zachwiało jej przekonaniami, przejęło niepewnością, śmiałość zarzutów, czynionych tym, których nauczano ją szanować, bezczelność potwarzy — oszołomiła panią Walewskę. Z drugiej strony, szambelanowa nie posiadała ani zdolności sądzenia ludzi i wypadków, ani doświadczenia, ani odwagi po temu. Samej sobie wydawała się zawsze tak słabą, tak bezsilną, tak mało uprawnioną do zastanowień, rozpamiętywań, czy wyrokowań o sprawach publicznych — że nawet nie ważyła się o nich myśleć. Mimo atoli tę pozorną obojętność, mimo poczucia swej kobiecej niemocy — pani Walewska z dnia na dzień przekonywała się, że pewne imiona, pewne pojęcia gruntują się w niej samej, trwają, pozostają, że jakiś gmach przekonań wyrasta w jej piersiach, tężeje. Gmach ten powstał tak nagle, tak niepostrzeżenie, iż sama szambelanowa długo nie wiedziała o jego istnieniu, a postrzegłszy, nie rozumiała, z czego był się począł. Boć nie było w tym gmachu ani spoideł logiki, ani wiązadeł rozsądku, ani pionu, ani strychulca, ani wyliczenia, ani z góry przewidzianego ładu. Kamień węgielny był tak wątłym, tak błahym, że dziwić się należało, iż nie runął, zanim gmach do szczytów doszedł, że dźwigał jeszcze na sobie ciężar budowli.
Dziwny gmach — jakaś nuta rzewnej kołysanki, szmer modlitewki dziecięcej, uśmiech błąkający się na bruzdami zoranem obliczu rodzica, cisza pól śród nocy wiosennej, poszum jodły — to podwaliny, to fundament gmachu — a potem, na tej niewymyślnej podstawie cegła na cegiełce, a każda dopasowana wiarą w przeczucie, że ta właśnie, a nie inna tu się ma znajdować.
Ten gmach właśnie sprawił, że po rozmowie z panem Anastazym, w piersiach pani Walewskiej zawrzał bunt, nagły, niespodziewany.
Poglądy męża nigdy jeszcze nie wydały się szambelanowej tak płytkimi, płaskimi, nizkimi, a śmiałość zarzutów, stawianych ludziom nigdy tak bezczelną. Bo i co znaczyły te pogróżki ciągłe, te przechwałki, to wskazywanie na siebie. Dlaczego tak lekceważąco przyjmowano jej obawy, dlaczego ów pościg, rozpoczęty przez wielkiego marszałka dworu, a może i nie przez samego tylko marszałka — sprowadzano usilnie do chęci zjednania sobie męża przez oddawanie hołdów żonie!
Czyżby ona jedna tylko była tak zaślepioną, uprzedzoną, iż nie widziała w panu Anastazym nic ponad starcze urojenia, starcze zrzędzenia, starczą gorycz po źle spędzonem życiu?! Czyżby ona jedna nie chciała uwierzyć, iż szambelan Kolumna-Walewski jest właściwie tem ramieniem, na którem tu cała potęga Napoleona ma się oprzeć?
Czyż możliwem jest, by tak dalece mogła nie odczuć, nie wyrozumieć intencji Duroca, ani spojrzeń słanych ku niej tam, na balu. Więc wszystko, wszystko, począwszy od słów, zamienionych przy pamiętnem spotkaniu w Jabłonnej, aż do dzisiejszych nalegań marszałka zawdzięczała nazwisku męża, świetności rodziny, w którą weszła? Czy istotnie ona myli się, czy też księżna, a potem mąż? A gdyby — a jeżeli chcianoby użyć właśnie jej wpływu?
Pani Walewska otrząsnęła się, usiłując odpędzić od siebie to krzywdzące podejrzenie, lecz myśl raz poczęta wracała z nieubłaganym uporem, targała każdym nerwem szambelanowej i łączyła półuśmiechy księżnej z pobłażaniem niespodziewanem męża, z głoszonemi nieraz przez tegoż wyobrażeniami o dworskiem życiu, z romantycznemi dziejami hrabiny Cosel, Orzelskiej, Koenigsmark i Grabowskiej.
Szambelanowa spojrzała w zwierciadło i zawstydziła się własnej fantazji, zawstydziła dla dumy, która nauczyła ją pogardzać mianem faworyty, dla uczciwości, mającej zawsze jedną i taż samą granicę, dla hańby, dla głębokiej wiary w świętość raz zawartych ślubów, dla szczerej skromności, nieświadomej ani swej krasy, ani siły spojrzenia swych oczu, ani czaru swego uśmiechu.
A jednak i ten zmięty list i gorące zapewnienia marszałka nie przestawały ją dręczyć, budząc równocześnie żal do męża, do księżnej, do całego otoczenia, — że, mimo całą jej gotowość wyrwania się z zarzuconych sieci, mimo chęć serdeczną ujścia bodaj przed myślą o względach cesarza, uchronienia się choćby przed krzywdzącym sposobem zjednywania sobie męża przez żonę, — ci najbliżsi, właśnie osłabiają w niej czujność, zmuszają do pozostania, do stawiana czoła niebezpieczeństwu.
Żal pani Walewskiej sięgnął aż do przykrego zdumienia, aż do zadraśnięcia miłości własnej.
Szambelanowa nie kochała męża, lecz zżyła się z nim, zżyła z losem, z poddaniem przyjmowała wszystkie dziwactwa pana Anastazego. A choć despotyzm szambelana nie był łatwym do zniesienia, jednak w tym despotyzmie przejawiało się rozmiłowanie starca, nieustanna opieka, chciwość skąpca, który nikomu nie pozwala dostępu do skrzyń, wypełnionych złotem, zazdrość nieubłagana, bezwzględna.
Pani Walewska do niedawna lada wyrazu, lada zapytania strzec się musiała, aby nie zwalić na swoją głowę gradu podejrzeń i wymówek...
A teraz — gdy oto żąda od męża opieki, gdy sama uprzedza go o niebezpieczeństwie, gdy usiłuje uniknąć tego całego świata, w którym każde odezwanie się mężczyzny, każdy uścisk, każde spojrzenie czyha na kobietę — on lekceważy jej ostrzeżenia, — nie okazuje nawet tej egoistycznej miłości, uważa ją już nawet za niezasługującą, niewartą zazdrości.
Wejście księżnej przerwało te rozmyślania. Szambelanowa obrzuciła siostrę męża zmęczonem, niechętnem spojrzeniem. Księżna zdawała się być bardzo zafrasowaną.
Marie! Naprzykrzam ci się! Przerywam ci chwilę ciszy! A ty tak bardzo jej potrzebujesz! Tak bardzo!
— Istotnie. — Odrzekła oschle pani Walewska.
— Widzisz, jak cię zgaduję, jak rozumiem... ale Vaubanka... Uważasz, błaga, abyś nie odmówiła jej widzenia się z tobą! Ona jest ci niezmiernie oddaną, niezmiernie!
Księżna przymknęła oczy dla podkreślenia owego niezmiernego oddania się pani de Vauban.
— Ależ, mościa księżno, o ile mnie pamięć nie myli, zaledwie dwa razy w życiu widziałam panią de Vauban i nie wiem, czyśmy zamieniły ze sobą bodaj kilkanaście wyrazów!..
Księżna westchnęła.
— Moje dziecko, że też ty bierzesz wszystko tak powierzchownie! Gdybyś słyszała Vaubankę, z jakiem przejęciem mówiła o tobie! Nie miała sposobności, lecz czuła zawsze z tobą!... Więc nie wierzysz w czucie wzajemne pokrewnych serc?!
Pani Walewska na ten zwrot nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Być może... chociaż...
— Musisz ją przyjąć, powinnaś! Bądź co bądź ma za sobą przeszłość! Różnie o niej mówią, lecz to kobieta światowa, najlepszych manier, najwytworniejszego obyczaju, pięknego urodzenia! Przychodzi pierwsza, zaniedbuje wymogi światowe i to ona, która najprzedniejszym damom zaledwie karty rozwoziła!... Gdyby nawet... to jeszcze nie powinnaś okazać się niewdzięczną! Powiedziałam jej, że się czujesz niedysponowana! Zmartwiła się bardzo, miała prawie łzy w oczach!
— Nie wiem, czem sobie zasłużyłam.
Chère Marie! uczyń to dla mnie! Nie masz prawa odpowiadać komunałem na tak szczerą sympatję! Przyjmij ją! Obowiązkiem twoim jest przyjąć!
— Kiedy nawet Anastazy...
— Uprzedził się chwilowo, bezwątpienia zmieni zdanie! Vaubanka nie lubiła go — ach, przykro wyznać — miała słuszność!... My przecież możemy mówić ze sobą otwarcie! Małżeństwo wasze za... zupełnie dobrane poczytać niepodobna! Vaubanka do dzisiejszego dnia ma żal do Anastazego! A jeżeli ja go nie podzielam, to jedynie z samolubstwa, które nie pozwala mi wyobrażać sobie, żebyś ty miała mi być obcą, żebyś miała nie należeć do naszej rodziny!... Zdaje mi się nawet, że gdyby te więzy nie istniały, to jeszcze stosunek nasz nie uległby zmianie, nie mógłby być mniej serdecznym, mniej blizkim!
Księżna w tem miejscu złożyła hałaśliwy pocałunek na czole szambelanowej i, zanim ta zdążyła odpowiedzieć, zadzwoniła na służbę.
— Mościa księżno!...
— Nic — nic! Mnie zostaw! — odparła pośpiesznie księżna, a spostrzegłszy służebnę we drzwiach, rozkazała krótko: — Wprowadź tu panią hrabinę!
Szambelanowa zafrasowała się.
— Czy to wypada!... Jeżeli już trzeba koniecznie, wyjdę do salonu!
— Nie — nie! Przeciwnie! Vaubance sprawisz przyjemność, będzie dla niej dowodem, że przyjmujesz ją sercem, że usuwasz lody ceremonji!... Pozwól!... właśnie hrabina!...
Pani Walewska zwróciła głowę ku drzwiom, w których stanęła pani Vauban i postąpiła parę kroków naprzód, chcąc powitać przybyłą, lecz ta wyprzedziła ją i, ruszywszy posuwistym krokiem, wyciągnęła ręce ku pani Walewskiej. Szambelanowa nawet nie zdołała słowa wyrzec, gdy ręce pani de Vauban zacisnęły się kurczowo na jej kiściach, a usta hrabiny jęły nerwowe wyciskać pocałunki na twarzy pani Walewskiej.
— Niezmiernie wdzięczna! Proszę wierzyć! Dawno szukałam okazji! — szeptała pani de Vauban, nie zaprzestając ciągle gorących uścisków i żywych pocałunków.
— Ja również, ja również! — powtórzyła machinalnie pani Walewska, odurzona zarówno mdłym zapachem perfum, bijących od pani de Vauban, jak i wybuchami niespodziewanej serdeczności.
Księżna w tem miejscu uważała za właściwe sięgnąć po batystową chusteczkę, przesunąć ją nieznacznie od końca nosa ku oczom i westchnąć z uczuciem ulgi.
— Jak mnie to cieszy!
— Niechże pani będzie łaskawa zająć miejsce! — rzekła szambelanowa, uwalniając się nareszcie z objęć pani de Vauban.
Hrabina wyciągnęła rękę ku pani Walewskiej i powiodła szambelanowę ku kanapce pod oknem.
— Tu będzie nam dobrze! Nieprawdaż!?...
Księżna kiwnęła głową ze wzruszeniem.
— Jak mnie to cieszy! Odchodzę!... Odchodzę, żeby wam nie przeszkadzać... Macie tyle sobie do powiedzenia!
Szambelanowa spojrzała desperacko na bratowę, usiłując dać jej do zrozumienia, że jej obecność ułatwić może tylko rozmowę z panią de Vauban, lecz księżna Jabłonowska przesłała jej ręką pocałunek, mrugnęła znacząco ku hrabinie i wyszła.
Pani Walewska pozostawszy sam na sam z hrabiną, zakłopotała się szczerze, nie wiedząc, jak nawiązać rozmowę, ani jaki ton jej nadać. Wszystkie słyszane opowieści o burzliwem życiu pani de Vauban stanęły przed oczyma szambelanowej — myśl, że znajduje się tuż obok wyroczni elegancji, mody, wytworności, dobrego smaku, onieśmieliła ją do reszty.
Pani Walewska daremnie szukała pierwszego odezwania się, francuskie wyrazy mieszały się jej z polskimi, utarte frazesy zdawały się jej nieodpowiednimi, niestosownymi. Nadto szambelanowa czuła na sobie spojrzenie hrabiny, spojrzenie badawcze, pewne siebie, natrętnie ciekawe, które magnetyzowało, ubezwładniało panią Walewskę.
Pani de Vauban pośpieszyła atoli pierwsza przerwać milczenie. Przysunęła się ku szambelanowej, ujęła ją delikatnie wpół i ozwała się cicho:
— Proszę podnieść główkę!
Szambelanowa spełniła niepewnie życzenie hrabiny.
Pani de Vauban wpadła w serdeczny zachwyt, połączony z odcieniem współczucia.
— Jakież prześliczne oczy!... Co za cera! Pozwól, że cię ucałuję! Nie uwierzysz pani, jak mnie obchodzi twój los!... Jak dalece rozumię każdą twoją myśl! Wydaje ci się może ekscentrycznem, że tak nagle przychodzę do tak blizkiej relacji... Lecz ja się rządzę zawsze „jak przez przeczucie“. Pozwól, że się będę eksplikować po francusku! Kocham wasz język — lecz władam nim niedość wprawdnie!
— O, proszę, zechciej pani!...
— Ile wdzięku! Ile prostoty w każdem odezwaniu!... Panią trzeba nie tylko kochać ale i admirować! Lecz trzeba i umieć patrzeć w serce!... Mój Boże! Czy ja nie widzę, co się w twem szlachetnem serduszku dzieje, czy nie odgaduję, jak dalece jest ono opuszczonem, osamotnionem, szukającem daremnie oddźwięku śród otaczającej ją pustki!
Pani Walewska pochyliła główkę, słowa pani de Vauban trafiły jej dziwnie do przekonania, odcień współczucia, drżący w głosie hrabiny brzmiał pociągająco, tylko mdły zapach perfum odurzał i drażnił, tylko ręka hrabiny, trzymająca w lekkim uścisku rękę szambelanowej, wydawała się pani Walewskiej lodowato wilgotną.
Pani Vauban, po małej pauzie, pochyliła się do ucha szambelanowej i rzekła cicho.
— Mam dla pani pozdrowienie od kogoś! Chevalier de Gorajski!
— Dziękuję!
— Jest mu lepiej — choć rana poważna!
— Więc to prawda, co mówiono, że wczoraj?!...
— Zupełna!... Noc przebył bardzo ciężką. Pchnięcie szpadą — cierpi bardzo... niewiadomo, czem się to skończy!
— Tak ciężka rana!
— Najpierw rana, a potem wdanie się żandarmerji polowej, nadto podczas awantury wymieniono kilkakrotnie imię... cesarza. Można się obawiać ciężkiej odpowiedzialności... Gorajski był nieostrożnym, Hercau zapalony, jak zawsze...
— Biedny Gorajski!
Pani de Vauban uścisnęła mocno rękę szambelanowej.
— Jakież to bolesne!
Pani Walewska nie zrozumiała intencji.
— Bezwątpienia — gdyby miał ucierpieć...
— Nie — do tego nie można dopuścić! Dziś jeszcze uproszę księcia. Pepi musi dotrzeć prawdy, ma zachowanie u Murata, ostatecznie wprost do cesarza się zwróci!... Uczynimy wszystko! Trzeba go ratować!... Sam obowiązek nakazuje...
Pani Walewska poruszyła się niespokojnie.
— Daruje pani hrabina, lecz nie rozumiem.
— I tak lepiej! Stokroć lepiej, żebyś nie wiedziała! — odrzekła żywo pani de Vauban. — Musisz się oszczędzać, powinnaś!... Gorajskiego mnie pozostaw. Wszystko, co w mojej mocy, wszystko!... Niema kroku, któregobym nie przedsięwzięła!... Trzeba działać szybko!... On tak głęboko cię kocha!
Szambelanowa zarumieniła się.
— Wybacz, że poważyłam się dotknąć tak drażliwej struny...
— Pani się myli, dla Gorajskiego żywię przyjaźń...
— Przecież ja to rozumiem! Znacie się od dzieciństwa, przyszło bezwiednie, spostrzegliście, kiedy było już zapóźno! Pani znalazłaś więcej hartu, mocy — on łamie się, ból szarpie go, zazdrość ssie, gnębi... świadomość, że nie jesteś szczęśliwą, że cierpisz, że kosztem tak wielkiej ofiary nie okupiłaś sobie nawet spokoju, doprowadza go do szaleństwa! Dręczy się, cierpi podwójnie!
— Nie dałam powodu kawalerowi Gorajskiemu.
— Jestem tego pewną, jednakże trudno nie cenić tego przywiązania, trudno nie odczuć zwłaszcza pośród otoczenia, które tak mało nas rozumie, tak mało wnika w istotę naszych pragnień, myśli, tęsknot!... Nie od dziś zastanawiam się nad położeniem pani, nie od dziś zdumiewam się! Pustka, w którą zostałaś pogrążoną, zwichnęłaby najsilniejszą, — co za moc władania, jaki spiż ducha!
— Lecz co grozi właściwie kawalerowi Gorajskiemu? — zagadnęła szambelanowa, którą półsłówka pani de Vauban jęły drażnić.
Hrabina pokiwała smutnie głową.
— Doprawdy nie wiem, jak powiedzieć! Wynikła sprzeczka! Hercau widział w Gorajskim współzawodnika — nie dostrzegł zaś trzeciego... Padły nieostrożne słowa — obraziły majestat!... Wprawdzie bardzo wątpliwej wartości majestat!... Hercau znikł. Gorajski, ranny, uciekać nie mógł, cała odpowiedzialność spadnie na niego! Bonaparte nie przebacza tak łatwo!
— W takim razie musi tu zachodzić pomyłka, mogę panią zapewnić, że cesarz niema gorętszego stronnika nad Gorajskiego! Jest mu duszą i ciałem oddany. Jeden z pierwszych zapisał się do straży honorowej, on zwoływał młodzież, on najusilniej namawiał do wstąpienia do szeregów!
Pani de Vauban uśmiechnęła się dobrotliwie.
— Prawda — prawda! Tak było wczoraj, tak było niewątpliwie! Bo czyż na myśl mu przyszło, żeby ten wielbiony zdobywca, wódz, potężny, bądź co bądź, uzurpator mógł sięgnąć po jedyne jego dobro, śmiał myśleć o wydarciu mu serca tej, której on poświęcił... tak wiele, tak bardzo wiele...
— Pani hrabino, wszystko to dla mnie jest tak mało zrozumiałem...
— Zapewne, bo czyż kwiat czysty ma świadomość rozsiewanego dokoła uroku, czyż gwiazda zna moc swego blasku?! Wielbią ją wszyscy, zginają kolana, radzi ścierać proch przed każdym jej promieniem, brzmią pieśni trubadurów, stroją się lutnie poetów, drżą puklerze rycerzów — a ona świeci majestatyczna, cicha, po wieki — nie znająca przyczyny zachodzącego rozmodlenia!...
— Bardzo piękne porównanie, jednakże daremnie silę się odgadnąć...
Pani de Vauban pochyliła się ku pani Walewskiej, ujęła ją mocniej za ręce i rzekła z naciskiem.
— Więc nawet nie domyślasz się uczuć rozbudzonych w Napoleonie?
Szambelanowa pobladła zlekka, lecz nie tracąc przytomności, zaprzeczyła ruchem głowy.
Hrabina obrzuciła panią Walewskę swem martwem spojrzeniem.
— Byłam tego pewną!... Otóż cesarz kocha cię! Kocha szalenie, do zapamiętania, jak kochać może człowiek, do którego żadne żywsze, głębsze uczucie nie miało dostępu! Imię twe nie schodzi mu z myśli, ciebie wspomina bez ustanku! Zanudza Duroca, nie daje spokoju panu de Corvisart! On, który deptał dotąd wszystko przed sobą, który nawykł był miażdżyć każdą zaporę, burzyć i wywracać państwa — korzy się, może.. bez wahania część życiaby poświęcił, potęgi swejby się wyrzekł byle samemu móc u twych nóg klęczeć i w oczach twych tonąć!...
— Dlaczego pani do mnie tak przemawia! — ozwała się ledwie dosłyszalnym szeptem pani Walewska.
— Bo chcę cię oświecić, chcę odkryć całą grozę niebezpieczeństwa, zawisłego nad głową Gorajskiego, chcę podać ci rękę w tej trudnej, ciężkiej chwili życia! Oh! Pani nie potrzebujesz tu ani tłumaczyć się, ani nic wyjaśniać, odgaduję i twe bolesne zdumienie i zadraśniętą ambicję, i opuszczenie, które odczuwasz teraz silniej niż kiedykolwiek! Nie przecz tylko! Wiem, jak z tobą obszedł się książę Frioulu! To było z jego strony niegodnem! Usprawiedliwia go jedynie zaślepienie! Ludziom jego pokroju wystarczy imię Napoleona, aby zapomnieli o wszelkich względach, wszelkich prawach Boskich i ludzkich, aby dziwili się, że ktoś śmie Bonapartemu przeciwstawić jakoweś skrupuły, jakoweś wyobrażenia, zasady! Tak, on działał w dobrej wierze, nie przypuszczając, że poniesie zasłużoną porażkę, nie przewidując, aby nie był zwiastunem szczęścia!... Droga Marjo! Pozwól mi tak cię nazywać. Przypadek zrządził, że dowiedziałam się o wszystkiem! Powiadam ci, cały dwór w poruszeniu, gubi się poprostu w znalezieniu sposobu przekonania cię, jak dalece jesteś nieostrożną! Szukają dróg, szukają środków, radziby zjednać cię sobie, drżą, aby ich pan nie ściągnął brwi, nie zgromił ich za to, że mu w tym razie usłużyć nie mogą!... Wyobraź tylko sobie, przecież nawet do mnie trafił! Co tu ukrywać! Duroc był przed chwilą u mnie, zaklinał mnie, błagał, abym użyła swego wpływu na ciebie! Zaślepiony! Czyżbym się podjęła tak poniżającej roli! Ledwie się uwolniłam od natręta! A co najzabawniejsze, że marszałek przemocą prawie namówił mnie do wręczenia ci listu! Patrz — oto list!... Domyślasz się od kogo pochodzi?
— Zechciej go pani zwrócić panu marszałkowi.
Pani de Vauban roześmiała się.
— Ach, na cóż to się zda? Możesz z łatwością udać... że nie rozumiesz jego treści!... Co prawda, nie przypuszczałam nigdy, aby „obywatel“ Bonaparte był tak sentymentalnym!... Posłuchaj tylko... „Pani! Może ten trzeci list będzie szczęśliwszym? Czem zasłużyłem sobie na to postępowanie! Wszak nie ja na twojej, lecz ty na mojej stanęłaś drodze, a wziąwszy ze mnie serce, uciekasz, chowasz się, unikasz! Czyż masz prawo odmawiać nawet tej odrobiny szczęścia, które sprawićby mi mogło bodaj jedno słówko odpowiedzi?...“ Bardzo trafnie i nadspodziewanie zgrabnie... nieprawdaż?
Pani Walewska darła nerwowo róg chustki.
Pani de Vauban spoważniała.
— Proszę mi za złe nie brać mimowolnego żartu!.. Pojmuję doskonale, że sprawa ta ma i odwrotną stronę bardzo poważną!... Jest to napaść!... Prawda, cesarz jest usprawiedliwiony. Tyś pierwsza zabiegła mu drogę!... Ale, czy dla tego ma prawo wymagać poświęcenia się twego!
Szambelanowa wzdrygnęła się.
— Czy pani przybyła tu, aby mnie dręczyć. Aby zakłócić do reszty i tę chwilę spokoju?
Pani de Vauban roztworzyła ramiona i hałaśliwym pocałunkiem zamknęła usta pani Walewskiej.
— Zacna! Szlachetna! Dobra i piękna! — mówiła, z ekstazą. — Taką właśnie chciałam cię mieć zawsze, taką sobie wyobrażałam! Przeczucie mnie nie zawiodło! Ty tylko tak możesz myśleć i postępować! Nie uwierzysz, jak jestem z tego dumną, jak szczęśliwą! W naszych czasach to zjawisko niedoścignione, znane z powieści, z bajek... Wybacz moją śmiałość! Dałam się uwieść złośliwemu podejrzeniu, poważyłam poddać cię próbie! Ten list pisał istotnie cesarz! Lecz twoje zasady są silniejsze, wyższe nad jego koronę, nad jego zwycięskie orły!... Rozkazuj, mogę niejedno, wszystkie siły wytężę, aby stać się twoją podporą!
W słowach pani de Vauban tyle było przejęcia się, tyle szczerości, że szambelanowa uczuła się wzruszoną, łzy zabłysły jej w oczach. Oddawna nikt nie przemawiał do niej z takiem sercem, z takiem wylaniem.
— Pani taka dobra! Chciałabym gorąco usprawiedliwić...
— I już usprawiedliwiłaś!... Tak, droga Marjo, mów mi „ty!“ Walczysz, nie od dziś, obowiązek z porywami serca nie od dziś ściera się w tobie — każda inna w twojem położenia znalazłaby tysiące okazyj do poddania się! Gdybyś teraz nawet osłabła — nie zmniejszyłoby to wielkich przymiotów duszy!... Sytuacja ciężka. Ale byle rozważnie, spokojnie, a nie zginiemy — znajdziemy środki!...
— Chciałam wyjechać, uciec, nie dali! — skarżyła się szambelanowa, którą opanowała nagła niemoc panowania.
— I dobrze, żeś została! Pamiętaj, że do Walewic możnaby sięgnąć pewniej, śmielej!...
— Więc pani przypuszczasz?! — zapytała szambelanowa, której znów przyszły na myśl ostatnie słowa Duroca.
— Wszystko!
— Że... że aż do tego?
— Niestety! Niema się czego łudzić, po nim można spodziewać się najgorszego!... Tu zaś, w Warszawie, bezwątpienia w razie czego znajdziesz opiekę, pomoc, tu muszą się liczyć z opinją!... Tylko się nie przejmuj, tylko nie trać odwagi, pewności siebie!
— Radź pani — co mam uczynić, jak uniknąć tych napaści! Od kilku dni daremnie zmagam się z myślami, daremnie szukam punktu wyjścia! Gdybyś pani słyszała dziś marszałka!... Przeklinam tę niedorzeczną ciekawość, która mnie do Jabłonnej zawiodła! Lecz czyż mi było w głowie! Cesarz budził we mnie zapał, entuzjazm, nic nadto! Mówiłam księżnie! — ta powiadomiła męża. Myślałam, że choć pozwoli mi usunąć się, wycofać — gdzież tam! Poprostu wmawiają we mnie, że jestem w błędzie, że zgoła inne zamiary niewolą Duroca do okazywania mi i zwiastowania względów cesarskich... Pani pierwsza potwierdzasz moje obawy!... Tak, ja się nie mylę! Pragnęłabym szczerze!... Bo za nic, za żadne skarby, za żadne łaski...
Pani Walewska roześmiała się nerwowo.
— Co ja też mówię! Pani za złe nie weźmie... jam nie przywykła do waszego świata, ja się was wszystkich boję!
— Lecz, dziecko drogie, ten świat wcale nie taki straszny, przekonasz się sama!...
Pani de Vauban ucałowała znów szambelanowę.
— Co za idee, co za myśli smutne!... Odwagi trochę, pewności siebie, a życie ci się uściele różami, boć należą się one i twojej młodości, twej urodzie!...
— Do czego pani zmierza?
— Ach! Do niczego. Poprostu przeświadczenie, że los nie może być dla ciebie wciąż tak okrutnym!...
— Niczego odeń się nie spodziewam! Byle... byle nie gotował mi takich, jak teraz niespodzianek!...
— Chcesz się ich ustrzec — więc mnie słuchaj!


VII.

Rozmowa z panią de Vauban dodała pani Walewskiej otuchy i pewności siebie. Wyspowiadała się przed hrabiną z nurtujących ją obaw, dla każdego słowa, każdego zdania znalazła, jeżeli nie oddźwięk to przynajmniej wyrozumienie, a bodaj pobłażliwość, zrzuciła cały ciężar tłoczących myśli i spokojniej jęła patrzeć w przyszłość.
Pani de Vauban dotrzymała danych przyrzeczeń. Opiekę swoją rozciągnęła tak niepostrzeżenie, że szambelanowa jeszcze tego samego dnia, dzięki wpływowi hrabiny, została odrazu wyzwoloną i z pod dokuczliwej kontroli męża i z natrętnych uwag księżnej.
Szambelan, zdradzający dotąd nieprzezwyciężoną niechęć ku pani de Vauban i pomawiający ją o intrygi na rzecz „blachy“, o sprzyjanie Bourbonom, nawet nie próbował się opierać rządom hrabiny.
A rządy te powstały tak szybko, iż pani Walewska jeszcze tego samego wieczora nie byłaby w stanie wyobrazić sobie życia bez czułej, wyrozumiałej, pobłażliwej na lada grymas, hrabiny.
Pani de Vauban nie odstępowała na krok szambelanowej, uprzedzała każdą jej myśl. Wystarczyło jedno słowo pani Walewskiej, aby hrabina jaknajenergiczniej zapowiedziała służbie, że szambelanowa nikogo nie przyjmuje, — jedno skrzywienie się na zbliżający się skrzyp pantofli pana Anastazego, stawiało hrabinę na nogi i zatrzymywało szambelana u drzwi.
Dość było pani Walewskiej wyrazić się z powątpiewaniem o szafirowej sukni, do wdziania której tak usilnie namawiała szambelanowę księżna, aby pani de Vauban najuroczyściej przyznała, że suknia jest za jaskrawą, nadto rzucającą się w oczy i że jedynie kolor czarny będzie najlepszą i najwygodniejszą oprawą wdzięków szambelanowej, a zarazem i tłumaczem powagi, w jaką pani Walewska gotowała się uzbroić.
Z godziny na godzinę zaufanie szambelanowej do hrabiny rosło, tak, że gdy późnym wieczorem pani de Vauban zaczęła gotować się do odjazdu, pani Walewska ze szczerym żalem się z nią rozstawała, zaklinając ją po kilkakroć, aby dotrzymała przyrzeczenia i przybyła nazajutrz, dla towarzyszenia jej na obiedzie u księcia Borghese.
Po oddaleniu się hrabiny, gdy szambelanowa przebiegała myślą historję przebytego dnia, gdy wspominała, że tak niedawno żywiła mimowolne uprzedzenie do pani de Vauban, że bez złośliwego uśmiechu nie umiała wymienić jej nazwiska, czuła jakąś wewnętrzną skruchę, coś jakby wyrzut sumienia dręczył panią Walewskę.
Była przecież tak niesprawiedliwą, tak powierzchownemu sądowi dała się uwieść, tak lekkomyślnie, tak krzywdząco o niej się odzywała! Prawda, niepodobna zaprzeczyć pewnych faktów.
Dziwne stanowisko pana de Vauban, jego uprzejmość dla księcia Józefa, a potem te różnorodne historje.. Kto wie po czyjej stronie wina. Życie układa się niekiedy tak osobliwie! Plotka tak łatwo czepia się kobiety!... Na samej sobie żywy miała przykład. Unikała cienia, nawet myśli złej nie dopuszczała do siebie — a jednak, ileż słów zużyć musiała, ileż przysiąg, aby bodaj tę dobrą, szlachetną hrabinę przekonać, że w Gorajskim ceniła przyjaciela, że bolała mocno nad jego niefortunnym afektem, że może czuła się winną mimowolnej zalotności, miłości jednak ku niemu nie żywiła i że wogóle, ani pustka walewicka, ani niedobrane małżeństwo nie rozbudziło w niej ani pożądania wzruszeń, ani tęsknot za sentymentami.
Ta jedynie podejrzliwość, nieufność pani de Vauban, to jej krzyżowe badanie o Gorajskiego, wydało się szambelanowej niezrozumiałem i śmiesznie natrętnem — bo zresztą widziała w hrabinie tylko odzwierciedlenie własnych poglądów, wyobrażeń, myśli. Odzwierciedlenie tak silne, tak wszechstronnie dokładne, że pani Walewskiej zdawało się, iż lata przebyła z hrabiną, że znalazła nareszcie tę oddaną sobie całem sercem przyjaciółkę, że odtąd kończy się jej osamotnienie, że w każdej chwili ma i pomoc, i radę, i uścisk szczery.
Pani Walewska pożądała oddawna takiej przyjaźni. Długi, czas, będąc jeszcze na pensji, garnęła się do Żanetki Radziwiłłówny, którą księżna Dominikowa dla wykształcenia manier i nabrania tonu francuskiego na ostatni kurs była oddała. Lecz Żanetka, mimo całego wylania dla szambelanowej, miewała chwile, że krew Radziwiłłów mroziła zapały podupadłej starościanki gostyńskiej, a nadto nie lubiła ani rozmyślań długich, ani dalekich widnokręgów.
W najpyszniejszych kopersztychach, które przełożona uczennicom swym oglądać nakazywała dla kształcenia dobrego smaku, Żanetka zawsze upatrywała śmieszną stronę i żartami zbywała gorące zachwyty pani Walewskiej. Tam gdzie ta ostatnia widziała sposobność do zastanowienia, Żanetka znajdywała okazję do figla.
Ta różnica usposobień możeby nawet nie przeszkodziła zupełnemu zbrataniu się tych dwóch młodziutkich serc, gdyby nie rozdział szybki i przepaść, dzieląca dworek szlachecki od magnackiej rezydencji.
Spotkanie niespodziewane dwóch przyjaciółek po kilkoletniem niewidzeniu, mimo całą pozorną serdeczność, upewniło jeno szambelanowę, że choć zbliżyła się do Radziwiłłów, jednak z myślami, usposobieniem odstała od Żanetki, a teraz trudniej jeszcze niż dawniej mogła ją rozumieć, że ta młodość, która je łączyła, zaczyna je dzielić.
To spotkanie upewniło tylko panią Walewskę, iż idealizowana w oddaleniu Żanetka, zawiodła ją, i nie próbowała nawet wniknąć w duszę przyjaciółki, a dawne zaufnie silniejszemu więzami wzmocnić.
Śród tego opuszczenia, niepewności, w chwili pragnienia cieplejszego słowa, zjawiła się pani de Vauban.
Pani Walewskiej przychodziło na myśl, że hrabina musiała mieć w tem swój cel ukryty, że przywiodło ją coś więcej niż owa mglista sympatja, szambelanowa prawie czytała w twarzy pani de Vauban nieszczerość, rozpoznawała w głosie hrabiny fałszywe tony, widziała każde drgnięcie jej powiek, każdy uśmiech, spojrzenie, dotknięcie zimnej, wilgotnej ręki, a mimo to, nie wahała się całem sercem odpowiedzieć na przyjaźń hrabiny.
Panią Walewskę paliło pragnienie wypowiedzenia się, znalezienia echa dla swych myśli, obaw. Nie pytała, czy ten, kto jej podaje napój ożywczy, ma w tem ukryty zamiar, czy ręką jego kieruje wyrachowanie, wychyliła do dna czarę i poczuła ulgę. Była sama, opuszczona, skrępowana małostkowością męża, wtrącającego się do każdego sepecika, każdego puzderka — aż nareszcie, dzięki pomocy nieocenionej hrabiny, mogła odetchnąć pełną piersią. Wczoraj jeszcze obawiać się musiała kamerdynera mężowskiego, posiadającego wpływ na pana Anastazego i umiejącego wpływem tym nieraz dokuczyć, teraz była panią i to zawdzięczając pani de Vauban.
Jakich sposobów użyła hrabina, aby zapewnić szambelanowej zupełną samodzielność, pani Walewska nie próbowała odgadnąć. Wiedziała tylko, że pani de Vauban odbyła trzy długie rozprawy z panem Anastazym, że w rozprawach tych brała udział i księżna, i pan Ksawery, a zresztą rezultat był dla szambelanowej tak doniosłym, że nie miała ochoty wypytywać się o sposoby użyte dla jego osiągnięcia.
Po tym dniu pełnym wrażeń i zmian, pani Walewska zerwała się wcześniej niż zwykle z posłania, narzuciła ciepły pudermantel i jęła się krzątać po gotowalni, żartując i przekomarzając się ze służebną i raz po raz próbując, czy, zapewniona jej przez hrabinę, samodzielność trwa jeszcze. Sposobności ku temu było niemało. Więc Baptyście, zapytującemu w imieniu pana Anastazego, czy można podawać pierwsze śniadanie odpowiedziała, że spożyje je u siebie, — Jouberta, przywołanego na życzenie męża, poleciła odprawić, — nie przyjęła przybyłej z wizytą pani Ksawerowej, portrety dwóch swoich poprzedniczek, żon pana Anastazego, kazała wynieść ze swego saloniku i zawiesić w jadalni. Jedna tylko okoliczność zwarzyła na chwilę usposobienie szambelanowej, oto podano jej olbrzymi bukiet fijołków z wyjaśnieniem, że przyniósł go do pałacu grenadjer gwardji, a pan Walewski żonie go odsyła.
Szambelanowa bez wahania kazała bukiet zwrócić grenadjerowi z oświadczeniem, że jest cierpiącą i że zapachu fijołków nie znosi.
Gdy służebna z bukietem odeszła, pani Walewska żałowała prawie swej porywczości, będąc przekonaną, iż pan Anastazy nie dopuści do takiej odpowiedzi.
Tymczasem służebna powróciła z wiadomością, iż „jaśnie oświecony pan“ skrzywił się, lecz bez namysłu polecił wykonać co do joty rozporządzenie żony.
Pani Walewska ledwie uszom własnym uwierzyć mogła, po dwakroć żądała od służebnej dokładnego opowiedzenia najdrobniejszych szczegółów, towarzyszących tej odpowiedzi pana Anastazego, aż do zafrasowanej miny grenadjera gwardzisty.
Szambelanowę ogarnęło nieznane jej dotąd samopoczucie woli, a z nią razem coś jakby wdzięczność dla męża, że uszanował jej życzenie, że nie starał się, wbrew swemu zwyczajowi, bodaj formy odpowiedzi zmienić.
Po tej chmurze małej, twarzyczka pani Walewskiej rozpromieniła się spokojem i zaufaniem. Myśl o czekającym ją obiedzie u księcia Borghese nawet jej nie zajmowała. Nie będzie wszak samą, bo pani de Vauban obiecała jej towarzyszyć, a z nią może spokojnie spojrzeć w oczy nawet regimentowi takich Duroców. Nadto, ma wolę, ma swobodę ruchów, a więc niezawodny środek uwolnienia się od tych wynurzeń. Gdyby zaś cesarz... w takim razie powie mu szczerze, co myśli, jednem słowem przetnie wątpliwości, spodziewania! A on — nadto jest rycerskim, nadto wysoko musi nosić głowę, nadto hardo patrzeć, by nie okazać się wspaniałomyślnym, szlachetnym!... Kto wie, a jeżeli sposobność się nadarzy, powie o Pawełku. Szlufy kapitańskie należą mu się oddawna, w legji od dwóch lat dowodzi kompanją, do awansu przedstawiono go już przed reorganizacją, a zatwierdzenia niema! Ach! Jeżeliby mogła! Co to byłaby za radość... Powiedziałaby cesarzowi — najjaśniejszy panie — albo po prostu — sire... nie o łaskę proszę, lecz o wymiar sprawiedliwości — lub — sire, pozwól wstawić się za jednym z twych oficerów!
Szambelanowa roześmiała się z całego serca do tej myśli! Niech tylko znajdzie się okazja, — powie — musi powiedzieć. A toż Pawełek się ucieszy!
Panią Walewskę ta oddawna nie zaznawana pogoda — rozmarzyła. Siadła do klawikordu, wzięła kilka taktów i zaczęła nucić swywolną piosenkę francuską.
Głos szambelanowej z początku cichy, nieśmiały, wyrywał się z piersi coraz pełniej, coraz silniej, aż spłynął metalicznym dźwiękiem. Piosnka niewinna, swywolna, lotna jak motyl, rozpływała się tonami coraz głębszemi, coraz dłuższemi, smutniejszemi. Usta szambelanowej powtarzały puste wyrazy piosenki, a melodja jej zdawała się być spowiedzią duszy, spowiedzią mimowolną, odruchową.
W śpiewie pani Walewskiej było i coś z dumki prostaczej, brzmiącej nieświadomą tęsknotą i coś z zawodzenia ptaszyny, ukrytej w gąszczu leśnym. Słońce bije złotymi warkoczami, ziemia oddycha pełną piersią rozwiniętej zieleni, a ptaszyna zawodzi rzewnie i zwierza się echu ze swych jakichś nieuchwytnych, nieodgadniętych żalów, które mimo jej woli drżą w każdym trylu.
Pani Walewska śpiewała, nie rozumiejąc dlaczego zjawiła się jej przed oczyma wyrazista twarz księcia Ornano, dlaczego głos porucznika bił ku niej tajemniczym szeptem, dlaczego Gorajski ukazywał się jej i przemawiał słowami, wyrzeczonemi przez Duroca, dlaczego dworek kiernoski lśnił, a srebrzył się w widzeniu jakąś szatą wielkopańską, dlaczego lipy walewickie aż z tak daleka słały jej swe ciche szelesty.
Cichy śmiech hrabiny de Vauban spłoszył panią Walewskę. Zerwała się od klawikordu zarumieniona, prawie zawstydzona i jęła witać hrabinę.
— Śpiewasz jak pasterka! Bardzo piękny dar!...
— Ach — dla zabicia czasu!...
— Przeciwnie, wysłuchałam całego, niezmiernie romansowy ton, poetyczny powiem!...
— Nie mówmy o tem. Dobrze, że pani już przyszła, jestem niezmiernie rada... Wyznam pani szczerze, iż dzisiaj obawiałam się, czy jej dobroć niezasłużona nie była snem.
Pani de Vauban, uczuła się wzruszoną tem oświadczeniem.
— Nie wyobrażasz sobie, jaka to dla mnie przyjemność! Marzyłam zawsze mieć cię taką dla siebie!... No, mamy jeszcze godzinę czasu. Rozporządziłam się, aby przywieziono mi toaletę do ciebie, byłoby dla mnie nieznośnem rozstawać się znów!
— Nie wiem, jak mam dziękować!
— Drogie dziecko, to ja powinnam tobie raczej... Mów mi o sobie! Chcę wiedzieć o wszystkiem, co myślałaś, robiłaś!... O wszystkiem! Powróciwszy do domu, uczułam trwogę. Bałam się, czy, po namyśle, nie poczytasz mnie za dziwaczkę, czy nie zrazi cię moje natręctwo, moje pragnienie dojścia od razu do serdeczności!... Ja sama nie poznaję siebie!... Wystaw sobie, nie wierzyłam w przyjaźń dwóch kobiet i z nikim nie próbowałam uchylić tego przekonania. W naszym świecie tyle obłudy, tyle udania! Tyś mnie pociągała od pierwszego poznania, byłaś wówczas tak szczerze dziecinną, pamiętasz, u Potockich, czy u Gutakowskich — byłaś dopiero co po ślubie!...
— U Wojczyńskich! — poprawiła delikatnie szambelanowa, której ni stąd ni z owad przyszła na myśl chwila, kiedy, przy zapoznawaniu się z panią de Vauban, ta ostatnia ledwie jej raczyła skinąć głową, a zmierzywszy całą postać szambelanowej od góry do dołu, odwróciła się w inną stronę salonu.
— Ależ naturalnie, u Wojczyńskich! Chwila ta nie mogła mi nigdy wyjść z pamięci. Czułam do ciebie coś, co się nie da określić!...
Hrabina mocno wyciśniętym pocałunkiem zakończyła to wspomnienie i jęła zasypywać szambelanowę pytaniami.
Pani Walewska w kilku wyrazach wyspowiadała się ze wszystkich swoich rannych zdarzeń, sprawę bukietu zostawiwszy na ostatek.
Hrabina z całem skupieniem słuchała zwierzeń szambelanowej, łaskawie im potakując, dopiero na wiadomość o odprawie danej gwardziście, zasmuciła się nagle i westchnęła.
Panią Walewskę ta cicha odpowiedź zmieszała — pospieszyła więc się usprawiedliwić.
— Mogłamże postąpić inaczej?! Nawet nie pytałam, kto go przysłał. Nie chcę tych hołdów, ani nie mam prawa ich przyjmować!...
— Tak, ale kwiatów nie odrzuca się nigdy!
— Nigdy!?
— Tak, moja najdroższa, bo kwiat to nietylko pamięć, przypomnienie, ale i cały szacunek, uczczenie! Nie wiem, gdziem czytała o tem, że najsrożsi bożkowie kwiaty mieli za najmilszą ofiarę! Podobno okrutne, nieubłagane oczy Gorgon na widok kwiatu roztapiały swe śmiertelne spojrzenia! Kwiat swem dotknięciem hołduje, kwiat nie może zadrasnąć, on jest czystym nawet i wtedy, gdy go ludzie usiłują użyć za tłumacza swych własnych, ludzkich myśli! Kwiat zawsze wieje szlachectwem natury, zawsze przywodzi piękno...
— Lecz niekiedy kryje truciznę, odurza!
Hrabina przymrużyła swe szkliste, podkrążone sinemi obwódkami oczy.
— Jeżeli kto się z nim nie potrafi obchodzić, jeżeli zostawia się go w sypialni zamkniętej szczelnie, jeżeli szuka się w nim rozmyślnie tego, czem istotnie nie jest!
— Nie przeczę, ale nie mogłam dla siebie samej...
— Bardzo, bardzo niedobrze!
— Obawiałam się, żeby nie znaleźć w bukiecie nowego listu!
— Po cóż go miałabyś szukać! — odparła sucho pani de Vauban.
— Nie przeczę, lecz gdyby mimowoli!? — broniła się jeszcze pani Walewska.
— Więc jeszcze jest wyjście. Można udać, że listu się nie odebrało, nie znalazło, nie czytało!...
— Tak, prawda! Choć udać niezawsze łatwo!
— Ale trzeba, trzeba, moje dziecko! Swoją drogą admiruję twoją flegmę... więc nawet nie zaciekawiało cię, kto bukiet przysyła!...
— Owszem, bardzo! — przyznała się szambelanowa. — Tylko nie śmiałam się pytać, drżąc, aby nie usłyszeć imienia...
— Czyjego!?
— Cesarza.
Hrabina poruszyła się niecierpliwie.
— Więc ty bałaś się, żeby cię nie spotkał taki zaszczyt!... Bałaś się tego zaiste pięknego czynu! Daruj, lecz tu cię nie rozumię! Wiesz, że wasz cesarz nie przestanie być dla mnie nigdy tylko generałem Buonaparte, ale to z jego strony bardzo podniosłe! Bądź co bądź, jest dzisiaj uosobieniem siły!... I oto, ten mocarz, władzca, którego twój własny kraj za półboga okrzyczał, korzy się, szuka kwiatu, tak, bo on jeden może tylko być drogmanem, on jeden wypowiedzieć jest w stanie myśl cesarza, on znaczy więcej niż tysiące sług, niż miljony, gotowe umrzeć na jedno jego brwi ściągnięcie, niż lasy bagnetów, niż ta cała siła, która posadami tronów trzęsie. Jakie to poetyczne!... Powiedz, czy taki hołd, taki zaszczyt, taka cześć oddana ci, doprawdy może być niemiłą, niepociągającą... ubliżającą!?
Pani Walewska potarła niespokojnie czoło, jakby cisnące się myśli odpędzając.
— Nie wiem sama!
— Widzisz, już cię zdejmują wątpliwości! Tak — tak, kwiaty przyjmuje się zawsze i od każdego, ale, stało się. Na przyszłość... będziemy łaskawsi! Chociaż może i dobrze, że nie przyjęłaś bukietu!... Wyobrażam sobie jeżeli pochodził od cesarza. Marszałek melduje...
— Niech pani do mnie tak nie mówi!....
— Dlaczego? Właśnie, drogie dziecko, rzecz godna zastanowienia! Czy wiesz, jestem przekonaną, że twoja odprawa wręcz przeciwny wywrze skutek!
— Jakto?!
— Przecież byłoby to naturalnem! Odrobina świadomości natury ludzkiej! Cesarz powziął ku tobie sympatję — nie przecz — i stara się ją wyrazić!... — Dwór, korona, berło przyzwyczaiły go we wszystkiem znajdywać powolność, tu zaś spotyka opór! Drobna okoliczność, lecz wystarczająca, aby podniecić, aby wywołać postanowienie zwalczenia niechęci!...
Szambelanowa, na ten logiczny wywód, zmieszała się.
— Więc pani przypuszcza...
— Że, gdyby która ze świadomych sztuki wabienia chciała zjednać sobie trwalsze względy, musiałaby niechybnie jak, ty, postępować!...
— Ależ, pani hrabino, chyba moje intencje nie mogą budzić wątpliwości!
— We mnie! Ludzie jednak, nareszcie nie o nich idzie, jeno o skutek, o rezultat!...
— Nie, pani się myli, pani się musi mylić. Inaczej, byłoby to strasznem, okropnem dla mnie! Marszałek nie może mieć złudzeń!...
— Zapewne, tylko, powtarzam, tu mowa o przekorze, o tem, co wszystko trudne do osiągnięcia czyni droższem, więcej pociągającem, milszem!...
W oczach szambelanowej zabłysły łzy. Pani de Vauban pospieszyła złagodzić swe wróżby.
— Drogie dziecko, nie trzeba brać tej sprawy do serca, ani martwić się przedwcześnie! Pragnęłam ci tylko dowieść, że twoja nieprzystępność jest bronią złą, obosieczną, że naprzykład, postąpienie z bukietem było zbyt porywcze!...
— Sama nie wiem!... Nie daję okazji, unikam! Pani hrabino, może się mylę — więc ty radź, mów!...
Pani de Vauban ucałowała szambelanowę.
— Dziękuję ci za to zaufanie, dziękuję z całego serca! Nie trać tylko pewności siebie! Dwór ma odmienne swe prawa, zwyczaje i sposoby zachowania! Mnie słuchaj! Nie imaginujesz sobie, jak mnie gorąco obowiązuje twoje zaufanie. Bądź pewna, że nie dam, nie pozwolę, nie dopuszczę, aby cię skrzywdzono! Tylko musisz mi przyrzec zupełne posłuszeństwo!... Twej zacnej, szlachetnej naturze nie jedno może się wydać dziwnem, sprzecznem z wyobrażeniami — ale to świat inny, zupełnie różny od tego, w którym się wychowałaś! Życie płynie w nim szybko, gwałtownie, ci tylko cało zeń wychodzą, którzy umieją poddać się prądowi i płynąć z nim, odebrać mu część naporu! Tak, tylko ci, którzy płyną, wychodzą cało. Śmiałek, bodaj najodważniejszy, najsilniejszy, a chcący stanąć w poprzek fali — ginie w nurtach!... Lecz nie obawiaj się, masz wszystkie dane, żeby zwyciężyć...
— A czy nie byłoby dobrem wytłumaczyć Anastazemu! Jego opanowały jakieś ambicje! Niezrozumiałe dla mnie! Dotąd nigdy nie zajmował wybitnego stanowiska, a teraz mówi czasem tak, że boję się o niego! Cesarz darzy go szczególniejszem zachowaniem, ale toć pewno przelotna łaskawość. A on na niej buduje największe zaszczyty! Nie powinnam tak do pani mówić, lecz chcę, byś wiedziała o wszystkiem. Anastazy jest cierpiącym, każdą dłuższą recepcję prawie odchorować musi, te wszystkie przyjęcia to dla niego wysiłek, zrujnowanie życia! Do niego trzebaby przemówić! Pani byś to mogła uczynić!... Pani byś umiała! Mnie nie zaufa!...
Hrabina pokręciła głową, a spojrzawszy uważnie na piękną twarzyczkę pani Walewskiej, rzekła z naciskiem:
— Żądasz odemnie rzeczy niemożliwej!
— Gdybyś chciała, mam dowód żywy na sobie, ile twoje wstawiennictwo znaczy!...
— Nie w tym razie!
— Otworzyć mu oczy...
— Mylisz się, drogie dziecko, mąż twój widzi doskonale i, jeżeli wytrwa, kto wie, może pójść bardzo wysoko!...
— I pani uważa to za możliwe!!
— Najzupełniej, tylko, powtarzam, jeżeli wytrwa! Hm! Rzecz to nie łatwa, a ma dane, ma wszystkie dane! Jeszcze z Napoleonem! Patrz na jego otoczenie! Chłopców stajennych, palestrantów wypromował na książąt, na duców! Dlaczegoby tytułów lub pióropusza miał poskąpić tak staremu rodowi, jak Kolumna-Walewskich!?... Byle szambelan wytrwał, byle umiał!...
Pani Walewska próbowała żądać bliższych wyjaśnień co do owych zaszczytów, mogących spaść na męża, lecz pani de Vauban zbyła ją kilku półsłówkami, a spojrzawszy na zegar, stojący na kominku, zakończyła raźno:
— Z tobą lata całe zeszłyby piorunem na gawędce! Dwunasta! Mamy ledwie godzinę czasu na toaletę! Trzeba zadzwonić na służbę!...
Szambelanowa podniosła się ociężale.
— Dałabym wiele, żeby nie jechać.
— A posłuszeństwo?!
— Jeżeli marszałek znów!?
— Ach, i cóż to szkodzi! Pozwól mu, nie przypisuj zbyt wielkiej wagi do jego niezgrabnych komplementów! Weź ton półżartu, półprzyzwolenia, a wyczerpie swoją udaną wytworność!... No, a ja z oka cię nie spuszczę, z każdej sposobności skorzystam, byle ci dopomóc!...
Pani Walewska zadzwoniła na służebnę i poleciła nadewszystko przywołać do gotowalni pokojowę hrabiny i poznosić przywiezione dla pani de Vauban pudła.
Gotowalnia szambelanowej w oka mgnieniu zaroiła się od fraucymeru, śród którego rej wodziło dwóch krawczyków od Jouberta i Gaslon, fryzjer pani de Vauban.
Pani Walewska ze zdumieniem przyglądała się tej ciżbie, kręcącej się z gorączkowym pośpiechem i nie przestającej znosić coraz to nowe pudła, skrzynki i skrzyneczki, a gdy naostatku spostrzegła strzelców, dźwigających wielkie zwierciadło, nie mogła powstrzymać się od uwagi.
— Gdybym przypuszczała, że tyle pani sprawię ambarasu!...
Pani de Vauban uśmiechnęła się dobrodusznie.
— Ach, to bagatela! Mają przynajmniej rozmaitość!... Tylko zajęłam ci, moje dziecko, prawie całą gotowalnię!
— Wystarczy mi zupełnie salonik!
— Doskonale! Widzisz, moje dziecko przyzwyczajenie... bez tych drobiazgów nie mogłabym się obejść!... Zuzanno, ile mamy czasu!?
— Niecałą godzinę!
— Czy aby zdążycie! — zafrasowała się hrabina.
Zuzanna pokręciła niepewnie głową.
Hrabina z determinacją padła na wysunięty przed zwierciadłem fotel.
Marie, pośpiesz się, Łucja ci pomoże! Gaston! Dwa nioby i węzeł!... Pomożesz pani szambelanowej!...
— Dziękuję! Czeszę się sama!...
— Rzeczywiście! Co za przyzwyczajenie!...
— Pani hrabina każe paljową w kwiaty?!
— Cóż znowu, papuzią w muszki! Moje dziecko, nie trać czasu, mamy go bardzo niewiele! Zastrzegam sobie tylko ostatni rzut! Gaston, możesz zapiekać!!...
Pani Walewska przez chwilę przyglądała się rozgrywającej się w jej oczach scenie. Słyszała niejednokrotnie o tajemnicach toalety pani de Vauban, miała żywy dowód na swoim mężu, że toaleta jest sztuką i zadaniem nielada, to atoli, na co teraz patrzyła, przeszło wszelkie wyobrażenia szambelanowej.
Pani de Vauban prawie że unosiła się na rękach swej służby, która z niebywałą wprawą zmieniała na niej peniuary, pudermantle, nieomal do każdej czynności w inną ją strojąc szatę. Od puchowej zarzutki, okrywającej hrabinę, w chwili zwilżania różaną wodą twarzy i rąk, aż do bladoniebieskiego szlafroka, będącego znakiem dla Gastona, że na niego przyszła kolej rozpoczęcia arcydzieła na głowie pani de Vauban, każdy z tych strojów miał nietylko swoje pudło, swój porządek nastąpienia i ustąpienia, ale i swoją służebnę i swój wyłączny zapach.
Hrabina już po trzykroć zmieniała kolor peniuaru, a jeszcze Zuzanna nie skończyła rozkładać na stoliku różnych flakonów, pudełeczek, szkatułek i dziwacznych haczyków, obcążków, nożyków, pędzelków, maści i zwierciadełek.
Skupienie, z jakiem pani Walewska spozierała na te tajemnicze przyrządy, a czynności, zwróciło uwagę pani de Vauban.
Marie! Czas najwyższy! — upomniała hrabina, spoglądając na podane jej przez Zuzannę pudełko z farbami.
— Zdążę!...
Pani de Vauban poruszyła się niespokojnie.
— Tak... ale przytem, wybacz moja droga... teraz nie mogę z tobą rozmawiać...
Szambelanowa zrozumiała delikatną myśl pani de Vauban i wyszła do saloniku. Gdy mijała Łucję, dostrzegła w jej rękach wielkie pukle włosów, przypominających kolor włosów hrabiny.
Pani Walewskiej zrobiło się nieprzyjemnie, sekretu jej posiąść nie chciała, czuła się jakby winną wobec pani de Vauban.
W saloniku czekała na szambelanowę służebna z sepecikiem, zawierającym rodowe kosztowności domu Walewskich.
— Jaśnie oświecony pan przysyła i prosi o wybranie według gustu!
Szambelanowa spojrzała obojętnie na iskrzącą się zawartość sepeciku i, poleciwszy odnieść go mężowi z podziękowaniem, zaczęła się szybko ubierać.
Służebna atoli znów powróciła z sepecikiem.
— Jaśnie oświecony pan prosi, żeby jaśnie oświecona pani wdziała chociaż kolję brylantową!
Pani Walewska odmówiła, służebna odeszła z odpowiedzią. Szambelanowa zdążyła się odziać tymczasem. Naraz, ku wielkiemu przerażeniu usłyszała za drzwiami krztuszenie się pana Anastazego, a w ślad za nim lekkie pukanie.
Marie! Jedno słowo! Bez kolji niepodobna!
— Dziękuję ci, lecz nie potrzeba mi wcale!
— Jakże będziesz wyglądała, trzeba się dostroić! Wszystkie damy będą w koljach — niezawodnie! Proszę cię, nie upieraj się! Zapytaj pani de Vauban!...
— Dobrze, zapytam!...
— Czekamy z księżną w dolnym salonie!
Pani Walewska odetchnęła. Te rodzinne brylanty budziły w niej jakiś nieprzezwyciężony wstręt. Miała je zaledwie kilka razy na sobie, a za każdym razem zdawało jej się, że ściga ją nienawistne spojrzenie obydwóch poprzednich żon pana Anastazego, że brylanty te mają w sobie jakiś chłód grobowy i trupi zapach.
Szambelanowa postanowiła oprzeć się stanowczo życzeniu męża, a chcąc coprędzej zjednać sobie sprzymierzeńca w hrabinie, ujęła za klamkę drzwi, wiodących do gotowalni, gdy w tej samej chwili prawie drzwi otworzyły się i stanęła w nich pani de Vauban.
Szambelanowa spojrzała ku hrabinie i zdumiała się, tak hrabina wydała się jej piękną, wdzięczną, strojną.
Zachwyt pani Walewskiej odbił się tak wyraźnie na jej twarzyczce, że pani de Vauban uśmiechnęła się domyślnie.
— Jakże mnie znajdujesz!?
— Prześlicznie, co za wykwint, co za strój!... Doprawdy nie mogę się dość napatrzeć!...
— I wyobraź sobie w niecałą godzinę!... Zuzanna dokazała nadzwyczajności!... Talent, wielki talent!...
Hrabina postąpiła naprzód, szambelanowa przyglądała się jej z wrastającą uwagą i nie mogła zdobyć się już na przyznanie słuszności pani de Vauban. Działo się w oczach pani Walewskiej coś, czego sama wytłumaczyć sobie nie mogła. Taż sama hrabina, która przed chwilą przyprawiła ją o zachwyt, wydała się jej podobną do starego portretu zwiędłej damy, wiszącego w pokoju męża, ledwie zaś z tem wrażeniem się oswoiła, gdy ów sobowtór portretu przeistoczył się w maskę osadzoną na krzykliwie wystrojonym manekinie.
Pani de Vauban nie spostrzegła tej zmiany we wrażenia szambelanowej i jęła z kolei bacznie przyglądać się pani Walewskiej.
— Hm! Odwróć się, proszę, do światła!... Czarna aksamitna!... Za poważnie!... Coś trzeba koniecznie!... Na szyi za pusto!... Może masz ametysty?... „Szły by ci bardzo“... Musisz mieć ametysty!...
— Nie, za nic!... Pani hrabino, niech mi pani tego nie robi!...
— Lecz ja nie mogę!... Szyja za pusta, ginie!... Rozumiesz, moje dziecko, ginie, a nie powinna ginąć!...
Szambelanowa sięgnęła po mały łańcuszek złoty.
— Wdzieję ten łańcuszek!...
— Upierasz się!... Chociaż, pozwól, mam myśl, to może zrobić wrażenie!... Zuzanno!... Puder!... Będziesz interesującą... czarna suknia, symbol wiary na piersiach, bladość... tylko z oczyma! Wpuszczę ci kropli weneckich!... Rozpłomieniają znakomicie źrenice i nadają oczom rzewność...
Szambelanowa na widok szkatułki z bielidłem otrząsnęła się.
— Nie, dziękuję!...
— Moje dziecko, zrobisz wrażenie!...
— Nie chcę się nikomu podobać!...
— Dobrze, ale powinnaś mieć wyraz! Powinnaś mieć smętek z melancholją!... Krople weneckie z pudrem zrobią niezawodny skutek!...
— Pani hrabino, jeżeli żywisz dla mnie odrobinę przyjaźni, daj mi tak pozostać!
Pani de Vauban próbowała jeszcze przekonać szambelanowę, lecz, natrafiwszy na stanowczy opór, ustąpiła, a nawet podjęła się wziąć stronę pani Walewskiej w razie nalegań męża.
W dolnym salonie pałacu czekał tymczasem pan Anastazy z księżną, śląc co chwila służbę do żony i nalegając o pośpiech, a odwołując się równocześnie do hrabiny. W miarę oczekiwania, niecierpliwość pana Anastazego wzmagała się. Za czwartą zapowiedzią hajduka, iż jaśnie oświecona pani będzie gotową za chwilę dopiero, szambelan żachnął się.
— Takie marudztwo przechodzi pojęcie, ani chybi spóźnimy się!... I powiadam ci, że temu winna ta.. ta...
— Ależ Vaubanka tylko o dobrem myśli dla...
— Czuję od wczoraj! W głowie jej przewraca! Jestem cierpliwy, lecz do czasu. Rządzi się jak u siebie, ale jeżeli tak dłużej potrwa!
Księżna poprawiła niedbale fałdy swej powłóczystej, fijoletowej sukni i odparła obojętnie.
— Jak ci się podoba!
Pan Anastazy spojrzał niepewnie na siostrę.
— Przecież sama mnie namówiłaś, sama mnie zapewniałaś...
— Lecz nie o tem, że Vaubanka w ciągu jednego dnia zdoła sobie pozyskać zaufanie tego twego skarbu walewickiego, albo go przygotować do tak ważnej roli!...
— Tego nie żądam, widzę atoli, iż nauka zaczyna się od lekceważenia mnie, od uporu!
— Vaubanka ma swój cel! Chcąc nakłaniać, musi i ustępować!...
— No, głupstwo się zrobiło! — zakończył porywczo szambelan. — Pani siostra mnie zasypałaś słowami, dałem się uwieść przedłożeniom i teraz żałuję!... Wcale mi owo pośrednictwo nie było potrzebne!...
— Nic łatwiejszego, jak go się pozbyć!
— Mówisz niby, a przy swojem stoisz! Przy takim rzeczy układzie nie my jej, ale ona nas potrzebuje!...
— Zapewne, gdyby żona twoja miała większą świadomość życia i łatwiejsze obycie, kto wie! Sam jesteś winien, trzymałeś ją w zamknięciu, nie pokazywałeś ludziom!...
— Toć pani siostra pierwsza mi doradzałaś!...
— Bom nie przypuszczała, żeby pan brat tak daleko się zaawansował!
— Proszę! Miałem ją może wozić pod „blachę“, albo na „socjetę“!?
— Nie powiem! Gdybyś miał był zamiar usunięcia się raz na zawsze od życia publicznego, wówczas odosobnienie żony byłoby bardzo na miejscu! Dziś, widzisz sam, fatalność chciała, że ona może mieć wpływ!...
— Za wielkiego nie pragnę!...
— Ach, nie trzeba też za daleko posuwać się w dociekaniach! Upodobanie cesarza, zresztą surowego niezmiernie na wszelkie intrygi! Dlaczego nie korzystać, kiedy, zapewniam cię, Talleyrand, sam Talleyrand, kiedy chciałam go wybadać o zamiary względem ciebie, odpowiedział mi najwyraźniej — żadnej wskazówki udzielić pani nie mogę, bo jeden wyraz pani Walewskiej jest zdolny zmienić nawet postanowienie cesarza! — To są słowa pana de Périgord!... Fantazja!... Słabość niewinna!... Marie ma poprostu szczęście! Gdyby więc umiała tylko, mogłaby wiele bardzo uczynić!... Ale, Potocka, wiesz, nieżyczliwa nawet, a i to zaprzysięgła się, iż Marie jest pierwsza podana na damę dworu!...
Pan Anastazy podniósł się na palcach i wydął policzki, twarz szambelana rozchmurzyła się, powieki z oznakami zadowolenia opuściły się ku dołowi.
Szambelan atoli szybko ukrył wrażenie, jakie na nim wiadomość o tym zaszczycie sprawiła i już gotował się do możliwie obojętnej uwagi, że właściwie nic w tem nie widzi nadzwyczajnego dla splendoru rodu Walewskich, gdy do sali weszła pośpiesznie pani de Vauban z szambelanową.
— Ach, jesteście nareszcie! — zawołała z ukontentowaniem księżna.
— Moja wina! Joubert się spóźnił! Witam pana szambelana! Możemy jechać!... Marie pojedzie ze mną!...
— Lecz któż ją wprowadzi do sali!? — oparł się niespodziewanie pan Anastazy.
— Przecież książę Borghese przyjmuje? Zresztą państwo możecie jechać tuż za nami! A my tyle mamy sobie do powiedzenia!
— Tak, tak! — ujęła się księżna za panią de Vauban. — Nie traćmy czasu! Marie, daj, niech cię ucałuję! Drogie dziecko! Z całem sercem, z całem wylaniem jestem dla ciebie!... Admiruję gust, pani hrabino!!
Pani de Vauban z głębokiem przekonaniem o swym wytwornym smaku, wyprostowała się i obróciła się zlekka, pozwalając księżnie ogarnąć całość arcydzieła Jouberta. Księżna Jabłonowska zaś zdążyła już nietylko obsypać szambelanowę pocałunkami, ale nawet nieznacznie dotknąć się ręką sukni hrabiny.
— Wygląda na „ost-indyjski“!!...
— I jest!... Prawdziwy!... Joubert by się nie poważył!...
— Och, zapewne! Świetnie! Zachwycająco, admirować! — przyznała księżna, a nachyliwszy się nieznacznie do hrabiny, dodała półszeptem: — Cóż ona za żałobę wdziała na siebie!!
— Trzeba zaparcia się, aby to wszystko znieść! — odpowiedziała tymże tonem hrabina, a spojrzawszy ku szambelanowej, ozwała się głośno: — Nieprawdaż, że nasza droga Marie bardzo interesująco wygląda?...
— Prześlicznie! Jaka wytworność w tej skromności!
— A jak się ta czarność aksamitu „cieniuje“ przy tej twarzyczce!!... Panie szambelanie, można mu powinszować!!...
Pan Anastazy podszedł z wyszukaną galanterją do żony i pocałował ją w rękę, a nagle tknięty jakąś myślą rzekł cicho, aby go księżna i hrabina nie mogły usłyszeć.
— Znasz moje opinje o „Dąbrowszczykach“... więc gdybyś miała sposobność, wtrąć także!... Z nimi trzeba skończyć!... Powiedz, iż ten cały rząd tymczasowy jest niecierpiany, iż ludzie ci niewiadomo skąd do takich zaszczytów przyszli.
— Ja, ja mam mówić o tem!... Z kim!?...
— Tylko z cesarzem!... Tylko z cesarzem!... Nikomu innemu ani słowa nie zawierzać!... Nie wiadomo, gdzie podstęp! Niejeden by chciał cię badać!... Nawet tej nie ufaj zbytnio... Zdaleka, lepiej zdaleka, nie wypowiadać się!
Szambelan odchrząknął z powagą, rad z samego siebie, że mu się udało przypomnieć żonie o swych politycznych przekonaniach, a zarazem wskazać jej punkt, ku któremu nadewszystko zmierzać powinna.
Pani Walewska równocześnie ledwie zrozumieć mogła, co znaczyły niespodziewane napomnienia męża. Lecz czasu na zapytania nie było, bo księżna, a za nią pani de Vauban nagliły do pośpiechu.
Służebne jęły zarzucać damom szuby, a zawiązywać na głowie chustki i kapturki.
Szambelan spowijał się przy pomocy Baptysty szalami, a otulał futrem.
— Więc jedziemy przodem, Marie!... Pospieszajcie za nami! — zakonkludowała pani de Vauban i wraz z szambelanową zmierzała ku wyjściu. Gdy w tem księżna Jabłonowska zatoczyła się w swej sobolowej szubie i, targana jakiemś rozrzewnieniem, rzuciła się za panią Walewską.
Marie! Pozwól, niech cię ucałuję jeszcze! O, moje drogie dziecko, w każdej chwili życia... pamiętaj, że masz we umie przyjaciółkę, opiekunkę, siostrę!!
Wybuch tej czułości był tak raptownym, tak niespodziewanym, że szambelanowa nawet nie była w stanie odpowiedzieć na uściśnienia i pocałunki, lecz księżna tą widoczną obojętnością nie była wcale zrażona.
— Idź, moje dziecko!... I nie zapominaj! Anastazy!... Odjeżdża!
Na tę uwagę, wypowiedzianą z dramatycznym ruchem ręki, wskazującym na twarzyczkę pani Walewskiej, ledwie wystającą z zamaszystego kaptura, szambelan przysunął się do żony i ostentacyjnie pocałował ją w futrzane obramowanie.
— Zaprzestańcie, bo Marie się zagrzeje! — wmieszała się w porę pani de Vauban.
— Słusznie, słusznie!... Idź moje dziecko, bo się zagrzejesz!... — Idź, idź! — przytakiwał szambelan. — A niech Domagalski da jaśnie oświeconej pani niedźwiedzie na nogi!...
Karoca pani de Vauban mknęła szybko. Szambelanowa ledwie miała czas ochłonąć z wrażenia po tem uroczystem pożegnaniu, a zamienić kilka wyrazów z hrabiną, gdy już znalazła się oko w oko z uśmiechniętym, wyelegantowanym, a przesadnie ugrzecznionym księciem Borghese.
Pani Walewska była onieśmielona gwałtownemi, a niezgrabnemi komplementami księcia, że nie potrafiła na nie znaleźć odpowiedzi. Wyręczyła ją atoli pani de Vauban i nietylko z godnością usprawiedliwiła spóźnienie, lecz zdołała dowiedzieć się od księcia, że cesarz jest spodziewany dopiero za godzinę, a to z powodu przyjazdu gońca od Sebastjaniego, ambasadora cesarskiego w Konstantynopolu.
Wiadomość ta dodała szambelanowej pewności siebie, bo samo przypuszczenie, że lada chwila może spotkać w sali przenikliwy, wskroś przejmujący wzrok cesarza, odbierać zaczęła pani Walewskiej moc panowania nad sobą.
W sali tymczasem czekała ją inna niespodzianka, która na samym wstępie oszołomiła szambelanowę, wprowadziła w stan rozdrażnienia.
Oto, zaledwie ukazała się, wsparta na ramieniu księcia Borghese, gdy z głębi ruszył ku niej zwarty różnobarwny tłum gości księcia Borghese i, szeleszcząc jedwabiami, dzwoniąc ostrogami, a słaniając się, otoczył ją i zasypał powitaniami, zamaszystymi ukłonami, czułemi uściśnieniami, duserami sztucznie ułożonymi, pełnemi zachwytu a uniżenia słowami.
I chyliły się przed panią Walewską głowy przyprószone szronem i hardo nastroszone czupryny i zawile wygładzone peruki.
Marsowe oblicza siliły się na pogodę, grymasy, mające być rzecznikami przyjaźni, czołobitności, uznania, serdeczności, wykrzywiały nawet tak zimne, nieruchome twarze, jak marszałka Davoust, lub tak dumnie spokojne jak Małachowskiego.
Pani Walewska nie umiała sprostać tym uprzejmościom.
Twarzyczka jej biła szkarłatem, oddech zamierał w falującej spazmatycznie piersi, w głowie wirowały, kłębiły się jakieś obawy, jakieś domysły straszne, nieubłaganie jasne, oczywiste, a w stronę szambelanowej szły wciąż wykrzykniki, bezładne powitania, ciche, a szczególniej akcentowane wyrazy.
Toujours exquise! — szeptała mrużąc oczy pani Sobolewska.
— Jawisz nam się niby jutrzenka przede słońcem! — mruczał przed szambelanową imć pan Łubieński.
— Droga Marysieńko, nie imaginujesz sobie, jaka to dla mnie radość! — wykrzykiwała z przejęciem pani Moszyńska.
— Patrzeć na panią, to znaczy być szczęśliwym! — wycedził z godnością Murat, miotąc przed szambelanową trójbarwnemi piórami swego zawadjackiego kapelusza.
— Imć pani szambelanowa dobrodziejka nie przypomina sobie, jestem Breza! — mówił wysoki mężczyzna, z trudem gnąc do ukłonu swój szeroki kark.
— Nie poznajesz Gutakowskiej, dzieckiem cię pamiętam!...
— Mam dla pani ukłon od Żanetki!...
— O, niezmiernie miło!...
— Sługa najniższy!...
— Od tygodnia wybieramy się z wizytą!...
— Pozwól się ucałować; — niestosowne, ale trudno wzbraniać sercu!...
Pani de Vauban, czuwająca poza szambelanową, uznała za właściwe, uwolnić panią Walewskę od tych hołdów i nieznacznie szepnęła kilka słów do księcia Borghese. Ten skinął twierdząco głową i powiódł szambelanowę ku miejscu, gdzie, pod kolumnadą sali stało kilka wysuniętych ku środkowi foteli.
Pani Walewska zajęła wskazane jej miejsce obok pani de Vauban. A tłum gości zachwiał się, rozproszył na chwilę, lecz tylko dlatego, by tem ciaśniejszym pierścieniem otoczyć szambelanowę.
Ta nie mogła już powstrzymać się od uwagi i szepnęła do pani de Vauban:
— Nie rozumiem, skąd to wszystko!?
— Nie rozumiesz? — powtórzyła przeciągle hrabina takim głosem, że szambelanowę dreszcz przeszedł, bo zdało się jej, że pod czaszką słyszy ten sam zimny, a szyderczy głos, że głos pani de Vauban jest tylko echem tamtego.
— Tak! — szepnęła machinalnie szambelanowa.
Hrabina zasłoniła się z lekka wachlarzem, aby ukryć mimowolny uśmiech.
— Dziwi cię, droga przyjaciółko! Cóż chcesz! Ci ludzie udają dwór i próbują iść za spojrzeniem, za myślą swego pana... jeżeli wolisz, spodziewają się w tobie siły, może władzy!...
— Powiadasz pani?!
— Droga Marjo, nie nazywaj mnie panią, bo zdaje mi się jakbyś nie była rada zbliżeniu się naszemu!
— Cóż znowu, więc doprawdy ci ludzie...
— Są bardzo niezgrabni, nieprawdaż!? Bo, mówiąc między nami, trudno wskrzesić świetność Ludwików przy współudziale sans-culottów! Wszak ci wszyscy Francuzi, którzy tutaj są!... To poprostu boli!... A, uważaj, proszę, książę Borghese prowadzi ku nam, zdaje mi się, posła austrjackiego!... Oceń, jak w nim znać dwór!...
— Generał Vincent! — zarekomendował niedbale książę Borghese.
Generał pochylił się w głębokim ukłonie.
— Pani, poczytuję sobie za zaszczyt...
— Wielce obligowane — ozwała się łaskawie pani de Vauban i wskazała posłowi wolny fotel obok pani Walewskiej. — Jeżeli się nie mylę, to wczoraj dopiero przybył pan do nas, panie generale?... Prosto z Wiednia?... Musi się panu dziwnym wydawać ten nasz mały światek!
— Czy mały! — odrzekł spokojnie poseł, ważąc z przyzwyczajenia każdy wyraz. — Tu podobno właśnie jest największym!...
— Dla tych, którzy go takim mieć chcą!
— Albo muszą! — dodał dwuznacznie poseł, a jakby pochwyciwszy siebie samego na zbyt dosadnem wyrażeniu, zauważył sentencjonalnie. — Żyjemy w czasach gorączkowych, w których historja wybiera sobie niekiedy tak mało znane zakątki, umie tak niespodziewanie dowodzić, że tam gdzie ona stąpi...
Hrabina roześmiała się.
— Masz pan na myśli Ajaccio! Bardzo niedawno dowiedziałam się, że można wogóle tam się urodzić!... Jakże się miewa hrabia Stadion?!...
Generał austrjacki rzucił badawcze spojrzenie ku pani de Vauban, nie rozumiejąc co miało znaczyć w jej ustach nazwisko pierwszego ministra, i odrzekł krótko:
— Dziękuję, hrabia, jak zwykle, zajęty bardzo!...
— Proszę go zapewnić przy sposobności, że do najmilszych chwil w życiu zaliczam te, które w domu jego spędziłam! A hrabina? Słyszałam, że bardzo była cierpiącą?...
— Ma się lepiej!...
— Toż samo pisał mi w ostatnim liście książę de Ligny!... Trwoży się jednakże, żeby cierpienie się nie powtórzyło!...
— Hrabia Stadjon będzie niewątpliwie ucieszony żywą pamięcią pani!...
— Panie generale, to nie pamięć, to coś, co zostaje raz na zawsze, trwa, zrasta się z sercem, nasyca duszę!...
Vincent skłonił głowę, a gładząc z lekka zielony pióropusz trzymanego w ręku kapelusza, spozierał nieznacznie ku pani Walewskiej, niebiorącej dotąd udziału w rozmowie. A gdy pani de Vauban zakończyła westchnieniem jeszcze drugi niemniej szumny frazes, adresowany do wspomnień z Wiednia, generał zwrócił się nagle do szambelanowej.
— Przyjazd cesarza ulegnie podobno opóźnieniu?!...
— Kurjer z Konstantynopola od generała Sebastjaniego zatrzymał cesarza w Zamku! — odrzekła spokojnie pani Walewska, rada, że bez wysiłku znalazła odpowiedź na pytanie.
Vincent poruszył się nieznacznie.
— Czy pani jest pewną?!
— Wszak książę Borghese?! Nieprawdaż?!
Pani de Vauban skrzywiła się ironicznie.
— To jedynie jest wiadomem, że ważne sprawy zatrzymały cesarza!...
Poseł obejrzał się niespokojnie dokoła.
— Hm! Zapewne, chociaż... istotnie... spodziewano się!..
— Widzę, panie generale, że nader skwapliwie korzystasz z prezentacji! — rozległ się z boku głos księcia Borghese.
Vincent podniósł się bez zbytniego pośpiechu.
— Mości książę, nie umiałbym znaleźć dość gorących słów dla wyrażenia mojej wdzięczności!
— Poddajesz się więc! Rozumiesz, iż tu musi ulec nawet dyplomacja!...
— Najzupełniej, mości książę!... Do świetności zebrania braknie nam tylko majestatu...
— Za małą chwilę! — objaśnił książę.
— Jakże nie w porę wybrał się generał Sebastjani! — zauważył generał, poprawiając obojętnie zmarszczoną wstęgę orderową na białym mundurze.
Książę Borghese złożył usta do śmiechu, usiłując zrozumieć apostrofę.
— A — Sebastjani!?
— No tak, bo kurjera wyprawił akurat na dzień i godzinę przyjęcia u waszej książęcej mości.
Książę Borghese chciał się roześmiać w odpowiedzi na tę uwagę, gdy naraz rozległ się obok poważny, surowy głos ministra sekretarza stanu, Mareta.
— Jesteś, panie generale, w błędzie!...
Książę Borghese zmieszał się, spoglądając niespokojnie ku Maretowi.
— Nie sądzę — odparł tymczasem zimno Vincent — wszak przed chwilą przybył kurjer z Konstantynopola!... Nieprawdaż mości książę?
— Kurjer? nic nie wiem, nie słyszałem! — jąkał książę, czując na sobie badawczy wzrok jednego z najwierniejszych satelitów cesarza.
— W takim razie muszę się usprawiedliwić, powtarzam zapewnienie dane pani Walewskiej przez waszą książęcą mość.
Szwagier cesarza poczerwieniał i ze złością spojrzał na posła.
— Jego książęcej mości zdało się takie tłumaczenie odpowiedniem! — rzekł zimno Maret. — Kurjer bywa tylko gościem gabinetu cesarskiego, nikt o nim nie wie, ani wiedzieć nie może, tak samo, jak nikt nie miesza się do odebranych dziś przez pana instrukcyj od hrabi Stadjona, będących rezultatem zabiegów znanego awanturnika Pozzo di Borgo!...
Poseł próbował ukryć pionową zmarszczkę, wdzierającą mu się gwałtownie na czoło, książę Borghese spuścił głowę, jak żak pochwycony na zakazanej mu swywoli.
Maret atoli nie korzystał z osiągniętej przewagi, dwoma obojętnemi frazesami sprowadził rozmowę na świetność zapowiedzianego przeglądu gwardji, a wciągnąwszy do towarzystwa przechodzącego Stanisława Potockiego, sam cofnął się ku pani Walewskiej.
Szambelanowa słuchała była właśnie wynurzeń przyjacielskich Anetki Tyszkiewiczówny, która ze zwykłą sobie swobodą mówiła równocześnie i o kłopotach sprawianych przez Murata, kwaterującego w jej pałacu, i o spodziewanym przyjeździe posła tureckiego, i o przestarzałej toalecie pani Gulakowskiej, i o zapalczywości Hercau’a, i o swych upodobaniach do sztuki, i o dawnym kucharzu królewskim Tremo, który odmówił księciu Borghese objęcia dozoru nad obiadem.
Maret skłonił się szambelanowej, powitał Anetkę i panią de Vauban kilku uprzejmymi wyrazami i stanął za fotelem pani Walewskiej.
Anetka na widok księcia Bassano, trąciła zlekka szambelanowę i szepnęła.
— Moje najserdeczniejsze życzenia, już niema żadnych wątpliwości! Maret przy tobie!
— Czy wolno zapytać, o czem panie mówią, chociaż jeżeli sekret! — wmieszał się książę Bassano.
Anetka uśmiechnęła się figlarnie.
— Nie ma żadnego, a gdyby był, należałby ci się on przecie z urzędu! Ach! ja pana podziwiam! Nosić w sobie tyle tajemnic, tyle najskrytszych wiadomości państwowych i nie móc podzielić ich z nikim, to... to musi być straszne!!...
— Bynajmniej, wystarczy zdolność milczenia!
Anetka roześmiała się.
— Więc toż mało?! Nie, nie mości książę, gdybym była mężczyzną, za nic bym nie chciała piastować teki ministra sekretarza stanu! Ile razy spoglądam na pana, tyle razy mi pana żal!... Przychodzi mi na myśl, ile byś mógł powiedzieć rzeczy wstrząsających, nieznanych.
— Myli się pani, tajemnice, jeżeli je posiadam, są zwykle takie, które znać może każdy, kto umie patrzeć, słuchać i milczeć.
— Skromność nie umniejsza zasług, ani znaczenia!... Dla nas, mości książę, jesteś wszak źródłem wiadomości.
— I zarazem cieniem majestatu! — dodała pani de Vauban. — Twoje ukazanie się albo poprzedza cesarza, albo idzie tuż za nim!...
— Bardzo dobrze powiedziane! — podchwyciła Anetka. Choćby dziś, przybycie pańskie, mości książę, świadczy niewątpliwie, że ten nieznośny kurjer z Konstantynopola został odprawiony! Czy nie tak!?
— Panią zajmuje polityka!
— Nie umiem zaprzeczyć! Czyż byś pan miał odmawiać nam, kobietom, zdolności dyplomatycznych!?
— Ani na jotę, tylko nie w Paryżu i nie w naszym gabinecie! — odrzekł z naciskiem Maret i spojrzał znacząco na szambelanowę.
Anetka Potocka skrzywiła się sarkastycznie.
— Kto wie, kto wie! Pańskie zdanie nie rozstrzyga.
— Lecz w teraźniejszości nie zawiedzie!
— Naturalnie! — podchwyciła pospiesznie Potocka. — Zdolności polityczne nie zawsze chodzą w parze z powierzchownością, która ma szczęście zwrócić na siebie uwagę, lub na chwilę osiągnąć sukces wątpliwy!... Nieprawdaż Marie?
Szambelanowa zarumieniła się, sama nie zdając sobie sprawy dlaczego.
— Twój pogląd, Anetko, jest godzien zapamiętania! — ujęła się niespodzianie pani de Vauban.
Anetka zmierzyła hrabinę wyzywającym wzrokiem.
— Mniemasz, kochana hrabino, inaczej?
— Trudno w kilku wyrazach odpowiedzieć. Każdy dwór bywa przedmiotem zabiegów, lecz czasem te zwyciężają, które w zgoła inną były skierowane stronę!
— A ty, Marie?! — zwróciła się po raz drugi Anetka do pani Walewskiej.
— Moja droga, czyż ona ma twe doświadczenie! — zauważyła zimno pani de Vauban.
— Tem gorzej, jeżeli go nie ma! — odcięła się Potocka, a spostrzegłszy obok pana de Flahaut, skinęła nań wachlarzem i rzekła z rozmyślną przesadą: — Życzyłeś pan sobie poznać hrabinę de Vauban!... Kawaler de Flahaut! Powiadam ci, hrabino, zanudzał mnie poprostu!... Wyobraź sobie, matka kapitana wspomina cię dotąd z Paryża... miałaś z nią vis-à-vis w menuecie na balu...
Hrabina zagryzła usta. Flahaut ledwie mógł powstrzymać się od śmiechu. Anetka zaś, nie tracąc na oka mgnienie pewności siebie, zacytowała dalsze szczegóły owego balu z przed trzydziestu laty.
Książę Bassano tymczasem, korzystając z chwili pochylił się nieznacznie ku szambelanowej i zagadnął ją niespodziewanie.
— Czy pani wierzy w sympatję, budzącą się w nas dla osób nieraz mało, lub wcale nieznanych?!...
— Nie miałam sposobności...
— Otóż poważam się zapewnić panią szambelanowę, że, choć dotąd prawie byłem jej nieznanym, mimo to od pierwszego widzenia powziąłem dla niej głęboki szacunek... jeżeli panią nie urazi, przyjaźń!...
Pani Walewska bawiła się nerwowo wachlarzem, sama nie wiedząc, co jej począć wypada z tem nagłem oświadczeniem ministra.
Duc Bassano zatrzymał się, jakby dla podkreślenia swego wyznania i dokończył ciszej.
— I ta przyjaźń skłania mnie do uwagi... do bardzo życzliwej uwagi, niech pani zaniecha mieszania się do polityki, niech pani nie da używać się za narzędzie!...
— Lecz mości książę! Nie mam najmniejszych inklinacyj, a tak się mało znam na tem, doprawdy...
— Wierzę, w zupełności wierzę! — przerwał pospiesznie pan Maret. — Ale, bo właśnie dziś, tutaj, w rozmowie z generałem Vincent... udzieliłaś mu wiadomości o przybyciu kurjera od naszego ambasadora...
— Lecz, wszak książę Borghese...
— Rozumiem, popełnił nieostrożność, ale nie należało powtarzać tej wieści posłowi austrjackiemu!...
— Przepraszam, nie przypuszczałam, nawet sądziłam... na myśl nie przyszło, że książę Borghese mówi coś takiego, czegoby nie należało! Bardzo mi przykro....
— Niechże pani raczy nie brać moich słów do serca!... Nie wątpię o jej dobrych intencjach! Luźna a życzliwa uwaga moja nie jest do pogardzenia!... Cesarz nie znosi mieszania się kobiet do polityki! Cesarz nie znosi!!...
— Cesarz?! — zapytała ze zdumieniem pani Walewska, zwracając swe wielkie, szafirowe oczy na ministra.
L’empereur! — rozległ się od progu sali donośny głos mistrza ceremonji pana de Ségur.
Maret z ukłonem cofnął się od szambelanowej ku Davoustowi i księciu Bergu.
Na sali powstało ogólne poruszenie, poczem zaległa głęboka cisza, dająca możność rozróżnienia nerwowych kroków Napoleona i cichych stąpań, idących zanim Duroca, Berthiera i Talleyranda.
Postąpiwszy ku środkowi sali, cesarz lekkiem nachyleniem głowy odpowiedział na witające go zewsząd ukłony i, zamieniwszy kilka wyrazów ze szwagrem, jął przesuwać się między zebranymi, rozdając od czasu do czasu chciwym, a spragnionym — miłościwe wyrazy.
Pani Walewska zaskoczona napomnieniem, danem jej przez duca Bassano, a nie mniej i równoczesnem ukazaniem się cesarza, przysunęła się bliżej do hrabiny.
Pani de Vauban odgadła szambelanowę, bo na jej ruch odpowiedziała uściśnieniem ręki.
— Kurażu moje dziecko! Kurażu więcej! Jestem przy tobie!... Potockę żółć zalewa! Tem gorzej dla niej! Słyszałam co mówił ci Bassano! Dziwak, nieznośny! Niepotrzebnie powiedziałaś, lecz niech Borghese odpowiada! Byleś się nie przejmowała! „Kurażem“ zrobisz wszystko. Duroc idzie ku nam! Ani śladu, że pamiętasz o ostatniej z nim rozmowie! I nie bierz poważnie!...
Pani Walewska ledwie, że miała czas przyznać w duchu, iż istotnie teraz nie powinna tracić przytomności i starać się obracać w żart każde bardziej znaczące odezwanie się wielkiego marszałka dworu, — gdy tuż przed nią stanął Duroc, bijący łunami swego amarantowego, a złotemi haftami obkładanego munduru.
— Pokora bramy niebieskie zdobywa! Jej tylko racz pani przypisać moją śmiałość wystąpienia z powinnym hołdem!...
— Zaszczyt po mojej stronie, panie marszałku!
— Jestem szczęśliwy, że tu panią spotykam!
— Więc podziwiam jego umiejętność poprzestawania na małem!
— Odpowiedzieć na jej skromność komplementem byłoby to samo, co obrazić, — gdzie promień gwiazdy padnie, tam słowa ludzkie są przyziemnym chrobotem!... Pani hrabino, niech mi wolno będzie powitać!...
— Panie marszałku! — wycedziła pani de Vauban, odpowiadając na ukłon Duroca, — pozwoliłam sobie wysłuchać... i zdumiewam się płynności. Łączysz rycerskość wersalczyków z sentymentem trubadurów!
— Pani hrabina łaskawa!
— A szambelanowę doprawdy w kłopot wprowadziłeś! Bo trudno sprostać ci w wartkości!... Nadto, nasz język ma tyle kołysań, tyle przejść, tyle miękkości... że szambelanowa obawia się po nich stąpać...
— Najniesłuszniej, pani hrabino, jeżeli porównać moją broń słowa z bronią oczu pani szambelanowej, wówczas ta sprawność wyrazów, którą mi chcesz pani przypisać, jest tak słabą, tak wątłą, nikłą, tak skazaną z góry na przegranę... że przestrach moim tylko może być przywilejem!
— Nie masz, panie marszałku, wcale miny zalęknionego! — wtrąciła odważnie pani Walewska, nabierając przekonania do pogodnej twarzy Duroca.
— Ach, przecież inaczej być nie może!
— Jakże to?! — zachęcała umiejętnie pani de Vauban.
— Tak pani, bo przegrać w walce z kobietą to czasem więcej niż wygrać! To śmierć na kwiatach, rozkoszna, epikurejska śmierć! A czy panie uwierzą, że mnie taka właśnie śmierć grozi!?
— Nie do wiary!...
— I to tu! W kraju, gdzie każdy pączek, każdy listek zieleni wymaga nieopłaconych starań aby go skłonić do wychylenia się na ten zimny, wilgocią i mrozem przejmujący świat — zginąć jak gość Nerona, jak zmelancholizowany falernem Rzymianin, zginąć w oddechu kwiatów, a mieć miast italskiego nieba — pułap, miast złotego słońca Romy — mgłę i drzewo trzaskające na kominku, to chyba godne współczucia!
Szambelanowa spojrzała ciekawie ku Durocowi.
— Racz nam, panie marszałku, bliżej wyjaśnić tę zawiłą aluzję, niechybnie dowcip kryjącą.
— Aluzję, pani szambelanowo! Tu jej nie ma! Nic nie rzekłem nadto! Kwiaty przepełniają moje pokoje. Z godziny na godzinę przybywa ich... Od upajających fijołków do drżąco łzawych kamelji — od delikatnych lewkonji do natrętnych narcyzów...
— A każdy rodzaj, każdy kolor, każdy zapach inną znaczy ofiarę!... Czyż nie tak!?
Książę Frioulu skrzywił się z komiczną powagą.
— Pani hrabino, jakżeś daleką rzeczywistości!...
— Więc te kwiaty...
— Znoszą mi poczciwi gwardziści, zwożą strzelcy księcia Poniatowskiego, grabiąc w promieniu dwudziestomilowym każdą cieplarnię, każde zimowe schronisko zieleni! A ja pragnę jak najgoręcej uwolnić się od tego odurzającego sąsiedztwa i odsyłam je tam, kędy są przeznaczone, kędy powinny pod stopy się słać, ale tam kwiatami gardzą, kwiatów nie przyjmują.
— We własnych słowach masz, panie marszałku, rozwiązanie! — podjęła żartobliwie pani Walewska. — Obawiają się snać odurzenia!
Pani de Vauban trąciła nieznacznie wachlarzem szambelanowę. Baczny na wszystko Duroc, miast odpowiedzi, odwrócił się i cofnął w tył. Tłum gości księcia Borghese rozstąpił się, szambelanowa na tle aksamitnozłotej oprawy dworskich mundurów, jedwabiami lśniących sukien, a bogatych uniformów wojskowych, ujrzała cesarza, postępującego tuż za panem de Ségur.
— Będziesz prezentowana! — upomniała szeptem pani de Vauban.
Pani Walewska pobladła zlekka, gotując się do przepisanego ukłonu.
Nastąpiła krótka chwila oczekiwania, która się szambelanowej wiekiem wydała. Słyszała głos ochmistrza dworu, słyszała rozmowę, wyrazy wyrzeczone przez cesarza do jednej ze stojących w pobliżu pań, widziała natarczywą lornetkę Talleyranda, zwróconą ku sobie z po za pleców Napoleona i czuła jak każde oka mgnienie mnoży ścigające ją zewsząd spojrzenia, jak spojrzenia te ją magnetyzują, jak chwytają najmniejsze drgnienie jej powiek, rozróżniała pośród szmeru stąpań chód Bonapartego, a równocześnie zdawała się być samej sobie mgłami spowiniętą, jakąś niezmierzoną otoczona pustką, ponad krawędzią przepaści zawisłą... A z przepaści tej, chmurami zasłanej, spozierała ku niej twarz o rysach na stal wykutych, o ustach na spiż wygiętych, oczach na grom rozpalonych.
Ta twarz z chmur zbliżała się ku pani Walewskiej, zbliżała się mijając godziny, lata, wieki, a na czole płomiennemi głoskami miała wypisane: „ustąp, bo zdruzgoczę“.
Nagle fijolety pana de Ségura otarły się zlekka o szambelanowę, a równocześnie rozległ się jego dobitny głos.
Madame Marie Colonna-Walewska!
Szambelanowa stała jak w ziemię wryta, widząc wciąż przed sobą rozwartą czeluść przepaści i twarz spowitą chmurami.
Wtem, ktoś dotknął z tyłu ramienia pani Walewskiej. Szambelanowa pochyliła głowę i, plącząc się w fałdach sukni, odsunęła się ku tyłowi.
— A wszak pani mąż był szambelanem dworu?! Miło poznać!
Pani Walewska na te słowa podniosła oczy i zobaczyła przed sobą cesarza, spoglądającego na nią z pogodnie ceremonjalnym uśmiechem.
Ten uśmiech cesarza otrzeźwił szambelanowę, wrócił jej panowanie, siły, rozwiał widzenie.
Sire! — odrzekła dźwięcznie pani Walewska, według najszlachetniejszego odcienia dworskiej formy, nakazującej w tym jednym wyrazie zlać cały ogrom zachwytu dla słów cesarskich. Poczem, bez uchybienia tempa, skłoniła się Napoleonowi.
Cesarz zwolna odwrócił się, a nie zważając na znaczące ruchy pana de Ségura, który miał jeszcze według programu przedstawić panią de Vauban, przystąpił do posła austrjackiego i ozwał się głośno.
— Cóż, generale, słychać w Wiedniu?
— Najjaśniejszy panie, drogi są tak popsute, że nawet nie śmiem oczekiwać gońca przed wiadomą odpowiedzią na ostatni memorjał...
— Ale za to posiadasz zapewne dość zręcznych ludzi, aby i bez ostentacji nie pozbawiali cię nowin wiedeńskich!
Sire! racz wierzyć, że dziś o wiele łatwiej kurjerowi przez kordon wojsk rosyjskich do Turcji się przedostać.
— Nie sądzę! — odparł sucho cesarz. — Minister Stadjon miałby komunikację ułatwioną gdyby omijał Austerlitz!...
Poseł wyprostował się i podniósł głowę.
— Bez komentarzy będę miał zaszczyt zawiadomić ministra Stadjona o udzielonej mi wskazówce!
Napoleon poruszył się niecierpliwie.
— Sam nie wie, dokąd zmierza! Chce moją cierpliwość wystawić na próbę! Mało wam przykładu Prus!?...
Sire, nie jestem w stanie zrozumieć łączności, którą raczysz upatrywać?!...
— Mam dowody, co znaczą wasze zaręczenia; przyjmujecie wysłannika rozbitych Prus — Goetza, utrzymujecie z Petersburgiem przyjaźń przez Merveldta! Tegoż mało!? A owe korpusy wasze, ciągnące ku Galicji?
Generał Vincent postąpił nieznacznie ku cesarzowi.
— Pozwolę sobie przypomnieć, sire, papiery wierzytelne, które miałem honor przedstawić!... Misja moja i obecność sama...
— Dowodzi wszystkiego, tylko nie szczerości!... Dajecie się dobrowolnie tumanić, łudzić, że waszą przyszłością może być sojusz z mocarstwami wycieńczonemi. Zapominacie, że nad Renem stoi armja, gotowa każdej chwili dowieść moich słów!?
— Mogę zapewnić, sire, że dwór wiedeński nigdy nie miał bardziej pokojowych intencyj, jak dzisiaj, że nietylko sam ma szczerą wolę utrzymania stosunków przyjaźni, lecz radby przyczynić się do uciszenia burzy. Ale, najjaśniejszy panie... dwór wiedeński musi pamiętać o całości i granicach własnych, musi strzec wewnętrznego porządku! Tymczasem tu, — zaczyna się szerzyć pożoga, pożoga tak blizka, tak związana naturą palnych materjałów z Galicją, tak nieokiełznana w swoich granicach, że, najjaśniejszy panie, mój monarcha zmuszony jest pamiętać o niebezpieczeństwie, nie znając zwłaszcza ani zamysłów twoich, sire, ani kresu roznieconego ruchu!
Napoleon ściągnął brwi i postąpił kilka kroków ku wolnemu pod balustradą miejscu, zaczem rzucił nerwowo.
— Czas po temu, abyście pamiętali, że ja dotrzymuję traktatów, złożyłem po temu dowody!...
— Lecz nie o traktat idzie, ale o wypadki stojące po za nim!
— Macie na granicy galicyjskiej kordon neutralności!
— Cóż on znaczy, gdy tysiące proklamacyj z podpisami Dąbrowskiego i Wybickiego, a w twojem, sire, imieniu przenika, burzy umysły spokojne, podnieca dezercję, wywołuje zadufanie w twoją, najjaśniejszy panie, opiekę!
— To niepodobna!
— Mój monarcha pragnąłby temu nie dawać wiary, lecz wicegubcrnator Wurmser codzień nadsyła przejęte proklamacje, a komendant kordonu, hrabia Neupperg...
— Dosyć, generale! Jeżeli coś podobnego dzieje się, to jest nadużyciem, które nakażę ukrócić! Nadto... możesz zapewnić swego mocodawcę, że jeżeli mam plany jakieś, co do tej pruskiej prowincji, to jednakże nie myślę o wskrzeszaniu umarłych! Sądzę, że taka odpowiedź powinna wystarczyć!
— Najzupełniej sire, zwłaszcza, iż ma zapewnione przed sięwzięcie stosownych rozporządzeń zapobiegawczych.
Napoleon kiwnął głową, a wsparłszy się o pilaster, spojrzał bystro ku gromadce swoich satelitów.
Duc Bassano był tym razem tym szczęśliwym, który odgadł życzenie cesarza i zbliżył się.
Sire!
— Wybickiego! — rozkazał oschle Bonaparte.
Wybicki stawił się natychmiast. Generał Vincent cofnął się dyskretnie ku Muratowi, nie spuszczając oczu z twarzy nienawistnego agitatora, a złego ducha ówczesnej dyplomacji wiedeńskiej.
Cesarz milczał jakby ważąc coś.
Wybicki stał przez chwilę w pełnej uszanowania postawie, a nie doczekawszy się słowa cesarskiego zagadnął ze swą zwykłą prostotą.
— Raczyłeś mnie wezwać, sire!?
Bonaparte zasunął silniej rękę pod mundur na piersiach i rzekł ostro.
— Co znaczą proklamacje rozrzucane po Galicji?! Jak się ważyłeś? Kto śmie nadużywać w ten sposób mego imienia!? Zaczynać znów chcecie od samowoli, od bezładów, od nieposzanowania granic?! Mów! Czegóż nie odpowiadasz!
Wybicki, pod ciężarem spadłych nań słów, ugiął się, zachwiał, machinalnie rękę po czole przesunął, wydał jakiś chrobotliwy dźwięk i głowę ku ziemi spuścił.
— Nie potrafisz nawet zaprzeczyć! — gromił surowo cesarz. — Może sam przyczyniłeś się do tego szaleństwa!... Cóż, nie mówisz!?...
Wybicki na to powtórzone wezwanie podniósł głowę. Twarz dawnego posła zdawała się mieć ten sam upiorczy wyraz, jak wówczas gdy stanom swe veto rzucał, twarz posła nie miała ani jednej kropli krwi, była nie bladą, lecz szarożółtą, miała coś z trupa.
— Najjaśniejszy panie! — ozwał się nareszcie poseł, opanowując z trudnością charkot, który mu kotłował się w gardle. — Najjaśniejszy panie, gdyś przemawiał do nas w Berlinie, nie stawiałeś granic!
— Bo one same przez się powinny być uszanowane!
— Więc jeżeli daliśmy się porwać uniesieniu, rzeknij najjaśniejszy panie, słowo, a pieśń legjonów umilknie i zniknie wszelki ślad wiary w krwawe ofiary, złożone na ziemi italskiej! A chociaż z tego padnie na mnie hańba za zaślepienie, za zaufanie, za wiarę w twoją moc, twój majestat, twoją potęgę, będzie mi ona lżejszą od żądania, abym się miał braci swych wyrzekać lub jednych budzić a drugich na ciemń beznadziejną skazywać.
Wybicki otarł zimnym potem zroszone czoło.
Cesarz spojrzał na posła dawnego spokojniej, łaskawiej.
— Co wy sobie wyobrażacie, iż ja dla was trzecie mocarstwo zwalę na barki mego wojska! Że z Austrją zacznę wojować, stojąc w obliczu dwóch armij nieprzyjacielskich? A wiesz ty, czem był Pułtusk dla korpusu Lannesa!? Jeszcze jedna taka rozprawa, a może wypadnie cofnąć się! Rozumiesz! A więc cóż? Gdzież te wojska? Gdzie armje? Gdzie tysiące ochotnika?!
— Z dnia na dzień przybywają!
— Lecz nie dorównywują nawet ubytkowi moich szeregów! Rozwagi nabierz, zastanowienia i pierwszy do niego wzywaj! A Galicję wykreśl ze swoich planów, inaczej dobrowolnie ty i twoi ziomkowie wyrzeczecie się jutra! Z Austrją wiąże mnie traktat, a dopóki mnie wiąże, dopóty musi wiązać i was! Cenię poświęcenie, żywię dobre ku wam intencje, lecz żądam posłuszeństwa! Wieki was powaliły — lata mogą postawić! Lata, lecz nie dzień! Wy jesteście rozburzem Europy, tu poczynają się i ścierają nietylko wasze sprawy, lecz najdrażliwsze potęg bolączki! Z niemi liczyć się trzeba! A potem, gdzież wasza siła, gdzie dowody, że spróchniały pień się zieleni? Słowa? w tych jesteście mocni — czynów jeno nie staje. Zresztą, pamiętajcie, że tego, czego w was samych niema — nie da wam żadna interwencja, żaden układ!
— Najjaśniejszy panie — szepnął Wybicki, garbiąc się pod ciężarem słów Bonapartowych — więc rozkazuj, co czynić!
— Trzymać się ściśle granic prowincji pruskiej. No, a nadto, nauczyć się spokojnego sądzenia o rzeczach! Bassano!
Maret przystąpił do cesarza.
— Patrz na pana Wybickiego! Gorący człowiek, gdyby był na twojem miejscu, w ciągu tygodnia mielibyśmy całą Europę przeciwko sobie... No, no panie Wybicki, nawet kiedy tak ponuro spoglądasz cenię cię zawsze!
Wybicki skłonił się. Napoleon zwrócił się ku księciu Poniatowskiemu.
Rozmowa Wybickiego z cesarzem i wzruszenie pierwszego nie uszły bacznych spojrzeń gości księcia Borghese.
Wybicki, chcąc uniknąć natrętnie ciekawych pytań, któremi już go zaczęto zasypywać, przystanął przed Muratem, wszczynając rozmowę o spodziewanych transportach prowiantu dla wojsk, mających nadciągnąć z Wielkopolski, ostrożny atoli książę Bergu zbył go kilku słowami.
Wybicki zwrócił się do Talleyranda, ten równie szybko przerwał rozmowę. Nie lepiej potraktowali go i pan de Ségur i nawet książę Borghese.
Podejrzenie, iż Wybicki wpadł w niełaskę, wyprostowało karki dworaków, wystudziło odrazu cały ich afekt dla dawnego posła.
Wybicki zagryzł usta. Szukał u francuskich dostojników nie względów, nie pomocy, nie przyjaźni, a wprost chwili rozmowy obojętnej, która by mu pozwoliła ochłonąć, odwlec rozmowę z Małachowskim!... Wybicki nie widział marszałka, lecz odczuwał jego badawcze spojrzenie, był pewien, że znów czeka go rozprawa niemniej gorąca, niemniej szarpiąca, a może nawet w skutkach donioślejsza.
Jakoż spodziewania nie zawiodły Wybickiego, bo zanim książę Borghese zdołał usunąć się od dotkniętego niełaską cesarską, tuż przy pośle stanął Małachowski.
Wybicki chciał się cofnąć, lecz marszałek ujął go pod ramię.
— Masz waszmość co do powiedzenia?
— Nic! Teraz — nic.
— Sądziłem, że miałeś ważną rozmowę z cesarzem!... Jeżeli chcesz zachować tajemnicę?
— Mości marszałku, wiesz, iż niczego nie ukrywam przed tobą, daj mi jednak samemu zastanowić się, abym nie powiedział niedorzeczności!
— Wola waćpana, nie mam prawa nalegać! A — czyś przedstawił wiadomości z Lublina i deklarację imć pana Podhorodeńskiego?!
Wybicki zwiesił głowę.
Małachowski odciągnął Wybickiego ku framudze okna i zagadnął drżącym głosem.
— Zaklinam waszmości, abyś mi wyznał prawdę! Jesteś poruszony! Wiem, że lada czem byś się nie przejmował! Zważ, o jaką grę idzie! Czartoryski po raz wtóry wzywa do zastanowienia, do baczenia na jego niezawodne rachuby. Stoimy na rozdrożu, jeden nierozważny krok a będziemy zgubieni! Mów waszmość! Widzisz, ciebie samego zdejmują wątpliwości! A ja ich prawie nie mam! Boję się Napoleona, boję dnia jutrzejszego! Chce wojska, chce ofiar, chce więcej niż dać możemy, — a w zamian tego nawet nie ma obietnic!...
— Gra rozpoczęta — niema mowy o cofaniu się!
— Waszmości się zdaje! Dziś układamy warunki, dziś żądamy zaręczeń i dziś możemy zwrócić się w inną stronę!
— Kto?
— My wszyscy! Cały rząd tymczasowy! Odstąpimy Napoleona a za nami...
— Nikt! — przerwał gorąco Wybicki. — Nikt za nami nie pójdzie! Ubędzie dwudziestu, stu, dwustu ludzi a zresztą nikogo nie zabraknie! Nikogo nie odwiedziesz, nie przekonasz...
— Możesz więc waszmość powinszować sobie sukcesów!
— Dobra pragnąłem! I mimo wszystko wierzę... w cesarza! Ulega wpływom, musi liczyć się z polityką.
— I z każdym, ale nie z nami!
— Naszem zadaniem jest dowieść mu, że i my stanowimy siłę!
Małachowski uśmiechnął się gorzko.
— Trudno, mości Wybicki, przekonać tego, który nawet słuchać nie chce! Jakże on do nas przemawia? Jakże odpowiada? Rozkazuje, nie licząc się z naszymi zamiarami! Czyż waszmości traktuje inaczej — a przecież zapracowałeś sobie na zaufanie!
— Prawda, nie zaprzeczam! Gdyby mieć przystęp do cesarza, gdyby mieć kogoś, ktoby zdolen był oświecać go, współdziałać nam, udaremniać podszepty!... Kto by stał blizko dworu...
— Myślisz może o Muracie!
Wybicki potrząsnął głową.
— Nie, nie, Murat nicby nie pomógł, a raczej by nam zaszkodził. Cesarz ceni w nim żołnierza, lecz wcale nie ukrywa swej nieufności do jego rozumu!
— I dlatego zamierza ustroić go w koronę naszą?!
— Plotki, klnę się, że plotki!... Raz jeszcze zapytywałem Mareta! Bassano zaprzeczył, a on nie kłamie, gdyby nie chciał lub nie mógł powiedzieć, zmilczałby! Trzeba się zastanowić, trzeba wszystkich sił użyć, aby kogoś do boku cesarskiego przydzielić!... Nie wiem sam! Może Brezę udałoby się do kancelarji cesarskiej!... Meneval jest nam życzliwy! Może do sztabu, do marszałka Berthièr’a!?... Gdyby Corvisart! On ma sposobność!... Zresztą byle człowieka wybrać, znaleźć i zdolnego, i przedewszystkiem posiadającego warunki do pozyskania sobie względów!... Żeby żył Sułkowski. Cesarz ufał mu ślepo! Obecnie chyba książę Józef... Możnaby się porozumieć! Gardzić tym środkiem nie należy!... Teraz jeszcze, póki cesarz jest w Warszawie, możemy sami trafić.
— Do tegośmy więc doszli, że aż takich dróg musimy szukać!
— Polityka, panie marszałku, polityka ma swoje prawa i swoje środki, nie zawsze godziwe, lecz często niezawodne. Myśmy nigdy politykami nie byli, a pośród otaczającej nas polityki w sentymentalne wymówki i ubolewania umieliśmy się stroić, miast równą bronią odpowiadać!
Wybicki, odzyskawszy już pewność siebie, a czując swą przewagę nad Małachowskim, nie dał mu już przyjść do słowa, skłaniając go do zbliżenia się do Poniatowskiego, który, zapatrzony w głąb sali, stał przy wejściu, słuchając obojętnie jakichś półsłówek Rautenstraucha.
Na widok Małachowskiego i Wybickiego, książę wyprostował się niedbale. Rautenstrauch zaś pospieszył zaznaczyć swoją zażyłość z księciem i ozwał się konfidencjonalnie do Wybickiego.
— Imć pan poseł nie odmówi nam wiadomości, bo my z księciem gubimy się w domysłach i nie wiemy, czyli to nie pogłoska!
Wybicki skrzywił się, lecz odrzekł, siląc się na grzeczność dla niemiłego mu członka „asysty“ książęcej.
— Muszę znać najpierw pogłoskę, chociaż uprzedzam z góry, że niewiele mam wiadomości!
— Ależ, panie pośle, idzie tu o cesarza! Powiadają, że jest zakochany!
Wybicki zmarszczył się.
— Wcale mnie nie dziwi taka nowina w ustach waćpana!
Rautenstrauch poczerwieniał.
Książę Józef pośpieszył ująć się za swym faworytem.
— Jesteś porywczym, panie pośle! — rzekł spokojnie. — To o czem mówi Rautenstrauch ma wszelkie cechy prawdy! Dziś wróciłeś do Warszawy, nie możesz więc wiedzieć... Nawet Talleyrand nie robi z tego tajemnicy!...
— Talleyrandowi ufać nie można! Znany jest ze swoich konceptów!
— Jednak madame Walewska jest szczególnie wyróżnianą przez Duroca!
— I ma bez wątpienia wpływy! — zauważył niespodziewanie Małachowski.
— Być może, prawda, że coś słyszałem... lecz jeżeli by to miało mieć znaczenie trwałe...
— Ach, panie pośle, za to ręczyć nie można! Nawet, biorąc asumpt z przeszłości, z góry trzeba być przekonanym, że owa sympatja minie szybko! — zauważył sarkastycznie książę.
— Z tem wszystkiem Samson na Dalilę trafił i to pod Jabłonną. Spojrzyjcie panowie, proszę, ku lewej stronie! Duroc na krok jej nie odstępuje!... Liczą się z nią! Ma wpływ, ma wpływ, bezwątpienia!
— Powiadają tylko, że nie odznacza się wcale wzięciem, ani sprytem!... Krótki to bardzo sukces!
— Chociaż, mości książę, pod umiejętnym kierunkiem!... Pani de Vauban bardzo gorąco interesuje się panią Walewską!
Poniatowski spojrzał chmurnie ku Rautenstrauchowi.
— Ona zawsze musi się mieszać!...
— Chce żyć życiem drugich! — ujął się Rautenstrauch.
Książę zaciął usta.
— Czy tylko nie są to domysły! — wtrącił Wybicki, spoglądając niepewnie na Małachowskiego.
— Trochę cierpliwości, a z łatwością można się samemu przekonać.
Wybicki nie zwrócił uwagi na oschły ton Rautenstraucha, a jakby odpowiadając sobie samemu, rzekł z namysłem.
— Kto wie, kto wie, niespodzianki różnemi drogami chodzą!
Małachowski roześmiał się ironicznie.
— Nielada kłopotu przyczyniliście waszmość panowie tą nowiną imć panu Wybickiemu!
— Czyżby imć pan poseł miał inne rachuby!? — zagadnął drwiąco pan Rautenstrauch.
Wybicki drgnął.
— Nadto dobrze znam waćpanową sprawność w takich materjach, abym go się wprzódy nie poradził!...
— Panowie zechciejcie stanąć przy damach! — dał się słyszeć głos pana Filipa de Ségur. — Panie Wybicki, najjaśniejszy pan życzy sobie mieć go w pobliżu!... Panowie, proszę stanąć przy damach!...
W sali powstał ruch ogólny, który nie dozwolił Rautenstrauchowi odeprzeć przymówki Wybickiego.
Fraki i mundury jęły podsuwać się do toalet, składać ukłony, silić się na komplementy, a szukać gestu pana de Ségura lub wskazania pana d’Hedouville’a, gdzie wypada zająć im miejsce.
Kłopot nielada spadał tu na mistrza ceremonji, bo z księcia Borghese, gospodarza, wyręki nie było, a co kroku nazwiska rodowe ścierały się z godnościami, upodobania cesarskie z ambicjami, niechęć wzajemna ze współzawodnictwem.
Pan de Ségur z początku kusił się o zaprowadzenie możliwego stopniowania przy wyznaczaniu miejsc przy stole, gdy atoli goście jęli bądź dosyć samowolnie wysuwać się na pierwszy plan, bądź wyraźną okazywać urazę, zmienił taktykę i uciekł się do wybiegu. Mianowicie obie strony stołu dokoła cesarskiego fotela obsadził osobami, którym się to według ceremonjału bezwzględnie należało lub odpowiadało wskazaniom wielkiego marszałka, pozostałe zaś miejsca pozostawił na łaskę osobistej zabiegliwości.
Cesarz znalazł się więc między paniami Gutakowską i Anetką Potocką, mając dalej generała Vincent, posła austrjackiego, — Wybickiego, Małachowskiego, Murata i Berthièra. Naprzeciw zaś cesarza zajął miejsce książę Józef, Księżna Radziwiłłowa, Talleyrand, Bassano, Davoust, a nakoniec Duroc i niby wypadkowo pani Walewska...
Stało się to tak szybko, że, zanim kto z osób zdołał na żwawszy zdobyć się protest, już usłyszał pełne współubolewania wyrazy ochmistrza.
— Pan tutaj! Jakże żałuję, lecz to wina księcia Borghese, każdy gdzie chciał, tam zasiadł!... Niezmiernie mi przykro, a szczególniej z uwagi na najjaśniejszego pana, gotów mnie pomówić!... Co za nieprzyjemne położenie!...
Wyrazy te działały ze wszech miar kojąco.
Nawet szare końce stołu były zupełnie zadowolone i spoglądały ku środkowi z poczuciem swej wyższości.
Pani Walewska tymczasem, znalazłszy się dzięki Durocowi, prawie naprzeciw cesarza, doznała znów tego samego uczucia odrętwienia jak przy prezentacji, lecz minęło ono szybko. Uważający pilnie na swą sąsiadkę książę Frioulu, umiał zręcznie prowadzoną rozmową wrócić szambelanowej pewność siebie, co mu tem łatwiej przyszło, że cesarz zdawał się wcale nie patrzeć na panią Walewskę.
Ta ostatnia okoliczność bodaj najdzielniej przyczyniła się do przywrócenia szambelanowej równowagi, a nawet do obudzenia w niej swobodnego zaciekawienia, z jakiem przyglądała się i cesarzowi, i nieznanemu jej ceremonjałowi dworskiemu.
Duroc skwapliwie udzielał objaśnień. Talleyrand zaś, siedzący z drugiej strony pani Walewskiej, nietylko brał udział w rozmowie prowadzonej przez generała Vincent z cesarzem o Wiedniu, lecz od czasu do czasu umiał rzucić do ucha szambelanowej jakąś złośliwie dowcipną uwagę.
Z ust marszałka dworu dowiedziała się więc pani Walewska, że stojący za fotelem cesarza urzędnik w amarantowym, srebrem lamowanym mundurze, jest to starszy prefekt dworu, mający nadzór nad stołem cesarskim. Uwijający się zaś obok niego jegomość o senatorskiem spojrzeniu, a strojny w zielony frak ze srebrnemi potrzebami i jedwabną białą kamizelką to słynny Dunau, syn kuchmistrza księcia Condé, dawniej sam kuchmistrz Burbonów. Dalej, że cesarz ma zawsze swoje stałe dania, że je nadzwyczaj szybko i często z wielkiem roztargnieniem.
— Naprzykład po konfiturach sałatę! — szepnął z boku Talleyrand.
Pani Walewska spojrzała ku cesarzowi i uśmiechnęła się mimowoli. Cesarz wielką łyżką srebrną, oblepioną jakąś marmoladą, nabierał sobie na talerz sałaty.
Duroc opowiadał w dalszym ciągu o upodobaniach cesarza i przyzwyczajeniach, tłumaczył znaczenie mundurów dworskich, zaznaczał, że za najszczególniejszą łaskę poczytać należy ten obiad, gdyż do stołu cesarza nikt przypuszczanym nie bywa, prócz wybranych dam dworu i kilku najwyższych dostojników.
Pani Walewska słuchała z wzrastającem zajęciem, a gdy Duroc skończył, ozwała się z przekonaniem.
— Bardzo niezwykłe upodobania i zwyczaje, nie wydają mi się one jednak dziwnemi wcale, raczej uwierzyć by mi trudno, żeby tak wielki człowiek miał mieć też same, co i my, przyzwyczajenia!
— Naturalnie! — wmieszał się nieznacznie Talleyrand! — Po sałacie — ser, a po serze kuropatwy!... Bardzo oryginalne i jeszcze więcej niestrawne!
Duroc skrzywił się na tę uwagę.
— Cesarz, pani szambelanowo, jedzenie uważa za konieczność i nie znosi smakoszów, stąd mogę pani zaręczyć, że pan de Périgord jest już po bardzo obfitem śniadaniu!...
Talleyrand nie zdążył odpowiedzieć, będąc zagadniętym równocześnie przez cesarza, Duroc zaś dodał.
— Niech pani raczy spojrzeć!... Cesarz odruchowo prawie sięga do stawianych przed nim półmisków i salaterek! Widzi pani jak machinalnie przesuwa ręką...
— Po sosie! — dodał Talleyrand.
— Panie marszałku! — rzekła cicho szambelanowa, która spostrzegła była także roztargnienie cesarza. — Najjaśniejszy pan... wala sobie mundur...
— Nie, pani, położył rękę na sercu!
— Że też stojący za cesarzem prefekt nie zwróci uwagi, nie ostrzeże!...
Marszałek potrząsnął głową.
— Niepodobna! Prefekt nie ma prawa odezwać się niezapytany!... Chociaż najjaśniejszy pan jest dziś wyjątkowo usposobionym! Mogę panią zapewnić, że cierpi....
— Cesarz!?...
— Cierpi, bo musi milczeć!... Pani szambelanowa nie zdaje sobie sprawy, że z pośród wszystkich nas, on najwięcej jest tu skrępowanym odpowiedzialnością za każde słowo, każdy ruch, każde spojrzenie. Na chwilę nie wolno mu ulec porywowi, na oka mgnienie zapomnieć, że świat cały nań spogląda! Niech mi pani wierzy, patrzę na cesarza wciąż prawie i zdumiewam się, zdumiewam się tem więcej, im lepiej czytam w księdze jego myśli!... Słyszy pani, Vincent robi aluzję do Śląska! Przysiągłbym, że cesarz oddałby Austrji bodaj koronę pruską, byle mógł zamiast tej oficjalnej rozmowy zamienić z panią bodaj kilka słów, byle mógł wyrazić, jak głęboko, jak dalece...
— Panie marszałku, więc nic nie znaczą ani moje prośby, ani opinje? — odrzekła żywo pani Walewska.
— Znaczą wiele, bo ranią, bo przejmują bólem... lecz czyż są w stanie stłumić bicie serca! Pani zdaje się wątpić! Honorem pani ręczę, że słabym jestem rzecznikiem, nieudolnym.
Duroc w tem miejscu głos podniósł. Cesarz odwrócił się i spojrzał ku pani Walewskiej. Szambelanowa okryła się szkarłatem.
— Ma pani dowód, jak dalece najjaśniejszy pan nie zapomina o niej! Wie pani, co znaczyło to spojrzenie — podziękowanie! Podziękowanie, że raczysz słuchać, że pozwolisz mówić!...
— Nie mam mocy uchylenia się!...
— Okrutne wyrazy! Więc sądzisz pani, że ten władca potężny nie może mieć prawa do chwili szczęścia, do uczucia, do wzajemności!
— Bynajmniej! Mniemam nawet, że najjaśniejszy pan jest miłowanym głęboko przez cesarzowę...
— Nie wątpię, że pani mówisz to szczerze, choć nie powinny być pani obcemi pewne szczegóły! Nie miejsce po temu, by rzecz bliżej wyjaśniać, niechże pani jednak zapamięta... że italska kampanja, obsypując najjaśniejszego pana laurami, zburzyła dawne szczęście!... Czyż teraz jeszcze niewłaściwem się pani wyda, że chce je zdobyć, zakosztować, poznać naprawdę! Pani nie spostrzegła, iż w chwili, kiedy panią tknęła myśl zabiec cesarzowi drogę tam, pod Jabłonną, rządziło panią przeznaczenie... Czyż jemu chcesz się opierać!... Gdybyś mogła widzieć samą siebie wówczas, gdy wsparta na stopniu karety, wymawiałaś swe piękne, płynące z serca powitanie!... A teraz temu samemu odmawiasz życzliwszego spojrzenia!...
— Cześć moja, panie marszałku, na chwilę się nie zmniejszyła.
— Z całego serca dziękuję pani za te słowa! — podchwycił żywo Duroc. — Dla cesarza będą nie małą radością!...
— Obawiam się, żebym nie była źle zrozumianą.
— Proszę mi zaufać. Zbyt panią poważam, cenię, abym ośmielił się bodaj sylabę zmienić...
— A mimo to boję się, obawiam...
— Nie, pani szambelanowo, lęk tu nie na miejscu.
— Ekscelencjo! — szepnął nieznacznie za plecami Duroca pan Filip de Ségur.
Marszałek dworu rzucił wzrokiem ku cesarzowi. Napoleon podniósł się z fotela.
Za przykładem cesarza, poszli wszyscy biesiadnicy, przerywając ledwie co rozpoczęte wety.
Talleyrand z tego powodu nieomieszkał ukuć cichaczem kilku złośliwych konceptów i podzielić się z nimi z księżną Jabłonowską.
Księżna była zachwyconą dowcipem ministra.
— Jakie to trafne! Niezrównane!...
— Lecz i bolesne, bo lody ananasowe przynosiły zaszczyt nietylko cukiernikom, lecz i podniebieniom! Vincent spieszył się tak, iż obawiam się, czy sobie ust nie odmroził!... Radziłem mu, żeby zażądał lodów przed zupą! A wie pani, dla czego cesarz nie znosi widoku pieczeni niewyprażonej na wiór?! No bo... różowy kolor przypomina mu własne jatki!...
— Znakomicie! Z panem obawiałabym się wojny! A co pan sądzisz o Walewskiej? Nie ma pan jakiej wskazówki!?...
— Hm! Zaczynam się obawiać!...
— Panie ministrze, więc przypuszczasz...
— Nic zgoła, tylko staje się to już nudnem. Cesarz doprawdy nie ma czasu, ani na pisanie miłosnych listów, ani na przypominanie sobie porucznikowskich zapałów.
— Choć dziś zapowiadało się tak pomyślnie!
— Nie wiem, nie zdaje mi się! Przesadzone! Księżna mnie rozumie, ja bym już zrezygnował!... Jeżeli będzie rozsądną, — ale to z kobietami czasem trudno! Nie mam powodu stawiania przeszkód, lecz brak mi i racji do współdziałania!
— Jesteś bardzo wyrachowany, panie ministrze!... A!... Zdaje mi się, że pan Maret, książę Bassano, prowadzi ją na salę!...
— Winszuję, lecz nie zazdroszczę!
— Jednakże pan Maret, książę Bassano, ma wielkie zachowanie...
Talleyrand wzruszył pogardliwie ramionami.
— Bo czasem nawet tacy parwenjusze są potrzebni!...
Księżna, nieświadoma nienawiści, żywionej przez Talleyranda do ks. Bassano, odrzekła wymijająco:
— Daruj, panie ministrze, lecz tak trudno zorjentować się w tych pogłoskach — mówiono!
— I słusznie mówiono! Cesarz zaszczyca swymi względami nietylko mameluka Roustana, ale nawet konia głaszcze!... Chociaż pan Maret ma teraz gorącego współzawodnika u nas, na dworze, który stanowczo przewyższa go swoją głupotą!.. Wie pani kogo? Księcia Bassano!...
— Nieubłagany, a nieporównany złośliwiec!...
— Tylko czasem prawdomówny! Mogę pani służyć ramieniem? Pójdziemy naocznie przekonać się jak pani kuzynka wyjdzie na wpływie pana Mareta!... Ręczę, że niefortunnie, a nadto, uprzedzam, że w danym razie, pozostawiam działanie panu Maretowi!
— Panie ministrze! Cała nasza ufność w panu, tylko przez pana!...
Talleyrand skinął łaskawie głową, udobruchany zapewnieniem księżnej i, zmieniwszy przedmiot rozmowy, wprowadził ją do wielkiej sali, w której goście, naśladując cesarza, krążyli w różnych kierunkach, udając dosyć niezręcznie swobodę ruchów i rozmów, a na chwilę nie tracąc z oczu ciemnozielonego munduru Napoleona.
Jeżeli tłum gości był tu wymuszonym, strojącym się ustawicznie do uroczystych pytań i odpowiedzi, lub chwytającym każde drgnienie twarzy majestatu — to dla tych, którzy znali cesarza, on sam był więcej jeszcze niepewnym, niespokojnym, nienaturalnym. Przechodził z jednego końca sali na drugi, nawiązywał rozmowę znienacka i równie szybko ją przerywał, nie wysłuchawszy często odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, po kilkakroć zdawał się zmierzać ku stronie, gdzie pani Walewska stała z księciem Bassano i w połowie drogi zmieniał kierunek kroków.
Ruchy te nie uszły uwagi gości księcia Borghese i dały powód do szeptów i niepomyślnych wróżb, tembardziej, że pan de Ségur czekał już w pobliżu drzwi, aby towarzyszyć cesarzowi do karocy. Wszelkie więc spodziewania, aby w zachowaniu Napoleona znaleźć potwierdzenie pogłosek o zainteresowaniu się szambelanową zdawały się zawodzić, budząc bądź ukontentowanie, bądź wreszcie, jak w gronie blizkich Walewskim osób, szczere zasmucenie. Wrażenie to spotęgowało się zwłaszcza w chwili, gdy pan d’Hedouville podał cesarzowi kapelusz i rękawiczki. Nie było przeto wątpliwości, że Napoleon odjedzie zaraz, natychmiast!...
Cesarz tymczasem miął nerwowo kapelusz i, mając przy sobie Duroca, rozmawiał z marszałkiem Małachowskim i księciem Józefem, a raczej rzucał im urywane zdania.
— Teraz wojna! Najpierwszą troską waszą być powinno pamiętać o dostawach! Zaciągi idą wolno, nadspodziewanie wolno! Generał Gouvion, pomimo całej ku wam życzliwości, skarży się! Mówiłem o tem już i powtarzam. Rząd tymczasowy ustanowię.
Sire! — ozwał się niepewnie Małachowski.
— Waszą rzeczą słuchać! Nie po to przybyłem do was z dobremi intencjami, abym miał obowiązek spowiadać się, czy i gdzie armaty moje stoją na pozycji. Do polityki proszę się nie mieszać.
Poniatowski zaciął usta, marszałek tarł wysokie swe czoło, Napoleon zaś niespodziewanie odwrócił się i pewnym krokiem podszedł do pani Walewskiej.
Ruch ten był tak raptowny, tak brutalnie nieupozorowany, nieusprawiedliwiony, iż nawet Duroc był nim zmieszany.
Cesarz zaś rzucił wymowne spojrzenie panu Maretowi.
Książę Bassano cofnął się, pani Walewska została sama.
Napoleon milczał przez chwilę, jakby szukając wyrazów, szambelanowa pochyliła się do ukłonu.
Bonapartemu twarz nabiegła krwią.
— Czemu mnie pani dręczysz!? — zagadnął gwałtownie.
Sire! — wyjąkała z trudem szambelanowa.
— Tak, dręczysz mnie pani! Wzięłaś ze mnie spokój, równowagę, a teraz unikasz mnie!? Dlaczego mnie unikasz?
— Wasza cesarska mość, czyżbym śmiała!
— Tak dłużej trwać nie może! Muszę się z panią rozmówić!
Sire!
— Nie osłaniaj się pani murem tytułów, sama je zburzyłaś, nie wolno ci się cofać!... Z myśli mi nie schodzisz!.. Że pamiętam o każdem twem pragnieniu, że radbym je uprzedzić, mam ci do powiedzenia nowinę, — twój brat został mianowany pułkownikiem!
— Pułkownikiem, najjaśniejszy panie?! — powtórzyła z serdecznem rozradowaniem szambelanowa.
— Sam ci to powtórzy za kilka dni, — odrzekł łagodniej cesarz.
— Dziękuję, sire, i ręczę, że najwięcej oddanego ci oficera wyróżniłeś!...
Napoleon uśmiechnął się dobrotliwie.
— Przyjmuję to podziękowanie jako zadatek większego zachowania, większej łaskawości!... Byłbym szczęśliwym, gdybym mógł codzień bodaj takie jedno twoje rozradowanie widzieć!
Tu Napoleon podniósł zlekka głowę, a dostrzegłszy po za panią Walewską błagalne spojrzenie Duroca — drgnął zlekka i, nie odpowiadając nawet na ukłony księcia Borghese, zmierzał ku wyjściu. Gdy miał przestąpić próg sali, zatrzymał się nagle, skinął ręką ku tłumowi gości i znikł w przedsionku.
Po odjeździe cesarza w sali zapanowała cisza a później wybuch trzymanego dotąd na wodzy rozgwaru.
Panią Walewskę otoczył zwarty tłum pań i panów. Komplementy, uściśnienia, zapewnienia przyjaźni posypały się teraz już nietylko na głowę szambelanowej, ale i stojącego na uboczu pana Anastazego, i nawet na księżnę Jabłonowską.
Równocześnie zaś z temi wynurzeniami rozległo się i zawisło w powietrzu pytanie.
— „Co cesarz mówił!?“
Pytanie tak zaraźliwe, tak natrętne, tak bezwiednie wszystkim osobom wspólne, że, począwszy od Anetki Potockiej i pani Moszyńskiej aż do Talleyranda, księcia Borghese, Józefa Wybickiego i marszałka Małachowskiego, wszystkich paliła ciekawość dowiedzenia się o treści rozmowy cesarza z szambelanową.
Nadomiar pani Walewska była tak pomieszana, tak zdenerwowana, że nawet zbyć zapytań nie umiała, a więc tem samem podniosła skalę zaciekawienia, podnieciła natręctwo.
Pani Walewskiej łzy już się zaczęły kręcić w oczach, a usta drżeć i blednąc, gdy nareszcie przyszła jej z pomocą pani de Vauban.
Hrabina taką rozwinęła zręczność, a przytomność umysłu, że szambelanowa ani się spostrzegła, jak została wyprowadzona z sali, otulona szubami i zawieziona do pałacu pod Blachą, do mieszkania pani de Vauban.
Tu dopiero szambelanowę niemoc opanowała. Wybuchnęła serdecznym płaczem.
Hrabina była rozrzewnioną.
— Drogie dziecko! Tu jesteśmy same! Płacz! Ulży ci na rozdrażnieniu! Sama wiem ze siebie. Byle się wypłakać! Taka ważna chwila w życiu! Taka ważna chwila!... I cóż, ci powiedział?... Powiedz, drogie dziecko!... Powiedz!...
Szambelanowa, łkając, powtórzyła dosyć dokładnie rozmowę z Napoleonem.
Pani de Vauban słuchała z natężoną uwagą, a w końcu zakonkludowała.
— W tem jest przeznaczenie! Czy nie radziłaś się nigdy kabalarki?!
— Nie, nie pani!
— Hm! Szkoda, byłaby ci bezwątpienia przepowiedziała.
Pani Walewska spojrzała ze zdumieniem na hrabinę.
— Z pewnością, drogie dziecko! Szczególniej Heljodora! Darować sobie nie mogę, że cię do niej nie zawiozłam! Jest nadzwyczajna — wróży niezawodnie! Musisz być u niej, musisz koniecznie! Nie wypieraj się, poznasz w ten sposób przeznaczenie swoje, a wówczas nabierzesz wskazania, od czego się możesz uchylić, a co jest twoim losem.
Szambelanowa potrząsnęła niedowierzająco głową.
— Nie wierzę w gusła!
— Dziecko! Toć nie gusła są, ale zdolność, umiejętność czytania w kartach życia ludzkiego! Nie jestem sama zabobonną, lecz musiałam ulec!... Ciężko mi było, bo los nie poskąpił mi goryczy. Prawda, świadomość, co mnie czeka, na razie wstrząsnęła mną, okrutną zadała ranę, lecz to wkrótce przeszło!... Uspokoiłam się, poddałam, i życie znów stało się dla mnie znośnem! Marjo, lecz nie każdemu sądzone są ciernie! Jam może, na przekór wszystkiemu, za długo stąpała po różach, po kwiatach — los za to się mści! Lecz komu młodość usłała się cierpieniem — tego nagradza! Mam dowód na tobie oczywisty! Wczoraj jeszcze wątpiłam, lecz dzisiaj jestem pewną! Jeszcze krok, a staniesz na niedosięgłych wyżynach! Słowa jednego wystarczy, abyś miała u stóp swoich tego, który dziś ludom rozkazuje!
Pani Walewska zadrżała, oczy jej zabłysły ogniem.
— Nigdy! Słyszysz pani?! Milszą mi ta pustka, to opuszczenie, ta głusza! Nie pozwolę się wplątać w żadną intrygę! Wiem teraz — godzicie na mnie — tak, i ty także! Chcecie oszołomić, chcecie pchnąć w przepaść, lecz ja nie zezwolę, wszystkich sił użyję, nie poddam się! Miałam panią za przyjaciółkę, teraz, kiedyś przemówiła do mnie, jak mój wróg, jak nieprzyjaciel, jak najzaciętszy przeciwnik, wiem, co cię ku mnie pociągnęło! I ty, i marszałek, i księżna, i wy wszyscy do jednego zmierzacie celu, do rzucenia mnie na ofiarę swoich rachub! Ale i ja nareszcie bronić się potrafię. Przywodzicie mnie do ostateczności; pamiętajcie, byście nie żałowali! Jeżeli mnie Anastazy nie osłoni, wiem, co mam czynić! Na pierwszem zebraniu, na pierwszem przyjęciu, na paradzie wojskowej do nóg mu padnę i głośno, wobec wszystkich, wyznam całą prawdę! A on wówczas, mimo wszelkie intencje, będzie musiał uszanować własny majestat!...
— Ależ to szaleństwo!
— Doprowadzacie mnie do niego!
— Więc nie znasz Bonapartego!
— Jest za wielkim, żeby być nikczemnym! Tak się stanie! A gdyby... to jeszcze pozostaje mi inna droga...
Głos szambelanowej złamał się i przeszedł w spazmatyczny płacz.
Pani de Vauban szarpała nerwowo pióra wachlarza, wreszcie, siląc się na spokój, rzekła zimno.
— Myślałam, że jesteś już kobietą, a widzę, żeś jeszcze dzieckiem i to kapryśnem, nierozumiejącem własnego dobra.
— Bo mnie nauczono jedną mieć nazwę dla hańby!
Hrabina roześmiała się szyderczo.
— Za daleko się posuwasz, za daleko dajesz się unosić swej wyobraźni.
— Patrzę teraz jaśniej na rzeczy niż kiedykolwiek!
— Zdaje ci się. Nie masz źdźbła wyobrażenia o życiu dworskiem, nie znasz ani jego zwyczajów, ani ducha.
— Tych kilka dni wystarczyło mi!
— Nie mogę uwierzyć!
— Bo nie wiesz, czego żądał ode mnie cesarz!?
— Prawdopodobnie schadzki.
— I pani znajdujesz to naturalnem, godziwem!
— To zależy, jak kto schadzkę pojmuje!?
Pani Walewska podniosła ze zdziwieniem oczy na hrabinę.
— Zależy, jak kto schadzkę pojmuje! — powtórzyła z naciskiem pani de Vauban. — Ja, naprzykład, nie widzę w niej nic złego, zgoła nic. Kobieta jest zawsze panią sytuacji, kobieta umie nadać i właściwy ton rozmowie, i utrzymać widzenie w granicach dystynkcji i tonu, od kobiety zależy wszystko. Czyż możesz zaprzeczyć? Zastanawia cię żądanie cesarza!? Więc nie rozumiesz tego, iż jemu nie wolno na zebraniach ani wyróżniać cię nadto, ani własne upodobanie rozmawiania z tobą zadowolnić? Więc jeszcze nie spostrzegasz, iż na jego barkach spoczywa cały ciężar ceremonjału? Że jemu nie wolno być mężczyzną, chcącym znaleźć rozrywkę w niewinnej konwersacji z osobą mu sympatyczną? Że dopiero schadzka uwalnia go od świty, łowiącej chciwie każdy wyraz, od uszu i oczu, śledzących go, aby każde drgnienie powiek rozgłosić po świecie? A przecież to takie proste.
Szambelanowa nic nie odrzekła.
Pani de Vauban uczuła swą przewagę.
— Dziwi cię moje współdziałanie, moja radość z twego sukcesu?! Czyż nie mam do niej powodu, czyż mało, iż posiąść możesz wpływ na cesarza, że możesz nie jedno dobrodziejstwo wyświadczyć, że nie jedną łaskę możesz uzyskać, i to bez żadnych złych dla siebie następstw?! Patrz, iż co najprzedniejsi o jedno jego skinienie zabiegają, a ty dla wyrafinowanych skrupułów odpychasz nawet wyciągniętą ku sobie rękę! Czy masz prawo!? Sądzisz, iż co innego odważy ci się powiedzieć twój własny mąż!?
Pani Walewska podniosła się z fotela i jęła pospiesznie składać porzucony szal.
— Dlaczego nie stawiasz zarzutów? Mów!
— Jadę, wracam do domu! — odparła krótko szambelanowa.
— Nie śmiem zatrzymywać! Pozwól, każę zaprząc i odwiozę cię!
— Dziękuję!
— Samej puścić cię nie mogę. Lecz jeżeli moje towarzystwo ci niemiłe, uproszę Czosnowską.
— Dobrze — byle zaraz, natychmiast!
Pani de Vauban zagryzła do krwi wargi i zadzwoniła na służebnę.
— Prosić panią Czosnowskę.
— Pani Czosnowska zajęta gośćmi, właśnie przed chwilą pan Talleyrand de Périgord... i pan Filip de Ségur!...
Hrabina dała znak służebnej, aby odeszła — zaczem zwróciła się do pani Walewskiej.
Marie! Daj sobie wyperswadować! Ci panowie dla ciebie tu przyjechali — tylko dla ciebie! Powinnaś się okazać łaskawą, mogą bardzo wiele u cesarza!
— Prosiłam o karetę!
Pani de Vauban wyprostowała się dumnie.
— Będziesz ją miała — zakonkludowała wyniośle i wyszła za służebną.
Upłynęła długa, męcząca chwila oczekiwania.
Szambelanowa podeszła do okna, oparła rozpaloną głowę o mrozem porosłą szybę i wsłuchiwała się machinalnie w idący z ulicy rozgwar. Panią Walewskę ogarnęło jakieś odrętwienie myśli, znieczulenie nagłe. Całą uwagę skupiła na wesoły brzęk janczarów, na skrzypienie stężałych na mrozie osi, na bezładny tupot kopyt końskich i raźne nawoływanie woźniców, a hukanie z batów.
Pod gorączkowym oddechem szambelanowej mróz na szybie rozpłynął się, rozpadł w krople i ukazał jej oczom widok na podjazd pałacu pod Blachą.
Mrok szedł na skrzydłach matowych, szarych chmur i zacierał w swych mgłach kontury domów nad Wisłą, a sunące pojazdy zbijał w czarne, rozbrzęczane, wrzaskliwe pasma, kotłujące się przed pałacem.
Szambelanowa z dziecinną ciekawością przyglądała się pojazdom, bawiły ją wysmukłe sylwetki strzelców książęcych, uwijających się dokoła karet, dziwaczne krojem ubiorów liberje francuskich panów, tłumy gawiedzi, falujące w takt halabard pachołków miejskich, workowate cienie gości wnoszonych i wynoszonych prawie na rękach służby i cały ten zamęt, świadczący o niebywale licznem zebraniu w salonach hrabiny a w pałacu księcia Józefa.
To zapomnienie pani Walewskiej jęło przechodzić. Rzeczywistość, świadomość położenia, uderzać znów w nią zaczęła młotami wszystkich pulsów.
Szambelanowa odwróciła się od okna, aby zadzwonić na służbę i zażądać pojazdu, gdy naraz znalazła się w objęciu dwojga miękkich delikatnych rąk.
Pani Walewska zadrżała. Cichy, łagodny śmiech był jej odpowiedzią.
— To ja, ja, Fryne!
— Czosnowska!
— Tak, tak droga, kochana pani! Daruj, lecz stałam za tobą i nagle coś mnie za serce uchwyciło!... Pozwól mi zostać tak przy sobie! Pani taka dobra, taka szlachetna, co ja bym dała za to, gdybym mogła zdobyć się na tę moc, na tę siłę!
Szambelanowa zaskoczona tym wybuchem czułości, nie umiała się jej oprzeć.
Czosnowska tymczasem łasiła się, tuliła swą kształtną główkę do pani Walewskiej i zwierzała się z poczuciem swej słabości, swej niemocy.
— Gdybym była taką jak pani, książę kochał by mnie szczerzej, goręcej! Bezwątpienia! Lecz nie potrafię, nie umiem. Czasem obiecuję sobie być dumną, pyszną, nieugiętą — i cóż — jedno jego spojrzenie, rozwiewa całą moją wolę! — Ginę, niknę dla niego! Pani musiano nieraz o mnie mówić — i bardzo źle! Czyż nie chciałam być dobrą, ale to tak trudno!...
Czosnowska westchnęła żałośnie.
— Nazywają mnie Fryną! Gniewało mnie z początku, a teraz śmieszy, nawet bawi! Dla niego wszystko!... Pani kochałaś już w życiu!? Nie? Czy podobna żyć bez miłości! A ja kochałam i kocham nie po raz pierwszy, lecz księcia najgłębiej, najgoręcej! — Świecznik!?... Na co światło! Postawcie tam, na kominku, przepadam za półmrokiem!
— Hrabina przyrzekła mi pojazd — zauważyła szambelanowa, chcąc przerwać gadatliwość Fryny.
— Zajedzie niebawem, dadzą nam znać! Wszak pani pozwoli się odwieźć!? Ale, dlaczego pani tak pilno?! Z panią mogłabym lata całe spędzić!... Czy nam tu źle, nie zacisznie, nie przytulnie!?
Czosnowska pociągnęła szambelanowę ku kanapce, a gdy ta usiadła, pochyliła ku niej głowę i swemi delikatnemi, miękkiemi rękoma zaczęła gładzić i pieścić ręce pani Walewskiej.
— Jakie pani ma śliczne rączki, a jakie włosy przepyszne! Co bym dała za to, żeby mieć takie!... Moje, dawniej były dosyć bujne, lecz od papilotów bardzo się podniszczyły! Co robić, muszę się podobać przecież...
Czosnowska roześmiała się, ukazując dwa rzędy zdrowych, ostrych zębów i strojąc swą czerstwą buzię w parę zalotnych dołków.
Pani Walewska poruszyła się niecierpliwie. Pieszczoty Fryny, jej uśmiechy, powłóczyste leniwe spojrzenia, zaniedbanie w ociężałych ruchach, wreszcie odurzający zapach piżma, którem Czosnowska była prawie przesiąknięta, drażnił szambelanowę, bił ku niej jakąś odrażającą zmysłowością.
— Mówiła pani o pojeździe.
— Więc doprawdy już mamy jechać?
— Pani, nie wiem! Ja, po ostatniej rozmowie mojej z hrabiną, nie mam w tym domu nic do czynienia!
— Pani ma żal do hrabiny?
— Być może.
— Czyż podobna! Ona taka dobra, tak szlachetna! Nigdybyś pani nie uwierzyła! Wszak Pepi dawniej kochał się w niej — później Krzysia... Vaubanki bałam się jak ognia, drżałam przed nią, a tymczasem, imaginuj sobie, kto nas zbliżył, kto pierwsze lody przełamał, pierwsze spotkanie ułatwił! Ona! Ona stała się mi przyjaciółką, ona powiernicą, ona moim dobrym duchem! Powiedz, czy nie pięknie z jej strony, czy nie romantyczno szlachetnie? Ona kocha, kocha, lecz spostrzega, iż kochanek stygnie, spostrzega, iż serce jego zajęła inna i, przez miłość dla niego, zapomina o własnym bólu, o własnem opuszczeniu i pragnie tylko jego szczęścia, jego szczęściem oddycha, jego szczęściem żyje!... Taką jest Vaubanka! A gdybyś pani wiedziała, jak mówi o tobie, jak troszczy się o każdą chmurkę na twem czole, ile czułości, ile rozkochania...
— Być może!
Czosnowska pokiwała smutnie głową.
— Musieli pani dziwów naopowiadać o hrabinie! Jestem pewna — ale to plotki! A najwięcej idzie wszystkim o męża, o pana de Vauban! Bardzo gładki i dorzeczny, nie można mu się było dziwić! Pepi poznał Vaubankę w Brukselli, a wówczas spodziewano się dlań nawet sukcesji po stryju! No, wobec takiej przyszłości hrabia uważał sobie za obowiązek nie przeszkadzać! I postąpił rozsądnie, z godnością — nie chciał zawiązywać przyszłości żonie!
— I pani nazywasz to godnością?!
Czosnowska podniosła swe ciemne, wypukłe oczy.
— Naturalnie! Rozumie pani, Pepi miał widoki — nieboszczyk król szczerze myślał dlań o dziedzictwie! Hrabia musiał!
— Bywają rozmaite wyobrażenia — nie umiem panią przekonać o innych i...
— Pani szambelanowa doprawdy, jakby się czuła dotkniętą!... A ja, broń Boże, nie miałam zamiaru! Pani to zupełnie co innego! Kocham panią, podziwiam, wielbię i zazdroszczę! Ach, ileż bym dała za samą świadomość tego uczucia, iż ten, u którego cały świat szuka łaskawego słowa, chyli się sam przedemną, upokarza, gnie, żebrze bystrzejszego, łaskawszego wyrazu! Ciarki mnie przechodzą! Ujarzmić takiego lwa, takiego wodza wstęgą miłości ubezwładnić, to dopiero zwycięstwo! Pół życia bym za nie oddała!
— Wszak pani kochasz księcia?
— Bardzo nawet — przyznała z naiwną szczerością Fryna. — Ależ to przecież cesarz! — Napoleon!
— Zapomniałam o tej racji! Żegnam! Jeżeli pojazdu niema, wracam piechotą!
— Więc pani nie pokażesz się w salonie? Tam wszyscy tacy spragnieni pani widoku!...
— Żegnam!
Czosnowska na to stanowcze oświadczenie westchnęła z poddaniem i poleciła zajeżdżać karecie, mającej odwieść szambelanowę.


VIII.

Nie mało zdziwiła się pani Walewska, gdy nazajutrz z samego rana służebna zapowiedziała jej wizytę kawalera de Bolesza. Szambelanowa nie umiała sobie przypomnieć, gdzie i kiedy owego kawalera poznała, a przypuszczając, że odwiedziny zawdzięcza wyszukanej uprzejmości, kazała gościa przeprosić i powiedzieć mu, iż dla niedyspozycji przyjąć go nie może.
Służebna atoli powróciła po chwili z kartką i wiadomością, że kawaler de Bolesza pomimo wszystko widzieć się musi koniecznie z szambelanową.
Pani Walewska w pierwszej chwili jęła domyślać się jakiegoś nowego posła marszałka i już gotowała się do dania energiczniejszej odprawy natrętowi, gdy wzrok jej padł na wręczony jej bilecik. Szambelanowa zmieszała się. Bilecik zawierał lakoniczne wyrazy: „W imieniu i na usilne prośby Gorajskiego“.
Pani Walewska kazała wprowadzić gościa do saloniku za buduarem, a odziawszy się pospiesznie, wyszła doń, siląc się na spokój.
Bolesza powitał panią Walewskę uniżonym ukłonem.
— Sługa najniższy pani szambelanowej dobrodziejki! Jestem Bolesza!... Dzieciną ją znałem!... Parole d’honneur, ze starostą dobrodziejem lata przyjacielstwa!...
— Bardzo miło, siadaj waszmość, proszę! — odrzekła niepewnie szambelanowa.
— Dziękuję! Pani szambelanowa wybaczy śmiałość, lecz parole d’honneur, człowiekowi zdaje się, że to wczoraj było, gdym na rękach ją nosił! Dobre czasy — dawne czasy!
— Waszmość w imieniu imć pana? — zagadnęła szambelanowa, której twarz czerwona Boleszy i jego podpuchnięte, świdrujące oczy coraz więcej zaczęły się niepodobać.
Bolesza odsapnął, przysunął stołek nieznacznie ku pani Walewskiej i zagaił cicho.
— Właśnie imć pan Stanisław... Nie wiem, czy pani szambelanowej wiadomo! W najlepszej intencji wpadł w całą chryję! Ranny, ciężko ranny! Cóż taka rana, nie boli! Parole d’honneur, taka rana czasem ulgę przynosi!... Ja sam — ileż razy za dawnych czasów...
— Więc tedy kawaler Gorajski?!
— Źle jest, pani dobrodziejko!
— Grozi mu niebezpieczeństwo!?
— Wielkie, bardzo wielkie!
— Czy aby ma opiekę!?
— Starościc Kozietulski nie odstępuje go, rana ciężka, lecz nie o nią idzie! Pani dobrodziejka rozumie — cesarz, Napoleon!
— Nie wiem, co waszmość masz na myśli!
Bolesza mrugnął znacząco oczkami i jął cedzić z naciskiem.
— Cesarz jest osobiście tą sprawą dotknięty! Gubernator Gouvion ma rozkaz aresztowania kawalera de Gorajskiego i pociągnięcia do surowego responsu! Tak ci jest, niestety! Parole d’honneur, szelmą byłby każdy, ktoby inaczej postąpił! Hercau zemścił się podwójnie, bo nietylko dźgnął niespodzianie, ale potem oskarżył. Obraza majestatu urosła w oka mgnieniu! Krótko mówiąc, pani szambelanowo dobrodziejko, sytuacja okrutnie smutna, cały ratunek w pani!
— We mnie — ależ gdybym mogła tylko! Kawaler Gorajski chyba nie wątpi, że pomnąc na...
— Otóż właśnie — otóż właśnie! — przerwał żywo Bolesza. — Tu moja śmiałość znajduje usprawiedliwienie! Zabiegaliśmy, tędy i owędy szukając zwalenia całej sprawy, aż gdy się wszystkie środki wyczerpało, imć pan Stanisław za rękę mnie ujął i powiada: — Do niej idź — niby do pani szambelanowej dobrodziejki — ona mnie nie opuści, ona nie da zginąć, ona mi rękę poda! — Tak mówił, parole d’honneur! Człowieka aż szarpało!
— Gdyby tylko moje wstawiennictwo na co się zdało!
— Niezawodnie, pani dobrodziejko! Wszak, mówiąc bez osłonek, serdeczne zachowanie dla jej osoby stało się przyczyną, tedy nikt tu złego nie naprawi skuteczniej.
— Pragnęłabym szczerze — i mniemam, iż marszałek Duroc nie odmówi.
— A nie marszałek, pani szambelanowo. Marszałek tu nic nie wskóra, trzebaby wprost do cesarza samego!
— Ależ, mości Bolesza, toć dostęp niełatwy.
— No, chyba nie dla pani szambelanowej, — odparł z głupkowatym uśmiechem Bolesza.
Pani Walewska spuściła głowę.
— Jesteś waćpan w błędzie.
— Jednakże myślę, iż cesarz nie odmówiłby pani audjencji.
— Nie wiem, wątpię! — Zresztą, niepodobna mi myśleć o tej drodze.
Ergo pani dobrodziejka za nic sobie uważa nadzieje, pokładane w niej przez imć pana Gorajskiego?
— Mylisz się waszmość, najgoręcej będę się starała pomóc, ale w granicach mi dostępnych. Przedłożę sprawę wielkiemu marszałkowi, może zdołam trafić do pana de Périgord!
— Hm — tak — zapewne! Ale to dalekie instancje. Parole d’honneur, gdyby pani szambelanowa pozwoliła, ja — ja sam wyrobiłbym jej posłuchanie!
— Dziękuję waszmości, nie skorzystam z pośrednictwa!
Bolesza podniósł się ociężale.
— Cóż mam tedy powiedzieć kawalerowi Gorajskiemu?!
— Nic nad to, coś słyszał!
— Daruje pani szambelanowa, ale, znając dokładnie głębokie sentymenty tego kawalera, nie wiem, czy zdobędę się na odwagę, aby go tak boleśnie zawieść! Waszmość pani nie imaginujesz sobie snać, co mu grozi! Może zginąć, może stać się ofiarą mściwości!
Panią Walewskę jął drażnić ton głosu Boleszy.
— Zmartwiłabym się niepomiernie.
— Mościa pani, parole d’honneur! Tego zaręczenia nie dość! Trzeba go ratować, pani szambelanowa masz poniekąd obowiązek!... Zaczną się badania, co i z czego poszło... a stąd oczywisty dowód, nie koniecznie miły panu Anastazemu! Biedny Gorajski na inne względy rachował, ale kiedy afekt jego nie znajduje współczucia — toć, parole d’honneur, jakem Bolesza — niechże własne bezpieczeństwo zaważy.
Pani Walewska drgnęła.
— Waszmość nadto śmiałe stawiasz domysły. Kawalera Gorajskiego cenię jako przyjaciela mego brata!
— Oczywiście — oczywiście, nie ważą się o tem braterstwie wątpić, byle skutek był!
— Zobaczymy — tymczasem waszmość daruje!
Bolesza uśmiechnął się dobrodusznie, udając, że nie rozumie znaku do przerwania rozmowy.
— Pani szambelanowo, pojmuję doskonale położenie! Bolesza nie jedno widział i przeżył! Z Boleszą, parole d’honneur, zawsze można trafić do ładu!
— Nie mam nic nadto do powiedzenia!
— A zatem, pani szambelanowa decyduje się?
— Wybacz mi waćpan, lecz nie widzę potrzeby mu zdawać sprawy z moich zamiarów!
— Tu jednakże wymagać muszę! Parole d’honneur, muszę! O imć pana Stanisława idzie, o całą jego przyszłość — może o życie! Jeżeli zatem u waszmość pani nie znajdę zaręczenia, w takim razie wypadłoby udać się gdzieindziej.
— Udaj się zatem waćpan bez zwłoki, a mnie pozwól cię pożegnać!
Bolesza wykrzywił się ironicznie i jął zamaszyste składać ukłony, a ku drzwiom się cofać.
— Sługa najniższy! Otóż mi rzecz jasno wyłożona! Liczyliśmy z panem Stanisławem — stało się inaczej! Moje uszanowanie dla pani dobrodziejki. Gorętsze słowa proszę darować! Mam niepłonną nadzieję, iż pan szambelan dobrodziej łaskawszym się okaże! Powinny honor!
Pani Walewska na wspomnienie szambelana postąpiła ku drzwiom i zatrzymała Boleszę zapytaniem.
— Go waćpan zamierzasz?
— Nic, pani dobrodziejko! Kołatać! Ratować młodzieńca od zguby.
— Lecz cóż tu może szambelan?!
Bolesza podniósł wysoko brwi.
— A, bardzo wiele, bardzo wiele! O niego tu przecież idzie także! Oho! Pan Anastazy, parole d’honneur, ma wpływy, ma stosunki. Jego słowo zaważy, no, a o słowo nie będzie trudno, bo choć rankor może mieć do Gorajskiego — ale ludzkich języków strzec się musi!...
— Krótko mówiąc, chcesz waszmość wmówić w mego męża, iż godność jego wymaga, aby sprawę imć pana Gorajskiego za swoją uważał!
Bolesza otrząsnął się ze szczerem oburzeniem:
— Cóż znowu, pani szambelanowo! Gdzieżbym się ośmielił!? Przenigdy, tylko pomocy szukać będę, tylko współdziałania — użyję nawet wszelkich sposobów, żeby drażliwości uniknąć!
— A gdybym zgodziła się na przedstawienie sprawy cesarzowi?
— Pani szambelanowo dobrodziejko, dozgonna wdzięczność moja — i nie moja tylko — starościc Kozietulski, Krasiński, dwudziestu nas! Już nie mówiąc o kawalerze de Gorajskim, który i tak za fawor największy poczytuje sobie...
— Muszę jednakże się namyślić.
— Już miałem honor uprzedzić, iż to niemożliwe!
— W takim razie...
— Chyba do wieczora! Dłużej niepodobna odwlekać.
— Nadtoś waszmość gorący! Nawet mając postanowienie szukania słowa cesarskiego, nie znalazłabym tak szybkiej okazji!
— Zapewne, pani szambelanowo, chociaż wcale inaczej imaginowałem sobie. Afekt serdeczny w którym tyle pokładał zaufania kawaler...
— Nie mówmy więcej o tem! — przerwała pospiesznie pani Walewska. — Wieczorem odbierzesz respons — tymczasern racz zapewnić kawalera Gorajskiego, że przyjacielstwo jego dla brata mego skłoni mnie do uczynienia wszystkiego, co będzie w mojej mocy!...
— Mocno obligowany sługa! Byle tylko na posłuchanie do cesarza! Tylko na posłuchanie, pani szambelanowo, parole d’honneur, cesarz niewątpliwie zmięknie, a dla pani dobrodziejki bodaj wielką wstęgą imć pana Stanisława obdarzy! Najniższy! Proszę wartkie słowa darować, lecz z dobrego serca, z poczciwej myśli, nie chciałbym czcigodnego pana Anastazego martwić!
Bolesza skłonił się po kilkakroć z wyszukaną uniżonością i wysunął się z pokoju, pozostawiając szambelanowę.
Pani Walewska ledwie miała czas zastanowić się nad przedłożonem jej żądaniem i ocenić należycie postępowanie Gorajskiego, który z beznadziejnego, a smętnego zawsze adonisa, przeistoczył się nagle w wyrafinowanego intryganta, gotowego na posunięcie się bodaj do nikczemności, byle wyplątać siebie samego z jakiegoś zatargu z pachołkami dworskimi — gdy niespodziewanie we drzwiach, za któremi zniknął posłaniec Gorajskiego, ukazał się mąż.
Pani Walewska zmieszała się mimo woli, czując się złapaną na złych, gorzkich myślach, na postanowieniu prawie, że dla spokoju będzie zniewoloną podjąć się wstawiennictwa za Gorajskim.
Pan Anastazy atoli nie zauważył bynajmniej pomieszania żony, podszedł do niej z szacunkiem, złożył czuły pocałunek na jej czole i zapytał troskliwie.
— Jakże się czujesz, moje dziecko, po wczorajszem?
— Dziękuję bardzo — dobrze.
— Serdecznie się raduję! Serdecznie! Obawialiśmy się wszyscy wzruszenia! Chciałem wcześniej do ciebie, lecz nie chciałem cię trudzić, potem, mówiono mi, że jest u ciebie Bolesza! Wolałem ci nie przeszkadzać!... Wyglądasz dziś nadspodziewanie! Wczorajszy obiad zrobił wrażenie wstrząsające, roztrzygające! Pozwól się ucałować! Jesteśmy ustaleni! Rozumiesz, ustaleni! Sumitować się aż muszę z mego dawnego powątpiewania! Wykazałaś się takim taktem politycznym, że słów nie mam! O tobie tylko mówią! Gutakowski nawet stracił rezon, a zaskoczony, powiada: — Spiritus flat, ubi vult! Juści, musieli się poznać, przeszłaś spodziewania. Wczorajszy obiad ustalił nas, fundamenty ugruntowane przeze mnie wzmocnił, no i „Dąbrowszczyków“ w pałąk zgiął! Co tam „Dąbrowszczyków“! Małachowski o swoim sejmie limitowanym zapomniał i zaprasza się z odwiedzinami!
Szambelanowa słuchała wynurzeń radosnych męża, nie umiejąc ani podzielić ich, ani na nie odpowiedzieć.
Pan Anastazy trzasnął hałaśliwie pokrywką tabakierki, mrugnął znacząco na żonę i, przeciągając ręką od prawego ramienia przez zapadnięte piersi do lewego boku, oświadczył z naciskiem.
— Najpierw tutaj! Uważasz!
— Co takiego?
— Tutaj! — powtórzył pan Anastazy, ponawiając ruch ręki. — Tutaj się należy!
— Ależ nie wiem!?
— Wielka wstęga legji! — objaśnił szambelan z lekką wymówką w głosie. — Wielka wstęga! Będzie niezawodnie, a potem dopiero pomyślimy o dalszych honorach!
— Tak, tak, pewnie.
— Ciebie będą chcieli na damę dworu, chociaż nie wiem, czyby wypadało! Powiadają, iż to odznaczenie wielkie i przywileje, to się rozważy dopiero, no, ale zawsze możesz wspomnieć, o Ksawerym także wspomnij! Wezmę go do swego boku na urząd, niewiele z niego, lecz trzeba w nim imienia i rodu strzec! Nie nasze pokolenie teraz, nie nasze już, co?!..
— Tak, tak! — powtarzała machinalnie pani Walewska, najęta w tej chwili postanowieniem stanowczego przedstawienia mężowi swego dwuznacznego położenia i zastawionych na nią sieci.
Szambelan nie był zadowolony z monosylabowych odezwań żony, lecz starał się zachować poprzedni dobry humor.
— Admirowałem cię wczoraj! „Vaubanka“, przyznaję, zmieniła się na korzyść! Uległa właściwie, musiała ulec — no, jak i wszyscy zresztą! Poniatowski jeszcze sztywnego symuluje, tylko, że niezręcznie, niezręcznie! Siedzi teraz na dole i czeka — niech czeka!...
— Książę Józef jest tutaj, u nas?!
Szambelan roześmiał się dobrodusznie.
— Zapytaj się raczej, moje serce, kogo tu niema i kogo tu nie było! Wyjrzyjno przed podjazd! Procesja od samego rana! Nie kazałem cię zawiadamiać! Jednego Boleszę dopuszczono, bo powiadał mi się z posłaniem od Vaubanki do ciebie!...
— Bolesza był z posłaniem hrabiny?!
— Tak mnie zapewnił, więc zezwoliłem; boć, moje dziecko, masz przecież swoją wolę! Nie chciałem ci przeszkadzać w niewieścich twych relacjach, ale co zresztą, toć nie widziałem racji, abyś miała honory robić lada komu! Pełne pokoje! Kogo niema i kogo nie było! Poniatowski, Potocczyzna, Maret, Łubieńscy, Sobolewski, Talleyrand, Corvisart, de Ségur, generał Vincent, Radziwiłłowa, Rautenstrauch, Duroc, Meneval, Wojczyński, Matuszewicz, Moszyńska, książę Ornano...
— Książę Ornano! — powtórzyła przeciągle szambelanowa.
— Ba! Tłum! Ani wiem, kto mnie wita czasem, ani kto żegna! Jabłonowska „konsoluje“ się tam z nimi!
— Bardzo jestem ci wdzięczna — ozwała się żywo pani Walewska. — Nie chcę widzieć nikogo, ani słyszeć! Powiedz, że jestem cierpiącą, byle odstąpili, przestali się mną zajmować.
— To jest, trzymali się zdaleka! Naturalnie, naturalnie! Toż samo miałem na myśli. Ale, uważasz, przyjechał Małachowski, natarł na mnie, żeby mu wolno było widzieć się z tobą — no i czeka! Trzeba go przyjąć!
— Ależ ani usposobioną jestem do tego zaszczytu...
— Zaszczytu niema w tem żadnego, tylko polityka! Widzisz, z Małachowskim muszę ostrożnie. Małachowski ma swoje sposoby, potrafi z rozmaitymi! Należy go przyjąć. Tymczasem niech lgnie, niech się znieczuli, a potem my do niego! Będzie czas! Więc go przyjmij! Umiarkowanie, niech wie, że choć jest nam niepotrzebnym, ale nie odtrącamy go, nie odpychamy! Radzi jesteśmy pewnemu zbliżeniu, lecz bez skwapliwości, bez pośpiechu! Już ty potrafisz, niezawodnie!
— Przesadzasz moje zdolności, nie wiem nic o twoich zamysłach, przypisujesz mi...
Pan Anastazy złożył usta do pocałunku.
— Moje dziecko, tylko tego mi nie odmawiaj! Wiem, wiem, co mi chcesz powiedzieć! Lecz Małachowskiego musisz przyjąć! On w tem będzie miał zadatek mojej dobrej woli! Pokonwersuj sobie o byle czem, o byle czem! Więc ci go przyślę. Będziesz, będziesz umiała!...
— Ależ ja? Z marszałkiem sejmu!?
— Nie po twojej stronie honor, nie po twojej! Pozwól się ucałować!... Jakby cię nudził za długo, przerwę mu, sam przerwę!
Szambelanowa nie mogła wymówić się od przyjęcia odwiedzin Małachowskiego, pan Anastazy bowiem, mimo całej swej uległości pozornej, do żadnych wyjaśnień nie dopuścił, a wkońcu, obsypawszy żonę przesadzonemi czułościami, sam pośpieszył wprowadzić sędziwego marszałka.
Pani Walewska nie umiała nawet zdobyć się na dość przystojne powitanie.
Małachowski nie zdawał się jednakże zwracać uwagi na to widoczne roztargnienie szambelanowej i pierwszy się odezwał.
— Waszmość panią trudzić się ważę, a niepokoić, lecz niech waszmość pani uwzględni wyjątkowe termina! Wyjątkowe!
Pani Walewska wskazała marszałkowi fotel.
Małachowski obejrzał się nieznacznie za odchodzącym szambelanem, poczem ociężale zasiadł i głowę pochylił na piersi.
Nastąpiło długie, nieznośne dla pani Walewskiej milczenie.
Szambelanowa rozumiała, że na nią była kolej zagajenia, odpowiedzenia, a nie znajdywała słów, ani przystojnych uprzejmości, nawet frazesu złożyć nie umiała. Cała natomiast uwaga szambelanowej skupiała się na chudej, zeschniętej postaci marszałka, na jego bruzdami zoranem czole, na zaciśniętych ustach, na spuszczonych sennie powiekach, na wyrazie powagi, bijącym z każdego ruchu, na jasności, spływającej nie tylko z korony śnieżnobiałych włosów, okalających głowę Małachowskiego, lecz tryskającej z każdego ruchu, z każdego drgnięcia muskułów twarzy, z każdego załamu popielatego fraka, z każdej fałdy jedwabnej chustki owijającej szyję, z każdej żyłki, przeglądającej po przez skórę długich, kościstych rąk.
Małachowski w tem bliskiem zetknięciu nie stracił nic w oczach pani Walewskiej, nie rozwiał żadnego z jej wysokich o nim wyobrażeń, raczej nakazywał tem większe uszanowanie niż ośmielał, zdawało się, iż przywodził sobą grozę swych zasług, jakimś bólem niezmiernym promieniował, jakąś hardością upokarzał.
Upłynęła nużąca, długa chwila. Marszałek podniósł oczy i spojrzał ku szambelanowej łagodnie a smutnie.
Pani Walewska zapłoniła się lekko. Małachowski uśmiechnął się dobrotliwie.
— Waszmość panią dziwić muszą moje odwiedziny!
— Zaszczyt, panie marszałku!
— Wyjątkowe termina — wyjątkowe!... Rodzic pani zacnym był obywatelem, zacnym!... Przychodzę, dufając, że w waszmość pani ojcowskie cnoty odzew znalazły!... Przychodzę, w przekonaniu, że waszmość pani nie zawiedziesz pokładanych w niej spodziewań!
— Ja, ja, panie marszałku?! Nie rozumiem!...
Małachowski poruszył się niespokojnie.
— Drażliwa materja, lecz bacz pani na moje lata i dozwól być szczerym!...
— Racz panie marszałku!
Małachowski odchrząknął z wysiłkiem i zaczął cicho.
— Przeznaczenie chciało, aby ten, w którego ręku losy Europy, powziął był głęboki ku waszmość pani sentyment... Owóż, chociaż to ci się wyda dziwnem, a zgoła do wiary niepodobnem, my z owym sentymentem musimy się liczyć, musimy mieć go na widoku, musimy do niego się uciekać, w nim nawet szukać ościeni dla naszej przyszłości.
Szambelanowę ogarnęło nerwowe drżenie, marszałek nie zwracał uwagi i ciągnął z gorzkim uśmiechem.
— Tak, mościa pani, na to nam przyszło! Do tego nas przywiodło! Widzisz, co się dzieje! Napoleon zapalił umysły, Napoleon zjawił się tu, jak piorun, zburzył gmach dotychczasowych rachub, niemożliwych, nieprzewidzianych dokonał przewrotów, a nas postawił na przełomie, na igraszkę polityki rzucił, na magazyny wojskowe, na zakłady rekruta zamienił! Oprzeć mu się nie możemy, nie mamy potemu ani sił, ani pojęcia dostatecznego, iż on właśnie jest wrogiem najzaciętszym naszego biednego życia! A, by iść za nim, braknie nam haseł, braknie zaręczeń, braknie gwarancji, że intencję ma uczciwą, że ją ma w ogóle! Wymaga, żąda, a w zamian nawet obiecywać się nie zdaje, nawet nie sili się nas łudzić! Żadnego stanowczego słowa, żadnego... Otóż, ten wyraz, to słowo, tyś mu pani powinna wziąć, tyś powinna bodaj wydrzeć przemocą, tyś powinna do dania go skłonić!
— Ja, ja, panie marszałku? — szepnęła zdziwionym głosem pani Walewska.
— Tak ty, mościa pani! Ty masz wpływ, masz po temu moc, masz dzielniejszy bodaj sposób, niźli wszystkie nasze przedłożenia, nasze prośby, żale nasze, zasługi! Bolesna to dla nas i poniżająca droga — bacz, że nie w sensie uchybienia ci mówię — lecz i tej nie wolno nam pominąć, nie wolno zaniechać. Rozwaga waszmość pani, rozsądek jest mi rękojmią, iż wpływu swego użyjesz bez rozgłosu, że ocalisz pozory! Boć nam pozory tylko zostają! Czyń wszystko z własnego porywu, z tego, co w waszmość pani bije krwią praojców, co nie zezwala obojętnem okiem spoglądać na dno przepaści, ku której nas wiedzie Napoleon! On mocen jest nas zwrócić — a tyś mocną jego zjednać!
Marszałek urwał nagle, a spojrzał smutnie ku szambelanowej.
— Waszmość pani milczysz?!
Pani Walewska zacisnęła kiście rąk na poręczach fotela.
— Nie widzi się pani to piękne zadanie, wolisz swemu władcy nie stawiać tak ciężkich warunków! Przekładasz skromniejsze, lecz bodaj pewniejsze stanowisko faworyty cesarskiej, nad niebezpieczną rolę Judyty!... Nie jesteś przygotowaną ani na Esterkę, ani zdolną do panowania jak Dalila! Rozumiem, wystarczają ci upodobania La Vallière, bez ambicji pani de Pompadour! Lecz w takim razie, jeżeli działać nie chcesz, nie przeszkadzaj przynajmniej, nie odmawiaj pomocy, odezwania przychylnego nie skąp, pomnij na ziemię, z której się poczęłaś, pomnij na prochy twego rodzica!!...
Marszałek odetchnął ciężko.
— Waszmość pani nie odpowiadasz?!
Szambelanowa podniosła z wysiłkiem głowę i wyjąkała cicho.
— Mości marszałku, przynajmniej imienia ojca mego nie wypominaj!
— Nie chciałem waszmość panią urazić!
Pani Walewska porwała się z miejsca, oczy jej rozgorzały.
— Po raz wtóry powtarzasz toż samo — a mimo to nie wahasz się wypowiadać najobelżywszych suppozycyj, cieniem domysłów i wróżb szarpać moje dobre imię? Za kogo mnie uważasz, mości marszałku, czem dałam okazję, abyś mnie na kochankę czyjąkolwiek sforował!
Małachowski stropił się.
— Waszmość pani daruje, lecz sympatje, które sobie zaskarbić zdołałaś u cesarza!
— Są snać klątwą mego spokoju, mego życia, bo mnie na takie, jak twoja, panie marszałku, narażają napaści! Czego wy ode mnie chcecie, czego żądacie, dokąd zaprowadzić usiłujecie!?
— Lecz cesarz!
— Powiedziałam mu, że mam męża, i tobie powtarzam to samo, panie marszałku! Tamten pościg oburzał mnie, lękiem przejmował, ale dotąd utrzymywał w mniemaniu, że... że... że do niego nigdy nie posunęliby się ci, których od dzieciństwa czcić i szanować mnie nauczono! Tymczasem, widzę, że byłam zaślepioną! Nie masz względów, nie masz puklerza, mogącego osłonić godność niewiasty, która na swoje nieszczęście wpadnie w sieć rachub dworskich! Dociekasz, panie marszałku, jaki los przekładam — więc ten, który mnie jak najdalej stać pozwoli od waszych planów, waszych świetności, waszych wpływów i waszego świata! Mości marszałku, niech ci Bóg przebaczy wyrządzoną mi krzywdę!
Panią Walewskę spazm płaczu chwycił za gardło.
Marszałek podniósł się żywo z fotela i ujął szambelanowę za rękę.
— Przebacz, pani, nie wiń! — ozwał się z uszanowaniem. — Miej wzgląd na siwą głowę, biedną, skołataną głowę! Wierzę najgoręcej, najmocniej w czystość twoich myśli, twoich czynów, w zacność duszy!... Widzę, że nie masz w tobie plamy! Całe zachowanie, cały szacunek dla ciebie! Dziadem twoim mógłbym być! Nie sądź mnie źle — mówiono — a ludzie są bezwzględni! Więc nie gniewasz się, darowujesz?!
Szambelanowa uśmiechnęła się przez łzy.
— Panie marszałku, to mi było najboleśniejszem iż ty właśnie...
— Cofam, kaję się stokrotnie! Widzisz, mościa pani, los wypadków, labirynt, bezdroże, człowiek się błąka! A tyle naopowiadano o tobie! Ba, no i patrząc na cię, wcale dziwnem nie byłoby, gdyby nawet taki potentat głowę przed tobą schylił! Nie chmurz się tylko pani, najżywszą moją przyjaźń deklaruję! Dumny jestem z poczciwej odpowiedzi, a choć mi zadałaś cale tęgo, raduję się, cieszę! Bacz, co za niegodziwa obmowa! Dziw, skąd się wzięła, a gdybyś wiedziała, jak wyrafinowaną osnuto intrygę! No, przyznam się, że ja sam, widząc cię rozmawiającą z cesarzem, miałem pewność!...
Szambelanowa, poruszona ojcowską serdecznością marszałka, jęła żywemi barwami malować historję swego pierwszego spotkania z cesarzem.
Marszałek słuchał z uwagą, a gdy skończyła, jął zasypywać pytaniami szambelanowę, dobywając z niej kolejno wszystkie szczegóły, dotyczące spotkań z Napoleonem, rozmów z Durociem i całej sieci, zastawianej na sławę pani Walewskiej.
W miarę opowiadania, twarz Małachowskiego poważniała.
— A zatem domniemania o afekcie cesarza nie są przesadzone?!
— Niestety nie i dlatego, panie marszałku, do twojego wpływu się odwołuję, abyś pomocy nie odmawiał...
— Pomocy?! Tu dla mnie zgoła inna otwiera się droga...
— Inna!?
Szambelanowa spojrzała z przerażeniem na marszałka.
Małachowski ozwał się z perswazją.
— Posłuchaj mnie pani! Gdym tu szedł, jedna zdejmowała mnie tylko wątpliwość, czy wiadomości o składanych ci atencjach nie są przesadzone, czy istotnie tak dalece twoją osobą się zajmują... Potem, po twej szlachetnej odprawie, biorąc z niej respekt dla zacności, rozumiałem, że i co do atencji zupełnie się pomyliłem, a teraz przekonałem się ostatecznie, że moje pierwsze przedłożenia w skutkach byłyby donioślejsze, głębsze, niż przypuszczano, bo mają rękojmię czystości twego charakteru!
— Więc i pan — pan mości...
— Tak! — odparł porywczo Małachowski. — Widzę, że rachuby, w tobie pokładane, mogą sprawić wiele dobrego dla sprawy, możesz stać się naszą dźwignią, możesz osiągnąć to, o co daremnie błagamy: słowo Napoleona! słowo cesarza! Pani je otrzymasz, pani je musisz otrzymać! Nie przerywaj mi! Nie ma więzów dość silnych, nie ma przysiąg dość świętych, abyś ich w tym razie nie była obowiązana potargać! Przed tobą cel wielki! cel potężny! Za podeptanie więzów, za dobrowolne wzięcie na ramiona płaszcza faworyty, czeka cię wdzięczność niepożyta! Szacunek ku tobie nie wygaśnie! Upadek twój będzie wzniesieniem się, tem czystszem, iżeś dotąd nie miała ani ambicji małej, ani myśli nikczemnej!
Szambelanowa obrzuciła Małachowskiego suchem, palącem spojrzeniem.
— A moje dobre imię — mąż — rodzina?!
Marszałek uśmiechnął się cierpko.
— Toć na twego męża jeno zaszczyt stąd spłynie, rodzinie staniesz się droższą, świadomość poświęcenia, świadomość ofiary da ci niewygasłe zadowolenie...
Pani Walewska cisnęła rękoma swe pulsujące skronie.
— Mości marszałku, dlaczego tak do mnie mówisz? Dlaczego burzysz we mnie resztki spokoju! Ja nie mam sił po temu! Mylicie się wszyscy!... Wyobrażenia nie mam o planach, o zamysłach, o dyplomacji... Ja się go boję! Słyszysz, panie marszałku, boję się go! Pozwólcie mi żyć w mem odosobnieniu. Macie inne, godniejsze. Nie potrafię nic wyjednać — on mnie wzrokiem swym łamie.
Małachowski uścisnął rękę szambelanowej i rzekł cicho:
— Czy, wierzysz pani, że rodzonego dziecka nie wydałbym na zmarnowanie, że pragnąłbym dlań szczęścia, że radbym oddalił odeń każdą chęć niską?!
Pani Walewska skinęła machinalnie głową.
— Więc, pomnij, że gdybyś pani była moją rodzoną córką, nie wahałbym się tak samo do ciebie przemawiać!
Szambelanowej łzy z oczu trysnęły. Marszałek pochylił się ku niej ze wzruszeniem.
— Zacne łzy szlachetne! Lecz bodaj należą się temu położeniu, w którem się znajdujemy, które nas niewoli takiemi chodzić drogami. Wielbię twoją hardość i sam nie bez walki staram siebie przekonać! Ponure czasy a ciężkie! Bodajby ten Napoleon raczej nie jawił się wcale, byłoby może złudy mniej, lecz i zawodów także! Szamotanie, błędne koło zagmatwanych słów, a zresztą ta tylko świadomość, że mamy za nim iść, za niego walczyć, za niego ginąć!
Pani Walewska otarła łzy i zagadnęła nerwowo.
— Więc cóż mam czynić?
Małachowski rozpogodził twarz; wielkie, szare jego oczy zwróciły się ku szambelanowej z wyrazem uwielbienia.
— Niech ci Bóg nagrodzi ofiarę, niech cię natchnie, abyś się stała naszym dobrym duchem.
— Cóż zatem!? Muszę wiedzieć!? — pytała nerwowo szambelanowa.
— Nadewszystko tajemnica! Nikt domyślać się nie może, iż twoja powolność nie płynie ze wzajemnego afektu. Rozumiesz pani — nikt! Ja z Wybiciom będziemy czuwali... będziemy osłaniali cię, ile sił i mocy, lecz ty, pani, musisz milczeć! Dwór cesarski, rodzina twoja, najbliżsi twoi nie mogę się nawet domyślać...
Pani Walewska roześmiała się gorzko.
— Cha — cha! Mości marszałku — a zatem mam się rzucić w objęcia cesarzowi, mam stać się...
— Powoli, droga pani! Mówmy spokojniej! Jeśli od Napoleona wydobędziesz jedno słowo, jeden wyraz tylko — już spełnisz więcej, niż cały dziesiątek lat zabiegów Wybickiego, niż wszystka krew przelana przez legjony na ziemi italskiej! O to jedno słowo idzie!
— Lecz aby je otrzymać, należy mieć sposobność!
— Będziesz ją miała prędzej, niż się spodziewasz! Wybicki mówił mi, że dwór i rachuby postronne oddały cię w ręce pani de Vauban... Otóż ona bezwątpienia ułatwi ci drogę, utoruje przystęp — twoja rzecz ulegać!... Nadto hrabina zbyt wielkie upatruje korzyści, aby ci odmówić wskazówek! Znoś ją tymczasem — ma doświadczenie. O reszcie zaś dokładniej, lepiej powiadomi panią Wybicki.
Marszałek odetchnął z trudem.
— To wszystko!
— Tak, wszystko! — powtórzyła głucho szambelanowa.
Małachowski wstał z fotela i ucałował rękę pani Walewskiej.
— W każdej wątpliwości, w każdej ciężkiej chwili życia pamiętaj waszmość pani, że masz we mnie oddanego ci przyjaciela!
— Chcę być samą! — wyjąkała z trudem szambelanowa.
Marszałek uścisnął raz jeszcze rękę szambelanowej i wyszedł.
Pani Walewska, po oddaleniu się marszałka, stała przez chwilę nieporuszona, jakby skamieniała. Naraz dreszcz ją przejął, kurcz schwycił za gardło i zaparł oddech, szambelanowa uczuła, że się dusi, że braknie jej tchu, i z rozpaczliwym wysiłkiem rzuciła się ku oknu, targnęła zawiasami, roztworzyła ramy i jęła spazmatycznie falującą piersią chłonąć strumienie mroźnego powietrza.
Zwolna nachodziło ją uspokojenie, orzeźwienie, lecz wraz z niem i jakaś pustota dzika, niezrozumiała dla niej samej.
Pani Walewska śmiała się, śmiała z siebie samej. Do śmiechu ją pobudzało wspomnienie każdego zdania, wyrzeczonego do niej przez Małachowskiego, śmiesznemi były jej i racje marszałka, i skrupuły własne i obawy.
Szambelanowa poglądała na podwórzec pałacowy, po którym uwijały się gromadki służby w różnorodnej barwie, i śmiała się z myśli, że ta służba może wdzieje teraz zielone mundury ze złotymi galonami, — śmiała się do wyglądającej z półotwartej wozowni staroświeckiej kolebki, że więcej nią jeździć nie będzie, śmiała się i do mrozu, skrzącego się na szybach, i do blado stalowych chmur wysrebrzonych na rąbkach promieniami słońca, i do wróbli, koziołkujących na śniegiem usłanym szczycie dachu gospodarskiej oficyny.
Chrapliwy głos pana Anastazego przerwał to usposobienie szambelanowej.
Pani Walewska ze zdumieniem wysłuchała perory o chronieniu się przed zaziębieniem, zdziwiła się nawet, że mąż nakazał służebnej zaryglować natychmiast okno, a gasnący ogień na kominku podsycić.
— Jesteś nieostrożna, nierozważna! — strofował tymczasem szambelan, tuląc szyję w ramiona i rozcierając ręce. — Mróz na dworze, a waćpani w oknie! A — toć najzdrowszemu dokuczy! Aż parę widać! Brr! Jakże można!... Ziąb — ziąb!
— Tutaj?
— Trzęsę się cały! Pozwól stąd do siąsiedniej komnaty! Nierozsądek — roztrzepanie, zadufanie!... Nic na własne zdrowie nie masz względu! Hm! A cóż Małachowski?! Mówił co, mówił? Hę? Zabiega?.. Co?!...
Szambelanowa uśmiechnęła się.
Ugiął się! Byłem tego pewny! Nie sporo imć panu marszałkowi karku nachylać! Cha — cha! Przyszło im na moje podwórko się napraszać! A jakże mnie wyściskiwał przy pożegnaniu! Przyjaciel! Druh! No, no, lecz mamy ze sobą stare porachunki! Dwa starostwa mi wydarł razem z Kołłątajem i panem Ignacym Potockim... przed nieboszczykiem królem czernił, a jak była okazja, buty szył! Nic, nic, policzymy się teraz, policzymy! Walewski ma dobrą pamięć, wyborną pamięć! Wie, jak rzeczy przedstawić cesarzowi. Czego się waćpani śmiejesz?! Oczywiście, nie będę krył, co myślę, ani o Dąbrowszczykach, ani o Małachowszczyźnie! Tu nie ma okazji do żartów. Z nikim władzą dzielić się nie będę — lada godzina spodziewam się stanowczych propozycyj od Talleyranda. Wybickiemu...
Szambelanowa roześmiała się głośniej.
Pan Anastazy spiął się na palcach i skrzywił niechętnie.
— Proszę cię, zaniechaj tego śmiechu bo tak wygląda, jakbyś sobie za nic miała stanowisko, które nas czeka!
— Nas?!
— Hm, bezwątpienia, że nas! Uważasz, wszak i tobie chyba nie jest tajnem, iż najjaśniejszy pan ma ku tobie upodobanie! Cóż, trudno mieć mu za złe, można wiele zyskać, bardzo wiele, byleś była roztropną.
Pani Walewska spoważniała nagle i zagadnęła.
— Więc dajesz swoje przyzwolenie?
— Przyzwolenie? Tu nie ma mowy o żadnem przyzwoleniu. Cesarz radby mnie zjednać — toć widocznie! Chce mieć Walewskiego, chce pozyskać sobie zaufanie męża — tandem ma na względzie i Walewskę, mniema, jako żona ma wpływ. Temu nie skąpi wyróżnień, a tę darzy grzecznościami. Ergo, nasza dyplomacja takoż powinna się dopełniać. Oboje dajemy posłuch, no i oboje pamiętamy, aby się ladajako nie pozwolić zbyć! Najpierw tu... rozumiesz?!... Wielka wstęga! Bez wstęgi ani myślę imienia swego dawać! I cóż na mnie tak poglądasz dziwnie! Wstęga, powiedziałem!
Pani Walewska wzruszyła obojętnie ramionami.
— Jadę do pani de Vauban!
Ten zwrot niespodziewany zdziwił pana Anastazego.
— Do hrabiny? Teraz?!...
— Jadę!
— No... dobrze, ale pozwól, obiad! Mamy księżnę i pana Ksawerego z żoną — przytem prawdopodobnie który z generałów zostanie!...
— Muszę jechać!
— Jakto musisz? — protestował szambelan, drepcząc za żoną, która jęła pospiesznie poprawiać uczesanie przed zwierciadłem. — Nawet nie wypada! Mówiłem, że jesteś cierpiącą, a tu zobaczą cię w kolebce! My, coprawda, nie potrzebujemy znów z lada kim się liczyć — ale jednak...
— Jest mi to obojętne. Muszę być u pani de Vauban!
Pan Anastazy spojrzał z pod oka na żonę, lecz uderzony stanowczością jej głosu, uśmiechnął się domyślnie.
— A... a! To co innego! Jedź, drogie dziecko!... Gdybyś tam kogo spotkała! Może księcia Bassano. Ma nieograniczone zaufanie cesarza! Wspomnij mu! Tobie przyjdzie łatwiej, niby niewieścia twoja satysfakcja, żeby mężowi twemu lada kto nie mógł imponować!... Wiesz, legja!... Wybicki odchoruje!
Szambelanowa zbyła męża kilku słowami, nawet nie starała się zapewnić go, że ocenia przedłożone jej plany i, pożegnawszy go skinieniem głowy, wybiegła do przedsionka.
Pan Anastazy był z początku niemile draśnięty tą samowolą żony, lecz, po krótkiem zastanowieniu, uśmiechnął się tajemniczo do siebie i powlókł się do komnat gościnnych czynić honory domu.
— Tam, na samym wstępie, natarła nań księżna Jabłonowska.
— I cóż Marie?! Cóż?!... Małachowski wynurzał się?... Cóż mówi?
— Nic!
— Jakże nic? Panie bracie, chyba mnie możesz zaufać!.. Jest Davoust!... Przed minutą przyjechał!... Nie bez kozery!... Dobrze byłoby, gdyby Marie wyszła do niego!
Szambelan potrząsnął tajemniczo głową.
— Koniecznie powinna wyjść. Davoust ma objąć dowództwo formującego się koprusu, Davoust ma u cesarza głos! Szczególniej teraz! Księciem został!... Davousta nawet Murat się boi!... Imaginuj sobie! Murat! Słyszałam na własne uszy od pana d’Hedouville!... Namów ją, niech wyjdzie, niech się pokaże chociaż!...
— Niepodobna, nie ma jej w domu!
Księżna trzepnęła ze zdumieniem rękoma.
— Nie ma jej w domu?! Czy podobna?
— Musiała do Vaubanki! Musiała!
— Muu...ssiała?! — powtórzyła z wybuchem księżna, i nie czekając na dalsze objaśnienia brata, pospieszyła do kanapy, na której rozpościerała swą paljową suknię pani Moszyńska.
— Cóż szambelanowa? Cierpiąca? Jakże mi niewypowiedzianie przykro! Wiesz, droga księżno, że całą mnie ma dla siebie!
Księżna Jabłonowska pochyliła się ku przyjaciółce i odrzekła zagadkowo.
Ma chère! Wiesz, dla ciebie wszystko! Gdyby było możliwe, zaprowadziłabym cię do naszej drogiej Marylki... ale... to daremnie!
— Daremnie, mówisz? Kochana księżno, więc daremnie!
Księżna Jabłonowska zasłoniła usta wachlarzem.
— Niema jej! Muśśś...siała!
— Muu?!! — wykrztusiła pani Moszyńska, zachłysnąwszy się na pierwszej sylabie słowa.
— Do Vaubanki! Prawdopodobnie naradzić się co do strojów! Vaubanka ma gust!... A przytem, gdyby wypadło jechać do Paryża....
Pani Moszyńska aż spąsowiała. Wargi jej drżeć zaczęły nerwowo, oczy niespokojne rzucać spojrzenia po sali.
— Teraz wiesz, moja najdroższa!
— Naturalnie, naturalnie! Nie może być inaczej!... Muszę do domu!... A późno już... bardzo późno!... Pozwól kochana księżno.
— Zawsze jestem dla ciebie!... Marylka będzie żałowała!...
— Ach, przecież pojmuję! O, niechże cię ucałuję!
— Zawsze masz mnie z całym komplementem!...
Damy po kilkakroć dygnęły sobie i za każdym razem z równym impetem zamieniły pocałunki, aż rozpadły się w dwie przeciwne strony sali.
Księżna przysiadła się do pani Sobolewskiej, pani Moszyńska przystanęła około Rautenstraucha...
Gościnne komnaty pana Anastazego ożywiły się nagle, wypełniły szeptami i zaczęły się niespodziewanie opróżniać.
Przed podjazdem raz po raz rozlegały się rozkazy wsiadających do kolebek, rozkazy zawarte w czterech krótkich wyrazach: „do pałacu pod Blachą“ — zapoczątkowane przez panią Moszyńską, powtórzone i przez panią Sobolewską i Łubieńską, i Gutakowską, oddane z tą samą jasnością przez marszałka Davousta, co i przez pana Filipa de Ségur i pana Flahaut, adjutanta księcia Bergu.
Gościnne komnaty pana Anastazego pustoszały, wyludniały się tak szybko, tak gorączkowo, że szambelan zorjentować się nie mógł, gdy pozostał sam na sam z księżną Jabłonowską. Dziwnym mu się wydawał ten pośpiech, z jakim żegnali go nawet ci, którzy od kilku godzin snuli się ociężale po salonach, a natarczywie opadali go i niemal błagali o każde słowo.
Pan Anastazy atoli nadto sam był utrudzonym, aby równocześnie nie powitać z zadowoleniem chwili wytchnienia.
Pożegnawszy więc ostatniego ze swoich gości, z całem poczuciem sumiennie zapracowanego wczasu rzucił się na fotel, zażył tabaki i uśmiechnął się znacząco do księżnej.
— I cóż?! Hę?! Widziałaś sama?!... Figuruj sobie tylko dobrze!!... Liczą się! Hę?! Mówisz co?!... Nic — teraz zastanowić się trzeba, zastanowić i rozważyć!... Dobrze, że zostałaś, naradzimy się!... Siadaj, proszę cię!...
Księżna obejrzała się niespokojnie dookoła.
— Dziękuję ci! Prawdziwie późno już! Obiecałam się do pani oboźnej!
— Hm, ale bo widzisz, właśnie jest chwila wolna do naradzenia się, idzie o stanowczy krok! Mamy za sobą wszystko, pozostaje przedłożenie uczynić...
— Tak, tak! — powtarzała z roztargnieniem księżna, zbierając niedbale do woreczka porzucone na konsoli drobiazgi.
— Tylko pierwsze słowo nie może wyjść ode mnie! Oni powinni zacząć!... Najprzystojniej byłoby mi wstęgę — wielką wstęgę tu... Tabakierka, owszem, nie neguję, lecz nadewszystko wstęga! Dają, ja dziękuję, przychodzi do wymiany słów i życzeń, deklaracja, konferencja!... Mówisz co?! Nic! Aha! Układ pozostaje w tajemnicy do czasu! Ja wydaję bal, cesarz przyjeżdża, zaprasza się co najprzedniejszych... Cesarz ma długą ze mną rozmowę, ogólne poruszenie, szepty, domysły — a nazajutrz skrypt, publikacja, instalacja stante pede!... Mówisz co?!
— Nic — tylko...
— Inaczej ani mowy! Trzeba przystojnie i trzeba z formą!... Tak ci dawniej bywało i w Paryża, i w Wiedniu! Kolumna-Walewski skłania się do rachub, przyjmuje plany, ale Kolumna-Walewski to nie żaden adjutancik, żołnierzyk, co znów marzy o szlufach, a śni o pióropuszu generalskim! Jeżeli Kolumna-Walewski potrzebuje Napoleona, toć Napoleon potrzebuje Kolumny-Walewskiego! No, dopełniają się wzajemnie, wspomagają! Bo Kolumna-Walewski sobie, a Napoleon sobie!...
— Daruj, mój Anastazy...
— Co? Co?! Myślisz, że inaczej?
— Bynajmniej, tylko pani oboźna czeka!...
— Niech czeka! Wszyscy oni niedługo czekać będą musieli!...
— Oczywiście!... Lecz teraz muszę, muszę koniecznie! Ty sobie wypoczniesz tymczasem, to ci się należy! Umęczyłeś się dzisiaj!... A na mnie czas największy!
— Ależ, pani siostro, niepodobna ci się oddalać, wszak sama wzięłaś na siebie honory domu, Marylki niema, jeżeli kto nadjedzie...
— Ręczę, że nikt się nie zjawi!
Pan Anastazy poruszył się z grymasem.
— Hę?! Nikt?! Dlaczego?! Jakto?! Liczę, że książę Borghese! Szwagier cesarski! Jeno dla Kolumny-Walewskiego nie splendor żaden! Pamiętasz, jak mi mówił nieboszczyk król?! „Walesiu“. Poprostu „Walesiu“.
Księżna złożyła pocałunek na czole brata.
— Wybornie pamiętam, wybornie! Jadę do pani oboźnej! Na wypadek przyślesz strzelca! Wytchnij tymczasem! Może będą nowiny! Z pewnością będą! Drogi Anastazy, tylko przez wzgląd dla ciebie muszę do pani oboźnej, muszę! Trzeba pilnować, trzeba czuwać! Bezwątpienia są nowiny!
Księżna Jabłonowska zatrzepotała się, i zanim szambelan zdobył się na nowy protest, wyszła do przedsionka, zarzuciła pospiesznie szubę i wybiegła na podjazd, ku czekającej ją karecie.
Pan Anastazy pozostał na swoim fotelu, oszołomiony gwałtownem pożegnaniem siostry, własnemi myślami rozkołysany, wyprowadzony z równowagi.
Szambelan widział się był u progu rojeń; władza, do której tyle lat darł się, nareszcie stawiała się na jego usługi, nareszcie oglądał ją, czuł w ręku.
Szambelan był ambitnym, tak był ambitnym, że przez ambicję właśnie lata całe krył swoje zakusy, maskował, nie pozwolił nikomu ich przeniknąć.
Bolało pana Anastazego, że, mimo swe prawa, nic dotąd nad szambelanję i starostwo nie zdobył, że na dawnym dworze widziano w nim tylko układnego dworaka, że nie przykładano wagi do jego wystąpień, że nie dopuszczano go, a raczej nie uproszono, by stanął z innymi przy sterze.
Szambelana nawet nieboszczyk król nie rozumiał! Ileż razy wiódł z nim długie rozmowy, ileż razy oddawał sprawiedliwość racjom pana Anastazego, jakże chętnie wysłuchiwał jego wywodów, a jednak ani razu nie powiedział szambelanowi: „Czyń, bierz w ręce powody, kieruj“. Nie powiedział, choć bezwątpienia chciał. Toć jeszcze w Grodnie rękę pana Anastazego ściskał i ze łzami mówił mu „Walesiu“! Chciał, ale mu Małachowszczyzna nie dała. Nie król, ale Kołłątaj winien i Ignacy Potocki.
Pan Anastazy zmrużył ociężałe powieki. Gorzkie wspomnienia zagłuszyła świetność czekającego nań jutra... I szambelan rządził, panował, rozdawał senatorskie krzesła, obsadzał stanowiska, ukrócał samowolę, w żelazne pęta zakuwał cały kraj, jednem pociągnięciem pióra załatwiał dawne porachunki, a sam bił łunami wstęg orderowych, spojrzeniem zginał w okół najtwardsze karki, wybranym pozwalał się oglądać i wielbić.
I w rojeniach tych szambelan szedł coraz dalej, coraz wyżej, nie bacząc, że do drugiego zbliżał się stulecia...
Głos Baptysty przerwał panu Anastazemu osnowę nominacji książęcej.
Szambelan poruszył się niecierpliwie.
— Co? Czego?... Obiad! Nie chcę obiadu! Daj mi derkę na nogi! Filiżankę rosołu!...
— Może pan pozwoli do zielonego gabinetu?
— Nie, nie chcę, zostanę!
— Ale tu ciemno!!
— Dlaczego światła nie zapalają? Zapalić natychmiast! Wszystkie światła!
— Jakto wszystkie?!
— Wszystkie, powiedziałem! Słyszysz? Natychmiast!!
Baptysta wzruszył ramionami i rzekł niedbale.
— Skoro pan tak każe!... Chociaż nikogo niema!
— Niema! Więc będą! Wszyscy tu muszą być! Rozumiesz?... Derkę!...
Baptysta bez pośpiechu poszedł powtórzyć służbie rozkazy.
Szambelana otulono derką, podano mu rosół i jęto zapalać świeczniki.
Pan Anastazy przez pewien czas przyglądał się z upodobaniem łunom świateł, bijących z każdego zakątka sali, przeglądających się i mnożących w taflach zwierciadeł, grających kolorami w kryształach, błyszczących w złoconych ramach portretów, a lśniących w polerowanej kunsztownie posadzce, lecz zwolna opanowywać zaczęło szambelana uczucie pustki, opuszczenia.
Pan Anastazy klasnął w dłonie na pokojowca.
— Jaśnie oświecony pan wolał?!
— Wołał — przedrzeźniał szambelan. — Służby nie pilnujecie! Na cztery wiatry rozpędzę! Baptystę do mnie! Gdzie Baptysta?!
Pokojowiec znikł pośpiesznie. Pan Anastazy krztusił się i sapał.
— Nieporządek, nieład! Z oka spuścić nie można! A, to ty, Baptysto!
— Ja, panie!
— Aha! Dobrze! Cóż, przyjeżdżało wielu! Pytało się? Co? Hę? Mówię, czy się meldowało?
— Nie, panie, nikt!
— Nikt? Nie może być!...
— Z pewnością — byłem w przedsionku!
— Głupi jesteś! — odburknął się gniewnie szambelan. — Byli niezawodnie! I odjechali z niczem, tak będzie teraz codzień! Oni chcą, a ja nie przyjmuję! Ja nie mam czasu na konsolowanie się lada wizytą! Wszystko jedno kto! Książę nie książę, marszałek czy senator, niech się zasługuje, niech się naprasza! Inaczej nie ma dostępu! Nie ma konfidencji!... Rozumiesz? Co?!
— Nic!
— Dlaczego — nic! Cóż to znaczy — nic? Jesteś hardy — zaniedbujesz się!... Nie widzisz... że mam febrę! Naciągnij mi derkę! Rosół? Nie chcę rosołu! Wam się wszystkim zdaje! Jaśnie oświecona pani nie wróciła? Hę?! Co?! Może nie wiesz? Musiała powrócić!... Dla kogo tyle światła? Razi mnie!
— Wszak pan sam kazał!
— Kazałem! Chciałbyś, żebym w ciemnicy siedział? Pozapalali wszystkie! Razi mnie!
— Zaraz pogaszą!
— Na cóż gasić! Owszem, trzeba, żeby widzieli światło w oknach.
Baptysta westchnął znudzonym tonem.
Szambelan szarpnął derką.
— Nie podoba ci się u mnie?! Co?! Ze mną krótka sprawa!... Stu takich kamerdynerów znajdę!
— Kiedy jestem niepotrzebny...
— Kto ci powiedział! Głupi jesteś!
— Pan sam...
— Czepiasz się wyrazów! Taka wdzięczność! Wiem, wiem — nie spodziewałem się innej!
— Rosół można zabrać?
— Nie — daj go, wypiję!... Wyborny! Uu!!
— Pan zostanie w sali, bo tu przestronniej!
Szambelan przewrócił groźnie oczyma.
— Ani myślę! Znalazł sobie! Mam zostawać?! Podaj mi rękę! Idę do siebie! A!! Patrz, senny jestem!
— Nie znać wcale!
— Powiadam, że jestem senny, to dosyć! Zapowiedzieć w przedsionku, że nie przyjmuję nikogo!
Pan Anastazy zrzędził jeszcze długo, utyskiwał, wyrzekał, aż ułożony na posłaniu zapadł w odrętwienie. Starcza apatja wzięła znów przewagę i sprowadziła go do poziomu kłócia za uchem i strzykania w kolanach.
Baptysta z flegmą spełniającego sumiennie swe obowiązki służbisty, pilnował zmiany wody gorącej w butelkach, rozgrzewających nogi szambelana, poił ziółkami i próbował uśpić opowiadaniami o księciu de Ligny.
Pan Anastazy stękał, sapał, to znów cichł i niby słuchał, lecz w istocie rzeczy tylko monotonny, miarowy takt zegara dosięgał go, on tylko zdawał się szambelana zajmować, jego ociężałe posuwanie się niepokoić. Ale snać szambelan nie ufał swemu wzrokowi, bo mimo, iż tarcza zegara biła ku niemu czarnemi cyframi, a mosiężnemi wskazówkami, pan Anastazy co chwila pytał o godzinę, a od czasu rzucał słabnącym głosem.
— Jaśnie oświecona pani przyjechała?!
Baptysta podnosił się z miejsca swego, około wezgłowia, wychodził do przedsionka, wracał i odpowiadał obojętnie.
— Nie przyjechała.
Po każdej takiej odpowiedzi szambelan wzdychał ciężko i znów zaczynał wsłuchiwać się w takty wahadła.
Około północy niepokój pana Anastazego wzmógł się.
— Baptysto, jaśnie oświecona pani?!
— Nie powróciła! Czekają z wieczerzą.
— Bardzo dobrze, ale... chyba musiała wrócić!
— Dowiadywałem się przed chwilą! Zapowiedziałem, żeby dali znać!
— Trzeba było posłać do pałacu pod Blachą!..
— Posyłałem, księżna Jabłonowska kazała uspokoić!...
— Tak! No, to dobrze!... Kiedy księżna mówiła... istotnie musiało coś wypaść! Mówisz co?! Nic! Bo, widzisz zmiany się gotują, wielkie zmiany. Jaśnie oświeconą panią tam oblegają, chcą trafić do mnie!... Uważasz! Natrzyj mnie wódką, słaby jestem, a jutro może trzeba będzie mieć dużo sił, bardzo wiele sił!...


IX.

Pani de Vauban niepomału była zdziwioną, gdy zameldowano jej przybycie pani Walewskiej, hrabina jednak, instynktownie odgadując w tem jakąś poważną zmianę, musiała zapomnieć o niefortunnem rozstaniu się wczorajszem z szambelanową i powitała ją z całą swobodą.
Pani Walewska tem przyjęciem była zaskoczona, onieśmielona. W drodze układała sobie była przeproszenie hrabiny za wyrządzoną jej przykrość i usprawiedliwienie się wyjątkowem rozdrażnieniem, gdy tymczasem pani de Vauban rozmyślnie unikała wyjaśnień i rozmowę wiodła tak, jakby między nią a panią Walewską cienia rozdźwięku nie było.
— Niezmiernie się cieszę z twego przybycia! W mem osamotnieniu! Prześlicznie wyglądasz! Jeździłaś dzisiaj z wizytami?!
— Nie byłam usposobioną!...
— Bardzo wierzę, bo to nudne!...
— Tak, a przytem po wczorajszem...
— Czułaś się znużoną! Chère Marie! Jakże cenię, iż pamiętałaś o mnie.
— Skłonił mnie wzgląd!...
— Niechże cię ucałuję! Dobra, zacna, szlachetna w każdem tchnieniu!
— Pani mnie onieśmiela. — Przeciwnie wczoraj...
— Byłaś, jak zawsze, drogą moją przyjaciółką, dla której poświęciłabym wszystko.
— Pozwól pani! — przerwała szambelanowa, czując, iż musi zdobyć się na zmierzanie wprost do celu. — Byłam wczoraj dziecinną i nierozważną i nie wiem sama, czy uda mi się naprawić błąd popełniony!...
Na ten niespodziewany zwrot, pani Vauban nie wiedziała sama, co odrzec. Obawiała się tłumaczeń pani Walewskiej, bo rozumiała, że będą one tylko dalszym ciągiem parafjańszczyzny i zwietrzałych zasad, nie mających nic wspólnego z wielkim światem, w którym obracała się hrabina! Aż tu nagle słyszała przyznanie się do winy, żal prawie!...
— Jakto, jakto, moja serdeczna?! — badała niepewnie hrabina.
Szambelanowa zarumieniła się, pochyliła głowę i odrzekła cicho.
— To było dzieciństwo z mojej strony, nieświadomość... rozdrażnienie chwilowe!
Pani de Vauban rozpromieniała, przyciągnęła ku sobie szambelanowę i zaczęła obsypywać ją pocałunkami.
O chèrie! Jakżeś mnie wzruszyła! Ciebie nietylko kochać, ale i podziwiać trzeba! Całą masz mnie dla siebie! Jeszcze daj się uściskać! Nie chciałam dać ci poznać, chociaż bolało mnie! Musiało boleć. Pragnąć dla osoby kochającej szczęścia i widzieć je dla niej i patrzeć, jak ta osoba dobrowolnie je odtrąca, to, przyznasz, straszne!... Bo gdybyś mnie chciała słuchać, gdybyś mi zaufała!
— Mów pani, proszę!
Hrabina zmieszała się. Ta prosta odpowiedź, uchylając wszelką dyskusję, do której pani de Vauban była znakomicie przygotowaną, zbiła ją do reszty z tropu.
— Bo... to jest właściwie... wiadomo ci... cesarz?!...
— Cóż — cesarz?!....
— Bardzo jest tobą zajęty!
— Więc — co dalej?!
— Dalej?!... Dalej?!... Byłby uszczęśliwiony, gdybyś mu udzieliła!...
— Schadzki! — przerwała żywo szambelanowa.
— No, i w tem niema nic...
— Naturalnie!
— Więc... więc... zezwoliłabyś?!
— Przecież sama pani mówisz, że w tem niema nic!...
Hrabina zwróciła badawczo swe płowe oczy na szambelanowę.
Marie! Pozwól, tobie coś jest?!
Pani Walewska roześmiała się bezdźwięcznie.
— Ach! Skądże to mniemanie?
— Nie umiem ci powiedzieć... lecz słysząc cię tak mówiącą...
— Czyż to nie odpowiada przekonaniu...
— Najzupełniej, ale w stosunku do poprzednich twoich...
— Byłam dziecinną.
— A zatem? — rzekła po namyśle pani de Vauban, daremnie usiłując odgadnąć przyczynę zmiany, zaszłej w szambelanowej. — Możnaby dać do zrozumienia, naprzykład Durocowi, że w razie czego?...
— Można! — ucięła krótko pani Walewska.
Hrabina nie wiedziała, co rzec. Usposobienie szambelanowej, choć odpowiadało jej najskrytszym zamiarom, choć ją cieszyło, lecz zaczęło równocześnie trwożyć, budzić nieufność.
Pani Walewska darła niedbale róg chusteczki.
— Czy to pani przysyłała do mnie tego... tego pana de Boleszę?! — zagadnęła nagle szambelanowa.
Hrabina aż porwała się z siedzenia. Teraz odgadła panią Walewskę, teraz zrozumiała tajemnicę zmiany.
— Tak, to ja, moja najdroższa! Wiedziałam, jak cię obchodzi, wiedziałam, że go będziesz chciała ratować, że dla niego nie zaniechasz okazji! On na to zasługuje! Wszyscy z jak najlepszej strony znają kawalera de Gorajskiego! Domyślam się, że musiałaś ze sobą walczyć, lecz on wart tej walki! Twoje słowo bezwątpienia zaważy u cesarza!
I pani de Vauban, wyzbywszy się odrazu wszelkich wątpliwości, jęła roztaczać przed szambelanową całą zręczność swej wymowy, byle wzmocnić panią Walewskę w postanowieniu, utrwalić.
Szambelanowa dosyć uważnie słuchała wywodów hrabiny, nie próbując im zaprzeczać, ani też nie starając się przyznawać im słuszności. Wywody te atoli były krótkie, ile że pani de Vauban zaczęto meldować zjeżdżających gości. Hrabina, domyślając się, że ani sekundy nie wolno jej stracić z usposobienia szambelanowej, w oka mgnieniu zdecydowała się na stanowczy krok.
Marie! — rzekła czulej. — Muszę do salonu! Domyślam się, że będziesz wolała tu pozostać?!
— Przeciwnie — pójdę z panią!
— Tak, tak masz słuszność! Admiruję cię, jestem z ciebie dumną. Skoro raz postanowiłaś — lepiej nie dręczyć samej siebie myślami, lepiej iść, niż się cofać!
— Zapewne!
— Więc, gdyby zdarzyła się okazja dziś?
Szambelanowa pobladła zlekka.
— Mówisz pani, okazja?
— Pozwól, moje dziecko! Cesarz to dziwak, dziwak skończony! Od kilku dni jest podobno zajęty bardzo... Wczoraj nawet miał zamiar zaniechać obiadu! Duroc go z trudnością namówił. A zatem niewiadomo, czy będzie miał czas przyjąć cię... W każdym razie nie troszcz się, mnie się powierz. Dotrę, wybadam i ułożę wszystko! Powiadam ci, że to dziwak! Musisz ostrożnie z nim, niema wcale rycerskich manier! Lecz przy twoim wpływie nabierze ich bezwątpienia!...
W salonie dolnym rój gości otoczył zwartem kołem panią Walewskę, siląc się na najwyszukańsze komplementy, a skarbiąc sobie na prześcigi jej względy.
Szambelanowa zimno przyjmowała wynurzenia przyjaźni, obojętnym uśmiechem odpowiadała na strzeliste frazesy, samej sobie aż się dziwiąc, skąd się jej brała ta ironja, ten chłód, ten spokój.
Odpowiedzi szambelanowej nietylko nie ostudziły zainteresowania się gości pani de Vauban, lecz wzmogły je, podniosły, boć i ta pewność siebie, ten ziąb, bijący z pięknej twarzyczki pani Walewskiej, był poczytanym za niezbity dowód, że stanęła już tam, gdzie wolno jej lekceważyć ukłony pana Filipa de Ségur, pochlebstwa marszałka Davoust i wszelkie wpływy socjety warszawskiej, a nawet stosunki członków rządu tymczasowego.
Księżna Jabłonowska nie posiadała się z ukontentowania, a przyłapawszy panią de Vauban w ustronnym kąciku sali, uścisnęła ją serdecznie.
— Droga hrabino, wiem, co mamy ci do zawdzięczenia! Jesteś czarodziejką! Nie poznaję naszej Marylki! Jaką ona ma już znakomitą pozę, a jakie wzięcie!
Pani de Vauban przewróciła z powagą oczyma.
— Kochana księżno, czynię, co mogę, nad siły prawie!
— Widzimy to — cenimy! I jakże jest — jakże?!...
— Działamy!... Z oka jej nie tracimy...
— Książę Frioulu?!...
— Napisałam do niego przed chwilą... stanowczo!...
Księżna kiwnęła się ze wzruszenia całem ciałem.
Stannn...owczo?! I... i... cóż — cóż?...
— Czekam na odpowiedź!
Księżna zatrzepotała energicznie wachlarzem.
— Niewygasła wdzięczność, niewygasła! Boże, jaka to ważna chwila, jaka to rozstrzygająca chwila! Nie masz pod ręką soli rzeźwiącej, czuję, że mi słabo!...
— Kochana księżno!...
— A ona, nasza droga Marylka, co to za hart!
— I to dzięki sentymentowi dla Gorajskiego!
— Ileż w tem poezji, ile pięknych uczuć! Doprawdy, mam tylko dla niej uwielbienie. Nie sądziłam ją być zdolną do takich poświęceń, do takich budujących walk! Ale, możeby dobrze było być u Talleyranda?!... Może niejedno ułatwić... a przytem trzeba, by miał przeświadczenie, że się bez niego nie obeszło?...
— Jak pani uważa, chociaż tu idzie już o odpowiedź cesarza!
— Cesarza?... Droga hrabino! Cesarza?!...
— Bo posłuchanie mogłoby dziś się odbyć!
— Dziś — dziś? Serce mi zamiera! — Czy podobna?...
— Więc jeżeli... to kto wie, czy nie trzeba byłoby uspokoić pana Anastazego. Jest późno, posłuchanie może się przeciągnąć! Gdybyś, księżno, chciała mi dopomóc.
— Wszystko, wszystko uczynię, droga hrabino! Wiesz, dla rodziny, dla Marylki, dla Anastazego niema rzeczy dla mnie ciężkiej, niema poświęcenia dość wielkiego! Biorę na siebie! Anastazy będzie rozsądnym! Kochana Marylka, jak ona dziś zajmująco wygląda! A... a... pan Wybicki ją adoruje!... Skądże się wziął u ciebie pan Wybicki?
Hrabina poruszyła się niespokojnie i przyłożyła szkła do oczu.
— Istotnie! On! Nie spodziewałam się, ani nie tęskniłam do honoru! Nie rozumiem... i obawiam się nawet!
— I ja toż samo! Ręczę, że knuje intrygę! Już idzie mu o wpływy!...
Pani de Vauban uśmiechnęła się pogardliwie.
— Tu się ich nie doczeka!... Pozwól, księżno, dowiem się, czy nie ma odpowiedzi!
Hrabina wyszła do bocznych komnat. Księżna zaś, nie zadawalniając się pewnością pani de Vauban, bez wahania zawróciła ku miejscu, gdzie imć pan Józef Wybicki wiódł żywą rozmowę z szambelanową.
— A... pan poseł Wybicki! Niezmiernie miło! Czy nie przeszkadzam?
Wybicki skłonił się w milczeniu i spojrzał błagalnie na panią Walewską, ta ostatnia zrozumiała intencję spojrzenia i ozwała się.
— Daruj, mościa księżno, imć pan poseł jest przyjacielem ojca mego, mamy tyle do powiedzenia sobie rzeczy, tak mało interesujących kogokolwiek!...
Księżna drgnęła, lecz wykrzywiła usta do uśmiechu.
— Ach, to bardzo ciekawe! Nie wątpisz, Marylko, że każdy szczegół, ciebie obchodzący, najserdeczniej mnie zajmuje!
— Lecz to szczegóły mało zrozumiałe.
— Niedobre dziecko! — odparła spokojnie księżna, zasiadając przy szambelanowej — ani wiesz, jak czuję z tobą!
Pani Walewska nic nie odrzekła księżnie, a natomiast, zwróciwszy się do Wybickiego, rzekła z naciskiem:
— Zresztą, panie pośle, nie mamy nic nadto do mówienia. Słowa jego są mi zbyt drogie, aby mogły mi wyjść z pamięci!
Wybicki podniósł się ociężale.
— Nie moja wdzięczność za te wyrazy!...
Księżna złożyła usta do uśmiechu.
— Mości Wybicki, gdybym waszmości nie znała, gotowabym cię wziąć za mocno sentymentalnego!
— I może, mościa księżno, nie byłabyś daleką prawdy! Mam honor!...
Wybicki skłonił się i odszedł na stronę.
— Dziwak, nieznośny dziwak! — zaopinjowała księżna po oddaleniu się Wybickiego. — Co za manjery, co za pozy ministerjalne, doprawdy, że tu rozumieć nie mogę cesarza!...
Pani Walewska milczała. Księżna spojrzała ku niej podejrzliwie i zauważyła z intencją.
— Nadewszyslko intrygant! Przebiegły a wytrawny intrygant, umiejący grać aż do znudzenia na najczulszych strunach i obnosić po świecie swoje poświęcenie, które go doprowadziło do zabrania mu tych Manieczek! Powiadam ci, że mu Prusacy rzetelną oddali przysługę — uwolnili go od zrujnowanej wioszczyny i ułatwili rzucanie ludziom piaskiem w oczy!
Szambelanowa i tym razem nic nie odpowiedziała bratowej.
Księżnę opanowało zniecierpliwienie.
Enfin, moja najdroższa, jestem pewna, że cię Wybicki namawiał do jakichś wielkich planów, naturalnie, które w istocie jego własne tylko kryją korzyści!
— Jesteś, mościa księżno, bardzo surową dla imć Wybickiego!
— Uchowaj Boże — idzie mi tylko o ciebie! Powinnaś o sobie myśleć, a pamiętać najwyżej o rodzinie. Wiesz, jak ci jest oddaną... Nie masz dwóch zdań — wszyscy, wszyscy bez wyjątku kochają cię, pragną...
— Nigdy o tem nie wątpiłam, dano mi tyle dowodów serdecznej życzliwości!
— Marylko, biorę to, co mówisz, co do litery!... — Mówmy otwarcie! Nie powinny cię razić pierwsze lody! Weszłaś w rodzinę naszą dosyć raptownie, niespodziewanie! Juści Anastazy tu winien najwięcej. Nie przygotował gruntu, nie utorował ci drogi — tylko obces wprowadził! Stąd chłód, stąd początkowe stronienie, lecz, dość było twego ukazania się, twego odezwania, aby znikły uprzedzenia, aby przeistoczyły się w najtrwalsze afekty! Weź — Antoś! Ślicznie się zapowiada, nie dla tego, że mój syn, mais vraiment, chłopiec z manjerą i stylem! Raz cię tylko widział! A zanudza mnie pytaniami o chère tante! Poprstu aż o zazdrość mnie przyprawia! Ma ogromną ochotę do sztabu cesarskiego! Siedemnasty rok dopiero, lecz w sztabie by mógł! Służba zaszczytna, chłopiec może znaleźć swoją fortunę... bo do regimentu bałabym się... Jeżeli więc będziesz miała okazję, „lansuj“ go trochę! Zasługuje na to, rzadki chłopiec.
Księżna urwała, spodziewając się solennego przyrzeczenia.
Pani Walewska bawiła się obojętnie sznurem wachlarza.
— Ale... może ja cię nudzę?!...
— Ach! Bynajmniej — i tak myślałam o czem innem!
Twarz księżnej Jabłonowskiej posiniała.
— Daruj, że cię trudziłam!... Nie imaginowałam sobie!.. Wielce obligowana za szczerość!! Nie poważę się więcej przerywać ci zamyślenia!... Jesteś bardzo w swoim tonie... admirruję... cię! Admirruję... choć nie wróżę stąd sukcesu!...
Tu księżna podniosła się z miejsca i, z całem poczuciem obrażonej godności, spadła na panią de Vauban.
Hrabina spostrzegła wzburzenie księżnej.
— Masz mi co do powiedzenia, droga przyjaciółko?
— Tak, lecz nie tu, nie tu!...
Pani de Vauban powiodła księżnę do ustronnego buduaru.
— Jesteś wzruszona?!
— Masz sole pod ręką? Daj mi się wzmocnić!... Ledwie oddycham!... To strasznie, to nie do zniesienia, na to pozwolić nie można!...
— Lecz co takiego?! Co się stało?...
— No, powiadam ci, wszystko na nic! Szkoda naszego poświęcenia, szkoda zachodów, szkoda trudów! No, poprostu, wyłamuje się! Rozumiesz?! Odpowiedziała mi przed chwilą tak, że znika wszelka myśl zdobycia w niej bodaj... bodaj życzliwej osoby!... Samolubna, zimna!!... Zaledwie poczuła grunt pod nogami, już bodzie...
— Ależ księżno!
— Tak, tak, moja droga! Jedno jej słowo wystarczyło mi! Przekonałam się i nie pozwalam, nie widzę przyszłości! Ślepemu nóż do ręki!... Ani myśli!... Choć to moja bratowa, lecz mezaljans, mezaljans! Anastazy popełnił krok nie do darowania! Przekładam jej, tłumaczę, każdy mój wyraz tchnie przywiązaniem — aż ona mi w końcu powiada: „Myślałam o czem innem!“ — C’est brusque — c’est inexplicable, indéfinissable! Tu nie można zupełnie liczyć, natura surowa, parafjańska...
— Więc cóż zatem? — zagadnęła chłodno pani de Vauban.
— Ja nie zezwalam, opieram się! Albo niech się mała upokorzy — albo niech wraca, skąd przybyła! Umywam ręce, nawet jadę natychmiast do pana de Périgord! Trzeba coś innego obmyśleć!...
— Nie sądzę, żeby to tak łatwo przyszło! Cesarz jest bardzo zajęty...
— Można nań oddziałać!
— Wątpię!
— Więc choćby nawet, a ja się cofam i nie pozwalam!
Pani de Vauban uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Kochana księżno, obawiam się, czy nie zapóźno na odwrót?!
— Chcesz mi dać do poznania, że masz zamiar sama wytrwać...
— Nic mi innego nie pozostaje!...
— W takim razie dziwię ci się wielce, bo, jeżeli mniemasz, że spotka cię jakakolwiek wdzięczność — to się zawiedziesz! Dziś ją dopiero poznałam! Odgrywała komedję, póki nie ujrzała się dość silną!... Na szczęście, zdradziła się zawcześnie!...
— Wcale jej nie bronię! — odrzekła spokojnie pani de Vauban. — Wdzięczność mnie nie pociągała, niewdzięczność nie odstręcza!... Bawię się...
— A gdybym cię prosiła?!...
— Doprawdy... nie umiem ci odpowiedzieć! Pozwól! List!
Księżna zacięła usta.
Pani de Vauban rwała obojętnie podaną jej przez hajduka kopertę.
— Będzie odpowiedź?!...
Hrabina rzuciła okiem na mały bilecik.
— Nic — powiedz — że dobrze!
Hajduk zniknął za portjerą.
— Więc wracając do przedmiotu — ozwała się poważnie księżna — czy mogę liczyć na ciebie?...
Pani de Vauban uśmiechnęła się zagadkowo i podała księżnie tylko co odebrany list.
Bilet zawierał lakoniczne wyrazy: „Dziś o dziesiątej wieczorem; C. uprzedzony“.
Księżna spojrzała pytająco na hrabinę.
— Nie umiem odgadnąć... coś mocno tajemniczego!
— Ach, teraz niema tajemnicy, los rozstrzygnął! Jest to odpowiedź, na którą czekałam!...
— Dla niej?! Dla tej! — rzuciła nerwowo księżna.
— Od Duroca.
— Od Duroca?!... „Dziś o dziesiątej...“ „C. uprzedzony...“ Kto uprzedzony? Kto?!...
— Jesteś bardzo niedomyślną, mościa księżno! Constant! Wiesz, nieodstępny kamerdyner...
— Constant! Constant uprzedzony!... Nie, to nad moje siły!... Pozwól, niech spocznę! Słyszysz, ogarnia mnie sapka!... Sercowa sapka, z nadmiaru! Masz sole?... Natrzyj mi skronie!... Och!... Constant... Och!... Jakże mnie wzrusza! Czujesz?! — bije?!... Słabo mi, ale tak dobrze... tak dobrze... Trzyj, droga hrabino, niech się oswoję... niech się oswoję!
Hrabina dosyć powolnie spieszyła z pomocą księżnie, a snać solom nie wierząc, uciekła się do perswazji.
— Stało się, co się miało stać! Przeznaczenie było zapisane!... Sama nie spodziewałam się tak szybkiego postępu! Ale nie wróżę mu długotrwałości! Wątpię, czy ją będzie stać na utrzymanie afektu!...
— Mów, mów! — szeptała na wpół omdlałym głosem księżna — bo to oswaja uczucie... hartuje...
Marie zbywa na instynkcie, jest parafjanką! Mówię, naturalnie, między nami! Gotowabym przysiąc, że za miesiąc idylla pryśnie dla sprytu pierwszej lepszej aktorki... Napoleon nie zwykł się bawić w sentymenty!...
— Mów, mów droga!
— Cóż, mam mówić więcej! Tymczasem stoi u szczytu! Twoje, księżno, refleksje, są spóźnione, nie przeszkodzisz temu, co się stało, a raczej sama się...
Hrabina nie zdołała dokończyć zdania, spowiły ją bowiem objęcia księżnej.
— Droga, jedyna, kochana przyjaciółko! Póki życia! Ma foi, nie wyrażę się! Słyszysz sapkę?... Sercowa!... Prawda z ust twoich przemawia! Obowiązek wymaga, abym się dla niej poświęciła, abym się zaparła siebie!... Przy niej trzeba stanąć i nad nią czuwać! Bo jeżeli ja ją odstąpię...
— Ależ przed chwilą... — wtrąciła ironicznie hrabina.
— Nie sądziłam... „Dziś o dziesiątej wieczorem“. — „Ce uprzedzony!“ — To przechodzi pojęcie... to... to!... Pozwól, moja najdroższa! Muszę!...
— Dokąd?!...
— Nic! Zaraz ci służę!... Muszę!...
Księżna pochwyciła za tren swej powłóczystej sukni i zawróciła szybko do salonu.
Pani Walewska wiodła była właśnie pustą rozmowę z Rautenstrauchem, słuchając z całym wysiłkiem cierpliwości banalnych dowcipów stałego bywalca pod Blachą, gdy nagle spadł na nią grad pocałunków księżnej.
— Drogie dziecko! Kochane dziecko! Nie uwierzysz! Patrz na moje wzruszenie!... Nie umiem zapanować! Wszystko, co ciebie dotyczy...
— Mościa księżno?!
— Nic, nic, moje dziecko! Potrzeba mi było w tej chwili twego uścisku! W takiej chwili...
Rautenstrauch uśmiechnął się nieznacznie.
— Waćpanu, panie kawalerze, wydaje się dziwnem? Ale najdystyngowańszy salon ustaje tam, gdzie się zaczyna ognisko rodzinne...
— Mościa księżno, nie śmiałem wątpić!...
— Nie broń się waćpan! Znam waszą manjerę! Mam łzy w oczach?! Mam!... Bo... bo... widok Marylki tępi we mnie nawet konwenans!... Pozwól, panie kawalerze!
Rautenstrauch cofnął się dyskretnie, księżnę nowy wybuch ogarnął.
— Widzisz, droga! Ja ciągle o tobie, tylko o tobie! Nie imaginujesz sobie, co mnie kosztowało, nie wymiarkujesz, ile mozołu, ile przeszkód!... Pokonałam, zwyciężyłam — a wszystko w imię przywiązania! Nie mam córki! Ciebie pokochałam jak córkę!... Czujesz sapkę?! Sercowa! Zacne dziecko!...
— Pani hrabina ma zaszczyt prosić panią szambelanowę na chwilę rozmowy! — rozległ się monotonny głos kamerdynera pani de Vauban.
Księżna pobladła.
— Dobrze — zaraz... pani szambelanowa!...
— Bo pani hrabina...
— Możesz odejść!...
— Lecz, mościa księżno, pozwól — skoro...
— Wiem, co ci chce powiedzieć...
— Choćby nawet!...
— Otóż — otóż — jest odpowiedź — Wszystko skończone! Dziś o dziesiątej! Constant uprzedzony! Rozumiesz! Jej się strzeż! Chce cię usidlić dla swoich planów, całe życie była intrygantką! Ja pierwsza przynoszę ci wiadomość ostateczną — ja... Słów mi braknie! O, bo czucie dla mnie za bliskie! Niech cię jeszcze uściskam! Nie bierz mi za złe moich ciągłych przestróg, lecz obowiązek zniewala mnie strzec cię i chronić... Constant uprzedzony — a gdy on jest uprzedzony — więc cesarz!... Ale, chcesz, pojadę do Constanta?!... Pomówię o tobie!
— Do... do kamerdynera?...
— Dziecko drogie — a Ryx?... Nasz dawny Ryx, kawaler orderu! Każdy musiał się z nim liczyć... Taki ma zawsze przystęp do osoby i cierpliwe ucho pana!... Ja biorę Constanta na siebie!
Pani Walewska teraz dopiero zrozumiała całą prawdę. Oczy szambelanowej mgłą zaszły.
— Mówisz zatem, mościa księżno, że dziś?!...
— Tak — tak, Marylko! Z pewnością dziś!.. Constant uprzedzony. Więc... jeżeli będziesz miała okazję wspomnieć, chociaż najlepiej byłoby odrazu się zastanowić, czego masz żądać...
— Jakto?!
Księżna spuściła oczy.
— Bo, widzisz... nie wiem, czy potrafię ci wyświetlić... Mężczyźni są wszyscy jednakowi. W pierwszym zapale gotowi na wszystko, nie masz dla nich dość ciężkiej ofiary, potem stygną. Więc to, czego nie zyskasz odrazu, nie zyskasz może nigdy.
— Prawda, prawda! — rzekła w zamyśleniu szambelanowa.
— Musisz się zastanowić! Dla Anastazego wielką wstęgę i krzesło w senacie... Nawet pewno cesarz sam z siebie będzie o nim pamiętał...
Pani Walewska drgnęła.
— Dalej, Ksaweremu możnaby urząd jakiś... byle z intratą, bo wiesz, dzieci dużo... Starsi chcą do wojska, z tem nie będzie trudności, pułkowników dwóch więcej, czy mniej...
— A pani, mościa księżno, pani?!
— Ja? — odrzekła skromnie księżna, nie poczuwszy oschłości zapytania. — Ja?! Nic! Idzie mi o syna — o starostwach przepadłych już ci wspominałam! Zresztą nic! Byle z tobą, byle przy tobie... chyba, żeby się zdarzyła sposobność, w takim razie, deklarowałabym się na damę dworu...
— I cóż więcej?!
— Marylko, mówisz, jakbyś wątpiła o mej bezinteresowności!
— Przeciwnie — jestem jej pewną!
Po tej rozmowie, przerwanej po raz wtóry przez kamerdynera pani de Vauban, pani Walewska trafiła na zwierzenia hrabiny, które, choć różne nieco treścią i wytwornością formy, zgadzały się w osnowie.
Pani Walewska i tym razem wysłuchała cierpliwie całej skali wykrzykników, przysiąg, zaklęć, niewinnych westchnień, skromnie podkreślonych uwag o należnej wdzięczności, aż biernością swoją zmęczyła tak hrabinę, że ta pierwsza zmieniła przedmiot i przeszła do udzielania rad.
— Musisz się uzbroić w przytomność! Odpowiadaj mu szybko, frazes każdy odwracaj, na każde słowo musisz mieć dziesięć... Pamiętaj o sentymencie! Wiem z pewnością, że sentyment mu się będzie podobał. Naturalnie, będziesz podkreślała, iż dla purpury masz cześć, że olśniona jesteś sławą bohatera, ale afekt twój tam się zaczyna, gdzie jest on tylko sam, bez korony, bez dworu! Pozwól, dam ci gotową apostrofę. Gdy, bezwątpienia, będzie ci wyrzuty czynił za oziębłość, ty oczy przymrużysz zlekka, nadasz głosowi cichy, nieśmiały „wibr“ i powiesz: „Twój majestat, sire, tłumił serca bicie!“ — A w dalszym ciągu dodasz, żeby lepiej się zaakcentować: „Bo... je lękiem przejmował, bo je blaskiem oślepiał, bo pragnęłoby czasem widzieć cię, tylko w mundurze twego żołnierza, bo trwoży się spoglądać ku ponad chmury wyrosłym szczytom, bo ono nie dla imperatora uderzyło!...“ Tu westchniesz cicho, żałośnie i twarz w dłoniach skryjesz...
W ten sposób prowadzona instrukcja przeciągnęła się do późnego wieczora.
Szambelanowa siedziała w głuchem milczeniu, ani słowem nie protestując, nie przerywając, o nic nie pytając, niczemu nie przecząc.
Od czasu do czasu oczy pani Walewskiej ożywiały się, rozpalały się jakimś ogniem i zdawały się wskroś przezierać wątłą postać hrabiny.
Pani de Vauban, mimo całej swej wrodzonej zimnej krwi, pod magnetycznem tem spojrzeniem mieszała się, plątała i z trudem wracała do wątku. Chwilami znów ten spokój szambelanowej, ta jej bierność — budziły niepewność, nieufność w hrabinie. I pani de Vauban występowała śmielej, zapuszczała się aż na krańce przypuszczeń, spodziewając się znaleźć protest, opór — daremnie.
Pani Walewska pozostawała niewzruszona.
Noc zapadła, wilgotno zimna, przejmująca noc. Salony pałacu pod Blachą opustoszały. Goście pani de Vauban, nie mogąc się docisnąć do ukrywającej się w bocznych pokojach pani Walewskiej, rozjechali się, rozwożąc po mieście setki najdziwaczniejszych plotek, osnutych na półsłówkach hrabiny i domyślnikach, rozrzuconych obficie przez księżnę.
W buduarze pani de Vauban, księżna Jabłonowska w towarzystwie Fryny Czosnowskiej czekała na koniec rozmowy hrabiny z szambelanową. Fryne starała się zabawić księżnę, a rozproszyć jej zniecierpliwienie, lecz, w miarę posuwania się wskazówki zegara, niepokój księżnej wzrastał, potęgował się.
Wybiła dziewiąta. Księżna porwała się z kanapki.
Ma foi, to niemożliwe. Hrabina nie zastanawia się nad skutkami! Czas najwyższy!...
— Zaręczam, że Vaubanka nic nie spóźni!
— Być może... ale nareszcie i ja mam coś jeszcze do powiedzenia Marylce... Chyba jako familjantka...
— Ileżbym dała za to, żeby być na jej miejscu!
— Nie, dłużej czekać niepodobna! Dziewiąta! Może zapomniała o godzinie!
— Och! Vaubanka! Vaubanka nie zapomni! — rzekła z przekonaniem Fryne.
Jakby na potwierdzenie słów Czosnowskiej, w bocznych drzwiach ukazała się hrabina.
Księżna podeszła śpiesznie ku przybyłej.
— Moja najdroższa!... Dziewiąta!... Czas wielki!...
— Stąd przecież tylko parę kroków!...
— I cóż Marylka?... Jakże?...
Hrabina westchnęła zlekka.
— Uczyniłam wszystko, co w mojej mocy!
—  ?... i?!...
— I zdaje się, że jest dobrze! Tylko!...
— Tylko co?! — badała natarczywie księżna.
— Jest tak zrezygnowaną, aż jestem niespokojna.
— Pozwól, moja najdroższa... muszę wiedzieć...
— Poddanie się jej tak raptowne, tak nieograniczone, utwierdza mnie tylko w podejrzeniu, że sentyment jej dla Gorajskiego sięga tam, gdzie może się stać groźnym.
— Groźnym?!
— I bardzo! Dziś dla niego skłania się — nie wątpię, że o nim nadewszystko mówić będzie cesarzowi...
— Lecz w takim razie sprawa gotowa się wydać!...
— No, nie odrazu — byłam o tyle ostrożną, że cesarz wie o jakiemś zajściu, więc go prośba nie zdziwi. O dziś nie trzeba się obawiać, lecz o jutro!
— Cóż zatem myślisz?!
— Tymczasem gra zaczęta — potem zobaczymy, będziemy musiały akkomodować do wypadków!
— Złote, zacne serce! Henrjetko! Wiesz, niema poświęcenia, do którego nie byłabym zdolną!...
Damy serdecznemi uściśnieniami stwierdziły tę decyzję i z równą energją przystąpiły do ostatnich przygotowań, przyczem, gdy księżna wzięła na siebie trudy uzupełnienia rad i wskazówek, mogących być pożytecznemi szambelanowej, hrabina zajęła się przeprowadzeniem ostatniej, piorunowej korespondencji z Zamkiem...
Na parę minut przed dziesiątą u podjazdu pałacu pod Blachą stanęła kareta. Z kozła jej zeskoczył strzelec w bogatym uniformie, ruszył prosto do przedsionka i polecił się zameldować hrabinie.
Służba pałacowa zdziwiła się nieco tej śmiałości swego kolegi, a więcej jeszcze zastanowił ją uniform przybyłego. Wahanie atoli przerwał kamerdyner pani de Vauban.
Przybycie karety znalazło natychmiastowe echo w buduarze hrabiny, o nerwowe drżenie przyprawiło księżnę Jabłonowską, nawet na różowej twarzyczce Fryny Czosnowskiej wywołało silniejsze kolory.
Pani de Vauban zbliżyła się do zasuniętej w ramiona głębokiego fotela szambelanowej i dotknęła zlekka jej ramienia.
— Marylko — już czas!
— Czas?!
— Tak, droga moja, kareta czeka! Musimy jechać!
Pani Walewska skinęła przyzwalająco głową.
Hrabina dała znak Frynie.
Czosnowska z całą gorliwością zajęła się sama otulaniem pani Walewskiej w wielką, puszystą szubę i spowijaniem jej chustami.
Szambelanowa poddawała się biernie Czosnowskiej, nie próbowała dociekać, dlaczego Fryna z takiem wzruszeniem ściskała ją, dlaczego szeptała raz po raz: „Ach, jaka pani musi być szczęśliwa!“ Panią Walewskę nie dziwiło ani rozrzewnienie księżnej, ani czułości, okazywane jej przez panią de Vauban. Słyszała i rozumiała wybornie i te wezwania do rozwagi i serdeczne napomnienia o potrzebie skupienia przytomności i pobożne westchnienia o pomyślność, i te różnorodne gamy uczuć, rozkładanych ostentacyjnie przez wszystkie trzy damy.
Pani Walewska choć potakiwała swym opiekunkom, choć niby to dzieliła z niemi i obawy i nadzieje, w sobie samej jednak była zimną, spokojną. To, co się działo z nią i dokoła niej, wydawało się jej zupełnie naturalnem, słusznem i logicznem. Wszak podjęła się prawie pośrednictwa, przyrzekła marszałkowi, dała słowo Wybickiemu! Wszak uprzedzono ją, że ma zachować tajemnicę, że ma sama ponieść cały ciężar wobec opinji, że nie wolno zaprzeczyć ani małych rachub, ani mizernych planów, że nikt domyślać się nie powinien, jaki ciężar słów ponieść ma cesarzowi na pierwsze spotkanie!
Tą świadomością dźwiganego brzemienia falowała pierś szambelanowej, głuchym łomotem biło jej serce, i ta świadomość prostowała ją hardo, pogardliwym uśmiechem zakwitała na jej ustach, pewnością znaczyła każdy ruch pani Walewskiej.
W imię najdroższych uczuć, najgorętszych zaklęć zażądano, by się poświęciła, aby się ziemi swej Judytą stała! I będzie nią, byle prędzej, byle już spotkać się z nim oko w oko, byle rzucić mu do stóp te doniosłe wyrazy, byle nieugięte podyktować mu warunki, a potem... potem żyć życiem innych, oddychać wiewem, dokonanego dzieła, a smutek własny, ból ponieść w zaświaty.
Panią Walewskę opanowało nerwowe drżenie. Powolność pani de Vauban drażniła ją.
— Jedziemy!
— W tej chwili, moja najdroższa!... Tylko jeszcze tiunikę!
— Gotujesz się pani, jak na dworskie przyjęcie! — zauważyła opryskliwie szambelanowa.
— Muszę — na wszelki wypadek.
W karecie szambelanowa uspokoiła się nieco.
Hrabina, która z całem zaparciem się dopełniała obowiązków opiekunki, jeszcze i tych ostatnich chwil chciała użyć na udzielenie swej pupilce światłych rad, lecz pani Walewska nie dała jej przyjść do słowa.
— Pozwól mi, hrabino, zebrać myśli!
— Właśnie sądziłam, że ci dopomogę... przedewszystkiem!...
— Wiem, co mam czynić...
— Moje dziecko!... Co to? Brama!... Jesteśmy w Zamku!...
Kareta zadudniła głucho, jeszcze potoczyła się kilkanaście kroków po podwórcu zamkowym i zatrzymała się w drugiej bramie.
Drzwiczki otworzyły się z hałasem. Pani Walewska stanęła przed słabo oświetloną sienią, przed którą rysowała się barczysta postać grenadjera.
Szambelanowa machinalnie zawróciła ku sieni, lecz grenadjer zmierzył ją bystrem spojrzeniem i zagadnął ostro.
— Kto? Dokąd?
Pani Walewska zmieszała się, nie wiedząc, co odpowiedzieć, lecz równocześnie prawie strzelec nawiązał cichą rozmowę z grenadjerem.
Pani de Vauban zaś, która pospieszyła wysiąść za szambelanową, uznała za stosowne wyjaśnić tę niespodziewaną przeszkodę.
— Jeszcze nie wiedzą!... Osłoń twarzyczkę woalem! naturalnie, to się potem zmieni... Dworski porządek, no i niedoświadczenie Duroca! Na dworze Ludwików marszałek za podobną niestosowność byłby usuniętym ze służby!... No, tu bądź co bądź, są obozem, nie mieli czasu... trzeba mieć wyrozumienie!...
— Ja tam o niczem nie wiem! — rozległ się nagle silniej głos grenadjera, rozmawiającego ze strzelcem. — Dawno po dziewiątej, rozkazu niema! Proszę zameldować się u służbowego kapitana, tam na lewo, w rogu... w tem oknie, gdzie światło!...
Strzelec pobiegł we wskazanym mu kierunku. Grenadjer, niezadowolony snać z odwiedzin, mruczał do siebie pod nosem.
— Constant! Mnie żaden Constant nie ma nic do rozkazania! Constant! Sacrebleu! dziewiąta, capstrzyk, i żeby bataljon Constantów szedł, ani kroku!... Nawet... nawet licho nadało, że tę landarę do bramy wpuściłem!... Damy do pana Constanta!...
— Mój przyjacielu! — ozwała się pojednawczo hrabina, chcąc przerwać monolog grenadjera. — Rzecz się wyjaśni, niepotrzebnie wpadasz w zły humor!...
Grenadjer stuknął niecierpliwie karabinem.
— Przedewszystkiem nie żaden „przyjaciel“... tylko sierżant drugiej kompanji grenadjerów pieszych gwardji! A potem, tyle się wyjaśni, że po dniu wolna droga do pana Constanta! Radzę do pudełka siadać i zawracać zpowrotem!
— To już nie wasza rzecz!
— Moja, czy nie moja, a Constanta pani nie zobaczysz! Mały kapral jeszcze ani myśli o śnie, Constantowi na krok odejść nie wolno! Zresztą, nie masz pani pojęcia!
— Zabawny człowiek! — zauważyła hrabina, z udaną swobodą zwracając się do pani Walewskiej.
— No, no, tylko proszę bez uwag i rezonów! Idzie kapitan... będzie miała pani odpowiedź!...
W głębi podwórza rozległ się miarowy brzęk ostróg.
Panią Walewskę ogarnęło nagle nerwowe drżenie.
— Wracajmy! — szepnęła do pani de Vauban.
— Dziecko! co za myśl!...
— Wracajmy! — nalegała szambelanowa. — Ja tu nie chcę... nie mogę ani chwili dłużej.
Hrabina ujęła panią Walewskę pod ramię.
Marie! Zastanów się! Niepodobna!
— Pozwól mi do domu!
— Co za nierozsądek! — Pomyśl tylko — on czeka! Odwagi, zimnej krwi! Zaklinani cię! Oficer! Osłoń twarz — osłoń!...
Szambelanowa machinalnie nasunęła chustkę na oczy.
— Panie będą łaskawe pozwolić za mną! — rzekł oschle, przyprowadzony przez strzelca, oficer i ruszył w głąb podwórza.
Hrabina mocniej ścisnęła ramię pani Walewskiej i pociągnęła ją za sobą.
Oficer prowadził szybko, zamieniając urywane wyrazy z krążącymi szyldwachami i dążąc ku wąskiej, ciemnej sieni. Stąd krętemi schodami powiódł na pierwsze piętro do wielkiej, sklepionej komnaty, w której dwóch innych oficerów zabawiało się grą w karty.
Oficerowie, na widok kolegi i dwóch postępujących za nim kobiet, porwali się raźno z za stołu.
— Kapitanie, do kroćset... — zaczął wesoło młodszy z oficerów, — toć dalipan czarodziejem jesteś, że na tem bezrybiu!...
Kapitan przerwał mówiącemu energicznym ruchem ręki i rzekł chmurnie:
— Poruczniku Rousseau, zaprowadzisz te damy do dyżurnego komisarza i powiesz mu, że przybywają w sprawie pana Constanta!
Porucznik wyprostował się, dociągnął bandolet pałasza na piersiach i, skłoniwszy się damom, ruszył naprzód ku drzwiom. Kapitan zaś dodał równocześnie, zwracając się do pani de Vauban.
— Proszę za porucznikiem!...
— Bardzo dziękujemy! — ozwała się z godnością hrabina.
Kapitan skrzywił się ironicznie.
— O, niema za co!... Porucznik czeka!
Pani de Vauban uścisnęła znacząco rękę pani Walewskiej i zapuściła się w labirynt ledwie oświeconych przejść, komnat nawpół opuszczonych, a tonących w mrokach krużganków i korytarzy.
Rousseau prowadził szybko — już po kilku minutach zatrzymał się przed drzwiami, strzeżonemi przez grenadjerów gwardji, a chcąc snać korzystać ze światła dwóch jasno palących się lamp, zwrócił się ku hrabinie.
— Jesteśmy na miejscu. Może pani życzy sobie wypocząć?
— Nie, panie kawalerze! — odrzekła pospiesznie pani de Vauban, osłaniając twarz przed natarczywem spojrzeniem oficera.
— W takim razie!... Proszę!
Rousseau nacisnął klamkę i wprowadził damy do wielkiej, czworokątnej komnaty, w której przy małem biureczku, wpół siedział a wpół leżał na fotelu barczysty mężczyzna w zielonym fraku ze złotymi galonami.
Mężczyzna, na widok wchodzących, ziewnął obojętnie i wyciągnął silniej nogi w kierunku buchającego żywym płomieniem kominka.
Porucznik podszedł do komisarza i konfidencjonalnie szepnął mu kilka słów do ucha. Komisarz powstał szybko z fotela, zmierzył bystrym wzrokiem przybyłe damy, i rzucił zagadkowe pytanie porucznikowi.
— Za pozwoleniem, wiem o jednej — a tu dwie!...
Rousseau uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
Komisarz dobył okularów z szufladki, nałożył je z powagą, zaczem jął rozpatrywać leżącą na biureczku kartkę.
— Wyraźnie jedna! — bąknął. — Chociaż kto go wie! Constant mógłby śmiało od alfabetu zacząć! Lecz skądby dwie?!...
— Ja sądzę, że... że... to niemożliwe! — zauważył powoli porucznik.
Komisarz zmarszczył się.
— Panie Rousseau... do miłego zobaczenia.
Porucznik, doprowadzony tem pożegnaniem do służbowego porządku, wyszedł z komnaty.
Komisarz wskazał przybyłym damom na krzesła.
— Proszę tymczasem, zobaczymy! Zaczem pociągnął za sznur dzwonka i, wydawszy jakieś ciche rozkazy przybyłemu lokajowi, zapadł w poręcze fotela.
Nastąpiła znów dla pani Walewskiej nieznośnie długa chwila oczekiwania, którą pani de Vauban daremnie starała się rozproszyć i usprawiedliwić zaręczeniami, że choć na dworze Ludwika bezwątpienia panował o wiele większy ład, jednak to marudztwo trzeba przypisać wyjątkowemu nieporozumieniu, które więcej się nie zdarzy.
Nareszcie lokaj powrócił z odpowiedzią. Komisarz znów przez okulary jął rozpatrywać podane mu pismo, znów wybełkotał uwagę o potrzebie oddania Constanta na naukę alfabetu, aż wkońcu zbliżył się z przesadzonym ukłonem ku damom i zadeklarował uroczyście.
— Pan Constant czeka!...
— No przecież! — westchnęła z ulgą pani de Vauban. Można tu doprawdy nauczyć się cierpliwości!
— Jakto?!
— Od godziny prawie... nie możemy się dostać do Constanta!
Komisarz wydął obwisłe policzki.
— Do pana Constanta! — poprawił z godnością. — Zależy o której godzinie! W nocy rzeczywiście lada komu nie wolno spacerować po cesarskiej kwaterze!
— Jesteś pan grzecznym!
— Jednakowo dla wszystkich! Proszę tędy!
Komisarz zawrócił szybko ku kotarze, zasłaniającej wyjście na korytarz, a stąd, po kilku zakrętach śród labiryntu wąskich przejść i niewielkich komnatek, zatrzymał się przed małemi drzwiami.
— Tu jest pan Constant!
Hrabina chciała ująć za klamkę. Drzwi atoli otworzyły się raptownie, ukazując suchą, kościstą głowę mężczyzny o małych, świdrujących oczach i jowialnie uśmiechniętej twarzy.
— Sługa najniższy! Proszę, proszę dalej! Może tu, na kanapce, będzie wygodniej....
Hrabina pociągnęła zlekka szambelanowę ku wskazanej kanapce. Mężczyzna kłaniał się, uśmiechał i mówił dalej.
— Może niewygodnie! Może lepiej tu, na prawo!... Już byłem w niepewności... bo dziesiąta się zbliża!... Duroc wprawdzie zaręczył, lecz z paniami trudna sprawa zawsze!... Przed dwoma laty z panią de Vaudey mieliśmy audjencję wieczorną, wyznaczoną od tygodnia z górą... Czekamy, mijają godziny, niecierpliwimy się... niema! Cóż się okazuje...
— Pozwól, panie Constant, że ci przerwę! — wtrąciła raptownie hrabina, postrzegłszy w porę, że gadatliwość kamerdynera cesarskiego wkracza na zbyt niepożądane tory. — Ledwie dostałyśmy się! Co tu formalności. Co tu legitymacyj!
— Główna kwatera, pani hrabino! Niema czasu na zaprowadzenie udogodnień! W Tuillerach mamy drogę ułatwioną, tu niepodobna inaczej! Ale niechże panie raczą zdjąć okrycia! Gorąco, potem łatwo się przeziębić! Jeszcze w tym okropnym kraju! Proszę, proszę!
Constant posunął się żwawo ku damom, pomagając im uwolnić się z szub i chust, a okiem znawcy przyglądając się pani Walewskiej, gdy w końcu ta ostatnia nerwowym ruchem zrzuciła z głowy ostatnią koronkową zasłonę.
Constant oczy przymrużył i nagle umilkł.
Szambelanowa, uczuwszy na sobie wzrok cesarskiego kamerdynera, zacięła usta gniewnie. Wzrok ten drażnił ją, obrażał.
— Czy długo jeszcze!?
Constant wyciągnął zegarek.
— Pięć minut, całe pięć minut!
— Jesteś pan, widzę, punktualnym!
— Co robić, z dziwakiem inaczej nie można! O dziesiątej wolno mi zameldować!... A uczynię to z całą przyjemnością... Cały mój szacunek i gotowość do usług... Ale!... Przed chwilą byłem w nielada ambarasie, bo komisarz przysyła mi zapytanie, czy i drugą damę ma wprowadzić! Naturalnie domyśliłem się, lecz na razie, pani hrabina rozumie — zakłopotanie, bardzo zabawne zakłopotanie!
Constant zarechotał przeciągle.
Szambelanowa cisnęła ręką pulsujące skronie.
— Mój panie Constant, — zagaiła pani de Vauban. — Przecież nie mogłam pozwolić, aby szambelanowa sama!
— Bezwątpienia, bezwątpienia! — przyznał kamerdyner, mrugając filuternie małemi oczkami. — Trzeba się do nas przyzwyczaić!... Dziesiąta dochodzi! Panie pozwolą — pójdę się dowiedzieć.
Constant wyszedł szybko z pokoju.
— Wcale miły człowiek!
— Lokaj!
Hrabina westchnęła.
— Cesarza!... Lecz pojmuję twoją szlachetną odrazę!... A cóż ja mam powiedzieć! Sądzisz, że we mnie krew Barbantane’ów nie upomina się, o należne względy! Rozsądek zaparcia się, a przyjaźń lekkiem czyni poświęcenie! Constant ma stanowisko, ma przystęp do osoby! U Ludwików golarze umieli grozić ministrom — Napoleon goli się sam, stąd wpływ Constant! Wpływ tem większy, że mameluk Rustan nie umie ze swego korzystać...
Szambelanowa skrzywiła się sarkastycznie.
— Ciebie, Marylko, dziwi!
Pani Walewska nie zdążyła odpowiedzieć, gdy w pokoju zjawił się Constant z miną uroczyście zafrasowaną.
— Cóż, jakże?
— Nic! Zleciłem Rustanowi! Zaraz będzie odpowiedź!... Meneval pisze jeszcze w najlepsze! Trzech kurjerów czeka!
— Więc może...
— Nic nie wiadomo, pani hrabino!... Nic nie wiadomo! U niego co sekunda nowina. Czasem aż ciężko! Przed chwilą Rustan podawał mu lody! A potem będzie miał Corvisart za swoje!... Wszystkiego Sebastiani narobił! Zdaje mi się, że skończy w Konstantynopolu swoją karjerę! Mam po temu dane!
Constant zasunął uroczyście rękę za klapę fraka mundurowego.
— Czy być może? Książę Borghese mówił wczoraj przeciwnie!
Constant otrząsnął się pogardliwie.
— Ten nie ma wyobrażenia! Spotka go nawet nauczka, odeślemy go do Paryża żonie!... Ale, może wolno mi czem służyć pani szambelanowej!? Może kieliszek burgunda?... Bo to, panie, rozmaicie...
Pani Walewska spojrzała ostro na kamerdynera.
— Mój panie Constant, zechciej spełnić nadewszyslko swój obowiązek i zamelduj o mojem przybyciu najjaśniejszemu panu!
Na ten zwrot ostry, suchy, Constant wtulił głowę w ramiona i wyjąkał niepewnie.
— Owszem, właśnie... Rustan powiadomiony!...
Panią Walewskę odpowiedź ta wzburzyła, jakąś rozpaczliwą obudziła energję.
— Nie do Rustana miałeś mnie pan meldować! Nie przybyłam tu, aby antykamery zwiedzać — odjeżdżam!
Szambelanowa podniosła się i zmierzała ku wyjściu.
Hrabina porwała się za nią i jęła zatrzymywać.
Constant, przerażony tą stanowczością, usprawiedliwiał się, a perswadował.
— Ani myślałem urazić!... Pani szambelanowa raczy się mylić!... Z powodu spóźnionej pory jesteśmy w oficynie zamkowej... Rzecz się natychmiast ułoży...
— Ależ naturalnie, Marylko, pan Constant jest....
— Z całą życzliwością, pani szambelanowo dobrodziejko! Z całym szacunkiem.... Poczekalnia cesarska pełna ordynansów!... Czyżbym śmiał tam wprowadzać...
— Bezwątpienia, drogie dziecko, pan Constant tylko przez życzliwość...
— Wracam.
— Bądź rozsądną! Pomyśl, co świat na to powie! Zastanów się!...
Lekkie pukanie do drzwi w głębi przerwało zatarg.
Constant uchylił pospiesznie drzwi, — zamienił kilka słów z osobą, stojącą po za niemi, i powrócił do pani Walewskiej z miną triumfującą.
— Pani szambelanowo, najjaśniejszy pan rozkazał prosić panią do zielonego gabinetu!...
— Widzisz... widzisz, niedobra!...
Pani Walewska pochyliła głowę.
— Niech pani raczy za mną... tylko radziłbym narzucić chusteczkę... będziemy przechodzili przez sale służbowe...
— O, jaki pan dobry, panie Constant! Jaki pan dobry! Pozwól, moje dziecko! Tak — teraz możesz, osłania cię wybornie!...
— Służę pani! — nalegał kamerdyner.
Szambelanowa postąpiła parę kroków, a postrzegłszy, iż pani de Vauban nie idzie za nią, przystanęła.
— A pani? — zagadnęła niespokojnie.
— Ja — ja, moja Marylko, tu... zostanę! Zaczekam!... Pojmujesz...
— Tak, tak! — przytwierdziła gorączkowo pani Walewska. — Ma pani słuszność! Sama muszę! Zresztą to nie długo potrwa! Wiem, co mam powiedzieć!... Proszę czekać, za chwilę, zaraz powrócę!...
— Tylko kurażu, tylko kurażu więcej! Słuchaj, a sama do niczego się nie zobowiązuj, wiesz! Pamiętasz, com ci mówiła! — szeptała pani de Vauban.
Szambelanowa próbowała się uśmiechnąć.
— Och! Bądź pani spokojna!
— Mój panie Constant!...
Kamerdyner skłonił się głęboko pani de Vauban i przerwał.
— Zgaduję, co mi pani hrabina chce powiedzieć! Cała moja uwaga, całe moje doświadczenie... Służę, służę! Tędy!
Zaledwie pani Walewska przestąpiła próg komnaty, w której honory domu czynił jej Constant, gdy mocne, głuche dotąd izby i sale zamkowe przybrały zgoła inną postać. Tu potoki światła biły z każdego zakamarka, rozpraszały każdy cień, każdą taflę posadzki zalewały. Tu Zamek żył i tu czuwał.
Pani Walewska po kilkakroć ocierać się musiała o mundury sztabowców, adjutantów, o fantastyczne ubiory mameluków, o fraki i galony dworskiej służby.
Constant kroczył przodem, zamieniając niekiedy ze spotkanymi uprzejme ukłony, niekiedy na uśmiech odpowiadając uśmiechem, a niekiedy mrużąc tylko filuternie oczy i kładąc znacząco palec na ustach.
Po kilkakroć wśród szepczących między sobą gromadek oficerów, na widok pani Walewskiej, powstawał przeciągły, drażniący szmer, w którym nietrudno było odróżnić stłumiony chichot, — lecz jedno spojrzenie Constanta odgłosy te uciszało.
Pani Walewska odgadywała znaczenie tych szmerów, rozumiała szyderstwo uśmiechów, po przez narzucony na twarz woal czuła bezczelność słanych ku niej spojrzeń, zdołała nawet pochwycić cichy wykrzyknik młodego oficera gwardzisty: — „Sapristi, nie lada to musi być kąsek!“ — a mimo to, nietylko nie traciła przytomności i pewności, lecz zdawała się nabierać mocy, hartu i siły. Szła dumnie, hardo, pewnie — szła; a każdy jej puls, każdy muskuł, każda kropla krwi, walącej młotami o jej skronie, brzmiała echem słów Małachowskiego, dźwięczała świadomością czynionej ofiary.
Ta czereda bezduszna, stopiona w skinieniu Banapartego na miazgę, pełzająca u jego stóp, ani wie, kogo ma przed oczyma! Ani się spodziewa, że pan jej, że mocarz, przed którym oni się gną, pozna za chwilę i ujrzy kres swej władzy! Ani domyśla się, jakie zaklęcia ów potężny musi złożyć, aby bodaj ręki tej mógł się tknąć!
— Już zaraz gabinet zielony! — szepnął Constant, odwracając się ku szambelanowej.
Pani Walewska kiwnęła spokojnie głową.
— Dobrze!
Constant odchrząknął, poprawił machinalnie klapy fraka i rozsunął wielką firankę, zasłaniającą szczelnie drzwi.
Pani Walewskiej mignął się w oczach zawój mameluka i twarz śniada, rozpłaszczona, apatyczna.
Drzwi otworzyły się cicho. Szambelanowa znalazła się w wielkim pokoju, słabo oświetlonym kandelabrem, obwieszonym zasłonami niebieskiemi.
Szambelanowa rozejrzała się niepewnie. Pokój był pusty, tylko w przeciwległym końcu, na tle jasnych odrzwi, rysował się wysmukły cień służbowego oficera.
Constant przystanął i wskazał pani Walewskiej fotelik pod ścianą.
Szambelanowa zdziwiła się.
— Czy to tu? — zagadnęła szeptem.
— Tu! Widzi pani... Tam, gdzie ordynans służbowy... tam cesarz!...
— A... a! Więc?!
— Nic! — objaśniał dalej kamerdyner. — W tej chwili jest zajęty, lecz zaraz pewno każe panią prosić. Już wie, że pani czeka!.... Tu można zdjąć woal zupełnie swobodnie!... Odrobinę cierpliwości! Duszno?!... Ba! A wyrzeka jeszcze, że mu zimno!... Ja tymczasem będę obok!
— Pan odchodzi?
— Taki regulamin, tu tylko ordynans i osoby przypuszczone do wyjątkowego posłuchania! Ale już niedługo, bo dwóch kurjerów odjechało!
Constant skłonił się i wyszedł na palcach z komnaty.
Panią Walewskę to nowe oczekiwanie nieprzyjemnie dotknęło, zatamowało odrazu bieg myśli jasnych, prostych, a trzeźwych i znów obudziło w szambelanowej jakieś uczucie niepewności, trwogi.
Nastrój ten spotęgowała cisza, panująca wokół i mrok, strojący w fantastyczne kontury całe wnętrze komnaty.
Zwolna pani Walewska oswajała się i z ciszą i mrokiem. Pierwsza zaczęła przemawiać do niej chrobotem, idącym nieprzerwanie od strony gabinetu cesarskiego, chrobotem nieokreślonym, niezrozumiałym, chwilami wydającym się być strzępami żwawej, ucinkowej rozmowy, a chwilami zakrawającym na szelest przerzucanych papierów. Ów chrobot nadto zagłuszało od czasu do czasu ciche brząkanie ostróg, znaczące niedostrzegalne ruchy ordynansa służbowego, lub oddalony zgiełk uliczny, nieśmiało zakradający się do komnaty.
Mrok również zwijał przed oczyma szambelanowej swe zasłony.
Pani Walewska rozróżniała dokładnie marmurowe linje kominka, wzorzyste obicia na ścianach, wielkie portrety, bijące szkarłatem, a poglądające trupio blademi twarzami, zawiłe, pstre zygzaki rozciągniętego na podłodze kobierca, złocone krawędzie rozstawionych stołków i foteli, dostrzegła nawet podpinkę lśniącą u niedźwiedziej czapy stojącego nieruchomie oficera i szamerowania na jego mundurze i wielką rękojeść pałasza.
Oczekiwanie przedłużało się, zaczynało męczyć szambelanowę. Po kilkakroć zdawało się, że słyszy szarpnięcie klamki... że lada oka mgnienie, a padnie jej nazwisko, lecz za każdem takiem złudzeniem jeno cisza w komnacie zapadała dla Pani Walewskiej głębsza, jeno martwota większa.
Naraz ostrogi zadźwięczały dłużej, przeciąglej.
Pani Walewska machinalnie zwróciła głowę ku sylwetce oficera — twarzy atoli, ocienionej mocno, strzępiącym mu się tuż po nad czołem, brzegiem bermycy, dojrzeć nie mogła.
Szambelanowej przyszło na myśl, że nie jej samej tylko czas dłuży się nielitościwie i że ten oficer bezwątpienia musi być mocno zaciekawiony jej obecnością i zapewne skraca sobie czas domysłami.
Pani Walewska uśmiechnęła się sama do siebie, cóż ją obchodzić mogła opinja takiego pionka, gdy zdeklarowała się całemu światu rzucić rękawicę w osobie Napoleona.
Wtem, drzwi, któremi szambelanowę wprowadził Constant, rozwarły się gwałtownie. Do komnaty wszedł oficer, w niedającym się rozeznać uniformie, zamienił z ordynansem niemy ukłon wojskowy i wyrzucił zadyszanym głosem.
— Kurjer z Paryża!
Ordynans zastukał do drzwi cesarskiego gabinetu i po małej przerwie otworzył je.
Strumień światła wpadł z gabinetu do komnaty.
Pani Walewska w strumieniu tym widziała dokładnie marsowo ciemną twarz kurjera, dostrzegła nawet skurcz gwałtowny jej muskułów w chwili, gdy przed nią zarysowała się wyrazista głowa cesarza. Słyszała każdy wyraz.
— Skąd?
— Z Paryża, najjaśniejszy panie!
— Nareszcie! Dawaj!
Nastała chwila milczenia, przerywanego trzaskiem rozdzieranych kopert, poczem lakoniczna konkluzja.
— Dobrze! Jutro zamelduj się w sztabie!
Kurjer cofnął się tyłem za próg. Oficer ordynansowy postąpił naprzód, aby zamknąć drzwi, lecz, potrącony z lekka przez kurjera, odwrócił się, aby go przepuścić.
Strumień światła, bijącego z gabinetu padł przytem na bladą twarz oficera ordynansowego...
Pani Walewska zadrżała zleklca — oficerem tym był po rucznik Ornano.
Drzwi tymczasem zamknęły się, mrok znów zapanował. Kurjer zamienił ukłon z ordynansem i wyszedł. Ordynans zapadł w swą skamieniałą postawę u progu cesarskiego.
Pani Walewska otrząsnęła się z pierwszego wrażenia.
Spotkanie to nie było jej miłem. Sama nie wiedziała dlaczego, lecz dałaby wiele, żeby teraz jego tu nie było, żeby na miejscu porucznika stał, wszystko jedno kto, byle nie on!
Czy tylko nie omyliła się!? Błąd wydał jej się niemożliwym!... To był on! On bezwątpienia, choć jakby zmieniony, niepodobny do siebie!
Szambelanowa natężyła wzrok. Oficer ordynansowy zdawał się być na głaz stężałym, bo już nawet teraz brzęk ostróg nie zdradzał najlżejszego poruszenia.
Pani Walewska westchnęła.
Porucznik widocznie jej nie poznał. I nie mógł jej poznać, bo mu na myślby nie przyszło, aby to ona mogła być! Rozmawiali tak krótko.
Przekonanie, że jest niepoznaną, uspokoiło szambelanowę, równocześnie atoli obudziło w niej myśl dziwną, że choć tak jak jest — jest lepiej, lecz mimo wszystko jest źle — źle bardzo! Pani Walewska starała zdać sobie sprawę z tego zła, opędzić się temu dziwnemu przeświadczeniu, daremnie.
Ornano powinien był ją poznać, powinien był!...
A jeżeli poznał i udaje dyskrecję...
Pani Walewskiej zimny pot wystąpił na czoło.
— Byłoby straszne! — szepnęła do samej siebie. — Dlaczego!? — podpowiedział jej głos rozsądku.
— Straszne, straszne! — mówiły niedosłyszalnie drżące usta szambelanowej.
— Wyobrażam sobie zniecierpliwienie pani szambelanowej! — wmieszał się z boku zgięty cień.
Pani Walewska drgnęła.
— A to pan, panie Constant!
— Do usług! Znów mamy kurjera! Cambacères wybrał się w porę! Lecz to już ostatni!... Mnie samemu nieprzyjemnie! Gdybym przewidział, uprzedziłbym, że przed jedenastą nie ma co!...
— Tak — pewnie!
— Lecz niech pani szambelanowa będzie jeszcze cierpliwą... pójdę sam i przypomnę — najprostsza sprawa! Musi być w dobrym humorze, bo w Paryżu wszystko dobrze...
— Panie Constant! — zagadnęła nagle szambelanowa, pochłonięta ciągle dręczącemi ją domysłami. — Kto jest ten oficer... tu?!...
Kamerdyner pochylił się do ucha pani Walewskiej.
— Ornano! Kuzynek! Faworyt! Porucznik strzelców. Może panią szambelanowę krępuje, to znajdziemy zaraz na niego sposób! Lala pałacowa! — Nie?! — Myślałem!... Bo, pani szambelanowo, my tu mamy zawsze środki pod ręką... Słówko dowódzcy warty wystarczy... i taki oficerek póki życia nie zobaczy progu cesarskiego! Ho — ho! Inaczej radybyśmy sobie na pokojach nie dali!...
— Cóż znowu — pytałam tak...
— Ornano — Ornano! Książę! I gorzej niż taki z wczorajszego rozkazu dziennego!
— Dziękuję.
— Pójdę sam... przypomnieć!... Bo, doprawdy, pani szambelanowa raczy wierzyć, mnie samemu przykro!...
Constant zgiął się uniżenie, wtulił głowę w ramiona i podszedł do progu cesarskiego...
Strumień światła znów wpadł do komnaty.
— Co... czego?! — rozległ się ostry głos.
Sire... pani!
— Niech czeka — powiedziałem!
Constant cofnął się pospiesznie.
— Pani szambelanowa słyszała! Zajęty jeszcze, ale już nie długo! A jak wpadł na mnie! Później będzie przepraszał!...
Pani Walewska jakimś gestem odpowiedziała kamerdynerowi, nie rozumiejąc, co do niej mówi, ani z czego się usprawiedliwia. Nie miała nawet wyobrażenia, co i z kim mówił Constant, bo w chwili, kiedy z gabinetu cesarskiego wpadło światło, ukazała się jej po raz wtóry twarz porucznika Ornano, lecz tak zmieniona, taką napełniona goryczą, że szambelanowej marą się zdała.
— Poznał cię! Przekonał się nareszcie coś warta! — syczały w uszach pani Walewskiej szydercze głosy.
Szambelanowa całą moc zbierała, aby opanować wzruszenie.
— Co jej do niego! Poznał więc... choćby nawet... nic mu do niej! Myśli! Wolno mu myśleć!... Ona ma przed sobą zadanie tak wielkie, tak doniosłe... że... że... ustają wszystkie względy...
— Wie coś warta! Wie! — podpowiadały wciąż te same głosy.
Cień pod drzwiami cesarskiemi słaniał się, chwiał, ostrogi pokilkakroć zabrzęczały przeraźliwie.
Pani Walewska ukryła twarz w dłoniach.
— Lada chwila cesarz wezwie... a wówczas przejść będzie musiała obok niego... tuż obok niego!... Odwróci głowę! Nie! Nie powinna!... Niech spojrzenia ich się spotkają!... Jeżeli nie rządzi nim prosta ciekawość — odczuje, odgadnie ją!... Musi odgadnąć! Urojenia — śmieszne urojenia!... Ornano!... Raz w życiu go widziała! Prawda, był innym, niż wszyscy — innym bezwątpienia!
Nagle szambelanowa zatrzęsła się całem ciałem — tuż około niej rozległ się głos zdławiony, cichy. Tak — on mówił do niej — mówił długo, rwał zdania, wyrzucał jednym tchem.
Pani Walewska nie rozumiała słów.
Ornano roześmiał się sucho.
— Nawet pani nie odpowiada! Nawet pani nie zaprzecza!?
Szambelanowa odsłoniła twarz.
— Przepraszam... nie uważałam! — wyjąkała nakoniec.
Ornano, który stał tuż przed panią Walewską, cofnął się w tył.
— Pani daruje, byłem szalony! Wierzyłem!... Gdy mnie przekonać chciano... broniłem! Broniłem snu... Niech pani przebaczy śmiałość!
— Nie mam nic do przebaczenia!
Dlaczego pani miałabyś być inną?! — ciągnął półszeptem porucznik. — Dlaczego byś miała być lepszą... czy różną od swych poprzedniczek!? Takie złudy jawią się czasem niewiadomo skąd!... Z początku własnym oczom nie wierzyłem! Bałem się wierzyć, lecz teraz... już to wrażenie przeszło... zupełnie.
Szept porucznika rozwiał się w ciszy, zalegającej komnatę. Ornano umilkł.
Pani Walewska z trudem zaczerpnęła powietrza i spojrzała ku porucznikowi. Czapka niedźwiedzia na głowie Ornana chwiała się.
— Ja... nie wiem... co pan chce przez to powiedzieć!?
Porucznik targnął się.
— Pani tu... tu... o tej porze?
— Cóż stąd?! — odrzekła pytaniem szambelanowa, czując, że mówi coś sprzecznego z jej własnemi myślami.
— Wie pani, dokąd te drzwi prowadzą?
— Wszak... do gabinetu cesarskiego!
— Do hańby! — Słyszysz pani — do hańby!... Chcesz, aby cię spotkał ten sam los, co Lacoste, de Vaudey lub Carlottę Gazzani?!
Ornano ujął panią Walewskę za rękę.
— Uchodź stąd, póki czas!... Uchodź!...
— Nie mogę — jęknęła szambelanowa.
— Roi ci się panowanie — wpływy?! Ani o tem marz!... Jutro, pojutrze odtrącą cię, odrzucą! Rozumiesz pani! Ocenią twoją lekkomyślność na złoto i zapłacą ci! Słyszysz! Nic nadto!
Szambelanowa zacisnęła kurczowo usta.
Ornano odetchnął ciężko i mówił dalej gardłowym szeptem.
— Cofnij się, póki czas! Uchodź pani! Zaklinam cię! Nie sądź, abym ja tu siebie brał w rachubę!... Jutro, natychmiast, wyjadę — nie zobaczysz mnie już nigdy!... Jedynem mojem pragnieniem jest, abym o tobie zachował pamięć czystą, abym nie był świadkiem twego obłąkania! Milczysz pani?!
Pani Walewska wyciągnęła z trudem szyję i, wskazując ruchem głowy na drzwi gabinetu cesarskiego, rzekła gorączkowo.
— Tam muszę!... Muszę powiedzieć mu, muszę zażądać odeń przyrzeczenia! Nikt inny, tylko ja! Bo pan nie wiesz, nie domyślasz się, lecz tak musi być!... Obowiązek! Podjęłam się dobrowolnie!...
Ornano wybuchnął przeciągłym śmiechem.
— Może sądzisz pani, że zdołasz panować? Nigdy!... Cesarz! Cesarz jeden ocenia wartość kobiet!... Depcze je — i inaczej czynić nie ma prawa! Pocoś pani tu przyszła?! Po co?! Po co?! Mogłabyś zaprzysiąc, iż chcesz widzieć cesarza, a nie kryjesz zamiarów dorwania się do jego potęgi, bogactw?!... Cesarz umie odpłacać — wie, co warte są względy dam, wyczekujących w jego antykamerach na audjencję...
— Milcz pan!
Ornano szarpnął pendentem.
— Masz pani słuszność... zaszedłem za daleko!... Powiedziałem za wiele!... Proszę zapomnieć o mojem znalezieniu. Zdawało mi się, iż moim obowiązkiem jest... Teraz nie mam sobie nic do wyrzucenia!
— Jestem przekonaną! Nie łudziłam się, abyś pan widział coś więcej nad pozór!...
— Jakto?
— A więc, panie kawalerze, zapamiętaj sobie, że względy, które mnie tu przywiodły, stoją poza granicami pańskich domysłów! Zresztą, ani pan nie masz prawa mnie pytać, ani ja odpowiadać!...
Ornano wyprostował się.
— Tak — tak, masz pani słuszność... nie mam prawa! Żakostwo, dzieciństwo, urojenie!... Śmieszne, dziecinne urojenie!... A jednak — zaklinam panią, błagam, odejdź stąd, wracaj! Jeszcze czas, byleś miała odrobinę woli! Zawołam Constanta!
— Mam wyznaczoną audjencję!
Ornano roześmiał się sucho.
— Audjencję! Pani nazywasz to audjencją?...
Pani Walewska podniosła głowę.
— Nie rozumem tej ironji! Czekam na posłuchanie u cesarza Francuzów!
— To niepodobna! Nie — sto razy nie! Otumaniono cię, zwabiono, okłamano! Panibyś tu dobrowolnie nie przyszła! Użyto podstępu!...
— Panie kawalerze — szepnęła z napomnieniem pani Walewska, którą drżący głos porucznika lękiem zaczynał przejmować. — Panie kawalerze, słów jego wytłumaczyć sobie nie umiem! Mówisz, jakbyś wątpił o honorze!...
— Prawda — prawda! Sam nie wiem, co mówię, lecz czemuś tu przyszła! Odpowiedz! — Rozumiem, oszukano cię, omylono twą czujność! Dlaczego milczysz pani?
Szambelanowa ukryła twarz w dłoniach. Ornano pochylił się ku pani Walewskiej.
— Więc nawet nie próbujesz pani usprawiedliwić się?... Więc byłożby to prawdą, że sama, dobrowolnie!...
— Chcesz pan wiedzieć — a zatem tak, dobrowolnie tu przybyłam!
— Nie zdając sobie sprawy z tego, jak ta audjencja będzie tu rozumianą!...
— Jest mi to obojętnem!
Ornano odpowiedział spazmatycznym chichotem.
— Sięgasz, pani tak wysoko!... Cha — cha! Cóż tobie świat, co ludzie!... Cha — cha! Zdaje się pani, że tak samo nie mówiły tamte! Cha, cha!... A wiesz, że jeszcze pytanie, czy cię przyjmą! Słyszałaś rozkaz: „niech czeka!“... Po nim bardzo często następuje: „niech sobie idzie!“ Przyznaj pani, czy najjaśniejszy pan nie ma słuszności? Czy zasługuje, która z was na inne obejście? Bo co was do niego skłania, co sprowadza?! A ja nie wierzyłem! Słyszysz pani, dziś jeszcze, przed chwilą, kląłem się za ciebie! Zdawało mi się, że ty, pani, jesteś inną, że komu Bóg dał tyle piękna, kogo taką krasą ustroił, temu i duszę dał czystą i serce bez zmazy!... Przeklęta niech będzie chwila, w której cię ujrzałem, pani; za dzień jeden rozmarzenia, za sekundę rojeń — bierzesz ze mnie straszną lichwę rozczarowania!
— Nic pana nie upoważniło do czynienia mi wymówek! Nie dałam powodu! — wyjąkała pani Walewska.
— Nic mnie nie upoważniło! Miałżem pytać lilji o zezwolenie wielbienia jej?! Przed gwiazdą więc schylić czoła nie wolno?... Trzebaż mieć było inny jeszcze powód do pokochania cię nad jedno spotkanie głębi twoich oczu?! Upoważnienie?!... Więc patrz, w piersi mej bije ku tobie serce, bije całem mojem życiem, bije myślą niesamolubną, chce zachować cię nieskalaną, chce z obrazem twym zamrzeć! Dziwi cię, pani, że broni go, że drży o jego czystość, że trwoży się o lada skazę?!... Marjo! Do nóg się twych chylę? Niczego nie żądam dla siebie — niczego! Ani śmiem przypuścić, byś ty mogła zejść z drogi obowiązku, abyś ty mogła dla losu swego być nie dość hardą, abyś zwróciła oczy ku mnie! Przysięgam ci, że nic, jeno odejść chcę z twym obrazem, odejść samotnym! A jeżeli tu przemawiam, jeżeli cię ostrzegam, to nie czynię dla intencji małej, dla intrygi, dla zawiści!... Za temi drzwiami jest cesarz!... Cesarz, którego wielbię, na skinienie którego jestem gotów życie ponieść!... A ty, pani, jawisz się na to, abym go nienawidził! Wiem, wiem, o panowaniu myślisz! I pewnie! Nie znam godniejszej skroni do noszenia korony koron! Gdybym był dość silnym, oddałbym ci ją pierwszy! Ciebie chciałbym mieć cesarzową, ciebie chciałbym strzec, pod twoim progiem służby odprawować, twoich słuchać rozkazów. Gdybym był dość silnym!... Niestety, nie tylko danem mi jest widzieć niemoc własną, lecz i twoje zaślepienie!... Zdaje ci się, że za temi drzwiami czeka na cię władza, wyciągasz ręce, a nie postrzegasz przepaści, która cię od niej oddziela!... Zginiesz!... Słyszysz!... Dwór cię wyssie, zemnie, powlecze śliną swego pustego życia i odrzuci, mając pod ręką inną znów ofiarę! I co potem! Powiedz?!
Szambelanowa drżała całem ciałem. Słowa porucznika wzruszyły ją, otworzyły oczy, pociągnęły siłą, rozpaliły podrażnioną imaginację.
— Tak — tak jest! Pan masz słuszność! — zaczęła nerwowo pani Walewska. — Ja nie mogę tu pozostać! Ani chwili jednej! To nie dla mnie miejsce! Małachowskiemu się zdawało! Nie mam sił, nie mam mocy do tych wielkich zadań! Słabą jestem — zginę! Ani chwili dłużej!... Szalona myśl mnie tu przywiodła!... Pan mnie wyprowadzisz!.. Wyprowadzisz mnie stąd!... Wracam do domu, do Walewic, do mojej pustki, do ciszy!... Wracam!...
Szambelanowa odetchnęła ciężko, Ornano pochylił się do jej ręki.
— Tyś dobra, zacna, szlachetna! — mówił z rozradowaniem. — Taką cię sądziłem, taką odgadłem i taką jesteś!... Bo inną byś nie mogła być!... Daruj mi śmiałe słowa!... Wybacz!...
Pani Walewska zerwała się z miejsca.
— Uciekajmy stąd! Uciekajmy!... Prowadź mnie pan — prowadź!
Ornano otrząsnął się.
— Pozwól pani... zawołam Constanta! Byleś umiała się oprzeć. Ja towarzyszyć ci nie mogę — jestem na służbie!...
— Więc pan mnie opuszczasz?!
— Panią opuścić! Gdybyż mi wolno było!...
— Constant może mnie nie usłuchać! — przerwała gorączkowo szambelanowa.
— Zaręczam pani, że ustąpi! Zamek! Na każdym kroku pełno ludzi! Zresztą gabinet ma to jedno wejście! A ja przy niem trzymam straż!...
Porucznik, nie czekając na odpowiedź pani Walewskiej, rzucił się w kierunku drzwi, prowadzących do służbowej antykamery i ujął za klamkę, — gdy, naraz, przeciwległe drzwi gabinetu cesarskiego rozwarły się z trzaskiem na ścieżaj. Na tle snopu światła zarysowała się sylwetka Napoleona.
— Ornano! — rozległo się gromkie zawołanie.
Porucznik stanął ubezwładniony, wryty w ziemię.
— Kto na służbie!?
Sire! — wybełkotał z trudem porucznik.
— Więc Ornano!... Masz tu papiery! Do Mareta, natychmiast!...
Porucznik zbliżył się automatycznie do cesarza, odebrał z rąk jego zwój papierów i ociężałym krokiem zmierzał ku drzwiom.
Napoleon tymczasem postąpił na środek komnaty ku pani Walewskiej.
— A... pani!? Proszę za mną...
W odpowiedzi na te słowa, ostrogi porucznika zabrzęczały gwałtownie pod drzwiami.
Cesarz poruszył się niecierpliwie.
— Ornano!
— Jestem, sire!
— Czy mam ci powtórzyć!? Marsz!
Ornano wyprostował się tak silnie, że na nim aż złote szamerowania zachrzęściały i — zawrócił znów ku drzwiom.
Napoleon spoglądał za porucznikiem dopóki drzwi się za nim nie zamknęły, poczem wycedził przez zęby do pani Walewskiej.
— No, więc proszę!
Szambelanowa pochyliła się całym swym ciężarem ku przodowi i poszła za cesarzem.
Napoleon, nie oglądając się na panią Walewskę, wszedł do gabinetu i zasiadł przed biurkiem, założonem papierami.
Szambelanowa przestąpiła próg i zatrzymała się, szukając oparcia na oddrzwiach.
Cesarz przerzucił kilka papierów, targnął jakimś wielkim arkuszem, a spojrzawszy nieznacznie po za siebie, ozwał się krótko.
— Zamknij pani drzwi za sobą! Siadaj!
Pani Walewska spełniła rozkaz, — gabinet zaległa cisza.
Teraz dopiero szambelanowa zaczęła się oswajać z łunami światła idącego ze świeczników, odbijających się w dwóch wielkich zwierciadłach, teraz dopiero próbowała zapanować nad przenikającym ją wskroś lękiem, aby ogarnąć cisnące się myśli.
Była więc u cesarza! Widziała go tuż przed sobą pochylonego nad biurkiem! Mogła swobodnie przyglądać się chmurom przebiegającym czoło cesarskie. Słyszała raz poraz powtarzający się krótki, gwałtowny skrzyp pióra, poprzedzający każde odrzucenie na bok papieru, rozróżniała wielkie mosiężne inicjały na porozrzucanych na podłodze tekach, nie uszły jej uwagi ani zawiłe esy ciemno-czerwonego adamaszku, pokrywającego ściany, ani trupi wyraz portretu króla Stanisława, ani skulona postać sekretarza cesarskiego, zgiętego nad papierami w niszy gabinetu, ani zegar stojący na kominku, ani szpada porzucona na krześle, ani wykrzywiona twarz satyra, zawisła u spodu zegarowej tarczy.
Była więc u cesarza! Jeszcze chwila, a zrzuci z siebie cały ciężar tłoczących ją uczuć. Powie mu! Musi powiedzieć!... A gdyby... Prawda, ta audjencja jest dosyć dziwną! Kazał jej czekać. — Dlaczego? Jest zajęty.
Była więc u cesarza! Wezwano ją przecież, prawie zniewolo do przybycia, a teraz nawet uwagi na nią nie zwracają! Może przybyła zawcześnie, może zegary hrabiny się spieszą, a może jaka ważna sprawa!
Naraz zdało się szambelanowej, że tuż za drzwiami zabrzęczały ostrogi.
Tam był Ornano! Był bezwątpienia. Skąd mu się wzięły te obawy! Mówił tak przekonywująco, a jakże się mylił. Bo i cóż? Jest przecież u cesarza, no i w obejściu nie widzi nic krom chłodu, oziębłości, nawet lekceważenia!
Sytuacja wydała się pani Walewskiej śmieszną. Tyle gwałtownych rozpraw, tyle obaw, przestróg, walk, a w końcu przyjęto ją ze wzruszeniem ramion, a teraz każdym ruchem dawano do zrozumienia, że jej obecność nie może opóźnić odczytania żadnego z tych papierów, że nie zasługuje bodaj na tyle zachowania, by jej poświęcić kilka sekund rozmowy między jednym raportem a drugim.
A Małachowskiemu się zdawało! Nie jemu tylko! Wszyscy, ona sama była w błędzie...
Lecz w takim razie, pocóż ją tu wzywano?
Panią Walewskę ogarniać zaczęło zniecierpliwienie. Myśl, że zapomniano o jej obecności nurtowała ją coraz silniej. Cesarz nie odrywał oczu od papierów, poruszył się kilka razy na fotelu, lecz jakby dlatego tylko, aby więcej jeszcze odwrócić się od szambelanowej.
Upłynęła nieznośnie długa dla pani Walewskiej chwila. Nareszcie w niszy gabinetu rozległo się lekkie stuknięcie. Sekretarz cesarski wstał z krzesełka, zebrał papiery i, zbliżywszy się na palcach do Napoleona, położył mu je na krawędzi biurka.
— Skończyłeś?! — mruknął cesarz.
— Tak jest, sire!
— Możesz iść!
Sekretarz skłonił się i szedł ku drzwiom. Napoleon zawołał do odchodzącego.
— Meneval!
Sire!
— Przypomnij mi jutro o Talmie! W komedji znów zaczynają się niesnaski!
Meneval skłonił się po raz drugi i wyszedł.
Cesarz został w gabinecie sam na sam z panią Walewską.
Po odejściu sekretarza, szambelanową napadło nerwowe drżenie. Była pewną, że teraz lada minuta cesarz zwróci się do niej, że teraz nadeszła decydująca chwila dla nadziei marszałka, dla niej samej.
Wbrew atoli przypuszczeniom — Napoleon pochylił się nad biurkiem i skupił nad papierami.
Szambelanowa uspokoiła się powoli. Gorzki uśmiech wykrzywił jej piękną twarzyczkę. Zegar na kominku z przeciągłym chrobotem wydzwonił godzinę dwunastą.
Cesarz podniósł się raptownie z fotela, odepchnął go i przeszedł się miarowym krokiem po komnacie. Zaczem przystanął raptownie w pobliżu pani Walewskiej.
— Zagaś pani świeczniki.
Szambelanowa wstała i poszła ku świecznikom.
Cesarz znów jął przechadzać się, zatrzymując się niekiedy przed biurkiem i zaglądając do rozłożonych papierów, jakby treść ich sprawdzając.
Pani Walewska, po zagaszeniu świeczników, powróciła na miejsce swe na kanapie, okrążając biurko, aby nie spotkać się z przechadzającym się cesarzem.
W gabinecie zapanował półmrok — słabo rozpraszany przez stojącą na biurku lampę olejną, osłoniętą zielonym, przezroczystym daszkiem, a skupiającą swe promienie tylko na papierach i tekach.
Szambelanowa ścigała nieznacznie sylwetkę cesarza, lecz ta ginęła raz po raz w mrokach, rozpływała się, ledwie za zbliżeniem się ku lampie migała barwami munduru, a ukazywała ostre kontury głowy.
Pani Walewska liczyła machinalnie poruszenia zegara.
— Pięć... dziesięć... dwadzieścia... trzydzieści! Nie — tak dłużej być nie może! Wstanie i wyjdzie! Cesarz jest zajęty! — nie ma czasu!... Powinna oddalić się niepostrzeżenie!... Późno! bardzo późno!... A tam Vaubanka bawi się domysłami!... Czy ona jedna?! Księżna Jabłonowska, Ornano, Fryne — oni wszyscy... Swoją miarę przykładać chcieli do niego, do Napoleona!... A gdyby teraz zastąpić mu drogę, do nóg paść i powiedzieć, z czem przybyła! Wyznać całą prawdę — zawierzyć mu najskrytsze myśli!...
Szambelanowa uśmiechnęła się sarkastycznie do samej siebie.
— I jakże zacznie, jakiż punkt wyjścia znajdzie!... Wszak wezwano ją — a jeżeli... mimo tego wezwania, nie mają nic do powiedzenia, jeżeli nawet nie czują się w obowiązku wyrzec kilku zdawkowych wyrazów grzeczności, jeżeli traktują tak zimno, tak obojętnie, ledwie racząc uwagę zwrócić na jej obecność, to gdzież sposobność do zagadnięcia, do przedkładania próśb!... Cesarz mówił, żądał rozmowy, schadzki!.. A dziś, teraz może sam żałuje, może sam myśli nad sposobem uwolnienia się od narzuconych mu odwiedzin...
Miłość własna poruszyła szambelanowę. Pani Walewska podniosła się z miejsca i jęła ku drzwiom kierować.
Cesarz atoli pochwycił szelest sukni pani Walewskiej, odwrócił głowę i rzucił niecierpliwie.
— Dokąd idziesz?!
— Najjaśniejszy panie!
— Siadaj!
Pani Walewska stała nieporuszona. Napoleon zbliżył się ku szambelanowej.
— Cóż mi powiesz?!... Hę!... Przyszłaś nareszcie?!... Któż cię nauczył te komedje odgrywać ze mną!?... Jesteś ładna!... Dla ciebie to nie nowina!... Powtarzasz sobie pewno to samo codzień!... Co?!... Nie chmurz się!... Ładna jesteś, ładna!...
Głos Napoleona przeszedł w jakiś cichy pomruk, połączony z lekkim chichotem, ręka cesarza musnęła twarzyczkę pani Walewskiej.
Pani Walewska cofnęła się z odrazą, cesarz pochwycił ją za rękę.
— No, no! Nie bocz się!... Cóż, nic nie mówisz!?... Wiesz dlaczego cię wezwałem!?... Żeby ci powiedzieć, że cię kocham!... Słyszysz!... Kocham cię!...
Pani Walewska ukryła twarz w dłoniach. Napoleon zmarszczył się.
— Bądź-że rozsądną! — Nie lubię scen! — Nadużyłaś i tak mojej dobrej woli!... Zdaje ci się, iż będę, jak młokos, wzdychał! Uspokój się! Boisz się?!... A może masz jaką prośbę!?... Co, pewnie!... Cha — cha!... Wykrztuś-że prędzej, bo to zaczyna być ckliwem!
Szambelanowa szarpnęła się gwałtownie i rzekła z wybuchem, tłumiąc łkanie.
— Tak, najjaśniejszy panie, mam prośbę!... Więcej niż prośbę!...
— Cóż takiego?!
— Abyś mnie, najjaśniejszy panie, nie lżył!... Abyś nie poniewierał!...
Głos pani Walewskiej złamał się i przeszedł w spazmatyczny szept.
— Abyś nie poniewierał.
Oczy Napoleona zadrgały żywym blaskiem, usta złożyły się do łagodniejszego uśmiechu.
— Jesteś rozkapryszonem dzieckiem! Nie bierz źle moich słów!... Siadaj tu, przy mnie! Tak!... Opanowałaś mnie! Myślisz, iż rad jestem temu uczuciu?!... Pierwszybym chciał potargać te więzy, któremi mnie omotałaś!... Stąd wzburzenie! Oho! moja maleńka — myślałaś, że opór jest tylko twoim przywilejem!.... Boisz się!... A sądzisz, że głębie twych oczu, że te piękne pazurki, te perłowe ząbki nie są niebezpieczniejsze stokroć?!... Ja ciebie poniewierać?!... Masz słuszność! Przyznaję się! Wiesz dlaczego? — Bo mi się zdało, iż przybyłaś tu nietylko po to, aby mnie łańcuchami spojrzeń twych skuć, lecz aby mi nadto wydrzeć jeszcze bodaj cząstkę z mojej mocy!... Bo mi się zdało, że nie przyszłaś do mnie — tylko do mojej korony, do mego berła, do gronostajów!... Co — może zaprzesz!?... Widzisz!... masz więc prawo dziwić się! Ja ciebie lżyć! Jesteś mi taką, taką... że gdybym mógł podniósłbym cię tam, gdzie ani ja schylać się do ciebie, ani ty do mnie wspinaćbyś się nie potrzebowała! Poniewierać cię!... Marjo, ja ciebie chcę, bo ja ciebie muszę kochać! Anim cię szukał, ani poznać starał, sama zabiegłaś mi drogę...
— Czy nie wolno poddance...
— Nie mów tak! Przeznaczenie wiodło cię... i stało się!... Przyszłaś! Dziś, teraz, nie wypominaj nawet pobudek, które tobą kierowały!... Wystarcza mi, że jesteś przy mnie, że twoim widokiem mogę się upajać!...
Głos cesarza miękł, cichł — oczy Napoleona gorzały.
— Najjaśniejszy panie, pozwól mi już odejść!
Bonaparte roześmiał się pobłażliwie.
— Więc doprawdy możesz przypuszczać, iżbym zezwolił?!... Lękasz się, lękasz się mnie?! Płaczesz! Takimże cię smutkiem przejmuje myśl, że mojem będziesz szczęściem, mojem dobrem?!
— Nie rozporządzam sobą!
Napoleon ujął gwałtownie rękę pani Walewskiej i zaczął z wybuchem.
— Tak — bo jesteś moją! Rozumiesz! Odtąd nikt do ciebie nie ma prawa!... Będziesz ze mną i przy mnie! Jestem dość potężnym, aby cię otoczyć taką mocą, aby nikt oczu ku tobie nie ośmielił się podnieść! Dam ci pałace, dam nieprzebrane bogactwa, stworzę ci życie piękne, rozkoszne, gwiazdą moją będziesz i panią, każde twoje życzenie, każde pragnienie rozkazem dla mnie się stanie, najdumniejszych zmuszę do szukania na twych ustach uśmiechu, na kartach dziejów imię twe wyryję! Ja świat mieć będę u nóg — ty mnie!... Na każdy rąbek twej szaty, na koronkę twej chustki — tysiące istnień ludzkich składać się będzie. Wszystko, co tobie jest drogiem, co sercu bliskiem, co miłem — będzie niem i dla mnie!... Rodzinie twej dam zaszczyty, dam majątki — dam, co zechcą, bo dla ciebie nie znam ofiary dość wielkiej, dość trudnej!... A w zamian ty — pozwolisz mi przy sobie szukać wypocznienia po trudach, dasz serdeczne odezwanie, dasz zapomnienie, dasz świadomość, że nie koronie, nie berłu miłość ślubowałaś!...
Bonaparte umilkł. Pani Walewska siedziała nieporuszona, jakby wsłuchując się w przebrzmiałe echo słów cesarskich. Napoleon pochylił się ku jej twarzyczce.
— Jesteś moją! Słyszysz, Marjo! Roznieciłaś we mnie płomienie! Kocham cię!
Szambelanowa odgarnęła szybkim ruchem promień włosów, zsuwający się jej na czoło i cisnąc nerwowo zaciśnięte kiście rąk, ozwała się niepewnie.
— Najjaśniejszy panie, gdybyś nie był cesarzem, nie wahałabym się z odpowiedzią!...
Bonaparte porwał ręce pani Walewskiej i do ust przycisnął.
— Mów tak jeszcze! Przeczucie mnie nie zawiodło!...
— Lecz, najjaśniejszy panie! — ciągnęła szambelanowa ze wzrastającą mocą — jeżeli ty masz wątpliwości, czy mnie rachuby tu nie przywiodły, ja muszę się obawiać, że to jedynie twoje wszechwładztwo, twoja chęć, nie znająca przeszkód, twój dwór, schlebiający każdej twej zachciance, oddaje mnie tobie na ofiarę chwilowego szału!... Na podeptanie!...
Napoleon puścił ręce pani Walewskiej.
— Mów dalej, mów!
Szambelanowa podniosła się i, skrzyżowawszy ręce na piersiach, rzekła po małej pauzie.
— Dlatego, najjaśniejszy panie, muszę być przezorną, muszę pamiętać o jutrze, które mi niełaskę przynieść może, muszę zawczasu myśleć, abym w opuszczeniu znalazła pociechę...
Napoleon roześmiał się szyderczo.
— Aha! Jesteś tak zabiegliwą!... Cha! — cha! No, dalej!... Ile?! Ile żądasz?!... Mów — czemu nie mówisz!... Zapewne, lepiej z góry ustanowić cenę!... No! Czegóż żądasz — dalej, prędzej — nie lubię długich targów!...
Pani Walewska zachwiała się pod brzmieniem chropowatego głosu cesarza.
Napoleon nie zwracał uwagi na sprawione wrażenie i nalegał ze wzrastającem rozdrażnieniem.
— Nie róbże ceregieli! Gotów jestem uznać za dobre taką otwartość! Wykrztuś nareszcie! Jestem dosyć bogaty!... No — cóż, umilkłaś?
Szambelanowa zachwiała się silniej i padła do nóg cesarzowi.
— Co tobie?! Co?!...
— Najjaśniejszy panie, wróć ziemi mojej byt, wskrześ ją, do życia powołaj... odbuduj!...
Bonaparte pochylił się ku szambelanowej, aby ją podnieść.
— Szalona kobieto! Stokroć szalona!...
Pozwól mi tak zostać! Niewolnicą twoją będę, ostatnią ze sług! Byleś wejrzał na te miljony wyciągniętych ku tobie rąk, byleś dał posłuch nadziejom legjonów, byleś im lata wierności nagrodził.
— Wstań, pani!
— Niczego nadto nie żądam! — błagała pani Walewska. — Niczego nie pragnę!
— Wstań! — rozkazał oschle cesarz, podnosząc szambelanową. — Sama nie wiesz, co mówisz! Dzieciństwa! Podmówili cię, chcą użyć za narzędzie!...
— Tak, prawda, najjaśniejszy panie! — rzekła z wysiłkiem pani Walewska. — Bo ufam, bo wierzę głęboko, że własnym twym zamiarom wtóruję, że urzeczywistnienie tęsknic naszych da ci miljony serc, miljony ramion, gotowych na każde skinienie stanąć przy tobie, krocie piersi, dyszących poświęceniem, krocie, których dumą będzie życie ponieść dla twego imienia!
Napoleon zasunął rękę pod mundur i jął gorączkowo przechadzać się po komnacie.
— Słowa twego wyczekują, najjaśniejszy panie... nadzieją usłyszenia go żyją...
Bonaparte zatrzymał się raptownie przed panią Walewską.
— Kto cię nauczył tej oracji?! Więc na toś przyszła! Pótyś się ociągała, póki nie zapamiętałaś deklamacji!... Co wam się zdaje, że na waszego błędnego rycerza się zaciągnę, że będę z gruzów kłótni, bezładu, urojonych ambicyj, samolubstwa waszych magnatów, rozzuchwalenia się waszej szlachty, tu, o setki mil od mojej ojczyzny, pałac z kart wznosił? Odpowiedź zresztą dałem — odpowiedź aż nazbyt szczodrą — a za nią mam dotąd klęski, mam obietnice, mam głód w armji, mam choroby z braku kwater!... Mam wykręty i żale, że... żałować mi przychodzi, że nie wszedłem do was po nieprzyjacielsku!...
Sire! — szepnęła drżącym głosem pani Walewska.
— Milcz! Wydałaś wyuczoną lekcję i dosyć! Nie znoszę kobiet, mieszających się do polityki! Dosyć!!
Szambelanowa zacisnęła usta i cofnęła się ku drzwiom.
Cesarz zastąpił jej drogę.
— Dokąd?!... Tu zostaniesz!...
— Najjaśniejszy panie...
— Zostaniesz! — powtórzył stłumionym głosem Bonaparte. — Bo ja tak chcę!... Słyszysz!...
Pani Walewskiej w oczach pociemniało. Czuła tuż na swojej twarzyczce tchnienie gorączkowego oddechu, słyszała wyrazy, które samem brzmieniem sylab paliły ją, łamały, raniły — rozumiała, że każde odezwanie się Napoleona i jego śmiech niedosłyszalny i te zaklęcia i przysięgi są jednym łańcuchem obelg, nieubłaganie cynicznych, okrutnych, a nie miała ani sił, by na nie odpowiedzieć, ani nie znajdywała słów.
A głos cesarza od wybuchu rozdrażnienia, od stalowej przenikliwości zniżał się do pijanego pomruku, do chropowatego szeptu, który ledwie że pełzł z ust Napoleona.
— Kocham cię! Przy mnie zostać musisz i zostaniesz! Biorę cię sobie!... Jesteś piękną i moją!...
— Nigdy! — zawołała z rozpaczliwym wybuchem pani Walewska.
Bonaparte pobladł, z ócz skry mu trysnęły. Pochylił głowę, ręce wyciągnął i zacisnął je kurczowo na ramionach szambelanowej.
— Słuchaj, ty — rzucił przez zęby. — Nie odgrywaj ze mną komedji, bo cię każę osmagać!...
Pani Walewska poruszyła wargami, lecz głos jej zamarł w jęku — zemdlała.
Napoleon, uczuwszy ciężar, słaniający mu się bezwładnie na rękach, roześmiał się krótko, cicho. Śmiechowi temu odpowiedziały z poza drzwi rozbrzęczane ostrogi służbowego ordynansa.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.