Przez dziki Kurdystan/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Rozdział Pośród mścicieli krwi
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
POŚRÓD MŚCICIELI KRWI

Ze wzgórza Amadijah wiodła ścieżka na dół w doliny Newdaszt. Wjechawszy na nią, ścisnęliśmy konie ostrogami i lecieliśmy przez wyschły teren jak ptaki.
Przybyliśmy do wsi Maglana, o której mówił mi Kurd Dohub. Zamieszkują ją sami Kurdowie, żyjący stale w nieprzyjaznych stosunkach z otaczającymi ich chaldejskimi chrześcijanami. Zatrzymaliśmy się tylko, aby rozpytać o drogę i ruszyliśmy dalej. Mijaliśmy zburzone miejscowości, gdzie pożary chat pozlizywały ze ścian krew mieszkańców. Wśród gruzów, dokoła rozsypanych, widzieliśmy tu i ówdzie kości, poogryzane przez dzikie zwierzęta. Mróz mnie przechodził.
W oddali widać było dym, wznoszący się po prawej i lewej ręce. Ukazała nam się nietynkowana ściana domu. Jakiś jeździec wychylił się przed nami, zauważył nas i skręcił nabok w zarośla. Znajdowaliśmy się w kraju niespokojnym, a on dostrzegł, że było nas więcej. Zupełnie tak samo dzieje się ptakom leśnym, zmuszonym zważać na każde uderzenie skrzydeł nieprzyjaciela i szukać jedynego ocalenia w ukryciu.
Zaczęło zmierzchać, kiedy ujrzeliśmy przed sobą około trzydziestu rozrzuconych na dolinie domów. To była wioska Tijah, gdzie mieliśmy przenocować. Oczywiście nie wiedzieliśmy, jakie spotka nas przyjęcie.
Zauważono nas zdaleka i część mężczyzn dosiadła koni, aby nas odpędzić, jako wrogów, lub przyjąć, jako przyjaciół. Zatrzymali się, aby na nas czekać, o jakie dwa tysiące kroków przed wsią.
— Zostańcie trochę w tyle! — rzekłem i pojechałem naprzód.
Dostrzegłem, jak na widok mojego konia zwrócili głowy ku sobie. O ile okoliczność ta napełnić mnie mogła dumą, o tyle musiała mi się też wydać wielce wątpliwą. Dobry koń, piękna broń i pieniądze; kto posiada te trzy rzeczy, ten wśród tych ludów rozbójniczych nigdy nie jest pewien ani ich posiadania, ani życia swego w dodatku.
Jeden z nich podjechał naprzód o kilka kroków.
— Iwari’l ker — dobry wieczór! — powitałem go.
Podziękowawszy, zmierzył mnie spojrzeniem od turbana aż do kopyt końskich i rozpoczął przesłuchanie.
— Skąd przybywasz?
— Z Amadijah.
— Dokąd dążysz?
— Do Kalah Gumri.
— Kto jesteś? Turek czy Arab?
— Nie jestem...
— Milcz! — rozkazał.— Ja pytam, a ty odpowiadaj! Mówisz po kurdyjsku, ale nie jesteś Kurdem. Jesteś Grekiem, Rosjaninem, czy Persem?
Zaprzeczyłem i tu skończyły się jego wiadomości. Ten człowiek przyjmował mnie jak rosyjski strażnik graniczny! Nie wolno mi było powiedzieć, do jakiej narodowości należę, bo chciał być tak bystrym i zgadnąć. Ponieważ nie udało mu się, palnął ze złości konia pięścią w oko, że zarżał z bólu.
— A kto to, ten Kurd tam? — wskazał na Anglika.
— To nie Kurd; on nosi tylko kurdyjskie ubranie.
— Skoro nosi tylko kurdyjskie ubranie to nie jest Kurdem!
— Powiedziałem to już właśnie.
— A skoro nie jest Kurdem, to nie wolno mu nosić kurdyjskiego ubrania. Zabraniamy mu tego! Kto on?
— Inglo — odrzekłem krótko.
— Inglo? Znam Inglów. Mieszkają po drugiej stronie góry Ararat, napadają na karawany i pożerają gumgumuku gaurana[1].
— Mylisz się znowu! Inglowie nie mieszkają pod Araratem, nie są rozbójnikami i nie pożerają jaszczurek.
— Milcz! Byłem w kraju Inglów i sam pożerałem z nimi gumgumuku gaurana, a nawet gumgumuku felana. Jeżeli ich nie pożera, to nie jest Inglem. Kto są tamci trzej jeźdźcy?
— Jeden to mój służący, a tamci dwaj to Arabowie.
— Z jakiego szczepu?
— Należą do plemienia Szammarów.
Powiedziałem prawdę, licząc na nieprzyjaźń Turków z Szammarami. Wróg Turków musiał być przyjacielem Kurdów. Wiedziałem wprawdzie, że południowe plemiona Szammarów żyją w nieprzyjaźni z Kurdami, ale to tylko z powodu rozbójniczych wypraw tych drugich, którzy sami żyją z innymi Kurdami na stopie krwawej zemsty i wiecznego sporu. Tu znajdowaliśmy się w samym środku Kurdystanu, gdzie z pewnością nie było nigdy nieprzyjaznego Araba i dlatego tak odpowiedziałem z silnem przekonaniem, że nam to nie zaszkodzi.
— Znam Szammarów — zaczął Kurd. — Mieszkają nad ujściem Fratu, piją wodę morską i mają oczy niedobre. Żenią się z własnemi matkami i robią skręty[2] z mięsa świń.
— Mylisz się znowu. Szammarowie nie mieszkają nad morzem i nie jedzą nigdy świniny.
— Milcz! Sam byłem u nich i widziałem to wszystko. Jeżeli ci ludzie nie pożenili się ze swoimi matkami, w takim razie nie są Szammarami. Szammarowie żyją też w krwawym sporze z Kurdami Sar Hazan i Zibar a więc są i naszymi wrogami. Czego tu chcecie?
— Chcemy zapytać, czy macie chatę, w której moglibyśmy dziś przenocować.
— Nie mamy chat. Jesteśmy Kurdami Berwari i mamy domy. Dostaniecie dom, jeżeli nam dowiedziecie, żeście naszymi przyjaciółmi.
— Czem mamy to udowodnić?
— Tem, że oddacie nam swoje konie i broń.
A stary zjadaczu jaszczurek! Uważasz ludzi, robiących kiełbasy za takich głupich! To sobie pomyślawszy, dodałem głośno:
— Mężczyzna nie rozstaje się nigdy z koniem swoim, ani z bronią.
— Więc nie możecie u nas pozostać — odrzekł szorstko.
— W takim razie pójdziemy dalej — powiedziałem krótko i wróciłem do towarzyszy. Kurdowie też otoczyli kołem swego dowódcę.
— Co powiedział? — spytał mnie Anglik.
— Chce naszej broni i koni, jeżeli mamy tutaj pozostać.
— Niech sobie przyjdzie po nią — mruknął.
— Na Boga, sir, dziś ani strzału! Kurdowie święciej jeszcze, niż Arabowie dochowują krwawego odwetu. Jeżeli obejdą się z nami nieprzyjaźnie, a my zabijemy jednego z nich, wówczas jesteśmy zgubieni; jest ich pięć razy tylu co nas.
— Ale co robić? — spytał.
— Udać się dalej w drogę, a gdyby próbowali nas wstrzymać, jąć się układów.
Powiedziałem to także innym, a oni przyznali mi słuszność, chociaż tchórza między nimi nie było. Ci Kurdowie z pewnością nie wszyscy pochodzili z tej wsi; nie mogłaby posiadać tylu mężczyzn. Zeszli się oni tutaj z jakiegoś powodu i byli widocznie w bardzo wojowniczym nastroju. Rozwiązali teraz koło, przedtem utworzone i skupili się w pozornie bezładną gromadę, nie ruszając się z miejsca i oczekując naszej decyzji.
— Chcą nam drogę zamknąć — zauważył Mohammed, wódz Haddedihnów.
— Tak się zdaje — potwierdziłem.
— Nie róbcie więc użytku z broni, dopóki nie znaleźlibyśmy się w rzeczywistem niebezpieczeństwie życia.
— Objedźmy wieś wielkiem kołem — zadecydował mały Halef.
— Trzeba tak uczynić. Chodźcie! Zboczyliśmy łukiem, ale w tej chwili Kurdowie także ruszyli z miejsca, a dowódca ich podjechał ku mnie.
— Dokąd zmierzasz? — zapytał.
— Do Gumri — odrzekłem z naciskiem.
Odpowiedź moja nie była, widać, po myśli Kurda, dlatego odrzekł:
— To za daleko i noc zapada. Nie dostaniecie się już do Gumri.
— Znajdziemy inne wsie, albo przenocujemy na wolnem powietrzu.
— Napadną was dzikie zwierzęta, a macie lichą broń. Było to pukanie na próbę. Może byłoby to dla nas dobre, gdybym go o czemś przeciwnem przekonał, chociaż to mogło też w niebezpieczny sposób podniecić chęć posiadania naszej broni. Rzekłem więc:
— Mamy broń bardzo dobrą.
— Nie wierzę! — brzmiała odpowiedź.
— O, mamy broń, z której jedna wystarczy, aby pozabijać was wszystkich.
Zaśmiał się i rzekł:
— Masz bardzo wielką gębę. Pokażno mi taką broń!
Dobyłem rewolweru i spytałem Kurda:
— Widzisz ten drobiazg? — Zawołałem służącego i dałem mu takie zlecenie: — Ułam gałąź z tamtego krzaka, poobrywaj listki i zostaw na końcu tylko sześć, a potem potrzymaj to do góry. Chcę strzelać do tego.
Zrobił tak, a Kurdowie, dostrzegłszy, o co idzie, zbliżyli się także. Odjechałem z koniem na najdalszą odległość i wymierzyłem. Sześć strzałów padło szybko, jeden po drugim, poczem Halef podał Kurdowi gałąź.
— Katera Chodech[3] — zawołał — wszystkie liście trafione.
— To wcale nie trudne — chełpiłem się — to potrafi u Franków każde dziecko. Cudem jest to, że tym drobnym instrumentem można strzelać tak prędko i nieustannie, a bez nabijania.
Podał gałąź swoim ludziom, a podczas, gdy oni ją oglądali, dobyłem sześć naboi i nabiłem poza szyją końską rewolwer na nowo, bez zwrócenia na to jego uwagi.
— Jaką broń jeszcze posiadasz? — zapytał.
— Widzisz tamtą tu?[4] Uważaj!
Zsiadłem z konia i zmierzyłem ze sztućca. Huknął strzał pierwszy, drugi, trzeci, piąty, ósmy, jedenasty. Kurdowie za każdym strzałem podnosili okrzyki najwyższego zdumienia. W reszcie odłożyłem strzelbę.
— Idźcie i przypatrzcie się drzewu.
Pośpieszyli wszyscy, a wielu z nich zsiadło z koni, aby się lepiej przypatrzeć. Miałem więc czas do ponownego nabicia. Ten sam eksperyment i z tym samym sztućcem wyrobił już niegdyś respekt dla mnie u Komanchów, więc i teraz z ufnością oczekiwałem podobnego wrażenia.
Wtem podjechał znowu do mnie dowódca i zawołał:<ref> — Chodih[5], wszystkich jedenaście kul tkwi w drzewie, jedna pod drugą!
Był to dobry znak, że nazwał mię teraz panem.
— Teraz poznałeś już trochę naszą broń i teraz już uwierzysz, że nie boimy się waszych dzikich zwierząt.
— Pokaż nam także inną broń!
— Nie mam czasu. Słońce zaszło, musimy iść dalej w drogę.
— Zaczekaj jeszcze trochę! Podjechał znowu do swych ludzi i układał się z nimi. Następnie wrócił i oznajmił:
— Możecie u nas pozostać!
— Nie damy wam ani naszej broni, ani naszych koni — odrzekłem.
— Nie potrzeba też. Jest was pięciu i pięciu z nas zgodziło się przyjąć po jednym z was. Ty zamieszkasz u mnie.
Hm, należało mi być ostrożnym. Czemu się tak nagle zgodzili? Czemu nie puścili nas dalej?
— Jednak pojedziemy dalej — oświadczyłem mu — bo mamy się rozdzielać. Jesteśmy towarzyszami i pozostaniemy tylko tam, gdzie będziemy mogli zamieszkać razem.
— Zaczekaj więc jeszcze trochę!
I znowu się układał. Tym razem trwało to trochę dłużej, niż poprzednio i wydało mi się, jak gdyby naumyślnie chciano nas zatrzymać, dopóki nie będzie zbyt ciemno na dalszą podróż. Wreszcie wrócił z oświadczeniem.
— Chodih, niech się stanie wola twoja. Odstąpimy wam dom, gdzie będziecie mogli spać razem.
— A będzie tam miejsce dla koni?
— Przy domu jest dziedziniec, gdzie będą mogły stać.
— Czy będziemy mieszkać sami?
— Nikt tam prócz was nie zostanie. Patrz, oto jeden już odjeżdża, aby zanieść ten rozkaz. Czy chcecie jadła za darmo, czy za nie zapłacicie?
— Życzymy sobie być gośćmi waszymi; czy przyrzekasz mi to?
— Przyrzekam.
— Jesteś nezanumem tej wsi?
— Tak, ja nim jestem.
— Podaj mi więc obie ręce i powiedz, że jestem twój hemszer[6].
Uczynił to, chociaż z pewnem ociąganiem się. Teraz czułem się bezpiecznym i skinąłem na towarzyszy, by się zbliżyli. Kurdowie otoczyli nas i pocwałowaliśmy do wsi, gdzie zatrzymaliśmy się przed pokaźnym stosunkowo domem.
— Oto masz dom na tę noc — oświadczył nezanum. — Wejdźcie!
Zanim zsiadłem z konia, oglądnąłem sobie dom zzewnątrz. Posiadał tylko parter, a na płaskim dachu coś w rodzaju małej budy, gdzie, jak się zdawało, siano przechowywano. Przytykający do domu dziedziniec otoczony był szerokim na trzy łokcie wysokim murem, ponad który wyrastał wąski pas krzewiny, ciągnący się po drugiej stronie muru. Na ten dziedziniec można było dostać się tylko przez dom.
— Jesteśmy zadowoleni z tego mieszkania. Skąd weźmiemy żywność dla koni? — spytałem.
— Przyślę wam — brzmiała odpowiedź.
— Ależ tam na górze leży pasza — rzekłem — wskazując na szopę.
Spojrzał w górę, zakłopotany widocznie, i odpowiedział:
— To niedobra; zaszkodziłaby zwierzętom.
— A kto nam jadło przyrządzi?
— Sam je przyniosę wraz ze świecą. Jeżeli życzycie sobie czego, to powiedzcie. Mieszkam w tamtym domu.
Wskazał na budynek, który stał dość blisko. Zsiedliśmy z koni i zaprowadziliśmy je na dziedziniec. Teraz oglądnęliśmy wnętrze domu. Składał on się tylko z jednej izby, przedzielonej cienką plecionką wierzbową na dwie nierówne części. Każda miała po dwa otwory, służące jako okna i do zasłonięcia rogożą. Otwory te były dość wysokie, ale tak wąskie, że ledwie głowę można z nich było wychylić. Podłoga była z udeptanej gliny, po tylnej stronie obydwu izb pokryta dywanem. Innego umeblowania nie było.
Oboje drzwi można było założyć silną belką; tu więc przynajmniej byliśmy bezpieczni. Na dziedzińcu leżało trochę starego drzewa i jakieś przyrządy, nieznanego mi przeznaczenia.
Zostaliśmy sami, bo i nezanum był na dworze i rozpoczęliśmy wielką naradę.
— Czy sądzisz, żeśmy bezpieczni? — zapytał szejk.
— Mam wątpliwości co do tego. Nezanum przyrzekł mi wszystko i dotrzyma. Jesteśmy gośćmi jego i gośćmi całej wsi. Było tu jednak wielu, nie należących do wsi.
— Ci nam nic nie zrobią — odrzekł. — Jeśliby zabili jednego z nas, podpadliby krwawej zemście całej wsi, której gośćmi jesteśmy.
— A jeśli nas nie zabiją i zechcą nas tylko okraść?
— Co nam zabiorą?
— Konie, może broń, a może jeszcze i coś więcej.
Poważny szejk pogładził się z uśmiechem po brodzie i rzekł:
— Bronilibyśmy się.
— Aby się narazić na krwawy odwet — uzupełniłem.
— Zaczekajmy! — rzekł.
Wszedł Anglik, który aż dotąd węszył po dziedzińcu. Nos jego leżał po prawej, a usta po lewej stronie twarzy: znak wyraźny, że mu się przytrafiło coś szczególnego.
— Hm! — rzekł. — Dostrzegłem coś! Zajmujące! Yes!
— Gdzie? Opowiedzcież!
— Pst! Nie patrzeć w górę! Byłem na dziedzińcu. To brudny plac. Zobaczyłem krzaki na murze i wlazłem na górę. Ładny napad zzewnątrz! Poszłoby pysznie! Patrzę na dach i widzę nogę. Well! Nogę mężczyzny. Wystawała jakiś czas z budy, w której jest pasza.
— Czyście tylko dobrze widzieli?
— Bardzo dobrze! Yes!
Teraz dopiero wpadło mi na myśl, że nie widziałem ani schodów, ani drabiny do wejścia na dach. Wyszliśmy więc na dziedziniec, by jej poszukać, bo noc była już blisko.
W górze nad tylnemi drzwiami wystawała belka z dachu nieco ponad mur. Wystawała niewiele, ale to wystarczało. Wziąłem lasso, złożyłem je we czworo, tworząc w ten sposób wielką pętlę i zarzuciłem ją. Uwisła na belce tak, że mogłem ją z dołu pochwycić. Po pętli wydostałem się na dach. Poszedłem wprost do budy, wypełnionej paszą aż do wejścia. Sięgnąłem do środka, lecz nie napotkałem na nic podejrzanego, gdy jednak załazłem tak daleko, że mogłem ręką dostać aż całkiem do tyłu budy, uchwyciłem głowę człowieka, który zasunął się był w najdalszy kąt.
— Kto ty? — zapytałem.
— U-ah! — odezwało się jakby ziewnięcie.
Człowiek ten chciał wpoić we mnie przekonanie, że spał.
— Wyjdź! — rozkazałem.
— U-ah! — ziewnął jeszcze raz, poczem odsunął rękę moją i wylazł powoli. Było jeszcze na tyle jasno, żeby poznać, iż człowiek ten nie spał ani chwili. Gapił się na mnie i udawał, że się zdumiewa.
— Obcy? Kto ty? — zapytał mnie.
— Powiedz-no wpierw, kto ty jesteś!
— To mój dom! — odrzekł.
— Tak! To dobrze, bo w takim razie powiesz, jak się dostałeś na górę.
— Po drabinie.
— A gdzie ona?
— Na dziedzińcu.
— Tam jej niema.
Rozglądnąłem się teraz dopiero po dachu dokładniej i zauważyłem, że leżała wzdłuż krawędzi dachu.
Człowiecze, jesteś zaspany, bo całkiem zapomniałeś, że wciągnąłeś drabinę za sobą! Ona tu leży! Oglądnął się stropiony i rzekł:
— Tu? Tak. Spałem.
— Ale teraz przebudź się. Chodź na dół!
Z temi słowy spuściłem drabinę na dół, gospodarz zeszedł pierwszy i opuścił dom, nie rzekłszy słowa. Z początku udawał zaskoczonego obecnością kogoś obcego, a teraz pobiegł flegmatycznie do nezanuma, nie dopytując się wcale, jakiem prawem znajduję się w jego domu.
— Kto to był? — zapytał Anglik.
— Właściciel tego domu.
— Czego tam chciał?
— Udawał, że spał.
— Nie spał! Znam hultaja! To ten sam, który odjechał. Nie mogliście tego zauważyć, boście strzelali. Yes!
— A więc napewno mają względem nas złe zamiary!
— I ja tak sądzę. Ale jakie?
— Nie chcą naszego życia, lecz naszego mienia.
— Ten hultaj wlazł tam, aby zobaczyć, kiedy pozasypiamy. Potem daje znak, przychodzą inni, zabierają konie i wszystko.
Reszta towarzyszy była tego samego zdania. W obu izbach było tak ciemno, że niepodobna było rozeznać, czy z dachu można się także dostać do wnętrza domu. Miałem już zamiar zapalić kawałek drzewa w braku innego oświetlenia, gdy zapukano do drzwi. Wyszedłem i otworzyłem. Był to nezanum jeszcze z dwoma ludźmi, niosącymi jadło i świece. Świece były bardzo pospolite, z nieczyszczonego wosku i mogły rzucać światła bardzo mało. Zapaliłem jedną z nich.
Żaden z przybyszów nie powiedział jeszcze ani słowa prócz nazw przedmiotów, złożonych na glinianej podłodze, kiedy zapytałem naczelnika:
— Zastałem człowieka na dachu. Czy to rzeczywiście był właściciel tego domu?
— Tak — odpowiedział półgębkiem.
— Czego tam chciał?
— Spał.
— Dlaczego wciągnął drabinę?
— Nie chciał, żeby mu przeszkadzano.
— Powiedziałeś przecież, że będziemy tu sami mieszkali.
— Leżał już na górze! Nie wiedziałem o tem, a on także nie wiedział, że są goście.
— Wiedział o tem.
— Skąd? — zapytał szorstko.
— Był przed wsią, kiedyśmy się spotkali.
— Milcz! Był w domu.
Ten człowiek wpadł znowu w ton rozkazujący. Nie dałem się tem zastraszyć i pytałem dalej:
— Gdzie ludzie, nie należący do wsi?
— Niema ich już.
— Powiedz im, żeby już nie wracali!
— Czemu?
— Zgadnij sam!
— Milcz! Nie zgaduję.
Odszedł, a za nim dwaj inni.
Wieczerza była bardzo skromna; suszone morwy, chleb, harbuz pieczony w popiele i woda. Szczęściem mieliśmy z sobą pewien zapas i nie musieliśmy cierpieć głodu. Podczas gdy Halef jadło przyrządzał, kazałem młodemu Haddedihnowi wyjść do sieni ze świecą. Drzwi wchodowe znajdowały się tu obok rogu domu, a sień tworzyła ściana boczna domu i izby. Podczas gdy Amad stał w sieni ze świecą, wszedłem na dach i zbadałem dokładnie jego podłogę. W końcu dostrzegłem nad sienią, oświetloną przez Amada, bardzo cienką szparę, tworzącą regularny czworobok. Wepchnąłem tam nóż i podniosłem czworokątną przykrywę. Tajemnica została zbadana.
Przy dalszych poszukiwaniach znalazłem na dachu kilka miejsc uszkodzonych o tyle, że można było zajrzeć przez nie do izby, a nawet podsłuchać rozmowę znajdujących się tam osób.
Zszedłem znowu i zacząłem działać. Wziąłem karego za cugle i wprowadziłem do izby.
— Hallo! — zawołał Anglik. — Co robicie?
— Sprowadźcie waszego także, gdyż na nie to właśnie liczono. Tam na dworze znajduje się otwór nad sienią, przez który się można dostać do wnętrza i drzwi otworzyć. Kurdowie byliby zaczekali, póki nie zaśniemy i umknęliby potem z naszymi końmi.
— Słusznie, bardzo słusznie! Zrobimy to! Yes!
Reszta zgodziła się na to także. Zasłoniło się okna, zaprowadziło konie do tylnej komory, poczem postawiłem w sieni drabinę i wyniosłem psa na dach. Teraz mogli Kurdowie przeleźć sobie przez mur na dziedziniec; zastawszy go pustym, musieliby odejść. Być może, że się myliłem co do ich złodziejskich zamiarów; jeżeli tak, to tem lepiej.
Teraz dopiero mogliśmy pomówić o dalszych planach. Nie stało się to w Amadijah, ponieważ tam każda chwila mogła nam przynieść coś nowego, a po drodze zważaliśmy tylko na to, żeby jak najszybciej posuwać się naprzód. Szło oczywiście o drogę, którą mieliśmy się dostać z powrotem do Tygru.
— Najkrótsza droga prowadzi przez terytorjum Dżezidów — twierdził Mohammed Emin.
— Tej nie możemy wybrać — zauważył Amad. — Widziano mnie tam i poznanoby.
— Nie jest ona i pod innym względem bezpieczna — dodałem — zwłaszcza, że nie wiemy, jak gubernator z Mossul ułożył swe sprawozdanie. Nie możemy udać się wprost na zachód.
— W takim razie pozostają nam dwie drogi — rzekł Mohammed.
— Jedna idzie przez Tijari ku Butan, a druga w dół na Cab.
— Obie są nie tyle dla zbiegłego więźnia niebezpieczne, co niepewne wogóle. Wolę jednak drogę na południe, pomimo że wiedzie przez kraj Abu Salmanów.
Z zapatrywaniem tem zgodzili się także inni, a Anglikowi było wszystko jedno. Postanowiono więc jechać przez Gumri do Lican, a stąd wzdłuż rzeki aż do miejsca, gdzie skręca się wielkim kręgiem przez kraj Kurdów Szirwan i Zibar, przeciąć ten luk jazdą w poprzek przez góry Tura Ghara i Hair. Tak musieliśmy się dostać nad brzeg Akry, a wzdłuż niego znowu do Cabu.
Zgodziwszy się na to, udaliśmy się na spoczynek. Spałem twardo i przebudziło mię dopiero uderzenie w bok, zadane mi przez śpiącego obok mnie Anglika.
— Master! — szeptał. — Kroki na dworze! Ktoś się skrada.
Nadsłuchiwałem z uwagą, ale konie były nie całkiem spokojne i nie można było dowierzać słuchowi.
— Zdaje się, że to nic — rzekłem. — Nie jesteśmy w dzikiem polu, gdzie każdy, spowodowany przez człowieka szelest, oznacza bliskość niebezpieczeństwa. Prawdopodobnie nie poszli jeszcze spać we wsi.
— Niech sobie! Położyć się na nos! Well! Dobranoc, master!
Obrócił się na drugą stronę, ale po chwili jął nadsłuchiwać ponownie. Ja także usłyszałem szmer jakiś z dziedzińca.
— Są na dziedzińcu — szepnął mi Lindsay.
— Zdaje się. Uważacie, jaki dobry pies. Zrozumiał, że ma tylko na dach uważać i teraz nie wydaje głosu ze siebie.
— Szlachetna rasa! Nie chce tych drabów spłoszyć, lecz pochwycić!
Teraz potrwało długo, zanim zasnęliśmy. Upłynęło z pół godziny, gdy usłyszałem ciche stąpania przed frontem domu. Trąciłem Lindsaya.
— Słyszę już! — rzekł. — Co oni zamierzają?
— Sądzą, że zaciągnęliśmy konie do sieni, przystawiają więc z zewnątrz drabinę, aby się dostać na dach, a stamtąd na dół do zwierząt. Gdyby im się to udało, wystarczyłoby im otworzyć przednie drzwi i mogliby nam ujść z końmi.
— Nie uda im się!
Ledwie to wymówił, zabrzmiał tuż nad nami głośny krzyk człowieka, a zaraz potem silne, urwane szczeknięcie psa.
— Ma go! — cieszył się Lindsay.
— Pst, cicho! — upomniałem.
Pobudzili się inni także i nadsłuchiwali.
— Zobaczę — rzekł Lindsay.
Wstał i wysunął się. Trwało z pięć minut, zanim powrócił.
— Bardzo pięknie! Yes! Znakomicie! Byłem na górze. Leży hultaj, a na nim pies. Nie śmie nic powiedzieć, ani się ruszyć. A na ulicy wielu Kurdów. Nie mówią także.
— Dopóki pies nie zaszczeka, jesteśmy bezpieczni. Gdyby jednak przystawili więcej drabin, musielibyśmy pójść na górę.
Nadsłuchiwaliśmy znowu czas dłuższy. Wtem rozdarł powietrze straszliwy wrzask — bez wątpienia okrzyk przedśmiertny — a zaraz potem drugi krzyk i głośne, zwycięskie, szczekanie psa.
Teraz zaczynało być groźnie. Powstawaliśmy. Zawołałem do siebie Halefa, gdyż jego byłem najpewniejszym. Wyszliśmy po cichu do sieni, a po drabinie na dach. Leżało tam ciało ludzkie. Zbadałem je: było martwe. Pies przegryzł mu kark. Ciche mruknięcie oznajmiło mi, gdzie się znajdował. O pięć kroków od nieżywego leżało drugie ciało, a na niem rozłożył się pies. Jedno drgnienie leżącego człowieka musiało się zakończyć jego śmiercią.
Wytężywszy oczy, dostrzegłem na dole wielu ludzi. Cała wieś brała bez wątpienia udział w zamierzonej kradzieży koni. Pierwszy, który wszedł na górę, został przez psa powalony, a krzyk jego ostrzegł innych. Gdy jednak wszedł i drugi, pies nie umiał sobie inaczej poradzić i zagryzł pierwszego, aby pochwycić drugiego.
Co było robić!
Zszedłem na dół, a Halefa zostawiłem na straży. Krótka narada wykazała, że mamy się zachować całkiem spokojnie, jak gdybyśmy nic nie słyszeli. Położenie nasze było niebezpieczne w najwyższym stopniu, pomimo że mogliśmy się bronić przed jeszcze liczniejszym nieprzyjacielem. Ale w ten sposób narazilibyśmy się na nieprzyjaźń całej, leżącej przed nami krainy, podczas gdy wracać było niepodobna.
Wtem zapukano do drzwi bardzo głośno. Kurdowie naradzili się, a teraz mieliśmy usłyszeć wynik narady. Zapaliliśmy znowu świecę i wyszliśmy z bronią do sieni.
— Kto puka? — spytałem.
— Chodih, otwórz! — odpowiedział nezanum. Poznałem go po głosie.
— Czego chcesz? — zapytałem.
— Mam ci powiedzieć coś ważnego.
— Możesz i tak powiedzieć.
— Muszę być u was w środku!
— To wejdź!
Nie pytałem go o to, czy sam jest, bo i tak nikomu nie udałoby się wtargnąć. Towarzysze złożyli się strzelbami, a ja odsunąłem belkę i stanąłem za drzwiami tak, żeby otworzyć je tylko do połowy i wpuścić jednego człowieka. Ujrzawszy broń, przeciwko sobie zwróconą, zatrzymał się we drzwiach.
— Chodih! Chcecie strzelać do mnie?
— Nie. Jesteśmy tylko przygotowani na wszystko. Mógłby to być także wróg jakiś.
Wszedł całkiem, a ja znów zastawiłem drzwi belką.
— Czego chcesz i czemu przeszkadzasz nam w spoczynku? — zacząłem.
— Chcę was ostrzec — odpowiedział.
— Ostrzec? Przed czem?
— Przed wielkiem niebezpieczeństwem. Jesteście moimi gośćmi i dlatego jest moim obowiązkiem zwrócić waszą uwagę.
Wzrok jego błądził chwilę badawczo dokoła i padł na drabinę przystawioną do otworu.
— Gdzie wasze konie?
— Tam w izbie.
— W izbie? Chodih, ona przeznaczona tylko dla ludzi.
— Dobry koń więcej znaczy dla podróżnego, niż lichy człowiek!
— Właściciel tego domu zgniewa się, gdyż kopyta zwierząt wydepcą mu podłogę.
— Wynagrodzimy go za to.
— Czemu zabraliście drabinę?
— Ma być tutaj, ponieważ niema schodów.
— Czyście spali?
Potwierdziłem to pytanie, a on pytał dalej:
— Czy słyszeliście jaki szmer?
— Słyszeliśmy, że na dworze chodzili jacyś ludzie przed domem, ale tego nie mogliśmy im zakazać. Słyszeliśmy jednak, że wchodzili na dziedziniec, a to nam było niemiłe. Dziedziniec nasz. Gdyby konie jeszcze znajdowały się na dworze, strzelalibyśmy do nich, uważając ich za złodziei.
— Koni nie można przez mur wyciągnąć, a na dziedzińcu masz przecież psa, którego widzieliśmy przy tobie.
Był to zwrot, na który nie mogłem się zgodzić.
— To i my wiemy, że koni przez mur przeciągnąć nie można, ale można je tu przez sień wyprowadzić.
— Ależ niepodobna dostać się do środka!
— Każ myślom twym sięgnąć dalej, nezanumie! Jeżeli wyjdzie się na dach, a stamtąd zejdzie się tutaj, to można otworzyć drzwi wchodowe i uprowadzić wszystkie konie, zwłaszcza, jeżeli się te drzwi zarygluje. Siedzielibyśmy w takim wypadku wewnątrz i nie moglibyśmy się bronić.
— Któż miałby na dach wchodzić?
— O, już raz ukrył się tam jakiś człowiek i pociągnął za sobą drabinę. To wzbudziło oczywiście nasze podejrzenie i dlatego wzięliśmy konie do siebie. Gdyby teraz stu nawet na dach wylazło, dostaliby się na górę, ale nie do wnętrza domu, a rano leżałyby ich trupy na dachu.
— Wybyście ich zabili?
— Nie, spalibyśmy spokojnie, bo wiemy, że możemy zaufać psu, zostawionemu na górze.
— Ależ dla psa nie jest miejsce na dachu!
— Pies ma być wszędzie, gdzie należy być czujnym, a to ci muszę powiedzieć, że psy Franków bardzo chętnie nocami przechadzają się po dachach. Ale chciałeś nas ostrzec! Przed czem? Nie określiłeś nam jeszcze niebezpieczeństwa.
— Ktoś przedtem ukradł drabinę jednemu z tutejszych mieszkańców. Ten szukał jej i znalazł ją opartą o wasz dom. Stało przy tem kilku obcych ludzi, którzy jednak umknęli. Sądziliśmy więc, że to złodzieje, chcący dostać się do waszego domu i dlatego przyszedłem, aby wam to powiedzieć.
— Dziękuję ci! Ale możesz być spokojnym i odejść spowrotem, a my także położymy się spać. Pies me wpuści złodzieja do domu.
— A jeżeli kogo zagryzie?
— Jednego nie zagryzie; przytrzyma go tylko na ziemi, póki nie nadejdę. Gdyby jednak drugi był tak nieostrożny i poszedł za nim, wówczas zabije tamtego, aby móc pochwycić drugiego.
— Chodih, w takim razie stało się już nieszczęście.
— Jakto?
— Tam wszedł już drugi!
— Czy wiesz to na pewno?
— Całkiem pewnie.
— O, nezanumie, więc byłeś przy tem, kiedy ci złodzieje chcieli nas napaść! Co mam sądzić o tobie i twej gościnności?
— Nie byłem przy tem; powiedziano mi.
— Był więc przytem ten, który ci to powiedział.
— Nie, on także tylko słyszał o tem.
— To wszystko jedno. Ten, który powiedział to pierwszy, był przy złodziejach. Ależ co mnie to obchodzi! Nie pozwoliłem nikomu wchodzić na mój dach, a kto tam wejdzie, niechaj stara się też i zejść stamtąd bezemnie. Dobranoc, nezanumie!
— Więc nie chcesz zobaczyć?
— Nie mam ochoty!
— Więc puść tam mnie przynajmniej!
— Pozwalam ci, ponieważ nie jesteś złodziejem i przychodzisz wpierw do mnie spytać mnie o to. Ale strzeż się psa! Zauważywszy cię, pochwyci ciebie, zagryzłszy wprzód tamtego, jeśli się na górze znajduje.
— Mam broń! — rzekł.
— On szybszy od ciebie, a zabić ci go nie wolno, bo musiałbyś być bogatym człowiekiem, aby mi zapłacić za niego.
— Chodih, chodź razem! Jestem nezanumem i moim obowiązkiem jest pójść zobaczyć.
— A, skoro masz urzędować, wyświadczę ci tę przysługę. Chodź na górę.
Poszedłem naprzód, a on za mną. Wyszedłszy, rozejrzał się i spostrzegł martwego. Na dole stało ciągle jeszcze tylu ludzi, co przedtem.
— Chodih, tu ktoś leży! — zawołał.
Przystąpiłem doń. Pochylił się i dotknął trupa.
— Sere men[7], on nie żyje! O panie, co twój pies zrobił!
— Spełnił swój obowiązek. Nie oskarżaj go, lecz go pochwal. Ten człowiek chciał napaść na właściciela tego domu, a nie przeczuwał, że mieszkają tu ludzie, którzy nie pozwolą napaść na siebie złodziejowi lub mordercy.
— Ale gdzie pies? — zapytał.
Wskazałem miejsce, a on zawołał:
— O chodih, ktoś pod nim leży! Odwołaj psa!
— Tego nie zrobię — a ty powiedz temu człowiekowi, by się nie ruszał i ani słowa nie pisnął, bo inaczej będzie zgubiony.
— Nie można mu przecież kazać przez całą noc tak tu leżeć.
— Zwłoki ci oddam, ale ten żywy do mnie należy.
— Na co ma tu zostawać?
— Jeżeli jeszcze ktoś poważy się wejść do tego domu lub na dziedziniec, to pies tego rozedrze. Ten człowiek zostanie tu jako zakładnik.
— Żądam jego wydania! — rzekł nezanum szorstko.
— A ja go zatrzymam! — brzmiała moja odpowiedź.
— Jestem nezanumem i nakazuję ci to!
— Daj pokój rozkazom! Czy chcesz wziąć trupa, czy nie?
— Zabiorę obudwu, martwego i żywego!
— Nie chcę być srogim i obiecuję ci, że człowiek ten nie pozostanie w tak niewygodnej pozycji. Zabiorę go nadół, do izby. Ale każdy atak z jego strony skończyłby się dlań śmiercią.
Położył rękę na mem ramieniu i rzekł poważnie:
— Już ten jeden, przez psa uduszony, wymaga waszej śmierci. Czyż u was nie znają krwawego odwetu?
— Co, mówisz o krwawej zemście? Pies zagryzł złodzieja. To nie jest wypadek, domagający się krwawej zemsty!
— Domaga się jej, bo popłynęła krew, a przelało ją wasze zwierzę.
— A gdyby nawet tak było, to ciebie to nic nie obchodzi. Sam mi mówiłeś, że ci złodzieje to obcy.
— Obchodzi mię to bardzo, gdyż krew popłynęła w mojej wsi, a krewni zmarłego zażądają zadośćuczynienia odemnie i od wszystkich mych ludzi. Wydaj obudwu!
— Tylko nieżywego!
— Milcz! — krzyknął głośno, podczas gdy dotychczas rozmawialiśmy dość cicho. — Rozkazuję ci jeszcze raz, a jeśli nie posłuchasz, to potrafię posłuszeństwo wymusić!
— Jak to uczynisz?
— Drabina jeszcze przy domu. Każę tu wejść moim ludziom, a oni już ciebie zmuszą!
— Zapominasz przy tem o rzeczy głównej. Na dole znajduje się czterech ludzi, którzy się nikogo nie boją, a tu na górze jestem ja i mój pies.
— I ja jestem na górze!
— Byłbyś natychmiast na dole. Uważaj!
Zanim się tego domyślił, pochwyciłem go pod prawe ramię i za lewe udo i podniosłem w górę.
— Chodih! — ryknął.
Postawiłem go znowu na dachu.
— Cóż mogło mi przeszkodzić, by cię nie zrzucić na dół? Idź teraz i powiedz twym ludziom to, co słyszałeś!
— Nie wydasz tego człowieka?
— Na razie jeszcze nie!
Nie zszedł już teraz do wnętrza domu, lecz po drabinie przystawionej zewnątrz domu wprost na ziemię.
— A powiedz twoim ludziom — zawołałem jeszcze do niego — żeby odeszli i zabrali z sobą drabinę. Życzę sobie dom ten mieć wolnym i poślę kulę każdemu, kto przed nim stanie.
Dostał się na ziemię i mówił coś cicho do swoich ludzi, a odpowiadano mu także tak cicho, że nie mogłem zrozumieć ani słowa. Po jakimś czasie jednak zdjęto drabinę i zgromadzenie się rozeszło.
Teraz dopiero zawołałem psa. Puścił leżącego, ale odstąpił odeń tylko na krok.
— Wstań! — rzekłem do Kurda.
Podniósł się ociężale i odetchnął głęboko. Był bardzo szczupłej postaci, a głos jego miał dźwięk młodociany.
— Chodeh[8]! — zawołał.
Wymówił to jedno tylko słowo, lecz brzmiała w niem cała pełnia śmiertelnego strachu.
— Czy masz broń przy sobie?
— Mam tylko ten sztylet.
Odstąpiłem o krok dla pewności.
— Połóż go na ziemi i odejdź na dwa kroki od tego miejsca.
Uczynił to, a ja podniosłem sztylet i schowałem.
— A teraz zejdź na dół!
Pies pozostał na górze, a my zeszliśmy na dół, gdzie na mnie czekali towarzysze. Opowiedziałem im, co się stało na górze. Anglik oglądnął więźnia, mogącego mieć co najwyżej lat około dwudziestu, i rzekł:
— Master, ten hukaj podobny bardzo do starego! Yes!
Teraz i ja to spostrzegłem; przedtem tego nie zauważyłem.
— Rzeczywiście! Byłbyż to jego syn?
— Pewnie! Bardzo pewnie! Spytajcie tego gałgana! Jeżeli tak było w istocie, to obawa nezanuma o życie tego człowieka była bardzo uzasadniona, zarazem jednak było to naruszenie gościnności.
— Ktoś ty? — spytałem więźnia.
— Kurd — odpowiedział.
— Z której miejscowości?
— Z Mii.
— Kłamiesz!
— Panie, mówię prawdę!
— Jesteś z tej wsi!
Wahał się tylko chwilę, ale to pozwoliło mi upewnić się w przekonaniu, iż miałem słuszność.
— Jestem z Mii! — powtórzył.
— Co tu robisz tak daleko od ojczyzny?
— Jestem tu jako posłaniec nezanuma z Mii.
— Zdaje mi się, że nie znasz tak dobrze nezanuma z Mii, jak tutejszego. Jesteś synem tego drugiego!
Teraz przestraszył się formalnie, chociaż starał się nie okazać tego po sobie.
— Kto ci powiedział to kłamstwo? — zapytał.
— Nie pozwalam się okłamywać ani tobie, ani innym. Rano już dowiem się, kto jesteś, a skoro się pokaże, żeś mnie okłamał, nie doznasz łaski!
Patrzył z zakłopotaniem przed siebie. Musiałem mu przyjść z pomocą:
— Jak się zachowasz, tak postąpimy też z tobą. Jeżeli będziesz otwarty, przebaczę ci, gdyż jesteś za młody, abyś mógł sobie wszystko naprzód rozważyć. Jeśli jednak trwać będziesz w zawziętości, to niema dla ciebie innego towarzystwa prócz mego psa.
— Chodih, dowiesz się o tem przecież — odpowiedział teraz. — Jestem synem nezanuma.
— Czego szukaliście w tym domu? — badałem.
— Koni!
— Jak chcieliście je zabrać?
— Bylibyśmy was zaryglowali i otworzyli oboje drzwi, a wówczas konie byłyby już nasze.
Zeznanie to nie było dlań bynajmniej zbyt zawstydzającem, gdyż Kurdowie uważają kradzież koni zarówno jak otwarty napad rozbójniczy za czyn rycerski.
— Kto jest ten zabity na górze?
— Właściciel tego domu.
— Bardzo mądrze! Musiał iść naprzód, ponieważ znał najlepiej wszystkie zakamarki. Ale dlaczego ty właśnie za nim szedłeś? Byli przecież inni, silniejsi od ciebie!
— Ogier, na którym ty jeździsz, chodih, miał należeć do mego ojca, a ja miałem się postarać, aby nikt inny nie ujął go za cugle; kto bowiem pierwszy konia chwyci, ten ma już prawo do niego.
— A więc twój ojciec sam nakazał tę kradzież? Twój ojciec, który mi przyrzekł gościnę!
— On ci ją przyrzekł, a jednak nie jesteście naszymi gośćmi.
— Czemu nie?
— Mieszkacie sami w tym domu. Gdzie gospodarz, którego gośćmi jesteście? Gdybyście byli żądali, żeby właściciel tego domu tutaj pozostał, bylibyście naszymi gośćmi.
Otrzymałem naukę, mogącą mi się przydać w przyszłości.
— Ależ ojciec twój przyrzekł mi bezpieczeństwo!
— Nie ma potrzeby dotrzymać przyrzeczenia, bo nie jesteście naszymi gośćmi.
— Mój pies zabił gospodarza. Czy to jest powód do krwawej zemsty?
Potwierdził to, a ja egzaminowałem dalej:
— Kto jest mścicielem?
— Zmarły ma tutaj syna.
— Jestem z ciebie zadowolony; możesz iść do domu!
— Chodih — zawołał uradowany — czy na serjo?
— Tak. Powiedziałem ci, że tak się z tobą postąpi, jak się zachowasz. Byłeś otwarty, odzyskujesz więc wolność. Powiedz ojcu, że Frankowie są ludźmi bardzo spokojnymi, nie nastającymi na życie ludzkie, ale potrafią się bronić odpowiednio, jeżeli się ich obrazi lub zaatakuje. Żal mi, że gospodarz zginął, ale on sam ponosi winę, a ja nie będę się bał mściciela jego krwi.
— Mógłbyś mu zapłacić odszkodowanie. Pomówię z nim.
— Nic nie zapłacę. Gdyby człowiek ten nie chciał nas był obrabować, nie stałoby mu się nic złego.
— Ależ panie, zabiją was, gdy dzień nastanie!
— Mimo, że darowałem ci życie i wolność?
— Tak, mimo to! Jesteś dobrym dla mnie i dlatego chcę ciebie ostrzec. Chcą waszych koni, broni i pieniędzy, więc nie pozwolą wam opuścić wsi, dopóki nie oddacie wszystkiego. Oprócz tego zażąda mściciel twojej krwi.
— Nie otrzymają ani naszych pieniędzy, ani broni, a życie moje jest w ręku Boga, nie zaś w ręku Kurda. Widzieliście naszą broń, kiedy strzelałem do drzewa i do gałęzi; poznacie jej działanie jeszcze lepiej, gdy zaczniemy mierzyć do ludzi.
— Chodih, broń wasza nic nam nie zrobi, gdyż ustawimy się w tych dwu domach, położonych naprzeciw i będziemy was mogli przez okna wystrzelać, jednego po drugim, a wy nas nie zobaczycie.
— A więc oblężenie! — zauważyłem. — Nie potrwa długo.
— Wiemy o tem. Nie macie co jeść ani pić i musicie w końcu dać, czego żądamy.
— To jeszcze bardzo wielkie pytanie! Powiedz ojcu, żeśmy przyjaciółmi beja z Gumri.
— Tego nie usłucha. Koń więcej wart niż przyjaźń beja.
— Między nami rzecz skończona. Możesz iść, oto twój sztylet!
— Chodih, zabierzemy wam konie i wszystko inne, ale uszanujemy was jako ludzi dzielnych i dobrych!
To było powiedziane tak naiwnie, jak tylko Kurd potrafi. Wypuściłem go drzwiami, podczas gdy za mną podniosły się głośne protesty.
— Master! — wołał Lindsay. — Puszczacie go wolno?
— Bo to lepiej dla nas.
— Więc opowiedzcie nam! Co on powiedział? Muszę wiedzieć wszystko! Yes!
Przedstawiłem całą rozmowę moją z Kurdem, a wiadomość, że to nezanumowi zawdzięczamy ten napad, zmusiła mię do wysłuchania powodzi najdosadniejszych wyrażeń.
— I wypuściłeś tego złodzieja, emirze! — rzekł Mohammed Emin. — Ależ dlaczego?
— Po pierwsze ze współczucia dla niego, a następnie z wyrachowania. Zatrzymując go tutaj, stworzylibyśmy sobie przeszkodę; musielibyśmy go karmić, podczas gdy nam samym by nie wystarczyło. Teraz jednak jest dla nas pełen wdzięczności i doradzać będzie zgodę raczej niż waśń. Nie wiemy, co się stać może i będziemy potem mogli działać bez utrudnienia, skoro będziemy sami.
Zapatrywanie to uzyskało aprobatę wszystkich. O śnie i tak mowy już nie było, postanowiliśmy więc mieć się na baczności.
Wtem trącił mię Halef w ramię i rzekł:
— Zihdi, masz teraz czas pomyśleć o podarunku danym mi w Amadijah przez owego człowieka dla ciebie.
Prawda; o etui wcale dotąd nie pomyślałem.
— Przynieś je!
Otworzyłem i nie mogłem powstrzymać się od okrzyku podziwienia. Etui było pięknej i czystej roboty, ale czemże było w porównaniu z swoją zawartością! Perskie kaljuhn[9] do palenia na koniu. Nawet Anglik omal że nie zazdrościł mi tego. Szkoda, że jej zaraz nie mogłem zapalić, gdyż mieliśmy zaledwie kilka haustów wody!
— Czy dał co i tobie, Halefie? — zapytałem.
— Tak, zihdi, pięć złotych medżidij. Zihdi, to przecież dobre czasem, że Allah każe róść wilczym, jak je nazywasz jagodom. Allah illa Allah. On wie najlepiej, co robi.
Skoro świt, udaliśmy się na dach, skąd mogliśmy objąć okiem większą część wsi. Dostrzegliśmy tylko w oddali kilku ludzi stojących i obserwujących widocznie nasz dom. Wpobliżu nic się nie ruszało. Po krótkim jednak czasie otwarły się drzwi jednego z przeciwległych domów i wyszło z nich dwu ludzi, którzy zbliżyli się ku nam. W połowie drogi stanęli.
— Będziecie strzelać? — zapytał jeden z nich.
— Nie. Jeszczeście nam nic nie zrobili — odpowiedziałem.
— Nie mamy broni przy sobie. Czy możemy zabrać zabitego?
— Chodźcie na górę! Halef zeszedł, by im otworzyć, a Kurdowie weszli na dach.
— Czy jesteście krewnymi zmarłego? — zagadnąłem ich pierwszy.
— Nie. Gdybyśmy byli krewnymi, nie przyszlibyśmy tu do ciebie, chodih.
— Czemuż nie?
— Łatwiej byłoby go nam pomścić jako nieznanym tobie.
Znowu nauka na dowód, ile jej człowiekowi potrzeba.
— Zabierzcie go! — rzekłem.
— Mamy wpierw oznajmić wam coś od nezanuma.
— Co nam każe oznajmić?
— Przysyła ci podziękowanie za to, że wypuściłeś mu syna, który przecież znajdował się w twojej mocy.
— Czy to już wszystko?
— Następnie żąda od was koni, broni i wszystkich pieniędzy, jakie macie z sobą. Potem możecie odejść w spokoju. Odzieży waszej nie żąda, ponieważ byłeś litościwy dla jego syna.
— Powiedzcie mu, że nic nie dostanie.
— Namyślisz się jeszcze inaczej, chodih! Ale mamy wam jeszcze donieść.
— Od kogo?
— Od syna tego zabitego.
— Co mi każe powiedzieć?
— Żebyś mu oddał twoje życie.
— Oddam mu je.
— Panie, czy to prawda? — zapytał zdumiony.
— Tak. Powiedz mu, żeby przyszedł i wziął je sobie!
— Panie, żartujesz z poważnej rzeczy. Mamy polecenie żądać od ciebie życia albo ceny krwi.
— Ile żąda?
— Takie cztery strzelby, z których można strzelać bez przestanku, i pięć takich pistoletów, z jakiego dałeś sześć strzałów. Następnie trzy konie i dwa muły.
— Nie mam tych rzeczy!
— Więc poślesz po nie i pozostaniesz tu, dopóki nie nadejdą.
— Nie dam nic!
— To musisz umrzeć. Widzisz strzelbę, wystającą tam z okna? To jego strzelba. Od chwili, kiedy przyniosę mu twoją odpowiedź, będzie strzelał do ciebie.
— Niech strzela!
— A reszty też dać nie chcecie?
— Nie. Sami weźcie sobie nasze mienie!
— Dobrze, niechaj więc zacznie się walka!
Zabrali sobie swego zmarłego, znieśli go po drabinie i wyszli z domu. Zaryglowaliśmy drzwi za sobą. Oczywiście musiałem towarzyszom przetłumaczyć żądania obu posłów. Arabowie byli bardzo poważni. Znali oni podstępy i okrucieństwa krwawej zemsty, ale Anglik robił miny, jakgdyby był uradowany.
— O wspaniale! Oblężenie! Bombardowanie! Wystrzelić wyłom! Well! Ale tego nie zrobią, sir!
— Zrobią, master Lindsayu! Będą nas bombardowali, będą do nas strzelać, skoro się pokażemy, bo...
Na błyskawiczne potwierdzenie słów moich padł strzał, potem jeszcze jeden, drugi i trzeci... a do tego usłyszeliśmy Dojana, ujadającego głośno na dachu. Pośpieszyłem na drabinę i wychyliłem ostrożnie głowę przez otwór w podłodze dachu. Strzelano do psa z obu przeciwległych domów, a on, dostrzegłszy to, szczekał na padające obok niego kule. Zawołałem go do siebie, wziąłem na ręce i zniosłem na dół.
— Widzicie, m aster, że mam słuszność; strzelali już do psa.
— Well! Spróbuję czy i do ludzi!
Otworzył drzwi i wyszedł przed dom na kilka kroków.
— A wam co, sir! Wejdziecie zaraz?
— Pshaw! Mają lichy proch, inaczej byliby psa trafili.
Huknął strzał z drugiej strony, a kula uderzyła w mur. Lindsay oglądnął się i wskazał palcem na dziurę w murze, aby zwrócić uwagę Strzelca na to, że chybił prawie o cztery łokcie. Druga kula omal go nie trafiła. Wyszedłem więc, pochwyciłem go i wciągnąłem do środka. W tej chwili zabrzmiał zprzeciwka głośny okrzyk; padł strzał, a kula ugrzęzła w krawędzi drzwi, tuż obok mego ramienia. To był z pewnością syn zabitego, który chciał mi oznajmić okrzykiem, że wylatuje kula ze strzelby mściciela. Rozpoczęło się zatem na serjo.
— Zihdi, a my nie będziemy strzelali?
— Teraz jeszcze nie.
— Czemu teraz nie? Strzelamy lepiej od nich, a jeżeli będziemy mierzyć w okna, to będą się musieli mieć na baczności.
— Wiem o tem. Musimy jednak wpierw zobaczyć, czy nie uda nam się zemknąć bez zabicia któregoś z nich. Dość już tego zagryzionego.
— Jakżeż umkniemy? Skoro tylko wysuniemy się z końmi przed bramę, dosięgną nas kule.
— Ależ ci ludzie chcą koni i nie zechcą w nie trafiać! Nie będą może strzelać, jeśli schowamy się za zwierzętami.
— O, zihdi, zanim pozwolą nam umknąć z końmi, będą woleli je pozabijać.
To było słuszne. Myślałem i myślałem nad wynalezieniem sposobu wydostania się bez przelewu krwi z tego fatalnego położenia. Napróżno! Wtem Anglik zlitował się nademną.
— Nad czem namyśla się sir?
Powiedziałem mu.
— Czemu nie mamy strzelać, skoro oni strzelają? Będzie mniej o kilku złodziei kurdyjskich! Co dalej? Możnaby ujść całkiem dobrze! Bez wystrzału! Hm! Ale to nie uchodzi!
— Czemu nie?
— Zblamujemy się! Wyglądałoby na ucieczkę! Byłoby skandaliczne!
— To obojętne. Wszak wiecie, że nie postanowię niczego, coby nas zblamowało naprawdę. Powiedzcie mi więc wasz plan.
— Musimy wiedzieć wpierw, czy oblegają nas także od tyłu.
— Tam niema domów.
— Ale od pola!
— No a dalej?
— Możnaby zrobić dziurę w murze!
— Ah, istotnie! To niezła myśl!
— Well! Bardzo dobrze! Wyśmienita! Pochodzi od master Lindsaya! Yes!
— Ale niema narzędzi!
— Mam przecież motykę!
Tak, woził istotnie swą „motyczkę“ stale przy siodle, ale przyrządzik ten nadawał się do zrobienia dołka w grzędzie do zasadzenia rośliny, a nie do rozbijania muru.
— Ta motyka za słaba, sir. Może znajdzie się na dziedzińcu jakie narzędzie. Wyjdźcieno!
Zawiadomiłem innych o planie Anglika; wyszli i oni z nami. Wylazłem za mur i przekonałem się, że na tę stronę domu wcale nie zwracano uwagi, gdyż nigdzie żywej duszy nie było. Kurdowie sądzili widocznie, że spowodu koni musimy dom opuścić wejściem frontowem i że wobec tego tylko tego wejścia należało strzec, by nas przytrzymać w pułapce.
— Tutaj! — usłyszałem wołającego Lindsaya. — Tu coś jest, sir!
Przedmiot, który podniósł tryumfująco w górę, przypominał drąg do podnoszenia ciężarów, okuty na końcu żelazem i nadawał się doskonale do wywalenia otworu w murze.
— To pójdźcie! Teraz trzeba się postarać o to, abyśmy mogli pracować bez przeszkody i nie wzbudzili w strzelcach podejrzenia. Halef wyprowadzi konie na dziedziniec, Amad położy się na dachu, by być na straży, czy kto nie widzi naszej roboty. Ja i Lindsay wywalimy mur, a Mohammed będzie strzelać z okna od czasu do czasu, aby myśleli, że wszyscy znajdujemy się w izbie. Jeżeli nam się uda wydostać w ten sposób, to nie mamy jeszcze potrzeby ratować się haniebną ucieczką, lecz przedefilujemy w paradzie przed nimi. Ze zdumienia zapomną pewnie o strzelaniu.
Podział pracy okazał się zupełnie odpowiednim. Halef zajmował się końmi, Haddedihn ćwiczył się z całym spokojem w strzelaniu, a Anglik dłubał w murze z wielką energją. Szło przytem o to, żeby burzenie muru rozpocząć nie od góry, co byłoby bardzo łatwe, gdyż mogłoby to nas zdradzić. Musieliśmy pracować od wewnątrz i z dołu, aby zamiary nasze w najgorszym razie dostrzeżono dopiero wówczas, kiedy kilka silnych uderzeń wystarczy do dokonania dzieła.
Wreszcie wywaliliśmy pierwszy wielki kamień, a za nim wnet poszły inne. Gdy robota była prawie na ukończeniu, zawołaliśmy obydwu Haddedihnów. Każdy ustawił się przy swoim koniu. M aster Lindsay pochwycił drąg do ostatniego uderzenia.
— Teraz wszystko zawalić! Yes!
Rzucił się naprzód z rozpędem i buchnął w mur z taką siłą, że aż runął, ale ostatnie kamienia potoczyły się na ziemię. Utorowało się teraz drogę w rumowisku. Dosiedliśmy koni. Jeden tęgi sus przez gruzy, a następnie przez wyłom wydobył nas na wolność. Opresja skończyła się, zanim się jeszcze zaczęła na dobre; opuściliśmy schronisko bez wyrównywania rachunku.
— Dokąd teraz? — zapytał Lidsay.
— Wolnym kłusem poza róg domu, a potem stępa przez wieś. Jedźcie naprzód!
Tak uczynił. Za nim jechali trzej Arabowie, a ja tworzyłem koniec orszaku. Przejechaliśmy pomiędzy naszem opuszczonem mieszkaniem a domami, z których do nas strzelano, i przypuszczenie moje okazało się słusznem; nie padł ku nam ani jeden strzał. Byliśmy jednak niedaleko jeszcze, kiedy za nami zabrzmiały głośne okrzyki. Ścisnąwszy teraz konie ostrogami, popędziliśmy za wieś.
Tu ujrzeliśmy, że wszystkie konie ze wsi znajdowały się na pastwisku. Pasły się w dość znacznem oddaleniu od mieszkań tak, że mogliśmy prawdopodobnie oddalić się znacznie, zanim jeźdźcy dosiąśćby ich zdołali.
Droga szła przez teren równy, ale dobrze nawodniony, mogliśmy więc rozwinąć w pełni szybkość naszych koni. Nie odnosiło się to tylko do mego karosza, zgrzytającego uzdą, a jednak trzymanego w cuglach, bo bez tego reszta pozostałaby w tyle.
Wreszcie dostrzegliśmy szeroką linję pędzących za nami jeźdźców.
Mohammed Emin rzucił pełne troski spojrzenie na konia, idącego pod synem i rzekł:
— Gdybyśmy tego konia nie mieli, nie doścignęliby nas nigdy.
Miał słuszność. Był to najlepszy koń, jakiego wogóle dostać można było w Amadijah, a jednak miał twardy chód i oddech przyciężki. Po dłuższej szybkiej jeździe padłby z pewnością.
— Zihdi — zapytał Halef — czy nie chcesz zabić żadnego Kurda?
— Nie, o ile można tylko tego uniknąć.
— Ale do koni możemy strzelać?
— Nie pozostanie nam nic innego.
Zdjął z ramienia swą długą arabską flintę i popatrzył na zamek. Na pięćset kroków nigdy jeszcze nie chybił, a moja strzelba niosła jeszcze dalej.
Prześladowcy zbliżali się coraz bliżej. Głośne ich krzyki brzmiały zupełnie inaczej niż w czasie fantazji, przy rzucaniu dzirytem lub w pozornej bitwie. To było na serjo. Jeden z nich jechał przodem. Zbliżyli się może na pięćset pięćdziesiąt kroków, on zaś gnał bliżej, wstrzymał konia, zmierzył i wystrzelił. Miał dobrą strzelbę. Widzieliśmy, jak tuż blisko nas odskoczyło kilka odłamków kamienia, w który ugodziła kula. Był to młody jeszcze Kurd, może mściciel krwi ojca.
— Well! — rzekł Anglik, zdejmując strzelbę i odwracając konia — zejdź, boy!
Złożył się i wypalił. Koń Kurda skoczył w górę, zachwiał się i runął.
— Może pójść do domu! Yes!
Po tym chłodnym, pewnym strzale nastąpił głośny krzyk Kurdów. Zatrzymali się i jęli z sobą rozmawiać. Niebawem dostaliśmy się nad szeroki strumień, nad którym mostu nie było. Był głęboki i rwący, więc musieliśmy szukać brodu. To było dla nas oczywiście niebezpieczną przeszkodą. Kurdowie zatrzymali się. Kilku z nich podjechało naprzód, zsiadło z koni i ustawiło się za nimi. Widzieliśmy, jak pokładli lufy strzelb na grzbietach koni.
Prędko zeskoczyliśmy także i zrobiliśmy to samo. W chwilę po ich wystrzałach — ja nie strzelałem dotychczas — huknęły nasze i okazały wyższość strzelb naszych. Z czterech naszych wystrzałów, trzy dosięgły swego celu, podczas gdy jedna tylko kula kurdyjska otarła się o ogon konia lindsayowego. Anglik potrząsnął głową.
— Mają złe pojęcia! — rzekł — nędzne pojęcia! Chcą konia zastrzelić z tyłu! Może się tylko Kurdom przytrafić!
— Szukajcie brodu — radziłem teraz. — Ja i Halef utrzymamy ich w należnym nam respekcie!
Właściciele zastrzelonych koni wrócili teraz co prędzej do swoich. Zostali jeszcze tylko dwaj, którzy, jak dostrzegłem, nabili strzelby na nowo.
— Zihdi, nie strzelaj — prosił Halef. — Zostaw mnie samemu ten zaszczyt!
— Dobrze!
Nabił wystrzeloną już lufę i złożył się. Równocześnie z ich strzałami wypalił i on dwukrotnie. Mały hadżi trafił zupełnie dobrze. Jeden koń padł na miejscu; przestrzelił mu prawdopodobnie głowę; drugi skakał po równinie w wielkich susach i rżał. Kul kurdyjskich nie poczuliśmy wcale.
— Jeśli tak dalej pójdzie, zihdi — śmiał się Halef — to im wnet koni zabraknie i sami poniosą rzędy do domu. Widzisz, jak biegną do drugich spowrotem? Powiedz jeszcze i tym, że się ważyli posunąć za blisko!
— Tak, niech mają przestrogę.
Stanęli znowu razem; kilka kroków przed nimi znajdował się nezanum, który żywo z nimi rozmawiał. Nie znali dotychczas strzelb, których pociski mogłyby przelecieć przestrzeń, dzielącą ich od nas i czuli się zupełnie bezpiecznymi. Patrzyli też na mnie ze zdumieniem, gdy wystąpiłem spoza mojego konia i złożyłem się do strzału. Huk, i w najbliższym momencie leżał nezanum na ziemi, a koń jego tarzał się pod nim. Zmierzyłem trochę dalej na prawo i trafiłem najbliższego konia. Kurdowie popędzili z głośnym wrzaskiem daleko wstecz, a bezkonni jeźdźcy wśród przekleństw za nimi. Ci ludzie mieli od wczoraj już zbyt wielki respekt dla naszej broni, inaczej bylibyśmy zgubieni.
Teraz dali nam czas do wyszukania brodu, który też znaleźliśmy niebawem. Przeszliśmy strumień i pognaliśmy tak szybko, jak tylko mógł koń Amada.
Dolinę Berwari przerzyna wiele rzeczek, płynących z gór i łączących się z jednem ramieniem Kaburu, który wpada do wielkiego Cabu. Łożyska ocienione są krzakami, a na równinach pomiędzy niemi rośnie dużo dębów, topoli i innych liściastych drzew. Dolinę zamieszkują częścią Kurdowie Berwari, częścią zaś chrześcijanie nestorjańscy, ale wsie tych drugich są przeważnie opustoszałe.
Straciliśmy z oczu naszych prześladowców i dotarliśmy do kilku wsi, które jednak objechaliśmy łukiem jak największym, ponieważ nie wiedzieliśmy, jak nas tam przyjmą. Kilku poszczególnych ludzi, zajętych w polu, dostrzegło nas, ale pojechaliśmy szybko dalej.
Niestety nie znaliśmy drogi dokładnie. Wiedziałem tylko, że Gumri leży na północ i to było jedyną wiadomością, która mię tam prowadziła. Łożyska wód, które musieliśmy przechodzić, zatrzymywały nas i zmuszały do okrążań. Wreszcie dostaliśmy się do wsi, złożonej tylko z kilku domów. Trudno ją było objechać, bo przytykała jedną stroną do głębokiego łożyska strumienia, a drugą do lasu. Wieś zdawała się całkiem opustoszałą, dlatego wjechaliśmy do niej bez obawy.
Minęliśmy już pierwszy dom, kiedy naraz huknęły strzały. Wypadły z okien budynków.
— Zounds! — krzyknął Anglik i chwycił się za prawe ramię.
Drasnęła go kula. Ja sam leżałem na ziemi, a koń mój pognał cwałem dalej. Wstałem, pośpieszyłem za nim i wydostałem się ze wsi szczęśliwie, pomimo że z innych domów padło do mnie kilka strzałów. Krwawy ślad wskazywał, że mój kary był ranny. Nie myślałem już o towarzyszach. Nie oglądając się, popędziłem naprzód i dopadłem konia stojącego na skraju lasu. Kula drasnęła go tuż za karkiem w szyję i zrobiła ranę nie niebezpieczną wprawdzie, ale bolesną. Byłem zajęty jeszcze jej badaniem, kiedy dopędzili mnie towarzysze. Wystrzelili niepotrzebnie kilka naboi i pojechali potem za mną bez dalszych przeszkód. Anglikowi krew płynęła z ramienia.
— Czy niebezpiecznie, sir? — spytałem.
— Nie. Poszło tylko w mięso. Wiecie, kto to był? Nezanum!
— Nie może być! — Strzelił z dachu. Widziałem go dokładnie!
— A więc przecięli nam drogę i zrobili tu na nas zasadzkę. Szczęście, że się wszyscy nie usadowili na dachach! Bylibyśmy zgubieni. Z otworów okiennych nie można mieć do przejeżdżających strzału pewnego.
— Ładnieście zlecieli, master! — droczył się ze mną. — Było zajmujące, gdy was widziałem biegnącego za koniem. Yes!
— Chętnie pozwalam wam na tę uciechę, sir, lecz teraz naprzód!
— Naprzód? Sądzę, że musimy im najpierw złożyć nasze podziękowanie! W ten sposób narazilibyśmy się na niebezpieczeństwo, a zresztą trzeba wam ranę opatrzyć, co nie może się odbyć tak blisko nieprzyjaciela!
— Well, to chodźcie!
Mały hadżi był innego zdania.
— Zihdi — rzekł — dajmy tym Kurdom nauczkę i uniemożliwmy im dalszą pogoń.
— Jak zamierzasz to zrobić?
— Jak sądzisz, gdzie mają konie?
— Kilka może w domach, a reszta za wsią w jakiemś ukryciu.
— Wyszukajmy więc to ukrycie i zabierzmy im zwierzęta. Trudne to nie będzie. W czystem polu nie ośmielą się do nas zbliżyć, a nie zostawili prawdopodobnie licznej straży przy koniach.
— Czy chcesz zostać koniokradem, Halefie?
— Nie, zihdi. Czyż to, co zamierzam, można nazwać kradzieżą?
— W wypadku konieczej obrony, nie, ale byłoby to co najmniej nieostrożnością. Stracilibyśmy czas na wyszukanie kryjówki, potem musielibyśmy walczyć może z dozorcami, a to całkiem niepotrzebne, bo dostaniemy się wnet do Gumri, gdzie będziemy już pewni zupełnie.
Pojechaliśmy dalej i dostrzegliśmy niebawem, że Kurdowie znów jadą za nami. Trzymali się od nas w takiem oddaleniu, że mogliśmy być bez obawy. Potem straciliśmy ich z oczu i ujrzeli niebawem przed sobą. Okrążyli nas bądź dlatego, żeby nam znów zabiec drogę, bądź też, aby przybyć do Gumri przed nami. Spostrzegliśmy wnet, że zamierzali uczynić to drugie, gdyż wynurzyły się, daleko wprawdzie, przed nami zarysy skały, na której leży Kalah Gumri. Jest to właściwie fort słaby, wzniesiony z gliny, z którym kilka dział wnetby się uporało, ale Kurdowie uważają to za bardzo silną warownię.
Zbliżyliśmy się do tego miejsca może na odległość mili angielskiej, kiedy nagle zabrzmiał dokoła nas dziki wrzask, a z pobliskich zarośli wyskoczyło i ruszyło na nas kilkuset kurdyjskich wojowników. Lindsay porwał za strzelbę.
— Na miłość boską, sir, nie strzelać! — zawołałem i trąciłem mu lufę na dół.
— Czemu? — zapytał. — Boicie się, master?
Nie miałem czasu na odpowiedź. Kurdowie byli już przy nas i między nami i rozdzielili nas od siebie. Jakiś młody człowiek stanął mi na nodze, spoczywającej w strzemieniu, podniósł się w górę i zamachnął się na mnie sztyletem. Wyrwałem mu broń z ręki, a jego strąciłem na ziemię. Potem chwyciłem innego za ramię.
— Jesteś moim obrońcą! — zawołałem doń.
Potrząsnął głową.
— Jesteś uzbrojony! — odrzekł.
— Powierzam ci wszystką broń. Masz ją!
Przyjął moją broń i położył na mnie rękę.
— Ten do mnie należy na cały dzień! — oznajmił głośno.
— Tamci także! — dodałem.
— Nie prosili o opiekę — bronił się.
— Czynię to w ich imieniu. Nie mówią waszym jezykiem.
— Niechaj więc złożą broń, a potem będę ich halamem[10].
Rozbrojenie poszło bardzo prędko, chociaż żaden z moich towarzyszy nie godził się z mojem postępowaniem. Z wyjątkiem tego jednego, który dobył na mnie sztyletu, nastawali Kurdowie teraz nie tyle na nasze życie, ile na to, żeby dostać w moc swoją nasze osoby. Ów jednak wiercił we mnie tak uporczywie gniewnemi spojrzeniami, że musiałem domyślać się w nim mściciela. Potwierdziło się to bardzo rychło. Skoro tylko ruszyliśmy w drogę, upatrzył pierwszą sposobność, dobył sztyletu i rzucił się na mego psa. Ale zwierzę było szybsze od niego. W odpowiedzi na atak skoczył pies w bok, aby pchnięcia uniknąć i schwycił napastnika tuż za rękojeścią sztyletu za przegub. Słyszeliśmy trzask kości pod potężnymi zębami zwierzęcia. Kurd krzyknął i puścił sztylet. W tej chwili obalił go pies na ziemię i schwycił go za gardło. Kilkanaście luf zwróciło się do odważnego zwierzęcia.
— Katera Chodeh! — zawołałem. — Na miłość boską, precz z flintami, bo go zadławi!
Kula, któraby w mgnieniu oka psa nie zabiła, spowodowałaby śmierć Kurda. Kurdowie to zrozumieli, a że żaden z nich nie był pewnym strzału, spuścili strzelby.
— Odwołaj psa! — rzekł mi jeden z nich.
— Ta bestja zabiła mego sąsiada — zawołał inny głos, należący do nezanuma, który wyszedł właśnie z zarośli. Był dotąd na tyle przezornym, że trzymał się w przyzwoitem oddaleniu.
— Masz słuszność, nezanumie, on rozgryzie kark i temu człowiekowi, jeśli mu to rozkażę.
— Odwołaj go! — powtórzył mówca poprzedni.
— Powiedz mi wpierw, czy to jest mściciel?
— On jest obowiązany do heif[11].
— Pokażę wam zatem, że się go nie boję. Dojan, geri — nazad!
Pies puścił Kurda, a on podniósł się z ziemi. Jakkolwiek wielkim był ból jego, jeszcze większą była jego wściekłość. Przystąpił tuż do mnie i, potrząsając groźnie zakrwawioną ręką, zawołał:
— Twój pies zabrał siłę mojego ramienia, ale nie myśl, żebym zemstę zostawił komu innemu. Ez heifi choe dezi choe bigerim tera — zemszczę się na tobie własną ręką!
— Gadasz jak bak[12], której rechotania nikt się bać nie może! — odparłem. — Podaj mi rękę, żebym ją zbadał i opatrzył!
— Jesteś lekarzem? Nie chcę od ciebie dermanu[13], choćbym miał umrzeć. Ale ty dostaniesz odemnie tyle dermanu, że ci to wystarczy, to ci przyrzekam!
— Widzę, że porwała cię już ta[14], bo inaczej ratowałbyś rękę twoją.
— Opatrzy mię deka[15] z Gumri. Ona jest większą lekarką niż ty! — rzekł pogardliwie. — Ty i ten taci jesteście psami i musicie zginąć jak psy!
Owinął rękę końcem ubrania i podniósł sztylet. Wzięto nas w środek i cały orszak ruszył z miejsca. Żaden z Kurdów nie miał konia ze sobą; zostawiono je w Gumri. Byłem o nas trochę zaniepokojony, ale nie doznawałem istotnej obawy.
Kurdowie, krocząc obok nas w milczeniu, uważali na to tylko widocznie, byśmy nie umknęli. Mój mały Halef i obaj Arabowie także nie rozmawiali z sobą. Tylko Anglik nie mógł przezwyciężyć swojego gniewu.
— Ładne piwo, sir, któregoście nam nawarzyli! — mruczał — powinniśmy byli wszystkich wystrzelać!
— Toby się nam nie udało, sir. Wyszli na nas zbyt prędko.
— Yes! teraz są dookoła, a my w nich. Broń oddawać! Fatalna sprawa! Straszliwe! Pójdę z wami znowu kiedy do Kurdystanu! Jak osioł po kurdyjsku, master?
— Ker, a oślica lub mały osiołek: daszik.
— Well! A zatem my czterej postąpiliśmy jak dasziki, a wy, jak wielki ker! Zrozumiano?
— Bardzo jestem zobowiązany, master Lindsayu! Przyjmijcie moją najszczerszą wdzięczność za to uznanie! Czyż nie chcecie rozważyć, że byłoby szaleństwem, aby pięciu ludzi miało się załatwiać z dwustu chwytającymi ich już niemal za poły?
— Mieliśmy lepszą broń niż oni!
— A czyż mogliśmy jej użyć w takiej bliskości? A gdybyśmy nawet utrzymali Kurdów z daleka, popłynęłoby w każdym razie krwi dużo ich, ale i naszej. A potem krwawa zemsta! Co wam chodzi po głowie!
Wtem spostrzegliśmy jeźdźca, cwałującego naprzeciw nas. Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozeznać rysy twarzy, poznałem Dohuba, tego samego, którego krewni byli więźniami w Amadijah. Orszak nasz zatrzymał się na jego widok. Przecisnął się gwałtownie aż do mnie i podał mi dłoń.
— Chodih, przybywasz; jesteś pojmany!
— Jak widzisz!
— O, wybacz! Nie było mnie w Gumri, a kiedy teraz wróciłem, dowiedziałem się, że mają schwytać pięciu obcych. Pomyślałem zaraz o tobie i przybyłem pośpiesznie, by się przekonać, czy myśli me nie były słuszne. Chodih, az kolame ta — panie, jestem sługą twoim. Rozkaż, czego życzysz sobie odemnie?
— Dziękuję ci, lecz nie potrzeba mi już twej pomocy, bo ten człowiek jest już moim obrońcą.
— Na jak długo?
— Na jeden dzień.
— Emirze, pozwól mi być nim przez wszystkie dni życia mego!
— Czy on na to zezwoli?
— Tak. Jesteś przyjacielem nas wszystkich, zostajesz bowiem mivanem[16] beja. Czekał na ciebie i cieszy się na powitanie ciebie i twoich.
— Nie będę mógł pójść do niego.
— Czemu nie?
— Czy emir może się pokazać bez broni?
— Spostrzegłem już, że ją wam odebrano — rzekł i zwrócił się do eskorty ze słowami: — Oddajcie broń!
Ranny Kurd zaprotestował przeciw temu:
— Są więźniami i nie wolno im nosić broni!
— Są wolni, bo są gośćmi beja! — brzmiała odpowiedź.
— Bej sam kazał nam pojmać ich i rozbroić!
— Nie wiedział, że to ci, których oczekuje.
— Zamordowali mi ojca. A patrz na tę rękę: ich pies mi ją pogryzł!
— Załatwisz to z nimi, skoro przestaną być gośćmi beja. Chodź, chodih, i pozwól, żebym cię poprowadził!
Otrzymaliśmy napowrót wszystko, cośmy oddali, poczem odłączyliśmy się od tam tych i podążyliśmy w szybkiem tempie w górę do Gumri.
— No, sir — zapytałem Lindsaya — co myślicie o kerze i dasziku?
— Nic nie rozumiałem z waszej gadaniny!
— Ale broń już macie napowrót!
— Well! A co dalej?
— Będziemy gośćmi beja z Gumri.
— Dam wam satysfakcję, master: ten osioł, to ja!
— Dziękuję, sir, i gratuluję spowodu tego szlachetnego samopoznania!
Zniknęły wszelkie obawy i z lękkiem sercem wjeżdżaliśmy wąską bramą do miasta. Nie mogłem się jednak pozbyć pewnej zgrozy na widok rezydencji Abd el Summit Beja, który do spółki z Beder Chain Bejem i Nur Ullah Bejem mordował tysiącami mieszkańców Tijari. Miejscowość wyglądała bardzo wojowniczo. Wąskie uliczki tak były ożywione uzbrojonymi Kurdami, że większość ich nie mogła należeć do mieszkańców Gumri. Pod tym względem robiła też ta mała forteca Berwarich zupełnie inne wrażenie niż opustoszałe, martwe, Amadijah.
Tu szedł naprzeciw nas Kurd z Serdasztu z długą włócznią trzcinową w ręku. Robił wrażenie biedaka przy Belanich i Szadich, których nie spodziewałem się tu zastać. Kurd Elegan z gór Bohtanu rozmawiał z Omerigamem, przybyłym z okolic Diarbekiru. Potem spotkaliśmy dwu należących do szczepu Amadi-mamainów, pośród których stał Kurd Delmanikan z Ezi. Byli tu wojownicy z plemienia Bulanuh, Hadir-zor, Hazanan-luh, Karacziur i Kartuszi baszi. Można było widzieć nawet ludzi z Kazikanu, Semzatu, Kurduika i z Kendali.
— Skąd biorą się tu w Gumri ci obcy? — zapytałem Dohuba.
— To po większej części mściciele krwi, schodzący się tu dla wzajemnego porozumienia, oraz posłowie z wielu okolic, w których obawiają się teraz powstania chrześcijan.
— Czy macie i tu podobne obawy?
— Tak, emirze. Chrześcijanie w górach Tijari wyją jak psy, uwiązane na łańcuchu. Chcieliby się zerwać, ale ich wycie nic im nie pomoże. Dowiedzieliśmy się, że mają zamiar wpaść do doliny Berwari i zabili już nawet kilku ludzi naszego plemienia, lecz krew ich wnet na nich spadnie. Byłem dzisiaj w Mii, gdzie odbyć się ma jutro polowanie na niedźwiedzie i zastałem całą dolną wieś zupełnie pustą.
— Czy są dwie wsi pod nazwą: Mia?
— Tak, należą do naszego beja. Górną wieś zamieszkują sami prawdziwi muzułmanie, a w dolnej mieszkają tylko chrześcijańscy Nestorah. Ci właśnie nagle zniknęli.
— Czemu?
— Niewiadomo. Ale, chodih, oto mieszkanie beja. Zsiądź z konia razem ze swymi towarzyszami i pozwól, że oznajmię bejowi twoje przybycie.
Zatrzymaliśmy się przed długim, niepoikaźnym domem, który chyba tylko rozmiarami mógł wskazywać, że jest mieszkaniem dowódcy. Na zawołanie Dohuba zbliżyło się kilku Kurdów, którzy wzięli nasze konie i zaprowadzili je do stajni. On sam powrócił już w kilka minut i poprowadził nas do beja. Zastaliśmy go w wielkiej komnacie przyjęć, gdzie wyszedł naprzeciw nas aż do drzwi. Było u niego kilkudziesięciu Kurdów, którzy powstali za naszem pojawieniem się. Był to człowiek około dwudziestu lat wieku, wysoki i barczysty. Szlachetne rysy twarzy wykazywały czysty typ kaukaski. Twarz okalała pełna, czarna broda. Turban jego miał przynajmniej dwa łokcie średnicy, a z szyi zwisały mu na srebrnym łańcuchu rozmaite talizmany i amulety. Bluza i spodnie były haftowane bogato, a za pasem iskrzyły się obok sztyletu dwa srebrem wykładane pistolety i cudowny damasceński szyur[17] bez pochwy. Bej nie robił wrażenia napół dzikiego dowódcy rozbójników i koniokradów. Rysy jego były przy całej swej męskości miękkie i łagodne, a głos brzmiał przyjaźnie i mile, kiedy nas witał:
— Witaj, emirze! Jesteś mi bratem, a towarzysze twoi przyjaciółmi.
Podał rękę nam wszystkim. Na skinienie jego zniesiono wszystkie poduszki, jakie się znajdowały w komnacie, i ułożono nam z nich siedzenia. Usiedliśmy, podczas gdy wszyscy inni stali.
— Słyszałem, że mogę z tobą rozmawiać w języku kurdyjskim.
— Język ten rozumiem bardzo słabo, a moi przyjaciele nie znają go wcale — odrzekłem.
— Więc będę mówił z tobą po turecku lub arabsku.
— Używaj języka, zrozumiałego dla twoich ludzi — powiedziałem z grzeczności.
— O, emirze, jesteście moimi gośćmi i będziemy tak mówić, żeby twoi przyjaciele mogli brać udział w rozmowie. Jakim językiem mówią najchętniej?
— Arabskim. Ale proszę cię, beju, każ wpierw twoim ludziom, żeby sobie usiedli. To nie Turcy ani Persowie, lecz wolni Kurdowie, którzy powstają tylko na powitanie.
— Chondekar[18], widzę, że znasz i szanujesz Kurdów. Pozwolę im usiąść.
Dał im znak, a spojrzenia zamienione wśród nich, kiedy sobie siadali, powiedziały mi, że uznali moją uprzejmość. Miałem tu do czynienia z dowódcą inteligentnym, gdyż człowiek, umiejący obok kilku narzeczy ojczystego języka jeszcze po turecku i arabsku, jest w głębi Kurdystanu rzadkością. Należało się spodziewać, że bej umiał zapewne i po persku, o czem przekonałem się też podczas mojego pobytu u niego, niestety zbyt krótkiego.
Przyniesiono fajki, do których podano nam bardzo smaczną wódkę ryżową, którą Kurdowie bardzo gorliwie popijali.
— Co sądzisz o Kurdach z Berwari? — zapytał mię bej.
Pytanie to miało być tylko wstępem bez żadnych myśli i zamiarów ubocznych.
— Jeżeli wszyscy tacy, jak ty, w takim razie będę mógł o nich tylko dobre rzeczy opowiadać.
— Wiem, co chcesz powiedzieć. Doznałeś od nich dotąd tylko przykrości.
— O nie! W Dohubie i jego obudwu krewnych znalazłem przecież przyjaciół.
— Zasłużyłeś sobie sowicie na ich i moją przyjaźń, my zaś odpłaciliśmy ci niewdzięcznością. Czy chcesz mi przebaczyć? Nie wiedziałem, że to ty jesteś.
— I ty mi przebacz! Jeden z twoich ludzi życie utracił, ale to nie nasza wina.
— Opowiedz mi, jak to się stało?
Zdałem mu sprawę obszernie i spytałem, czy jest w tem dostateczny powód do krwawej zemsty.
— Wedle zwyczajów tego kraju musi on pomścić śmierć ojca, jeżeli nie chce ściągnąć na siebie pogardy wszystkich.
— Nie uda mu się to łatwo!
— Dopóki znajdujesz się w moim kraju jako mój gość, jesteś zupełnie bezpieczny. Potem jednak pójdzie on za tobą krok w krok, choćby na koniec świata.
— Ja się go nie boję!
— Możesz być dość silnym, by go zwyciężyć w otwartej walce, ale wówczas powstaliby nowi mściciele. A czyż możesz się ustrzec przed kulą wystrzeloną z ukrycia? Nie chcesz zapłacić ceny?
— Nie! — odrzekłem z naciskiem.
— Allah dał ci wiele odwagi, że lekceważysz mściciela. Postaram się, żeby ta odwaga nie zawiodła cię do zguby. Byłeś w Spandareh u ojca mojej żony?
— Byłem jego gościem i zostałem jego przyjacielem.
— Wiem o tem. Gdybyś nie był jego przyjacielem, nie powierzyłby ci podarku dla nas. Allah sobie upodobał w tobie i każe ci wszędzie znajdować przyjaciół.
— Allah daje dobre i złe; raduje swoich i zasmuca ich czasem. Znalazłem w Amadijah także nieprzyjaciół.
— Kto był twoim nieprzyjacielem? Czy mutesselim?
— Ten nie był mi ani przyjacielem, ani wrogiem, ale przybył do niego człowiek, nienawidzący mnie i on to zawinił, że miano mnie nawet uwięzić.
— Kto to był?
— Makredż z Mossul.
— Makredż? — zapytał bej bardzo uważnie. — To wróg Kurdów i wróg wszystkich ludzi. Czego on chciał w Amadijah?
— Uciekał właśnie do Persji, gdyż do Mossul przybył Anadoli Kazi Askeri, aby złożyć z urzędu jego i mulessaryfa.
Wieść ta wywołała na beju niespodziane wrażenie. Podzielił się tą nowiną ze swoimi, którzy przyjęli ją z takiem samem zdumieniem. Musiałem wszystko opowiedzieć bardzo obszernie.
— Więc usuną także i mutesselima? — pytał bej.
— To niewiadome. Był on dozorcą więzień mutessaryfa, który każdego, kto miał zniknąć z Mossul, wysyłał do Amadijah.
— Zapewne tylko zbrodniarzy?
— Nie. Czy nie słyszałeś o Amadzie el Ghandur, synu szejka Haddedihnów?
— Czy i jego pojmano i wysłano do Amadijah?
— Tak. Nie przeczuwał wcale ich podstępu.
— Gdybym był Haddedihnem, ruszyłbym do Amadijah, aby oswobodzić syna mojego szejka.
— Beju, to trudna sprawa!
— A jednak uczyniłbym to. Chytrość jest często lepszą bronią niż przemoc.
— Wiedz zatem, że znalazł się Haddedihn, który poszedł do Amadijah.
— Sam jeden?
Potwierdziłem to pytanie.
— To nie może mu się udać! — rzekł bej. — Do takiego dzieła potrzeba wielu.
— A jednak udało mu się.
— Tu katiszt nezami — co ty wiesz? Uwolnił rzeczywiście syna szejka? Podstępem czy siłą?
— Podstępem.
— Jest to zatem człowiek dzielny, śmiały, ale i rozumny. Czy to był prosty wojownik?
— Nie. To był sam szejk Mohammed Emin.
— Chodih, opowiadasz mi cuda! Wierzę jednak, bo ty mi to mówisz. Czy dojdą bez przeszkód do swoich pastwisk?
— To wie tylko Allah i ty.
— Ja? Jak to rozumiesz?
— Tak, ty. Słyszałem, że zwrócą się nie na zachód lecz do kraju Berwari, aby się dostać do Cabu i nim na dół popłynąć.
— Emirze, to wielka przygoda. Miło mi będzie powitać obu bohaterów, gdyby do mnie przyszli. Kiedy się udała ucieczka?
— Onegdaj w nocy.
— Skąd wiesz o tem tak dokładnie? Czy widziałeś ich?
— Obudwu. I ty ich widzisz, gdyż siedzą u twego boku. Ten mąż to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a ten Amad el Ghandiur, jego syn.
Wódz Kurdów zerwał się i zapytał:
— Kto jest ten trzeci?
— Mój służący.
— A ten?
— Mój przyjaciel, człowiek z Zachodu. Połączyliśmy się i wydobyliśmy więźnia z Amadijah — rzekłem bez przechwałek.
Powstał najzupełniejszy chaos kurdyjskich objaśnień, tureckich okrzyków i arabskich pozdrowień. Wspominano wszystko, co tylko Kurdowie wiedzieli o Haddedihnah; nawet walkę ich w Dolinie Stopni. Musiałem być przytem tłumaczem i przyznaję otwarcie, że mi przy tem zajęciu pot kroplisty spływał na czoło. Znajomość moja kurdyjskiego języka była niewielka, a po arabsku i turecku mówiono tak, że znaczenie wyrazów i ich połączeń odgadywałem raczej, niż rozumiałem. To dało powód do licznych nieporozumień i przekręcań, z których mimo całej naszej godności śmialiśmy się serdecznie.
Na zakończenie tej ożywionej rozmowy dał nam bej zapewnienie, że uczyni wszystko, co tylko w jego mocy, aby umożliwić nam dalszą drogę. Przyrzekł nam potrzebne do czółen skóry i kilku pewnych przewodników, znających dokładnie bieg Khaburu i górnego Cabu oraz polecenia do Kurdów Szirwan i Zibar, przez których terytorja mieliśmy właśnie przejeżdżać. O drodze przez góry Tura Ghara do rzeki Akry nie chciał nic słyszeć, gdyż w tym kierunku opieka jego byłaby nam więcej szkody niż pożytku przyniosła.
— Tam mieszka — dodał — wielu chrześcijańskich Nestorahów, czcicieli djabła i małych plemion kurdyjskich, z którymi Berwari żyją w niezgodzie. Ci ludzie, to sami rozbójnicy i mordercy, a góry tak dzikie i nieprzystępne, że nie dostalibyście się nigdy do Cabu. Ale teraz spocznijcie i pozwólcie mi spełnić mój urząd. Mam dziś dużo do roboty, gdyż jutro nie będę w Gumri.
— Udajesz się do Mii? — zapytałem.
— Tak. Kto ci to powiedział?
— Słyszałem od Dohuba, że masz tam polować na niedźwiedzia.
— Jednego? Są całe dwie rodziny, wyrządzające ogromne szkody w trzodach tamtejszych. Należy ci wiedzieć, że w kraju Kurdów żyje bardzo wiele niedźwiedzi — dodał z pewną dumą — a giaurowie tego kraju mówią, że mają dwie wielkie plagi, jedną gorszą od drugiej t. j. Kurdów i niedźwiedzie.
— Czy pozwolisz nam pójść z sobą?
— Dobrze, skoro sobie tego życzysz. Będziecie się mogli przypatrywać bez narażania się na niebezpieczeństwo.
— Nie chcemy się przypatrywać, lecz walczyć razem z wami!
— Emirze, niedźwiedź jest niebezpiecznem zwierzęciem!
— Mylisz się. Niedźwiedź zamieszkujący parowy i lasy kurdyjskie jest nieszkodliwy. Są kraje, w których niedźwiedzie są dwa razy tak wielkie i silne.
— Słyszałem o tem. Ma gdzieś być kraj, gdzie znajduje się tylko lód i woda. Tam mają niedźwiedzie białe futro, a Arabowie tamtejsi nazywają je hircz el buz[19]. Czy widziałeś już takie białe niedźwiedzie?
— Tak, chociaż nie byłem w owych krajach. Łapie się tam niedźwiedzie i sprowadza do innych krajów dla oglądania za pieniądze. Jest jednak jeszcze inny kraj ze strasznie wielkimi niedźwiedziami; te mają szare włosy. One są najsilniejsze i najbardziej niebezpieczne. Taki niedźwiedź jest tem wobec kurdyjskiego, czem koń wobec psa, którego trzeba się strzec, ale nie bać.
— A takie widziałeś także? — pytał bej ze zdziwieniem.
— Walczyłem z takim.
— Więc zwyciężyłeś, bo żyjesz jeszcze. Będziecie walczyć i z naszymi niedźwiedziami.
Wprowadził nas teraz do izby, wpośrodku której stał niski sufra[20], a dokoła niego pięć poduszek. Po jego odejściu weszła żona, a za nią kilka służebnic, które podały małą przekąskę na wypadek, gdybyśmy byli zbyt głodni i nie mogli czekać do właściwego obiadu. Składała się ona z małego koźlątka, usmażonego naprzód, a potem pieczonego w śmietanie. Do tego podano suszone winogrona, morwy i sałatę z liści jakiejś nieznanej rośliny, podobnej do pokrzywy.
— Ser sere men at — bądźcie pozdrowieni! — powitała nas. — W jakim stanie zostawiliście ojca mego, tiezanuma w Spandareh?
— Miał się dobrze, a innych Allah także darzył zdrowiem — odrzekłem.
— Bierzcie i jedźcie na razie to i bądźcie tak dobrzy opowiedzieć mi coś o Spandareh! Oddawna już nic nie słyszałam o niem.
Spełniłem jej życzenie, jak mogłem najobszerniej. Była zupełnie szczęśliwa, że mogła gawędzić ze mną o swem gnieździe rodzinnem. Kazała nawet psa przyprowadzić ze stajni, aby mu resztkami koźlęcia dać dowód swojej przyjaźni. Było to utrzymywanie stosunków z rodziną, które mię wielce ujęło.
Kiedy nie potrzebowaliśmy już jej usług, wyszła, a my porozkładaliśmy się na opartych o ścianę poduszkach lak wygodnie, jak tylko było można. W tem dolce far niente przeszkodziło nam wejście gościa, którego nie spodziewaliśmy się wcale. Był to ów Kurd zraniony z ręką na temblaku.
— Czego chcesz? — spytałem.
— Bakszyszu, panie!
— Bakszyszu? Za co?
— Że cię nie zabiję.
— Jak widzę, gorączka jeszcze cię nie opuściła. Jeżeli któryś z nas dwóch zasłużył sobie na bakszysz z powodu, który podajesz, to chyba tylko ja. Nie tylko przyrzekłem ci nie zabijać cię, lecz ocaliłem ci życie, kiedy znajdowałeś się pod zębami mojego psa. Cóż zaś ty dla mnie uczyniłeś? Strzelałeś do mnie i chciałeś mnie przebić. I za to żądasz bakszyszu? Odejdź rychło, żebyśmy cię nie wyśmiali!
— Panie, żądam bakszyszu nie za to, że strzelałem i przebić cię chciałem, lecz za to, że przyjąłem cenę krwi!
— Cenę krwi? Od kogo?
— Od beja; on ja zapłacił.
— Ile dał?
— Konia, strzelbę z lontem i pięćdziesiąt owiec.
— A zatem o wiele mniej, niż żądałeś odemnie?
— To mój szejk i musiałem go posłuchać. Ponieważ to właśnie tak mało, powinieneś mi dać bakszysz.
— Gdybym był wolnym, dumnym Kurdem, nie żebrałbym bakszyszu jak turecki hammal[21]. Ponieważ to jednak czynisz, więc otrzymasz go, ale nie teraz, lecz dopiero wtenczas, gdy się pożegnamy.
— Ile mi dasz?
— Zależy całkiem od tego, jak się względem nas zachowasz.
— A czy nasz nezanum dostanie także cośkolwiek?
— Czy kazał o to zapytać?
— Tak, kazał.
— Więc powiedz mu, że daję żebrakowi jałmużnę tylko wówczas, gdy mię sam o to prosi. Jeżeli nezanum jest człowiekiem, żyjącym tylko z opatrzności proroka, to chętnie da mu każdy z nas jakiś datek, ale niech sam po to przyjdzie. Zresztą darowałem mu już życie jego syna, a to więcej znaczy, niż każdy inny datek.
Kurd odszedł; otrzymał cenę krwi, ale wyraz jego twarzy wskazywał, że muszę się wystrzegać spotkania z nim w innych okolicznościach.
— Czego on chciał? — spytał Lindsay.
— Bej zapłacił mu za nas cenę krwi, a teraz...
— Jak? Bej?
— Z gościnności.
— Dostojnie! Bardzo dostojnie! Yes! He?
— Jednego konia, jedną strzelbę z lontem i pięćdziesiąt owiec.
— Ile to na pieniądze?
— Nie więcej jak pięć funtów.
— Oddam mu to.
— To byłaby wielka obraza, sir. Musimy się postarać o odpowiedni podarek.
— Dobrze! Pięknie! Co damy? Nie trzeba teraz jeszcze łamać sobie głowy nad tą sprawą.
— A ten człowiek żąda jeszcze bakszyszu. Master jak po kurdyjsko policzek, uderzenie w twarz?
— Silejk.
— Well! Dlaczego nie daliście mu kilku silejków?
— To nie byłoby na miejscu. Przeciwnie, obiecałem mu bakszysz, który otrzyma, gdy stąd odjedziemy.
— Więc pozwólcie, że ja mu go dam. Niech mu posłuży dla nauki i poprawy! Bej zeszedł po załatwieniu swoich urzędowych czynności, aby nas zaprowadzić na dziedziniec, gdzie mieliśmy siąść do obiadu. Zaproszono około czterdziestu osób, a oprócz tych przybyło jeszcze wiele innych, same się wschodnim zwyczajem bez skrupułów zapraszając.
Pod koniec jedzenia okazało się, że go nie starczyło dla wszystkich, więc goście przygodni otrzymali żywą owcę, którą przyrządzili natychmiast. Jeden wykopał dół w ziemi, a drudzy przynieśli kamienie i paliwo. Wybrany do tego człowiek chwycił owcę, poderżnął jej gardło, związał przednie nogi i powiesił ją za nie na belce. Jelit nie wyjmowano, tylko Kurd nabrał wody do ust, przyłożył wargi do .... zwierzęcia i zaczął wodę wdmuchiwać. Tę komiczną czynność powtarzał dopóty, dopóki z wydętych całkiem jelit nie wypłynęły nieczystości pyskiem. Wówczas pocięto wnętrzności na tyle części, ilu ludzi miało zjeść owcę, a następnie podzielono mięso także na tyle kawałków. Każdy owinął swoje mięso w jelita i włożył ten preparat do wyłożonego kamieniami dołu, nad którym rozniecono ogień. Po krótkim już czasie usunięto ogień, a napół upieczone kawały podążyły między zęby Kurdów ku swemu pożytecznemu przeznaczeniu.
Po jedzeniu pokazał nam bej swoją stajnię. Było tam ze dwadzieścia koni, ale tylko jeden siwek godzien był szczególnej uwagi. Potem nastąpiły gry i zabawy wojenne, którym towarzyszył brzęk dwustrunnego tamburu[22]. Wkońcu opowiedział jakiś człowiek kilka powiastek, cziroka: Baka ki mir — O umierającej żabie; Gur bu szewan — Wilk pasterzem; Szyrei kal — Stary lew; Ruvi u bizin — Lis i koza.
Zgromadzeni słuchali tych opowiadań z największą uwagą, ja jednak byłem zadowolony, gdy po ich skończeniu mogliśmy się udać na spoczynek. W tym celu zaprowadził nas bej do wielkiej izby, której ściany obstawione były dokoła otomanami, mającemi nam służyć jako łoża. Ponieważ w tej komnacie nie było widać nic osobliwego, dziwiłem się pełnym oczekiwania spojrzeniom, któremi nas bej obrzucał. Wkońcu poznałem po często powtarzającym się kierunku jego wzroku, ten przedmiot, który mieliśmy! odkryć i podziwiać. Wpadłem oczywiście natychmiast w jak największe zdumienie.
— Co to jest? O beju, jakżeż wielkiem bogactwem pobłogosławił cię Allah! Skarby twoje są większe od skarbów beja Kewandozu albo władcy Dżulameriku.
— O czem myślisz, emirze? — zapytał z pewną kokieterją.
— Mam na myśli tę kosztowną dżam[23], którą ozdobiłeś swój pałac.
— Tak, ona droga i rzadka — odpowiedział z dumną skromnością.
— Od kogo ją dostałeś?
— Kupiłem od Izraela, który ją przywiózł z Mossul, aby ją ofiarować szachowi perskiemu.
Byłoby niegrzecznością pytać go o cenę. Żyd zmyślił bajkę o szachu perskim i okpił beja porządnie. Był to kawałek rozbitej szyby, wielkości dwu dłoni. Jako największą ozdobę pokoju przylepiono to do natłuszczonego papieru w oknie i komnata miała być wyższą nad wszelką rywalizację. Bej życzył nam dobrej nocy z poczuciem, że nam szybą nadzwyczajnie zaimponował. Byliśmy znużeni i spragnieni spoczynku, któregośmy obecnie w zupełnem bezpieczeństwie zażywali.




  1. Jaszczurki.
  2. Kiełbasy.
  3. Na Boga.
  4. Morwa.
  5. Pan, władca.
  6. Przyjaciel, towarzysz.
  7. Na moją głowę.
  8. O Boże!
  9. Fajka wodna.
  10. Hal — wuj, am — stryj, a razem: obrońca.
  11. Zemsta.
  12. Żaba.
  13. Proch do strzelania oznacza jednak także środek leczniczy, lekarstwo.
  14. Gorączka.
  15. Akuszerka.
  16. Gość.
  17. Pałasz, miecz.
  18. Władca. Wyższy stopień od chodih, panie.
  19. Dosłownie: Niedźwiedź lodu.
  20. Stół.
  21. Tragarz.
  22. Gitara.
  23. Szyba.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.