Przez dziki Kurdystan/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez dziki Kurdystan
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Rozdział Z warowni
Wydawca Wydawnictwo Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1937
Druk Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa
Miejsce wyd. Poznań; Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durchs wilde Kurdistan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
Z WAROWNI

Przybywszy do komendanta, zastałem tam już zebranych wszystkich jego urzędników i oficerów załogi. Dano więc wielkie przyjęcie. Usiadłem na honorowem miejscu u jego boku. Znajdowaliśmy się w większym pokoju, w którym dość było przestrzeni do swobodnego poruszania się, każdy jednak siedział na swojem miejscu, palił fajkę, pił kawę i szeptał scicha ze swoim sąsiadem. Kiedy zaś mutesselim powiedział głośniej jakieś słowo, pochylały się głowy nadsłuchujących, jak gdyby przed jakimś władcą potężnym.
Rozmowę z nim prowadziłem także po cichu. Po kilku obojętnych zdaniach rzekł:
— Słyszałem już, że uleczyłeś dzisiaj dziewczynę, opętaną przez djabła. Mój hekim widział, jak w nią wstępował; żądał, żebym cię stąd oddalił, ponieważ jesteś czarownikiem.
— Twój hekim jest głupcem, mutesselimie! Dziewczę zjadło owoc jadowity, a ja dałem jej środek, dzięki któremu trucizna stała się nieszkodliwą. O djable, ani o duchu mowy nie było.
— Więc jesteś hekimem?
— Nie. Wiesz przecież, kim i czem jestem! Ale na Zachodzie, daleko poza Stambułem, tam, gdzie ja się urodziłem, tam każdy ma więcej wiadomości o chorobach od twego hekima, który chciał djabła wypędzać zdechłą muchą.
To było powiedziane bezwzględnie i trochę zbyt odważnie, ale ludziom tym nie zaszkodziło spewnością, że znalazł się ktoś, co miał odwagę zaczepić ich samochwalstwo.
Mutesselim udał, że nie słyszy mojej ostrej odpowiedzi i wypytywał dalej:
— Czy znasz wszystkie choroby?
— Wszystkie! — odparłem bardzo stanowczo.
— I możesz zrobić wszystkie napoje?
— Wszystkie.
— A czy są posiłki, których nie wolno spożywać dobremu muzułmaninowi?
— Są.
— Jakież to?
— Paksic[1], które wyrabia się z rzeczy zakazanych przez proroka; naprzykład z wieprzowiny i z wina.
— Wino jest jednak lekarstwem?
— Tak i to bardzo ważnem.
— Kiedyż się je pije?
— W niektórych chorobach obiegu krwi i systemu nerwowego, jakoteż trawienia, jako środek wzmacniający i podniecający.
Rozmowa znów się urwała. Obecni poczęli szeptać ze sobą, a po chwili zwrócił się do mnie mutesselim także tak cicho:
— Effendi, jestem chory, bardzo chory!
— Ah, czy możliwe! Niech Allah wróci ci zdrowie.
— Uczyni to może, bo jestem dobrym muzułmaninem i wiernym wyznawcą proroka.
— Na jaką cierpisz chorobę?
— Pytałem już wielu lekarzy; stwierdzili wszyscy, że mam chorobę obiegu krwi, systemu nerwowego i trawienia.
Z trudnością zapanowałem nad sobą, aby mu się w twarz nie roześmiać. Na to więc był ten osobliwy wstęp, obracający się w kółko, „jak kot koło szperki“. W każdym razie rzecz wyglądała na małą żebraninę.
— Czy lekarze twoi dali ci jakie środki?
— Tak, ale środki te nic nie pomogły. Oni nie byli tacy mądrzy i uczeni, jak ty. Nie zdaje ci się, że potrzeba mi wzmocnienia i podniecenia?
— Jestem o tem przekonany.
— A czy dałbyś mi taki środek?
— Nie wolno mi.
— Czemu nie?
— Prorok mi zabrania.
— Prorok nie chciał, żeby wierni ginęli spowodu obiegu krwi i systemu nerwowego. Czytałeś koran uważnie?
— Bardzo uważnie.
— Powiedz mi zatem, czy znalazłeś jakie lekarstwo, któreby tam było zakazane?
— Żadnego.
— A widzisz! Dasz mi więc coś na podniecenie?
— Nie mam z sobą rzeczy, potrzebnych do ich sporządzenia.
— Żartujesz, spewnością je masz.
— A skądże ty o tem wiesz?
— Twój służący kupował dziś takie rzeczy u Żyda.
A więc mutesselim kazał nas śledzić! Wiedział już, że mały hadżi kupował wino dla Anglika. Należało nam więc mieć się na baczności, jeżeli przedsięwzięcie nasze nie miało być zdradzonem.
— Do tego więcej potrzeba, niż kupował mój służący — odrzekłem.
— Lepiej mało, niż całkiem nic. Właśnie dlatego, że jestem bardzo słaby, nie śmiem mieszać razem wielu rzeczy. Przyślesz mi zwyczajny napój na wzmocnienie?
— Dobrze, będziesz go miał.
— Ile?
— Pełna flaszka od lekarstwa.
— Emirze, to za mało. Jestem komendantem i człowiekiem bardzo długim. Zanim napój przejdzie przez całe ciało, nie będzie z niego nic. Czy tego nie uznajesz?
— Uznaję i dlatego przyślę ci wielką flaszkę.
— Jedną? Czy chory zażywa lekarstwo tylko raz jeden?
— Dobrze, dostaniesz dwie.
— Pozwól mi codzień zażywać przez tydzień.
— Mutesselimie, sądzę, że zrobisz się potem zbyt tęgim.
— O emirze, tego się nie obawiaj!
— Spróbujemy więc przez tydzień.
— Lecz spełnisz przy tem jedną mą prośbę.
— Jaką?
— Mutesselim nie może na to pozwolić, żeby jego podwładni wiedzieli, iż ma chory system nerwowy i trawienia.
— To słuszne!
— Opakujesz zatem lekarstwo tak, żeby nikt nie widział, że jest we flaszce.
— Spełnię ci to życzenie.
— Czy ty jesteś także chory na nerwy?
— Nie. Dlaczegóż miałbym być chory?
— Bo kazałeś sobie kupić ten środek.
— To nie było dla mnie.
— A dla kogóż? Czy dla niemego hadżi Lindsay Beja?
— Powiedziałeś przedtem, że mutesselim nie może pozwolić na to, iżby wiedziano, że ma chore nerwy. Są inni, którzy także nie mogą na to samo pozwolić.
— A może było dla tego trzeciego człowieka, który się wcale nie pokazuje? Musi być bardzo chory, bo nie wychodzi wcale z izby.
To brzmiało, jak przesłuchanie. Chciał się dowiedzieć o Mohammed Eminie.
— Tak; on jest bardzo chory.
— Jaką ma chorobę?
— Chorobę serca.
— Możesz go wyleczyć?
— Spodziewam się.
— Żałuję, że nie mogłeś go przyprowadzić z powodu choroby. Czy to twój przyjaciel?
— Bardzo dobry.
— Jak brzmi jego imię?
— Prosił mię, żebym ci go dziś jeszcze nie mówił. Znasz go bardzo dobrze, a on chce ci zrobić niespodziankę.
— Ah! — zawołał zaciekawiony. — Niespodziankę? Kiedy?
— Skoro się tylko wyleczy.
— A jak długo potrwa to jeszcze?
— Tylko kilka dni.
— Nie byłoby lepiej, żebym go odwiedził, skoro nie może przyjść do mnie?
— Ta wizyta rozdrażniłaby go zanadto. Choroby serca zagrażają życiu; wiesz o tem prawdopodobnie.
— Więc muszę czekać.
Pogrążył się nanowo w milczeniu, a potem rozpoczął
— Wiesz, że jesteś dla mnie zagadką?
— Ty dla mnie także.
— Czemu?
— Bo znajdujesz mnie zagadkowym. Powiedz mi czy już kto odważył się kiedy mówić z tobą tak jasno i otwarcie, tak szczerze i bez obawy, jak ja?
— To prawda, effemdi! Nie radziłbym tego nawet nikomu innemu! Ty jesteś emirem, stoisz w cieniu wielkorządcy i poleca mi cię bardzo dobrze mutessaryf, więc znoszę to.
— I przy całej nieustraszoności jestem dla ciebie zagadką?
— Tak.
— Pomogę ci w jej rozwiązaniu. Pytaj mnie!
— Chciałbym wiedzieć przedewszystkiem, jak dostałeś się pod opiekę wielkorządcy, co myśli wielkorządca o mnie i o tobie i jakie plany ma co do mnie i ciebie. Ale dziś już czasu na to niema. Pomówimy o tem jutro, kiedy będziemy sami.
To mi było na rękę. Zarazem przerwało rozmowę wejście medaha[2], którego komendant zaprosił dla zabawienia gości. Nałożono fajki nanowo i zapalono je, nalano znów kawy w filiżanki i słuchano z nabożeństwem słów opowiadacza.
Stanął on na środku komnaty i jął lamentująco śpiewnym głosem opowiadać po tysiąc razy słyszane historje o Abu-Scaberze, krzywopyskim nauczycielu, o niewolniku miłości Ganemie, o Nureddinie Alim i Bedreddinie Hassanie. Otrzymał za to dwa pjastry i poszedł.
Potem powstał mutesselim na znak, że to zabawne przyjęcie skończone. Powiedziano sobie kilka błyskotliwych grzeczności, kłaniano się sobie i wszystko było zadowolone, że umknęło od tytoniu, kawy i medaha. Ja miałem potem jeszcze tę przyjemność, że Selim Aga wziął mię pod ramię i odprowadził do domu.
— Emirze, pozwól, że wezmę cię za ramię! — prosił.
— Masz je!
— Wiem, że nie powinienbym tego czynić, bo jesteś wielkim emirem, mądrym effendim i ulubieńcem padyszacha, rozważ jednak, że ja także nie jestem zwykłym Arnautą, lecz bardzo walecznym agą, który broniłby tej twierdzy przeciwko pięćdziesięciu tysiącom nieprzyjaciół.
— Wiem o tem. Ja także ciebie miłuję. Chodźmy już.
— Kto to jest?
Wskazał przytem na postać, która poza rogiem ulicy stała oparta o mur, a teraz przemknęła się koło nas i zniknęła w ciemności między domami. Poznałem go. To był Arnauta, który na nas napadał, wołałem jednak nie wspominać teraz o nim.
— To był jeden z twoich Arnautów.
— Tak, lecz nie widziałem jeszcze tej twarzy.
— Myli światło księżyca.
— Czy wiesz, emirze, co chciałem ci teraz powiedzieć?
— Co?
— Hm! Jestem chory.
— Co ci jest?
— Słaby mam system nerwowy i obieg krwi.
— Selimie Ago, zdaje mi się, że podsłuchiwałeś.
— O nie, effendi! Musiałem słyszeć waszą rozmowę, bo siedziałem najbliżej mutesselima.
— Ale zawsze tak daleko, że musiałeś podsłuchiwać.
— Czyż nie musi się nadsłuchiwać, jeżeli potrzeba wzmocnienia?
— Nie zażądasz go chyba odemnie?
— A może od starego hekima? On dałby mi muchy!
— Czy chcesz we flaszce od lekarstwa, czy też w dużej?
— Chciałeś powiedzieć, że w kilku dużych flaszkach.
— Kiedy?
— Teraz, jeśliś tak łaskaw.
— Śpieszmy zatem, żebyśmy przyszli do domu.
— O nie, emirze, bo tam jest Merzinah na drodze. Ona nie śmie wiedzieć, że mam chory system trawienia.
— Powinna jednak wiedzieć, bo przyrządza ci potrawy.
— Ona wypiłaby lekarstwo za mnie. Znam miejsce, gdzie napoju tego można zażyć w spokoju i bezpiecznie.
— Gdzie?
— Effendi, miejsce takie znajduje się zawsze albo u Żyda albo u Greka. Czy tego dotąd nie zauważyłeś?
— Bardzo często, lecz zobaczą cię, a potem dowie się całe miasto, że nie ze wszystkiem dopisuje ci twój system.
— Będziemy się widzieć tylko my dwaj. Ten Żyd ma izdebkę, do której nawet księżyc nie może zaglądnąć.
— Więc chodź! Ale bądźmy ostrożni, żeby nas nie widziano.
A więc znowu atak na moją kieszeń! Poza tem byłem z tego nawet wcale zadowolony, że poznałem władze muzułmanina, któremu wzbronione jest wino, ale nie lekarstwo, dobyte z krwi winnej jagody. Niewielki zawrót głowy mógł nam nawet przynieść pożytek.
Przeszedłszy kilka uliczek wąskich i pełnych zakamarków, zatrzymaliśmy się przed małym ubogim domkiem, którego brama była tylko przyparta. Weszliśmy do ciemnej sieni, gdzie Selim klasnął w ręce. W tej chwili wychyliła się z izby postać krzywa, wyposażona prawdziwie żydowską twarzą, i poświeciła adze w samą twarz.
— To wasza wysokość? Boże Abrahama, jak ja się przeląkłem, jak ja widzę stać dwie postacie zamiast waszej, do której ja przywykł, wszystkie dni mieć honor przyjmować w moim domu z przyjemnością i bardzo niskiem uniżeniem.
— Otwieraj, stary!
— Otwieraj? Co? Izbę, które jest małe, czy te wielkie?
— Małą!
— Czy ja jest pewny, że ten człowiek, co ma honor przyjść z wami do mój dom, nie będzie taki człowiek, co jego usta mówią o rzeczach, które stały się odemnie z miłosierdzia i nie mają być mówione, bo mnieby potem ukarał potężny mutesselim?
— Bądź pewnym. Otwórz, albo sam sobie otworzę.
Stary usunął na bok kilka desek, a poza niemi ukazały się drzwi, wiodące do bardzo małej komnatki z podłogą, wyłożoną podartą rogożą. Kilka poduszek z mchu tworzyło sofy.
— Czy mam lampę zapalić?
— Oczywiście!
— Co panowie będą życzyć sobie napić?
— Jak zawsze.
Teraz paliły się dwa światła i Żyd mógł mi się lepiej przypatrzeć.
— Katera Muza[3], to wysoki effendi i wielki bohater wojny! Jaki on obwieszony silahami[4], nosi złoty kuran na szyi i ma simbehl[5] jak Jehosznach, zdobywca kraju Kanaan. To ja nie mogę przynieść zwykły, ale ja muszę iść do kąta w piwnicy, gdzie tam jest zakopany trunek, co jego nie każdy pije.
— Co to za napój? — zapytałem.
— To jest wino z Tirbedi Hajdari, z takiego kraju, co go nikt nie zna i gdzie rosną winogrona, od których jagody są jak jabłka, a ich sok może przewrócić mury całego miasta.
— Przynieś flaszkę! — rozkazał aga.
— Nie, przynieś dwa dzbany! Musisz zapewne wiedzieć, że wino z Tirbedi Hajdari przechowuje się tylko w wielkich dzbanach glinianych, a pije się z małych dzbanków — rzekłem.
— Ty go znasz? — zapytał Żyd.
— Pijałem go często.
— Gdzie? Gdzie leży ten kraj?
— Nazwa, którą wymieniłeś, jest mianem miasta, leżącego w Terbidżanie w Persji. Wino jest dobre i spodziewam się, że umiesz się z niem obchodzić. Co kosztuje?
— Ty jesteś bardzo dostojny pan, to ty masz jego mieć za pół darmo. Zapłacisz po trzydzieści pjastrów.
— To jest pół darmo? Przynieś dwa dzbany, abym skosztował. Potem powiem ci, ile dostaniesz.
Wyszedł. W kącie stało opartych kilka fajek obok skrzynki z tytoniem. Usiedliśmy; przykręciłem do cybucha mój własny munsztuk i spróbowałem tytoniu; był to dobry perski tytoń.
— Co jest tam po drugiej stronie domu, Selimie Ago? — zapytałem.
— Sklep korzenny i kawiarnia. W tyle jest buda dla palaczy opium i wyszynk wina dla ludu; tu zaś mogą wchodzić tylko dostojni panowie — objaśniał z obliczem, pełnem zadowolenia ze siebie.
Mogę powiedzieć, że cieszyłem się tem winem. Jest to czerwony, gęsty i bardzo silny naturalny napój; wystarcza kilka łyków, aby człowieka, który nigdy nie pił wina, wprawić w łagodny stan upojenia. Selim lubił napój Noego, ale byłem przekonany, że dzbanek co najmniej go oszołomi.
Niebawem wszedł gospodarz z dwoma dzbankami litrowymi. Hm, biedny Selim Aga. Skosztowałem i przekonałem się, że wino ucierpiało podczas przewozu, ale dało się pić.
— Nu, wasza wysokość, jakie ono? — zapytał Żyd.
— Takie, że dam ci po dwadzieścia pjastrów za dzbanek.
— Panie, to za mało, wiele za mało! Za dwadzieścia pjastrów, to ja wezmę nazad moje wino, a tobie przyniosę inne.
Powstałem.
— Jakie mam przynieść?
— Żadnego! Piję tylko to za dwadzieścia pjastrów, a dałbyś mi je i za piętnaście. Jeżeli go nie dostanę, odchodzę, a ty sam możesz je wypić.
— To wypije go wysokość Selima Agi.
— Odejdzie ze mną.
— Daj dwadzieścia dziewięć!
— Nie.
— Dwadzieścia ośm!
— Dobranoc, stary!
Otworzyłem drzwi.
— Chodź tu, effendi! Potrzebujesz jego mieć za dwadzieścia pjastrów, bo to mnie jest honor widzieć ciebie w moim domu.
Handel był skończony, oczywiście ku zadowoleniu Żyda, który po otrzymaniu pieniędzy oddalił się z tajoną radością. Aga skosztował trochę, a następnie pociągnął mocniej.
— Alla ilia Allah! Wallah Billah Tallah! Takiego nie dostałem jeszcze nigdy. Sądzisz, emirze, że będzie dobre na chory system?
— Bardzo dobre!
— O gdyby to moja żonka wiedziała?
— Czy ona ma także system?
— Bardzo spragniony, effendi!
Pociągnął raz, drugi i trzeci.
— To nic dziwnego — rzekłem — musi się wiele troszczyć i pracować.
— Allah to wie, że nie dla mnie!
— Ale dla twoich więźniów.
— Zanosi im jedzenie raz na dzień, chleb i mączną polewkę.
— Ile ci płaci mutesselim za każdego więźnia?
— Trzydzieści para dziennie.
Zatem mniej więcej dwadzieścia groszy. Z tego połowa spewnością lgnęła do rąk Selima.
— A ile otrzymujesz za dozór?
— Dwa pjastry dziennie, których jednak nigdy jeszcze nie dostałem. Czyż to dziwne, że nie znam jeszcze tego pięknego lekarstwa?
Pociągnął znowu.
— Dwa pjastry? To bardzo mało, zwłaszcza, że więźniowie sprawiają ci wiele trudu.
— Trudu? Żadnego! Co miałbym sobie trudu zadawać z tymi drabami? Chodzę raz na dzień do więzienia, aby zajrzeć, czy który z nich nie umarł.
— O jakim czasie to czynisz?
— Kiedy mi wygodnie.
— Nocą także?
— Tak, jeżeli zapomnę za dnia i wychodzę. Wallahi, właśnie przychodzi mi na myśl, że tam dziś jeszcze nie byłem.
— Przeszkodziło ci moje przybycie?
— To prawda, effendi.
— Musisz więc zajrzeć?
— Nie uczynię tego.
— Czemu nie?
— Oni nie warci, żebym się trudził.
— Słusznie, lecz czy nie stracisz przez to respektu?
— Jakiego respektu?
— Jesteś przecież agą i wysokim oficerem; twoi Arnauci i podoficerowie muszą się ciebie bać! Czy nie tak?
— Tak jest, muszą, muszą na Allaha!
— I sierżant, który jest w więzieniu?
— I on, naturalnie! Ten nazir to wogóle krnąbrny pies. Musi się bać!
— Musisz go więc pilnie nadzorować, tu i ówdzie zaskoczyć, aby zobaczyć, czy jest punktualny w służbie. Inaczej nigdy nie będzie się bał ciebie.
— Uczynię to, na Allaha, uczynię!
— Skoro jest pewny, że ty nie przyjdziesz, siedzi pewnie u kawedżiego[6] albo u tancerek i śmieje się z ciebie.
— Niechby się ważył! Zaskoczę go jutro, albo dziś jeszcze. Emirze, czy chcesz go zaskoczyć razem ze mną? Uważałem, żeby nie okazać wątpliwości, co do prawa wejścia do więzienia, przeciwnie, zachowałem się tak, jakgdybym mem towarzystwem robił mu zaszczyt.
— Czy taki hultaj godzien jest oglądać oblicze emira?
— Towarzyszysz mi przecież nie dla niego, lecz ze względu na mnie.
— W takim razie musi mi być okazana taka cześć, jaka należy się emirowi i effendiemu, który zna ustawy.
— To się rozumie. Zachowam się tak, jakgdyby mi towarzyszył sam mutesselim. Przeprowadzisz rewizję więzienia.
— Idę więc razem, gdyż jestem przekonany, że mię ci Arnauci nie wezmą za kawasa.
Miał jeszcze tylko małą resztę w dzbanku, a ja dotrzymywałem mu kroku. Oczy jego zmalały, a końce wąsa najeżyły mu się niebezpiecznie.
— Czy każemy sobie podać jeszcze jeden dzbanek?
— Nie, effendi, jeżeli pozwolisz. Pragnę zaskoczyć tego nazira. Jutro znów tu przyjdziemy.
Sierżant był tylko pretekstem, a w rzeczywistości musiał poczciwy aga poczuć działalność wina z Tirbedi Hajdari. Odłożył fajkę i podniósł się cokolwiek niepewnie.
— Jaki był tytoń, effendi? — dopytywał się.
Domyślałem się przyczyny zapytania, odpowiedziałem przeto:
— Zły, sprowadza ból i zawrót głowy.
— Na Allaha, masz słuszność! Tytoń ten osłabia obieg krwi i system nerwowy, a my przyszliśmy przecież, aby go wzmocnić. Chodźmy już!
— Czy musimy Żydowi dać znać o naszem odejściu?
— Tak jest.
Zaklaskał w ręce. To był znowu znak, po którym wyszliśmy z domu. To krótkie studjum nad winem wyszło mi na korzyść.
— Chodź, emirze, podaj mi ramię! Wiesz, że cię miłuję.
Była to nie tyle miłość, ile osłabienie „systemu“, które skłoniło go do tej prośby. Gdy go owionęło świeże powietrze wieczoru, począł z widoczną gorliwością popadać w ową akrobatyczną fatalność, polegającą na zamianie nadiru na zenit.
— Prawda, że Mahomet mądra szelma, emirze? — spytał tak głośno, że ktoś, co właśnie przechodził, przystanął, aby nam się lepiej przypatrzyć.
— Czemu?
— Bo nie zakazał lekarstw zażywać. W przeciwnym razie trzebaby z winogron robić atrament. Czy wiesz, gdzie leży więzienie?
— Za twoim domem.
— Tak, emirze, ty zawsze masz słuszność, ale gdzie leży nasz dom?
Było to jedno z owych łatwych pytań, na które jednak odpowiedzieć bardzo trudno, jeżeli odpowiedź niema być tak samo głupią, jak pytanie.
— Prosto przed więzieniem, ago!
Stanął, a raczej próbował stanąć i patrzył na mnie zdziwiony.
— Emirze, jesteś tak samo mądry, jak Mahomet, co? Ależ ten tytoń talk mi zajechał do mózgu, że i tu na prawo widzę więzienie, i tam na lewo. Które jest prawdziwe?
— Żadne z dwojga. Na prawo stoi dąb, a tam w górze na lewo, to chmura.
— Chmura? Allah illa Allah! Pozwól, że będę ciebie mocniej trzymał!
Dzielny aga prowadził mnie, a zataczał się przy tem to w tę, to w ową stronę. W ten sposób jednak szliśmy prędzej, aż w końcu udało mi się przyprowadzić go przed budynek, który mi wyglądał na więzienie, chociaż frontowej jego strony dotąd nie widziałem.
— Czy to zindan?[7] — zapytałem go.
Zesunął turban aż na kark i jął rozglądać się na wszystkie strony.
— Hm! Wygląda podobnie. Emirze, czy nie widzisz kogo wpobliżu, kogoby można zapytać? Musiałem cię trzymać tak mocno, że mi się w oczach kręci, a to niedobrze; te domy przeleciały koło mnie, jak galopująca karawana.
— Nie widzę nikogo, ale to zapewne więzienie.
— Spróbujmy.
Sięgnął ręką za pas i szukał czegoś, czego nie mógł znaleźć.
— Czego szukasz?
— Klucza od drzwi więziennych.
— Masz go?
— Zawsze! Sięgnij ty, może znajdziesz.
Poszukałem i znalazłem natychmiast. Poczułem go od razu, bo był tak wielki, że można go było nabić kulą na niedźwiedzia kalibru zero.
— Oto on. Otworzyć?
— Tak, chodź! Sądzę jednak, że nie znajdziesz dziurki, bo twój system bardzo ucierpiał.
Klucz przystawał dobrze i wnet drzwi zaskrzypiały w zawiasach.
— Znaleźliśmy! — zauważył. — Znam dokładnie te tony. Wejdźmy!
— Czy zamknąć drzwi na nowo?
— Oczywiście! W więzieniu należy być ostrożnym.
— Zawołaj klucznika!
— Sierżanta? Po co?
— Żeby nam poświecił.
— Chcemy przecież tego łajdaka zaskoczyć.
— W takim razie musisz mówić ciszej.
Chciał postąpić naprzód, ale potknął się tak, że byłby upadł, gdybym go był nie zatrzymał oboma rękami.
— Co to było, emirze? Dostaliśmy się przecięż do domu obcego.
— Gdzie to miejsce, w którem się sierżant znajduje? Czy to w parterze?
— Nie, na pierwszem piętrze.
— A gdzie schody; z tyłu czy z przodu?
— Hm, gdzież to było? Zdaje mi się, że z przodu. Od bramy trzeba iść pięć do sześciu kroków.
— Na prawo, czy lewo?
— A jak ja stoję właściwie? Z tej czy z tamtej strony? O, emirze, dusza twoja nie znosi lekarstwa; postawiłeś mię tak skośnie, że ta sień nie idzie prosto, lecz z dołu do góry.
— Więc chodź! Za tobą są drzwi. Tu jest prawa strona, a tu lewa. Po której stronie są schody?
— Na lewo, tutaj.
Poszliśmy ostrożnie dalej, a niebawem, próbując nogą, dotknąłem się najniższego schodu.
— Oto schody, ago!
— Tak, to one. Nie upadnij, emirze! Nie byłeś nigdy jeszcze w tym domu; poprowadzę cię bardzo uważnie.
Uwiesił się na mnie ciężko, tak, że musiałem go prawie wnieść na nieznane mi schody.
— Teraz jesteśmy na górze. Gdzie jest izba sierżanta?
— Mów ciszej! Pierwsze drzwi na prawo.
Pociągnął mnie, ale prosto, zamiast na prawo. Przekręciłem go i poczułem drzwi po kilku krokach.
— Czuję dwa rygle, ale niema zamka.
— Niema żadnego.
— Rygle zasunięte.
— A więc zaszliśmy przecież do obcego domu.
— Otworzę.
— Zrób to, żebym się dowiedział, gdzie właściwie z tobą jestem.
Odsunąłem ciężkie zasuwy; drzwi otwierały się na zewnątrz. Weszliśmy.
— Czy jest czem zaświecić w izbie sierżanta?
— Tak jest. Lampa i zapałki na lewo w dziurze w ścianie.
Oparłem go o ścianę i szukałem. Odkryłem dziurę wraz ze wszystkiem, co było potrzebne i lampa świeciła się niebawem.
Pokój był mały i wąski. Rogóżka trzcinowa leżała na podłodze, mając jako mebel służyć do wszystkiego. Rozbity garnek, kilka podartych par butów, jeden pantofel, próżny dzban na wodę i bat leżały lub stały na ziemi.
— Niema go. Gdzie ten człowiek? — zapytał aga.
— Będzie u Arnautów, którzy także czuwać tu mają.
Wziął lampę i pokiwał się naprzód, ale uderzył sobą o futrynę drzwi.
— Nie popychaj mnie, emirze! Chodź, potrzymaj lampę. Wolę ja ciebie poprowadzić, bo mógłbyś mię zrzucić ze schodów. Miłuję cię i jestem twym przyjacielem, twym najlepszym przyjacielem i radzę ci nie pić nigdy więcej tego perskiego lekarstwa. Ono cię robi gwałtownie napastliwym.
Musiałem istotnie użyć siły, aby go na dół sprowadzić bez szwanku. Doszedłszy do wskazanych drzwi, zastaliśmy je także zamknięte, a po ich otworzeniu pusty pokój. Był podobniejszy do stajni niż do mieszkania ludzkiego i kazał się smutnych rzeczy domyślać o przybytku więźniów.
— Także poszli! Emirze, miałeś słuszność. Te łajdaki pouciekały zamiast czuwać. Nauczą się oni bać mnie. Każę im dać bastonadę; każę ich nawet powiesić.
Spróbował zawrócić oczyma, ale nie zdołał. Im dłużej wino działało, tem silniejszy był skutek; oczy zamknęły mu się.
— Cóż teraz?
— Jak sądzisz, emirze?
— Na twojem miejscu czekałbym, aby Arnautów tak przyjąć, jak na to zasłużyli.
— Oczywiście, że to uczynię, ale gdzie zaczekamy?
— Tu lub na górze.
— Tutaj. Nie wdrapię się znowu na górę; jesteś dla mnie za ciężki, emirze. Popatrz, jak się kiwasz; usiądź!
— Sądzę, że zrobimy rewizję więzienia.
— Tak, mieliśmy to zrobić, ale ci ludzie tego nie warci. To same łotry, złodzieje, rozbójniki, Kurdowie i Arab, najgorszy ze wszystkich.
— Gdzie on siedzi?
— Tu obok, bo go trzeba najostrzej pilnować. Usiądź więc!
Usiadłem obok niego, chociaż podłoga była tylko z gliny twardo ubita i bardzo zanieczyszczona. Aga ziewnął.
— Jesteś znużony? — zapytał mnie.
— Trochę.
— Dlatego tak ziewasz. Śpij, dopóki nie przyjdą, a ja cię zbudzę. Allah illa Allah! Osłabłeś całkiem i nie możesz się utrzymać. Ja się umieszczę, jak będę mógł, najwygodniej.
Rozciągnął się, podparł łokciami i położył głowę na ręku. Nastała bezwzględna cisza, a po chwili opadła całkiem głowa na ziemię — pan więzień spał.
Ileż razy czytałem, że uwalniano więźnia przez upojenie dozorców i gniewałem się na ten wybieg pisarski! A teraz dzięki upojeniu miałem rzeczywiście niejako w ręku wszystkich więźniów. Czy miałem Haddedihnowi drzwi otworzyć na ścieżaj? To nie byłoby mądre. Nie byliśmy przygotowani na opuszczenie miasta natychmiast. W bramie stały straże, które zaraz nabrałyby podejrzenia. Cała wina spadłaby na biednego agę, a ja musiałbym figurować jako jedyny sprawca, co połączone byłoby dla mnie z niebezpieczeństwem, a przynajmniej z wielkiemi przykrościami. Lepiej było w każdym razie dać tak uciec więźniowi, żeby zniknięcie jego było niezrozumiałe. To zależało teraz odemnie i umożliwiało mi usunięcie od siebie wszelkiego podejrzenia. Postanowiłem zatem dzisiaj tylko pomówić z Haddedihnem i dopiero wtenczas urządzić ucieczkę, gdy będzie dostatecznie przygotowana.
Aga leżał na ziemi i chrapał głośno otwartemi ustami. Potrząsnąłem go za ramię najprzód lekko, a potem silniej. Nie obudził się. Wziąłem lampę i wyszedłem z izby, którą cicho zamknąłem. Zasunąłem też po cichu rygiel, aby w żadnym razie nie dać się zaskoczyć. Zauważyłem już przedtem, że wszystkie drzwi były bez zamków i miały tylko po dwa rygle. Nie potrzebowałem więc szukać klucza.
Zrobiło mi się przecież nieswojo, kiedy stanąłem sam jeden w kurytarzu, którego ciemności nie mogło przeniknąć światło małej lampy. Przygotowany byłem jednak na wszystko. W razie konieczności odważyłbym się na wszystko, byle nie wyjść bez więźnia. Odsunąłem rygle, otworzyłem drzwi i zostawiłem je szeroko otworem, aby słyszeć wszystko po wejściu.
Tak, to co ujrzałem było istotnie norą. Całkiem bez połączenia zapomocą schodów opadała ściana o kilka łokci wdół, zaraz za drzwiami. Cela miała cztery kroki wzdłuż, a dwa wszerz i nie było w niej ani tynku ani podłogi z drzewa lub gliny. W górze tuż pod powałą znajdował się jeden z owych otworów, które za dnia widziałem z zewnątrz. Poza miską na wodę, jakie stawia się psom, nie widziałem w tej jaskini nic, oprócz samego więźnia.
Leżał na wilgotnej, zatęchłej ziemi, ale powstał za mojem wejściem. Z zapadłemi oczyma i wychudły wyglądał na półżywego, mimoto postawę miał dumną, a oczy błyskały mu gniewnie, kiedy mię pytał:
— Czego chcesz? Czy spać nawet nie wolno?
— Mów ciszej! Nie jestem twoim strażnikiem. Jak ci na imię?
— Czemu o to pytasz?
— Mów jeszcze ciszej, aby nas nie usłyszano. Jak się nazywasz?
— Musisz to wiedzieć — odrzekł przytłumionym już głosem.
— Domyślam się, lecz z twoich ust chcę wiedzieć, kto ty jesteś.
— Zowią mnie Amad el Ghandur.
— Jesteś więc tym, którego szukam. Przyrzeknij mi, że zachowasz się zupełnie cicho, cokolwiekbym ci powiedział.
— Przyrzekam.
— Mohammed Emin, twój ojciec, jest tu wpobliżu.
— Allah il Al...
— Milcz! Okrzyk twój może nas zdradzić.
— Ktoś ty?
— Przyjaciel twojego ojca. Przybyłem do Haddedihnów jako gość i walczyłem u boku ojca twego z waszymi nieprzyjaciółmi. Słyszałem, że jesteś w więzieniu i dlatego wybraliśmy się, aby ciebie uwolnić.
— Niech będzie Allah uwielbiony, ale nie mogę w to uwierzyć!
— Wierz temu! Patrz, to okno wychodzi na dziedziniec, który przytyka do ogrodu, należącego do domu przez nas zamieszkanego.
— Ilu was jest?
— Tylko czterech, twój ojciec, ja, mój przyjaciel i mój służący.
— Ktoś ty i kim jest twój przyjaciel?
— Zostaw to na później, teraz musimy się śpieszyć.
— Ruszajmy!
— Nie! Nie jesteśmy jeszcze przygotowani: przyszedłem tu tylko przypadkiem, nie przeczuwając przed tem niczego. Umiesz czytać?
— Umiem.
— Ale brak ci światła do tego.
— W południe jest dość jasno.
— Słuchaj więc. Mógłbym cię zaraz zabrać, lecz to byłoby zbyt niebezpiecznem, zapewniam cię jednak, że potrwa tylko krótki czas, a będziesz wolny. Nie wiemy jeszcze, co postanowimy, ale skoro usłyszysz, że kamień spada przez okno, podnieś go; będzie doń przywiązany papier, a z niego wyczytasz, co masz robić.
— Panie, wracasz mi życie, bo już prawie zwątpiłem! Jak dowiedzieliście się, że zawlekli mnie do Amadijah?
— Powiedział mi to Dżezid, którego spotkałeś nad wodą.
— To się zgadza — odpowiedział szybko. — O, teraz widzę, że mówisz prawdę! Zaczekam, ale pozdrów ojca odemnie.
— Uczynię to dziś jeszcze. Czyś głodny?
— Bardzo! — Czy potrafiłbyś ukryć chleb, świecę i zapałki?
— Tak. Zakopię rękoma w ziemi.
— Masz tu na to mój sztylet. Na każdy wypadek dobrze będzie, gdy będziesz miał broń przy sobie. Ale uważaj, żeby sztyletu nie znaleziono u ciebie, bo to dla mnie rzecz wartościowa.
Pochwycił skwapliwie sztylet i przycisnął do ust.
— Panie, oby Allah pamiętał ci to w godzinę śmierci. A więc mam broń, a więc będę wolny, choćbyście przyjść nie mogli.
— Przyjdziemy; nie rób nic przedwcześnie; mogłoby to ciebie i ojca twego narazić na zbyt wielkie niebezpieczeństwo.
— Zaczekam jeszcze cały tydzień, jeżeli was do tego czasu nie będzie, rozpocznę sam.
— Dobrze! Jeżeli to się da zrobić, przyniosę ci dziś w nocy jedzenie, świecę i zapałki. Może będziemy mogli rozmówić się z sobą. O ile to będzie możliwe bez narażania się, usłyszysz głos twego ojca. A teraz bądź zdrów! Muszę odejść.
— Panie, podaj mi rękę!
Podałem mu dłoń, a on uścisnął mię oboma rękami, aż mię zabolało.
— Niech Allah błogosławi tę rękę, dopóki się będzie poruszać, a kiedy złoży się do snu śmiertelnego, niechaj duch twój cieszy się tą godziną, w której stałeś się dla mnie aniołem. Odejdź, żeby ci się nic nie stało.
Zamknąłem więzienie i udałem się pocichu do agi. Spał i chrapał wciąż jeszcze. Usiadłem obok niego i siedziałem może z godzinę, aż usłyszałem odgłos kroków, które zatrzymały się pod schodami. Szybko zasunąłem otwarte dotychczas drzwi i żywo potrząsnąłem agą, aby go zbudzić. Nie było to łatwem, zwłaszcza, że musiało się stać w krótkim czasie.
— Ty, emirze, gdzie my jesteśmy?
— W więzieniu. Wstawaj!
Oglądał się dokoła oszołomiony.
— Przypomnij sobie Żyda i lekarstwo; pomyśl o sierżancie, którego chcemy zaskoczyć.
— Sierż... Teraz już wiem. Spałem. Gdzie on? Jeszcze go niema?
— Mów ciszej! Słyszysz? Stoją jeszcze pod drzwiami i rozmawiają ze sobą. Spędź sen z twego oblicza!
Poczciwy Selim wyglądał bardzo opłakanie, odzyskał jednak przynajmniej przytomność i zdołał bez chwiania się stać prosto. Teraz, gdy drzwi były zamknięte, wziął lampę i wyszedł na korytarz. Poszedłem za nim. Złoczyńcy stanęli przerażeni, a on przystąpił do nich.
— Skąd przychodzicie, psy? — rzucił się na nich.
Głos jego grzmiał jak grzmot w długim, wąskim korytarzu.
— Od kawedżiego — odrzekł sierżant po krótkim wahaniu.
— Od kawedżiego, w czasie, gdy macie tu czuwać! Kto wam pozwolił oddalić się?
— Nikt!
Drżeli ze strachu i żal mi ich było. Przecież ich niedbalstwo przyniosło mi taki pożytek. Mimo małego płomyka widziałem, jak strasznie aga przewracał oczyma. Końce jego brody drżały, a pięść ściskała się z wściekłości. Poznał jednak widocznie, że nie ze wszystkiem pewnie stoi na nogach i rozmyślił się.
— Jutro będziecie ukarani!
Postawił lampę na schodach i zwrócił się do mnie:
— A może sądzisz, emirze, że powinienem zaraz wydać wyrok? Czy chcesz, żebym kazał im się oćwiczyć wzajemnie?
— Odrocz karę do jutra, Selimie Ago. Przecież nie może ich minąć.
— Spełnię twą wolę. Chodź!
Otworzył drzwi i zamknął je zzewnątrz napowrót. Poszliśmy do domu, gdzie oczekiwał nas „mircik“.
— Czy tak długo byłeś u mutesselima? — spytała podejrzliwie.
— Merzinah — odrzekł — powiadani ci, że proszono nas, abyśmy zostali aż do rana, ale wiedziałem, żeś sama w domu i nie skorzystałem z gościnności komendanta. Nie chcę, aby ci Rosjanie obcięli głowę. Będzie wojna.
Załamała ręce w przestrachu.
— Wojna? Z kim?
— Między Turkami, Rosjanami, Persami, Arabami i Kurdami. Rosjanie stoją już w sto tysięcy ludzi i trzy tysiące armat o cztery godziny stąd w Serahru.
— Allah! Umieram — już nie żyję! Czy musisz walczyć także?
— Tak. Dziś w nocy jeszcze wysmarujesz mi buty tłuszczem, ale niech nikt o tem nie wie. Wojna jest jeszcze tajemnicą państwową, a mieszkańcy Amadijah dowiedzą się o tem aż jutro, kiedy Rosjanie otoczą miasto.
Zachwiała się i osłabiona usiadła na najbliższym garnku.
— Już jutro! Jutro już tu będą?
— Tak.
— I będą strzelać?
— Bardzo!
— Selimie Ago, nie wysmaruję ci butów.
— Czemu nie?
— Ty nie powinieneś iść na wojnę; ciebie nie wolno zastrzelić.
— Dobrze, bardzo mi to przyjemnie, bo mogę pójść spać. Dobranoc, effendi! Dobranoc, słodka moja Merzinah!
Oddalił się. Kwiat domu patrzył za nim nieco zdziwiony, a następnie zapytał:
— Emirze, czy to prawda, że przyjdą Rosjanie?
— To jeszcze trochę niepewne. Sądzę, że aga wziął rzecz zbyt poważnie.
— O, wlewasz balsam w moje serce zranione. Czy możnaby nie dopuścić ich do Amadijah?
— Namyślimy się nad tem. Czy oddzieliłaś oba gatunki kawy?
— Tak, panie. To była ciężka robota, ale ten niedobry hadżi Halef Omar nie dał mi spokoju, dopóki nie skończyłam. Chcesz zobaczyć?
— Pokaż!
Przyniosła puszkę i torebkę; przekonałem się, że zadała sobie dość pracy.
— A jaki będzie twój wyrok, emirze?
— Brzmi dla ciebie korzystnie. Jakoże ręce twoje tylekroć musiały dotknąć tych ziarnek, niechaj kawa pozostanie twoją własnością. Także naczynie, które kupiłem dzisiaj, należy do ciebie, szklanki zaś darowuję dzielnemu Selimowi Adze.
— O effendi, jesteś sędzią mądrym i sprawiedliwym, masz więcej dobroci, niż ja garnków posiadam, a ta wonna kawa jest dowodem twej wspaniałości. Oby Allah kierował sercem Rosjan, aby nie przyszli i ciebie nie zastrzelili. Czy sądzisz, że mogę dziś jeszcze spać spokojnie?
— Możesz, zapewniam cię.
— Dziękuję ci, gdyż spokój jest jeszcze jedyną rzeczą, jaką cieszyć się może zmaltretowana kobieta.
— Czy śpisz tu na dole, Merzinah?
— Tak.
— Ale nie w kuchni, lecz tam na przodzie?
— Panie, kobieta należy do kuchni i śpi w kuchni.
Hm! To było źle. Przytem głupi dowcip agi był mi bardzo nie na rękę. „Mircik“ nie zaśnie dzisiaj spewnością tak prędko. Wyszedłem na górę, ale nie do mego pokoju, lecz do Haddedihna. Położył się już spać, ale zbudził się natychmiast. Opowiedziałem mu przygodę w więzieniu, a on zdumiał się wielce.
Zapakowaliśmy żywność, świecę i zapałki i zakradliśmy się do próżnej izby, położonej od podwórza. Miała tylko jedno okno, to znaczy czworoboczny otwór zamknięty okiennicą. Była tylko przymknięta, a kiedy wyjrzałem nazewnątrz, zobaczyłem gładki dach, ocieniający tę część dziedzińca. Zeszliśmy na dach, a stamtąd na podwórze. Drzwi do niego były zamknięte, byliśmy więc sami i udaliśmy się do ogrodu, w którym zapachy roztaczała niegdyś Esma Chan. Od więzienia dzielił nas już tylko mur, którego szczytu ręką można było dosięgnąć.
— Zaczekaj — prosiłem szejka. — Chcę dla pewności zobaczyć wprzód, czy rzeczywiście nikt nas nie obserwuje.
Dostałem się pocichu na górę, a potem na dół po drugiej stronie. Z pierwszej małej dziury okiennej wychodziło blade światło. Tam była izba, w której spał aga, a teraz siedzieli tam Arnauci i nie mogli spać ze strachu. Najbliższe, a więc drugie okno należało do celi, w której czekał nas Amad el Ghandur.
Przeszukałem wąski dziedziniec, nie spotka wszy nic podejrzanego, i zastałem zamknięte także drzwi, prowadzące z więzienia na dziedziniec. Wróciłem więc do tego miejsca przy murze, gdzie stał Haddedihn.
— Mohammedzie!
— Jak tam?
— Wszystko bezpieczne! Czy przedostaniesz się?
— Tak.
— Ale cicho.
Przeszedł.
Przemknęliśmy się przez podwórko i stanęliśmy pod okienkiem, którego można było niemal ręką dosięgnąć.
— Pochyl się, szejku, przytul się do ściany i podeprzyj rękoma na kolanach! Zrobił tak, a ja wlazłem mu na plecy, które przybrały teraz położenie prawie poziome. Znajdowałem się twarzą wprost przed otworem więziennym.
— Amadzie el Ghandur! — przemówiłem do wnętrza i przyłożyłem zaraz ucho do otworu.
— Panie, czy to ty? — zabrzmiało głucho z głębi nory.
— Tak.
— Czy mój ojciec jest także?
— Jest tutaj. Spuści ci na sznurku żywność i światło, a potem pomówi z tobą.
Zsunąłem się z grzbietu Araba.
— Czy byłem ciężki?
— Długo nie można wytrzymać, bo pozycja bardzo niewygodna.
— To zrobimy inaczej, skoro chcesz chwilę mówić ze synem. Staniesz na moich ramionach, a ja stojąc prosto, wytrzymam, jak długo zechcesz.
— Słyszał cię?
— Tak. Pytał o ciebie. Mam w kieszeni sznurek, na którym spuścić możesz paczkę.
Umocowaliśmy sznurek, poczem złożyłem ręce tak, że tworzyły niejako stopień, po którym mógł wejść. W chwilę potem klęczał na mych ramionach tak pewnie, jakby na ziemi, a ja trzymałem go rękoma za kolana, by się nie zsunął. Spuścił paczkę i rozpoczęła się cicha, ale tem gorliwiej prowadzona rozmowa, z której słyszałem tylko część, mówioną przez Mohammeda. Wśród tego zapytywał mię szejk co chwila, czy mi nie cięży. Był to człowiek ciężki i wysoki, toteż byłem zadowolony, gdy w pięć minut mniejwięcej skoczył na ziemię.
— Emirze, on musi wyjść, nie mogę na to czekać — rzekł.
— Chodźmy przedewszystkiem. Idź na razie przodem; postaram się, żeby za dnia nie znaleziono naszych śladów.
— Przecież ziemia twarda jak kamień.
— Lepsza ostrożność niż niedbalstwo.
Poszedł naprzód, a ja zaraz za nim. W krótkim czasie powróciliśmy tą samą drogą, którą przyszliśmy i znaleźliśmy się w pokoju szejka.
Chciał natychmiast omawiać ze mną plan ucieczki, ale powiedziałem mu, żeby się przespał i udałem się do mego pokoju.
Nazajutrz odwiedziłem moją pacjentkę; nie było już żadnej obawy. Była przy niej tylko matka, a przynajmniej nie widziałem więcej nikogo. Następnie przeszedłem miasto i obszedłem je dokoła, aby wyszukać miejsce, przez które możnaby się wydostać za mury, bez przechodzenia przez bramę. Przejście było tylko jedno, a i to tylko dla pieszych, konie nie mogłyby przejść tamtędy.
Gdy wróciłem do domu, Selim Aga podniósł się dopiero z łóżka.
— Emirze, teraz dzień — rzekł.
— Już dawno — odpowiedziałem.
— Ja sądzę, że możemy o naszej sprawie pomówić lepiej niż wczoraj.
— Naszej sprawie?
— Tak naszej. Byłeś także przy tem. Czy mam zrobić doniesienie, czy nie? Jak ty sądzisz, effendi?
— Na twojem miejscu zaniechałbym tego.
— Czemu?
— Bo będzie lepiej, jeżeli więcej mowy o tem nie będzie, że byłeś nocą w więzieniu. Ludzie twoi musieli w każdym razie zauważyć, że chód twój nie był zupełnie pewny i gotowi wspomnieć o tem podczas przesłuchania.
— To prawda! Gdy się zbudziłem przed chwilą, ubranie moje wyglądało bardzo nieładnie i musiałem je długo wycierać z brudu. To dziwne, że nie zauważyła tego Merzinah! Sądzisz więc, żeby zaniechać doniesienia?
— Tak. Możesz dać tym ludziom naganę, a łaska twoja oślepi ich jak promień słońca.
— Tak, effendi, wygłoszę do nich naprzód straszliwą mowę.
Oczy jego przewracały się jak wiatraczek u wentylatora pokojowego. Naraz zatrzymały się i nabrały wyrazu łagodnego.
— A potem ułaskawię ich jak padyszach, który może darowywać życie i mienie miljonom ludzi.
Chciał odejść, zatrzymał się jednak pod drzwiami, gdyż pod domem zatrzymał się jakiś jeździec i jakiś głos znajomy zapytał:
— Sallam, panie! Czy jesteś może Selimem Agą, dowódcą Albańczyków?
— Tak, ja nim jestem. Czego chcesz?
— Czy mieszka u ciehie effendi, który nazywa się Hadżi Emir Kara Ben Nemzi z dwoma innymi effendimi, służącym i Baszybożukiem?
— Talk. Czego chcesz od niego?
— Pozwól, żebym z nim pomówił.
— Oto on.
Selim usunął się tak, że przybyły mógł mnie zobaczyć. Był to Selek, Dżezid z Baadri.
— Effendi — zawołał wysoce uradowany — pozwól, że cię pozdrowię!
Podaliśmy sobie ręce, przyczem zauważyłem, że przyjechał na koniu Ali Beja. Musiał jechać bardzo forsownie, ponieważ z konia buchała para. Należało przypuszczać, że miał mi oddać bardzo ważne wiadomości.
— Zaprowadź konia na dziedziniec, a potem przyjdź do mnie na górę! Gdy znaleźliśmy się w mojej izbie, sięgnął za pas i wydobył list.
— Od kogo?
— Od Ali Beja.
— Kto go pisał?
— Mir Szejk Chan, najwyższy kapłan.
— Jak znalazłeś moje mieszkanie?
— Pytałem o ciebie zaraz w bramie.
— A skąd wiesz, że są ze mną dwaj effendi? Kiedy byłem u was miałem tylko jednego.
— Dowiedziałem się o tem w Spandareh.
Otworzyłem list; zawierał on rzeczy bardzo zajmujące, kilka korzystnych wiadomości o Dżezidach i jedną bardzo niekorzystną dla mnie.
— Co? taki skutek miało poselstwo Ali Beja? — zapytałem. — Anadoli Kazi Askeri[8] przybył z niem do Mossul?
— Tak, panie! On miłuje naszego Mir Szejk Chana i przedsięwziął surowe śledztwo. Mutessaryfa zabierają, a na jego miejsce przyjdzie inny.
— A makredż z Mossul zemknął?
— Tak jest. On był sprawcą wszystkich błędów, popełnionych przez mutessaryfa. Pokazały się rzeczy bardzo brzydkie. Od jedenastu miesięcy nie otrzymał żaden wicegubernator potrzebnych mu pieniędzy, a dowódcy i żołnierze nie dostali żołdu. Zaniechano upokorzenia Arabów, nakazanego przez Wysoką Portę, ponieważ chował dla siebie wszystkie kwoty na to potrzebne. I tak wiele jeszcze innych rzeczy. Kawasi, którzy mieli aresztować makredża, przybyli za późno; już go nie było. Dlatego wszyscy okoliczni bejowie i kiajowie otrzymali rozkaz pojmania go, skoro tylko się gdzieś pokaże. Anadoli Kazi Askeri przypuszcza, że umknął do Bagdadu, gdyż był przyjacielem tamtejszego waliego[9].
— To będzie przypuszczenie fałszywe! Zbieg uciekł spewnością w góry, gdzie go trudniej pochwycić, a stamtąd uda się raczej do Persji niż do Bagdadu. Koszta podróży może łatwo zdobyć sobie w drodze. Jest starszym sędzią wszystkich mniejszych sądów i ich funduszami będzie mógł rozporządzać.
— Masz słuszność, effendi! Wczoraj właśnie dowiedzieliśmy się, że rankiem dnia poprzedniego był w Alkosz, a wieczorem już w Mungayszi. Zdaje się, że dąży do Amadijach, ale kołuje, gdyż obawia się krain Dżezidów, na których napadał.
— Ali Bej słusznie przypuszcza, że przybycie jego tutaj może mi sprawić znaczne trudności. Będzie mi bardzo na przeszkodzie, a ja nie będę niestety mógł udowodnić, że jest zbiegiem.
— O emirze, Ali Bej jest rozumny. Skoro tylko usłyszał o makredżu, kazał mi natychmiast osiodłać najlepszego konia i jechać przez całą noc, abym mógł przybyć tu przed makredżem na wypadek, gdyby miał zamiar udać się do Amadijah. Kiedy zaś opuszczałem Baadri, dał mi dwa pisma, otrzymane z Mossul. Oto one; zobacz, czy ci się przydadzą na co.
Otworzyłem i przeczytałem. Jedno był to list Anadoli Kazi Askeriego do Mir Szejk Chana, w którym mu donosi o usunięciu mutessaryfa i makredża. Drugie zawierało urzędowe zlecenie dla Ali Beja aresztowania makredża i sprowadzenia go do Mossul, skoro go tylko na swojem terytorjum zobaczy. Oba pisma zaopatrzone były podpisem i pieczęcią Kazi Askeriego.
— Papiery te mają dla mnie rzeczywiście wielką wartość. Jak długo mogę je zatrzymać przy sobie?
— Są zupełnie twoją własnością.
— Makredż był zatem w Mungayszi wczoraj wieczorem?
— Tak.
— Mógłby więc dziś tu przybyć, a mnie potrzeba tych papierów tylko na jeden dzień. Możesz czekać tak długo?
— Zaczekam, dokąd każesz.
— Idź więc o dwoje drzwi dalej, a zastaniesz tam znajomych: hadżi Halefa i buluka emini.
Wiadomość, że makredż może przybyć do Amadijah, napełniła mnie początkowo troską, gdy jednak ujrzałem się w posiadaniu obydwu pism, zniknęła troska i teraz mogłem przybycia jego wyczekiwać spokojnie. Co więcej, sądziłem nawet, że wskutek usunięcia mutessaryfa nastąpi uwolnienie Haddedihna, odstąpiłem jednak od tej myśli przeczytawszy, że kroki nieprzyjacielskie przeciwko Arabom nie są sprawą prywatną mutessaryfa, lecz skutkiem rozkazu Porty.
Po południu wszedł „Mircik“ do mojej izby.
— Effendi, czy chcesz pójść razem do więzienia?
Było mi to na rękę, musiałem jednak wpierw pomówić z Mohammed Eminem. Rzekłem więc:
— Teraz nie mam czasu.
— Wszakże obiecałeś mi i powiedziałeś, że pozwolisz więźniom kupić sobie u mnie niektórych rzeczy.
Róży z Amadijah zależało widocznie wiele na zysku, jaki mógł jej przynieść ten niewielki handel.
— Dotrzymałbym słowa, lecz dopiero za kwadrans będę miał na to czas.
— Więc zaczekam, emirze! Nie możemy jednak iść razem.
— Czy Selim Aga będzie przy tem?
— Nie, on ma teraz służbę u mutesselima.
— Każ więc sierżantowi, by mi otworzył. W ten sposób możesz iść już teraz, a ja później nadejdę.
Zniknęła z wypogodzonem obliczem. Nie uważała widocznie za stosowne, pomyśleć nawet nad tem, czy sierżant wpuści mnie do środka wobec tego, że przecież nie mam ani prawa do tego, ani nie mogłem wykazać się odpowiedniem pozwoleniem jego zwierzchnika. Oczywiście udałem się natychmiast do Mohammed Emina i zawiadomiłem go o wizycie w więzieniu. Poleciłem mu, żeby był gotów do ucieczki i aby przedewszystkiem nabył przez Halefa dla syna tureckie ubranie. Następnie zapaliłem sobie fajkę i uroczystym krokiem udałem się przez ulice. W więzieniu zastałem drzwi już otwarte, a w nich stał sierżant.
— Sallam! — powitałem go spokojnie z godnością.
— Sallam aaleikum; — odpowiedział. — Niechaj Allah pobłogosławi wejście twe w dom ten, emirze! Winienem ci wielką wdzięczność.
Wszedłem i zamknąłem drzwi za sobą.
— Wdzięczność? — spytałem leniwie.— Za co? — Był tu Selim Aga bardzo rozgniewany. Chciał nas kazać wybatożyć, wkońcu jednak rzekł, że możemy być ułaskawieni, bo ty za nami się wstawiłeś. Bądź tak dobry pójść za mną.
Weszliśmy na schody, których wyszukaniem sprawił mi wczoraj aga tyle trudności. W korytarzu stała Merzinah z blaszanym kotłem, zawierającym mączną polewkę, podobną do wody, którą wyszorowano kuchnię i sypialnię. Na ziemi leżał chleb upieczony jej delikatnemi rękoma. Był on niegdyś także mączną polewką, która dzięki sile ognia i przyczepionym do niej resztkom węgla nabrała postaci stałej. Obok niej stali Arnauci z naczyniami, wyglądającemi tak, jak gdyby pozbierano je na kupie czerepów. Pochylili się aż do ziemi i milczeli w głębokiem uszanowaniu.
— Emirze, każesz zacząć? — zapytała Merzinah.
— Tak.
Otworzono natychmiast pierwsze drzwi. Cela ta była także norą, ale dno jej leżało na wysokości korytarza. Leżał tam Turek. Nie powstał, nie uznał nas za godnych spojrzenia.
— Daj mu dwie porcje, bo to muzułmanin — rozkazał sierżant.
Więzień otrzymał dwie chochle polewki do miski i kawał chleba do tego. W następnej celi leżał znowu Turek, który otrzymał to samo. Mieszkańcem trzeciej nory był Kurd.
— Ten pies otrzyma tylko jedną porcję, bo to człowiek z Balahn[10].
To było wcale ładne urządzenie! Chciałem wypoliczkować tego bultaja. Zasadę swoją przeprowadzał podczas całego rozdziału pożywienia. Po zaopatrzeniu więźniów górnych, udaliśmy się na dolny korytarz.
— Kto tu się znajduje?
— Najgorsi. Jeden Arab, jeden Żyd i dwaj Kurdowie z plemienia Bulamuh. Czy mówisz po kurdyjsku, emirze?
— Tak.
— Nie zechcesz mówić z więźniami?
— Nie, bo tego nie warci.
— To prawda, ale my nie umiemy po arabsku, ani po kurdyjsku, a te psy zawsze mają coś do powiedzenia.
— Więc pomówię z nimi.
Tego właśnie sobie życzyłem; nie wiedziałem tylko, że dozorcom także tem wyrządzę przysługę.
Otworzono celę Kurda. Stanął biedak na froncie, widocznie bardzo głodny, bo otrzymawszy chochlę polewki, prosił o większy kawałek chleba niż zwykle.
— Czego on chce? — zapytał sierżant.
— Trochę więcej chleba. Daj mu go!
— Otrzyma, bo prosisz za nim.
Przyszliśmy do Żyda. Milczałem, bo mówił po turecku. Miał całe mnóstwo zażaleń zupełnie słusznych z mego stanowiska, nie słuchano go jednak.
Drugi Kurd był starcem. Prosił tylko, żeby go zaprowadzono przed sędziego. Sierżant przyrzekł mu i zaśmiał się przytem.
Wreszcie otworzono celę ostatnią. Amad el Ghandur siedział w kącie skulony i nie chciał się widocznie ruszyć z miejsca, ale podniósł się, skoro mnie spostrzegł.
— Czy to ten Arab? — spytałem.
— Tak.
— Czy nie mówi po turecku?
— Wcale nie mówi.
— Nigdy?
— Ani słowa. Dlatego też nie dostaje ciepłej strawy.
— Czy mam z nim pomówić?
— Spróbuj! Przystąpiłem bliżej i rzekłem:
— Nie mów ze mną!
Zachował więc milczenie.
— Widzisz, że nie odpowiada! — zauważył sierżant gniewnie. — Powiedz mu, że jesteś wielkim emirem, a wówczas przemówi.
Teraz już wiedziałem, że dozorcy istotnie nie rozumieli po arabsku. Gdyby nawet tak nie było, to djalekt Haddedihnów musiał brzmieć dla nich obco.
— Bądź dziś przygotowany — rzekłem do Amada. — Może zdołam dziś tu przyjść jeszcze.
Stał dumnie wyprostowany, nie drgnąwszy nawet na twarzy.
— Jeszcze teraz nie mówi! — zawołał podoficer. — Nie dostanie dziś chleba, skoro nie odpowiada nawet effendiemu.
Rewizja nor była skończona, ale oprowadzano mnie jeszcze dalej po budynku. Zgodziłem się, pomimo, że to było bez celu. W końcu byliśmy gotowi, a Merzinah spojrzała mi w twarz pytająco.
— Możesz więźniom zgotować kawy? — zapytałem ją.
— Mogę.
— I dać im większą porcję chleba?
— Tak.
— A ile to kosztuje?
— Trzydzieści pjastrów, effendi.
A zatem mniej więcej siedem złotych. Więźniowie otrzymali z tego najwyżej za dwa złote. Dobyłem pieniędzy i dałem jej.
— Masz tu, lecz życzę sobie, żeby wszyscy dostali swoje.
— Dostaną wszyscy, effendi.
Dałem starej i sierżantowi po piętnaście, Amantom zaś po dziesięć pjastrów napiwku. Tego oczywiście nigdy się nie spodziewali, więc przesadzali w objawach wdzięczności, a ukłony wykonywali wówczas jeszcze, kiedy, opuściwszy dom, znalazłem się już na ulicy i mogli tylko plecy moje oglądać.
Wróciwszy do domu, odszukałem Mohammed Emina. Zastałem u niego Halefa, który przyniósł ubranie. Stało się to niepostrzeżenie, ponieważ ani agi, ani Merzinah w domu nie było.
Opisałem Haddedihnowi moje odwiedziny.
— A więc dzisiaj wieczorem! — rzekł uradowany.
— O ile to będzie możliwe — dodałem.
— Ale czy chcesz to uczynić? — Postaram się, o ile przypadek nie przyniesie czegoś lepszego, o klucz u agi i...
— Nie da ci go.
— Wezmę sam! Potem zaczekam, dopóki dozorcy nie zasną, i otworzę Amadowi celę.
— To zbyt niebezpieczne, emirze! Usłyszą cię.
— Sądzę, że nie. Nie spali poprzedniej nocy i będą dzięki temu znużeni. Następnie, dałem im bakszysz, który z pewnością ulokują w raki, a on wzmoże jeszcze ich senność. Zresztą uważałem dobrze i przekonałem się, że można zamek u bramy otworzyć zupełnie cicho. Jeżeli tylko do pewnego stopnia będę ostrożny, to mi się powiedzie.
— Ale, jeśli cię złapią?
— To nie bój się i tak. Wobec dozorców znajdzie się wymówka, a gdyby mnie ujrzano z więźniem... no wówczas trzebaby działać i to szybko.
— Gdzie sprowadzisz Amada?
— Opuści miasto natychmiast.
— Z kim?
— Z Halefem. Wyjeżdżam z nim teraz, aby w okolicy miasta wyszukać jakąś kryjówkę. Halef drogę sobie spamięta i zaprowadzi tam twego syna.
— Ależ straże w bramie!
— Nie zobaczą żadnego. Znam miejsce, w którem można się przez mur przedostać.
— Powinnibyśmy zaraz pójść razem.
— Zostaniemy przynajmniej dzień jeszcze, aby na nas nie padło podejrzenie.
— Lecz Amad będzie tymczasem w wielkiem niebezpieczeństwie, gdyż szukać go będą w całej okolicy.
— Pomyślałem i o tem. Niedaleko bramy tworzy skała Amadijah przepaść, do której tylko niewielu ludzi zejść się odważy. Tam zaniesiemy kilka szmat jego ubrania, które podrzemy. Znajdą to i będą sądzili, że podczas nocnej ucieczki runął w przepaść.
— Gdzie się przebierze?
— Tu, a brodę należy mu ogolić natychmiast.
— Więc go zobaczę! O emirze, co za radość!
— Kładę jednak za warunek, że zachowacie się cicho.
— O, zrobimy to spewnością. Ależ nasza gospodyni go zobaczy; siedzi zawsze w kuchni otwartej.
— Temu przeszkodzisz ty. Halef da ci znać, kiedy nadejdzie Amad. Zejdziesz na dół i nie dopuścisz, żeby go gospodyni spostrzegła. To nie tak trudno, a tymczasem wprowadzisz go do twojej izby i zamkniesz ją aż do mego powrotu.
Usłyszałem, że Halef wyprowadził konie i poszedł. Drzwi Anglika zastałem otwarte; skinął na mnie, abym wszedł i zapytał:
— Czy mogę mówić, sir?
— I owszem.
— Słyszę konie. Wyjeżdżać? Dokąd?
— Za miasto.
— Well; pojadę razem.
— Zamierzam pojechać w las. Musielibyście przeciskać się trochę przez krzaki.
— Będę się przeciskać!
Ubrał się prędko. Osiodłano i jego konia i niebawem wyjechaliśmy przez bramę, wiodącą do Azi i Mii. Było tak, jak mi to powiedział Kurd Dohub. Ścieżka była tak stroma, że musieliśmy konie prowadzić. W bramie nie zatrzymano nas, ponieważ stali tam na straży Arnauci, którzy znali mnie już z wczorajszej parady.
Zszedłszy w dolinę, dostaliśmy się wprawo do jilaków mieszkańców Amadijah, którzy cofnęli się w góry. To też zwróciliśmy się nalewo prosto w las. Był on tu tak rzadki, że nie przeszkadzał nam w jeździe na koniach i w pół godziny dostaliśmy się na polanę, gdzie zsiedliśmy z koni, aby się rozciągnąć na ziemi.
— Poco tu prowadzić? — zapytał Lindsay.
— Szukam kryjówki dla Amada.
— Ah! Wnet wolny?
Przedłożyłem mu mój plan.
— Przepysznie! — rzekł. — Piękne niebezpieczeństwo przy tem! Schwytać, boksować, strzelać! Well; będę także uwalniać!
— O master, na nicbyście się nie przydali!
— Nie? Czemu? Zabiję każdego, kto nam zabroni! Wolny Englishman! Yes!
— No, zobaczymy jeszcze. Tu nalewo w górze leży miejsce, gdzie się przez mur przechodzi. Tu gdzieś zatem musimy wyszukać kryjówkę. Chcecie także szukać z nami?
— Bardzo!
— Więc podzielmy się. Kto znajdzie dobre miejsce, ten wystrzeli z pistoletu i zaczeka, dopóki drugi nie nadejdzie. Wy idźcie prosto, a ja pójdę więcej wbok.
Halef został przy koniach, a my poszliśmy naprzód. Las gęstniał, ale długo szukałem, nie mogąc znaleźć miejsca, któreby dawało bezpieczne schronienie. Wtem usłyszałem wystrzał nalewo. Zwróciłem się w kierunku strzału i usłyszałem drugi już z bardzo bliska. Anglik stał przy gęstwinie, z której sterczały cztery olbrzymie dęby. Był bosy i bez wierzchniego ubrania. Nawet olbrzymi, czerwono kraciasty turban leżał na ziemi.
— Wystrzeliłem dwa razy. Mogliście mnie ominąć. Głos myli w lesie. Kryjówkę znaleźliście?
— Nie.
— Mam.
— Gdzie?
— Zgadnijcie! Nie zgadniecie!
— Zobaczymy.
Był bosy i napół rozebrany, musiał się więc gdzieś wspinać i kryjówki należało szukać na jednym z dębów. Były one takie grube, że nie podobna było wejść po nich. Obok jednak sterczał w górę wysmukły pień pinii, a korona jej splatała się z szeroko rozrastającemi się gałęziami dębu. Dość wysoko opierał się pień o silny konar dębowy tak, że łatwo było dostać się nań, a powyżej miejsca, na którem wyrastał z pnia, ujrzałem dziurę w dębie.
— Mam już, sir! — rzekłem.
— Gdzie?
— Tam w górze. Pień jest wypróchniały.
— Well; znaleziono! Byłem już na górze.
— Wspinacie się dobrze?
— Jak wiewiórka! Yes!
— Ale dąb cały jest pusty!
— Bardzo!
— I kto tam przez górę wlezie, spadnie i nie wydostanie się.
— Bardzo! Wcale się nie wydostanie.
— W takim razie kryjówka na nic.
— Kryjówka dobra, bardzo dobra. Postarać się tylko, żeby nie spadł.
— W jaki sposób?
— Ah, nie wiecie? Hm, master Lindsay mądry człowiek! Piękna przygoda! Przepyszna! Zapłaciłbym, dobrze zapłacił. Prętów naciąć i powbijać w wydrążeniu na poprzek. Tu dużo mchu. To położyć na to. Potem nie może upaść. Kryjówka gotowa! Piękne letnie mieszkanie, przepyszna willa!
— Możecie mieć słuszność. Jak wielka średnica?
— Cztery stopy mniej więcej. Ku dołowi więcej. Umiecie się piąć?
— Tak. Obejrzę to sobie.
— Nie sam na górę! Zaraz wziąć patyki!
— To istotnie praktyczniej. Tu stoi dość tyczek dębowych.
— Ale jak wynieść? Piąć się i nieść? Nie da się!
— Mam tu moje lasso. Towarzyszyło mi we wszystkich podróżach, bo taki rzemień, to jedna z rzeczy najpożyteczniejszych.
— Well; tnijmy więc!
Zawsze ostrożnie, master! Najpierw przekonajmy się, czyśmy sami. Naszej angielskiej rozmowy nikt tu nie rozumie, nie zdradziłaby więc naszego przedsięwzięcia, musimy się jednak upewnić, zanim poczniemy działać.
— Szukajcie zatem. Będę tymczasem robić tyczki.
Obszedłem miejsce dokoła i przekonałem się, że nas nie obserwowano, a następnie pomagałem Anglikowi, który uwziął się zbudować willę. Wycięliśmy z tuzin pieńków ponad cztery stopy długości tak, żeby zatrzeć wszelkie ślady roboty, a następnie odwinąłem z bioder pas, pod którym nosiłem lasso. Dosięgało pierwszej gałęzi pinii. Podczas gdy Anglik składał tyczki i obwiązywał je splecionym w ośmioro, nierozerwalnym rzemieniem, wdrapałem się na górę. Zawadzające części ubrania zdjąłem oczywiście poprzednio. Dostawszy się do pierwszej gałęzi, podciągnąłem wiązkę. Lindsay wylazł za mną i tak zanieśliśmy patyki aż do otworu, gdzieśmy je przywiązali. Zbadałem wydrążenie. Miało wielkość podaną, a rozszerzało się ku dołowi i sięgało do ziemi.
Rozpoczęliśmy wbijać pieńki, aby z nich zrobić podłogę. Należało to zrobić troskliwie, aby się nie załamała. Przy pomocy noży dokonaliśmy tego po jakimś czasie. Podłoga była silna i pewna.
— A teraz lassem mech, siano i liście.
Zleźliśmy i nazbierali niebawem tyle, ile nam było potrzeba. Zawinęliśmy to w mój haik i wierzchnią suknię Lindsaya i po dwukrotnem wywindowaniu się i spuszczeniu, zamieniliśmy wydrążenie na kryjówkę, w której można było leżeć miękko i bezpiecznie.
— Dzielnie pracowali — rzekł Anglik. — Amad będzie dobrze mieszkał. Jeszcze tylko jeść i pić, fajka i tytoń, a wszystko będzie gotowe.
Wróciliśmy do Halefa, który już kłopotał się o nas, że nas tak długo nie było.
— Master Lindsay, teraz wy zostaniecie przy koniach, bo ja muszę wpierw naszemu hadżi Halefowi Omarowi pokazać kryjówkę — rzekłem.
— Well! ale wnet wrócić! Yes!
— Umiesz się wspinać? — spytałem Halefa, doszedłszy do dębów.
— Umiem, zihdi. Z niejednej palmy zdejmowałem daktyle. Czemu?
— To całkiem inne wspinanie się. Tu masz całkiem gładki pień, nie dający żadnej podpory. Nie ma też płótna do włażenia, jakiego używają przy zbiorach daktyli. Widzisz dziurę na pniu tego dębu, tam prosto ponad gałęzią?
— Tak, zihdi.
— Wleź na górę i przypatrz się temu! Najprzód tu po tej pinii, a potem wzdłuż tej gałęzi dębu.
Ruszył w górę i poszło wcale znośnie.
— Effendi, toż to kiosk — rzekł, powróciwszy na dół. — To wybudowaliście teraz?
— Tak. Czy wiesz, gdzie znajduje się fort Amadijah?
— Tu w górze nalewo.
— Słuchaj więc, co ci powiem. Sądzę, że dziś wieczorem zabiorę Amada el Ghandur z więzienia. Musi jeszcze podczas nocy opuścić miasto i ty mu w tem musisz dopomóc.
— Panie, warty nas dostrzegą.
— Nie. Jest mur w jednem miejscu tak uszkodzony, że bardzo łatwo możecie dostać się nazewnątrz niepostrzeżenie. Pokażę ci to miejsce, kiedy będziemy wracali. Chodzi narazie o to, żebyście mimo nocnej pory nie zmylili drogi do tego miejsca, gdyż dziura tam na górze ma Haddedihnowi służyć za kryjówkę, dopóki go stąd nie zabierzemy. Dla tego pójdziesz stąd w górę nalewo, aby dobrze poznać drogę, którą pójdziecie, a potem powrócisz do nas. Zapamiętaj sobie teren dokładnie. Skoro znajdzie się w miejscu bezpiecznem, postarasz się, aby wrócić do naszego mieszkania niepostrzeżenie, gdyż nikt nie śmie wiedzieć, że ktoś z nas miasto opuszczał.
— Zihdi, dziękuję ci!
— Za co?
— Za to, że znowu mi pozwalasz samemu coś działać; od długiego czasu mogłem się tylko przyglądać.
Poszedł, a ja wróciłem do Lindsaya, leżącego na ziemi i patrzącego w niebo.
— Wspaniale w Kurdystanie! — rzekł. — Brak tylko ruin.
— Ruin tu poddostatkiem, chociaż niema tak starych, jak nad Tygrem. Może będziemy musieli udać się w okolice, gdzie przekonacie się o istnieniu ruin. Z dolin Kurdystanu uderzał w niebo dym; siół płonących i zapach rzek krwi przelanej. Znajdujemy się w kraju, gdzie życie, wolność i mienie w większem znajdują się niebezpieczeństwie, niż gdziekolwiek indziej. Życzmy sobie, żebyśmy sami nie musieli tego doświadczyć.
— Chcę sam doświadczyć, sir! Chcę mieć przygody! Chciałbym walczyć, boksować, strzelać! Zapłacę za to.
— Będzie może sposobność do tego i bez płacenia, sir. Zaraz za Amadijah kończą się posiadłości tureckie i zaczynają się krainy zamieszkałe przez Kurdów, podległe Porcie lub płacące jej haracz tylko nominalnie. Tam paszporty nasze nie dadzą nam najmniejszej pewności, a nawet zajść może wypadek, że obejdą się z nami źle dla tego właśnie, że mamy polecenia Turków i konsulów.
— W takim razie nie pokazywać.
— Oczywiście. Te półdzikie, rozbójnicze hordy ujmuje się dla siebie najwięcej tem, że się zdaje na ich gościnność. Arab może mieć coś jeszcze na myśli poza tem, że przyjmuje obcego w swoim namiocie, ale Kurd nigdy. Gdyby kiedy zaszedł wypadek i nie byłoby innego ocalenia, udamy się pod opiekę kobiet; wówczas jest się pewnym bezpieczeństwa.
— Well, dam się kobietom mną opiekować! Wspaniale! Bardzo dobra myśl, master!
W pół godziny może powrócił Halef. Zapewnił, że kryjówkę znajdzie teraz już bez zabłądzenia nawet w nocy, skoro tylko uda mu się wyjść z miasta. Cel naszej wycieczki konnej był zatem spełniony, wróciliśmy tedy do Amadijah. Postarałem się, żebyśmy przejeżdżali koło miejsca, gdzie mur był popsuty.
— Oto miejsce, o którem myślę, Halefie. Gdy wyjdziesz potem, zbadaj dokładnie ten wyłom, ale tak, żeby to nie wpadało w oczy.
— Muszę to wnet uczynić, zihdi — odrzekł — bo już wieczór niedługo.
Istotnie dzień daleko już był postąpił, kiedy dotarliśmy do naszego mieszkania. Nie miałem czasu wypocząć po przejażdżce, gdyż Selim Aga przywitał mnie już we drzwiach:
— Hamdullillah, dzięki Allahowi, że wreszcie nadchodzisz! Z bólem czekałem na ciebie.
— Czemu?
— Mutesselim posyła mnie, abym cię sprowadził.
— Po co mnie tam?
— Ja nie wiem.
— Nie domyślasz się tego?
— Masz pomówić z effendim, który przybył niedawno.
— Kto to taki?
— Mutesselim zakazał mi to powiedzieć.
— Pah! Mutesselim nic nie ukryje przedemną. Wiedziałem dawno, że ten effendi przybędzie.
— Wiedziałeś? Ależ to tajemnica!
— Dowiodę ci, że znam tę wielką tajemnicę. Ten, który przybył, to makredż z Mossul.
— Zaprawdę, wiesz to! — zawołał zdumiony. — Ale on nie jest sam u mutesselima.
— Któż tam jeszcze?
— Arnauta.
Domyślałem się, który to, więc rzekłem:
— I to wiem. Znasz tego człowieka?
— Nie.
— Nie ma broni przy sobie.
— Allah akbar; to prawda! Effendi, ty wiesz o wszystkiem.
— Widzisz przynajmniej, że mutesselim nie należy do tych, którzy potrafiliby coś ukryć przedemną.
— Ale, panie, oni musieli coś o tobie źle mówić.
— Czemu?
— Muszę o tem milczeć.
— Dobrze, Selimie Ago, widzę, żeś moim przyjacielem i że mię miłujesz.
— Tak, miłuję cię, emirze, ale służba wymaga, żebym był posłuszny.
— Powiadam ci więc, że dziś jeszcze wydam ci rozkazy, których posłuchasz tak samo, jakbyś je otrzymał od komendanta! Od kiedy makredż jest tutaj?
— Blisko od dwu godzin.
— I tak długo czekasz już na mnie?
— Nie. Makredż przybył zupełnie sam i całkiem potajemnie. Byłem właśnie u komendanta, gdy wszedł. Powiedział, że przybywa potajemnie, ponieważ jedzie w bardzo ważnej sprawie, o której nikt nie śmie dowiedzieć się czegokolwiek. Rozmawiali z sobą, a komendant wspominał także o tobie i o twoich towarzyszach. Makredż musi cię znać, bo stał się naraz bardzo uważnym, a mutesselim musiał mu cię opisać. „To on“, zawołał makredż i prosił komendanta, aby kazał mi się oddalić. Po tem zawołano mnie i otrzymałem rozkaz sprowadzić ciebie i....
— No i....
— I.... Emirze, ja cię naprawdę miłuję i dlatego chcę ci to powiedzieć. Ale nie zdradzisz mnie?
— Nie, przyrzekam ci.
— Musiałem wziąć z sobą kilku Arnautów i obsadzić plac, aby twoi towarzysze nie mogli się oddalić. I dla ciebie stoi w pałacu w pogotowiu kilku Arnautów. Mam cię uwięzić.
— Ah, to bardzo zajmujące, Selimie Ago! Jedna z twoich nor jest więc już dla mnie przygotowana.
— Tak. Będziesz leżał obok Araba. Musiałem dać tam kilka rogoży, bo mutesselim powiedział, że jesteś emirem i należy się z tobą lepiej obchodzić, niż z innymi hultajami.
— Za ten wzgląd winien mu jestem wdzięczność rzeczywiście. Czy moi towarzysze mieli także pójść do aresztu?
— Tak, ale co do nich nie mam jeszcze żadnych dalszych rozkazów.
— Co „mircik“ na to?
— Powiedziałem jej. Siedzi w kuchni i wypłakuje sobie oczy.
— Poczciwa! Ale mówiłeś o Arnaucie?
— Tak. Był tu jeszcze przed przybyciem makredża i rozmawiał długo z mutesselimem. Po tem zawołano mnie i wypytywano.
— O co?
— O to, czy czarno-czerwony effendi i w domu także nic nie mówi.
— Co odpowiedziałeś?
— Powiedziałem prawdę. Nie słyszałem effendiego, żeby wymawiał chociażby zgłoskę.
— Więc chodźmy.
— Panie, mam cię sprowadzić; to prawda, ale miłuję cię. Czy nie wolisz umknąć?
Ten poczciwy Arnauta był mi druhem istotnie.
— Nie, nie umykam, ago, bo nie mam powodu obawiać się mutesselima, albo makredża. Proszę cię jednak, żebyś ze mną zabrał jeszcze kogoś.
— Kogo?
— Posłańca, który do mnie przybył.
— Zawołam go; jest na dziedzińcu.
Wstąpiłem tymczasem do kuchni. Siedziała tam Merzinah z twarzą tak zasmuconą, że istotnie doznałem wzruszenia.
— O, jesteś, effendi! — zawołała, zrywając się. — Spiesz, spiesz! Kazałam adze, żeby ci umknąć pozwolił.
— Przyjm moje podziękowanie za to, Merzinah! Zostanę jednak.
— Ależ oni cię zamkną, panie!
— Poczekajmy.
— Jeżeli to uczynią, effendi, zapłaczę się na śmierć, a tobie gotować będę najlepsze zupy, jakie istnieją. Nie będziesz cierpiał głodu.
— Nic mi nie będziesz gotować, bo mnie nie wsadzą; zapewniam cię.
— Emirze, wracasz mi życie! Ależ oni mogliby to przecież uczynić, a wówczas odbiorą ci wszystko. Czy nie zostawiłbyś mi pieniędzy i innych drogich ci rzeczy? Przechowam ci wszystko i nie powiem nikomu.
— Wierzę ci, aniele opiekuńczy tego domu, ale ta ostrożność niepotrzebna.
— Czyń więc, co ci się podoba! Idź i Allah niech będzie z tobą wraz ze swym prorokiem, który niechaj cię chroni!
Poszliśmy. Przechodząc przez plac, widziałem za drzwiami kilku domów Arnautów, o których wspominał mi aga. Sprawa była więc istotnie poważna. I przed pałacem, w sieni, na schodach, a nawet w przedpokoju stali żołnierze. Zaniepokoiłem się niemal.
Komendant nie był sam w swojej komnacie. U wejścia siedzieli dwaj porucznicy, a Selim Aga nie oddalił się także, lecz usiadł obok.
— Sallam aaleikum — pozdrowiłem, jak mogłem najswobodniej, pomimo, iż znajdowałem się w pułapce.
— Aaleikum! — odpowiedział komendant z rezerwą, wskazując na dywan, leżący w jego pobliżu.
Udałem, że tego nie zauważyłem i usiadłem przy nim tak, jak siadywałem przedtem.
— Posłałem po ciebie — zaczął — ale nie przybywałeś. Gdzie byłeś, effendi?
— Na wycieczce.
— Gdzie?
— Za miastem.
— Czego tam chciałeś?
— Konia ujeździć. Wiesz, że szlachetny koń potrzebuje pielęgnacji.
— Kto był przy tem?
— Hadżi Lindsay bej.
— Który ślubował nie mówić?
— Ten sam.
— Słyszałem, że ślubu tego nie dotrzymuje zbyt surowo.
— Tak!
— Rozmawia!
— Tak!
— I z tobą także.
— Tak!
— Wiem to napewno.
— Tak!
To „tak“ wprawiło poczciwca w kłopot.
— Musisz także wiedzieć o tem — rzekł.
— Kto ci powiedział, że on rozmawia?
— Ktoś, co go słyszał.
— Kto to taki?
— Arnauta, który przybył dziś, aby was zaskarżyć.
— Co uczyniłeś?
— Posłałem po ciebie.
— Dlaczego?
— Aby cię przesłuchać.
— Allah illa Allah! A więc na zażalenie łotrowskiego Arnauty posyłasz do mnie, aby mnie, emira i effendiego traktować tak samo, jak tego draba! Mutesselimie, niech Allah błogosławi twej mądrości, abyś jej nie utracił.
— Effendi, proś Boga o twoją własną mądrość, bo możesz jej potrzebować!
— To brzmi prawie jak groźba!
— A twoje słowo brzmiało jak obraza.
— Ponieważ mnie obraziłeś, więc pozwól sobie coś powiedzieć, mutesselimie. Tu w tym obracającym się pistolecie jest sześć strzałów, a w tym drugim tak samo. Powiedz, co mi masz powiedzieć, lecz weź pod rozwagę, że emir nie jest Arnautą i nie pozwoli się z nim porównywać! Jeżeli towarzysz mój nie dotrzymuje swojego ślubu, to co to obchodzi Arnautę? Gdzie ten człowiek?
— Jest w mojej służbie.
— Od kiedy?
— Od dawna.
— Mutesselimie, mówisz nieprawdę. Tego Arnauty wczoraj jeszcze w służbie twojej nie było. To człowiek, o którym opowiem ci coś więcej jeszcze. Jeżeli hadżi Lindsay bej rozmawia, to ma to załatwić ze swojem sumieniem, lecz nie obchodzi to więcej nikogo.
— Miałbyś słuszność, gdybym wiedział o nim to tylko.
— A cóż takiego jeszcze?
— Jest przyjacielem człowieka bardzo mi podejrzanego.
— Któż to taki?
— Ty właśnie.
Udałem bardzo zdziwionego.
— Ja! Allah kerim, Bóg łaskaw! Będzie także miłościw i tobie!
— Mówiłeś mi o mutessaryfie i powiedziałeś, że jest twoim przyjacielem.
— Powiedziałem prawdę.
— To nie prawda.
— Co! Zarzucasz mi kłamstwo! Nie mogę tu więc pozostać dłużej. Dam ci sposobność do uzasadnienia tej obelgi.
Powstałem, udając, że chcę opuścić selamlik.
— Stój! — zawołał komendant. — Zostaniesz!
Odwróciłem się do niego.
— Ty mi rozkazujesz?
— Tak.
— A czy masz prawo do rozkazu?
— Stoisz tu pod moją władzą i skoro ci rozkazuję zostać, masz słuchać.
— A jeżeli nie zostanę?
— To cię zmuszę! Jesteś moim więźniem.
Obaj porucznicy powstali, a wraz z nimi i Selim Aga, [11] ale bardzo powoli i, jak zauważyłem, niechętnie.
— Twoim jeńcem? Co ty sobie myślisz? Sallam!
Zwróciłem się znowu ku drzwiom.
— Trzymajcie go! — zawołał.
Obaj porucznicy pochwycili mnie, jeden z jednej, drugi z drugiej strony. Zatrzymałem się, i roześmiałem w twarz jednemu i drugiemu; nagle polecieli jeden za drugim przez całą komnatę, aż runęli przed mutesselimem na ziemię.
— Masz ich, mutesselimie. Podnieś ich! Powiadam ci, że odejdę, skoro mi się spodoba i nie zatrzyma mnie żaden z twoich Arnautów! Zostanę jednak, bo mam jeszcze z tobą pomówić. Czynię to zaś tylko dlatego, żeby ci pokazać, iż żaden Frank nie boi się Turka. Pytaj więc dalej, o co masz pytać.
Poczciwcowi temu nie zdarzył się jeszcze podobny opór; przyzwyczajony do tego, że każdy musiał przed nim się zginać głęboko, nie wiedział teraz dobrze, co począć.
— Powiedziałem — rozpoczął wreszcie na nowo — że nie jesteś przyjacielem mutessaryfa.
— Czytałeś przecież list jego.
— A walczyłeś przeciwko niemu.
— Gdzie?
— W Szejk Adi!
— Udowodnij to!
— Mam świadka.
— Każ mu wejść!
— Spełnię ci to życzenie.
Na znak mutesselima wyszedł aga z pokoju.
W kilka chwil powrócił z makredżem z Mossul. Urzędnik mutessaryfa nie zaszczycił mnie ani spojrzeniem: przeszedł koło mnie i usiadł obok komendanta tam, gdzie ja przedtem siedziałem i chwycił węża gumowego stojącej tam fajki z wodą.
— Czy to jest człowiek, o którym opowiadałeś, effendi? — zapytał go komendant.
Rzucił mi pogardliwe pół-spojrzenie i odrzekł:
— To on.
— Widzisz? — zwrócił się do mnie komendant. — Makredż z Mossul, którego chyba powinieneś znać, jest świadkiem, że walczyłeś przeciwko mutessaryfowi.
— On jest kłamcą!
Teraz sędzia spojrzał na mnie pełnym wzrokiem.
— Robaku! — syknął.
— Poznasz ty wnet tego robaka — odrzekłem spokojnie. — Powtarzam to: jesteś kłamcą, gdyż nie widziałeś, żebym dobył broni przeciwko wojskom mutessaryfa.
— Więc widzieli to inni!
— Ale nie ty! Komendant powiedział, że ty to sam miałeś widzieć. Wymień twych świadków.
— Opowiadali to topdżi[12].
— A więc zełgali. Nie walczyłem z nimi, nie popłynęła ani kropla krwi. Poddali się razem z działami bez wszelkiego oporu. A potem, kiedy osaczono was w Szejk Adi, nakłaniałem beja do dobroci i wyrozumiałości. To też tylko mnie macie do zawdzięczenia, że was nie wystrzelano do nogi. Chcesz z tego wysnuć dowód, że jestem wrogiem mutessaryfa?
— Ty napadłeś na działa i zabrałeś je!
— Chętnie przyznaję się do tego.
— Ale odpowiesz za to w Mossul.
— Oh!
— Tak. Mutesselim cię uwięzi i odeśle do Mossul ciebie i wszystkich, którzy są z tobą. Jest tylko jeden środek dla ocalenia ciebie i twoich.
— Jakiż to?
Dał znak i trzej oficerowie oddalili się.
— Jesteś emirem z Frankistanu, bo Nemzi są Frankami — zaczął maikredż. — Wiem, że jesteś pod ochroną konsulów i że dla tego nie możemy cię zabić. Ale popełniłeś zbrodnię, na którą wyznaczona jest kara śmierci. Musimy cię przez Mossul wysłać do Stambułu, gdzie swoją karę odcierpisz.
Zrobił pauzę. Widocznie trudno mu było znaleźć odpowiedni zwrot.
— Dalej! — rzekłem.
— Zarazem byłeś pod ochroną mutessaryfa i mutesselim przyjął cię przyjaźnie. Obaj więc nie chcą, żeby cię spotkał taki smutny los.
— Niech Allah pamięta o nich za to w ostatnią ich godzinę!
— Tak! Dla tego może być, że zaniechamy dalszego prowadzenia sprawy, jeżeli...
— No, jeżeli...
— Jeżeli nam powiesz, ile warte jest życie emira z Frankistanu?
— Nic nie warte.
— Nic? Ty żartujesz.
— Mówię na serjo. Nic nie warte.
— O ile?
— Bo Allah i emira każdej chwili może powołać do siebie.
— Masz słuszność, życie jest w ręku Allaha, ale jest dobrem, którego należy strzec i które należy zachować.
— Zdaje się, żeś niezbyt dobrym muzułmaninem, gdyż inaczej wiedziałbyś, że drogi człowieka zapisane są w księdze.
— A jednak może człowiek życie swoje postradać, jeśli nie słucha tej księgi. Czy i ty chcesz to uczynić?
— No, już dobrze, makredżu. Jak wysoko oceniłbyś ty swoje życie?
— Co najmniej na dziesięć tysięcy pjastrów.
— A zatem życie Franka warte równo dziesięć razy więcej, czyli sto tysięcy pjastrów. Skąd to pochodzi, że Turek tak nisko stoi w cenie?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
— Jesteś takim bogatym emirem?
— Tak, ponieważ posiadam życie tak drogie.
— Sądzę więc, że tu w Amadijah ocenisz swoje życie na dwadzieścia tysięcy pjastrów.
— Naturalnie!
— A twojego hadżi Lindsay beja także tak wysoko?
— Zgadzam się.
— A dziesięć tysięcy za trzeciego.
— To nie zbyt wiele.
— A twój służący?
— To wprawdzie Arab, ale dzielny i wierny człowiek; wart tyle, co i tamten.
— Sądzisz więc, że kosztuje także dziesięć tysięcy?
— Tak.
— Czy obliczyłeś całą sumę?
— Sześćdziesiąt tysięcy piastrów. Tak?
— Tak, macie tyle pieniędzy ze sobą?
— Jesteśmy bardzo bogaci, effendi.
— A kiedy chcecie zapłacić?
— Wcale nie chcemy!
Było istotnie zabawne, z jakim wyrazem w twarzach spojrzeli ci ludzie najpierw na mnie, a potem na siebie. Makredż zapytał:
— Jak to pojmujesz, effendi?
— Sądzę, że pochodzę z kraju, w którym panuje sprawiedliwość. We Frankistanie żebrak przed sędzią wart tyle, co król. A jeżeli padyszach Franków zgrzeszy, bywa karany przez prawo. Nikt tam nie może kupić swojego życia, gdyż niema sędziego, któryby był szubrawcem. Muzułmanie jednak nie mają innego prawa, prócz worka pieniędzy i dlatego szachrują sprawiedliwością. Nie mogę życia mego opłacić, skoro zasłużyłem, aby mi je zabrano.
— Więc je utracisz.
— Nie sądzę. Frank nie handluje swojem życiem, ale potrafi go bronić.
— Effendi, obrona niemożliwa!
— Czemu?
— Wina twoja dowiedziona, a i ty się już do niej przyznałeś.
— To nieprawda. Nie przyznałem się do żadnej winy; przyznałem tylko, że zabrałem wam działa, a to jest czyn, który nie ściągnie na mą głowę kary.
— Tak ci się tylko zdaje. Wzbraniasz się zatem zgodzić na naszą propozycję dobroci i miłosierdzia?
— Nie potrzebuję litości.
— Więc musimy cię uwięzić.
— Spróbujcie! Teraz zwrócił się do mnie komendant z przychylną uwagą, ale widząc, że go nie słucham, klasnął w ręce i trzej oficerowie pojawili się znowu.
— Odprowadźcie go! — rozkazał im, a do mnie zwrócony dodał: — Spodziewam się, effendi, że nie będziesz się wzbraniał pójść z nimi. Za drzwiami jest dość ludzi do przełamania wszelkiego oporu. Podczas odsiadywania kary będzie ci tu dobrze i...
— Milcz, mutesselimie! — przerwałem mu. — Chciałbym widzieć człowieka, któryby zdołał mnie przemóc. Z wami pięciu załatwiam się w trzy sekundy, a twoi febryczni Arnauci uciekają przed mem spojrzeniem; tego możesz być pewien. Wiem, że byłoby mi tu dobrze jako więźniowi; nakazuje wam to wasz własny interes. Do Mossul wysłany nie będę, bo to nie przydałoby się na nic makredżowi. On chce tylko, ażebym się wykupił, bo mu potrzeba pieniędzy, aby mógł dostać się zagranicę.
— Zagranicę? — spytał mutesselim. — Jak mam rozumieć twoje słowa?
— Zapytaj jego samego!
Spojrzał na makredża, który zbladł nagle.
— Co on myśli? — zapytał go mutesselim.
— Nie rozumiem go! — odrzekł urzędnik.
— Rozumie aż nadto dobrze — odparłem. — Mutesselimie, obraziłeś mię, chcesz mnie uwięzić, zrobiłeś mi propozycję, która byłaby dla ciebie w skutkach bardzo ciężką, gdybym chciał mówić o tem. Zagroziliście mi obydwaj, ale teraz wezmę i ja broń do ręki, skoro widzę, jak daleko ośmielacie się zabrnąć. Czy wiesz, kim jest ten człowiek?
— To makredż z Mossul.
— Mylisz się. Już nim nie jest; usunięto go.
— Usunięto! — zawołał.
— Człowiecze! — krzyknął makredż — ja cię uduszę.
— Usunięto! — zawołał komendant jeszcze raz, na pół w strachu, a na pół pytając.
— Tak. Selimie Ago, powiedziałem ci przedtem, że wydam ci dzisiaj rozkaz, którego posłuchasz. Usłyszysz go teraz. Uwięź tego człowieka i wsadź go do nory, w której ja miałem siedzieć. Zabierze go się potem do Mossul.
Poczciwy aga patrzył ze zdumieniem to na mnie, to na tam tych dwu, ale nie ruszył oczywiście nogą, aby pójść za mojemi słowami.
— On obłąkany — rzekł makredż, powstając.
Ty sam musisz być taki, że śmiałeś przybyć do Amadijah. Czemu nie pojechałeś prostą drogą, lecz na Mungayszi? Widzisz, że wiem o wszystkiem. Masz tu dowód, mutesselimie, że mam słuszność, żądając jego uwięzienia.
Podałem mu najpierw pismo, zwrócone do Ali Beja. Spojrzał na podpis.
— Od Anadoli Kazi Askeriego?
— Tak. Jest on teraz w Mossul i żąda wydania tego człowieka. Czytaj!
— To prawda! — zdumiewał się. — Lecz co robi mutessaryf?
— Złożony także z urzędu. Przeczytaj to drugie pismo!
Podałem mu, a on czytał.
— Allah kerim, oby Bóg nam był łaskaw! Wielkie rzeczy nadchodzą.
— Nadchodzą istotnie. Mutessaryf usunięty, makredż tak samo; czy chcesz, żeby usunięto i ciebie?
— Panie, ty jesteś tajnym posłem Anadoli Kazi Askeriego, a może nawet padyszacha!
— Kto ja jestem, to tu nie należy do rzeczy, ale widzisz, że wiem o wszystkiem i oczekuję, że spełnisz swoją powinność.
— Effendi, spełnię ją. Makredżu, nie mogę inaczej; tu napisano; muszę cię uwięzić.
— Zrób to! — odparł makredż.
Sztylet błysnął mu w ręku. Piorunem przemknął koło mnie przez pokój i wypadł za drzwi. Pośpieszyliśmy za nim i nadbiegliśmy właśnie w chwili, kiedy go obalono na ziemię. Selek, który mi towarzyszył, klęczał teraz na nim i usiłował wyrwać mu z ręki nóż. Ucieczka była już w każdym razie niemożliwa. Rozbrojonego sprowadzono napowrót do selamliku.
— Kto jest ten człowiek? — spytał komendant, wskazując na Seleka.
— To posłaniec przysłany mi z Baadri przez Ali Beja. On tam powraca, więc pozwól mu towarzyszyć przewiezieniu jeńca. W ten sposób będziemy mieli pewność, że makredż nie ujdzie. Ale ja mam ci oddać jeszcze jednego więźnia.
— Kogo, panie?
— Każ przyjść temu Arnaucie, który mię zaskarżył!
— Sprowadzić go! — rozkazał.
Jeden z poruczników wyszedł i sprowadził Arnautę, nie przypuszczającego zwrotu rzeczy na swoją niekorzyść.
— Zapytaj go tylko — rzekłem — gdzie podział swoją broń.
— Gdzie ją masz?
— Zabrano mi ją.
— Gdzie?
— We śnie.
— Kłamie, mutesselimie! Tego człowieka dał hadżiemu Lindsay bejowi mutessaryf. Strzelił do mnie i uciekł, a potem na drodze czatował na mnie i wystrzelił do mnie z gąszczu leśnego dwa razy, ale chybił. Mój pies go przytrzymał, lecz dałem upust mej łasce, przebaczyłem mu i pozwoliłem mu umknąć. Przy tej sposobności odebraliśmy mu broń, którą mój kawas posiada dotychczas. Czy mam kazać przyjść świadkom, by potwierdzili, że mówię prawdę?
— Panie, wierzę ci! Zabierzcie tego psa i wsadźcie go do najpewniejszej nory, jaka tylko jest w więzieniu.
— Panie, czy każesz mi zabrać zaraz makredża? — zapytał Selim Aga komendanta.
— Tak.
— Mutesselimie, każ go wprzód związać — przypomniałem. — Próbował już raz uciekać i próbę ponowi.
— Zwiążcie go!
Wyprowadzono obydwu, a ja zostałem z komendantem sam na sam. Był tak zaatakowany zdarzeniami, że opadł znużony na poduszki.
— Ktoby to był pomyślał! — rzekł, wzdychając.
— Ty zapewne nie, mutesselimie!
— Panie, przebacz mi. Nie wiedziałem przecież nic o tem wszystkiem.
— Arnauta spotkał się napewno już przedtem i porozumiał z makredżem. Inaczej nie poważyłby się wystąpić przeciw nam, bo mieliśmy powód do ukarania go.
— Nie strzeli już do nikogo! Pozwól, że podam ci fajkę.
Kazał przynieść jeszcze jedną nargilę i zapalił ją własnemi rękoma, a potem rzekł w tonie prawie uniżonym:
— Emirze, czy myślisz, że pojmowałem to na serjo?
— Co?
— Żebym miał brać od ciebie pieniądze?
— Tak.
— Panie, mylisz się! Poddałem się woli makredża i oddałbym ci był część moją.
— Ale uciec byłoby mi wolno?
— Tak. Widzisz, że życzyłem ci jak najlepiej.
— Tego tobie nie było wolno, jeśli skarga przeciw mnie była uzasadniona.
— Czy będziesz dalej o tem myślał?
— Nie, jeżeli postarasz się, żebym mógł o tem zapomnieć.
— Nie pomyślisz już o tem, emirze. Zapomnisz, jak zapomniałeś już o innych rzeczach.
— O czemże?
— A o lekarstwie.
— Tak, mutesselimie, o tem zapomniałem istotnie, ale dostaniesz je dziś jeszcze; przyrzekam ci to.
Wtem wszedł jeden ze służących.
— Panie, na dworze czeka basz czausz[13] — oznajmił.
— Czego chce?
— Przybywa z Mossul i powiada, że ma ważne poselstwo.
— Przyślij go tu!
Podoficer wszedł i oddał komendantowi pismo, opatrzone wielką pieczęcią. Poznałem odrazu, że była to pieczęć Anadoli Kazi Askeriego. Złamał pieczęć i czytał, a następnie polecił posłowi zgłosić się nazajutrz po odpowiedź.
— Panie, czy wiesz, co to jest? — zapytał mnie po odejściu żołnierza.
— Pismo starszego sędziego Anatolji.
— Pisze mi o usunięciu mutessaryfa i makredża. Tego drugiego mam natychmiast wysłać do Mossul, skoroby się tu tylko pojawił. Oddam go jutro temu basz czauszowi. Czy wspomnieć co o tobie?
— Nie, sam napiszę. Wyślij go tylko pod dostateczną eskortą.
— Tak musi być, zwłaszcza że ma odejść jeszcze jeden ważny jeniec.
Zląkłem się.
— Który?
— Arab. Anadoli Kazi Askeri nakazuje mi to i powiada, że syn szejka ma być wysłanym do Stambułu ja ko zakładnik.
— Kiedy odchodzi transport?
— Przed południem. Zaraz zacznę pisać.
— Nie będę ci więc dłużej przeszkadzać.
— O effendi, obecność twoja milsza mi nadewszystko!
— A oko twoje przyświeca mi, jak oko najlepszego przyjaciela, lecz czas twój jest drogi; nie mogę ci go zabierać.
— Ale przyjdziesz jutro rano?
— Może.
— Masz być obecnym przy odejściu transportu, aby zobaczyć, że troska moja myśli o wszystkiem.
— Więc przyjdę. Sallam!
— Sallam. Niech cię Allah prowadzi!
Gdy wchodziłem do domu, zabrzmiał ku mnie głośny okrzyk:
— Hamdullillah, effendi, żyjesz i jesteś wolny!
Była to „mircik“. Ujęła mnie za obie ręce i odetchnęła głęboko.
— Jesteś wielkim bohaterem. Powiedzieli to twoi służący i ten obcy posłaniec. Gdyby cię byli uwięzili, byłbyś zabił cały pałac, a może także i Selima Agę.
— Jego nie, ale wszystkich innych — odrzekłem rozbawiony.
— Jesteś jako Kelad mocny. Wąs twój sterczy na prawo i lewo, jak wąs pantery, a ramiona twoje są jako nogi słonia.
Oczywiście należało to pojmować tylko obrazowo. O „mircie“, co za zamach na ciemnoblond ozdobę mojej twarzy i na miłą symetrję moich najniezbędniejszych kończyn! Musiałem oczywiście być uprzejmym.
— Usta twoje przemawiają, jak wiersz poety, a poza wargi twoje wybiega, jak poza brzeg garnka, miód słodki. Mowa twoja sprawia ulgę, jak plaster na bolączce, a dźwięku głosu twego nie zapomni nigdy ten, co go raz jeden słyszał. Masz tu pięć pjastrów na khol i henneh do powiek twoich i różowych paznokci twej ręki. Serce moje chce radować się tobą, a iżby dusza moja odmłodniała, a oko moje napawało się urokiem twojego chodu.
— Panie! — zawołała — jesteś waleczniejszy od Alego, mędrszy od Abu Bekra, silniejszy od Simsaha[14] i piękniejszy od Hosseina Armadańczyka! Rozkaż, co mam ci usmażyć, czy też wolisz coś gotowanego lub pieczonego? Uczynię dla ciebie wszystko, czego zażądasz, gdyż z tobą przyszła radość w dom mój, a błogosławieństwo na próg drzwi moich.
— Dobroć twoja wzrusza mnie, Merzinah, nie mogę jej odpłacić, nie czuję jednak ani głodu, ani pragnienia, skoro widzę blask twoich oczu, barwę lic twoich i luby obraz twych rączek. Czy był tutaj Selim Aga?
— Tak. On opowiedział mi wszystko. Twoi wrogowie są zgubieni. Idź na górę i pociesz twoich, którzy są w wielkim niepokoju o ciebie.
Poszedłem na górę.
— Nareszcie spowrotem — rzekł Anglik. — Wielki niepokój! Chcieliśmy pójść i zabrać was! Szczęście, że jesteście!
— Byłeś w niebezpieczeństwie? — zapytał Mohammed.
— Nie bardzo. Minęło. Czy wiesz, że mutessaryf złożony z urzędu?
— Z Mossul?
— Tak i makredż także.
— A więc dla tego Selek jest tutaj?
— Tak. Czy nie opowiadał ci nic, kiedy wyjeżdżaliśmy po południu?
— Nie. On lubi milczeć. Ale Amad może przecież wyjść już na wolność, ponieważ tylko mutessaryf trzymał go w niewoli.
— Spodziewałem się tego i ja, ale rzecz stoi gorzej. Wielkorządca uznaje za dobre postępowanie Turków przeciwko wam, a najwyższy sędzia Anatolji każe syna twego wysłać do Stambułu jako zakładnika.
— Allah kerim! Kiedy ma odejść?
— Jutro przed południem.
— Napadniemy po drodze na jego eskortę!
— Dopóki jest nadzieja oswobodzenia go podstępem, nie należy narażać życia ludzkiego.
— Ależ mamy czas tylko przez jedną noc.
— Czas to dość długi.
Zwróciłem się do Anglika:
— Sir, trzeba mi wina dla mutesselima.
— Byłby wart wina ten hultaj! Niech pije wodę, kawę, kwiat lipowy, walerjanę, maślankę!
— Prosił mnie o wino!
— Gałgan! Nie wolno mu przecież! Jest mahometaninem!
— Muzułmanie piją je tak samo chętnie, jak my. Chciałbym dopóty zachować sobie jego przychylność, dopóki jej nam potrzeba.
— Pięknie! Niech ma wino! Ile?
— Tuzin. Ja dam połowę, a wy drugą.
— Pshaw! Nie kupuję pół wina. Tu są pieniądze!
Podał mi sakiewkę, przyczem ani przez myśl mu nie przeszło zauważyć, ile wziąłem. To był gentleman, a ja biedak.
— Jakżeż? — zapytał. — Ocalimy Amada?
— Tak.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Jak?
— Idę z Selimem Agą pić wino i postaram...
— Pije także wino? — przerwał mi.
— Namiętnie.
— Ładny muzułmanin! Zasługuje na baty.
— Kiedyż właśnie ta właściwość jego gustu jest dla nas korzystna. Oszołomi się i tak zabiorę mu niepostrzeżenie klucz od więzienia. Wypuszczę Araba do ojca, gdzie się przebierze, a potem odprowadzi go Halef do willi, zbudowanej dlań przez was.
— Well! Bardzo pięknie! A co ja przy tem?
— Najpierw uważać. Skoro go przyprowadzę, dam tam na rogu znak. Będę krakać jak kruk ze snu wyrwany. Potem zbiegnie Halef, aby otworzyć drzwi i przytrzymać w kuchni gospodynię. Wy pójdziecie z Mohammedem na schody, przyjmiecie Amada i wprowadzicie go na górę. On się przebierze i zaczekacie, dopóki nie wrócę do domu.
— Odejdziecie znowu?
— Tak. Będę musiał wyjść do Selima Agi, aby nie wzbudzić podejrzenia i wetknąć mu klucz na powrót.
— Ciężka rzecz dla was! A jeżeli was przyłapią?
— Mam pięść, a gdyby tego było za mało, to i broń także. Teraz jednak zjedzmy razem wieczerzę.
Podczas jedzenia dałem także Mohammedowi dokładne instrukcje. Halef przyniósł wino i musiał je dobrze opakować.
— Zaniesiesz to do mutesselima — rzekłem.
— Chce to pić, zihdi? — zapytał zdumiony.
— Niech go użyje, do czego mu trzeba. Nie oddasz paczki nikomu, tylko jemu i powiesz, że to ja przysyłam lekarstwo. A słuchaj! Gdy potem odejdę z Selimem Agą, pójdziesz potajemnie za nami i zapamiętasz sobie dom, do którego wstąpimy; ale dokładnie! Gdyby mię było do czego potrzeba, to przyjdziesz po mnie.
— Gdzie znajdę cię w tym domu?
— Pójdziesz sienią od bramy prosto, mniej więcej osiem kroków, aż do drzwi, za któremi będę się znajdował. Gdyby cię zobaczył gospodarz, Żyd, powiesz, że szukasz obcego emira, pijącego ze dzbana. Rozumiesz?
Odszedł z paczką.
Mohammed Emin był w rozdrażnieniu nie do opisania. Nawet wówczas w Dolinie Stopni, gdzie szło o ujęcie nieprzyjaciół, nie widziałem go takim. Wziął na siebie wszystką broń swoją i nabił strzelbę na nowo. Nie mogłem się z tego śmiać; serce ojcowskie, to święta rzecz. Miałem także ojca w domu, który wycierpiał dla mnie sporo troski i niewygód, mogłem to więc pojąć i zrozumieć.
Wreszcie wrócił Selim Aga od mutesselima. Zjadł w kuchni wieczerzę i poszliśmy chyłkiem do Żyda. Selim Aga poznał dostatecznie działanie wina i uważał bardzo na siebie. Pił tylko małemi łykami i bardzo powoli.
Siedzieliśmy już może ze trzy kwadranse przy winie i jeszcze nie było widać skutków jego na adze; stał się tylko cichszym, więcej rozmarzonym i wcisnął się w kąt w zamyśleniu. Miałem już zamiar zniewolić go do wypicia reszty i kazać podać dwa nowe dzbanki, gdy ktoś do drzwi zapukał.
— Kto to? — zapytał aga.
— To musi być Halef.
— Czyż wie, gdzie jesteśmy?
— Tak.
— Effendi, co uczyniłeś?
— Ależ nie wie, co tu robimy.
— Nie wpuszczaj go!
Jak to dobrze, że zwróciłem uwagę Halefa! To, że przyszedł, było dowodem, iż zaszło coś szczególnego. Otworzyłem od wnętrza i wyszedłem do sieni.
— Halefie!
— Zihdi, to ty?
— Tak. Co się stało?
— Mutesselim przyszedł.
— O to źle; to może nam popsuć całe dzieło. Idź! Zaraz tam przyjdziemy. Pozostań jednak u drzwi mego pokoju, żebym cię miał w razie potrzeby.
Wszedłem napowrót do małej izby.
— Selimie Ago, to szczęście, że powiedziałem hadżiemu, gdzie jesteśmy. Mutesselim jest u ciebie i czeka na ciebie.
— Allah illa Allah! Chodź prędko, effendi! Czego on chce?
— Halef nie wiedział tego.
— Musi być coś ważnego. Śpiesz się!
Zostawiliśmy wino i poszliśmy szybkim krokiem do mieszkania.
Przyszedłszy do domu, zastałem komendanta siedzącego na honorowem miejscu w mojej izbie. Kazał się magicznie oświetlić czerwonym lampionem i ssał moją nargilę. Ujrzawszy mnie, był tak uprzejmy, że powstał.
— Ah, mutesselimie, ty tu w mojem mieszkaniu! Niech Allah błogosławi wejście twoje i niechaj miło ci będzie u mego boku!
Pocichu miałem jednak inne życzenie, nie całkiem zgodne z tym uprzejmym frazesem.
— Emirze, wybacz, że przyszedłem tu do ciebie. Wskazała mi tu drogę gospodyni tego domu, której Allah dał twarz, jak żadnej innej. Chciałem pomówić z Selimem Agą!
— Więc pozwolisz, że się znowu oddalę!
Teraz musiał już wezwać mnie do zostania, jeżeli nie chciał wykroczyć przeciw najważniejszym zasadom tureckiego wychowania.
— Zostań, emirze i usiądź! Selim Aga może także pozostać, bo to, czego żądam od niego, wolno ci wiedzieć.
Teraz przyszła kolej na fajki rezerwowe. Podczas zapalania przyglądałem się pilnie komendantowi. Czerwone światło lampionu nie pozwoliło mi dokładnie widzieć jego twarzy, ale brzmienie głosu wydało mi się takiem, jakie się słyszy, gdy język zaczyna tracić swą zwyczajną obrotność.
— Co myślisz, effendi? Czy makredż jest ważnym więźniem? — zaczął.
— Tak sądzę.
— Ja także i dlatego niepokoi mnie bardzo myśl, że może mu się udać zemknąć.
— Przecież zamknięty jest bezpiecznie.
— Tak, lecz to nie dość dla mnie. Selimie Ago, nie będę dzisiaj spać i kilkakrotnie przyjdę w nocy do więzienia, by się przekonać, czy jest istotnie w swojej norze.
— Panie, ja to uczynię za ciebie!
— To zobaczysz go ty, a nie ja i nie będę mógł zasnąć. Pójdę sam; daj mi klucz.
— Czy wiesz panie, że sprawiasz mi przykrość?
— Nie chcę ci sprawiać przykrości, tylko siebie uspokoić. Anadoli Kazi Askeri, to człowiek bardzo surowy. Dostałbym jedwabny sznurek, gdybym mu umknąć pozwolił.
W ten sposób wykonanie naszego planu stało się niemożliwem zupełnie! Czyż nie było rady? Zdecydowałem się prędko. Albo wino, albo przemoc! Podczas, gdy aga tłumaczył jeszcze swemu przełożonemu, wyszedłem na korytarz, gdzie stał Halef.
— Przynieś co najlepszego tytoniu, a tu masz pieniądze; idź do domu, z którego mnie wywołałeś, i zażądaj od Żyda tego samego wina Tirbedi Hajdari, które piłem przedtem.
— Ile przynieść?
— Naczynie o dziesięciu dzbanach z tego gatunku, jaki Żyd posiada. On da ci takie naczynie.
— Czy napój djabła wnieść do pokoju?
— Nie. Zabiorę go z twojej izby. Ale Baszybożuk nie śmie nic wiedzieć. Daj mu ten bakszysz; niech wyjdzie i zostanie, gdzie i dopóki zechce. Może pójść do straży i pokazać się basz czauszowi, z którym pojedzie jutro. Pozbędziemy go się w ten sposób.
W chwili, gdy wchodziłem spowrotem, oddawał aga właśnie klucz komendantowi. Schował go za pas i rzekł do mnie:
— Czy wiesz, że makredż próbował oporu?
— Tak. Chciał najpierw agę przekupić, a potem usiłował go zabić.
— Odpokutuje to!
— I — dodał Selim — gdy zażądałem, żeby wypróżnił kieszenie, nie chciał tego uczynić.
— Co tam miał?
— Dużo pieniędzy!
— Emirze, do kogo należą te pieniądze? — spytał chytrze komendant.
— Ty powinieneś je wziąć do przechowania.
— To słuszne, chodźmy!
— Mutesselimie, chcesz mnie porzucić? — zapytałem. — Czy chcesz mię obrazić?
— Odwiedziłem cię, lecz nie jestem twym gościem.
— Nie wiedziałem, że przyjdziesz. Pozwól nałożyć sobie fajkę, jaką rzadko tu palą.
Właśnie wszedł Halef i przyniósł tytoń; był to gatunek master Lindsaya; musiał komendantowi smakować. Zresztą byłem zdecydowany nie wypuścić go z izby bez mojej woli. Szczęściem nie przyszło do ostateczności, bo przyjął fajkę, a w ciągu rozmowy zauważyłem, że wzrok jego pełen oczekiwania spoczywał na drzwiach. Chciał kawy. Zapytałem go więc:
— Czy otrzymałeś lekarstwo, panie?
— Tak; dziękuję ci, effendi!
— Było dość?
— Nie przeliczyłem jeszcze.
— I nie kosztowałeś?
— Trochę.
— Jakie było?
— Bardzo dobre, ale słyszałem, że są i całkiem słodkie.
Poczciwy aga wiedział dobrze, o czem była mowa. Kręcił łakomie ustami i patrzył na mnie, mrugając zalotnie oczyma.
— Są całkiem słodkie — odparłem.
— Ale takie bardzo rzadkie?
— Nie.
— A skuteczne?
— Bardzo. Jest jak mleko, płynące z drzew rajskich.
— Ale w Amadijah jej niema?
— Mogę przyrządzić wszędzie, i w Amadijah.
— A jak długo to potrwa?
— Dziesięć minut. Jeżeli zaczekasz, to skosztujesz napoju, jaki w raju otrzymuje Mahomet od hurys.
— Zaczekam.
Oczy jego błyszczały radośnie, ale radośniej oczy Selima Agi. Wyszedłem z pokoju i skorzystałem z tej przerwy, aby pójść do Mohammed Emina.
— Emirze, zatem już po wszystkiem.
— Nie, rozpoczyna się właśnie!
— Ależ nie dostaniesz klucza!
— Może mi go wcale nie będzie potrzeba. Wytrwaj jeno cierpliwie.
Wsunął się Lindsay.
— Zabrano z mego tytoniu. Kto go pali?
— Komendant.
— Bardzo dobrze! Pije moje wino, pali mój tytoń! Wyśmienicie!
— Czemużby nie?
— Niech w domu zostanie! Nie przeszkadza ucieczce!
— Może się do niej przyczyni. Posłałem po wino
— Znowu?
— Tak. Po perskie; słonia powali. Słodkie jak miód, a mocne jak lew.
— Well! Napiję się także perskiego.
— Postarałem się, żeby było i dla was. Podochocę tych ludzi, a potem zobaczymy, co będzie trzeba zrobić.
Poszedłem do kuchni i kazałem ogień rozniecić. Zanim rozpaliło się dobrze, powrócił Halef i przyniósł wielkie naczynie niebezpiecznego napoju. Postawiłem duży garnek wina nad ogniem i poruczyłem go opiece Merzinah. Następnie wróciłem do Anglika.
— Oto Pers! Ale podajcie szklanki; są u was.
Gdy wchodziłem do mojej izby, patrzyli obaj Turcy na mnie z oczekiwaniem.
— Oto przynoszę lekarstwo, mutesselimie. Skosztuj najpierw zimnego, a potem zobaczysz, jak to podnosi serce, gdy się pije na gorąco.
— Powiedz mi dokładnie, effendi: czy to wino, czy lekarstwo?
— Ten napój to najlepsze lekarstwo, jakie dzisiaj znam. Pij i powiedz mi, czy nie rozwesela ono twej duszy?
Skosztował raz i drugi. Na ostrych i zmęczonych jego rysach położył się odblask zachwycenia.
— Czy sam wynalazłeś ten napój?
— Nie, to Allah daje go tym których najbardziej lubi.
— Sądzisz więc, że nas lubi?
— Spewnością.
— O tobie wiem, że jesteś ulubieńcem proroka. Czy masz więcej tego lekarstwa?
— Mam. Wypij to!
Nalałem znowu. Oczy jego iskrzyły się jeszcze radośniej, jak przedtem.
— Effendi, czem Sakadja, Djebeli i tytoń z Szirasu wobec tego lekarstwa? One lepsze od najdelikatniejszej woni kawy. Czy dasz mi przepis, jak się przyrządza?
— Przypomnij mi, to ci napiszę jeszcze przed opuszczeniem Amadijah. Oto dzbanek. Pijcie! Muszę zejść do kuchni, aby przyrządzić tamto drugie lekarstwo.
Zeszedłem po schodach umyślnie bardzo cicho i odchyliłem drzwi bardzo po cichu. Istotnie! Przed moim garnkiem stał „mircik“ i czerpał małą turecką filiżanką ód kawy dość już gorące wino, wlewając je ustawicznie między szeroko rozwarte wargi, zamykające się za każdym razem z serdecznem mlaskaniem.
— Merzinah, nie poparz sobie zębów.
Obróciła się przestraszona i upuściła filiżankę na ziemię.
— O, zihdi, to oerumdżek[15] wpadł do garnka i chciałam go wyłowić!
— A teraz wlałaś sobie do ust tego pająka.
— Nie, effendi, tylko tę odrobinę, która przyczepiła się do pająka.
— Podaj mi ten garnuszek, tam z dołu.
— Oto, emirze!
— Napełnij go sobie tym napojem!
— Dla kogo?
— Dla ciebie.
— Co to, emirze?
— To lekarstwo, wynalezione przez perskiego hekima na odmładzanie starości. Kto dość tego pije, ten wiecznie szczęśliwy, a kto pije bez przerwy, ten żyje wiecznie.
Podziękowała mi w kwiecistych słowach, a ja poniosłem resztę na górę. Obaj pijący zbliżyli się do siebie zupełnie mimo różnicy rangi i musieli bawić się bardzo przyjemnie.
— Wiesz, effendi, o co się sprzeczamy? — zapytał mię komendant.
— Wszak tego nie słyszałem.
— Sprzeczaliśmy się, czyj system musi być bardziej chory, jego, czy mój. Kto ma słuszność?
— Powiem wam to: Komu lekarstwo przynosi ulgę największą, ten cierpiał najwięcej.
— Mądrość twoja jest zbyt wielką, iżbyśmy mogli ją pojąć. Co masz w tym garnku?
— To iczki iczkilerin[16], gdyż nie dorówna mu żaden inny.
— I chcesz, żebyśmy go skosztowali?
— Jeżeli sobie życzysz, to ci naleję.
— Daj mi!
— I mnie, effendi! — prosił aga.
Było to tylko grzane wino bez żadnych korzeni, a jednak doprowadziło ono ich do stanu, który dałby się określić słowami: „O pójdźcie w moje objęcia, miljony!“. Pili już tylko z jednej szklanki, a raz nawet obtarł mutesselim brodę adze, gdy kilka kropel wspaniałego lekarstwa spadło na nią i ugrzęzło w jej gęstwinie. Rozmowa ich, jako dwóch laików w „szlachetnej walce pełnych czar“, była błazeńska i niezrozumiała. Wciągnięto nawet mnie, udającego tylko, że piję; mutesselim obejmował mnie razporaz, aga zaś otoczył poufale szyję moją ramieniem.
Wtem powstał ten ostatni, aby przynieść nową lampkę do czerwonego lampionu. Podniósł się szczęśliwie; zaraz jednak wyciągnął chwiejnie przed siebie ręce, nogi zaczęły mu drgać w kolanach, jak komuś, kto pierwszy raz próbuje się ślizgać.
— Co ci jest, ago? — spytał komendant.
— O panie, dostaję baldyr czekmisz[17]. Sądzę, że muszę usiąść napowrót.
— Usiądź! Poradzę ci.
— Znasz jaki środek?
— I bardzo dobry. Siadaj!
Aga usiadł znowu. Komendant podniósł się nieco i dopytywał się z pełną miłości łaskawością:
— W której łydce masz ten kurcz?
— W prawej.
— Podaj mi nogę!
Aga wyciągnął nogę do niego, a przełożony począł ją z całych sił szarpać i ciągnąć.
— O jazik — o joj, panie! Sądzę, że jednak w lewej.
— Więc podaj lewą!
Selim podał mu drugi pedał, a okolicznościowy pomocnik naciągał go ze wszystkich sił. Był to widok komicznie wzruszający, gdy ten wysoko postawiony urzędnik, przyzwyczajony do tego, żeby mu usługiwano w najmniejszych drobnostkach, szarpał i opukiwał łydkę z braterską gotowością.
— Dobrze! Sądzę, że już ustał — rzekł aga.
— Wstań więc i spróbuj!
Selim powstał, zadawszy sobie trudu tym razem. Stał prosto, jak świeca, ale nie mógł zrobić ani kroku. Widziałem, że było mu tak, jak ptakowi, który mogąc już latać, pierwszy raz chce się powierzyć niepewnemu powietrzu.
— Pobiegnij no! — rozkazał mutesselim. — Chodź, ją cię podeprę.
Chciał się zerwać ze zwykłą sobie szybkością, lecz stracił równowagę i jeszcze szybciej wrócił do pierwotnej pozycji. Umiał sobie jednak poradzić. Wsparł rękę na mojem ramieniu i powstał. Potem rozstawił nogi szeroko, aby zdobyć pewniejsze stanowisko i utkwił zdziwiony wzrok w czerwony lampion.
— Emirze, lampa leci!
— Zdaje mi się, że wisi mocno.
— Spadała, a papier się zapala; widzę już wyskakujące płomyki.
— Ja nic nie widzę.
— Maszaliah! Widzę, jak zlatuje, a jednak zostaje w górze! Nie kiwaj się tak, Selimie Ago, bo się przewrócisz.
— Ja się nie kiwam, effendi.
— Widzę całkiem dokładnie!
— To ty sam kiwasz się, panie!
— Ja? Ago, zaczynam się bardzo bać o twój system. Nerwy posuwają tobą tam i sam, a trawienie opadło ci w nogi. Potrząsasz rękoma i wywijasz głową, jakbyś chciał pływać. O Selimie Ago, to lekarstwo zbyt wspaniałe i za mocne dla ciebie. Ono cię rzuci o ziemię.
— Panie, mylisz się! To, co mi mówisz, dzieje się z tobą. Widzę, jak tańczą twoje nogi i podskakują ramiona, a głowa kręci się w kółko. Effendi, tyś bardzo chory. Niechaj Allah ześle ci pomoc swoją, aby twój obieg krwi nie przepadł zupełnie.
Tego było mutesselimowi już przecież za wiele. Złożył pięść i pogroził nią.
— Selimie Ago, uważaj! Kto śmie mówić, że mój system nie jest w porządku, tego każę oćwiczyć, albo wsadzić do kozy! Czy schowałem klucz?
Sięgnął za pas i znalazł.
— Ago, rusz się i chodź ze mną! Zrewiduję teraz więzienie. Emirze, lekarstwo twe jest istotnie, jak mleko rajskie, ale obróciło twój żołądek; chcesz ciągle iść głową na dół. Pozwolisz, że pójdziemy?
— Jeżeli to istotnie twoja wola, żeby odwiedzić więźnia, nie mogę ci przeszkodzić w spełnieniu obowiązku.
— Chodźmy zatem! Dziękujemy ci za to dobre, co dałeś nam posmakować. Czy wnet przyrządzisz nowe lekarstwo?
— Skoro tylko zechcesz.
— To gorące jeszcze lepsze od zimnego, ale idzie w szpik i kości i zasuwa je między siebie. Niech cię Allah ochrania i udzieli ci dobrej nocy.
Podszedł ku adze i wziął go za ramię. Odeszli, a ja za nimi. Nad schodami zatrzymali się.
— Selimie, schodź pierwszy!
— Panie, ten zaszczyt należy się tobie.
— Wiesz przecież, że dumny nie jestem.
Aga, trzymając się, stawiał ostrożnie nogi ze stopnia na stopień, a mutesselim szedł za nim. Nie bardzo mu się to udawało, zwłaszcza, że nie znał schodów.
— Effendi, czyś jeszcze tu?
— Tak.
— Wiesz przecie o zwyczaju odprowadzania gości aż do bramy?
— Wiem.
— A nie odprowadzasz mnie!
— Pozwól więc, że to uczynię.
Wziąłem go pod ramię, podparłem i tak poszło lepiej. Na dole, przed bramą, stanął i odetchnął głęboko.
— Emirze — zauważył — ten makredż to właściwie i twój więzień.
— Jeżeli się dobrze nad tem zastanowić, to tak.
— Więc i ty się musisz przekonać, czy jeszcze jest.
— Będę wam towarzyszyć.
— To chodź i podaj mi ramię!
— Masz dwie ręce, effendi — zauważył aga — podaj mi drugą!
Obaj ciężko oparli się o mnie, ale oszołomienie ich utrzymało się dotąd w tem stadjum, w którem jest się jeszcze panem siebie. Szli niepewnie, ale posuwaliśmy się mimo to szybko naprzód. Ulice były ciemne i puste. Nie spotkaliśmy nikogo.
— Twoi Amanci przestraszą się, gdy wejdę — rzekł mutesselim do agi.
— A ja z tobą! — chełpił się zagadniony.
— I ja z wami! — uzupełniłem.
— Czy Arab jest tu jeszcze?
— Panie, czy sądzisz, że pozwalam umykać takim ludziom? — spytał aga obrażony.
— Zajrzę i do niego. Czy miał także pieniądze?
— Nie.
— Jak sądzisz, ile może mieć makredż przy sobie?
— Nie wiem tego.
— Musi to oddać. Ale, Selimie, twoi Amanci nie powinni być przy tem.
— Każę im odejść.
— A jak podsłuchają?
— Zarygluję ich.
— Dobrze. Ale skoro wyjdziemy, będą rozmawiać z więźniem.
— Pozostaną zaryglowani.
— To będzie dobre. Te pieniądze należą do kasy mutesselima, który adze Amantów da bardzo dobry bakszysz.
— Ile, panie?
— Tego wiedzieć teraz nie mogę. Zobaczę, ile ma przy sobie.
Doszliśmy do więzienia.
— Otwórz, Selimie Ago!
— Panie, przecie sam klucz zabrałeś.
— Tak, słusznie!
Sięgnął za pas i dobył klucza, aby otworzyć. Próbował i próbował, ale dziurki od klucza nie znalazł.
Właśnie na to liczyłem, poprosiłem więc:
— Pozwól, effendi, że ci otworzę!
Wziąłem mu klucz z ręki, otworzyłem, wyjąłem go z zamku i wszedłem do sieni, poczem wetknąłem go w zamek od wnętrza.
— Wejdźcie, ja zamknę napowrót.
Weszli, a ja udawałem, że chcę zamknąć. Obróciłem klucz, ale odwróciłem go szybko napowrót i spróbowałem pozornie, czy drzwi rzeczywiście dobrze zamknięte.
— Zamknięte. Masz tu klucz, mutesselimie!
Wziął go. Wtem z tylnej celi i z góry nadeszli Arnauci z lampami w ręku.
Czy wszystko w porządku? — zapytał mutesselim z godnością.
— Tak, panie.
— Nie umknął żaden?
— Nie.
— Ani Arab?
— Nie.
— Ale makredż?
— Także nie — odpowiadał sierżant przy tem inteligentnem przesłuchaniu.
— To wasze szczęście, psy! Kazałbym was na śmierć obić. Wynoście się na górę do swojej izby! Selimie Ago, zamknij ich!
— Emirze, możebyś to zrobił? — prosił mię aga.
— Chętnie!
To było mi na rękę. Aga wziął jedną z lamp, a ja poprowadziłem jego ludzi na górę.
— Dlaczego zamykają nas, panie?
— Będą przesłuchiwać więźniów.
Kazałem im wejść do celi, zasunąłem rygiel i zszedłem ze schodów. Ponieważ komendant i aga poszli już wtył, drzwi wchodowe leżały w cieniu. Skoczyłem tam i otworzyłem je tak, że były tylko przymknięte. Potem szybko poszedłem za nimi dwoma.
— Gdzie on leży? — usłyszałem, jak pytał mutesselim.
— Tutaj.
— A gdzie leży Haddedihn? — spytałem, aby uprzedzić otwarcie drugich drzwi, bo musiałem uważać, żeby u Araba pierwej otwarto.
— Za drugiemi drzwiami.
— To otwórz!
Komendant godził się widocznie na moją propozycję. Skinął głową, a Selim otworzył.
Więzień posłyszał nasze głośne wejście i stał wyprostowany w swej norze. Mutesselim przystąpił bliżej.
— Ty jesteś Amad, syn Mohammed Ernina?
Nie usłyszał odpowiedzi.
— Nie umiesz mówić?
Nastąpiło takie samo milczenie.
— Psie, już ci usta otworzyć potrafię. Jutro cię odprowadzą!
Amad nie odrzekł ani głoski, a wzrok miał zwrócony na mnie, aby nie stracić z oczu żadnej mojej miny. Szybkiem wzniesieniem i spuszczeniem brwi dałem mu do zrozumienia, że ma uważać, a następnie Selim znowu rygiel zasunął.
Teraz otworzono drugie drzwi. Makredż stał oparty o ścianę. Oko jego, pełne oczekiwania, spoczęło na nas.
— Makredżu, jak ci się tu podoba? — zapytał mutesselim nieco ironicznie, prawdopodobnie skutkiem wina.
— Oby Allah zechciał, żebyś się dostał na moje miejsce.
— Tego prorok nie dopuści! Los twój bardzo niedobry.
— Nie boję się!
— Chciałeś zamordować tego agę.
— Wart tego!
— Chciałeś go przekupić.
— On jest uosobieniem głupoty!
— Chciałeś mu zaraz płacić.
— Ten hultaj zasługuje, by go powiesić!
— Możeby się dały spełnić twe życzenia — rzekł z chytrą miną komendant. Dzięki winu i nadziei na łup promieniało jego oblicze.
— Jak? — drgnął makredż — mówisz na serjo?
— Tak.
— Chcesz ze mną się układać?
— Tak.
— Ile chcecie?
— Ile masz przy sobie?
— Mutesselimie, potrzeba mi na drogę!
— Będziemy tacy względni, że ci zostawimy.
— Dobrze, umawiajmy się, ale nie w tej norze!
— A gdzież indziej?
— W jakiemś miejscu dla ludzi, nie dla szczurów.
— To chodź na górę!
— Podajcie mi rękę!
— Zrób to, Selimie Ago! — rzekł komendant, nie dowierzając snać swej równowadze.
Ale aga miał te same wątpliwości, gdyż szturchnął mnie w bok i rzekł:
— Effendi, zrób ty to!
Wyciągnąłem rękę, aby sprawy nie przedłużać, chwyciłem makredża za ramię i wydobyłem go.
— Dokąd ma pójść? — spytałem.
— Do izby dozorców — odrzekł komendant.
— Czy drzwi otwarte zostawić, czy...?
— Przymknij je tylko!
Szamotałem się umyślnie z drzwiami, aby tym trzem pozwolić wejść wpierw do celi, ale nie udało się; komendant czekał na mnie. Musiałem pomyśleć o czem innem.
Pierwszy wszedł makredż, za nim komendant z lampą, potem aga, a wkońcu ja. W chwili, gdy się ten porządek rozwiązywał, wystarczyło pchnięcie w łokieć komendanta poza agę, aby mu lampę z rąk wytrącić.
— Ago, co czynisz! — zawołał.
— To nie ja, panie!
— Trąciłeś mnie! Teraz ciemno. Przynieś inną lampę.
— Przyniosę od Amautów — rzekłem i opuściłem izbę. Zamknąłem ją, przystąpiłem do celi sąsiedniej i odsunąłem cicho zasuwę.
— Amadzie el Ghandur!
— Panie, to ty?
— Tak. Chodź prędko na górę!
Wydostał się z moją pomocą, a ja zasunąłem rygiel na nowo.
— Nie mów nic, lecz śpiesz jak najprędzej!
Pochwyciłem go i poprowadziłem szybko do drzwi wchodowych więzienia, wyszedłem i drzwi na nowo przymknąłem.
Świeże powietrze odurzyło go niemal; był bardzo osłabiony. Wziąłem go znów za rękę. Przelecieliśmy prawie poza dwa rogi ulic i zatrzymaliśmy się przy trzecim. Płuca jego oddychały głośno.
— Opanuj się! Tam moje mieszkanie i tam jest twój ojciec.
Zakrakałem, jak było umówione i w tej chwili dostrzegłem światło, po którem poznałem, że drzwi od domu otwarto.
Przebiegliśmy przez plac; w bramie stał Halef.
— Prędko do środka!
Pośpieszyłem spowrotem. Dostałem się do więzienia w niespełna dwie minuty po wyjściu, zamknąłem drzwi i skoczyłem na ciemne, ale znane mi już schody, aby wziąć lampę od Arnautów. W kilka sekund byłem na dole i wszedłem do izby.
— Długo bawiłeś effendi, — zauważył mutesselim.
— Dozorcy chcieli wiedzieć, za co są zamknięci.
— Powinieneś był dać im w twarz zamiast odpowiedzi! Czemu nas zamknąłeś?
— Panie, z wami był więzień!
— Jesteś przezorny, emirze, i dobrze zrobiłeś. Postaw tu lampę i zaczynajmy.
Rozumiało się samo przez się, że komendant nie zamierzał uwolnić go za jego pieniądze. Chciał tylko chytrością przyjść do posiadania pieniędzy, bo obawiał się oporu makredża. Ale ta chytrość była podłym podstępem i nieostrożnością zarazem. Byli obaj w stanie nietrzeźwym, a makredż mógł ich zwyciężyć, wyrwać im klucz i umknąć, a zamknięci Arnauci nie mogliby im nawet przyjść z pomocą.
— No, więc powiedz, ile masz przy sobie pieniędzy? — zaczął komendant.
— Powiedz mi lepiej, ile żądacie odemnie!
— Mogę dopiero wtenczas powiedzieć kwotę, gdy będę wiedział, że ją możesz zapłacić.
— Spróbuj tylko!
— Czy dasz trzy tysiące pjastrów?
— To mi za wiele — rzekł, wstrzymując się, makredż.
— Więc dasz cztery tysiące?
— Panie! Ty idziesz wgórę!
— Makredżu, ty schodzisz wdół! Z mutesselimem nie należy się targować. Jeżeli nie powiesz: tak, pójdę jeszcze wyżej.
— Nie mam tyle, mógłbym dać dwa tysiące.
— Ręka twoja zamknięta, lecz otworzysz ją jeszcze chętnie. Teraz żądam pięciu tysięcy!
— Panie, dam ci te trzy tysiące.
— Pięć, powiedziałem.
Oczy makredża wwiercały się wściekle w komendanta, a lęk o pieniądze wyglądał wyraźnie z czoła, ale obawa o wolność była większa.
— Przyrzekasz wypuścić mnie, skoro ci zapłacę?
— Przyrzekam ci to.
— Przysięgnij mi na proroka!
— Przysięgam.
Słowa te wymówił mutesselim nieopatrznie.
— Policz więc — rzekł makredż.
Sięgnął do kieszeni swoich szerokich szarawarów i wyciągnął paczkę, owiniętą w jedwabną chustkę. Otworzył ją, aby kwotę wyliczyć na podłodze, przyczem aga mu świecił.
— Czy dobrze? — zapytał, skończywszy.
Mutesselim przeliczył i rzekł:
— To są kaimy[18] opiewające na pięc tysięcy pjastrów. Wiesz jednak, że te pieniądze nie mają pełnej wartości. Funt szterlingów kosztuje teraz w kaimach sto czterdzieści zamiast stu dziesięciu pjastrów, masz więc dołożyć dwa tysiące pjastrów.
— Panie, pomyśl nad tem, że kaimy przynoszą sześć procent.
— Dawniej tak było, ale także tylko z częścią tych pieniędzy. Wielkorządca i za nią nie płacił tego procentu. Dołóż dwa tysiące!
— Panie, jesteś niesprawiedliwy!
— Dobrze! Idź do swej nory!
Makredżowi pot wystąpił na czoło.
— Ależ to nie czyni dwuch tysięcy!
— A ileż?
— Tysiąc trzysta sześćdziesiąt trzy.
— To wszystko jedno! Rzekłem, co rzekłem. Dasz jeszcze dwa tysiące!
— Panie, jesteś okrutny, jak tygrys!
— A ciebie skąpstwo jeszcze zabije!
Ze złością w twarzy począł makredż liczyć na nowo.
— Masz tu — rzekł wreszcie, wzdychając ciężko.
Mutesselim przeliczył znowu, złożył banknoty i schował.
— Zgadza się — rzekł. — Podziękuj Allahowi, że serce twe nawrócił do poznania, gdyż inaczej zażądałbym jeszcze więcej.
— Pozwól mi teraz odejść! — zażądał makredż, owijając chustką resztę banknotów.
Komendant spojrzał nań z dobrze odegranem zdziwieniem.
— Pozwolić odejść? Tak, ale dopiero wtedy, gdy zapłacisz!
— Uczyniłem to przecież!
— Tak, mnie zapłaciłeś, ale temu adze Arnautów jeszcze nie.
— Allah ilia Allah! — zawołał więzień gniewnie. — Żądałeś przecież pięciu tysięcy pjastrów!
— Allah zaćmił ci rozum. Czemu nie zapytałeś, dla kogo jest tych pięć tysięcy pjastrów? Były dla mnie, a aga ma jeszcze otrzymać swoją część.
— Ile?
— Tyle, co ja!
— Panie, szatan z ciebie przemawia.
— Zapłać, to zamilknie.
— Nie zapłacę!
— To wrócisz do swej nory!
— O Mahomecie, o Kalifowie, słyszeliście jego przysięgę! Szejtan jest już w nim i zabije go.
— Oliwa kończy się w lampie. Zapłacisz, czy nie?
— Dam mu tysiąc.
— Pięć tysięcy! Nie targuj się, bo pójdę wyżej!
— Nie mam tyle!
— Masz. Widziałem, że wystarczy.
— Dam więc...
— Czy mam może zażądać sześciu tysięcy?
— Jesteś tyranem, djabłem wcielonym.
— Makredżu, skończyliśmy z sobą!
Podniósł się powoli i ostrożnie.
— Stój! — zawołał więzień. — Zapłacę.
Wolność była dlań przecież ważniejsza od pieniędzy. Zaczął liczyć na nowo, podczas gdy komendant usiadł napowrót. Paczka wystarczyła istotnie, chociaż pozostało z niej tylko kilka banknotów.
— Oto leżą rzekł — a Allah niechaj potępi tego, co je weźmie.
— Masz słuszność, makredżu — rzekł spokojnie jego poprzedni sojusznik, a wróg obecny. — Ten aga Arnautów nie weźmie pieniędzy.
— Czemu?
— To tylko pięć, a zapomniałeś dodać jeszcze dwa.
Makredż zrobił ruch, jakby się miał rzucić na komendanta, lecz się namyślił.
— Nie mam nic prócz tych trzech papierów.
— To cię zamknę. Może sobie przypomnisz, że masz więcej pieniędzy. Chodźno!
Makredż wyglądał, jak gdyby się miał udusić. Sięgnął jeszcze raz do kieszeni i wydobył sakiewkę, którą tak trzymał, że tylko on mógł widzieć jej zawartość.
— Spróbuję, czy zbiorę jeszcze tyle! Serce twe jest z kamienia, a dusza twoja zamieniła się w skałę. Mam tu tylko małe srebrniki i kilka złotych medżidij. Otrzymasz je, jeśli wystarczą.
Położył trzy banknoty, a potem zwolna dokładał złotówki jedną po drugiej.
— Masz tu! Teraz jestem ubogi, bo mam przy sobie zaledwie czterdzieści pjastrów, a te muszę zachować dla siebie, jeżeli nie mam zginąć z głodu.
Muszę przyznać, że mi żal było tego człowieka, wiedziałem jednak zgóry, że będzie musiał oddać wszystko do ostatniego grosza. Wyglądało tak, jak gdyby widok pieniędzy otrzeźwił całkiem mutesselima. Ani po adze nie było widać żadnego oszołomienia. Sięgnął skwapliwie po pieniądze, aby je schować.
— Stać! — przeszkodził mu komendant. — Ja przechowam tymczasowo te pieniądze.
Zebrał je razem i schował.
— Nareszcie jestem wolny! — rzekł makredż.
Komendant potrząsnął głową w najwyższym zdziwieniu.
— Wolny? Czyż zapłaciłeś?
— Czyś ty zmysły postradał? Schowałeś przecież pieniądze!
— Moje i Selima Agi, ale ten emir nie otrzymał nic jeszcze!
— Przecież on nie ma nic dostać!
— Kto ci powiedział? Jest tutaj, trzeba mu także zapłacić.
— Ależ on nie ma co do mnie najmniejszego prawa rozkazu.
— Czyż nie on cię kazał uwięzić? Masz gorączkę, makredżu; gdyby nie to, musiałbyś pojąć, że on właściwie więcej ma dostać, niż my obaj razem.
— On nic nie ma otrzymać! — zawołał już teraz z wściekłością męczennik. — Nie dostanie nic, bo już nic nie mam, zresztą nie dałbym mu ani jednego pjastra ani para, nawet gdybym miał przy sobie miljony!
— Masz jeszcze pieniądze!
— Jak ci już powiedziałem, czterdzieści pjastrów.
— O, makredżu, jakżeż mi ciebie żal! Czy sądzisz, że nie umiem odróżnić dźwięku złota od srebra? Worek twój pełen jeszcze złotych medżidij po sto i pięćdziesiąt pjastrów, a jego brzuch jest tak obszerny, że więcej zbierzesz, niż ci potrzeba, aby zapłacić emira. Zaopatrzyłeś się dobrze na drogę.
— Mylisz się!
— Pokaż sakiewkę!
— Ona do mnie należy!
— Więc zachowaj ją, ale zapłać!
Makredż wił się jak płaz pod nieubłaganemi żądaniami chciwego człowieka. Była to scena wstrętna, ale rzucała wyraźnie światło na stosunki tureckiej administracji zwłaszcza w prowincjach, oddalonych od padyszacha.
— Nie mogę! — oświadczył makredż stanowczo.
— To chodź za nami do nory!
— Nie pójdę; zapłaciłem ci!
— Potrafimy cię zmusić.
— Zwróć mi więc moje pieniądze!
— Należą do mnie. Rozważ, że jesteś więźniem i że jestem obowiązany zabrać ci wszystko, co masz przy sobie.
— Zapłaciłbym i tę sumę, gdybym posiadał!
— Masz ją. Jeżeli zaś sakiewka twoja zawiera za mało, to masz przecież piękny zegarek, a na twoich palcach połyskują pierścienie, warte daleko więcej, niż to, czego żądałem.
— A jednak nie mogę! Pięćset pjastrów dam temu największemu memu wrogowi.
Błysnął ku mnie oczyma, w których można było wyczytać najstraszliwszą nienawiść. W jego wrogie usposobienie wątpić nie mogłem ani na chwilę.
— A więc powiedziałeś ostatnie słowo? — zapytał komendant.
— Tak.
— Zatem naprzód! Chodź za nami!
Powstał energicznie, a za nim aga.
Stałem przy drzwiach i ustąpiłem na bok, aby puścić naprzód mutesselima. Z za pasa wyzierał mu klucz Zajaśniały oczy więźnia; skoczył, wyrwał klucz, rzucił komendanta na agę tak, że obaj na mnie się zatoczyli, a ja omal że nie upadłem. Potem wypadł za drzwi i popędził ciemnym kurytarzem. Lampa upadła i otoczyła nas ciemność.
— Za nim! — krzyknął komendant.
Makredż byłby ocalony, gdyby był na tyle przytomny, żeby drzwi za sobą zatrzasnąć i zaryglować. Czasu miał na to dość, bo mutesselim i aga tak się między sobą powikłali, że, aby wyrwać się szybko, musiałem ich obu od drzwi odrzucić.
Już usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Okoliczność, ze drzwi przezemnie już były otwarte, stała się zgubną dla makredża. Wytężał całą siłę rozpaczy, aby klucz w zamku obrócić, a nie spróbował drzwi otworzyć bez tego. Ale zamek nie mógł się poddać. W tej chwili pochwyciłem go. Odwrócił się do mnie i sięgnął na każdy wypadek do mego pasa. Poczułem to i chwyciłem niżej, jemu jednak udało się wyrwać mój nóż. Ostrze jego przesunęło się, kalecząc mnie, po powierzchni mojej ręki. Było tak ciemno? że nie mogłem widzieć jego ruchów. Trzymając go więc prawą ręką za kark, chwyciłem lewą jego prawe ramię i sunąłem ją wzdłuż ręki, aby go ująć w przegubie. Był właśnie najwyższy czas, bo już podniósł był rękę, by pchnąć przed siebie.
Tymczasem nadbiegli ku nam z krzykiem tamci dwaj. Komendant pochwycił mnie.
— Puść, mutesselimie, to ja!
— Trzymasz go dobrze?
— Tak. Zamknij prędko drzwi i zapal światło; nie może nam umknąć.
— Czy utrzymasz go sam, emirze? — spytał aga.
— Tak.
— To przyniosę światło.
Komendant zamknął drzwi, ale nie miał odwagi zbliżyć się do nas. Doprowadziłem więźnia do przeciwległej ściany, nie mogłem go jednak przygiąć do ziemi, bo nie zdołałem uwolnić ręki chroniącej mnie przed nożem. Trzymałem go jednak mocno, dopóki po bardzo długim czasie nie nadszedł aga ze światłem. Musiał pójść wpierw na górę do sierżanta po olej. Postawił lampę na jednym ze stopni i zbliżył się.
— Odbierz mu nóż! — prosiłem.
Wyrwał mu go; miałem więc rękę wolną. Chwyciłem makredża za pierś, a on chciał mnie to samo zrobić, lecz nagle pochyliłem się i podczas gdy ręce jego poszły w próżnię, chwyciłem go za nogę i poderwałem ją tak, że stracił równowagę i runął na ziemię.
— Zwiążcie go — rzekłem.
— Czem?
— Jego pasem.
Zrobili tak. Leżał spokojnie i nie bronił się. Po wielkiem natężeniu przyszło nań uczucie omdlenia.
— Przytrzymaj mu nogi! — rozkazał adze mutesselim.
Wypróżnił mu przedewszystkiem kieszenie, pozdejmował pierścienie z palców i schował to wszystko. Potem wziął aga więźnia za nogę, zawlókł do celi i zesunął go na dół. Zamknięto celę, a aga poszedł do dozorców, aby ich wypuścić i nakazać im czujność największą.
— Weź im klucz od bramy! — zawołał komendant do agi. — Wtedy nikt nie otworzy, nawet oni.
Selim zrobił tak i wyszliśmy z więzienia.
Na dworze przystanął mutesselim. Był już całkiem trzeźwy, mówiąc:
— Ago, ułożę przedewszystkiem spis wszystkiego, co makredż miał ze sobą, ponieważ wszystko odesłać muszę do Mossul. Ty to podpiszesz na dowód, że napisałem prawdę, na wypadek, gdyby mu wpadło na myśl twierdzić, że miał więcej.
— Kiedy mam przyjść? — zapytał Selim.
— O zwykłym czasie.
— A klucz ty zatrzymasz?
— Tak, może przyjdę tu jeszcze raz w nocy. Dobranoc, emirze! Byłeś mi dzisiaj bardzo pożyteczny i powiesz mi, jak ci mam wdzięczność moją okazać.
Poszedł, a my zwróciliśmy się ku domowi.
— Effendi! rzekł aga z miną pełną poważnych wątpliwości.
— Co? Miałem, tu na ziemi leżało siedem tysięcy piastrów!
— I już się tem cieszyłeś?
— Bardzo!
— Każ je sobie oddać!
— Ja? Oddać? Wiesz, jak to będzie jutro?
— No?
— Ułoży spis, wedle którego miał makredż przy sobie tysiąc pjastrów, a ja to podpiszę. Resztę, oraz zegarek i pierścienie schowa dla siebie, a ja otrzymam za to wielką sumę stu pjastrów.
— A czy i tem się ucieszysz?
— Zagryzę się na śmierć!
— Spis otrzyma basz czausz?
— Tak.
— W takim razie otrzymasz więcej.
— Ktoby mi to mógł dać?
— Mutesselim, albo ja.
— Wiem, że serce masz litościwe. O effendi, gdybyś chociaż miał jeszcze trochę tego lekarstwa!
— Mam jeszcze. Chcesz go?
— Tak.
— Przyślę ci je do kuchni.
Drzwi zastaliśmy niezamknięte. W kuchni leżała Merzinah na kilku starych strzępach, służących jej we dnie za ścierki, a w nocy za posłanie, i spała snem sprawiedliwych.
— Merzinah! — zawołał aga.
Nie słyszała.
— Niech śpi — prosiłem. — Przyniosę ci lekarstwo, a potem sam udasz się na spoczynek, którego ci tak potrzeba.
— Allah świadkiem, że zasłużyłem na to.
Na górze zastałem wszystkich w izbie Haddedihna. Opadli mnie powodzią słów tak, że musiałem nakazać milczenie. Uspokoiłem najpierw agę, a przekonawszy się, że poszedł spać, wróciłem do nich.
Amad el Ghandur wdział nowe ubranie, a ojciec ogolił go i oczyścił. Przedstawiał teraz całkiem inny widok, niż w celi. Podobieństwo do ojca było nie do przeoczenia. Powstał i postąpił ku mnie.
— Panie, jestem Beni Arab, a nie gadatliwy Grek. Słyszałem, co uczyniłeś dla mego szczepu i dla mnie. Do ciebie należy życie moje i wszystko, co tylko mam!
Było to powiedziane po prostu, ale płynęło z pełnego serca.
— Jeszcze nie jesteś pewny. Mój służący zaprowadzi cię do kryjówki.
— Jestem gotów. Czekaliśmy tylko na ciebie.
— Umiesz wspinać się po drzewach?
— Tak. Dostanę się do kryjówki, pomimo że osła
— Masz tu moje lasso. Gdyby ci sił zabrakło, niechaj wdrapie się naprzód hadżi Halef Omar i wyciągnie cię na górę. Czy masz broń?
— Tam leży; ojciec mi kupił. Masz tu twój sztylet, dziękuję ci!
— A żywność?
— Wszystko zapakowane.
— Idźcie więc! Zabierzemy was niebawem.
Syn szejka opuścił ostrożnie dom razem z Halefem, a niebawem wymknąłem się i ja ze starem ubraniem jego na ramieniu. Dostawszy się niepostrzeżenie w pobliże rozpadliny, podarłem haik na strzępy i porozwieszałem je na krawędziach skalnych i gałęziach krzów.
Po powrocie do domu zaprowadził mnie Anglik do swojej izby. Miał twarz bardzo gniewną.
— Wejść i siadać, sir! — rzekł. — Licha gospodarka tu! Nędznie tu!
— Czemu?
— Siedzę u tych Arabów i nie rozumiem ani słowa. Moje wino wyszło, mój tytoń wyszedł i wnet będzie po mnie! Yes!
— Służę wam; chcecie, żebym wszystko opowiedział?
Musiałem spełnić jego wolę, chociaż tęskniłem do snu. Zresztą należało zaczekać na powrót Halefa. Kazał długo czekać na siebie, a kiedy powrócił, dzień zaczynał już szarzeć.
— Jakżeż? — zapytał master Lindsay. — Dostali się szczęśliwie na willę?
— Z pewnym trudem!
— Well! Halef podarł ubranie. Halef bakszysz!
Hadżi nie rozumiał angielskich wyrazów, ale zrozumiał słowo ostatnie. Wyciągnął rękę i otrzymał stupjastrówkę.
— Kupić nowy płaszcz; powiedzcie mu to, sir!
Tak więc minął ten przykry wieczór i mogłem na kilka godzin przynajmniej udać się na spoczynek; użyłem sobie też na twardym śnie bez żadnych marzeń. Nie przebudziłem się też sam; wyrwał mię ze snu głos donośny i niecierpliwy.
— Effendi, emirze, przebudź się prędko!
Spojrzałem z posłania i ujrzałem przed sobą agę bez wierzchniej sukni i turbanu. Kosmyk włosów zwisał mu w strachu ze szczytu głowy aż na oblicze, a wąsy najeżyły się w górę z przerażenia. Oczy, mętne jeszcze od nadmiaru wina, próbowały się przewracać, wypadło to jednak bardzo niefortunnie.
— Co się stało? — zapytałem całkiem spokojnie.
— Powstań! Stało się coś strasznego!
Powoli wydobyłem z niego, że mutesselim spostrzegł ucieczkę młodego Araba i że teraz jest straszliwie wściekły. Zalękniony aga prosił mnie na wszystko, żebym poszedł z nim teraz do więzienia uśmierzyć gniew mutesselima.
Niebawem byliśmy w drodze. Pod drzwiami więzienia czekał mutesselim na agę. Ani pomyślał o tem, żeby mnie powitać, lecz chwycił Selima za ramię i wciągnął go na korytarz, gdzie stali drżący dozorcy.
— Nieszczęsny, co uczyniłeś? — zaryczał.
— Ja, panie? Nic, całkiem nic!
— To właśnie twoja zbrodnia, że nic, całkiem nic nie uczyniłeś! Nie uważałeś!
— Gdzie miałem uważać, effendi?
— Tu oczywiście, w więzieniu!
— Przecież wejść tu nie mogłem.
Mutesselim spojrzał na niego; nie wpadł jeszcze na tę myśl.
— Przecież klucza nie miałem! — dodał aga.
— Klucza!... Tak, ago, to prawda i to szczęście twoje, inaczej byłoby cię spotkało coś złego. Pójdź i zajrzyj do nory.
— Niema! — rzekł aga.
— Niema! — mruknął gniewnie mutesselim.
— Kto mu otworzył?
— Tak, kto? Powiedz, ago!
— Ja nie, panie!
— Ja także nie! Byli tu tylko dozorcy.
Aga obrócił się ku nim.
— Chodźcie no tu, psy!
Przystąpili, wahając się, bliżej.
— To wy otworzyliście tutaj?
Sierżant poważył się odpowiedzieć:
— Ago, żaden z nas nie dotknął rygla. Mamy otwierać drzwi dopiero po południu, kiedy podają jedzenie, a tak nie otwieraliśmy żadnych.
— Więc ja byłem pierwszym, który te drzwi otworzył? — spytał komendant.
— Tak, effendi!
— A kiedy otworzyłem, nora była pusta. Umknął, ale jak mógł się wydostać? Wczoraj wieczorem był tu jeszcze, a teraz go niema. W tym czasie tylko wyście tu byli. Jeden z was go wypuścił.
— Przysięgam ci na Allaha, że nie otwieraliśmy tych drzwi! — drżąc, zapewniał sierżant.
— Mutesselimie! — zabrałem teraz głos — ci ludzie nie mieli klucza od bramy. Jeśli który z nich więźnia wypuścił, to musiałby on znajdować się jeszcze w budynku.
— Masz słuszność; mam przecież obydwa klucze zauważył. — Przeszukamy wszystko.
— Poślij także do straży, aby zbadano mury i zbocza. Jeżeli miasto opuścił, to spewnością nie przez bramę, lecz przez mury, a w takim razie jestem pewny, że znajdzie się jakiś ślad po nim. Jego odzież była taka przegniła i zapleśniała, że nie wytrzymała pewnie drogi po skałach.
— Tak — kazał jednemu z Arnautów — pobiegnij szybko do warty i zanieś mój rozkaz, żeby przeszukano całe miasto.
Zaczęło się dokładne przeszukiwanie całego więzienia, które trwało dobrą godzinę. Naturalnie, nie znaleziono ani śladu zbiega. Właśnie mieliśmy już więzienie opuścić, gdy weszło dwu Arnautów, niosących kilka strzępów odzieży.
— Znaleźliśmy te kawałki za murem nad przepaścią — oznajmił jeden z nich.
Aga wziął szmaty do rąk i badał je.
— Effendi, to z odzienia więźnia — rzekł do mutesselima. — Znam je dokładnie.
— Czy jesteś tego pewny?
— Tak pewny, jak mojej brody.
— A więc uszedł przecież z tego budynku.
— Ale runął w przepaść — dodałem.
— Pójdźmy i zobaczymy! — rozkazał.
Opuściliśmy więzienie i przyszliśmy na miejsce, gdzie podarłem i porozwieszałem odzienie. Dziwiłem się teraz za dnia, że podczas ciemności nocnych nie spadłem na dół. Mutesselim przypatrzył się terenowi.
— On runął w dół i nie żyje spewnością. Stąd zdołu powstać nie można! Kiedy jednakże uciekł?
To pytanie pozostało oczywiście bez odpowiedzi, mimo że komendant przez kilka godzin zadawał sobie dużo trudu, aby odnaleźć ślad tajemnicy. Wściekał się, rzucał na każdego, kto się zbliżył do niego; nic więc dziwnego, że trzymałem się zdala od niego. Mimo to czas mi się nie dłużył, bo miałem dużo do czynienia. Kupiono przedewszystkiem konia dla Amada el Ghandur, a potem udałem się do mej pacjentki, zaniedbanej na razie przezemnie.
Przed bramą domu, w którym mieszkała, stał osiodłany muł, przeznaczony dla kobiety. W przedpokoju stał ojciec, który mię z radością przywitał.
Zastałem chorą, siedzącą prosto; policzki jej były już lekko zaróżowione, a oczy wolne od wszelkich śladów wypadku. Nad jej łóżkiem stała matka i prababka; ta druga w ubraniu podróżnem. Na białej szacie miała czarne okrycie w rodzaju płaszcza, a na głowie czarny szal, spadający na plecy. Dziewczyna podała mi rękę natychmiast.
— O, dziękuję ci, effendi; teraz już pewne, że nie umrę.
— Tak, będzie żyć — rzekła stara. — Byłeś narzędziem Boga i Przenajświętszej Dziewicy, które mi ocaliło życie, droższe od wszystkiego na ziemi. Bogactw ofiarować ci nie mogę, bo jesteś wielkim emirem, który ma wszystko, czego mu trzeba, ale powiedz mi jak ci mam podziękować, effendi?
— Podziękuj Bogu, zamiast mnie, a wówczas dzięki twe pójdą tam, gdzie ich miejsce właściwe, gdyż on to ocalił wnuczkę twoją.
— Uczynię to i modlić się będę za ciebie, panie, a Bóg wysłucha modłów kobiety, nie należącej już do świata. Dokąd zostaniesz w Amadijah?
— Już nie długo.
— A gdzie się udajesz?
— Tego nikt wiedzieć nie może, gdyż bardzo łatwo zajść mogą przyczyny, by o tem zamilczeć. Wam jednak mogę powiedzieć, że pojadę ku wschodowi słońca.
— Udajesz się więc w te same okolice, w które i ja wyjeżdżam. Zwierzę moje czeka już na mnie przed domem. Może już nigdy się nie zobaczymy; przyjm więc błogosławieństwo starej kobiety, która nie może ci dać nic więcej, ale też i nic lepszego! Chcę ci jednak zdradzić jedną tajemnicę; to może przynieść ci korzyść. Na wschodzie przychodzą straszne dni i może być, że któregoś z tych dni dożyjesz. Skoro się znajdziesz w potrzebie i niebezpieczeństwie gdzieś pomiędzy Aszietah a Gunduktą, lub tem miejscem a Tkomą i nikt ci nie zdoła już dopomóc, wówczas powiedz pierwszemu, którego spotkasz, że strzec cię będzie „Ruh ’i kulyan“[19]. Jeżeli cię nie wysłucha, to mów to dalej, dopóki nie znajdziesz kogoś, co cię objaśni.
— Ruh ’i kulyan? Duch jaskini? Któż nosi to miano szczególne? — zapytałem stuletnią.
— Tego nikt ci nie potrafi powiedzieć.
— Ale ty mówisz o nim, możesz mi więc objaśnić.
— Ruh ’i kulyan, to istota, której nikt nie zna. Jest on raz tu, raz tam, wszędzie, gdzie znajduje się jakiś proszący, a zasługujący na to, żeby prośba jego została spełniona. Tam udają się wszyscy, którym pomoc potrzebna, o północy, i mówią mu, czego żądają. Wówczas daje radę i pociechę, lecz umie także grozić i karać, i niejeden potężny wykona to, czego duch odeń zażąda. Przy obcym nigdy o nim nie mówią, albowiem dobrzy tylko i przyjaciele mogą wiedzieć, gdzie go znaleźć.
— Tajemnica więc twoja na nic mi się nie przyda.
— Czemu?
— Nie powiedzą mi, gdzie można go znaleźć, chociaż wymienię jego imię.
— Więc powiedz tylko, że ja opowiadałam ci o nim, a wówczas pokażą ci miejsce, gdzie można go znaleźć. Imię moje znane jest w całym kraju Tijari, a ludzie dobrzy wiedzą, że mogą ufać moim przyjaciołom.
— Jak brzmi twe imię?
— Nazywam się: Marah Durimeh.
Oto była ta tajemnicza wiadomość, brzmiąca jednak tak dziwacznie, że nie przywiązywałem do niej żadnego znaczenia. Pożegnałem się i poszedłem do domu. Tam zauważyłem, że w kuchni było coś niezwykle głośno. Musiało się coś stać szlachetnej Merzinah, co wywołało jej niezadowolenie. W okolicznościach obecnych mogło nawet najdrobniejsze zdarzenie mieć wartość nadzwyczajną, wszedłem więc do środka. Merzinah prawiła dzielnemu adze kazanie; spostrzegłem to na pierwszy rzut oka. Stała przed nim z groźnie podniesionemi rękoma, a on miał oczy spuszczone, jak chłopiec, któremu udziela nagany wychowawca. Ujrzawszy mię wchodzącego, wzięła mię natychmiast w obroty:
— Przypatrzno się temu Selimowi Adze!
Wskazała przytem z rozkazującą miną na biedaka, a ja zrobiłem głową ćwierć obrotu, aby mu się posłusznie przypatrzeć.
— Czy ten człowiek, to aga Amantów? — zapytała teraz.
— Tak.
Dałem tę odpowiedź w tonie silnego przekonania, ale ten ton właśnie sprowadził na nią widocznie nawrót furji.
— Co, więc i ty także uważasz go za dowódcę walecznych wojowników? Ja ci powiem, kto on; to aga tchórzów!
Aga wzniósł oczy, usiłował zdobyć się na karcące spojrzenie i udało mu się to do pewnego stopnia.
— Nie gniewaj mnie, Menzinah, bo wiesz, że wówczas jestem straszliwy — rzekł przytem.
— Co was tak rozzłościło? — spytałem.
— Tych pięćdziesiąt pjastrów! — rzekła, wskazując na ziemię z tak pogardliwą miną, na jaką ją tylko było stać.
Spojrzałem na ziemię i ujrzałem dwie srebrne dwudziesto-pjastrówki i jedną dziesięcio-pjastrówkę.
— Co znaczą te pieniądze?
— To od mutesselima.
Zacząłem domyślać się reszty.
— Za co?
— Za uwięzienie makredża. Effendi, ty wiesz, ile on miał przy sobie mniej więcej?
— Oceniam to na blisko dwadzieścia cztery tysiące pjastrów.
— A zatem Selim powiedział mi przecież prawdę. Taką ogromną sumę pieniędzy zabrał komendant makredżowi, a dał z tego temu walecznemu adze pięćdziesiąt pjastrów.
Przy tych słowach utworzyła twarz jej jeden wielki wykrzyknik oburzenia. Odsunęła nogą srebrniki i zapytała mnie:
— A wiesz, co uczynił ten aga Arnautów?
— Co?
— Wziął pieniądze i odszedł, nie rzekłszy ani słowa! Zapytaj go, czy cię okłamuję?
— I cóż miałem uczynić? — usprawiedliwiał się aga.
— Rzucić mu pieniędzmi w brodę! Ja uczyniłabym to napewno. Wierzysz, effendi?
— Wierzę.
W tem zapewnieniu brzmiała prawda. Zaszczyciła mię wdzięcznem spojrzeniem i spytała:
— Czy mam mu je oddać?
— Nie.
— Nie?
Zwróciłem się do agi.
— Czy podpisałeś spis, który komendant wysłać musi do Mossul?
— Tak.
— Ile podał?
— Czterysta pjastrów w złocie i osiemdziesiąt jeden w srebrze.
— I nic więcej?
— Nic.
— A zegarek i pierścienie?
— Także nie.
— To twój przełożony i nie możesz robić sobie zeń nieprzyjaciela. Dobrze, że pieniądze zabrałeś spokojnie. Czy pamiętasz jeszcze, co ci obiecałem?
— Wiem.
— Dotrzymam słowa i pomówię z komendantem. Otrzymasz conajmniej tysiąc pjastrów.
— Czy to prawda, effendi? — spytała Merzinah.
— Tak. Pieniądze nie należą ani do mutesselima, ani do agi, lecz dostaną się w każdym razie do rąk, nie mających prawa do tego; niechaj więc zostaną, gdzie są. Ale aga nie może być tak haniebnie oszukanym.
— Miał przecież dostać siedem tysięcy?
— Tego nie dostanie. Użyto go tylko jako pretekstu. Selimie, czy basz czausz już odjechał?
— Nie, effendi.
— Miał przecież przed południem odjechać.
— Mutesselim musi napisać nowe sprawozdanie, gdyż w poprzedniem powiedział, że wysyła także Araba. Może basz czausz ma zaczekać, dopóki nie schwytamy zbiega.
— Na to niema nadziei.
— Czemu?
— Bo się roztrzaskał o skały.
— A gdybyśmy się pomylili?
— Jakto?
— Mutesselim sądzi teraz, jak się zdaje, że on żyje.
— Czy powiedział ci o tem coś bliższego?
— Nie, lecz domyśliłem się tego ze wszystkich słów, przezeń wypowiedzianych.
— Życzę mu więc, żeby się mylił.
Udałem się do mego pokoju. Czyżby jakaś przezemnie, lub przez nas nieobliczona okoliczność wzbudziła podejrzenie komendanta? Mogło to być. Ale w takim razie należało się przygotować na wszystko. Zanim jednak doniosłem o tem mym towarzyszom, przeszedłem jeszcze raz w myśli wszystko, co się stało. Nie znalazłem nic, co by mię uderzało i nie wyjaśniłem sobie jeszcze wszystkiego, kiedy aga wyszedł na schody i wszedł do mnie.
— Effendi, jest posłaniec od mutesselima. Każe nam powiedzieć, żebyśmy jeszcze raz przyszli do więzienia.
— Czy on jest już tam?
— Tak.
— Zaczekaj na mnie na dole, zaraz przyjdę.
Czy wzywał mnie w celach pokojowych, czy też nieprzyjaznych. Postanowiłem przygotować się na to drugie. Oba rewolwery były nabite. Wziąłem jeszcze pistolety i poszedłem do Halefa. Był sam w izbie.
— Gdzie buluk emini?
— Zabrał go basz czausz.
Nie było w tem nic szczególnego, a jednak uderzyło mię to, bo już raz powziąłem podejrzenie.
— Jak dawno?
— Zaraz, jak odszedłeś, aby kupić konia.
— Chodź ze mną do Haddedihna!
Mohammed leżał na ziemi i palił fajkę.
— Emirze — przyjął mię — Allah nie dał mi cierpliwości czekać długo na to, za czem tęsknię. Co tu robimy jeszcze w tem mieście?
— Opuścimy je może niebawem. Wygląda niemal, jak gdybyśmy byli zdradzeni.
Podniósł się na to powoli, jak człowiek, którego wprawdzie coś zaskoczyło, który jednak czuje się dość silnym, aby ukryć wrażenie i odeprzeć skutki niespodzianki.
— Z czego to wnosisz, effendi?
— Narazie przeczuwam to jedynie. Komendant przysłał po mnie, abym przyszedł do więzienia, gdzie mnie oczekuje. Pójdę, ale o przezorności nie zapomnę. Jeżeli za godzinę nie wrócę, w takim razie stało mi się coś złego.
— Wówczas poszukam cię! — zawołał Halef.
— Nie dostaniesz się do mnie, gdyż będę może w więzieniu i to jako więzień. Możecie potem wybierać: albo uciekać, albo starać się minie wyswobodzić.
— Nie opuścimy cię! — zapewnił spokojnie Haddedihn.
Tak, jak teraz stał przedemną, z długą, białą aż do pasa sięgającą brodą, przedstawiał obraz człowieka odważnego, lecz rozważnego zarazem.
— Dziękuję ci! Gdyby mnie uwięziono, to stanie się to dopiero po twardej i gorącej walce. Związać się nie dam w każdym razie, a tak potrafię może oznaczyć wam moją celę.
— Jak to uczynisz, zihdi? — zapytał Halef.
— Będę się starał wspiąć aż do otworu i dać wam znak jedną z części mojego ubrania, którą wysunę z okna tak dalęko, żebyście ją mogli zobaczyć. Wówczas zdołacie może przesłać mi przez agę, albo Merzinah, jakąś wiadomość. Długo w każdym razie więzić mnie nie będą. Rozważcie sobie resztę sami, bo mutesselim czeka, a ja muszę jeszcze pójść do Anglika.
Ten siedział także na dywanie i palił fajkę.
— Pięknie, że przychodzicie, sir! — powitał mnie. — Odjeżdżamy!
— Czemu?
— Nieswojo tu.
— Mówcie wyraźniej! Przystąpił do okna i wskazał na dach przeciwległego domu.
— Patrzcie tam! Spojrzałem bystrzej i rozpoznałem postać Amauty, leżącego na brzuchu i obserwującego nasze mieszkanie.
— Wyjdę na nasz dach i poślę temu tam kulę — rzekł spokojnie Lindsay.
— Idę teraz do więzienia, gdzie na mnie czeka mutesselim. Jeżeli za godzinę nie wrócę, to znak, że mi się coś przydarzyło i że siedzę pod kluczem. W tym wypadku wystawię jakąś część mego ubrania przez okno. Możecie to dostrzec jednem z tylnych okien lub z dachu.
— Bardzo pięknie; będzie wielka przyjemność. Niech poznają master Lindsaya.
— Porozumiejcie się z Halefem. Mówi coś niecoś po angielsku.
— Będziemy robić pantomimów. Yes!
Poszedłem. Nademną czuwali trzej ludzie, którym mogłem zaufać. Zresztą było Amadijah na poły puste, połowa garnizonu chorowała na febrę, a mutesselima miałem w ręku.
Selim Aga stał już pod drzwiami. Obie rozmowy trwały zdaniem jego zbyt długo i starał się stracony czas odrobić szybkim chodem. Jak rano, tak i teraz stał komendant pod otwartą bramą. Dostrzegłszy nas, cofnął się. Od wyjścia z mieszkania aż dotąd śledziłem pilnie, ale nie mogłem zauważyć nikogo, ktoby miał polecenie pilnowania mnie. Obie ulice, przez które szliśmy, były puste, a wpobliżu więzienia nie było również nikogo. Komendant powitał mnie bardzo uprzejmie, lecz w swej nieufności odgadłem wnet, że poza ta uprzejmością kryje się chytrość.
— Effendi — rzekł, zamknąwszy drzwi za sobą i za nami — nie znaleźliśmy ciała zbiega.
— Kazałeś przepaść przeszukać?
— Tak. Spuszczono ludzi na sznurach. Zbieg tam nie upadł.
— Ale leżały tam jego szaty!
— Może zdjął je tam tylko!
— W takim razie musiałby mieć inne.
— Może i miał. Kupiono tu wczoraj całe ubranie.
Spojrzał na mnie badawczo. Sądził, że zdradzę się jaką miną, a tymczasem przeciwnie: on sam odsłonił się tą uwagą; wiedziałem już, czego się mam po nim spodziewać.
— Dla niego? — zapytałem, uśmiechając się z niedowierzaniem.
— Sądzę. Kupiono nawet wierzchowca!
— Także dla niego?
— Tak myślę. Ten koń znajduje się dotąd w mieście.
— Chce więc otwarcie i w dzień wyjechać przez bramę? O mntesselimie, sądzę, że system twój nie jest jeszcze w porządku. Muszę ci jeszcze przyrządzić trochę tego lekarstwa.
— Ja nigdy już nie będę pił takiego lekarstwa — odrzekł nieco zakłopotany. — Mam przekonanie, że zbieg umknął z więzienia, ale dotąd jeszcze znajduje się w mieście.
— A gdzie się może ukrywać?
— To już odkryję i musisz mi w tem być pomocnym, effendi.
— Ja? Chętnie, o ile tylko potrafię.
Wchodząc, rzuciłem szybkie spojrzenie na schody i dostrzegłem na górze więcej Arnautów, niż zazwyczaj. Miano widocznie zamiar zatrzymać mnie tutaj. Utwierdziła mię w tem mniemaniu nieostrożna gadanina komendanta. Jedno spojrzenie w otwartą twarz agi wystarczało, aby się przekonać, że on nic nie wiedział o zamiarze mutesselima. A więc podejrzewano i jego, z czego wniosek, że spodziewano się, iż zbieg kryje się w mojem i jego mieszkaniu.
— Słyszałem — rzekł komendant — że jesteś wielkim i zręcznym znawcą wszelkich śladów.
— Kto ci to powiedział?
— Twój Baszybożuk, a jemu opowiadał o tem twój służący Halef.
A zatem przesłuchiwał Baszybożuka. Dlatego to zabrał go basz czausz! Komendant ciągnął dalej:
— I dlatego proszę cię, żebyś przypatrzył się więzieniu.
— Już to przecież uczyniłem.
— Ale nie tak dokładnie, jak potrzeba, aby odkryć ślady. Wówczas drobiazg nieraz, na który nie zważało się pierwej, nabiera wielkiego znaczenia.
— To prawda. Mam więc przeszukać cały dom?
— Tak, ale musisz zacząć od nory, w której siedział, gdyż tam zaczęła się jego ucieczka.
A, chytry Turku! Usłyszałem za sobą na schodach jakieś skrzypienie. To Arnauci schodzili po cichu.
— To bardzo słuszne! — rzekłem, udając, że nic nie przeczuwam. — Każ otworzyć drzwi do celi.
— Otwórz mu, Selimie Ago! — rozkazał.
Aga otworzył drzwi i odwrócił je aż do ściany.
Przystąpiłem bliżej, lecz uważnie, żeby nie mogło strącić mnie żadne szturchnięcie, i spojrzałem na dół.
— Nie widzę nic, coby mnie uderzało.
— Stąd też widzieć nic nie możesz. Musisz zejść do środka, effendi! — Uczynię tak, skoro uważasz to za stosowne — odrzekłem swobodnie.
Postąpiłem na bok, wyważyłem drzwi z zawiasów i położyłem je na ziemi na poprzek wchodowego otworu tak, żebym mógł ich wciąż mieć na oku. Tego nie spodziewał się poczciwy komendant, krzyżowało mu to jego rachuby.
— Co ty robisz? — zapytał gniewnie, rozczarowany.
— Drzwi wyjąłem, jak widzisz — odrzekłem.
— Na co?
— O, kiedy się chce odkryć ślady, musi się postępować ostrożnie i mieć wszystko na oku!
— Ależ zdejmować drzwi nie potrzeba. Przez to nie będziesz miał w norze dostatecznej ilości światła.
— Słusznie, ale czy wiesz, jakie ślady są najpewniejsze?
— Jakie?
— Te, które znajduje się w twarzy człowieka, a te — poklepałem go przyjaźnie po ramieniu — umie effendi z Frankistanu całkiem pewnie znaleźć i przeczytać.
— Jak to pojmujesz? — zapytał stropiony.
— Widzę, że muszę cię znowu uważać za wielkiego dyplomatę. Umiesz doskonale ukrywać swe tajemnice i zamiary. I dlatego spełnię twoją wolę i zeskoczę teraz.
— O jakich myślisz zamiarach?
— Mądrość twoja naprowadziła cię istotnie na trafną myśl, że więzień najlepiej odgadnie, jak zdołał umknąć inny więzień. Dzięki Allahowi, że stworzył ludzi mądrych.
Skoczyłem na dół i pochyliłem się, udając, że szukam po ziemi. Patrzyłem jednak pod ramię i dostrzegłem znak, dany adze przez mutesselima. Pochylili się obaj, aby podnieść ciężkie drzwi i włożyć je na zawiasy. Odwróciłem się.
— Mutesselimie, pozostaw drzwi, niech leżą.
— Mają tam być, gdzie należy.
— Więc i ja pójdę tam, gdzie należy.
Zabrałem się do wyskoczenia, co jednak nie było łatwem, gdyż nora była dość głęboka.
— Stój, zostaniesz tam! — rozkazał i dal znak, na który zbliżyło się kilku uzbrojonych Arnautów. — Jesteś moim więźniem.
Poczciwy Selim przeląkł się i wypatrzył najpierw na mutesselima, a potem na mnie.
— Twoim więźniem? — spytałem. — Żartujesz!
— Mówię to całkiem poważnie!
— A zatem przez noc zwarjowałeś. Jak możesz przypuszczać, że jesteś człowiekiem, zdolnym mnie uwięzić?
— Jesteś już uwięziony i nie wyjdziesz na wolność, dopóki nie odkryjemy zbiega.
— Mutesselimie, wątpię bardzo, czy go odnajdziesz.
— Czemu?
— Na to potrzeba człowieka, posiadającego rozum i rozwagę, a tych dwu własności oszczędził ci Allah w swojej mądrości.
— Chcesz mnie wyszydzać! Uważaj, jak daleko sam zajdziesz z twoją mądrością! Załóżcie drzwi i zaryglujcie!
Teraz dobyłem pistoletu.
— Zostawcie drzwi; radzę wam!
Poczciwi Arnauci stanęli bardzo zakłopotani.
— Bierzcie, psy! — rozkazał groźnie.
— Nie pozwólcie się wystrzelać! — rzekłem, odwodząc kurki.
— Odważ się strzelić! — zawołał mutesselim.
— Odważyć się? O mutesselimie, to nie jest żadna odwaga. Z tymi ludźmi dam sobie radę doskonale, a ty będziesz pierwszym, którego kula moja dosięgnie.
Wrażenie było osobliwe, gdyż odważny bohater z Amadijah zniknął natychmiast poza otworem drzwi. Zabrzmiał tylko głos jego: — Zamknijcie go, draby!
— Ludzie, nie czyńcie tego, gdyż każdego, któryby ważył się drzwi zamknąć, wyślę do Dżehenny na pewno!
— Więc będziecie także strzelali! — zabrzmiało z boku.
— Mutesselimie, nie zapominaj, kim jestem! Za uszkodzenie mojej osoby zapłaciłbyś własną głową.
— Czy posłuchacie, łajdaki, czy też ja mam być tym, który was wystrzela? Bierz, Selimie Ago!
Nieszczęśliwy Selim Aga poszedł za przykładem swego przełożonego i przytulił się w oddaleniu do muru. Był teraz w wielkim kłopocie, z którego musiałem go wybawić.
— Cofnijcie się trochę, ludzie, bo zaczynam.
Skierowałem ku nim lufy pistoletów i tem usunąłem ich od otworu. Po szybkiem natężeniu sił stanąłem przed komendantem, trzymając mu pistolet pod nosem.
— Mutesselimie, tam na dole nie znalazłem żadnych śladów.
— Allah illa Allah! Emirze, weź tę broń precz!
Że sam miał za pasem coś takiego do strzelania, to, jak widać, nie przyszło mu wcale na myśl.
— Wróci ona na swoje miejsce dopiero wówczas, gdy ci dozorcy pójdą na górę. Selimie Ago, odpraw ich!
Rozkazu tego posłuchał Aga natychmiast.
— Wynoście się i nie pokazujcie się więcej.
Zrejterowali czemprędzej na schody.
— Tak, teraz schowam broń. O mutesselimie, do jakiej to hańby doprowadziłeś sam siebie! Twój podstęp nic ci nie pomógł i teraz stoisz tu, jak fakara ginakiar[20] zmuszony prosić o łaskę. Dlaczego chciałeś mnie zamknąć?
— Bo muszę zrobić rewizję u ciebie.
— A ja nie mogę być przytem?
— Broniłbyś się.
— Ah! więc masz respekt przedemną? Przyjemnie mi to usłyszeć! I czyż sądzisz, że tamci by się nie bronili?
— Tyś najgorszy, ich zaś nie balibyśmy się.
— Mylisz się, mutesselimie. Jestem najłagodniejszy z nich wszystkich. Mój hadżi Halef Omar to bohater, hadżi Lindsay Bej, to okrutnik, a ten trzeci, którego jeszcze nie znasz, przewyższa nawet obydwu. Wyszedłbyś od nich chyba nieżywy! Jak długo, zdaniem twojem, siedziałbym w tej norze?
— Dopóki by się mnie podobało!
— Tak sądzisz? Popatrz na tę broń i ten worek z kulami i patronami! Powystrzelałbym z drzwi rygle i zawiasy i stałbym tu we dwie minuty, jak stoję teraz. A już za pierwszym strzałem wiedzieliby moi ludzie, że jestem w niebezpieczeństwie. Pośpieszyliby mi na pomoc.
— Nie dostaliby się tutaj.
— Jedna kula z krócicy otworzy z łatwością ten stary zamek. Chodź, coś ci pokażę!
Odwróciłem go ku celi i wskazałem na otwór okienny, przez który można było dojrzeć kawałek nieba. Teraz widać było w jego ramie postać ubraną w strój czarno-czerwony w kratki, która, trzymając w ręku strzelbę, patrzyła tutaj uważnie.
— Czy znasz tego człowieka?
— Hadżi Lindsay Bej!
— Tak, to on. Stoi na dachu mojego mieszkania i czeka na umówiony znak. Mutesselimie, życie twe wisi na włosku. Co masz przeciwko mnie?
— Ty uwolniłeś zbiega.
— Kto to powiedział?
— Mam świadków.
— Musisz mnie tutaj więzić, mnie emira, stojącego o wiele wyżej od ciebie, posiadającego budjeruldi wielkorządcy? Czy nie dałem ci tylu dowodów, że się nie boję nikogo?
— Tak, nie boisz się nikogo i dla tego chciałem tu być ciebie pewnym, dopóki nie przeszukam twojego mieszkania.
— Możesz je przeszukać w mej obecności.
— Panie, teraz tego nie zrobię, poślę moich ludzi.
Ah! Bał się teraz „bohatera“, „okrutnika“ i tego, który przewyższał obydwu.
— I na to pozwolę, jeśli stanie się to bez zwracania czyjej uwagi. Mogą przetrząsnąć każdy kąt; nie mam nic przeciwko temu. Widzisz, że nie miałeś potrzeby mnie zamykać.
— O tem nie wiedziałem.
— Ale największym twoim błędem było przypuszczenie, że jestem ślepy i pozwolę się zamknąć spokojnie. Nie rób tego więcej, gdyż powiadam ci, że życie twoje wisiało na włosku.
— Ależ, emirze, jeżeli znajdziemy u ciebie więźnia, to przecież będę cię musiał uwięzić.
— Wówczas nie będę się opierał.
— I nie mogę ci teraz pozwolić pójść do domu.
— Czemu?
— Muszę być pewnym, że nie wydasz rozkazu ukrycia więźnia.
— Dobrze. Ale powiadam ci, że towarzysze moi nie pozwolą przeszukać mieszkania. Przeciwnie, zastrzelą każdego, kto ośmieli się próg jego przekroczyć.
— Napisz do nich, żeby pozwolili wejść moim ludziom.
— Dobrze, Selim Aga może zaraz list zanieść.
— Nie, on nie!
— Czemu?
— O, aga jest wierny tobie i nie ma o więźniu ani nic do powiedzenia, ani do zamilczenia! Nieprawdaż, Selimie Ago?
— Panie — rzekł aga do swego zwierzchnika — przysięgam ci, że nie wiem ani odrobiny i że ten effendi jest zupełnie niewinny.
— Na to przysięgać nie możesz, a w to, że o niczem nie wiesz, chcę wierzyć ze względu na ciebie. Emirze, pójdziesz ze mną do mnie, gdzie dalej pomówimy o tej sprawie. Chcę cię skonfrontować z twymi oskarżycielami.
— I ja tego żądam!
— Jednego z nich możesz teraz zaraz usłyszeć.
— Kto to taki?
— Amanta, który przez ciebie siedzi tam teraz w norze.
— Ah! Ten?
— Tak. Przeszukałem dziś wszystkie cele i pytałem więźniów, czy który z nich zauważył cokolwiek dziś w nocy. Przyszedłem także do niego i usłyszałem odeń coś, co ciebie bardzo obciąża.
— On się chce zemścić! Ale czy nie wolałbyś posłać jednego z dozorców do mego mieszkania? Jeżeli napiszę list, mogłaby nastąpić jaka pomyłka, albo moi towarzysze mogliby pomyśleć, że pisał kto inny.
— Dozorcy tem mniej uwierzą.
— Tak nie myślę. Ten człowiek sprowadzi mojego służącego, który się przekona, że sam daję zezwolenie na przeszukanie mieszkania.
— Pomówisz z nim tylko w mej obecności.
— Tak.
— Więc każę go sprowadzić.
Zawołał Arnautę i dał mu odpowiedni rozkaz. Następnie musiał Selim Aga otworzyć więzienie, w którem siedział były kawas Anglika.
— Powstań — rozkazał mu mutesselim — i daj mi odpowiedź! Czy i teraz jeszcze twierdzisz to, co mi dziś powiedziałeś?
— Tak.
— Powtórz to!
— Człowiek, którego nazwałeś hadżi Lindsay Bej jest Inglis. Wziął mnie i tłumacza z Mossul i opowiadał mu, że szuka człowieka, który wyruszył, aby więźnia uwolnić.
A więc m aster Fowling-bull przecież się wygadał!
— Czy wymienił imię tego człowieka? — zapytałem Arnautę.
— Nie.
— Czy wymienił tłumaczowi imię więźnia?
— Nie.
— Ani miejsca, gdzie się więzień znajduje?
— Nie.
— Mutesselimie, czy ten Arnauta ma jeszcze coś do powiedzenia?
— To wszystko.
— Nie; to nic a nic! Selimie Ago, zamknij napowrót! O mutesselimie, tyś w istocie wielki dyplomata, tak, iż usługi twe w Stambule bardzo będę wychwalać! Pośpieszą z nadaniem ci jeszcze wyższego stanowiska, niż posiadasz. Może padyszach zrobi cię wicekrólem Bagdadu. Hadżi Lindsay Bej chce wyszukać człowieka. Czy powiedział, że to ja nim jestem? Ten człowiek chce uwolnić więźnia. Czy powiedział, że to twój więzień? Czyżby Inglis, którego ojczyzna oddalona jest prawie o sto dni drogi wielbłądem, opuszczał ją, aby Araba oswobadzać z niewoli? Opuszczając ją, nie widział nigdy Araba.
— Ale ty, czy jesteś przyjacielem Amada el Ghamdur?
— Powiadam ci, że nie widziałem go, aż dopiero w tej norze! Hadżi Lindsay Bej nie rozumie ani po turecku ani po arabsku, a tłumacz jego nie umiał dobrze mówić po angielsku. Kto wie, co ten człowiek usłyszał i zrozumiał. Może hadżi opowiadał mu tylko bajeczkę.
— Przecież on nie mówi!
— Wtenczas mówił jeszcze. Ślubował później dopiero.
— Chodź więc, usłyszysz drugiego świadka! Ktoś puka; to będzie twój służący.
Otworzył wejście. Amanta sprowadził Halefa, któremu powiedziałem, że się zgadzam na przeszukanie mieszkania i dodałem:
— Chcę dowieść mutesselimowi, że jestem jego przyjacielem. Macie ludzi jego wszędzie dopuścić. A teraz idź!
— Dokąd teraz idziesz?
— Do mutesselima.
— Kiedy powrócisz?
— Nie wiem jeszcze.
— W ciągu godziny można dużo powiedzieć i zrobić. Jeżeli do tego czasu nie wrócisz, przyjdziemy po ciebie.
Odszedł. Komendant zrobił minę pełną wątpliwości. Zaimponowało mu męskie zachowanie się mego małego Halefa.
W przedpokoju jego selamliku znajdowało się kilku urzędników i służących. Skinął na jednego z nich, aby szedł z nami. Usiedliśmy, ale fajki nie dostałem.
— Oto ten człowiek! — rzekł mutesselim, wskazując na urzędnika.
— Co za człowiek?
— Który cię widział.
— Gdzie?
— Na drodze, wiodącej do więzienia. Ibrahimie, opowiedz to.
Urzędnik widział, że jestem na wolnej stopie. Spojrzał na mnie niepewnie i opowiedział:
— Szedłem z pałacu, panie! Było już bardzo późno, kiedy moje drzwi otworzyłem. Właśnie miałem je zamknąć, gdy usłyszałem odgłos kroków, które przeszły bardzo szybko. Było dwu mężczyzn, idących bardzo szybko; jeden ciągnął drugiego za sobą, a temu drugiemu brak było oddechu. Zniknęli za rogiem ulicy, a zaraz potem usłyszałem krakanie kruka.
— Czy poznałeś obu tych ludzi?
— Tylko tego effendiego. Było całkiem ciemno, ale poznałem go po jego postawie.
— Jak wyglądał drugi?
— Był mniejszy.
— Czy ciebie widzieli?
— Nie, gdyż stałem za drzwiami.
Urzędnik odszedł.
— No, emirze, cóż ty na to?
— Byłem z tobą cały wieczór.
— Ale nie było cię kilka minut, kiedy to poszedłeś po lampę. Wówczas to wyprowadziłeś więźnia, jak sądzę, i śpieszyłeś się, bo wiedziałeś, że czekaliśmy na ciebie.
Roześmiałem się.
— Kiedyż nareszcie będziesz dobrym dyplomatą! Widzę, że system twój istotnie potrzebuje wzmocnienia. Pozwól mi na kilka pytań.
— Mów!
— Kto miał klucz od drzwi zewnętrznych więzienia?
— Ja.
— Czy mogłem więc wydostać się, nawet gdybym chciał to uczynić?
— Nie — odrzekł z wahaniem.
— Z kim szedłem do domu?
— Z Selimem Agą.
— Czy ten aga Arnautów dłuższy odemnie, czy krótszy?
— Krótszy.
— A teraz, ago, pytam ciebie: czy szliśmy powoli, jak ślimaki, czy szybkim krokiem?
— Szybko — odrzekł zapytany.
— Czy prowadziliśmy się, czy nie?
— Prowadziliśmy się.
— Mutesselimie, czy kruk, który kracze zbudzony ze snu, może mieć jaki związek ze zbiegiem?
— Emirze, to się składa cudownie — odrzekł.
— Nie, to się wcale cudownie nie składa, jeno jest tak naturalne, że przeraża mnie małostkowość twych myśli! Lękam się o ciebie! Miałeś klucz i wyjść nie mógł nikt, to musiałeś przecież wiedzieć. Szedłem z agą do domu ulicą, przy której mieszka ów człowiek; o tem wiedziałeś także. I na proste opowiadanie, zdolne mnie raczej obronić, chcesz mnie zasądzić. Byłem twoim przyjacielem, dałem ci podarunki, przyprowadziłem ci w ręce makredża, którego ujęcie przynosi ci widoki zaszczytów i awansu, dałem ci lekarstwo, aby duszę twą rozradować i za to wszystko dziękujesz mi w ten sposób, że mię wsadzić chcesz do więzienia. Idź! zawodzę się na tobie. Co zaś jest równie niedobre, to to, że rzucasz swoją nieufność nawet na agę Amantów, którego wierność poznałeś i który walczyłby za ciebie, gdyby nawet utracić miał życie.
Selim Aga podniósł się o kilka cali.
— Tak, to prawda! — zapewniał, uderzając się po szabli i przewracając oczyma. — Moje życie należy do ciebie, panie. Oddam je za ciebie!
To było już zbyt wiele dowodów. Komendant podał mi rękę i prosił:
— Przebacz, emirze, jesteś wytłumaczony i nie każę przeszukiwać twego mieszkania.
— Każesz przeszukać. Sam żądam teraz.
— Stało się zbytecznem.
— Obstaję przy mem żądaniu.
Mutesselim podniósł się i wyszedł.
— Effendi, dziękuję ci, że oczyściłeś mnie z podejrzenia — rzekł aga.
— Usłyszysz zaraz, że uczynię więcej dla ciebie.
Wróciwszy, komendant zrobił minę bardzo strapioną i zaczął:
— Na dworze stoi teraz basz czausz, który ma odejść do Mossul...
— Który zabrał mego Baszybożuka — przerwałem mu — abyś go mógł przesłuchać! Czy usłyszałeś od niego choć słowo, które budziłoby względem mnie podejrzenie?
— Nie, on był pełen pochwał dla ciebie. Ale powiedz mi, co mam napisać do Anadoli Kazi Askeriego o zbiegłym więźniu?
— Napisz prawdę!
— To mi bardzo zaszkodzi, effendi. Jak sądzisz, czy mogę napisać, że umarł?
— To twoja rzecz!
— Czy nie zdradziłbyś mnie?
— Nie mam do tego powodu, dopóki jesteś moim przyjacielem.
— Zrobię tak.
— A jeśli uda ci się schwytać go na nowo, albo jeśli dostanie się szczęśliwie do swej ojczyzny?
— W takim razie pomylił się usunięty mutessaryf i przysłał mi człowieka, którego uważał wprawdzie za Amada el Ghandur, który jednak nim nie był. A jeśli ja go schwytam... Effendi, najlepiej będzie, jeżeli wcale nie każę go szukać.
To był czysto turecki sposób wydobycia się z trudności, mnie jednak był on bardzo na rękę.
— Ależ basz czausz wie o tem, że Arab umknął.
— To był inny Arab, nie Haddedihn, lecz Abu Salman, który mi odmówił opłaty cła.
— Śpiesz więc, abyś się pozbył troski o makredża. Gdyby i temu udało się uciec, byłbyś zgubiony.
— Więzień ma odejść za godzinę.
— Czy wygotowałeś już spis rzeczy, które miał makredż przy sobie?
— Jest gotów i podpisany przezemnie i przez Selima Agę.
— Zapomniałeś o jednym podpisie.
— O jakim?
— O moim.
— O effendi, tego wcale nie potrzeba.
— Ale należałoby go sobie życzyć.
— Z jakiego powodu?
— Mogliby mnie pytać w Mossul, lub w Stambule, gdyby się coś nie zgadzało. Będzie więc lepiej, jeżeli teraz podpiszę; wtedy wszystko będzie w porządku. I tobie powinno być na rękę mieć jeszcze jednego świadka. Spodziewam się po makredżu, że oczerni cię, aby się zemścić na tobie.
Komendant był widocznie w wielkim kłopocie.
— Spis już zamknięty i zapieczętowany.
— Pokaż go!
Powstał i wyszedł do przyległego pokoju.
— Effendi — szepnął aga trwożliwie — nie zdradź, że powiedziałem ci o wszystkiem!
— Nie obawiaj się!
Mutesselim powrócił, trzymając w ręku pismo zapieczętowane. Podał mi je bez wahania.
Wziąłem je, żeby się przekonać, że to to samo. Ścisnąłem je tak, że utworzyło rurę, do której wnętrza mogłem zaglądnąć. Ponieważ pismo nie było w kopercie, widziałem wprawdzie, że mię komendant nie oszukał, ale liczby, których szukałem, znajdowały się na tej stronie, której przeczytać nie mogłem. Mimo to udałem, że je mogłem zobaczyć i czytałem głośno i powoli:
— Czterysta pjastrów w złocie, ośmdziesiąt jeden w srebrze!... Mutesselimie, musisz to pismo otworzyć; pomyliłeś się bardzo w pisaniu!
— Panie, to sprawa moja, nie twoja.
— Więc była tylko twoją, nawet wobec tego, że musiałem ci pomagać w przytrzymywaniu makredża i zabraniu mu jego pieniędzy?
— Tak — odpowiedział naiwnie.
— Dobrze! Ależ obiecałeś mi pięć tysięcy pjastrów, do których dodać należy jeszcze dwa tysiące, ponieważ pieniądz papierowy nie posiada pełnej wartości. Gdzież ta kwota?
— Emirze!
— Mutesselimie!
— Powiadasz, żeś moim przyjacielem, a jednak chcesz mnie dręczyć.
— Powiadasz, żeś moim przyjacielem, a jednak usiłujesz mnie podejść!
— Muszę pieniądze wysłać do Mossul.
— Czterysta ośmdziesiąt jeden pjastrów, tak. Twoim obowiązkiem jest jednak wysłać wszystkie pieniądze makredża, razem z zegarkiem i pierścieniami. Jeśli to zrobisz, w takim razie nie żądam niczego, jeśli jednak nie, domagam się należnej mi części.
— Wszak ty nic nie masz otrzymać — objaśniał.
— Ty także nic, ani Selim Aga. Czy on co otrzymał?
— Siedem tysięcy pjastrów w banknotach — odrzekł bardzo prędko, aby adze odciąć możność odpowiedzi. Ten ostatni zrobił na to minę, że omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem.
— A zatem — rzekłem — dlaczego odmawiasz mnie mojej części?
— Jesteś obcym, a nie moim urzędnikiem.
Miej słuszność, ale w takim razie odstępuję moją część padyszachowi. Powiedz basz czauszowi, żeby przyszedł do mego mieszkania, zanim odjedzie. Dam mu moje sprawozdanie dla Anadoli Kazi Askeriego. Bądź zdrów, mutesselimie, i pozwól, że cię odwiedzę dzisiaj wieczorem.
Poszedłem ku drzwiom, lecz nie doszedłem do nich jeszcze, kiedy zawołał:
— Ile podasz pieniędzy?
— Okrągłą sumę dwudziestu pięciu tysięcy pjastrów, zegarek i cztery pierścienie brylantowe.
— Ile chcesz z tego otrzymać?
— Moją pełną część. Siedm tysięcy pjastrów w papierach, albo pięć tysięcy w złocie lub srebrze.
— Effendi, tyle pieniędzy nie było naprawdę!
— Umiem bardzo dobrze rozróżnić dźwięk złota od srebra, a worek miał bardzo gruby brzuch.
— Jesteś bogaty, emirze, i zadowolisz się pięciuset pjastrami!
— Dwa tysiące w złocie, to moje ostatnie słowo!
— Allah kerim, nie mogę!
— Bądź zdrów!
Znowu poszedłem ku drzwiom. Zaczekał, dopóki ich nie otworzyłem, a potem zawołał mnie napowrót. Poszedłem jednakże dalej i byłem już na ulicy, gdy usłyszałem za sobą kroki przyśpieszone. To Selim Aga wołał mnie z powrotem.
Gdy wszedłem znowu do selamliku, nie było komendanta, ale wnet wyszedł z przyległego pokoju. Spojrzenie miał ponure i wrogie, a głos jego drgał chrapliwie, kiedy mnie pytał:
— Chcesz więc dostać dwa tysiące?
— W złocie!
Usiadł i wyliczył mi na dywan dwadzieścia stupjastrówek.
Schyliłem się, zgarnąłem pieniądze i schowałem je. On czekał kilka chwil, a potem zapytał z zasępionem czołem:
— No i nie podziękujesz?
— Ja? Przeciwnie, oczekuję twojego podziękowania za to, że darowałem ci trzy tysiące pjastrów.
— Zapłacono ci i nic mi nie darowałeś. Kiedy odjeżdżasz?
— Nie wiem jeszcze.
— Radzę ci dziś jeszcze miasto oipuścić.
— Czemu?
— Masz twoje złoto i idź! Ale nie wracaj!
— Mutesselimie, nie graj ze mną komedji, bo położę ci tutaj pjastry i napiszę sprawozdanie. Zostanę, jeżeli mi się spodoba, a gdy przyjdę do ciebie, przyjmiesz mnie uprzejmie. Aby ci jednak zdjąć tę troskę z serca, powiadam ci, że odjeżdżam jeszcze dzisiaj. Przedtem będę u ciebie, aby się z tobą pożegnać i spodziewam się, że się rozstaniemy w pokoju.
Zostawiłem go i udałem się do mych towarzyszy. Zanim się dostałem do domu, spotkałem oddział Amantów, którzy trwożnie odstąpili na bok, aby mi zrobić miejsce. W drzwiach stała Merzinah i patrzała za nimi. Oblicze jej gorzało gniewem.
— Emirze, czy stało się kiedy coś podobnego? — fuknęła do mnie.
— Co?
— Żeby mutesselim kazał przeszukiwać dom swego agi?
— Nie wiem, aniele domu, gdyż nie byłem dotąd nigdy agą Arnautów.
— A czy wiesz, czego szukali?
— No?
— Zbiegłego Araba! Zbiega szukać u dozorcy! Ale niechno ten aga przyjdzie do domu, a powiem mu, cobym uczyniła na jego miejscu.
— Nie kłóć się z nim. On ma dość strapienia.
— O co?
— Że odjeżdżam z moimi towarzyszami.
— Ty?
Na twarzy jej odbił się przestrach nieopisany.
— Tak. Pokłóciłem się z tym mutesselimem i nie chcę dłużej pozostawać w miejscu, gdzie on ma władzę.
— Allah, tallah, wallah! Panie, zostań tu. Ja zmuszę tego człowieka, żeby cię traktował z szacunkiem.
Byłoby to bardzo zajmującem być naocznym świadkiem wykonania tego przyrzeczenia. Uważając to jednak za niewykonalne, zostawiłem Merzinah na dole, gdzie głos jej huczał dalej jak dalekie grzmoty. Na górze stał przed schodami Baszybożuk. Usłyszał głos mój i czekał na minie.
— Effendi, chcę się z tobą pożegnać!
— Wejdź, zapłacę ci!
— O emirze, już mi zapłacono.
— Kto?
— Ten człowiek z długą twarzą.
— Ile ci dał?
— To!
Sięgnął z błyszczącymi radością oczyma za pas, wydobył pełną garść dużych srebrniaków i pokazał je.
— To chodź. Jeżeli tak, to człowiek z długą twarzą zapłacił ci za siebie, a ja zapłacę za osła.
— Allah kerim, nie sprzedam go! — zawołał przestraszony.
— Nie, mam tylko na myśli zapłacić mu jego wynagrodzenie.
— Maszallah, tak to pójdę.
Wszedł do mej izby; była pusta. Tu wystawiłem mu świadectwo i dałem mu trochę pieniędzy, które go w szaloną radość wprawiły.
— Emirze, nie widziałem jeszcze nigdy tak dobrego effendiego, jak ty. Chciałbym, żebyś był moim kapitanem, albo majorem, albo pułkownikiem! Wówczas ochraniałbym cię w bitwie i waliłbym dokoła siebie, jak wówczas, kiedy to nos utraciłem. Było to mianowicie w wielkiej bitwie pod...
— Zostaw to, mój dobry Ifro. Jestem zupełnie przekonany o twej waleczności. Byłeś dzisiaj u mutesselima?
— Basz czausz zabrał mnie do niego i musiałem odpowiadać na wiele pytań.
— Na jakie?
— Czy u nas jest więzień; czy u Dżezidów zamordowałeś wielu Turków; czy nie jesteś ministrem ze Stambułu i wiele innych rzeczy, czego sobie nie spamiętałem.
— Droga wasza, Ifro, wiedzie do Spandareh. Powiedz tam nezanumowi, że dziś wyruszam do Gumri i że odesłałem już bejowi jego dar. W Baadri idź do Ali Beja, aby uzupełnić to, co mu Selek opowie.
— On także odchodzi?
— Tak, a gdzie on?
— Przy swoim koniu.
— Powiedz mu, że może siodłać. Dam mu list. A teraz bądź zdrów, Ifro! Niech Allah strzeże ciebie i twego osła. Nie zapomnij nigdy, że u jego ogona ma wisieć kamień.
Trzej towarzysze siedzieli w izbie uzbrojeni do walki. Halef uściskał mię niemal z radości, a Anglik podał mi rękę z twarzą tak radosną, że widziałem, iż się musiał serdecznie o mnie obawiać.
— Miał niebezpieczeństwo, sir? — zapytał.
— Siedziałem już w tej samej norze, z której wydobyłem Amada el Ghandur.
— Ah! Pyszna przygoda! Był więźniem! Jak długo?
— Dwie minuty.
— I sam się uwolnił?
— Sam, czy wam to opowiedzieć?
— Rozumie się! Well! Yes! Piękny kraj tu, bardzo piękny! Co dnia lepsza przygoda! Opowiedziałem mu po angielsku wszystko i dodałem:
— Za godzinę odjeżdżamy.
Twarz Anglika przybrała pozę bardzo przerażonego pytajnika.
— Do Gumri — dodałem.
— O, było pięknie tu, bardzo pięknie!
— Wczoraj jeszcze nie uważaliście tego za piękne, master Lindsayu.
— Był gniew! Nie miałem co robić! Było mimo to pięknie, bardzo pięknie! Romantycznie! Yes! Jak jest w Gumri?
— O wiele romantyczniej!
— Well! Więc chodźmy tam!
Powstał zaraz, aby pójść do swego konia, a ja miałem teraz czas opowiedzieć dwom innym, co przeżyłem. Nikt z nas tak się nie cieszył odjazdem, jak Mohammed Emin, którego serdecznem życzeniem było zobaczyć syna jak najprędzej. I on podniósł się prędko, aby się przygotować do podróży. Udałem się więc do mojej izby, aby napisać list do Ali Beja. Zawiadomiłem go w zwięzłych słowach o wszystkiem i podziękowałem za oba pisma, które zrobiły mi tak wielką przysługę. Oddałem je wraz z listem Selekowi, a on opuścił Amadijah natychmiast. Nie przyłączył się do transportu więźnia; jako Dżezid wolał sam jechać.
Wtem zabrzmiał na schodach odgłos szybkich kroków. Wszedł Selim Aga z Merzinah.
— Effendi, czy to prawda istotnie, że chcesz opuścić Amadijah? — zapytał.
— Słyszałeś to już u mutesselima.
— Oni już siodłają! — szlochała Merzinah, która chciała sobie łzy z oczu zetrzeć, lecz ręka jej dosięgła tylko do nosa.
— Dokąd się udajecie?
— O tem nie śmie wiedzieć mutesselim, Selimie Ago. Jedziemy do Gumri.
Nie dojedziecie tam dzisiaj.
— To przenocujemy po drodze.
— Panie — prosiła Merzinah — zostań u nas choć przez tę noc jeszcze. Ugotuję wam mego najlepszego pilawu.
— To postanowione; jedziemy.
— Przecież nie boisz się mutesselima?
— On sam wie najlepiej, że się go nie boję!
— I ja, panie! — wtrącił aga. — Wymusiłeś na nim jeszcze dwa tysiące pjastrów.
„Mircik“ zrobił wielkie oczy.
— Maszallah, co za suma!
— I to w złocie! — dodał Selim.
— Do kogo należy taka ilość pieniędzy? Naturalnie, że do emira! Emirze, żebyś był i za mną powiedział słowo!
— Nie uczyniłeś tego, effendi? — dopytywała się Merzinah. — Obiecałeś to nam.
— I dotrzymałem też słowa.
— Rzeczywiście? Emirze, kiedy mówiłeś o tem z mutesselim?
— Gdy aga był przy tem.
— Panie, nic nie słyszałem — zapewniał aga.
— Maszallah, to nagłe ogłuchłeś! Wszakżeż mutesselim proponował mi pięćset pjastrów zamiast żądanych pięciu tysięcy.
— To było dla ciebie, effendi!
— Selimie Ago, powiedziałeś, że jesteś moim przyjacielem, a jednak sądzisz, że tak źle dotrzymuję danego słowa! Musiałem udawać, że to dla mnie.
— Udawać?...
Patrzył na mnie jak skamieniały.
— Udawać? — zawołała Merzinah, u której prędzej nastąpiło zrozumienie rzeczy. — Dlaczego musiałeś udawać? Mów dalej, emirze!
— Wytłumaczyłem to już adze.
— Effendi — zawołała — nie tłumacz już niczego temu adze; on nigdy nie zrozumie. Powiedz to lepiej mnie!
— Gdybym był żądał pieniędzy dla Selima Agi, mutesselim stałby się jego wrogiem.
— To słuszne, effendi — wtrąciła skwapliwie. — Co więcej, stałoby się jeszcze coś gorszego, gdyż po twoim odjeździe musielibyśmy oddać pieniądze.
— Tak i ja myślałem i dlatego udałem, że żądam pieniędzy dla siebie.
— A nie były dla ciebie? Powiedz prędko!
Szlachetny „mircik“ drżał cały z chciwości.
— Dla agi — odpowiedziałem.
— Maszallah! Czy to prawda?
— Naturalnie!
— I otrzyma jeszcze więcej pieniędzy, oprócz tych pięćdziesięciu pjastrów?
— Bardzo dużo.
— Ile?
— Wszystko.
— Allah illa Allah! Kiedy, kiedy?
— Teraz, zaraz.
— Hamdullillah, chwała i dzięki Allahowi! Robi nas bogatymi przez ciebie. Ale musisz nam to dać teraz!
— Oto jest. Chodź tu, Selimie Ago! Wyliczyłem mu całą sumę do ręki. Chciał ją prędko zamknąć, ale uczynił to przecież zapóźno, gdyż Merzinah porwała mu sprytnym chwytem wszystkie stupjastrówki.
— Merzinah! — huknął.
— Selimie Ago! — błysnęła.
— To moje! — krzyknął z oburzeniem.
— I zostanie twojem! — zapewniała.
— Ja to sam mogę schować — mruczał.
— U mnie pewniejsze! — przemawiała.
— Daj mi z tego tylko trochę! — prosił.
— Zostaw mnie! — przymilała się.
— To daj mi przynajmniej wczorajsze pięćdziesiąt pjastrów.
— Dostaniesz je, Selimie Ago!
— Wszystkie?
— Wszystkie, ale dwadzieścia trzy już poszło.
— Wszystkie, a dwadzieścia trzy już poszło! Gdzie się podziały?
— Poszły na wodę i mąkę dla więźniów.
— Na wodę? To przecież nic nie kosztuje!
— Dla więźniów nic niema za darmo; zapamiętaj to sobie, Selimie Ago! Ależ, emirze, teraz ty nic już nie masz.
Obecnie, mając w ręku pieniądze, zaczęła i mnie uwzględniać.
— Ja nie chcę; mnie wziąć tego nie wolno.
— Nie wolno? Czemu?
— Zabrania mi moja wiara.
— Twoja wiara? Allah illa Allah! Wiara nie zabrania przecież brać pieniędzy.
— A jednak! Te pieniądze nie należały ani do makredża, gdyż prawnie do nich nie przyszedł, ani do mutesselima, ani do agi. Zniknęłyby jednak w każdym razie i nie wróciłyby do prawowitego właściciela. Tylko z tego powodu zmusiłem mutesselima do zwrotu pewnej ich części. Skoro już mają pójść w niewłaściwe ręce, to lepiej, że wy będziecie mieli część tego, niż żeby mutesselim zatrzymał wszystko.
— Effendi, to bardzo dobra wiara! — zapewniała Merzinah. — Jesteś wiernym wyznawcą proroka i niech cię za to Allah błogosławi.
— Słuchaj, Merzinah! Gdybym był wyznawcą proroka, to nicbyście nie dostali; schowałbym wszystko do własnej kieszeni. Jam nie muzułmanin.
— Nie muzułmanin? — zawołała zdumiona. — A cóż takiego?
— Chrześcijanin.
— Maszallah! Jesteś Nessorah[21]?
— Nie. Wiara moja inną jest niż wiara Nessorahow.
— Wierzysz zatem także w świętą Omm Allah Maryam[22]?
— Tak.
— O emirze, chrześcijanie, którzy w nią wierzą, są wszyscy dobrymi ludźmi!
— Skąd wiesz o tem?
— Widzę to na tobie i wiem od starej Marah Durimeh.
— Ach! Więc znasz ją?
— Znana jest w całem Amadijah. Przybywa bardzo rzadko, ale ilekroć przybędzie, rozdziela radość pomiędzy wszystkich, którzy ją spotkają. I ona wierzy w Omm Allah Maryam i jest błogosławieństwem dla wielu. Ale właśnie przychodzi mi na myśl, że mam pójść do niej.
— Jej już niema.
— Tak, odjechała już znowu, ale mimo to muszę tam pójść.
— Po co?
— Muszę powiedzieć, że odjeżdżasz.
— Kto sobie tego życzył?
— Ojciec dziewczyny, którą uzdrowiłeś.
— Nie idź tam!
— Muszę!
— Merzinah, zostaniesz! Nakazuję ci!
Nie pomogło. Była już na schodach, zbiegła z nich, a gdy przystąpiłem do okna ujrzałem, jak śpieszyła po drugiej stronie placu.
— Zostaw ją, effendi! — rzekł Selim Aga. — Ona obiecała. O, czemuż tyle pieniędzy dałeś mi w jej obecności! Nie dostanę z tego teraz ani para!
— Czy zużyje to dla siebie?
— Nie, ale ona strasznie skąpa, effendi. Czego nie zużyje dla nas i dla więźniów, to schowa tak, że znaleźć tego nie mogę. Bardzo jest dumna z tego, że kiedyś będę bogatym, gdy ona umrze. To jednak na nic, bo muszę teraz cierpieć z tego powodu. Palę najgorszy tytoń, a kiedy idę do Żyda, to piję tylko najtańsze lekarstwa. A te nie są dobre!
Zasmucony aga odszedł, a ja za nim na dziedziniec, gdzie stały już posiodłane i konie nasze i Amada el Ghandur. Wyszedłem jeszcze z Anglikiem do miasta na zakupno niektórych rzeczy. Wróciwszy, zastaliśmy już wszystkich zgromadzonych przed domem. Wśród nich znajdował się człowiek, w którym z daleka już poznałem ojca mojej pacjentki.
— Panie, słyszałem, że odjeżdżasz — zaczął, przystępując do mnie na kilka kroków. — Dla tego przyszedłem, aby cię pożegnać. Córka moja będzie już zdrowa niebawem. Ona, żona moja i ja, modlić się będziemy do Allaha, by ciebie chronił, abyś zaś i o nas pamiętał, przyniosłem mały jadikar[23] i proszę cię, żebyś to przyjął.
— Jeżeli to jest ufak-defek[24], to przyjmę — inaczej nie.
— Jest to tak małe i skromne, że boję się sam ci to dawać. Pozwól, że wręczę to twemu służącemu! Który to?
— Tam stoi przy tym karoszu.
Wydobył z pod szerokiego płaszcza skórzany, perłami przetykany futerał i podał go Halefowi. Potem ujrzałem, że oprócz tego dał jeszcze coś służącemu. Podziękowałem mu i rozstaliśmy się.
Teraz nastąpiła rzecz najbardziej przykra: pożegnanie z Selimem Agą, a szczególniej z Merzinah. Aga chodził od konia do konia i poprawiał coś przy rzemieniach i sprzączkach, chociaż były zupełnie w porządku. Przytem przewracał białkami tak straszliwie, jak tego przedtem nigdy nie widziałem. Końce wąsa poruszały się w górę i nadół, jak ramiona dźwigni u wagi, a od czasu do czasu przesuwał ręką po gardle, jakby go tam coś dławiło. W końcu podał Halefowi rękę na pożegnanie. Zaczął więc od dołu.
— Bądź zdrów, hadżi Halefie Omarze! Niechaj Allach będzie z tobą na zawsze!
Nie czekając wcale na to, co mu odpowie mały hadżi, poskoczył do konia Mohammeda, aby zabić muchę, która siedziała mu na szyi. Potem obrócił się energicznym ruchem i podał rękę Haddedihnowi.
— Allah niech będzie z tobą i ze wszystkimi tobie bliskimi! Zajedź do nas znowu, jeżeli droga zawiedzie cię do Amadijah!
Wtem zauważył nagle, że gurt siodła Anglika posunął się w tył o dwudziestą część cala. Pośpieszył tam, wlazł pod konia, przesuwał coś i naciągał, jak gdyby się zmagał z wielkim ciężarem. Wreszcie był gotów i podał jeźdźcowi prawicę.
— Zihdi, niech droga twoja...
— Well! — przerwał mu master. — Tu!
Na rękę agi spadł napiwek, z pewnością obfity, o ile znałem Lindsaya. Ta dobroć zbałamuciła jeszcze więcej wzruszonego dowódcę Arnautów. Zaczął na nowo:
— Zihdi, droga twa niech będzie jako droga...
— Well! — skinął Lindsay i z sakiewki jego wyszło drugie wydanie bakszyszu. Dawca jego uważał wyciągniętą na pożegnanie rękę za gest żądania.
— Well! — zabrzmiało po raz trzeci.
— Zihdi — zaczął aga podniesionym głosem — twoja droga niechaj będzie drogą sprawiedliwych i...
W tej chwili aga cofnął rękę gwałtownie i skorzystał z okoliczności, że chciałem właśnie dosiąść konia, aby mi strzemię potrzymać. Przez twarz jego przeleciało naprzemian coś jak błysk słońca i cień obłoku po falującym łanie; otworzył usta, aż naraz wybuchnęła mu z oczu długo wstrzymywana fala. Słowo, które chciał wypowiedzieć, zamieniło się w dźwięk niezrozumiały. Podał mi rękę, którą, sam głęboko wzruszony, przyjąłem, a potem cofnął się pośpiesznie do sieni.
Na to czekała Merzinah. Wystąpiła, jako słońce z jutrzni. Chciała rozpocząć od Halefa, ale ja podjechałem nagle i rzekłem:
— Halefie, jedź z tamtymi na razie w dolinę. Muszę jeszcze raz być u mutesselima i zaraz przybędę za wami. — Następnie zwróciłem się do Merzinah, podając jej rękę: — Bądź zdrowa, nie umrzyj nigdy, a myśl zawsze o mnie, ilekroć gotować będziesz twą przyjemną strawę dla więźniów.
— Bądź zdrów, emirze! Jesteś najwspaniałomyślniejszym...
Więcej nie słyszałem. Pojechałem szybko do pałacu komendanta. Konia zostawiłem przed bramą i wszedłem z psem; zrobiłem to umyślnie. W przedpokoju było kilka osób, które tam już widziałem. Ujrzawszy psa, zerwali się wszyscy z przerażeniem. Na to nikt nie odważył się dotąd.
— Gdzie mutesselim? — zapytałem.
— W selamliku — odpowiedział mi ktoś.
— Czy sam?
— Jest u niego nadzorca pałacu.
Nie kazałem się wcale oznajmiać. Nadzorca zrobił gest przerażenia, a mutesselim powstał natychmiast.
— Effendi, co czynisz? — zawołał.
— Przychodzę, aby się z tobą pożegnać.
— Z psem!
— On lepszy od niejednego człowieka. Powiedziałeś mi, żebym nie wracał, a ja przychodzę z psem. Oto odpowiedź emira z Frankistanu. Sallam!
Opuściłem go tak samo szybko, jak wszedłem, i zbiegłem na dół. Znalazłszy się na wolnem powietrzu, zaczekałem trochę, ale nie przyszedł nikt, by mię pociągnąć do odpowiedzialności. Dosiadłem konia i odjechałem. Towarzysze przejeżdżali dopiero przez bramę, gdy ich doścignąłem; zabrało im bowiem trochę czasu pożegnanie Merzinah.
— Co jeszcze robił u mutesselima? — zapytał Lindsay.
Opisałem mu moje pożegnanie z mutesselimem.
— Znakomicie! Hm! Świetny pomysł! Zapłaciłbym dobrze, gdyby był kto inny! Yes!
Długo jeszcze mruczał pod nosem i śmiał się do siebie.
Niebawem musieliśmy zsiąść z koni, aby je sprowadzić po stromem zboczu. Tem szybciej za to szło się na dole aż do miejsca, gdzie przedtem zboczyliśmy w lewo. Tu Halef musiał się ukryć, aby nam dać znać, gdyby nas podpatrywano. Dostaliśmy się na małą polanę, gdzie uwiązaliśmy konie i poszliśmy piechotą w gęstwinę.
— Tu! — rzekł Anglik, gdyśmy się dostali do dębów. — Pyszna willa, tam w górze! Well! Pali tytoń!
Rzeczywiście widać było obłoczki dymu, wznoszące się jeden za drugim z „willi Amada“. Arab leżał w głębi otworu i nie spostrzegł nas, dopóki nie zwróciliśmy jego uwagi głośnym okrzykiem. Wystawił głowę i poznał nas. Świeże, aromatyczne, leśne powietrze i posilne jadło wzmocniło go już do tego stopnia, że bez trudu zlazł na dół. Dostałem napo wrót moje lasso, które był wczoraj zabrał ze sobą na górę.
Nie ociągając się ani przez chwilę, wróciliśmy do koni i dosiedliśmy ich, gdyż szło nam o to, żeby dziś jeszcze przedzielić się od Amadijah długą przestrzenią. Halef doniósł, że nie zauważył nic podejrzanego, to też zboczyliśmy wprawo na drogę, wiodącą do letnich siedzib mieszkańców Amadijah.
Jechaliśmy w górę doliną, nawodnioną górskim strumieniem. Po bokach rosły piękne liściaste lasy. Dalej w górze dzielił się strumień na bardzo wiele ramion i dostarczał miejsca dla mnóstwa chat i namiotów, rozsypanych w malowniczym nieładzie po dolinie i zboczach. To były jilaki czyli letnie mieszkania.
Miejsce wybrano nadzwyczaj dobrze. Zieleń drzew leśnych i owocowych ocieniała namioty i chaty, a gęste listowie pnących się roślin tworzyło na zboczach bogaty dywan. To zdrowotne miejsce stanowiło jaskrawy lecz miły kontrast z twierdzą Amadijah, napełnioną zatratem powietrzem.
Podczas gdy reszta pojechała dalej w szybkiem tempie, aby ujść jak najrychlej badawczym spojrzeniom, zsiedliśmy z Anglikiem przed domem wekslarza, gdyż Lindsay chciał wymienić pieniądze na monetę miejscową.
W pół godziny potem dostaliśmy się na szczyt wzgórza i ujrzeliśmy przed sobą dolinę Berwari, gdzie nie groziła nam już żadna pogoń ze strony Turków.
Wdali błękitniały góry Tijari, a z nich wpadał w oko najbardziej stożek Aszietahu. Szczyt jego błyszczał pokryty śniegiem, podczas gdy niedawno jeszcze wzbijaliśmy kopytami koni naszych tumany pyłu kwiatowego na pastwiskach Haddedihnów.
Na prawo poza obficie nawodnioną doliną Cabu wznosiła się górzysta kraina Tkomy, a dalej na południe widać było wyże Tura Ghary, Dżebel Hairu i kraju Zibar. O Tijari i Tkomie mówiła stara Marah Durimeh. Mimo woli przyszła mi na myśl jej tajemnica, „duch jaskini“, mieszkający tam pomiędzy temi górami. Czy też spotkamy go kiedy?




  1. Nieczyste.
  2. Bajarz (opowiadający bajki).
  3. Na Mojżesza.
  4. Bronią.
  5. Wąs.
  6. Właściciel kawiarni.
  7. Więzienie.
  8. Najwyższy sędzia Turcji azjatyckiej.
  9. Wicekról.
  10. Wieś Kurdów Kazikan.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący fragment tekstu (błąd w druku) uzupełniony na podstawie wydania z 1909 roku tego samego wydawnictwa w tym samym tłumaczeniu – str. 225.
  12. Artylerzyści.
  13. Sierżant-major.
  14. Samson.
  15. Pająk, krzyżak.
  16. Napój nad napojami.
  17. Kurcz łydek.
  18. Druga moneta papierowa obok „sehimów“.
  19. Po kurdyjsku: Duch jaskini.
  20. Skazaniec.
  21. Nestorjanie.
  22. Matka Boska Marja.
  23. Pamiątka.
  24. Drobnostka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.