Przez dziki Kurdystan/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez dziki Kurdystan |
Podtytuł | Opowiadanie podróżnicze |
Rozdział | W twierdzy |
Wydawca | Wydawnictwo Przez Lądy i Morza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Rolnicza Drukarnia i Księgarnia Nakładowa |
Miejsce wyd. | Poznań; Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Durchs wilde Kurdistan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jechaliśmy dalej. Droga schodziła w dół do doliny Amadijah. Tworzą ją zwały piaskowca, a przecinają bardzo liczne parowy, w których płyną z szumem potoki. Toczą swe wody do rzeki Cab. Parowy i zbocza porastają bujne lasy dębowe, dostarczające bogatych zbiorów galasówek, któremi mieszkańcy prowadzą wydatny handel. W dolinie leży wiele chaldejskich wsi, pustych jednak przeważnie i opuszczonych, albo liczących niewielu mieszkańców, ponieważ Chaldejczycy chętnie kryją się w górach przed uciskiem Turków i napadami zbójeckich plemion kurdyjskich.
Przez ten kraj z dębami, przypominającemi ojczyznę, jechaliśmy teraz ku naszemu celowi.
— Czy mogę mówić? — zapytał scicha Lindsay.
— Tak. Nikt nas przecież nie podsłuchuje.
— Ale ten Kurd za nami?
— Nie wchodzi w rachubę.
— Well! Wieś nazywała się Spandareh?
— Tak.
— Jak się wam podobało?
— Bardzo. A wam, sir?
— Przepysznie! Dobry gospodarz, dobra gospodyni, doskonałe jedzenie, piękny taniec, wspaniały pies!
Przy tem słowie spojrzał na charta, kłusującego obok mojego konia. Byłem na tyle ostrożny, że przywiązałem go smyczą do siodła. Zresztą pies zawarł już przyjaźń z moim koniem i zdawał się rozumieć całkiem dobrze, że jestem jego panem. Spoglądał ku mnie bardzo uważnie swojemi dużemi, rozumnemi oczyma.
— Tak jest — odrzekłem. — Wszystko było piękne, a szczególniej jedzenie.
— Wyborne! Nawet gołąb i befsztyki.
— Hm! Wierzycie istotnie w tego gołębia.
— Well! Czemu nie?
— Bo nim nie był.
— Nie? Nie gołąb? Był gołąb!
— Nie był!
— A cóż takiego?
— To było zwierzę, które u zoologów ma łacińską nazwę „vespertilio muriinus“ lub „myotis“.
— Nie jestem zoologiem. Nie umiem łaciny.
— Ten gołąb nazywa się zazwyczaj nietoperzem.
— Nieto...
Wstrzymał się. Jego nerwy węchowe i smakowe wprawił dźwięk tego słowa w napięcie, dzięki któremu usta jego zamieniły się w trapezowaty otwór jaskini tak wielkiej, że można w niej było przedsiębrać całe podróże. Nawet nos skłonił się widocznie do współczucia, koniec jego bowiem przybrał ów białawy kolor, o którym śpiewał podobno poeta: „Ja nie wiem, co to ma znaczyć, że mi tak smutno“.
— Tak, to był nietoperz, sir. Zjedliście nietoperza.
Zatrzymał konia i patrzył w błękit.
Wkońcu usłyszałem kłapnięcie; usta zwarły się znowu i domyśliłem się, że wróciła mu zdolność ujmowania uczuć w słowa.
— ...perz!!!
Tą małą zgłoską dokończył poprzednie „nieto...“ a potem z konia ujął mnie za ramię.
— Sir!
— Co?
— Nie zapominajcie o czci, należnej gentlemanowi!
— Czy zapomniałem o niej względem was?
— Sądzę, że nawet bardzo.
— O ileż?
— Jak możecie twierdzić, że sir David Lindsay jada nietoperze!
— Nietoperze? Mówiłem tylko o jednym.
— To jedno! Jedna czy więcej krzywd, to wszystko jedno. Dacie mi zadośćuczynienie! Satysfakcję! Well!
— To już macie!
— Mam? Miałbym? Ach! Jakto?
— Otrzymaliście satysfakcję, która wam zupełnie wystarczy.
— Jaką? Nie wiem o żadnej!
— Ja sam także zjadłem nietoperza i Mohammed Emin.
— Także? Wy i on? Ah!
— Tak jest. Ja także wziąłem to za gołębia, gdy jednak pytałem się, usłyszałem, że to nietoperz.
— Nietoperz ma skórę!
— Była ściągnięta.
— A więc naprawdę?
— Naprawdę.
— Nie żart ani dowcip?
— Na serjo.
— Przerażające! Oh! Dostaję kolek, cholery, tyfusu.
Zrobił istotnie minę choleryczną; musiałem mu okazać współczucie.
— Czujecie się niedobrze, sir?
— Bardzo! Yes!
— Czy pomóc wam?
— Prędko! Czem?
— Środkiem homeopatycznym.
— Macie go? Mnie naprawdę niedobrze! To okropne! Co to za środek?
— „Similia similibus“.
— Znowu zoolog? Łacina?
— Tak. To łacina: podobne podobnem. A zoologiczne to także, mianowicie szarańcze.
— Co? szarańcze?
— Tak, szarańcze.
— Przeciw nudnościom? Mam jeść?
— Nie macie ich jeść dopiero, lecz jużeście je zjedli.
— Już? ja?
— Tak jest.
— Dulness, głupstwo! Niemożliwe! Kiedy?
— Wczoraj wieczorem.
— Ah! Wyjaśnienia!
— Powiedzieliście przedtem, że befsztyki były bardzo dobre.
— Bardzo! Ogromnie dobre! Well!
— To nie były befsztyki.
— Nie befsztyki? Jestem Englishman! To były one.
— Nie były! Pytałem o to przecież.
— A cóż takiego?
— To były smażone w oliwie szarańcze. U nas nazywają te delikatne skoczki także konikami polnemi.
— Pol...
Znowu utknęło mu słowo, jak pierwej w połowie drogi; tym razem jednak nie pozwolił ustom zbyt się otworzyć, lecz ścisnął je z taką siłą charakteru, że powiększyły się nie wzdłuż, lecz wszerz tak dalece, że przy odrobinie dobrej woli można było każdym kącikiem ust dotknąć koniuszka jednego ucha. A nos tak zatroskał się nad stratą sympatycznego dlań otworu, że spuścił koniec daleko wdół, aby popatrzeć, jakby tę stratę powetować.
Wreszcie wróciły rozmiary do swojego poprzedniego stanu. Nastąpiła „restitutio in integrum“, a wargi rozsunęły się zwolna.
— ...ne koniki.
Tak wygłosił zakończenie przerwanego poprzednio „pol...“
— Tak, jedliście polne koniki.
— Ah! Okropne! Nie poczułem ich w smaku zupełnie.
— A czy wiecie tak dobrze, jaki mają smak?
Zrobił rękami i nogami ruch, jak gdyby się chciał na koniu okręcić dokoła swej osi.
— No, at no time, nigdy!
— Zapewniam was, że były to szarańcze. Przyrumienia się je i trze, potem wkłada do ziemi, gdzie leżą, dopóki się nie staną haut gout, a następnie smaży się w oleju lub na oliwie. Poprosiłem żonę starszego we wsi o ten przepis i wiem całkiem pewnie, co mówię.
— Ohydne! Dostaję kurczów żołądka!
— Czyście zadowoleni z mej satysfakcji?
— Jedliście także koniki polne?
— Nie.
— Nie? Czemu nie?
— Bo mi ich nie podano.
— Tylko mnie?
— Tylko wam! W każdym razie jest to dla was zaszczytne wyszczególnienie, sir.
— Czy wiedzieliście?
— Przedtem nie, ale spytałem, podczas gdy jedliście.
— Dlaczego nie powiedzieliście tego zaraz?
— Bo bylibyście mogli coś uczynić, co uraziłoby naszego gospodarza.
— Master, wypraszam to sobie! Yes! Chytrość! Podstęp! Radość z nieszczęścia! Będę się z wami bić, boksować, albo...
Wstrzymał się, gdyż w tejże chwili padł strzał, a kula urwała mi w przelocie skrawek turbanu.
— Na ziemię i za konie! — zawołałem.
Równocześnie rzuciłem się z konia w sam czas, gdyż druga kula świsnęła nademną. Szybkim ruchem wysunąłem smyczę z obroży psa.
— Sert — łapaj!
Pies wydał tylko krótki szczek, brzmiący tak, jakby mi chciał powiedzieć, że mnie zrozumiał i pognał w zarośla.
Znajdowaliśmy się w parowie, którego ściany porosłe były młodemi dębami. Byłoby zbyt niebezpiecznie wchodzić tam samemu, gdyż wystawilibyśmy się na działanie broni niewidzialnego strzelca. Zasłoniliśmy się ciałami naszych koni i nadsłuchiwaliśmy.
— Maszallah! Kto to może być? — spytał Mohammed Emin.
— Arnauta — odrzekłem.
Wtem usłyszeliśmy krzyk, a potem zaraz głośne szczekanie psa.
— Dojan ma złoczyńcę — rzekłem spokojnie. — Buluku emini, idź i sprowadź go.
— Allah illa Allah! Emirze, zostaję; mogłoby tam być dziesięciu albo stu, a wówczas byłbym zgubiony.
— A twój osioł zostałby sierotą, ty tchórzu! Uważaj na konie! Chodźcie! Puściliśmy się w gąszcz, ale nie potrzeba było długo iść. Nie myliłem się; to był Arnauta. Pies nie stał, lecz leżał na nim w postawie świadczącej o nadzwyczajnej roztropności zwierzęcia. Arnauta bowiem dobył był sztyletu, aby się bronić przed napastnikiem, pies miał zatem podwójne zadanie. Rzucił go o ziemię i tak położył się na prawej ręce Arnauty, że nie mógł nią ruszyć. Przytem trzymał go zębami za szyję; lekko wprawdzie ale zawsze tak, że leżący zginąłby przy najlżejszym ruchu.
Wziąłem skrytobójcy z rąk sztylet, a potem jeden z pistoletów z za pasa. Drugi leżał wystrzelony na ziemi; upadł mu podczas ataku psa.
— Geri — nazad!
Na ten rozkaz puścił Dojan Arnautę, który zerwał się i chwycił mimowolnie rękoma za szyję. Odezwałem się do niego:
— Człowiecze, toż ty mordujesz! Czy mam cię ubić?
— Pozwól, zihdi, a powieszę go! — prosił Halef.
— Eh! nie trafił nikogo z nas. Niech się wynosi.
— Emirze — zauważył Mohammed — to dzikie zwierzę i należy je uczynić nieszkodliwem.
— Strzelił do mnie i nie będzie miał już sposobności uczynić tego powtórnie. Ruszaj precz, szubrawcze!
W mgnieniu oka zniknął w zaroślach. Pies chciał w tej chwili rzucić się za nim, lecz wstrzymałem go.
— Zihdi, trzeba pójść za nim! To Arnauta i może być dla nas niebezpiecznym! — zawołał Halef.
— Gdzie ma być niebezpiecznym? Czy w Amadijah? Nie może się tam pokazywać, bo wytoczę mu proces.
Równie gwałtownie sprzeciwiali się Mohammed i Anglik, ale wróciłem mimo to do koni i dosiadłem swojego. Pies pobiegł za mną bez rozkazu; widać było, że nie potrzebowałem go już przywiązywać, a co się też potwierdziło w przyszłości.
Około południa dotarliśmy do małej wsi, Bebadi. Wyglądała bardzo ubogo, a, o ile mogłem zauważyć, zamieszkiwali ją Nestorjanie. Spoczęliśmy tu na krótko i wystaraliśmy się z trudem o haust sorbetu do naszego posiłku.
Przed sobą mieliśmy stożkowatą górę, na której leży Amadijah. Dostaliśmy się tam niebawem. Po obu stronach drogi, wiodącej w górę, widać było sady, dość dobrze uprawione, sama jednak miejscowość nie sprawiała zbyt imponującego wrażenia. Wjechaliśmy przez bramę, rozpadłą kiedyś i naprawioną tylko od biedy. Kilku obdartych Arnautów stało na straży, aby nieprzyjaciel nie mógł miasta zaskoczyć. Jeden z nich chwycił za cugle mojego, a drugi haddedihnowego konia.
— Stać! Kto wy? — zawołał na mnie.
Wskazałem na buluka emini.
— Czyż nie widzisz, że mamy z sobą żołnierza wielkorządcy? On ci odpowie.
— Ciebie pytałem, a nie jego!
— Precz, na bok!
Z temi słowami na ustach zmusiłem konia do poderwania się w górę; skoczył, a Arnauta upadł na ziemię. Mohammed poszedł za moim przykładem i pojechaliśmy dalej. Za sobą usłyszeliśmy przekleństwa Arnautów i kłótnię Baszybożuka z nimi. Spotkał nas jakiś człowiek w długim kaftanie i z głową, owiniętą w starą chustę.
— Ktoś ty, człowieku? — spytałem go.
— Panie, jestem Jehudi[1]. Co rozkażesz?
— Czy wiesz, gdzie mieszka mutesselim?[2]
— Tak, panie!
— Zaprowadź nas do jego seraju!
Im pewniej występuje się na Wschodzie, tem przyjaźniejszego doznaje się traktowania. W dodatku był Żydem, a zatem człowiekiem, cierpianym tylko z łaski w Amadijah; nie odważył się sprzeciwić. Poprowadził nas szeregiem ulic i bazarów, a wszystkie one robiły wrażenie chylenia się do upadku.
Ta ważna twierdza graniczna była widocznie w zaniedbaniu. Nie było życia na ulicach, ani po sklepach. Spotkaliśmy niewielu tylko ludzi, a i ci wyglądali chorobliwie i przygnębieni, jak żywe dokumenty znanej niezdrowotności miasta.
Seraj zzewnątrz nie zasługiwał bynajmniej na nazwę pałacu. Wyglądał jak naprawiona ruina, a przed wejściem nie było widać warty. Zsiedliśmy z koni i oddaliśmy je Halefowi, Kurdowi i bulukowi emini, który nas tymczasem dopędził. Żyd, otrzymawszy nagrodę, za którą podziękował entuzjastycznie, oddalił się, a my weszliśmy do środka.
Dopiero po przejściu kilku korytarzy, spotkaliśmy człowieka, który na nasz widok, przeszedł z powolnego chodu na szybiki bieg.
— Kto wy? Czego tu chcecie? — zapytał gniewnym głosem.
— Człowiecze, przemawiaj inaczej, bo ci pokażę, co to jest uprzejmość! Ktoś ty?
— Jestem nadzorcą tego pałacu.
— Czy można się widzieć z mutesselimem?
— Nie.
— Gdzie on?
— Wyjechał konno.
— To znaczy, że jest w domu i odbywa swój kef.
— Czy chcesz mu nakazywać, co ma czynić, lub nie?
— Nie, ale nakazuję ci mówić prawdę!
— Ktoś ty, że tak do mnie mówisz? Czyżeś niewierny, że śmiesz wchodzić z psem do pałacu komendanta?
Miał słuszność; obok mnie stał chart i patrzył na nas oczyma, mówiącemi wyraźnie, że czeka tylko na skinienie, aby się rzucić na Turka.
— Postaw warty pod bramą — odrzekłem mu — a wtedy nikt nie wejdzie, komu nie wolno. O jakim czasie będę mógł mówić z mutesselimem?
— O zmroku.
— Dobrze. Powiedz mu więc, że przyjdę.
— A gdy mię zapyta, ktoś ty?
— To powiesz, że jestem przyjacielem mutessaryfa z Mossul.
Zakłopotał się, my zaś zawróciliśmy i dosiedliśmy znowu koni, aby szukać mieszkania. Było właściwie łatwo je wynaleźć, ponieważ wiele domów stało pustką, nie mogłem jednak zająć któregoś z nich potajemnie.
Jadąc tak i przyglądając się budynkom, natknęliśmy się na olbrzymią marsową postać. Mąż ten stąpał szeroko, jak wóz w dwanaście koni zaprzężony. Bluzę jego i spodnie pokrywał złoty haft, broń miał niemałej wartości, a u cybucha, z którego palił z wielkiem poczuciem godności, wisiało, jak potem naliczyłem, aż czternaście jedwabnych kutasów. Stanął z boku, aby przypatrzeć się memu karoszowi z powagą znawcy w obliczu. Wstrzymałem konia i powitałem go.
— Sallam.
— Aaleikum! — odrzekł z dumnem skinieniem głowy.
— Jestem tu obcy, a nie chcę mówić z birkadżim[3]. Pozwolisz, że się dowiem od ciebie — rzekłem, conajmniej tak dumnie, jak on.
— Mowa twoja powiada mi, że jesteś effendim. Odpowiem na twe pytanie.
— Kto ty jesteś? — Jestem Selim Aga, dowódca Albańczyków, strzegących tej sławnej twierdzy.
— A ja jestem Kara Ben Nemzi, w opiece padyszacha i wysłannik mutessaryfa z Mossul. Szukam domu w Arnadijah, gdziebym mógł przez kilka dni mieszkać; możesz mi jaki wskazać?
Zniżył się aż do okazania szacunku w sposób wojskowy i rzekł:
— Allah niech błogosławi waszą wysokość, effendi. Tyś wielki pan, który musi być przyjętym w pałacu mutesselima.
— Nadzorca pałacu wyprosił mnie, a ja...
— Niech Allah zgubi tę kreaturę — przerwał mi. — Pójdę i poszarpię go na sztuki!
Toczył białkami i wywijał rękoma. Ten człowiek, to jednak był tylko „matamorem“ pospolitego gatunku.
— Daj pokój temu człekowi! Nie będzie miał zaszczytu oglądania u siebie gości, przynoszących mu wielki bakszysz.
— Bakszysz? — spytał waleczny. — Dajesz wielki bakszysz?
— Nie zwykłem go skąpić.
— O, w takim razie znam dom, w którym będziesz mógł mieszkać i palić tytoń, jak szach-in-szach perski. Czy mam cię tam zaprowadzić?
— Pokaż mi go!
Obrócił się i poszedł przodem, a my za nim. Prowadził nas pustemi ulicami bazarów, aż zatrzymaliśmy się na małym wolnym placyku.
— To jest mejdan jidżelikin, „plac wielkości“ — objaśnił nam.
Plac ten mógł posiadać wszelkie cechy, tylko wielkim nie był i dlatego prawdopodobnie nazwano go tak górnolotnie. Widać było odrazu, że znajdujemy się, w mieście tureckiem, gdyż po mejdan jidżelikin włóczyło się ze dwadzieścia bezdomnych psów, z których wiele miało skórę okrytą liszajami. Na widok mojego psa podniosły wściekłe wycie, lecz Dojan nie zwrócił na to uwagi, jak basza na gromadę żebraków.
— A tu jest ten dom, który miałem na myśli — dodał aga.
Przytem wskazał na budynek, zajmujący całą jedną stronę placu i wyglądający wcale nie najgorzej. Miał on do frontu kilka pengdżeri[4], zaopatrzonych w drewnianą kratę, a dokoła płaskiego dachu ciągnęła się poręcz ochronna, luksus w kraju tym zaiste wielki.
— Kto mieszka w tym domu? — spytałem.
— Ja sam, effendi — odpowiedział.
— A do kogo należy?
— Do mnie.
— Kupiłeś go, czy wynająłeś?
— Ani jedno ani drugie. Był własnością sławnego Ismaila Baszy i pozostał potem bez właściciela, dopóki ja go nie zająłem. Chodź, pokażę ci wszystko!
Temu dzielnemu dowódcy Arnautów spodobał się widocznie mój bakszysz. Mimo to była mi jego propozycja na rękę, ponieważ jego stanowisko umożliwiało mu udzielanie potrzebnych mi wiadomości. Zsiedliśmy przed domem z koni i weszliśmy do środka. W sieni siedziała w kuczki jakaś stara kobieta i obierała cebulę, przyczem z załzawionemi oczyma żuła odpadłe łupy. Z wieku wyglądała na prababkę wiecznego Żyda, albo na całkiem przez śmierć zapomnianą ciotkę Metuzalema.
— Słuchaj, moja słodka Merzinah, oto sprowadzam ci mężów — przemówił Selim w tonie nader miłym.
Nie mogła nas zobaczyć przez łzy i otarła sobie oczy cebulą, którą w ręku właśnie trzymała, dzięki czemu zalały się łzami w dwójnasób.
— Mężów? — spytała głosem, wydobywającym się, jak mowa ducha, z ust bezzębnych.
— Tak, mężów którzy będą mieszkać w tym domu.
Odrzuciła cebulę i zerwała się z ziemi z młodzieńczą sprężystością.
— Mieszkać? Tu, w tym domu? Czy oszalałeś, Selimie Ago?
— Tak moja luba Merzinah, zostaniesz mejchanedżą[5] tych mężów i będziesz im posługiwać.
— Gospodynią? Posługiwać? Allah kerim! Tyś naprawdę zwarjował. Czy nie mam dość do roboty dzień i noc, aby tylko obsłużyć ciebie. Wypędź ich z miejsca; nakazuję ci.
Zakłopotał się nieco, widocznie „słodka“ i „luba“ Merzinah władała tu potężnie.
— Praca twoja nie zwiększy się, moja gołąbko. Będę dla nieb trzymał kyzlę[6], ona ich obsłuży.
— Kyzlę? — spytała, przyczem głos jej z przytłumionego i głuchego stał się skrzeczącym i zachłystliwym, jak gdyby różowe usteczka lubej gołąbki zmieniły się w dziób zepsutego klarnetu. — Kyzlę, i pewnie młodą, ładną kyzlę, he?
— To zależy od tych mężów, Merzinah.
Wsparła ręce na biodrach — ruch właściwy zarówno Wschodowi, jak i Zachodowi — i odetchnęła głęboko. Był to znak, że potrzeba jej znacznego zapasu powietrza, aby dziedzicznej władzy swojej bronić z odpowiednim naciskiem.
— Od tych mężów zależy? Odemnie! Ja tu jestem panią! Ja mam tu prawo rozkazu! Ja mam stanowić, co się ma stać i rozkazuję ci wypędzić tych ludzi precz. Słyszysz, Selimie Ago? Precz natychmiast!
— Ależ to wcale nie są ludzie, moja jedyna Merzinah!
Merzinah, co w naszym języku znaczy mirt, otarła sobie oczka ponownie i jęła nam się przypatrywać bardzo dokładnie. Ja sam byłem nieco zdumiony tem twierdzeniem agi. Czemże mieliśmy być, skoro nie byliśmy ludźmi.
— Nie — rzekł — to nie ludzie, lecz effendi, wielcy effendi, którzy są pod opieką wielkorządcy.
— Co mnie obchodzi wielkorządca! Tu ja jestem wielkorządczynią, sułtanką Valide i co ja powiem, to...
— Ależ posłuchaj! Oni zapłacą bardzo dobry bakszysz.
Bakszysz wywiera na Wschodzie czarodziejski skutek, więc i tu był prawdopodobnie tym zbawczym wyrazem. „Mircik“ opuściła ramiona i spróbowała się uśmiechnąć zgodliwiej, co jednak przerodziło się w grymas szyderczy. Zwróciła się do Lindsaya.
— Wielki bakszysz? Czy to prawda?
Zapytany skinął głową, wskazując na mnie.
— Co z tym? — zapytała mnie. — Czy on zgłupiał?
— Nie — odrzekłem. — Pozwól sobie powiedzieć, duszo tego domu, kim my jesteśmy. Ten mąż, którego teraz pytałaś, jest bardzo pobożnym pielgrzymem z Londonistanu. Kopie on motyką, którą tu widzisz, w ziemi, aby podsłuchać mowę umarłych i ślubował nie mówić słowa bez pozwolenia.
— Pobożny, święty, czarownik? — spytała przestraszona.
— Talk. Przestrzegam cię, byś go nie obraziła. Ten drugi jest dowódcą wielkiego ludu, daleko stąd na zachód; a ja jestem emirem tych wojowników, którzy czczą kobiety i dają bakszysz. Jesteś sułtanką tego domu. Pozwól nam go obejrzeć, czy będziemy mogli mieszkać tu przez kilka dni.
— Effendi, mowa twoja pachnie różami i goździkami; twoje usta mędrsze są od pyska tego Selima Agi, który ustawicznie zapomina powiedzieć to, co właściwe, a dłoń twoja jest jako dłoń Allaha, co sieje błogosławieństwo. Czy masz z sobą wielu służących?
— Nie, bo ramię mamy dość silne, aby się obronić. Mamy tylko trzech towarzyszy: służącego, kawasa mutessaryfa z Mossul i Kurda, który dziś jeszcze opuści Amadijah.
— Więc miło mi was powitać! Przypatrzcie się memu domowi i ogrodowi, a jeżeli wam spodoba się u mnie, to oko moje będzie nad wami czuwać i świecić.
Otarła sobie znowu czujne i świecące oczy i pozbierała cebulę z ziemi, aby nam utorować drogę. Dzielny aga był tym zwrotem widocznie bardzo uszczęśliwiony. Zaprowadził nas najprzód do izby, służącej mu za mieszkanie. Była bardzo obszerna, a całe umeblowanie stanowił stary dywan, służący za sofę, łóżko, krzesło i stół. Na ścianach wisiało kilka sztuk broni i fajek, na ziemi zaś stała flaszka, a obok niej kilka próżnych skorupek z jaj.
— Miło mi was powitać, panowie — rzekł — wychylmy kielich przyjaźni.
Podniósł z ziemi flaszkę i skorupki, i dał każdemu z nas po jednej w rękę. Nalał do nich. Było to raki. Wypiliśmy z tych kurognostycznych puharów, on zaś przyłożył flaszkę samą do ust i nie odjął jej dopóty, dopóki nie przekonał się, że ostry, siarkowodorowy napój nie może flaszce już nic zaszkodzić. Następnie wziął nam z rąk skorupki, wysączył wszystko, co jeszcze w nich zostało po nas i położył je ostrożnie na ziemi.
— Kendim idżid eter — mój własny wynalazek — stwierdził dumnie. — Dziwicie się, że nie mam szklanek?
— Przenosisz prawdopodobnie ten piękny wynalazek nad szklanki — odpowiedziałem.
— Przenoszę je dlatego, że nie mam szklanek. Jestem agą Albańczyków i mam jako żołd i taim miesięcznie trzysta trzydzieści pjastrów[7], ale czekam już jedenaście miesięcy. Allah kerim — Bóg łaskaw, a sułtan sam tego potrzebuje!
Wobec tego nie mogłem się zaiste dziwić, że słowo bakszysz wywierało nań silne wrażenie.
Oprowadził nas po domu. Był zbudowany obszernie, ale zamieniał się już w ruinę. Wzięliśmy sobie cztery pokoje, po jednym dla każdego z nas, a jeden dla Halefa i Baszybożuka. Cena była niska, po pięć pjastrów, a więc około złotówki za pokój na tydzień.
— Chcecie także ogród zobaczyć? — zapytał następnie.
— Oczywiście! Czy piękny?
— Bardzo piękny; taki, jak ogrody raju! Zobaczysz tam wszelkiego rodzaju drzewa, zioła i trawy, jakich nie znasz zupełnie. We dnie świeci nad nim słońce, a w nocy oczy gwiazd. Bardzo piękny!
— Czy pada nań i deszcz także? — spytałem rozbawiony.
— Gdy deszcz pada, otrzymuje ogród z tego także część swoją; czasem nawet śnieg tam napada. Chodź i popatrz!
Na dziedzińcu stała szopa, którą wynajęliśmy dla koni; kosztowała także złotówkę. Ogród miał czterdzieści kroków w kwadrat, był zatem bardzo mały. Dostrzegłem tylko skarłowaciały cyprys i dziką jabłoń. „Wszelakiego rodzaju zioła i trawy“ składały się poprostu z dzikich kendir[8], wybujałej madanos[9] i z kilku ubożuchnych złocieni. Największym dziwem ogrodu była grządka, na której ginęły obok siebie z głodu sogani[10], sarmizak[11], krzak agrestu i kilka przekwitłych fiołków.
— Bir gizel bagcze — piękny ogród, nieprawdaż? — spytał aga, wydmuchując potężny obłok dymu.
— Gizel zorli — mocno piękny! — odrzekłem.
— Pek bereketli — bardzo urodzajny!
— Ghajet bereketli — nadzwyczaj urodzajny!
— Ile czok gizel dikekler — i dużo pięknych roślin! Nieprawdaż?
— Syz sajiji — niezliczone!
— Wiesz, kto tu się przechadzał?
— Kto?
— Najpiękniejsza róża Kurdystanu. Czy nie słyszałeś nigdy o Esmie Chan, której żadna nie przywyższyła w piękności?
— Była żoną Ismaila Baszy, ostatniego dziedzicznego syna abbasydzkich kalifów?
— Tak, wiesz o tem. Nosiła miano Chan, jak wszystkie kobiety tej książęcej rodziny. Ismaila Baszę oblegał Indżeh Bairakdar Mohammed Basza. Rozsadził mury zamku, który wzięto następnie szturmem. Potem poszedł Ismail z Esmą Chan, jako jeniec do Bagdadu. Tu żyła i rozsiewała woń swej piękności. Emirze, pragnąłbym, żeby jeszcze tu była.
— Czy sadziła także tę pietruszkę i ten czosnek?
— Nie — odparł poważnie — to zrobiła Merzinah, moja gospodyni.
— Podziękuj zatem Allahowi, że w zamian ze Esmę Chan, masz przy sobie tę słodką Merzinah.
— Effendi, ona bywa czasem bardzo gorzka!
— Nie śmiesz szemrać przeciwko temu, Allah bowiem dzieli swe dary bardzo rozmaicie, a że musisz oddychać wonią tego „mirtu“, to było spewnością w księdze zapisane.
— Tak ci jest, lecz powiedz mi, emirze, czy chcesz wynająć ten ogród?
— Ile żądasz za to?
— Zapłacisz mi dziesięć pjastrów na tydzień. Wszyscy wówczas będziecie mogli chodzić do ogrodu i myśleć o Esmie Chan, ilekroć wam się podoba.
Wahałem się z odpowiedzią. Ogród przytykał do tylnej ściany jakiegoś budynku, w której zauważyłem dwa rzędy małych otworów. Wyglądało mi trochę na więzienie. Musiałem się dowiedzieć.
— Sądzę, że nie wynajmę tego ogrodu.
— Czemu nie?
— Bo zawadza mi ten mur.
— Ten mutr, czemu?
— Nie lubię pozostawać w pobliżu więzienia.
— Oh, ludzie, którzy tam tkwią, nie przeszkadzaliby tobie. Ich nory są tak głęboko, że nie mogą wcale dosięgnąć tych małych okien.
— Czy to jest jedyne więzienie w Amadijah?
— Tak jest. Drugie się zapadło. Mój czausz[12] ma nadzór nad więźniami.
— A sądzisz, że oni nie będą mi przeszkadzać?
— Nie zobaczysz nikogo, ani nie usłyszysz ich głosu.
— To dam ci tych dziesięć pjastrów. Masz więc razem dostawać od nas na tydzień po trzydzieści pięć pjastrów. Pozwolisz, że zapłacę ci zaraz za pierwszy tydzień.
Rozradował się spowodu tej propozycji całem obliczem. Anglik zauważył, że sięgnąłem do kieszeni, aby zaraz zapłacić. Potrząsnął głową, dobył własną sakiewkę i podał mi ją. Mógł doskonale znieść pewne jej ulżenie, wziąłem więc trzy cekiny mahbub[13] i dałem je adze.
— Weź to! Reszta to bakszysz dla ciebie.
Było więcej niż dwa razy tyle, jak miał otrzymać, zrobił więc minę bardzo uradowaną i rzekł z szacunkiem:
— Emirze, koran powiada: „Kto daje podwójnie, temu pobłogosławi Allah tysiąckrotnie“. Allah jest twym dłużnikiem i wynagrodzi to ci sowicie!
— Potrzeba nam teraz dywanów i fajek do naszych pokoi; gdzie możnaby je wypożyczyć.
— Panie, jeżeli dasz jeszcze dwie takie sztuki złota, otrzymasz wszystko, czego zapragnie twoje serce.
— Masz je tu!
— Śpieszę, aby wam przynieść, czego potrzeba.
Opuściliśmy ogród. Na dziedzińcu stała Merzinah, dusza pałacu. Ręce jej uczernione były teraz sadzą. Mieszała palcem w naczyniu, pełnem rozpuszczonego masła.
— Emirze, czy weźmiesz pokoje? — zapytała.
Przy tem zapytaniu przyszło jej może na myśl, że palec nie jest integralną częścią ryneczki; wyciągnęła go i przesunęła bardzo ostrożnie po wystawionym języku.
— Zatrzymam je, zarówno jak szopę i ogród.
— Zapłacił już wszystko — zaznaczył aga z naciskiem.
— Ile? — zapytała.
— Trzydzieści pięć pjastrów za pierwszy tydzień.
O bakszyszu nic nie powiedział ten hultaj. Czyżby i pod tym względem był pod papuczem[14] swojego „mirtu“. Wyjąłem jeszcze jednego cekina mahbub z sakiewki i dałem go jej.
— Oto masz, perło gościnności! To pierwszy bakszysz dla ciebie. Jeżeli będziemy z ciebie zadowoleni, dostaniesz więcej.
Sięgnęła skwapliwie po pieniądz i schowała go za pas.
— Dziękuję ci, o panie! Będę czuwać nad tem, żeby ci dobrze było w moim domu, jako na łonie praojca Ibrahima. Widzę, że jesteś emirem walecznych wojowników, którzy czczą kobiety i dają bakszysz. Idźcie na górę do swoich pokoi! Przyrządzę wam twardy pirindż, polany grubo rozpuszczonem masłem.
Przytem włożyła znowu w roztargnieniu wedle wzniosłego obyczaju palec do rynki. Propozycja jej była bardzo jowialna, ale brrr...
— Dobroć twoja jest wielka — odparłem — lecz nie mamy czasu z niej korzystać, bo musimy wyjść zaraz.
— Ale życzysz sobie, emirze, żebym ci przyrządzała potrawy?
— Powiedziałaś przecież, że masz dzień i noc dość do roboty, aby tylko agę obsłużyć, nie śmiemy więc naprzykrzać się tobie. Zresztą należy się spodziewać, że nas będą często zapraszać na uczty. O ile zaś to się nie stanie, poślemy sobie zawsze po jedzenie do jemegidżiego[15].
— Ale ucztą, którą chcę wydać na waszą cześć, zapewne nie wzgardzisz?
— Więc dobrze, ugotuj nam kilka jaj, nie możemy dziś jeść nic innego.
To było jeszcze jedyne, co moglibyśmy zjeść z rąk subtelnego „mirtu“.
— Jaja? Możesz je mieć, effendi — odpowiedziała skrzętnie — ale jedząc, oszczędzajcie skorupek, gdyż aga używa ich jako czarek, a sam jest tak nieostrożny, że rozbija je zawsze.
Cofnęliśmy się do naszych pokoi, gdzie wnet zjawił się aga z dywanami, kocami, fajkami, wypożyczonemi u handlarzy, Były nowe i dlatego czyste, tak, że mogliśmy być zadowoleni. Potem pojawiła się Merzinah z pokrywą starego drewnianego pudełka w ręku, jako półmiskiem. Na niem znajdowały się jaja, które miały stanowić ucztę honorową. Obok leżało kilka płatów ciasta i słynna rynka z masłem, oraz kilka skorupek z jaj, w których znajdowała się brudna sól, grubo tłuczony pieprz i kminek, bardzo wątpliwej wartości. Noża ani łyżek do jaj oczywiście nie było.
Tę lukullową ucztę, do której zaprosiliśmy uprzejmie także Merzinah, przemogliśmy wreszcie szczęśliwie. Podziękowała jak najuprzejmiej za wyświadczony jej, nigdy nieoczekiwany zaszczyt i oddaliła się ze swym „statkiem Alfenidy“ do kuchni. Aga podniósł się także.
— Wiesz, panie, dokąd teraz pójdę? — zapytał.
— Dowiem się zapewne.
— Do mutesselima. Niechaj się dowie, jak dostojnym jesteś emirem i jak przyjął cię nadzorca jego pałacu.
Dokończył swoich urzędowych czynności w ten sposób, że otarł sobie z wąsów resztki roztopionego masła, które jadł wyłącznie z Merzinah i ruszył w drogę. Byliśmy sami.
— Czy mogę mówić, sir?
— Tak, master.
— Ubranie kupić!
— Teraz?
— Tak jest.
— Czerwone w kraty?
— Naturalnie.
— Więc pójdziemy do bazaru!
— Ale ja nic nie mówić! Wy musicie kupić, sir, tu pieniądze!
— Kupimy sobie tylko ubranie?
— Cóż jeszcze?
— Trochę naczynia, którego nam teraz potrzeba, a potem ofiarujemy je roztropnie adze, lub naszej gospodyni. Następnie tytoniu, kawy i innych rzeczy, bez których nie można się obejść.
— Well! Płacę wszystko!
— Będziemy używać najprzód waszej sakiewki, a potem się obliczymy.
— Pshaw! Płacę wszystko! Załatwione!
— Czy pójdę razem? — zapytał Mohammed.
— Jak chcesz. Sądzę jednak, że lepiej zrobisz, pokazując się jak najmniej. W Spandareh poznano w tobie także Haddedihna, pomijając nawet to, że jesteś bardzo podobny do swego syna; powiedział mi to tamtejszy naczelnik wsi.
— Zostanę zatem.
Zapaliliśmy cybuchy i wyszliśmy. Sień domu była pełna dymu, a w kuchni kaszlał „mirt“. Zauważywszy nas, wychyliła się na chwilę.
— Gdzie nasi ludzie? — zapytałem ją.
— Przy koniach. Wychodzisz?
— Idziemy do bazaru na zakupy. Nie przerywaj sobie, opiekunko kuchni. O, tam ci woda wybiega.
— Niech wybiega, panie. Jedzenie będzie jednak gotowe!
— Jedzenie? Gotujesz je w tym dużym kotle?
— Tak.
— Więc to nie dla ciebie i Selima Agi?
— Nie, mam gotować dla więźniów.
— Ah! Dla tych, którzy znajdują się obok?
— Tak jest.
— Czy wielu nieszczęśliwych znajduje się w tym domu?
— Niema jeszcze dwudziestu.
— Wszyscy pochodzą z Amadijah?
— O nie. Jest kilku żołnierzy arnauckich, którzy popełnili przestępstwa, kilku Chaldejczyków, jeden Kurd, kilku mieszkańców Amadijah i jeden Arab.
— Arab? Przecież tu niema Arabów.
— Sprowadzono go z Mossul.
— Co oni dostają do jedzenia?
— Kawałki chleba, który piekę, a prócz tego, jak mi na rękę, w południe lub po południu, tę ciepłą strawę.
— Z czego ona się składa?
— Mąka rozgotowana w wodzie.
— Kto im to zanosi?
— Ja sama. Sierżant otwiera nory. Czy widziałeś już kiedy więzienie?
— Nie.
— Jeżeli chcesz zobaczyć, to tylko powiedz mnie!
— Sierżant nie pozwoliłby na to.
— Pozwoli ci, gdyż ja jestem jego panią.
— Ty?
— Ja. Czyż nie jestem panią jego agi?
— To prawda! Rozważę sobie, czy zgadza się to z godnością emira odwiedzić więzienie i dać tym, którzy na to zezwolą, duży bakszysz.
— Wypada, panie; bardzo wypada. Może łaska twoja zaświeci także więźniom, że będą mogli kupić odemnie kilka potraw i tytoniu, czego zresztą nie mają.
Nie nie mogło ucieszyć mnie więcej od tej wiadomości; byłem jednak na tyle ostrożny, że nie stawiałem już bardziej szczegółowych pytań, aby nie wzbudzić niemi podejrzenia. Zawołałem Halefa, buluka emini i Kurda ze Spandareh, aby nam towarzyszyli i wyszliśmy.
Bazary były jak wymarłe. Z trudem znaleźliśmy kawiarenkę, gdzie podano nam napój, przypominający bardzo smak palonego jęczmienia. Tam też dowiedzieliśmy się, co było powodem obecnego braku życia w Amadijah. Mimo wysokich gór otaczających jest to miasto nadzwyczaj niezdrowe, a z nastaniem cieplejszej pory roku panuje w Amadijah febra. W tym też czasie opuszczają tę miejscowość jej mieszkańcy i udają się w pobliskie lasy, aby tam żyć w letnich mieszkaniach, zwanych jilakami.
Wreszcie daliśmy radę tajemniczemu płynowi, napełniliśmy fajki na nowo i poszliśmy na kupno odzieży. Kawiarz oznaczył nam miejsce, gdzie mogliśmy otrzymać to, czego nam było potrzeba. Kupno odbyło się w obecności milczącego Anglika i ku widocznemu jego zadowoleniu. Otrzymał kompletne czerwono-czarne ubranie w kratki za stosunkowo niską cenę. Potem porobiliśmy jeszcze kilka innych zakupów i odesłaliśmy z tem służących do domu. Kurd otrzymał w podarunku haftowany perełkami i napełniony tytoniem kapciuch, który sobie natychmiast uwiesił u pasa, aby ten dokument jego męskości wpadał każdemu w oczy.
Rozpoczęliśmy z Anglikiem włóczęgę po mieście, aby mu się przyjrzeć cokolwiek. Nabrałem przytem przekonania, że tę, tak ważną niegdyś graniczną warownię, do której Turcy dziś jeszcze wielką przywiązywali wartość, mogło napaść i splądrować z łatwością kilkuset przedsiębiorczych Kurdów. Ci nieliczni żołnierze, których spotkaliśmy, wyglądali głodno i chorowicie, a fortyfikacje znajdowały się w stanie, zaprzeczającym im prawa do tej nazwy.
Gdyśmy wrócili, aga czekał już na mnie.
— Emirze, czekam już długo na ciebie.
— Dlaczego?
— Mam cię sprowadzić do mutesselima.
— Sprowadzić? — zapytałem, akcentując z uśmiechem to słowo.
— Nie, tylko ci towarzyszyć. Opowiedziałem mu już wszystko, a temu nadzorcy podsunąłem pięść pod nos. Allah go strzegł, że nie zabiłem go, lub nie udusiłem.
Zatoczył przy tem białkami i zgiął wszystkie dziesięć palców jak obcęgi.
— Co powiedział komendant?
— Emirze, czy mam prawdę powiedzieć?
— Spodziewam się.
— Nie ucieszył się twojem przybyciem.
— Ah! Czemu nie?
— Nie lubi obcych i bardzo rzadko przyjmuje wizyty.
— Czy to pustelnik?
— Nie. Jako komendant dostaje oprócz wolnego mieszkania sześć tysięcy siedemset osiemdziesiąt pjastrów miesięcznie, ale powodzi mu się tak, jak nam wszystkim. Od jedenastu miesięcy nie otrzymał nic i nie ma ani co jeść, ani co pić. Czyż wobec tego może się radować spowodu ważnych odwiedzin.
— Chcę go zobaczyć i pomówić z nim, a nie jeść u niego.
— To nie może być. Musi cię przyjąć odpowiednio do swego stanowiska i godnie, i dlatego kazał do siebie...
Zawahał się kłopotliwie.
— Co? do siebie... no!
— Do siebie zawołać tutejszych Żydów, aby od nich pożyczyć pięćset pjastrów. Tyle potrzeba mu na przyjęcie ciebie.
— A oni mu to dali?
— Allah illa Allah; sami już nic nie mieli, ponieważ dawniej oddali mu wszystko. Pożyczył więc sobie jagnię i wiele innych rzeczy, a to bardzo złe szczególnie dla mnie, emirze!
— Czemu dla ciebie?
— Bo będę musiał pożyczyć mu tych pięćset pjastrów, albo... albo...
— Albo co?
— Albo zapytać cię, czy ty... ty...
— Mówże dalej, ago!
— Czy jesteś bogaty? O, emirze, ja sam nie miałbym ani jednego para, gdybyś był mi dzisiaj nic nie dał, a z tego musiałem Merzinah dać trzydzieści pięć pjastrów.
Pożyczyć mutesselimowi pięćset pjastrów na moje przyjęcie, znaczyło tyle, co darować! Było to mniej więcej sto dwadzieścia złotych. Hm, dzięki pieniądzom, znalezionym przy zwierzęciu Abu-Zeifa, nie byłem pozbawiony środków, a dobre usposobienie mutesselima mogło się bardzo przydać dla naszych celów. Mogłem w każdym razie dać pięćset pjastrów, a drugie tyle powinien był dać master Lindsay, który na przygodę chętnie spewnością wydałby tę tak mało znaczną dlań sumę. Udałem się więc do izby Anglika, podczas gdy aga na mnie czekał na dole.
Sir Dawid przebierał się właśnie. Długa twarz jego promieniała od zadowolenia.
— Master, jak ja wyglądam? — zapytał.
— Kompletny Kurd.
— Well; dobrze, bardzo dobrze! Wyśmienicie, ale jak zawinąć turban?
— Dajcie tu!
Nigdy jeszcze w życiu nie miał w ręku chusty turbanowej. Włożyłem mu czapkę na rozpromienioną głowę, a potem jąłem dokoła niej owijać kunsztownie czarno-czerwoną materję. W ten sposób zrobiłem mu olbrzymi turban, jakie tu w kraju noszą dygnitarze i ludzie bardzo dostojni. Takie nakrycie głowy ma często do czterech stóp średnicy.
— No i gotów jest wielki chan Kurdów!
— Przepysznie! Wspaniale! Piękna przygoda, uwolnić Amada al Ghandur i zapłacić, wszystko zapłacić.
— Czy to naprawdę, sir?
— Czemu nie?
— Wiem wprawdzie, żeście bogaci i, że użyć tego umiecie w czasie odpowiednim...
Spojrzał na mnie szybko i badawczo, i zapytał:
— Chcecie pieniędzy?
— Tak jest — odrzekłem wprost.
— Well, dostaniecie! Dla was?
— Nie. Spodziewam się, że nie poznaliście mnie z tej strony.
— Słusznie, sir! Dla kogóż więc?
— Dla mutesselima.
— Ah! Po co? Na co?
— To człowiek bardzo ubogi. Sułtan dłużen mu gażę za jedenaście miesięcy. Z tego powodu chwycił się środka, praktykowanego przez wszystkich urzędników tureckich i wyssał ludność tutejszą wcale dokładnie. Niema więc nic i nikt mu nie może pożyczyć. To też wizyta nasza sprawia mu wielki kłopot. Musi nas przyjąć gościnnie, a nie ma środków na to. Wziął sobie na kredyt jagnię i inne rzeczy, a tymczasem każe mię zapytać, czy jestem dość bogaty, aby mu pożyczyć pięćset pjastrów. To jest prawdziwie po turecku, a na zwrot wcale liczyć nie można. Ponieważ jednak potrzeba nam jego przychylności, postanowiłem....
Przerwał mi szybkim ruchem ręki.
— Dobrze! Dostaniecie banknot stufuntowy!
— To za wiele, sir! To wyniosłoby wedle kursu w Konstantynopolu jedenaście tysiący pjastrów! Ja dam mu pięćset pjastrów i proszę was o drugie tyle. Niech się już tem zadowolni.
— Tysiąc pjastrów! To mało! Darowałem szejkom arabskim jedwabne szaty! Chciałbym go także zobaczyć. Jeżeli mogę pójść razem, to zapłacić wszystko! Wy nic!
— Zgoda.
— Powiedzcie zatem adze, że my to już załatwimy.
— A co my mamy zrobić?
— Kupić po drodze podarunek; włożyć do środka pieniądze.
— Lecz nie za dużo, sir!
— He? Pięć tysięcy pjastrów?
— Dwa tysiące, to już więcej, niż dosyć.
— Well; a zatem dwa tysiące! Gotowe!
Wróciłem do Selima Agi.
— Powiedz komendantowi, że przybędę z jednym z moich towarzyszy.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Zna już twe imię; jakie jeszcze mam mu oznajmić?
— Hadżi Lindsay Bej.
— Hadżi Lindsay Bej. Dobrze! A pjastry, emirze?
— Prosimy, żeby nam wolno było przynieść podarunek dla niego.
— W takim razie i on wam go dać musi.
— Nie jesteśmy ubodzy; mamy wszystko, czego nam potrzeba i ucieszymy się najbardziej, jeżeli nic nam nie ofiaruje, prócz swej przyjaźni. Powiedz mu to.
Odszedł pocieszony i zadowolony.
W pięć minut potem siedzieliśmy już z Anglikiem na koniach; zapowiedziałem mu surowo, że nie ma nic mówić. Halef i buluk pojechali z nami. Kurda odesłaliśmy z pożyczonem ubraniem i pozdrowieniami do Spandareh. Jadąc obok bazarów, kupiliśmy jedwabną tkaninę na szaty uroczyste i ładną sakiewkę, do której Anglik włożył zaraz dwadzieścia złotych medżidji po sto pjastrów. W takich sprawach poczciwy mój master Lindsay nie był nigdy sknerą.
Pojechaliśmy do pałacu komendanta. Przed nim stało około dwustu Albańczyków w pełnej gali pod wodzą dwu milazimów i naszego dzielnego agi. Na nasz widok dobył sarrasa i zakomenderował:
— Ajagda duryn dykatli — stójcie równo!
Zadawali sobie trudu, aby wykonać to polecenie, mimo to utworzyli linję wężowatą, zakończoną bardzo zgiętym ogonem.
— Czalghy! Islik czaryn! — Muzyka! gwizdać!
Zaczęły jęczeć trzy flety, a bęben turecki zawarczał jak młynek do kawy.
— Daha giore! Kuwetlirek! — głośniej, mocniej!
Poczciwy aga przewracał przy tem oczyma w najszybszem tempie metronomu Melcla, a muzykanci powtarzali to za nim. Podczas tego artystycznego i wysoce pochlebnego dla nas przyjęcia zajechaliśmy przed wejście, aby zsiąść z koni. Obaj porucznicy podjechali ku nam i podtrzymali nam strzemiona; sięgnąłem do kieszeni i dałem każdemu z nich po srebrnej dziesięciopjastrówce. Schowali je z zadowoleniem, nie czując się bynajmniej dotkniętymi w swym oficerskim honorze. Turecki oficer kilku niższych rang, zwłaszcza w daleko położonych załogach, jest właściwie dziś jeszcze sługą swojego najbliższego przełożonego i przywykł za takiego się uważać.
Dałem adze materję i sakiewkę.
— Oznajmij nas i wręcz komendantowi ten podarunek.
Poszedł z godnością przodem, a my za nim. Pod bramą stał nazardżi pałacu. Przyjął nas teraz zupełnie inaczej, niż za pierwszym razem.
— Bendenic el epir; agamin zice żelami wer — Wasz sługa całuję rękę; mój pan poleca się wam!
Przeszedłem obok niego bez odpowiedzi, a Lindsay udał także, że go wcale nie zauważył. Muszę przyznać, że mój master Fowling-bull robił mimo krzyczących kolorów wrażenie, zmuszające do respektu. Ubranie leżało na nim, jakby robione dla niego, a świadomość tego, że jest Anglikiem i to bogatym, nadawała postawie jego pewności siebie, bardzo tutaj pożytecznej.
Nadzorca mimo okazanej mu wzgardy objął przewodnictwo i poprowadził nas schodami wgórę do komnaty, wyglądającej na przedpokój. Na nędznych dywanach siedzieli tam urzędnicy komendanta. Za naszem wejściem podnieśli się i powitali nas z szacunkiem. Byli to przeważnie Turcy i kilku Kurdów. Ci drudzy, przynajmniej pod względem zewnętrznym, robili o wiele lepsze wrażenie od pierwszych, którzy nie byli prawdopodobnie w tak korzystnych gospodarczych warunkach. W jednem z okien stał Kurd, po którym poznać było odrazu, że jest wolnym mieszkańcem gór. Z miną ponurego zniecierpliwienia patrzył na pole. Jeden z Turków przystąpił do mnie.
— Czy ty jesteś Emir Hadżi Kara Ben Nemzi, którego oczekuje mutesselim?
— Ja nim jestem.
— A ten effendi to Hadżi Lindsay Bej, który ślubował nic nie mówić?
— Tak jest.
— Jestem basz-kiatib[16] komendanta. Każe cię prosić, żebyś zaczekał kilka chwil.
— Dlaczego? Nie przywykłem czekać, a on wiedział o mojem przybyciu.
— Ma ważne zajęcie, które nie potrwa długo.
Zobaczyłem niebawem, jakie to było zajęcie. Oto z pokoju mutesselima wypadł gwałtownie służący i wrócił po jakimś czasie z dwoma puszkami bez nakrywek. W większej znajdował się tytoń, a w mniejszej palona kawa. Komendant mógł po te rzeczy posłać dopiero po otrzymaniu naszych pieniędzy. Przed powrotem służącego wyszedł aga z pokoju mutesselima.
— Effendi, wybacz jeszcze chwilę! Będziesz mógł wejść natychmiast.
Na to zwrócił się do niego Kurd, stojący pod oknem:
— A kiedyż wreszcie ja będę mógł wejść?
— Będziesz jeszcze dziś dopuszczony.
— Jeszcze dziś! Ja prędzej tu byłem od tego effendi i od wszystkich tutaj. Moja sprawa jest ważna i muszę dzisiaj stąd wyruszać.
Selim Aga zatoczył białkami.
— Ci effendi, to jeden emir, a drugi bej, ty zaś jesteś tylko Kurdem. Wejdziesz dopiero po nich!
— Mam takie same prawo jak oni, ponieważ jestem wysłannikiem walecznego męża, który także jest bejem.
To otwarte i nieustraszone wystąpienie Kurda podobało mi się bardzo, pomimo że pośrednio zwracało się przeciwko mnie. Agę zgniewało jednak widocznie, bo jął znowu przewracać oczyma i odparł:
— Na ciebie przyjdzie kolej później, a może i wcale nie. Jeżeli ci się to nie podoba, możesz odejść. Ty nie wiesz nawet, co jest najpotrzebniejsze, aby zjawić się przed wpływowym człowiekiem.
— Wiesz ty, co najpotrzebniejsze dla Kurda Berwari? Ta szabla! — Uderzył przy tem po rękojeści wymienionej broni. — Chcesz może zobaczyć próbę? Mnie wysyła bej z Gumri, a to, że mnie coraz na nowo usuwają i muszę czekać, to obraza dla niego. Już to on będzie wiedział, co na to odpowiedzieć. Odchodzę!
— Stój! — zawołałem.
Był już pod drzwiami. Bej z Gumri, którego wskazał mi naczelnik ze Spandareh? Oto miałem doskonałą sposobność dobrze się zapisać u niego.
— Czego chcesz? — spytał szorstko.
Przystąpiłem doń i wyciągnąłem rękę.
— Chcę cię pozdrowić, gdyż to tak samo, jakby twój bej słyszał moje pozdrowienie.
— Znasz go?
— Nie widziałem go dotąd, lecz opowiadano mi o nim. To bardzo dzielny wojownik, któremu należy się me poważanie. Czy możesz spełnić posłanie do niego?
— Tak, o ile potrafię.
— Potrafisz, ale przedtem dowiodę ci, że umiem poważać twojego beja: wejdziesz przedemną do mutesselima.
— Czy to prawda?
— Z walecznym Kurdem nie robi się nigdy żartów.
— Słyszycie? — zwrócił się do innych. — Ten obcy emir uczył się uprzejmości i uszanowania. Ale Berwari zna także obyczaj — a do mnie zwrócony dodał: — Panie, dziękuję ci; rozradowałeś mi serce, lecz teraz chętnie zaczekam, dopóki nie pomówisz z mutesselimem.
Teraz on wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem ją.
— Przyjmuję to, gdyż wiem, że niedługo poczekasz. Powiedz mi jednak, czy po rozmowie z komendantem będziesz miał tyle czasu, żeby przyjść do mnie.
— Przyjdę, a potem pojadę trochę prędzej. Gdzie mieszkasz?
— Mieszkam tu u Selima Agi, pułkownika Arnautów.
Cofnął się z potakującem skinieniem głowy, gdyż służący otworzył drzwi, aby wpuścić mnie i Lindsaya.
Pokój, do którego nas wpuszczono, był wybity staremi wypłowiałemi tapetami z papieru, a pod tylną ścianą znajdowało się na stopę ledwie wysokie, pokryte dywanem, podwyższenie. Tam siedział komendant. Był to człowiek długi, chudy o ostrem, przedwcześnie postarzałem, obliczu. Jego przyćmiony wzrok nie budził zaufania. Podniósł się przy naszem wejściu i ruchem rąk dal nam do zrozumienia, żebyśmy sobie po obu jego bokach usiedli. Mnie nie przyszło to z trudnością, lecz m aster Lindsay dobrze się zmęczył, zanim znalazł się w pozycji z podgiętemi nogami, którą Turcy nazywają „spoczynkiem członków“. Kto do tego nie nawykł, temu wnet cierpną nogi tak, że musi się z ziemi podnosić. Musiałem zatem ze względu na Anglika starać się, żeby rozmowa nie trwała zbyt długo.
— Chosz geldin demek; emriniz czok ola — bądźcie mi pozdrowieni; niech życie wasze trwa długo! — przyjął nas komendant.
— Zarówno jak twoje — odpowiedziałem. — Przybyliśmy z daleka, aby ci powiedzieć, że cieszymy się widokiem twego oblicza. Oby błogosławieństwo mieszkało w twym domu, a każde twoje przedsięwzięcie cieszyło się powodzeniem.
— I ja wam życzę zbawienia i powodzenia we wszystkiem, co czynicie! Jak się nazywa kraj, który dzień twój oglądał, emirze?
— Frankistan.
— Czy ma wielkiego sułtana?
— Ma wielu padyszachów.
— A wielu wojowników?
— Gdy padyszachowie jego zgromadzą swoich wojowników, widzą kilka miljonów oczu zwróconych na siebie.
— Nie widziałem jeszcze tego kraju, lecz musi być wielki i sławny, skoro znajdujesz się pod opieką wielkorządcy.
To była oczywiście przymówka, żebym się wylegitymował. Uczyniłem to natychmiast:
— Słowo twoje jest słuszne. Oto masz bu-djeruldi padyszacha.
Wziął je, przycisnął do czoła, ust i piersi i przeczytał.
— Tu nazwisko twe brzmi inaczej, nie Kara Ben Nemzi.
Ah! to było fatalne! Okoliczność, że zachowałem tu imię, dane mi przez Halefa, mogła nam zaszkodzić. Opanowałem się szybko i rzekłem:
— Czy przeczytasz mi imię, napisane tu na pergaminie?
Usiłował to uczynić, ale mu nie poszło, a na nazwie miejsca przynależności całkowicie utknął.
— Widzisz! — objaśniłem. — Żaden Turek nie przeczyta nazwy z Frankistanu, nie dokaże tego żaden mufti ani mułła, bo język nasz jest bardzo trudny i pisze się innem pismem niż wasz. Jestem hadżi Kara Ben Nemzi, co udowodni ci także ten oto list, dany mi przez metessaryfa z Mossul dla ciebie.
Podałem mu pismo. Po przeczytaniu był zadowolony i oddał mi bu-djeruldi wedle przyjętego zwyczaju.
— A ten effendi to hadżi Lindsay Bej? — zapytał następnie.
— To jego imię.
— Z jakiego jest kraju?
— Z Londonistanu — odrzekłem, aby uniknąć więcej znanej nazwy Anglji.
— Ślubował nic nie mówić?
— Nie mówi.
— I umie czarować?
— Słuchaj, mutesselimie, nie mówi się o magji, zwłaszcza do kogoś, kogo się jeszcze nie zna.
— Poznamy się, gdyż jestem wielkim zwolennikiem magji. Sądzisz, że można robić pieniądze?
— Tak, pieniądze można robić.
— A czy istnieje kamień mądrości?
— Istnieje, ale nie leży w ziemi, lecz w ludzkiem sercu i dlatego nie można wytworzyć go chemicznie.
— Mówisz bardzo ciemno, lecz widzę, że jesteś znawcą magji. Istnieje biała i czarna; czy znasz obydwie?
Nie mogłem inaczej odpowiedzieć, jak tylko żartobliwie:
— O znam także inne rodzaje.
— A czy są jeszcze inne? Jakie?
— Niebieska, zielona, żółta, a także czerwona i szara. Ten hadżi Lindsay Bej był przedtem zwolennikiem kratkowanej na szaro, a teraz wziął się jeszcze do czarnoczerwonej.
— To widać po jego szatach. Selim Aga powiedział mi, że ma siekierę, którą uderza w ziemię, aby zbadać mowę umarłych.
— Tak jest, lecz przestańmy mówić o tem. Jestem wojownikiem i effendim, a nie bakałarzem, który uczy drugich.
Poczciwy komendant wyczerpał już wszelkie źródła dochodów swojej prowincji i szukał ratunku w magji. Ani przez myśl mi nie przeszło utwierdzić go w zabobonie, nie miałem jednak w obecnych warunkach żadnego powodu oduczać go tego. Może zresztą tylko siekiera master Fowling-bulla naprowadziła go na myśl dysputy o magji. To było także możliwe. Wreszcie wywarły ostatnie moje słowa ten skutek, że klasnął w ręce i kazał przynieść fajki i kawę.
— Słyszałem, że mutessaryf walczył z Dżezidami — zaczął z innej beczki.
Temat ten nie był dla mnie zbyt bezpiecznym, ale nie wiedziałem, jak go wyminąć. Rozpoczął zupełnie jak na śledztwie „słyszałem“. A jednak musiał jako najbliższy podwładny i komendant Amadijah wiedzieć o tem nietylko ze słuchu. Wstąpiłem przy tem w jego ślady.
— I ja o tem słyszałem. — I aby zapobiec pytaniu z jego strony, dodałem: — Musiał ich poskromić, a teraz przychodzi kolej na niesfornych Arabów.
Nadsłuchiwał i patrzył na mnie badawczo.
— Z czego to wnosisz, emirze?
— Bo sam mówił ze mną o tem.
— On sam? Mutessaryf?
— Tak.
— Kiedy?
— Kiedy byłem u niego, oczywiście.
— Jak przyszło do tego? — dopytywał się, nie umiejąc ukryć wyrazu niewiary w twarzy.
— Co najmniej dlatego, że miał do mnie zaufanie i miał mi w tej wyprawie powierzyć pewne zadanie.
— Jakie?
— Mutesselimie, czy słyszałeś co kiedy o polityce i dyplomacji?
Uśmiechnął się z wyrazem dumy.
— Czyż byłbym komendantem Amadijah, gdybym nie był dyplomatą?
— Bardzo słusznie, ale czemu nie dajesz dowodu te raz, że nim jesteś?
— Czyż byłem niedyplomatyczny?
— Bardzo.
— O ile?
— Bo pytasz mię tak wprost o moje zadanie, że się zdumiewam. Nie wolno mi o niem mówić, a ty mogłeś się dowiedzieć tylko przez delikatne wybadanie sprawy.
— Czemuż nie miałbyś mi tego powiedzieć? Mutessaryf nie ma tajemnic przedemną.
— Musiałeś mię pytać, aby się czegoś o tem dowiedzieć, a to jest najlepszym dowodem, że mutessaryf był wobec mnie szczerszym niż względem ciebie. Cóżby było, gdybym tak przybył tu właśnie w sprawie, mającej związek z najściem na terytorja Arabów?
— To nie może być!
— To bardzo może być! Zwierzę ci się tylko z tego, że gubernator wyśle mię po powrocie z Amadijah do pastwisk arabskich. Mam tam potajemnie zbadać teren, aby mu potem przedłożyć moje projekty.
— Czy to prawda?
— Mówię ci to w zaufaniu, więc prawda.
— W takim razie jesteś jego wielkim powiernikiem!
— Przypuszczam!
— I masz wpływ u niego?
— Gdyby nawet tak było, nie mógłbym tego twierdzić. Inaczej bardzo łatwo mógłbym wpływ ten utracić.
— Emirze, zasmucasz mnie.
— Czemu?
— Wiem, że łaska mutessaryfa nie świeci nademną. Powiedz mi, czy istotnie jesteś jego przyjacielem i powiernikiem?
— Powierzył mi rzeczy, których może nie powiedziałby komuś innemu, a wspomniał mi nawet o wyprawie przeciw Dżezidom, czy jednak jestem jego druhem, tego pytania chciej mi oszczędzić.
— Wystawię cię na próbę, czy istotnie więcej wiesz od innych!
— Zrób to! — rzekłem dumnie, choć w duchu zaniepokoiłem się nieco.
— Na który szczep zamierzył się przedewszystkiem?
— Na Szammarów.
— Na którą ich część?
— Na Haddedihnów.
Teraz ostra twarz jego przybrała wyraz jak u człowieka, czatującego na odpowiedź:
— Jak się nazywa ich szejk?
— Mohammed Emin. Znasz go?
— Nie, słyszałem jednak, że go wziął do niewoli. Musiał przecież mówić o tem, skoro cię darzy zaufaniem i wysłać chce do Arabów.
To poczciwe człeczysko zadawał sobie istotnie trudu, aby być dyplomatycznym. Roześmiałem mu się w twarz.
— O mutesselimie, wystawiasz mnie zaiste na ciężką próbę. Czy Amad el Ghandur jest taki stary, że bierzesz go za jego ojca Mohammed Emina?
— Jakże się mogę tak mylić, skoro nie znam żadnego z nich?
Powstałem.
— Zakończmy tę rozmowę! Nie jestem chłopakiem, z którego można głupca robić. Ale jeżeli chcesz tego więźnia zobaczyć, to zejdź do więzienia; sierżant ci go pokaże. Powiadam ci tylko: trzymaj to w tajemnicy i nie pozwól mu umknąć! Dopóki przyszły szejk Haddedihnów znajduje się w ręku mutessaryfa, dopóty może on Arabom dyktować warunki. A teraz pozwól, że odejdę.
— Emirze, nie chciałem ciebie obrazić. Zostań!
— Mam jeszcze co innego do roboty.
— Musisz zostać, gdyż kazałem przygotować jedzenie.
— Mogę zjeść w mojem mieszkaniu i dziękuję ci. Zresztą stoi tam Kurd, który musi mówić z tobą koniecznie. On był tutaj pierwej odemnie i dlatego chciałem mu zostawić piewszeństwo, lecz był tak uprzejmy, że tego nie przyjął.
— To posłaniec beja z Gumri. Może zaczekać.
— Mutesselimie, pozwól, że cię przestrzegę przed błędem.
— Jakim?
— Traktujesz tego beja, jak nieprzyjaciela, a co najmniej jak człowieka, którego nie potrzeba szanować ani się bać.
Widziałem po nim, że z trudem hamował wybuch gniewu.
— Czy chcesz mi dawać nauki, emirze, ty którego wcale nie znam?
— Nie. Jak śmiałbym ciebie pouczać, zwłaszcza, że starszy jesteś odemnie. Już wówczas, kiedyśmy mówili o magji, dowiodłem ci, że cię za zbyt mądrego uważam, iżbym ci miał dawać nauki. Ale rady może starszemu i młodszy udzielić.
— Ja sam wiem, jak należy traktować tych Kurdów. Jego ojciec był Abd el Summit Bej, który moim poprzednikom, a szczególnie biednemu Selimowi Zillahi sprawił tyle kłopotu.
— Czyż i syn jego ma wam narobić tyle kłopotu? Muitessaryfowi potrzeba wojsk przeciw Arabom, a część ich musi ciągle trzymać w pogotowiu przeciwko Diżezidom, którym ufać nie może. Co on powie, gdy mu doniosą, że postępujesz z Kurdami z Berwari tak, że tu także należy się obawiać powstania, a oni zauważą, że gubernator nie ma chwilowo siły, aby je stłumić? Czyń, co chcesz, mutesselimie! Nie udzielę ci już rady ani nauki.
Widziałem po nim, że go ten argument mocno zdziwił.
— Sądzisz, że należy przyjąć Kurda?
— Tylko pod tym warunkiem mogę tu zostać. Odchodzę głównie dlatego, że nie chcę, by jeszcze dłużej czekał przezemnie.
Mutesselim klasnął w ręce, a z bocznych drzwi wysunął się służący, który otrzymał rozkaz wprowadzenia Kurda. Ten wszedł do pokoju w dumnej postawie i pozdrowił, nie pochylając się:
— Sallam!
— Jesteś posłańcem beja z Gumri? — zapytał komendant.
— Tak jest.
— Co mi twój pan chce powiedzieć?
— Mój pan? Wolny Kurd nie ma nigdy pana. On jest mym bejem, dowódcą w walce, a nigdy władcą. To słowo znają tylko Turcy i Persowie.
— Nie zawołałem cię, aby się z tobą sprzeczać. Co masz mi oznajmić?
Kurd domyślił się prawdopodobnie, że ja jestem przyczyną, iż nie musiał dłużej czekać. Rzucił mi spojrzenie pełne zrozumienia i odrzekł bardzo poważnie i wolno:
— Mutesselimie, miałem ci coś oznajmić, ponieważ jednak musiałem czekać tak długo, zapomniałem, co to było. Bej musi ci teraz przysłać innego posła, który nie zapomni, jeżeli nie będzie musiał czekać zbyt długo.
Ostatnie słowo wymówił już koło drzwi, poczem zniknął. Komendant miał w twarzy wyraz zupełnego osłupienia. Tego się nie spodziewał, podczas gdy ja powiedziałem sobie w duszy, że żaden europejski ambasador nie mógłby postąpić poprawniej od tego młodego, prostego Kurda. Zadrżały mi formalnie nogi, aby pospieszyć za nim i wyrazić mu moją cześć i uznanie. I mutesselim chciał za nim także poskoczyć, ale z nieco innym zamiarem.
— Łotrze! — zawołał zrywając się. — Ja ci...
Zastanowił się jednak i wstrzymał się, ja zaś nałożyłem sobie spokojnie fajkę i zapaliłem.
— Co ty na to, emirze? — zapytał.
— Wiedziałem, że przyjdzie do tego. Kurd nie jest ani podstępnym Grekiem, ani brudnym Żydem, co to ani się skrzywi, gdy się go depce. Co zrobi bej z Gumri, co powie mutessaryf!
— Powiesz mu o tem?
— Będę milczeć, lecz on skutki zobaczy.
— Każę tego Kurda przywołać z powrotem.
— Nie przyjdzie.
— Nie będę się gniewał na niego.
— Nie uwierzy. Jest tylko jeden człowiek, zdolny nakłonić go do powrotu.
— Kto taki?
— Ja.
— Ty?
— Tak. Jestem jego przyjacielem; może głosu mego posłucha.
— Ty jego przyjacielem? Znasz go?
— Widziałem go pierwszy raz w twym przedpokoju, ale mówiłem doń, jak do męża, będącego wysłańcem beja, a to napewno zrobiło go mym przyjacielem.
— Nie wiesz jednak, gdzie on teraz.
— Wiem.
— Gdzie? Odjechał już z Amadijah. Koń jego stał tam na dole.
— Jest teraz w mojem mieszkaniu, dokąd go zaprosiłem.
— Ty zaprosiłeś go? Ma jeść u ciebie?
— Przyjmę go, jak gościa, ale główna rzecz to, że mam mu powierzyć pewną misję dla beja.
Mutesselim zdumiewał się coraz bardziej.
— Jaką misję?
— Sądzę, że jesteś dyplomatą. Zapytaj o to mutęssaryfa.
— Emirze, mówisz samemi zagadkami.
— Mądrość twoja wnet je potrafi rozwiązać. Powiem ci otwarcie, że popełniłeś błąd, a że nie chcesz przyjąć odemmie ani rady, ani nauki, pozwól mi przynajmniej błąd ten naprawić. Wyślę do beja wiadomość bardzo pokojową.
— Czy znać jej nie mogę?
— Powiem ci to w zaufaniu, pomimo, że to tajemnica dyplomatyczna: Mam mu przesłać podarunek.
— Podarunek? Od kogo?
— Tego zaiste powiedzieć nie mogę, lecz zgadniesz łatwo, skoro tylko zwierzę się tobie, że ów urzędnik i władca, od którego pochodzi, mieszka na zachód od Amadijah i życzy sobie bardzo, aby bej z Gumri nie był wrogo dlań usposobiony.
— Panie, teraz widzę dopiero, żeś naprawdę powiernikiem mutessaryfa z Mossul; od niego pochodzi ów podarunek. Możesz to potwierdzić lub nie!
Człowiek ten miał słabą głowę i nie był zupełnie zdolny do sprawowania swojego urzędu. Dowiedziałem się później, że była to kreatura poprzednika, który także z Nefusa emini z Cilli w Małej Azji skoczył na stanowisko mutesselima z Amadijah. Wizyta moja u tego komendanta przybrała zwrot zupełnie niespodziewany i zadziwiający. Mogłem się domyślać, za co mię miał, ale nie mogłem tego twierdzić napewno. A jednak w naszej rozmowie z jej szczególnym przebiegiem powiedziałem i pozwoliłem mu przeczuć rzeczy, z których mógłby wnosić o celach naszego pobytu. Nie miał prawie kwalifikacyj na starszego we wsi, a tem mniej na mutesselima, a jednak żal mi go było skrycie na myśl, w jaki kłopot wprawi go powodzenie naszego zamiaru. Miłoby mi było, gdybym go był mógł przy tem salwować, ale takiej możliwości nie było.
Odroczyliśmy dalszy ciąg naszej rozmowy, gdyż przyniesiono jedzenie. Składało się z kilku kawałków pożyczonego jagnięcia i chudego pilawu. Komendant pilnie sobie nabierał i zapomniał przytem o rozmowie. Dopiero nasyciwszy się, spytał:
— Czy istotnie Kurda zastaniesz u siebie?
— Tak jest, przypuszczam bowiem, że słowa dotrzyma.
— I przyślesz go do mnie znowu?
— Jeśli chcesz tego, dobrze.
— A będzie czekać na ciebie? To był delikatny znak, który jednak nie miał swego źródła w braku gościnności, lecz w obawie, żeby posłaniec u mnie także nie stracił cierpliwości. Dlatego odrzekłem:
— Chce wnet wyruszyć, to też dobrze będzie, jeżeli go nie znużę. Pozwolisz, że odejdziemy?
— Pod warunkiem, że przyrzekniesz mi być moim gościem jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Przyrzekam. A kiedy mam przyjść wedle twego życzenia?
— Zawiadomię cię przez Selima Agę. Wogóle miło mi będzie kiedykolwiek i ilekroć przyjdziesz.
Nasza uczta nie zabrała więc czasu zbyt wiele. Wyszliśmy, odprowadzeni przezeń bardzo uprzejmie aż do bramy. Tam oczekiwali mnie dwaj towarzysze z końmi.
— Masz z sobą Baszybożuka? — zapytał komendant.
— Tak, jako kawasa. Mutessaryf chciał mi dać duży orszak, lecz ja przywykłem bronić sam siebie.
Wtem zobaczył mego karosza.
— Co za koń! Kupiłeś go, czy wychowałeś?
— To dar.
— Dar? Pan, który ci go ofiarował, był księciem! Kto to taki?
— To także tajemnica, ale może wnet go zobaczysz.
Dosiedliśmy koni i w tej chwili ryknął Selim Aga do straży honorowej, która na nas czekała.
— Zolahlarille nieranlaryn — mierzyć ze strzelb!
Złożyli się, lecz nie było tam ani dwóch strzelb w jednej linji.
— Czalgy szamataji kylyn — muzyka robić zgiełk.
Zaczęło się znów poprzednie skomlenie i mielenie kawy.
— Hepsi herbiri halem atyn — wystrzelcie wszyscy naraz!
Oj joj! Zaledwie połowa strzelb miała odwagę wydać z siebie głos jakiś. Aga przewracał oczyma, a ci, którzy nosili te pomylone instrumenty, przewracali także oczyma i obrabiali zamki swoich przodówek. Byliśmy też już za rogiem najbliższym, kiedy kilka klapnięć dało nam znać, że znowu jakiś korek wyskoczył z lufy.
Przybywszy do domu, zastaliśmy Kurda w moim pokoju, siedzącego na moim dywanie i palącego z mojej fajki. Ucieszyłem się tem, jako dowodem, że mamy te same wyobrażenia o gościnności.
— Keir ati, hemszer — miło mi powitać cię, przyjacielu — rzekłem.
— Co, ty mówisz po kurdyjsku? — zapytał uradowany.
— Niewiele, ale spróbujmy!
Kazałem Halefowi wydostać gdzieś od jakiegoś restauratora coś do jedzenia dla mnie i dla mego gościa i mogłem się oddać w całości posłańcowi beja z Gumri. Zapaliłem także fajkę i usiadłem obok niego.
— Kazałem ci dłużej czekać na siebie, niż chciałem — zacząłem. — Musiałem jeść u mutesselima.
— Panie, czekałem chętnie. Piękna dziewica, twa gospodyni, musiała mi podać twoją fajkę, poczem nałożyłem ją twoim tytoniem. Widziałem twoje oblicze i wiedziałem, że nie będziesz gniewać się za to.
— Jesteś wojownikiem beja z Gumri; co moje, to twoje. Muszę ci też podziękować za przyjemność, jaką sprawiłeś mi u komendanta.
— Co takiego?
— Jesteś młodzieńcem, lecz postąpiłeś, jak mąż, dając mu twoją odpowiedź.
Uśmiechnął się i rzekł:
— Mówiłbym z nim inaczej, gdybym sam był u niego.
— Ostrzej?
— Nie, lecz łagodniej. Ponieważ zaś był przy tem świadek, musiałem stać na straży czci tego, który mnie posłał.
— Cel osiągnąłeś. Mutesselim życzy sobie, ażebys wrócił i spełnił swoje poselstwo.
— Nie zrobię mu tej przyjemności.
— A mnie także nie?
Spojrzał na mnie.
— Czyż sobie tego życzysz?
— Proszę cię o to. Obiecałem mu, że cię o to poproszę.
— Znasz go? Czyż to twój przyjaciel?
— Nie widziałem go nigdy przedtem i byłem dziś u niego pierwszy raz.
— Więc powiem ci, co to za człowiek. Właściwie najlepiej określę ci jego, jeżeli nic nie powiem ponadto, że saliahn[17] wynosi w Amadijah zaledwie dwadzieścia tysięcy pjastrów, oraz że nie on ma dzierżawę podatków. Odebrano mu ją. Sułtan rzadko kiedy słucha zażaleń, tu jednak wysłuchać ich musiał; były zbyt wołające o pomstę do nieba. Obdzierał on mieszkańców tak strasznie, że pozostawali w górach także przez zimę, nie śmiejąc wrócić do miasta. Dzięki temu zubożał cały ten powiat, a głód jest stałym gościem tych ludzi. Mutesselim potrzebuje pieniędzy i pożycza, a kto mu w tem nie idzie na rękę, tego czeka jego zemsta. Poza tem jest to człowiek tchórzliwy, odważny tylko wobec słabszego. Żołnierze jego cierpią od głodu i zimna, gdyż nie otrzymują odzieży ani jedzenia. Dobre strzelby, jakie mieli, zamienił na liche, aby zysk z tego zabrać dla siebie, a ilekroć nadejdzie proch do dział, mających bronić warowni, mutesselim sprzedaje go nam, aby mieć pieniądze.
Oto była prawdziwie turecka gospodarka! Nie mogłem się wobec tego dziwić strzelaniu, które słyszałem na własne uszy i widziałem na własne oczy.
— Jakże on z twoim bejem? — zapytałem.
— Nie dobrze. Do miasta przychodzi wielu Kurdów, bądźto, aby tu coś zakupić, bądźto, aby sprzedać środki żywności. Dla nich to zaprowadził mutesselim wysoki podatek, czego bej znieść nie może. Przytem pozwala sobie względem nas w wielu wypadkach na akty władzy, jaka mu wcale nie przysługuje. Niedawno temu kupili dwaj Kurdowie w Amadijah trochę prochu i ołowiu, a w bramie zażądano od nich za to podatku. Tego nigdy przedtem nie było; nie mieli z sobą tyle pieniędzy, ile wynosił ten podatek, wyższy od ceny i tak już drogich towarów — więc uwięził ich. Bej zażądał uwolnienia i zgodził się na konfiskatę prochu i ołowiu, ale mutesselim na to nie przystał. Zażądał skonfiskowanego towaru, cła, grzywny, oraz zapłacenia kosztów śledztwa i więzienia tak, że z dwudziestu pjastrów zrobiło się sto czterdzieści. Dopóki nie zapłaci się tego, nie wyda tych ludzi, a liczy sobie po dziesięć pjastrów dziennie tytułem kosztów utrzymania.
— Czy w tej sprawie chciałeś z nim mówić?
— Tak jest.
— Miałeś mu zapłacić tę kwotę?
— Nie.
— Tylko rokować z nim? To nie doprowadziłoby do niczego.
— Mam mu powiedzieć, że schwytamy każdego człowieka z Amadijah, który znajdzie się na naszem terytorjum i zatrzymamy go, dopóki nie wyda nam tych ludzi.
— A więc represalje! To nie odniosłoby wielkiego skutku. Jemu spewnością obojętne, czy jakiś mieszkaniec Amadijah jest u was w niewoli, czy nie. Musicie przy tem wziąć pod rozwagę, że z takiego postępowania mogą łatwo wyniknąć duże konflikty. Byłoby najlepiej, gdyby tym ludziom udało się umknąć.
— To bej także mówi, ale ucieczka niemożliwa.
— Czemu nie? Czy straż taka ostra?
— Ah, o straż nie troszczymy się wcale. To tylko sierżant z trzema ludźmi, których pokonalibyśmy prędko, ale powstałby hałas, bardzo niebezpieczny.
— Niebezpieczny? Hm!
— Główne to, że niepodobna dostać się do więzienia.
— Czemu?
— Mury za silne, a wejście zamknięte dwojgiem drzwi obitych żelazem. Więzienie przytyka do domu, w którym mieszka aga Arnautów. Każdy niezwykły szmer może zwrócić jego uwagę i zgubić nas. Musimy się wyrzec myśli o ucieczce.
— Nawet, gdyby znalazł się człowiek, gotów wam dopomóc?
— Któżby to był?
— Ja.
— Ty, emirze? O to byłoby dobre! A jak ja byłbym wdzięczny! Ci dwaj ludzie, to mój ojciec i brat.
— Jak się nazywasz?
— Dohub. Matka moja pochodzi z Kurdów Dohubi.
— Muszę ci powiedzieć, że sam jestem tu obcy i nie wiem, jak wykonać ucieczkę, ale polecano mi twojego beja, a ciebie sam polubiłem. Jutro już zacznę badać, co w tej sprawie począć należy.
Poza tem zapewnieniem tkwiło oczywiście trochę egoizmu. Bardzo łatwo mogliśmy potrzebować pomocy beja z Gumri, a moglibyśmy sobie ją najlepiej zapewnić tem, że zajęliśmy się jego ludźmi.
— Sądzisz więc, żebym poszedł do mutes3elima?
— Tak, idź do niego i szukaj jeszcze ocalenia w układach. Ja postarałem się już obrobić go na tyle, żeby może dobrowolnie wypuścił twoich krewnych.
— Panie, czy uczyniłeś to istotnie?
— Tak.
— Jak się wziąłeś do tego?
— Zaprowadziłoby nas to zbyt daleko, gdybym ci to chciał opowiedzieć. Napiszę ci kilka słów, które ci się może przydadzą, jeżeli pójdziesz za moją radą.
— Jaką radę mi dajesz?
— Nie mów mu o represaljach. Powiedz, że jeżeli dziś jeszcze nie wypuści więźniów, to ty natychmiast udasz się do mutessaryfa z Mossul, aby mu donieść, że Kurdowie Berwari się buntują. Wspomnij przytem mimochodem, że pojedziesz przez kraj Dżezidów i pomówisz z ich wodzem Ali Bejem.
— Powiedziałbym za dużo i ważyłbym się na zbyt wiele.
— Zrób tak mimo to. Radzę ci to i mam ku temu powody. Trzyma więźniów dlatego, że chce od was wymusić pieniądze, których bardzo mu było potrzeba. Ten powód teraz odpada, gdyż daliśmy mu duży prezent w pjastrach.
— Pójdę zatem do niego!
— I to zaraz. Potem powrócisz do mnie, abym ci powiedział, o czem zawiadomić masz twego beja.
Napisałem na kartce następujące słowa w tureckim języku: „Pozwolisz, że polecę sercu twemu prośbę tego Kurda; unikaj gniewu mutessaryfa“. Dołączywszy podpis, oddałem kartkę Dohubowi, który się z nią szybko oddalił.
Było to zuchwalstwem czuć się wpływową osobą; postępowałem awanturniczo, to prawda, ale skoro przypadek postawił mnie raz pod tyką do wspinania się i wypchał mię w górę już ponad połowę, czemuż miałbym zsuwać się znowu na dół i wyrzekać się nagrody, zwłaszcza, że jednego jeszcze wysiłku było potrzeba, aby się wydostać na górę.
Wtem wrócił Halef i przyniósł taki ładunek zimnych potraw i owoców, jakby nas chciał zaopatrzyć na tydzień.
— Czemu tak dużo, hadżi Halefie Omarze?
— Allah akbar; Allah jest wielki, zihdi, ale mój głód jeszcze większy. Czy wiesz, że ja i Ifra nie jedliśmy nic od rana prócz tego co w Spandareh.
— To jedzcie! Ale zastaw przedewszystkiem tutaj, aby gość mój nie odszedł głodny odemnie. Masz wino?
— Nie. Panie, jesteś już rzetelnym wiernym, a chcesz używać napoju giaurów! Allah kerim, jestem muzułmaninem i mam w Amadijah żądać wina?
— To sam go sobie przyniosę. Rozumiesz!
— Nie, zihdi, tego nie rób. Tu wielu mówi po kurdyjsku, czego wcale nie rozumiem, i po tureoku, a tego umiem niewiele. Mogę więc kupować tylko to, o czem wiem, jak się nazywa.
— Wino po turecku szarab, a po kurdyjsku szerab. To łatwo spamiętać. Master Lindsay chciałby się napić; idź, przynieś.
Poszedł. Gdy się przytem drzwi otwarły, doleciały mię z dołu łajania Menzimah, z którem i mieszał się głos proszącego o coś mężczyzny. Zaraz potem powrócił Halef.
— Zihdi, na dole jest człowiek, którego gospodyni nie chciała wpuścić.
— Kto to taki?
— Mieszkaniec Amadijah; ma chorą córkę.
— Co to ma wspólnego z nami.
— Przebacz, zihdi! Kiedy kupowałem poprzednio chleb, wpadł jakiś człowiek, który mnie omal nie przewrócił. Spytałem go, co mu tak pilno, a on odrzekł, że szuka hekima[18], bo mu córka nagle zachorowała i może umrzeć. Powiedziałem mu, żeby się udał do ciebie, jeżeli nie znajdzie żadnego lekarza i oto jest.
— Zrobiłeś głupstwo, Halefie. Wiesz przecież, że nie posiadam już tej małej apteczki, z której leczyłem nad Nilem.
— O, zihdi, jesteś wielkim uczonym i możesz uzdrawiać ludzi nawet bez tych ziarenek, które dawałeś wówczas.
— Ależ ja właściwie nie jestem lekarzem.
— Ty umiesz wszystko.
Co było robić? Halef, pomnąc na ówczesny bakszysz, nagadał o mnie widocznie znowu wiele rzeczy, a ja musiałem teraz wypić piwo, którego on nawarzył.
— Gospodyni mądrzejsza od ciebie, Halefie! Ale idź i sprowadź tu tego człowieka.
Wyszedł, a po chwili wrócił, popychając przed sobą do pokoju człowieka, któremu pot ociekał z czoła i brody. Był to Kurd, co poznałem po toliku[19] wymykającym mu się z pod uniesionego nieco turbanu i spadającego na czoło; suknie miał na sobie tureckie.
— Sallam! — pozdrowił śpiesznie. — O, panie, chodź prędko, bo córka mi umrze; mówi już o niebie!
— Co jej jest?
— Opętał ją zły duch, który ją zabije.
— Kto to powiedział?
— Stary turecki hekim, którego sprowadziłem. Zawiesił jej amulet, lecz twierdzi, że to nic nie pomoże.
— Ile lat ma twoja córka?
— Szesnaście.
— Czy cierpi na kurcze albo padaczkę?
— Nie; nie chorowała aż do dziś dnia.
— Co robi z nią ten zły duch.
— Wlazł jej do ust, bo powiada, że rozdrapuje jej gardło. Potem powiększył jej oczy, aby mógł z niej wyzierać. Usta jej są czerwone i twarz, i leży tak, i opowiada o pięknościach nieba, w które może patrzeć.
Szybka pomoc była konieczna; to było w każdym razie otrucie.
— Zobaczę, może zdołam co pomóc. Czy daleko mieszkasz?
— Nie.
— Czy oprócz starego hekima jest jeszcze jaki lekarz?
— Nie.
— To chodź prędko! Pośpieszyliśmy. Poprowadził nas przez trzy ulice do domu, wyglądającego zzewnątrz dość okazale. Przeszliśmy przez dwa pokoje do trzeciego, gdzie na niskiej kanapie leżała nawznak dziewczyna. Po obu stronach klęczało kilka plączących kobiet, a wpobliżu siedział w kuczki stary człowiek, który zdjął turban i zwrócony do chorej, mruczał głośne modlitwy.
— Ty jesteś hekim? — spytałem go.
— Tak.
— Co chorej jest?
— Djabeł w nią wlazł, panie!
— Głupstwo! Gdyby siedział w niej djabeł, to nie mówiłaby o niebie.
— Panie, ty tego nie rozumiesz! Zabronił jej jedzenia i picia, i zawrócił jej głowę.
— Pokażcie mi ją!
Odsunąłem na bok kobiety i ukląkłem obok niej. Była tu dziewczyna bardzo piękna.
— Panie, ocal moją córkę od śmierci! — jęczała jedna z niewiast — a my damy ci wszystko, co tylko posiadamy.
— Tak — potwierdził człowiek, który mię sprowadził. — Dostaniesz wszystko, wszystko, bo to jedyne nasze dziecko, życie nasze!
— Ocal ją — zabrzmiał głos z głębi pokoju — a posiędziesz skarby i staniesz się ulubieńcem boskim.
Spojrzałem w tym kierunku i ujrzałem szczególnie piękną kobietę w wieku tak podeszłym, że, jak dowiedziałem się potem, niepodobna go już było oznaczyć. Mimo to trzymała prosto swą postać imponującą, a na jej obliczu, o wysoce szlachetnych formach, nie było widać ani zmarszczki. Z głowy jej zwisały prawie do ziemi dwa ciężkie, pełne, srebrno-białe warkocze.
— Tak, ocal ją, ocal moją prawnuczkę — powtórzyła, podnosząc złożone błagalnie ręce, z których zwisał różaniec. — Ja uklęknę i pomodlę się do Boleściwej Matki Boskiej, żeby ci się powiodło.
Katoliczka! Tu, pomiędzy Turkami i Kurdami!
— Módl się — odrzekłem wzruszony — spróbuję, może człowiek zdoła tu coś jeszcze poradzić.
Chora leżała z otwartemi pogodnemi oczyma, a źrenice miała bardzo rozszerzone. Twarz była mocno zarumieniona, oddech przyśpieszony, a szyja wykręcała się w kurczowem dławieniu. Nie pytałem wcale, kiedy choroba wybuchła; byłem laikiem, ale miałem to przekonanie, że chora zażyła belladomy albo stramonium.
— Czy córka twoja miała wymioty? — zapytałem ojca.
— Nie.
— Czy masz lusterko?
— To małe tu.
— Podaj je.
Stary hekim zaśmiał się chrapliwie:
— Zły duch ma się przejrzeć w tem szkiełku.
Nie odpowiedziałem mu na to wcale i potrzymałem tak lusterko, żeby wpadające przez okno światło zachodzącego słońca, odbite od lusterka, padło na twarz chorej. Oślepiający promyk nie wywarł na jej tęczówkę żadnego wrażenia.
— Kiedy twoja córka jadła ostatni raz? — zapytałem.
— Nie wiem — odrzekł ojciec — była sama.
— Gdzie?
— Tu.
— Nie wlazł w nią żaden djabeł, tylko zjadła albo wypiła truciznę.
— Allah il Allah! Czy to prawda, panie?
— Tak jest.
— Nie wierzcie temu! — ostrzegał hekim. — Djabeł w niej jest.
— Milcz, stary błaźnie! Czy macie tu cytryny?
— Nie.
— A kawę?
— Mamy.
— Możecie dostać galasówek?
— Rośnie ich dużo w naszych lasach. Mamy je w domu.
— Zróbcie zaraz bardzo mocną, gorącą kawę i zgotujcie galasówki w wodzie i poślijcie po cytryny.
— Ha, chce djabła karmić galasówkami, cytrynami i kawą — dziwił się hekim, łamiąc ręce z przerażenia.
W braku czegoś innego włożyłem chorej palec do ust, aby ją pobudzić do wymiotów, przyczem zabezpieczyłem palec przed ukąszeniem za pomocą wsuniętej w usta rękojeści noża. Z pewnym trudem udał się eksperyment, oczywiście z bolesnym wysiłkiem chorej. Powtórzyłem to, ale wypróżnienie nie było dostatecznem.
— Jest tu gdzie w pobliżu eczzaga?[20] — spytałem, bo potrzeba było emetyku.
— Przy tej samej ulicy.
— Chodź prędko; prowadź! Poszliśmy. Mój przewodnik stanął przed małym sklepem.
— Tu mieszka attar[21] — rzekł.
Wszedłem do sklepiku i ujrzałem się wśród chaosu różnych potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy. Popsute pomady, cybuchy, zeschłe plastry, świece łojowe, rumbarbarum, brunatny cukier w skrzynce, ziarnka kawy obok kwiatu lipowego, pieprz i kreda skrobana, liście senesu w puszce z napisem: „miód“, gwoździe, imbier, sinek miedzi, mydło, tytoń i sól, okulary, ocet, szarpie, antymon, atrament, nasienie konopne, nici, guma, walerjana, guziki i sprzączki, smoła, smażone orzechy włoskie i figi. Wszystko to leżało spokojnie obok siebie, pod i nad sobą, a przy tem wszystkiem siedział brudny człowieczek, wyglądający, jak gdyby dopiero co wypróbował na sobie wewnętrznie i zewnętrznie te ingredjencje. Ileż to nieszczęść spowodował już ten attar.
Dla moich celów mogłem tu dostać tylko siniku miedzi i flaszeczkę salmjaku. Pierwszy dobrze podziałał na chorą. Potem dałem jej kawy z sokiem cytrynowym, a w końcu odwaru galasówek. Następnie nakazałem surowo krewnym, żeby wstrząsaniem jej, pryskaniem zimną wodą i wąchaniem salmjaku nie dopuszczali, dla zapobieżenia uduszeniu się, do zaśnięcia i przyrzekłem zaraz powrócić.
Nie był to właściwy zabieg, ale nie znałem lepszych i ostatecznie miał skutek. Mogłem też po pierwszem niebezpieczeństwie pomyśleć i o czem innem. Oglądnąłem się po pokoju dokładnie i spostrzegłem w kącie mały koszyczek, napełniony morwami. Wśród nich dostrzegłem sporo wilczych jagód.
— Czy chcesz widzieć złego ducha, który wlazł w chorą? — spytałem hekima.
— Ducha nie można widzieć, a gdyby to nawet było możliwem, to nie mógłbyś mi go pokazać, bo weń nie wierzysz. Jeżeli dziewczyna nie umrze, to pomógł jej mój amulet.
— Czyż nie widziałeś, że zdjąłem go jej zaraz z szyi? Leży tutaj, zaraz go otworzę.
— Tego ci nie wolno! — zawołał, usiłując go szybko uchwycić.
— Przestań stary! Moja ręka silniejsza od twojej. Czemu mi nie wolno otworzyć?
— Bo w tem są czary. Opętałby cię zaraz ten sam duch, który tkwi w dziewczynie.
— Zobaczymy.
Chciał przeszkodzić, ale otworzyłem mimo to w czworobok zeszytą skórę cielęcą i znalazłem tam nieżywą muchę.
— Nie daj się wyśmiać razem z tym niewinnym owadem! — zaśmiałem się, rzucając muchę na ziemię i depcąc ją. — No i gdzież ten twój duch, który mię miał opętać?
— Zaczekaj tylko, on przyjdzie!
— Ja ci pokażę djabła, który spowodował tę chorobę. Popatrz tu! Co to? Jesteś hekimem i musisz znać tę jagodę.
Wyciągnąłem jagodę ku niemu; zląkł się.
— Niech nam Allah będzie łaskaw! To jest oelim kires[22]. Kto ją zje, musi umierać, przepadł, niema dlań ocalenia.
— Otóż widzisz, chora najadła się tych jagód; widzę to po jej oczach. Kto ich zażyje, temu powiększają się oczy; zapamiętaj to sobie! A teraz włóż turban na głowę i wynoś się, bo zmuszę cię zjeść trochę jagód, abyś się przekonał, czy twój sin-ek[23] uratuje ci życie.
Wziąłem jagody w rękę i podszedłem ku niemu. Na to porwał om turban, wsadził go w śmiertelnem przerażeniu na swą łysą głowę i drapnął bez pożegnania.
Obecni poznali, że miałem słuszność. I bez moich słów powiedziała im to korzystna zmiana w stanie chorej. Dziękowali mi w najuniżeńszych objawach wdzięczności, które zakończyłem dopiero odejściem. Zostawiłem zlecenie, żeby zawezwano mnie w razie pogorszenia. Wróciwszy do domu, spotkałem Merzinah, wypadającą z kuchni z wściekłym gestem i chochlą w ręku. Za nią leciała duża mokra ścierka, wymierzona doskonale, bo dosięgła jej małych, pomierzwionych, kiełbaskowatych warkoczy i owinęła się miłośnie dokoła czcigodnej głowy. Zarazem zabrzmiał z głębi tak sprofanowanej świątyni głos Halefa:
— Poczekaj, stary smoku! — wołał — dobierzesz ty mi się jeszcze raz do mojej kawy.
Uwolniła się z wilgotnych objęć ścierki i zwinęła ją w kłębek, widocznie, aby jej nadać kierunek odwrotny, gdy wtem spostrzegła mnie.
— Emirze, jak to dobrze, że przychodzisz! Obroń mnie przed tym szalonym człowiekiem.
— Cóż takiego, o różo z Amadijah?
— On powiedział, że znalazł w twojej puszce moją kawę, a w mojej torebce twoją.
— A czy to prawda?
— Prawda? Przysięgam ci na Ayenę, matkę wszystkich świętych, że nie tknęłam twej puszki.
— Tak, ty babko wszystkich kłamczyń i łotrów! — zabrzmiało z kuchni. — Nie dobrałaś się do naszej kawy, której drehm[24] kosztuje mnie z okładem dwadzieścia pięć pjastrów? Udowodnię to przecież, zihdi!
Wyszedł z kuchni ze świeżo kupioną puszką na kawę w jednej, a otwartą torebką papierową w drugiej ręce.
— Zihdi, wszak znasz kawę z Harimah?
— Wiesz, że ją znam.
— Poszukaj, gdzie jest? Zbadałem własnemi oczyma dokładnie i sumiennie zawartość puszki i torebki.
— Jest tu i tu, ale pomieszana z gorszą i z palonemi łupinami.
— A więc widzisz, effendi! Kupiłem dobrą harimah, a ta matka i prababka zbója i opryszka gotuje tylko lichą kawę miesezaną z łupinami. Widzisz zatem, że dobrała się do mojej puszki.
— Zihdi, jesteś potężnym wojownikiem, wielkim uczonym i najmędrszym z sędziów — odrzekł „mircik“, powiewając bardzo przedsiębiorczo ścierką Halefowi przed nosem. — Ukarzesz surowo tego ojca złoczyńcy i syna oszczercy.
— Ukarać? — zawołał Halef. — Jeszcze co!
— Tak — zawyrokowała bardzo kategorycznie — bo to on dobrał się do mojej torebki i oszukał mnie. On sam pomieszał kawę, aby mnie i dom mój zhańbić w twoich oczach.
— A ty wyrzutku wszystkich trzydziestu dziewięciu grzechów śmiertelnych! — gniewał się Halef; — ty śmiesz mnie, mnie robić złodziejem? Gdybyś nie była babą, tobym cię... cię..
— Stój, Halefie, nie kłóć się, bo ja tu jestem i wydam wyrok sprawiedliwy! Merzinah, twierdzisz, że ten Halef Omar zmieszał oba gatunki kawy?
— Tak, emirze!
— W ten sposób zrobił on w tym trudnym wypadku prawnym to, co do niego należało. Zrób teraz ty swoje i wydziel oba gatunki, każdy osobno! Przekonam się, czy się to stało i wydam wyrok.
Otworzyła już usta, aby wygłosić sprzeciw, lub zażalenie nieważności, ale Halef ją ubiegł.
— To musi nastąpić bardzo prędko, bo potrzeba nam kawy koniecznie.
— Na co? — zapytałem.
— Wszak masz gości na górze.
— Kogo?
— Trzech Kurdów czeka na ciebie. Jest z nimi ten, który cię już odwiedzał.
— Przynieś więc tymczasem inną kawę.
Wszedłem pośpiesznie na schody, gdyż ci dwaj Kurdowie to mogli być tylko jeńcy. Przypuszczenie to sprawdziło się. Za mojem wejściem powstali, a Dohub rzekł:
— Oto emir, który was ocalił! O, effendi, mutesselim przeczytał twoje słowa i oddał mi ojca i brata.
— Powiedziałeś mu, że niebawem pójść masz do Mossul?
— Tak. Rada twoja była dobra, bo komendant zrobił się odrazu bardzo uprzejmym, a gdy oddałem twój list, zawołał Selima Agę i kazał mu przyprowadzić więźniów.
— A jak jest z cłem i grzywną?
— Wszystko nam opuścił, a nie odzyskaliśmy tylko ołowiu i prochu. Emirze, powiedz nam, jak ci mamy dziękować?
— Znasz nezanuma ze Spandareh?
— O, bardzo dobrze! Jego córka jest żoną naszego beja; on często przyjeżdża do nich, do Gumri, w odwiedziny.
— To także i mój przyjaciel. Byłem dziś rano u niego i prosił mnie, żebym beja odwiedził, skoro będę w Gumri.
— Chodź, panie, chodź do nas; przyjęcie czeka cię lepsze, niż u mntesselima lub mutessaryfa.
— Może przyjadę, ale do tego czasu upłynie zapewne kilka dni. Nezanum dał mi paczkę dla beja. Nie może tu zostać dłużej i dla tego proszę was, żebyście ją zabrali do Gumri. Pozdrówcie beja odemnie i powiedzcie mu, żem jego przyjaciel i, że życzę mu szczęścia i wszystkiego dobrego.
— Czy to jest poselstwo, które miałeś nam zlecić?
— Tak jest.
— To za mało, panie!
— Może później kiedyś wyświadczycie mi przysługę
— Uczynimy to. Przyjdź i rozkaż, czego sobie życzysz!
— Czy użyczylibyście ochrony memu przyjacielowi, gdyby, prześladowany przez mutesselima, uciekł do was?
— Komendant nie ujrzałby go nigdy.
Zwróciłem się do starszego z tamtych dwu, po których poznać było, że cierpieli w więzieniu wielki niedostatek.
— Czy wiecie, kto z wami był uwięziony?
— Nie — odrzekł. — Siedziałem w ciemnej norze, prawie bez światła i nie mogłem słyszeć nic, ani widzieć.
Z synem jego było to samo.
— Czy sierżant, który was strzegł, jest człowiekiem złym?
— Nigdy z nami nie mówił. Jedyny głos ludzki, jaki słyszeliśmy, należał do starej, brudnej kobiety, która przynosiła nam jedzenie.
— Któremi drogami idzie się stąd do Gumri?
— Musisz udać się najpierw w dolinę Berwari i to po ścieżce tak stromej i wąskiej, że jechać po niej nie można i trzeba ikonie prowadzić za cugle. Dolinę zarastają obficie lasy dębowe; leżą w niej wsie zamieszkałe częścią przez Kurdów, a częścią przez nestorjańskich Chaldejczyków. Będziesz musiał także przebyć suchą równinę, zwaną u nas Newdaszt, w której leży wieś kurdyjska Maglone, a potem dotrzesz do kurdyjskiej osady Hajis, zamieszkałej tylko przez kilka ubogich rodzin. Musisz przebyć wiele wód wpływających do Cabu i ujrzysz Gumri zdaleka, gdyż leży wysoko na skale, stojącej samotnie na równinie.
Po zasiągnięciu tych i kilku innych potrzebnych mi wiadomości, zaprosiłem ich na wieczerzę. Obaj uwolnieni więźniowie jedli z tak wilczym głodem, że mogłem poznać dobrze, jak bardzo troszczyła się poczciwa Merzinah o fizyczne dobro ludzi, poruczonych jej pieczy. Halef wniósł kawę, napój, którego obu Kurdom brakowało najbardziej, zarówno jak i tytoniu, który potem palili.
W końcu wyruszyli w drogę w chwili, gdy wszedł Selim Aga, aby mi oznajmić, że komendant gotów jest na moje przyjęcie. Pożegnali się ze mną serdecznie i zalecili mi jeszcze raz surowo, żebym przybył do Gumri. Dohub wziął paczkę dla beja.
Byłem przekonany, że zdobyłem sobie przyjaciół, na których liczyć mogłem w razie potrzeby.
Odwiedziłem jeszcze moją pacjentkę, przyjęty przez jej rodziców z wielką radością w jednym z pierwszych pokoi.
— Jak się ma wasza córka? — spytałem.
— O, wiele, wiele już lepiej, panie — odrzekł ojciec. — Twoja mądrość jest niemal większą, niż nasza wdzięczność, gdyż dziewczyna może już mówić rozsądnie i powiedziała nam także, że jadła jagody śmierci. Nie zasługujemy i nie spodziewaliśmy się talk wielkiej dobroci, jaką jest twoja. Dowiedziałem się, że nie jesteś lekarzem, który przychodzi do chorego za wynagrodzeniem, lecz wielkim emirem, ulubieńcem wielkorządcy i mutessaryfa.
— Kto to powiedział?
— Wie o tem już całe miasto. Selim Aga jest pełen pochwał dla ciebie, a mutesselim przyjął cię z paradą i musiał na twój rozkaz nawet więźniów wypuścić. Jeden mówi o tem drugiemu; a tak i my dowiedzieliśmy się o tem.
— Czy jesteś dzieckiem tego miasta? Widzę, że jesteś właściwie Kurdem.
— Odgadłeś, panie. Jestem Kurdem z Lican i sprowadziłem się tylko na krótko do Amadijah, bo nie czułem się tam dość bezpiecznym.
— Nie dość bezpiecznym? Czemu?
— Lican należy do kraju Tijari; zamieszkują je przeważnie nestorjańscy chrześcijanie. Musieli przez długi czas znosić srogi ucisk i teraz wre między nimi, jakgdyby mieli zerwać się do zemsty. Ponieważ nie jestem chrześcijaninem, lecz mahometaninem, usunąłem się tu w bezpieczne zacisze i mogę załatwiać moje interesy, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.
— Czem się trudnisz?
— Zakupuję zbiory galasówek i wysyłam je nad Tygrys, skąd idą dalej.
— Jesteś muzułmaninem, chociaż sędziwa matrona, którą widziałem u ciebie, jest chrześcijanką. Skąd to pochodzi?
— Emirze, to historja smutna dla mnie i mojej żony. Przodek nasz był melekiem[25] Tijarisów i przyjął naukę Chrystusa ukrzyżowanego. Żona jego, którą tu widziałeś, uczyniła to samo. Syn jego jednak był wiernym wyznawcą proroka i rozstał się z ojcem. Umarł ojciec i syn, który potem utracił godność meleka. Zubożał dla proroka, pomimo że ojciec jego był jednym z najbogatszych książąt w kraju. Dzieci jego pozostały biednemi, a kiedy ożeniłem się z żoną moją, a jego wnuczką, miała zaledwie jedną suknię na okrycie swojej nagości. Ale kochaliśmy się i Allah nam pobłogosławił; wzbogaciliśmy się.
— A matka rodu?
— Nie widzieliśmy jej nigdy, aż raz odwiedziła nas w Lican. Miała więcej niż sto lat i chciała raz zobaczyć wnuki swoje. Odtąd odwiedzała nas dwa razy do roku, ale nie wiemy nigdy tego, skąd przybywa, ani dokąd się udaje.
— Nie pytaliście jej o to?
— Raz tylko, ale nam wówczas nie odpowiedziała i zniknęła na długo. Odtąd nie wymówiliśmy już nigdy tego pytania. Jest teraz przy chorej; chcesz ją zobaczyć?
— Dobrze, chodźcie!
Zastałem pacjentkę w stanie znacznie już lepszym. Rumieniec zniknął, puls bił słabo, lecz spokojniej, a dziewczyna mogła już, choć z pewnym wysiłkiem, mówić znacznie płynniej, niż za pierwszem widzeniem, kiedy to bajała w oszołomieniu. Źrenica zwęziła się, została jeszcze tylko trudność w połykaniu. Spojrzała na mnie ciekawie i podniosła rękę, aby mi podziękować.
Poradziłem, żeby w dalszym ciągu dawano jej kawę i sok cytrynowy, i zaleciłem gorącą kąpiel na nogi. Chciałem odejść, ale w tej chwili podniosła się postać staruszki, klęczącej u dolnej krawędzi łoża.
— Panie — rzekła — miałam cię za hekima. Wybacz, że obiecałam ci wynagrodzenie.
— Moją nagrodą jest radość z tego, że mogłem ci wnuczkę ocalić — odrzekłem.
— Bóg pobłogosławił twą rękę, emirze. On potężny w słabym, a miłosierny w silnym. Jak długo chora będzie jeszcze cierpiała?
— Wystarczy kilka dni na dźwignięcie się z obecnego osłabienia.
— Emirze, żyję, ale nie w sobie, jeno w tem dziecku. Umarłam od wielu, wielu lat, ale zmartwychwstałam w tej, dla której pragnęłabym ochrony od wszelkiej plamy na ciele i duszy. Ocaliłeś życie nietylko jej, lecz i mnie i nie wiesz, jak to jest dobrem dla wielu, których ani nie znasz, ani nigdy nie widziałeś. Powrócisz jeszcze?
— Tak, jutro.
— Nie potrzebuję ci zatem mówić dzisiaj nic więcej.
Odwróciła się i usiadła znowu na miejscu poprzedniem. Mówiła tak ciemno i była zagadką nawet dla swoich krewnych. Życzyłem sobie mieć dość czasu na rozwiązanie tej zagadki. Chcieli mi jeszcze dać jeść i pić przed odejściem, ale odmówiłem, ponieważ wracałem właśnie z wieczerzy, a czekała na mnie jeszcze taka sama u mutesselima.
- ↑ Żyd.
- ↑ Komendant.
- ↑ Człowiek pospolity.
- ↑ Okno.
- ↑ Gospodyni.
- ↑ Dziewczyna, służąca.
- ↑ 79 złotych.
- ↑ Konopie.
- ↑ Pietruszka.
- ↑ Cebula.
- ↑ Czosnek.
- ↑ Sierżant.
- ↑ 18 złotych.
- ↑ Pantofel.
- ↑ Restaurator.
- ↑ Pisarz sądowy.
- ↑ Podatek majątkowy.
- ↑ Lekarz.
- ↑ Kosmyk włosów nad czołem.
- ↑ Apteka.
- ↑ Handlarz ziół.
- ↑ Jagoda śmierci.
- ↑ Mucha.
- ↑ 1½ funta.
- ↑ Król, książę.