Rzym (Zola)/Część trzecia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzym |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Rome |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
Obudziwszy się, Piotr ze ździwieniem usłyszał bijącą godzinę jedenastą. Zmęczony balem i późno położywszy się na spoczynek, spokojnie jak dziecko, z rozkoszą, jakby czując przez sen wielkie szczęście, jakie go spotkało. Otworzywszy oczy, ujrzał wesołe, słoneczne promienie biegnące przez okna i nowa nadzieja wstąpiła w jego serce. Pierwszą jego myślą było, że dziś, o godzinie dziewiątej wieczorem, rozmawiać będzie z papieżem. Jeszcze dziesięć godzin oddzielało go od tej chwili i pytał sam siebie jak je wypełni, jak spędzi ten dzień błogosławiony i tak pogodny, jakby na dobrą dla niego wróżbę.
Wstał, otworzył okno, a ciepłe, świeże powietrze którem odetchnął, niosło z sobą tę zadziwiającą woń i prawie że smak owoców i kwiatów, co zauważył zaraz w pierwszym dniu swego przybycia do Rzymu. Niejednokrotnie chciał już zbadać naturę tego zjawiska, lecz doszedł tylko do określenia, że ten zapach przypomina smak pomarańcz i woń róż. Czyż to było możliwe, aby tak było ciepło i słonecznie w dniu?... Jakiż to kraj uroczy, w którym zima przypomina najpogodniejsze dni wiosny północnych krajów!
Gdy skończył się ubierać, znów zbliżył się do okna i, oparłszy się o poręcz, patrzał po za złotem płynący Tyber na wiecznie zielone stoki Monte Gianicolo. Naraz wychyliwszy się nieco spojrzał w dół i w opuszczonym ogrodzie pałacowym, zobaczył Benedettę siedzącą w pobliżu wodotrysku. Zeszedł tam natychmiast, nie mogąc dziś długo pozostawać na miejscu, potrzebował ruchu, życia, wesołości i piękna.
Benedetta powitała go okrzykiem, którego się spodziewał:
— Jestem szczęśliwa... szczęśliwa... ogromnie szczęśliwa!
Nieraz spędzali w tem ustroniu przedpołudniowe godziny, lecz jakże smutni byli wtedy oboje, smutni i pozbawieni nadziei. Dziś było inaczej. Radość ogarniała ich serca, promienieli oboje szczęściem i wszystko się wydawało piękne, rozweselone. Ten opuszczony, zarośnięty chwastami ogród był uroczym zakątkiem, gdzie spokojnie można było marzyć o szczęściu. Z lubością spoglądali na stare pomarańczowe drzewa, których symetryczne rzędy znaczyły miejsce dawnych ulic i zachwycała ich piękność wielkiego lauru, ocieniającego pokryty starożytnemi rzeźbami sarkofag, w który spływała woda szemrząca strumieniem wyrzucanym przez usta tragicznej maski...
Benedetta, ująwszy obydwie dłonie Piotra, powtórzyła raz jeszcze:
— Jestem bardzo szczęśliwa i z nadmiaru szczęścia nie mogłam usiedzieć w moim pokoju, musiałam tu przyjść, bo serce moje potrzebuje dziś przestrzeni, powietrza, słońca!
Siadłszy znów na rozbitej kolumnie, leżącej w pobliżu sarkofagu, chciała, by Piotr siadł przy niej i śmiała się wesoło, swobodnie, ciesząc się, że może kochać teraz jawnie bez obrazy Boga i ludzi. Zaczęła mówić, marząc głośno bez cienia skrytości:
— Teraz, gdy Kościół unieważnił moje małżeństwo, z łatwością pozyskam rozwód cywilny. Niezadługo będę więc żoną Daria, pobierzemy się na wiosnę, a może prędzej, jeżeli formalności dadzą się przyśpieszyć. Dario wyjeżdża dziś o godzinie szóstej do Neapolu, jego obecność jest tam potrzebna dla uregulowania interesów pieniężnych... Sprzedaliśmy posiadłość, którą tam jeszcze miała nasza rodzina; ten proces kosztował nas bardzo wiele... Lecz mniejsza o to!... Dario i ja jesteśmy teraz szczęśliwi! Niewypowiedzianie szczęśliwi! Pewni, że do siebie będziemy wzajemnie należeć! Za kilka dni, gdy Dario wróci z Neapolu, rozpocznie się dla nas życie prawdziwie rozkoszne, będziemy się ciągle śmiać i będzie nam niezmiernie wesoło! Wróciwszy z balu, nie mogłam zasnąć, bo w głowie roiły mi się projekty, odnoszące się do nowego mojego życia! Ach, księże Piotrze, jakże jestem szczęśliwa! Lecz ty pozostaniesz z nami... musisz pozostać chociażby do mojego ślubu...
Pociągnięty wybuchem szczęścia i młodzieńczej wesołości, Piotr śmiał się i cieszył wraz z Benedettą, a tylko wysiłkiem woli zdołał się powstrzymać, by jej nie wyjawić radości, jaka go spotkała, nie napomknąć o zbliżającym się widzeniu z papieżem, o tym dzisiejszym wieczorze, który nazawsze pozostanie mu pamiętnym. Ale milczał, bo przyrzekł nikomu o tem nie mówić.
Wśród cichego, słonecznego powietrza, wypełniającego ogród, od czasu do czasu słychać było głos ptaka. Benedetta, przerywając rozmowę z Piotrem, rozbawiona, podniosła z dziecinną pustotą głowę i, patrząc na klatkę wiszącą we framudze jednego z okien na pierwszem piętrze, zawołała:
— Bądź wesoła... bądź i ty wesoła, moja Tato! Krzycz! Krzycz na znak radości! Dziś trzeba, aby wszyscy w domu byli weseli, kontenci!
A odwróciwszy się do Piotra, zapytała z miną trzpiotki używającej wakacyj:
— Znasz zapewne Tatę?... Jakto... nie znasz?... Czyż być może!... To ukochana papużka mojego wuja kardynała. Dostał ją odemnie w podarunku, blizko rok temu... i odrazu polubił do tego stopnia, że sam się nią zajmuje, sam wystawia jej klatkę na słońce, sam zabiera ją napowrót do pokoju i w ciągłej jest obawie, że papuga dostanie kataru! Na noc Tata pozostaje w stołowym pokoju, bo tylko tam jest ciepło podczas zimy...
Piotr, spojrzawszy w górę, zobaczył ładną, zieloną papugę, kołyszącą się na ruchomem kółku. Zawieszała się ona dziobem o szczeble, trzepotała skrzydłami i rada z ciepłego słońca, krzyczała na znak wielkiego swego zadowolenia.
— Czy umie mówić? — zapytał.
— Nie, tylko krzyczy tak jak teraz, lecz mój wuj utrzymuje, że doskonale rozumie intonacyę jej głosu i że lubi z nią rozmawiać...
Nagłe przeszła na inny temat rozmowy, jakby skutkiem jakiejś niewyraźnej łączności, myśl jej pobiegła od wuja, o którym dopiero co mówiła, do wuja mieszkającego w Paryżu.
— Zapewne miewasz, księże Piotrze, częste listy od wicehrabiego de la Choue?... Ja miałam wczoraj list od niego... martwi się, żeś dotąd nie mógł się widzieć z Ojcem świętym... Bo on niezachwianie wierzył, że zwyciężysz w Rzymie i że dopomożesz mu do własnego jego tryumfu...
Rzeczywiście, Piotr otrzymywał bardzo częste listy od wicehrabiego, który rozpaczał, że zatrzymany w Paryżu chorobą, musiał leżeć w łóżku, podczas gdy przeciwnik jego, baron de Fouzas, przywiódł do Rzymu pątników międzynarodowej pielgrzymki, niosących świętopietrze do stóp papieskiego tronu. Wraz z tą honorową misyą, oddaną baronowi Fouzas, obudziły się nadzieje krańcowo katolickiego stronnictwa we Francyi, które rozwinęło obecnie ożywioną działalność, mogącą zniweczyć wszystkie zdobycze stronnictwa liberalno-katolickiego, którego głową był wicehrabia. Zatrwożony położeniem, wicehrabia kładł nacisk w swych listach, by Piotr uczynił kroki dla zjednania przychylności papieża, dla idei korporacyi obowiązkowej rzemieślników, tego zbawczego środka, mającego zabezpieczyć Kościół we Francyi. Przy tej sposobności, wicehrabia raz jeszcze szeroko wyjaśniał, jak dalece byłoby rzeczą szkodliwą, gdyby baron de Fouzas pozyskał oświadczenie się papieża za propagowaniem idei korporacyj dowolnych, żadną organizacyą centralną nieobjętych.
— Tak, tak... otrzymałem list wczoraj i otrzymałem list bardzo obszerny w niedzielę... pragnąłbym módz zakomunikować wicehrabiemu, jaką wieść pomyślną...
I znów twarz Piotra zajaśniała radością, serce mu żywiej w piersi zabiło, na myśl, że dziś, za godzin kilka, podąży do Watykanu i padnie do stóp papieża, który mu nie odmówi zachęty, utrwali go w powołaniu misyi społecznej, jaką przedsięwziął, w chęci wyzwolenia i pocieszenia wszystkich maluczkich nędzę cierpiących.
Piotr nie mógł się dłużej opanować w swej radości i wyjawił swoją tajemnicę rozsadzającą mu serce nadmiarem wesela.
— Upragniona przezemnie audyencya odbędzie się dzisiejszego wieczoru.
Zrazu Benedetta nie zrozumiała.
— Jakto?... Co?...
— Tak, dziś będę miał szczęście stawienia się przed Ojcem świętym... Tej nocy, podczas balu, monsigaor Nani zawiadomił mnie, że Ojciec święty raczył przeczytać moją książkę i skutkiem tego chce mnie widzieć... Idę do Watykanu o godzinie dziewiątej wieczorem.
Benedetta zapłoniła się z radości, szczerze bowiem polubiwszy Piotra, cieszyła się niespodziewanie spadłem na niego szczęściem. Przytem będąc bardzo przesądną, uderzona była tym dziwnym zbiegiem okoliczności równoczesnego szczęścia dla niej i dla Piotra. Śmiała się z radości i, klaskając w dłonie, zawołała z przejęciem:
— Jakaż to wspaniała wróżba! Ach, jakże jestem szczęśliwa, że te radości spotykają nas równocześnie! Teraz już wszystko pójdzie gładko, bo dom nasz jest błogosławiony, zabezpieczony od zła wszelakiego! Niewiem czy wiedziałeś o tem, księże Piotrze, lecz gdy w ważnej okoliczności życia, ktoś z domowników ma wyznaczone widzenie się z Ojcem świętym, wtedy żadne nieszczęście nie ma dostępu do tego uświęconego domu. Pojmujesz więc moją radość!
Śmiała się jeszcze głośniej, usiedzieć nie mogła na miejscu, byłaby pragnęła wszystkich zawiadomić o nowem swem szczęściu.
— Sza... sza.... nie mówmy o tem tak głośno... zażądano odemnie najgłębszej tajemnicy... Błagam, niechaj pani nikomu o tem nie mówi, ani swojej ciotce, ani nawet Jego Eminencyi... Bo to by sprawiło przykrość monsignorowi Nani...
Benedetta przyrzekła zachowanie sekretu i zaczęła mówić z rozrzewnieniem o nadzwyczajnej dobroci monsignora Nani. Przecież i ona tylko jemu zawdzięcza unieważnienie swojego małżeństwa. On pokierował całą tą sprawą, on, ten najdobrotliwszy ze wszystkich prałatów, ten nieoceniony ich dobroczyńca. W tem znów porwana szałem radości, zawołała:
— Drogi księże Piotrze, przyznaj, że nie ma wyższego dobra nad osobistą szczęśliwość?... I dziś wszak nie żądasz odemnie łez i współczucia dla biedaków cierpiących głód, zimno i różne tego rodzaju plagi... Ach, bo nie ma większej radości, jak żyć i cieszyć się swem szczęściem! To wystarcza i zastępuje wszystko! Wtedy nie wie się, co to jest cierpienie, nie czuje się głodu, nie czuje się zimna, a tylko jest rozkosznie, niewypowiedzianie rozkosznie!
Piotr spojrzał na nią z osłupieniem. Nie przypuszczał, by na podstawie swej radości mogła wysnuć tak dziwne rozstrzygnięcie kwestyi przykrócenia nędzy na świecie. Zrozumiał teraz dopiero, jak próżnem było jego apoteozowanie tej pięknej córy kraju słońca i piękna, noszącej w sobie tylowiekowy atawizm władzy i arystokratycznych nawyknień. Pragnął ją nawrócić ku chrześciańskiej miłości względem upośledzonych i nędzę cierpiących, pragnął ją podbić na korzyść nowych poglądów pełnych współczucia dla istot żyjących, pragnął w niej rozbudzić żądzę odmiany społecznego porządku. Lecz teraz widział, że jeżeli ją zdołał temi kwestyami wzruszyć, to jedynie dzięki okoliczności, że ona sama była nieszczęśliwą, a skutkiem tego skłonną do współczucia względem innych, równie jak ona cierpiących. Obecnie zaś czuła radość w swem sercu, więc mówiła o szczęśliwości dostępnej każdemu; cieszyła się, że już wszystko i wszyscy dostąpili łaski uzdrowienia.
— Szczęście nie zakwitło dla wszystkich — rzekł Piotr, patrząc na nią uważnie.
— Owszem, owszem, dla wszystkich, upewniam, że dla wszystkich! Ty, księże Piotrze, nie znasz naszych biedaków.. Ale wierzaj mi, że niechaj najbiedniejsza dziewczyna z naszego Transtevere posiądzie chłopca, którego kocha, a natychmiast uczuje się najszczęśliwszą na świecie... i jedząc chleb suchy, pijąc tylko wodę, będzie wesoła i promienna jak królowa. Matka, której dziecko ozdrowieje, mężczyzna, który wraca z wojny jako zwycięzca, albo ktokolwiek wygrywający wielki los na loteryi — będzie się czuł szczęśliwy, bo każdemu potrzeba tylko radości starczącej za wszystko.
Piotr nie chciał jej zasmucać zbijaniem tych dowodzeń, nie chciał jej psuć dzisiejszej wesołości roztaczaniem obrazów nędzy fizycznej i moralnej przygniatającej tak olbrzymią większość rodu ludzkiego, lecz nagle wszystko dokoła niego zbladło, pociemniało, jakby wielki cień zasłonił piękno dnia dzisiejszego.
Benedetta to spostrzegła i, ująwszy obiedwie dłonie Piotra, rzekła z czułością:
— Twoja uczennica ma głowę bardzo zakutą... wszak tak?.. Lecz cóż chcesz, są rzeczy, których nigdy nie zrozumiem i mam przekonanie, że tak samo ich nigdy nie zrozumie żadna z kobiet wyrosłych na naszej ziemi rzymskiej. Ale pomimo to nie przestawaj nas kochać... kochaj nas takiemi jakiemi jesteśmy... ciesz się naszą pięknością, gdy jesteśmy szczęśliwe, ach, bo wtedy chcemy być piękne pomiędzy najpiękniejszemi!...
Mówiąc to, rzeczywiście promieniała nadzwyczajnością swej urody. Piotr drżał z podziwu, patrząc na bozkość jej piękności, będącej siłą mogącą rozporządzać światem.
— Tak, piękność jest wszechwładną potęgą — szepnął Piotr, ogarnięty wielkiem wzruszeniem. — Ale czemuż piękność nie może zniweczyć zła wyrażającego się tylu formami nędzy.
— O nie mówmy dziś o rzeczach tak smutnych! Dziś życie jest szczęściem i jakże wesoło, jakże dobrze jest na świecie! A teraz chodźmy do pokoju stołowego, bo ciocia zapewne czeka na nas! Już pora na obiad!
Obiad podawano zawsze o godzinie pierwszej i jeżeli Piotr był o tej porze w domu, siadał do stołu razem z donną Serafina i z Benedettą. Pokój stołowy był niewielki, dość ciemny, bo okna jego wychodziły na dziedziniec. O tejże samej godzinie, na pierwszem piętrze, jadł obiad kardynał wraz ze swym siostrzeńcem i z don Vigiliem, który zawsze milczał, odpowiadając tylko na pytania. Kuchnie były prowadzone oddzielnie, w osobnych izbach i przez osobną służbę a tylko kredens mieszczący się w olbrzymim pokoju na dole, był do pewnego stopnia wspólny.
Pomimo że pokój stołowy donny Serafiny był niezwykle ponury, dziś panowała w nim wesołość, bo nawet donna Serafina okazała się mniej sztywną, jakby ożywioną wielkiem wewnętrznem szczęściem. Zapewne przeżywała jeszcze teraz rozkosz wczorajszego swego tryumfalnego wejścia pod rękę z odzyskanym, płochym kochankiem i pierwsza zaczęła mówić o wczorajszym balu, chwaląc jego okazałość, chociaż wyznała, że była bardzo skrępowaną obecnością króla i królowej. Opowiedziała, że dzięki zręcznej swej taktyce, uniknęła przedstawienia się tym państwu z Kwirynału. Spodziewała się, że nikt jej nie weźmie za złe, że się pokazała w neutralnym salonie, albowiem ogólnie wiedziano, że jest matką chrzestną Celii, którą serdecznie kocha. Ta okoliczność była dostateczną dla wytłomaczenia jej obecności w dniu zaręczyn Celii. Jednakże donna Serafina musiała mieć jakieś skrupuły, bo zapowiedziała, że zaraz po obiedzie ma zamiar pojechać do Watykanu, dla widzenia się z kardynałem-sekretarzem Ojca świętego. A może chciała się tylko upewnić co do stanu zdrowia papieża, pełna nadziei ujrzenia swego brata władcą tronu w Watykanie. Wszak mówiono, że tak dalece była tego pewną, że już miała przygotowaną wyprawę z cyframi nowego papieża.
Benedetta bezustannie śmiała się i żartowała podczas obiadu a gdy podano deser, rzekła do służącego:
— A figi?... Dla czego nam nie podajesz fig?...
Giacomo spojrzał na nią z ospałą zwykłą swą miną, nie rozumiejąc czego żądała, lecz w tejże właśnie chwili weszła do pokoju Wiktorya. Nie otrzymując odpowiedzi od Giacomo, Benedetta zwróciła się ku niej:
— Wiktoryo, dla czego nam fig nie podano?...
— Jakich fig?...
— Tych, które dziś widziałam, przechodząc przez kredens. Zajrzałam tam, idąc do ogrodu i zobaczyłam koszyk pełen ślicznych fig dopiero co zerwanych z drzewa... Nawet się zadziwiłam, że o tej porze roku jeszcze są świeże figi... Ale przedewszystkiem ucieszyłam się, bo jestem łakoma, zwłaszcza na takie śliczne figi...
Wiktorya roześmiała się.
— Ach, już wiem... to są figi przyniesione wczoraj przez proboszcza z Frascati. Prosił, aby je schować dla Jego Eminencyi i trzy razy mi to powtórzył, mówiąc, że sam je zerwał, sam je ułożył w koszyczku i pragnie, aby tak jak są były podane na stół... bo to podarek od niego i z ulubionego drzewa Jego Eminencyi. A więc nie poruszyłam nawet liścia jednego i figi w koszyczku zostały postawione przed Jego Eminencyą.
— To bardzo pięknie... bardzo pięknie — mówiła z komicznem zagniewaniem Benedetta — lecz doprawdy ci panowie mogliby się z nami podzielić figami... Powiem im, że to brzydko tak dogadzać tylko sobie... Z pewnością te figi muszą być wyborne!
— Więc to ten proboszcz, który do nas przychodził do willi, przyniósł wczoraj owe figi? — spytała donna Serafina.
— Tak, ten sam — odpowiedziała Wiktorya. — Ksiądz Santobono, proboszcz przy kościółku Matki Boskiej Polnej... Ile razy tu przyjdzie, to zawsze najpierw się pyta o księdza Paparelli, bo podobno zna się z nim jeszcze z seminaryum... Wczoraj, ksiądz Paparelli przyprowadził go do nas do kredensu... Ksiądz Santobono oddał mi koszyk swój z figami i myślałam, że nigdy nie skończy poleceń swoich a otóż dziś mało co brakowało, by wszystko nie było napróżno, bo zapomniałam postawić figi na stole przed Jego Eminencyą, lecz ksiądz Paparelli przybiegł zaraz i sam wziął koszyk i zaniósł na górę z takiem nabożeństwem, jakby niósł świętą monstrancyę... Prawda, że Jego Eminencya najbardziej lubi figi z ogrodu księdza Santobono...
— Tak, ale dziś brat mój jest niezdrów, więc fig jeść nie będzie — zakończyła donna Serafina, z twarzą nieco chmurniejszą.
Donna Serafina traciła humor, ile razy wspominano przy niej nazwisko księdza Paparelli. Nie lubiła kodytaryusza swego brata, od czasu gdy spostrzegła, że ten słodko uśmiechnięty, uniżony i pokorny ksiądz wywiera wpływ na swego pana. Czuła, że zwalczał on własny jej wpływ na brata i psuł zapobiegliwie prowadzone przez nią plany, mające zapewnić ostateczny tryumf kardynałowi. Ulegając zręcznym podszeptom księdza Paparelli, kardynał popełnił kilka nieostrożności, które mocno mogły mu zaszkodzić. Donna Serafina przyznawała wszakże kodytaryuszowi niektóre cnoty a zwłaszcza chwaliła przykładną jego pobożność.
Benedetta, rozbawiwszy się swoim śmiechem i żartami, znów zawołała Giacoma, mówiąc mu:
— Mój kochany, poczekaj chwilę a dam ci ważne polecenie...
A zwróciwszy się do ciotki i do Piotra, rzekła z udaną powagą.
— Jestem zdania, żeśmy powinni się upomnieć o swe prawa... Widzę, jak w tej chwili, w pokoju stołowym na pierwszem piętrze, wuj mój wybiera z pomiędzy liści kilka fig i podsuwa koszyk w stronę Daria, który znów, zaczerpnąwszy z niego, oddaje go w ręce don Vigilia. I oto wszyscy trzej jedzą figi, rozkoszując się smakiem... Tak, widzę, jak wszyscy trzej jedzą te śliczne figi, których niemało jeszcze w koszyku...
Tu znów zwróciła się do służącego:
— Otóż, mój Giacomo, proszę cię, zejdź do pokoju stołowego Jego Eminencyi i powiedz, że mamy szaloną ochotę pokosztować fig przyniesionych mu z Frascati... i liczymy na Jego łaskę, że zechce nam przysłać resztę tych, które pozostały na dnie koszyka...
Donna Serafina, niezadowolniona, rzekła surowo:
— Giacomo, żebyś mi się nie ważył tego robić...
A spojrzawszy ostro na siostrzenicę, dodała:
— Dość tych dziecinnych żarcików... niecierpię takiego niepotrzebnego trzpiotania się, zwłaszcza gdy się to przedłuża...
— Ach, ciociu, — szepnęła Benedetta — ja dziś tak wyjątkowo jestem wesoła! Pomyśl, ciociu, od jak dawna nie mogłam się śmiać tak serdecznie, jak śmieję się dzisiaj od samego rana...
Piotr dotychczas milczał, ucieszony i zabawiony wybuchem wesołości Benedetty. Lecz teraz gdy donna Serafina zmroziła śmiech na ustach siostrzenicy, czuł potrzebę wtrącenia się do rozmowy, więc zauważył, że mocno był wczoraj zadziwiony, zobaczywszy figi na drzewie w ogrodzie księdza Santobono. Zapewne było ono w wyjątkowo dobrych warunkach, zasłonięte murem i wystawione na działanie słońca.
— Tak, więc widziałeś to sławne figowe drzewo w ogrodzie księdza Santobono? — zapytała Benedetia.
— Nietylko widziałem drzewo, lecz z jego figami jechałem z Frascati do Rzymu.
— Jakim sposobem?...
Piotr już żałował, że się w ten sposób naraził na trudne wyznanie, lecz rzekł:
— Spotkałem we Frascati jednego z moich znajomych, który, przyjechawszy tam swoim powozem, chciał koniecznie odwieźć mnie do Rzymu. W drodze spotkaliśmy księdza Santobono, który szedł pieszo z koszykiem fig dla Jego Eminencyi... więc zabraliśmy go do powozu... Bardzo piękna była ta podróż... zatrzymaliśmy się na chwilę w karczmie leżącej tuż przy trakcie...
Tu Piotr opowiedział jakie głębokie wrażenie wywarło na nim piękno Kampanii rzymskiej widzianej o zachodzie słońca i podczas zapadającego zmroku. Benedetta patrzała na niego z natężoną uwagą a wiedząc, że Prada często bywa we Frascati z powodu budowy willi, spytała:
— Ten spotkany znajomy — to hrabia... wszak tak?...
— Tak pani, to był hrabia — odrzekł Piotr z wielką szczerością. — Spotkałem go następnie w nocy na balu... jest on bardzo rozstrojony i godzien współczucia.
Obie panie wysłuchały tych słów spokojnie, ujęte bezgraniczną dobrocią Piotra, który współczuł wszelkiemu cierpieniu. Donna Serafina udała, że o niczem nie wie i że nic nie słyszała, Benedetta zaś wyrazem twarzy zdawała się mówić, że ten człowiek jest jej teraz najzupełniej obojętny. Jednakże przestała się śmiać a po chwili milczenia, podczas którego myślała o tym koszyku fig przywiezionym do Rzymu w powozie hrabiego, rzekła:
— Teraz jestem rada, że tych fig nie jadłam...
Po czarnej kawie, donna Serafina opuściła pokój stołowy, mówiąc, że włoży zaraz kapelusz i pojedzie do Watykanu. Benedetta z Piotrem pozostali jeszcze przy stole, znów ożywieni niezwykłą wesołością i rozmawiając jak para starych przyjaciół. Piotr wspomniał znów o audyencyi swej u papieża, mówiąc, że wyczekuje godziny dziewiątej ze szczęśliwością a zarazem ze wzrastającą gorączką. Teraz jest godzina druga, zatem jeszcze musi czekać siedem godzin, cóż zrobi, jak spędzi czas, by skrócić długość całego popołudnia? Benedetta klasnęła w dłonie, wołając z uradowaniem:
— Wiesz co, księże Piotrze, jesteśmy dziś bardzo szczęśliwi wszyscy troje... zatem urządźmy się tak, by czas spędzić razem... otóż Dario ma swój powóz... teraz już musiał skończyć obiad, więc go każę przywołać i powiemy mu, by nas zawiózł na spacer, gdzie daleko... daleko, wzdłuż Tybru...
Była uszczęśliwiona ze swego projektu, lecz właśnie w tejże chwili wszedł do pokoju don Vigilio i zapytał z miną wylękłą:
— Czy donny Serafiny tutaj niema?...
— Nie, ciocia wyszła z domu... Ale cóż się stało?...
— Jego Eminencya przyszedł do mnie, prosząc, by donna Serafina zechciała zejść... Bo książę trochę zasłabł wstając od stołu, ale niechaj to pani nie przeraża... to chwilowe osłabienie...
Benedetta krzyknęła, więcej z zadziwienia, aniżeli z przestrachu.
— Jakto?... Dario zasłabł?... Zaraz do niego pójdziemy... Nie chcę, aby chorował, dziś musi nas zawieść na daleki spacer...
Na schodach spotkali Wiktoryę a Benedetta rzekła do niej:
— Chodź z nami, Dario zasłabł, może będziesz tam potrzebna...
Wszyscy czworo weszli razem do komnaty staroświeckiej, będącej sypialnią młodego księcia Boccanera, który tak niedawno przebył tu długie tygodnie, lecząc się z rany zadanej mu nożem. Sypialnię poprzedzał niewielki salonik a po drugiej stronie sypialni była ubieralnia i długi korytarz łączący mieszkanie Daria z pokojami zajmowanemi przez kardynała. Drzwi od kaplicy prywatnej wychodziły na korytarz. Kaplica była pozbawiona wszelkich ozdób, na kamiennej posadzce nie było nawet dywanu a ołtarz drewniany, malowany, zdawał się mówić o surowej pobożności kardynała.
Wszedłszy, Benedetta pobiegła do łóżka, na którem leżał Dario jeszcze ubrany. Przy nim stał pochylony z ojcowską czułością kardynał Boccanera a chociaż zaczynał się niepokoić, zachował pozory zwykłej swej wyniosłej dumy.
— Dario, co tobie?... Mów... czy cię co boli?...
Dario się uśmiechnął, chcąc ją uspokoić. Był bardzo blady i miał wyraz twarzy nieprzytomny, pijany.
— To nic, mnie nic nie będzie; prosty najzwyczajniejszy zawrót głowy... Wyobraź sobie, że doznaję wrażenia, jak gdybym za wiele wypił wina przy śniadaniu... Zaćmiło mi się w oczach i myślałem, że padnę!... Ledwie doszedłem do mojego łóżka...
Odetchnął głęboko, jak człowiek potrzebujący odpocząć. A kardynał opowiedział, co zaszło.
— Kończyliśmy śniadanie i właśnie chciałem wstać od stołu, powiedziawszy don Vigilio, jakie będzie miał zajęcie po południu, gdy nagle Dario pobladł i chwiejnym krokiem skierował się do swego pokoju... Chciałem, by usiadł, lecz on szedł dalej, chwytając się ściany, więc poszliśmy za nim, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje... Szukam, chcę odgadnąć przyczynę tego zasłabnięcia... lecz znaleźć nie mogę.
Machnął ręką i, jakby chcąc odkryć jakieś poszlaki, rozejrzał się po ścianach, rzucił okiem na otwarty korytarz, w głębi którego widać było dopiero co porzucony pokój stołowy, ze stołem nakrytym i z rzuconemi w pośpiechu serwetami i krzesłami w nieładzie.
Benedetta zrobiła uwagę, zwykle się nasuwającą w podobnych okolicznościach:
— Czy aby nie zjadł czego szkodliwego?...
Kardynał się uśmiechnął, znając skromność swego stołu i rzekł:
— Jedliśmy jaja, kotlety jagnięce i szczaw na jarzynę... jak widzisz, nie mogło mu to zaszkodzić... Ja piłem wodę, jak zwykle, a Dario dolał trochę wina do swojej szklanki... Nie, jedzenie nie mogło mu zaszkodzić...
Don Vigilio odważył się na wypowiedzenie spostrzeżenia:
— Gdyby jedzenie było tego przyczyną, to Jego Eminencya, oraz ja, bylibyśmy też zasłabli...
Dario przez chwilę miał oczy zamknięte; teraz je otworzył, znów głęboko odetchnął i zmusił się do uśmiechu:
— Proszę się nie niepokoić... już znacznie mi jest lepiej... Trochę, to zaraz przejdzie...
— Więc naprawdę już ci jest lepiej? — zawołała z radością Benedetta. — W takim razie powiem ci, jaki zrobiłam projekt... Każesz zaprządz swój powóz i, zabrawszy księdza Piotra, oraz mnie, zawieziesz nas na daleki spacer, pojedziemy daleko, daleko brzegiem Tybru.
— I owszem... wyborną miałaś myśl, ale teraz wstanę i pochodzę, Wiktoryo, chodź mi pomódz...
Uniósł się, podpierając się z trudnością rękoma, lecz pierw nim nadbiegła Wiktorya, chwycił go atak konwulsyj i jak gromem rażony padł zemdlony w ramiona kardynała stojącego przy łóżku. Benedetta zaczęła teraz tracić głowę z rozpaczy.
— Doktora, doktora... sprowadźcie co prędzej doktora!...
— Ja pobiegnę po doktora! — zawołał Piotr.
— Nie, zostań z nami... Wiktorya pójdzie... Ona zna adres... Wiktoryo, idź i sprowadź doktora Giordano!
Służąca wyszła a w pokoju zapanowało ciężkie milczenie. Dreszcz trwogi wzrastał z każdą chwilą. Benedetta stała przy łóżku; pochyliła się nad nieprzytomnym narzeczonym swoim a kardynał trzymał go w swoich ramionach, wpatrując się w bladą twarz siostrzeńca. W umyśle kardynała zaczynało się rodzić niejasne jeszcze, niesformułowane, straszne podejrzenie: znajdował, że cera Daria robiła się szarą a twarz przybierała wyraz osłupiałego przerażenia, były to te same symptomy, jakie zauważył na twarzy najbliższego swego przyjaciela, monsignora Gallo, który w przeciągu paru godzin skonał na jego ręku. Wszak tamten wpadł w takie samo omdlenie i ciało jego zimne było i martwe jak teraz ciało Daria. Coraz silniej wzrastało przekonanie w umyśle kardynała, że znów trucizna podstępnie zadana przez ręce nieznane, nowym gromem spadnie na drugą ukochaną przez niego istotę. Patrzał z wytężoną uwagą na twarz siostrzeńca, na tego ostatniego potomka swojego rodu, patrzał, szukał, śledził i z przerażeniem dostrzegał jak się szerzyło zło, okrutne, nieubłagane zło, które już mu zabrało połowę jego samego.
Benedetta szepnęła półgłosem:
— Drogi wuju... zmęczysz się... pozwól, ja cię zastąpię, ja go wezmę w moje objęcia a może, gdy poczuje się tak blizko mnie, przebudzi się z zemdlenia...
Kardynał podniósł głowę, popatrzył na nią i ustąpił jej miejsca, lecz wpierw porwał ją w ramiona, przycisnął do siebie i ucałował z oczyma pełnemi łez. W tym nagłym wybuchu uczucia znikła zwykła mu sztywna obojętność i głosem drżącym od wzruszenia szepnął:
— Ach, biedna moja Benedetto, biedne ty moje dziecko!
Zachwiał się jak dąb z korzeniami przez burzę wyrwany, lecz natychmiast się opanował i podczas gdy Piotr i don Vigilio stali na boku, milcząc, gotowi na rozkazy, kardynał zaczął chodzić powolnym krokiem tam i napowrót po obszernej, starożytnej komnacie. Wkrótce przestrzeń ta stała się za małą dla natłoku szarpiących go myśli, więc wkraczał aż do korytarza i do pokoju stołowego. Chodził i powracał z coraz chmurniejszą, surowszą twarzą opuszczoną na piersi, głęboko zadumaną i zamkniętą. Cóż za ogrom zagadnień musiał stawać w umyśle tego człowieka, pełnego wiary?... Tego dumnego księcia, który poświęcił się służbie Boga nieszczędzącego mu doświadczeń losu, wobec których musiał się uznać za bezsilnego. Od czasu do czasu zbliżał się do łóżka i śledził postępy zła, które powaliło najdroższą mu istotę na ziemi i znów chodził regularnym krokiem, znikał i powracał, zmuszony do ruchu bólem niedozwalającym mu spocząć. A może się mylił?... A może było to chwilowe niedomaganie, z którego Dario zaraz powstanie?... Może doktór uśmiechnie się pobłażliwie, widząc zaniepokojone ich twarze?... Nie trzeba tracić nadziei. Trzeba czekać.
Drzwi się otworzyły i weszła Wiktorya, mówiąc zdyszanym głosem:
— Znalazłam doktora w domu... idzie za mną, jest na schodach...
Prawie zaraz ukazała się postać doktora Giordano. Wszedł uśmiechnięty a różowa twarz jego odcinała się od srebrnych włosów wijących się w pukle. Miał on w całej swej postawie coś przypominającego zakrystyę. Spojrzawszy po obecnych, spoważniał jak prałat chcący zapewnić, że powierzona mu tajemnica ściśle zostanie dochowaną. Zbliżywszy się do chorego, szepnął:
— Jakto, jeszcze!... Więc jeszcze nie dano mu spokoju!
Zapewne była to aluzya do pchnięcia nożem, z którego dopiero co wyleczył młodego księcia Boccanera. Któż zawziął się na tego młodzieńca?... Wszak on nikomu nie wchodził w drogę, nikomu nie umiałby się narazić! Lecz wyrzeczone przez doktora słowa mogła zrozumieć tylko Benedetta, ale była ona zbyt przejęta niemocą Daria, by módz cokolwiek słyszeć. Pragnęła być uspokojoną, więc rzekła błagalnie:
— Doktorze... zobacz, zbadaj co mu jest... i powiedz nam, że to nic ważnego, że to nic... Ach, bo on nie może być chory... on dopiero co był zdrów zupełnie... Wszak to nie?... To nic?...
— Zapewne nic... Zaraz zobaczymy...
Doktór się odwrócił i złożył głęboki ukłon przed kardynałem, powracającym ze stołowego pokoju, by stanąć nieruchomie przy łóżku Daria. Zapewne odczytał w oczach kardynała śmiertelną trwogę szarpiącą mu serce, bo natychmiast przystąpił do zbadania stanu chorego. W miarę jak postępowało badanie, zwykły uprzejmy i optymistyczny wyraz twarzy doktora zanikał i usta lekko mu drgały wewnętrznem przerażeniem. Doktór Giordano był obecny przy śmierci monsignora Gallo i w sprawozdaniu o chorobie, nazwał ją zgniłą, zaraźliwą gorączką. Zapewne musiał dostrzedz teraz te same symptomaty i, jako przywykły do nagłych i niczem niewytłomaczonych śmierci, tak częstych w Rzymie, myślał, że i tym razem trzeba będzie wszystko zwalić na szkodliwe wyziewy Tybru.
Podniósłszy głowę, spotkał się ze wzrokiem kardynała, który go zapytał:
— Panie Giordano, mam nadzieję, że nie jesteś pan zaniepokojony stanem chorego?... Zapewne to tylko niestrawność... trochę zmęczenia?...
Doktór znów się ukłonił i, odgadując srogość niepokoju kardynała, który utracił przyjaciela z choroby mającej identyczne objawy, rzekł:
— Zapewne, Wasza Eminencya ma zupełną słuszność... przypuszczam, że to niestrawność... Lecz czasami takie niedomaganie zmienia się w chorobę... W każdym razie, chyba nie potrzebuję zaręczać, że uczynię co tylko będzie w mej mocy...
Zamilkł na chwilę i, zapominając o dalszem zachowaniu form uprzejmości, rzekł z niecierpliwością doktora:
— Czasu do tracenia nie mamy... trzeba księcia rozebrać... I chcę pozostać z nim sam... będę swobodniejszy...
Zatrzymał wszakże Wiktoryę, mówiąc, że będzie mu potrzebną, a w razie gdyby jeszcze kogoś trzeba było wezwać do pomocy, wezwie Giacoma.
Kardynał, uwzględniając życzenie doktora, ujął Benedettę za rękę i poszedł z nią do stołowego pokoju. Piotr i don Vigilio poszli za nimi.
Gdy weszli do stołowego pokoju, byli tak przygnębionymi, że nikt nie przemówił ani słowa i zapanowało najgłębsze milczenie wypływające z nadmiaru smutku. Drzwi od korytarza zamknięto a przez otwarte okno płynęło miłe, ciepłe powietrze pełne słonecznych, delikatnych blasków. Stół był jeszcze zastawiony jak przedtem, a przed jednem z odstawionych w pośpiechu krzeseł stała filiżanka do połowy napełniona czarną kawą. W pośrodku stołu był koszyk z figami, lecz prawie nietknięty, bo z układu liści, można było poznać, że ubyło zaledwie parę owoców.
Papuga kołysała się z rozkoszą w szerokim pasie słonecznych promieni, w których uwijały się atomy złotego pyłu. Ździwiona przyjściem tylu osób, Tata przestała krzyczeć i wpatrywała się w obecnych przenikliwym wzrokiem.
Upływały minuty długie jak wieki w gorączkowem oczekiwaniu wiadomości z sypialni Daria. Don Vigilio siadł na uboczu, Benedetta i Piotr stali nieruchomie, a kardynał znów zaczął chodzić, chcąc ruchem skrócić czas, zażegnać swą niecierpliwość, wyszukać przyczynę zła, którego doniosłość znał już obecnie. Kroki jego rozlegały się rytmicznie, z machinalną regularnością, lecz w duszy jego panował zamęt i ponury szał wściekłości. Przechodząc koło stołu zastawionego obiadowem nakryciem, kilkakrotnie spojrzał badawczo, jakby czegoś szukał. Może w tej kawie była trucizna? A może w kotletach, lub w chlebie?... Naraz oczy jego zawisły na koszyku z figami. Zatrzymał się, jakby nagłe zrobił odkrycie. Myśl ta coraz wyraźniej, natrętniej narzucała się i przykuwała go na miejscu. Jak się przekonać czy podejrzenie było słuszne?... Myślał i nie znajdował sposobu sprawdzenia. Wreszcie wziął do ręki jedną z fig i przypatrywał się jej uważnie. Lecz nie przedstawiała nic szczególniejszego; żadną oznaką zewnętrzną nie dozwalała czegokolwiek się domyślać. Już miał ją położyć napowrót do koszyka, gdy Tata odezwała się przeciągłym głosem, ze wzrokiem utkwionym w figę, bo niezmiernie lubiła owoce. Możność zrobienia doświadczenia, której szukał, nadarzała się niespodziewanie.
Zwolna, z twarzą przyćmioną chmurą, kardynał zaniósł papudze figę i podał bez wahania i bez żalu. Tata wydłużyła giętkie swoje ciało pokryte jedwabnemi piórami szaro zielonego koloru i prawie różowe skutkiem blasku słońca jasno wpływającego przez otwarte okno, a ująwszy z właściwym sobie wdziękiem podawaną figę, rozpruła ją dziobem. Nie wyjadłszy jak tylko trochę soczystego środka, Tata upuściła figę trzymaną w łapce. Kardynał stał przy niej i patrzał na nią z natężoną uwagą. Czekał. Minęły w ten sposób trzy nieprawdopodobnie długie minuty. Już zaczęła tlić nadzieja w sercu kardynała i pogładził głowę ulubionej swej papugi, która z zadowoleniem poddawała się pieszczocie swego pana, wyginając szyję i patrząc na niego swemi małemi, jak rubin błyszczącemi oczami, gdy naraz, spadła na ziemię, nawet nie zatrzepotawszy skrzydłami, spadła jak kamień rzucony. Jak gdyby piorunem rażona, Tata już nie żyła.
Kardynał uniósł tylko obydwie ręce ku niebu, teraz miał już pewność, teraz już wiedział. A więc zbrodnia! Nowa zbrodnia! Usta jego nie wydały nawet jęku, nie wyrzekły żadnej skargi, tylko twarz stała się dziką i czarną z rozpaczy.
Lecz tuż obok kardynała, ozwał się krzyk bólu. Była to Benedetta, która z początku ze ździwieniem patrzała na wuja podającego figę papudze, lecz jakby instynktem przeczuwając, czekała również a teraz nagle zrozumiała wszystko.
— Trucizna! To trucizna! Ach, Dario! Dario! Serce ty moje, Dario, duszo ty moja! Dario! Dario!...
Lecz kardynał chwycił z siłą obie dłonie siostrzenicy, i patrząc ukośnie w stronę Piotra i don Vigilia, tych dwóch obcych ludzi, zawołał rozkazująco:
— Milcz!... Milcz!
Szarpnięciem wyrwała ręce, zbuntowana, uniesiona szałem gniewu i nienawiści:
— Dlaczego mam milczeć! Wiedząc, że wszystkiemu winien Prada, oskarżam go, niech zginie! Niech umiera ten zabójca! Wiem, że to Prada! Wiem, bo wczoraj wracał z Frascati z księdzem Piotrem i wziął do swego powozu tego Santobono, niosącego figi w koszyku... Tak, to on, Prada! on! Mam świadków! To Prada!
— Nie, nie, milcz! Szał cię unosi i nie wiesz sama, co mówisz!
Znów trzymał ręce Benedetty w swych dłoniach i całą potęgą woli chciał nad nią zapanować. Kardynał, wiedząc jaki wpływ wywierał Sanguinetti na egzaltowaną głowę Santobona, intuicyjnie już zrozumiał rzecz całą. Domyślał się że Santobono został nie wprost, lecz pośrednio popchnięty do popełnienia zamachu na jego osobę, bo teraz, w chwili gdy było wszelkie prawdopodobieństwo, że tron pontyfikalny zostanie opróżniony, Sanguinetti chciał się pozbyć niebezpiecznego współzawodnika. Fakta z logiką się łączyły, że kardynał Boccanera ani na chwilę już nie wątpił, że było tak jak przypuszczał, bo nie mogło być inaczej.
— Nie, to nie Prada! Słyszysz, to nie Prada! On nie ma żadnej dobrej racyi, by czyhać na moje życie, a tutaj chodziło o zgładzenie mnie a nie kogo innego. Zastanów się. Wszak tylko wypadek zrządził, że nie jadłem tych fig, liczono, że zjem ich dużo, bo wiadomem jest, że je lubię. Ach, i co za dziwny zbieg okoliczności, ja ich nie tknąłem, a mój biedny Dario wziął ich kilka na talerz i jeszcze żartowałem z niego, prosząc, by mi zostawił trochę na jutro. Zamiast mnie, jego zabito! Co za okrucieństwo, co za potworna głupota losu! O Boże, Boże, czyżeś nas opuścił i odwrócił się od nas?...
Łzy nabiegły mu do oczu, podczas gdy Benedetta jeszcze nie zdawała się być przekonaną.
— Wuju, przecież ty nie masz nieprzyjaciół, dla czegoż przypuszczasz, że Santobono godził na twoje życie?...
Przez chwilkę kardynał milczał, nie znajdując dostatecznie wyjaśniającej odpowiedzi, mogącej zastąpić prawdę, której nie chciał wyjawiać. Chciał już pokryć wszystko milczeniem, gdy przypomniał sobie drobną okoliczność, którą uznał za pozorującą kłamstwo:
— Santobono jest pozbawiony równowagi umysłowej i wiem, że mnie nienawidzi od chwili, gdy odmówiłem mu świadectwa, którego żądał odemnie dla uniewinnienia swego brata osadzonego w więzieniu. Nie wydałem świadectwa, bo ten dawny nasz ogrodnik nie zasługiwał na nie... Otóż Santobono zemstę musiał mi poprzysiądz... częstokroć śmiertelne nienawiści nie mają ważniejszych przyczyn...
Benedetta zachwiała się w obwinianiu hrabiego Prada i niezdolna obstawać przy swem zdaniu, padła na krzesło, mówiąc z rozpaczą:
— Boże mój, Boże! Już nic nie rozumiem, nic nie wiem! Lecz mniejsza z tem... cóż to wszystko znaczy wobec niebezpieczeństwa grożącego memu Dario! Teraz jedno tylko pozostaje: trzeba go ratować, trzeba go ratować! Ach, jakże długo oni nas tam nie wpuszczają, dla czego Wiktorya nie przychodzi, by nam cośkolwiek powiedzieć!
Znów zapadło uciążliwe, bolesne i straszne milczenie. Kardynał wziął ze stołu koszyk z figami i wstawił go do szafy, którą zamknął na dwa spusty i klucz schował do kieszeni. Zapewne miał zamiar sam wyrzucić owoce podczas nocy, wynieść je nad rzekę i wysypać do Tybru. Odwróciwszy się od szafy, spostrzegł spojrzenia tych dwóch młodych księży będących świadkami całego zajścia. Rzekł do nich z prostotą, z której jaśniała niezrównana godność:
— Sądzę, że nie potrzebuję zalecać wam milczenia... Są skandale, które powinny być ukryte przez wzgląd na dobro Kościoła niebędącego i niemogącego być w czemkolwiekbądź winnym. Oskarżać którego z nas — jestto szkodzić Kościołowi! Gdy znajdzie się pomiędzy nami zbrodniarz, należy go pozostawić sprawiedliwości Boga, który spuści nań zasłużoną karę... Co do mnie, gdybym był zagrożony we własnej mej osobie, lub w osobie którego z członków mego rodu, oświadczam w imię Chrystusa Pana, który zmarł za nas na krzyżu, że nie zachowam gniewu, ani nienawiści, ani chęci pomsty względem winowajcy i zatrę jego imię w mej pamięci, ukrywając czyn jego haniebny aż do grobu, gdzie wraz zemną będzie złożony.
Wyniosła postać kardynała jeszcze wyższą się zdawała, gdy mówił te słowa z ręką podniesioną w górę, jakby składając przysięgę, że Bogu pozostawia dochodzenie sprawiedliwości na wrogach swego rodu. Twarz jego miała wyraz głęboko tragiczny, bo musiał zarazem myśleć i o koledze swym, kardynale Sanguinetti, i o podstępnych intrygach krzyżujących się w podziemnych ciemnościach dokoła tronu papiezkiego, zwłaszcza gdy szło o zdobycie, przywłaszczenie tyary dla swej osobistej korzyści, bez względu na korzyść Kościoła.
Piotr i don Vigilio skłonili się na znak, że przyrzekają milczenie a kardynał, nie mogąc dłużej opanować bólu, jęknął raczej, aniżeli powiedział:
— Ach, biedny mój Dario, biedny mój Dario, jedyny i ostatni potomek naszego rodu! Ach Dario, ty jedyna nadziejo mojego serca, pocóż masz umierać, umierać w tak okrutny sposób:
Benedetta, zerwawszy się ze swego krzesła, zawołała z gwałtownością:
— Umierać... kto?... Dario?... Ja nie chcę! Ja nie pozwolę, by on umarł! My go uratujemy, my go uzdrowimy! Chodźmy do niego! Weźmy go w nasze ramiona, przyciśnijmy do serca i uratujmy go, mój wuju! Chodźmy, chodźmy prędzej! Ja nie chcę, by on umarł... ja nie chcę!
I szła już ku drzwiom i nikt nie byłby w stanie jej zatrzymać, gdy właśnie wbiegła Wiktorya z twarzą wystraszoną i bladą; widocznie położenie musiało być groźne, skoro ta spokojna zawsze kobieta tak dalece straciła zimną krew i energię.
— Doktór państwa wzywa... wzywa natychmiast...
Piotr i don Vigilio pozostali w pokoju stołowym, podczas gdy kardynał i Benedetta podążyli do sypialni Daria. Piotr stał w pośrodku pokoju słonecznego i pogrążył się w dumaniach. A zatem trucizna była rzeczywistością, używano jej obecnie jak dawniej, za panowania Borgiów, podawano ją wytwornie, w owocach, działając tajemnie i pośrednio, podsuwając zdrajcę, który nawet unikał odpowiedzialności i wymiaru przynależnej kary! Przypominał sobie teraz całą podróż wczorajszą z Frascati do Rzymu i rozmowę o truciźnie, jak poddawał jej użycie w wątpliwość, twierdząc ze sceptycyzmem paryżanina, że krążą tylko o niej legendy a podrzędniejsi autorzy używają jej dla efektownego zakończenia piątego aktu romantycznych dramatów. Lecz oto, dziś się przekonał, że trucizna nie wyszła z użycia w codziennym bycie współczesnych mu ludzi. Więc prawdziwemi są opowiadania o zatrutych kwiatach, o zatrutych nożach, i nikt, nawet papież nie jest wolny od przypuszczeń, że trucizną będzie zgładzony z liczby żyjących. Ach, ten Santobono, ten podstępny ofiarodawca ulubionych owoców! Piotr już nie wątpił, że Santobono jest zbrodniarzem i uprzytomniał sobie różne okoliczności zaszłe podczas dnia wczorajszego. Zdawało mu się, że znów słyszy rozmowę Santobona z kardynałem Sanguinetti. Chciwość i ambicya tego człowieka pożądającego dla siebie tyary papiezkiej, zrodziły w jego umyśle chęć pozbycia się współzawodnika za pomocą zbrodni, której myślą natchnął płomienną głowę Santobona, mówiąc mu o konieczności zbawienia Kościoła czynem, bo chwila czynu nadeszła. A potem Piotr widział znowu bezgraniczne równiny Kampanii rzymskiej, powóz Prady, w którym jechał wraz z hrabią po długiej, bez końca w dal biegnącej drodze i czarną sylwetę księdza idącego z koszykiem przesuniętym przez rękę. Santobono wsiadł do powozu i najczulszą opieką otaczał koszyk z figami trzymany bez przerwy na kolanach. Ach, ten koszyk, czuł, że na zawsze zapamięta jego wygląd, kolor i zapach!
Lecz niespodziewanie wystąpiła teraz postać hrabiego wśród wywoływanych przez Piotra wspomnień. Dopiero co, gdy Benedetta oskarżała Pradę, Piotr chciał go bronić, chciał wypowiedzieć wszystko, co wiedział, chciał wskazać, kto właściwie podsunął truciznę. Lecz zatrzymał się zmrożony myślą, że jeżeli Prada nie popełnił zbrodni, to wszakże zezwolił na jej spełnienie. I Piotr widział teraz czarną kokoszkę leżącą bez życia pod ścianą karczmy przy gościńcu. Kokoszka padła bez życia i tylko krew się sączyła z jej dzioba, tak jak tej papudze leżącej na podłodze w jadalni kardynała Boccanera. Dla czego Prada skłamał? Dla czego opowiedział o utarczce pomiędzy kurami?... Ach, ileż w tem było złożonych żądz, ile walk wewnętrznych i ile ciemności, których na razie Piotr nie umiał i nie mógł przeniknąć... Również nie mógł zestawić szczegółów wewnętrznej walki, jaką z sobą staczał Prada podczas dzisiejszego balu i odprowadzając Piotra aż w pobliże pałacu Boccanera. Ach tak, on cierpiał i okrutny bój musiał wrzeć w piersi tego człowieka! Lecz to nie uniewinniało go, Prada mógł powstrzymać zbrodnię, mógł nie dopuścić spełnienia się losu, tego ślepego losu zadającego śmierć z taką bezwzględnością okrutną!
Piotr podniósł głowę i ujrzał don Vigilia tak bladego, że przypuścił, iż to nowa ofiara.
— Czyś chory?...
Don Vigilio milczał zrazu, jakby nie mogąc zebrać sił na wydanie z siebie głosu. Przerażenie dusiło go.
— Nie, ja ich nie jadłem!... Nie jadłem, chociaż miałem wielką ochotę, lecz powstrzymałem się przez wzgląd na Jego Eminencyę. Nie chciałem jeść ulubionych przez niego owoców, widząc, że on z żalem pozbawił się deseru, z powodu niedyspozycyi.
Don Vigilio drżał cały, nietyle z dokuczającej mu zawsze febry, co z przerażenia na samą myśl, że mógł się był otruć i że się od śmierci wybawił dzięki pokorze. Don Vigilio miał teraz na sobie piętno człowieka, który spotkał się oko w oko ze śmiercią. Westchnął kilka razy, chciał jeszcze coś mówić, lecz lękał się i przerażał, wreszcie, jakby odpychając coś wstrętnie występnego, szepnął:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Piotr, wiedząc jaką Don Vigilio miał przesądną obawę przed kodytaryuszem i chcąc się coś dowiedzieć, spytał:
— Co chcesz powiedzieć, wymawiając to nazwisko? Czy posądzasz go o przygotowanie zbrodni?... Czy też myślisz, że to oni go popchnęli?...
Nazwa jezuitów nie została wymienioną, lecz obadwaj rozumieli kogo mają na myśli. Zdawało się, że słonecznie oświetlony pokój przygasł, napełniwszy się czarnym cieniem złowrogiego widma.
— Oni, tak oni — krzyknął z przekonaniem sekretarz. — Zawsze i wszędzie ich znajdziesz w takich okolicznościach. Gdzie płaczą, gdzie nagle umierają, tam oni spełnili czyn przez siebie postanowiony! Zawsze oni, zawsze ci sami sprawcy wszelkiego nieszczęścia! O, czuję, że jestem przez nich skazany na zagładę i dziwię się, że tym razem uniknąłem śmierci, lecz wiem, że mnie to nie minie z ich ręki!...
I znów jęknął pełen nienawistnego wzburzenia:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Zamilkł i nie chciał już mówić ani słowa więcej, tylko rozglądał się z przerażeniem po ścianach pokoju, jakby w obawie, że się rozstąpią i wynurzy się z nich postać zawsze słodko uniżonego kodytaryusza, który w szerokiej jak spódnica sutanie, z twarzą tłuszczem zalaną i migotliwym wzrokiem, dreptał drobnemi krokami cicho i śpiesznie po całym pałacu, kryjąc się jak mysz do niewidzialnych nor, które powygryzał sobie wszędzie. Wszak to on pobiegł dziś do kredensu, by własnoręcznie przynieść koszyk z figami i postawił ulubione owoce kardynała, tuż w pobliżu jego nakrycia!
Piotr i don Vigilio zdecydowali, że należy im pójść do sypialni Daria, bo może przydatną będzie ich obecność. Wszedłszy tam, uderzył ich rozdzierający widok. Doktór Giordano, domyślając się trucizny, użył wszelkich środków reagujących, lecz zło się zwiększało z przerażającą szybkością i wszelka pomoc lekarska okazała się bezpożyteczną. Dario leżał na wznak, rozebrany, podparty poduszkami i obiedwie ręce miał złożone na kołdrze. Twarz jego była nieprzytomna i przerażona, jak niegdyś twarz monsignora Gallo i tylu innych ginących z tejże samej nieznanej przyczyny. Oczy chorego zapadły głęboko w czarność jakby wydrążonych jam ocznych, cera mu wyschła, wyglądał na konającego starca. Jakaś powłoka koloru ziemi zdawała się narastać na całe jego oblicze i tylko przyśpieszony, ciężki oddech wskazywał że żyje. Benedetta stała pochylona nad tą ukochaną twarzą i zdawała się cierpieć temże samem cierpieniem a rozpacz bezsilności wobec ogromu nieszczęścia zmieniła ją do niepoznania. Śmiertelnie blada, zdawała się tracić życie, uciekające z niej równocześnie z życiem narzeczonego.
Kardynał Boccanera, skinąwszy na doktora, oddalił się z nim ku oknu, pytając:
— Już nie ma nadziei?... On umrze?...
Doktór uczynił giest rozpaczliwy, wyrażający grozę położenia:
— Niestety, tak! Jestem obowiązany uprzedzić Waszą Eminencyę, że za godzinę wszystko będzie skończone.
Nastąpiła chwila milczenia.
— On umiera z tej samej choroby co Gallo?...
Doktór, nieodpowiadając, odwrócił twarz, drżąc ze wzruszenia, a kardynał znów spytał:
— Wszak to ta sama zgniła gorączka?...
Giordano zrozumiał, że w tem pytaniu mieści się rozkaz. Kardynał żądał, by zbrodnia pozostała ukrytą, by o niej nikt nie wiedział, bo tego wymaga dobro Kościoła. Tak, ten dumny siedemdziesięcioletni książę żądał bezwarunkowego milczenia, niechciał, by paść miało oskarżenie, poniżające godność jego rodziny, oraz niechciał, by rodowe jego imię włóczono po sądach, bo wszelki proces uważał za ohydę, czerniącą nawet pozywającą stronę. W wyniosłości swej gardził ludzkiemi sądami i sprawy jego rodu dotyczące mógł rozstrzygać on jeden na ziemi, lub Bóg w niebie panujący.
Łagodna twarz doktora, przywykłego do oględnego dochowywania tajemnic, pochyliła się i rzekł wreszcie:
— Tak, to zaraźliwa zgniła gorączka...
Teraz, gdy zabezpieczył sprawę bożą i uchronił ją od szwanku, kardynał Boccanera był już tylko bolejącym człowiekiem i znów wielkie łzy stanęły mu w oczach. Zaczął błagać doktora, by jeszcze próbował uratować chorego. Lecz Giordano smutnie potrząsał głową, wyznając całą bezsilność medycyny. Dla rodzonego ojca i matki nie byłby w stanie większego nieść ratunku, śmierć była nieuniknioną i nic jej odwrócić jut nie mogło. Po cóż więc męczyć umierającego, po co zwiększać na próżno miarę jego katuszy?...
Kardynał przypomniał sobie nieobecność donny Serafiny i, odczuwając jej rozpacz, jeżeli nie pożegna siostrzeńca, chciał po nią posłać do Watykanu. Doktór ofiarował się, że po nią natychmiast pojedzie swoim powozem czekającym na dole. Za dwadzieścia minut obiecywał być z powrotem, nie przewidując, by mógł być w czemkolwiek potrzebny przy chorym.
Kardynał pozostał nieruchomy przy oknie i załzawionemi oczyma patrzał w niebo. Po chwili uniósł drżące ręce w górę, błagając ztamtąd pomocy. O Boże, teraz gdy wiedza ludzka okazała się bezsilną dla uratowania od zguby jedynego syna tego domu, Boże, okaż miłosierdzie swoje! Boże okaż nieograniczoność swej potęgi! Boże spuść cud na to chore dziecko mojego serca! Cudu, ach cudu, wyczekuję od ciebie, Boże! Kardynał modlił się z całą siłą przekonania duszy wierzącej, modlił się jak książe tej ziemi, który, poświęciwszy swe życie służbie Kościoła, czuł się w prawie żądać w zamian łaski szczególniejszej nieba. Modlił się, prosząc o życie tego ostatniego syna swego rodu, wypowiadając gorące pragnienie ujrzenia go mężem tej kuzynki, którą ukochał a teraz płaczącej i od zmysłów odchodzącej z rozpaczy. Cudu, ach, cudu miłosierdzia dla tych dwojga kochających się, cudu, by ród mógł się odrodzić! Cudu, by nie wygasło nazwisko Boccanera, by mogło zakwitnąć w potomności tych dwojga młodych małżonków, nadziei rodu świetnie zapisanego w księdze historyi Kościoła i Rzymu!
Gdy odszedłszy od okna, kardynał stanął w pośrodku pokoju, twarz miał przemienioną. Oczy łzami zaszłe osuszyła mu wiara, duszę swą umocnił modlitwą, powierzył się w ręce Boga, poddając się Jego wyrokom. Postanowił więc opatrzyć Daria ostatnim sakramentem. Skinął na don Vigilia i skierował się z nim ku prywatnej swej kaplicy, od której klucz zawsze nosił przy sobie. Nigdy tam nikt nie bywał dopuszczony i kaplica uważaną była za święty, tajemniczy przybytek, gdzie, jak mówiono, kardynał spędzał długie nocne godziny, klęcząc na gołej posadzce, modląc się i rozmawiając sam na sam z Bogiem, ukazującym mu się we własnej osobie. Dziś wszedł tam otwarcie i pozostawił drzwi niezamknięte, chcąc Boga ztamtąd wywołać i zmusić do zdziałania cudu, o który nigdy żarliwiej nie błagał.
Po za drewnianym ołtarzem, nad którym był wielki krzyż miedziany z rozpiętym Chrystusem, była maleńka zakrystya z ubraniem i przyborami do odprawiania obrządków. Kardynał przywdział komżę, wziął srebrną puszkę zdobną herbem rodu Boccanera a zawierającą święte Oleje i powrócił do sypialni. Don Vigilio asystował mu przy ceremonii, która natychmiast się rozpoczęła, wymianą zdań łacińskich.
— Pax huic domini.
— Et omnibus habitantibus in ea.
Śmierć złowroga groziła, zbliżając się gwałtownie, więc skrócono i pominięto szczegóły zwykle zachowywane przy obrządku. Nie zapalono gromnic, nie przygotowano stolika nakrytego białym obrusem. Asystent zapomniał przynieść wody święconej i kropidła, celebrujący więc tylko ruchem ręki pobłogosławił pokój i umierającego, odmawiając słowa rytuału:
— Asperges me, Domine, hyssopo, et mundabor; lavabis me, et super nivem dealbabor.
Benedetta, ujrzawszy kardynała przychodzącego ze świętemi Olejami, cała drgnęła i padła na kolana, podczas gdy Piotr oraz Wiktorya, też klękli z tyłu po za nią, wzruszeni bolesną wielkością tej sceny, Benedetta, blada jak śnieg, wpiła się wzrokiem w Daria, którego nie poznawała, tak był zmieniony, pomarszczony, stary, z cerą koloru ziemi.
Kardynał, widząc, że pośpiech konieczny, odmówił prędko, półgłosem „Credo“.
— Credo in unum Deum...
— Amen — odpowiedział don Vigilio.
Po rytualnych modlitwach, asystent szeptał litanie, błagając nieba by przyjęło duszę człowieka mającego za chwilę stanąć przed obliczem Boga, jeżeli Bóg w najwyższem swem miłosierdziu nie spuści cudu uzdrowienia.
Kardynał, opuściwszy przepisane obmycie palcy, roztworzył puszkę ze świętemi Olejami i tylko jedno uczynił namaszczenie, uwzględniane przez Kościół w razach nadzwyczajnych. Srebrnym drutem położył kroplę na spieczonych, dotkniętych już śmiercią ustach.
— Per istam sanctam unctionem, et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per visum, auditum, odoratum, gustum, tactum, deliquisti.
Ach, z jakiemże gorejącem wiarą sercem, wypowiadał te błagalne wezwania łaski, by miłosierdzie boże zmazało grzechy spełnione przez pięć zmysłów, będących wieczną pokusą dla grzesznych dusz ludzkich! Lecz jeszcze miał nadzieję. A może Bóg karzący i doświadczający grzesznika za winy spełnione, ulituje się teraz nad nim. Może, przebaczywszy mu grzechy, powoła go na nowo do życia!
— Ach, Panie Wszechpotężny, Boże w niebie królujący, daruj mu życie! Dozwól, by ten umierający młodzieniec mógł żyć, dozwól, by powstał ze śmiertelnej pościeli, dozwól, by żył, dozwól na spełnienie się cudu! Boże, zechciej, by ród Boccanerów rozrósł się na tej ziemi, by w licznych potomkach swoich głosić mu było dozwolone sławę wielkości Twego imienia, by ród ten, jak dotychczas, służył ci wiernie, czy to w bojach za wiarę toczonych, czy też przed ołtarzami w świątyniach Twoich, ku czci Twojej wzniesionych!
Przez chwilę kardynał stał i patrzał na twarz konającego, na oczy jego zamknięte, stał, wyczekując cudu. Lecz żadna nie zaszła odmiana, najmniejsza nadzieja nie zajaśniała wśród okropności położenia.
Don Vigilio obtarł kroplę świętego oleju położonego na usta, lecz te pozostały nieporuszone, martwe. Po skończonej ostatniej modlitwie, celebrujący powrócił do kaplicy a za nim wszedł asystent i obadwaj, padłszy na kolana, zatopili się w błagalnych modłach. Kardynał wzniósł oczy na ukrzyżowanego Chrystusa, żebrząc o najwyższą łaskę, zabrania go z tej ziemi, zamiast siostrzeńca. Jeżeli potrzeba śmiercią okupić winy, on gotów jest i oddaje się w ofierze. Żar modlitwy unosił zbolałego starca, powtarzał, że wierzy w cud, którego Bóg nie powinien mu odmówić. Wierzył, że Dario może natychmiast powstać uzdrowiony, wierzył, że chory powinien teraz czuć ulgę, kiedy on, klęcząc w pokorze, zanosi ku niebu korne błagania. Wszak on, Boccanera, książe z rodu, książe w hierarchii Kościoła, powinien mieć posłuchanie u Boga, powinien wyjednać to, o co prosi w pokorze. Cały pogrążony w żarliwem rozmodleniu, kardynał duchem unosił się ponad ziemią, starożytny pałac, tylowiekowa siedziba jego rodu, pałac noszący jego miano, mógł runąć mu na głowę, a nie poczułby śmierci pod jego gruzami.
W sypialni nic dotąd nie drgnęło, nikt jeszcze nie śmiał się ruszyć, przykuty do miejsca tragicznym majestatem, który pozostawiła po sobie ceremonia. Nagle Dario uniósł powieki, spojrzał na swe ręce, a ujrzawszy je tak pomarszczone, zawiędłe, stare, przeraził się i ogrom rozpaczy i żalu za życiem odbił się w głębi zapadłych jego źrenic. Musiał być teraz przytomny, na chwilę opuściło go dotychczasowe omdlenie i po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze swego stanu. Ach więc miał umrzeć! Umrzeć w takich bólach, w takiej szpetocie ciała! Jakże oburzającem wydało się to temu wytwornemu egoiście, kochankowi piękna, zwolennikowi wesołości, światła, młodzieńcowi nieprzywykłemu do cierpienia i cierpieć nieumiejącemu! Wstręt i obrzydzenie poczuł sam do siebie i tak namiętna chwyciła go rozpacz, taki strach dziecinny, że uniósł się na łóżku i rozejrzał po pokoju, przerażony, iż może jest sam i że wszyscy go opuścili, że od niego odbiegli. Lecz wzrok jego dostrzegł Benedettę jeszcze klęczącą. Chciał biedz ku niej, wyciągnął do niej ręce, pragnąc ją pochwycić i przybliżyć ku sobie, lecz pozbawiony sił, mógł zaledwie wyjęknąć jej imię:
— Benedetto!... Benedetto!...
Ona, klęcząc, bezustannie wpatrzoną była w twarz ukochanego a śmierć zabierająca jego i ją równocześnie zabierała. Benedetta była teraz blada jak widmo a przez powiększające się jej źrenice, duszę już można było dostrzegać. Gdy ujrzała Daria zmartwychpowstającego i wołającego ją z wyciągniętemi ku niej rękoma, wstała i, zbliżywszy się do łóżka, szepnęła:
— Idę... jestem przy tobie, mój miły, jestem...
Piotr i Wiktorya klęczeli dalej, patrząc na tę parę kochanków jak na nadziemskie zjawisko, klęczeli, lękając się, by nie umniejszyć wielkości widoku, który ich przykuwał do ziemi, czuli zarazem, że oni, ludzie żyjący, nie powinni byli się mięszać do spraw leżących po za obrębem rzeczywistości. Benedetta poruszała się, mówiła, ale jak ktoś wyswobodzony z krępujących go więzów ziemskich stosunków, była już po za życiem, odzywała się i widziała istoty ludzkie z oddalenia, z głębi tego nieznanego, w jakie zaraz miała się pogrążyć.
— Dariu mój, chciano nas rozłączyć. Chciano przeszkodzić naszemu szczęściu, naszej miłości. Zadano ci cios śmiertelny, byśmy nie mogli się połączyć, lecz twoje życie jest z mojem złączone i ty mnie zabierzesz ze sobą... Ten człowiek jest twoim zabójcą, on cię zabija podstępnie nasłaną trucizną.. On wszystkiemu jest winien... chciał wydrzeć mnie z twych objęć, chciał przeszkodzić naszemu szczęściu, teraz gdy już wolno nam było należeć do siebie tylko, okradł nas z życia, z pieszczot i trucizną zgładza nas z tej ziemi. Ach, jakże go nienawidzę, nienawidzę! Chciałabym go zdeptać jak gadzinę, pierw, nim zawisnę na twej szyi, by umrzeć wraz z tobą...
Mówiła prawie szeptem, powoli, lecz z głęboką namiętnością. Nie nazwała Prady po nazwisku, lecz wpół się zwróciwszy do Piotra, nieruchomie klęczącego, rzekła rozkazująco:
— Ty zobaczysz jego ojca, więc daję ci polecenie, byś mu powiedział, że w ostatniej chwili życia, przeklinam jego syna. Wiem, że to napełni bólem serce tego starca, który mnie bardzo kochał i jest przezemnie kochany, lecz chcę, by wiedział, niech zna prawdę, bo tak chce sprawiedliwość.
Ogarnięty szałem strachu, Dario łkał konwulsyjnie a nie widząc że Benedetta zawisła wzrokiem na jego oczach, znów wyciągnął ku niej ręce:
— Benedetto... Benedetto...
— Wracam do ciebie, mój miły... jestem przy tobie, mój Dario... Jestem...
I stojąc tuż przy umierającym kochanku, Benedetta mówiła dalej:
— Przysięgłam, złożyłam obietnicę Madonnie, że nie będę nigdy należała do żadnego człowieka, nawet do ciebie, mój najdroższy, aż dopiero, gdy Bóg na to pozwoli i pobłogosławi nas za pośrednictwem kapłana. Chciałam pozostać w dziewictwie, niepokalana jak Madonna, nieznająca cielesnych poniżeń. Chciałam być lilią przeczystej białości i jako taka złożyć się w darze tobie, mój Dariu, tobie, kochankowi mojego serca, tobie, wybranemu z pomiędzy wszystkich, tobie, byś stał się jedynym panem mego ciała i duszy!... Ach, ta dziewiczość moja, z której tak się pyszniłam! Ta dziewiczość moja, którą obroniłam przed tamtym, walcząc jak z wilkiem, gryząc go i raniąc zębami i paznogciami... ach, ta dziewiczość moja, z której tak się pyszniłam! Ta dziewiczość moja, którą łzami i prośbą obroniłam przed tobą samym... chcąc, byś ją uszanował i zachował na świętą godzinę dozwolonej miłości... Ach, żebyś mógł wiedzieć, jak ciężko mi przychodziło bronić się przed tobą, jakże pożądałam módz oddać się tobie, módz być twoją! Ach, Dariu mój, jakże namiętnie łaknęłam całego ciebie, jakże płomiennie oddawałam się tobie cała, zupełnie cała, jak kobieta przyzywająca miłości, by stać się żoną i matką! Ach, jakąż katuszą była mi przysięga, złożona Madonnie! I pocóż! Pocóż ją dochowałam, pomimo burz jakiemi krew się we mnie miotała! Pocóż... kiedy oto szczęście nasze zniweczone!
Pochyliła się nad Dariem i mówiła jeszcze namiętniej:
— Czy pamiętasz ten wieczór gdy cię pchnięto nożem i padłeś zemdlony?... Myślałam, że jesteś zabity... krzyczałam z wściekłości na myśl, że cię tracę, nie zaznawszy z tobą najwyższej rozkoszy... Bluźniłam Madonnie, żałowałam, że już nie mogę zatracić duszy wraz z tobą, wpić się w ciebie całem ciałem i umrzeć, by nas razem do grobu złożono... Dzień ten, ta chwila, powinny mi były być przestrogą... Lecz w zaślepieniu mojem, pominęłam naukę zesłaną i dalej się pyszniłam dochowywaniem nieskazitelnej dziewiczości mojej!... A oto znów jesteś konający, znów mi ciebie kradną i zabierają miłości naszej, odstępujesz mnie przed chwilą, tak przez nas upragnioną, przed oddaniem się zupełnemu upojeniu rozkoszą pieszczoty naszej... Ach, szalona byłam, szalona w zapamiętałości mej dumy, w głupocie mego marzycielstwa i karę za to ponoszę!...
Głos Benedetty drżał z gniewu na samą siebie, odzywała się w niej praktyczność jej natury, rozsądek, którym się zawsze odznaczała. Nie wierzyła teraz, by macierzyńskiej dobroci Madonna mogła chcieć krzywdy dwojga ubóstwiających się kochanków, by mogła się gniewać i oburzać, widząc ich złączonych w miłosnym uściska, szczęśliwych, uniesionych podzielanem upojeniem. Nie, nie, to nieprawda, by aniołowie płakać mieli w niebie, gdy dwoje rozkochanych rzuci się sobie w objęcia bez błogosławieństwa księdza. Przeciwnie, aniołowie radują się wtedy, patrząc ku ziemi i śpiewając hymn wesela. Więc błędnem jest, wprost szalonem, to powstrzymywanie się w miłości, to wzbranianie sobie rozkoszy, gdy krew tego pożąda, płonie, gdy życie się tego domaga.
— Benedetto... Benedetto — powtarzał umierający Dario, lękając się jak dziecko, że sam odejść musi w głębię czarnej nocy, nocy wieczystej.
— Jestem... jestem, mój Dariu, jestem przy tobie... i pójdę z tobą!...
Zdawało się jej, że Wiktorya się podniosła i chce ją odciągnąć od Daria, myliła się, Wiktorya nieruchomie klęczała:
— Zostaw mnie z nim, ja muszę z nim zostać i żadna siła nie oderwie mnie od niego, to silniejsze nad wszystko, silniejsze nad śmierć. Klęcząc i patrząc na niego, postanowiłam złączyć się z nim i pójść z nim razem... On mój a ja jego... nikt i nic nas nie rozłączy... Przysięgłam, że do niego tylko należeć będę... nawet w grobie będę jego... Niech się owinę o niego... niech się przytulę i złączę nasze ciała... niech mnie z sobą zabierze... niech mnie z sobą z tego świata uniesie... Umrzemy razem, umrzemy małżonkami.. na zawsze... na wieczność nigdy nieskończoną...
Pochyliła się tuż nad twarzą Daria i szepnęła miłośnie:
— Jestem... jestem i będę zawsze z tobą...
Wieczność całą a może chwilę jedną trwał ich uścisk. Ona, oddawała mu się w darze z frenetycznym szałem miłości, z przejęciem się świętością ekstazy, mającej trwać dłużej niż życie, w nieznaną nieskończoność, która się teraz otwierała przed niemi, chłonąc ich na zawsze. On skonał w tym uścisku, w tem szczęściu, którego się wreszcie doczekał, tuląc ją do siebie i wpił się konwulsyjnie w to swoje dobro, otaczając ją ramionami, unosząc z sobą na zawsze. Czy to z boleści nad jego zgonem, czy też z rozpaczy nad dziewiczością swą, która nigdy nie miała być zapłodnioną, czy może z radości, że wreszcie dokonało się małżeństwo całą wolą jej istoty tak pożądane, Benedetta zgasła, prawie równocześnie z niem... skonała.
Zmarła, zawisłszy na szyi umarłego kochanka; zwarci z sobą, w uścisku pozostali na zawsze.
Wiktorya instynktem przeczuła śmierć ich obojga i, powstawszy, zbliżyła się ku nim. Piotr poszedł za nią, drżąc od łez, porwany wzruszeniem i zachwytem.
— Patrz pan — szepnęła cichutko służąca — już życie z niej uciekło... Ach, najdroższe moje dziecko już umarło... już nie ma mojej pani... mojej Benedetty...
A Piotr, zapatrzony w tę nadzwyczajną grupę, rzekł:
— Ach, jacyż oni piękni!
I było tak w istocie. Nigdy wspanialsza piękność nie zakwitła na twarzach umarłych. Oblicze Daria, przed chwilą ciemne, zmarszczkami pofałdowane, pokryło się bladością, rysy wyszlachetniały jakby z marmuru wykute a wyraz ich mówił o błogości najwyższej. Benedetta była równie blada i marmurowa, lecz więcej było woli na jej prześlicznej twarzy, a rozkosz w jakiej skonała, łączyła się z żalem i nieskończonością rozpaczy. Włosy się ich zmieszały a szeroko rozwartemi oczami wpatrywali się w siebie z czułością wzajemnego oddania w miłości. Przytuleni do siebie, spleceni w uścisku, jaśnieli niezrównanym czarem piękności pary kochanków, zmarłych w chwili miłosnego zachwytu, który przetrwać miał dla nich na zawsze, zwyciężywszy śmierć, promieniejąc po za nią.
Wiktorya wybuchnęła głośnym jękiem i płaczem a Piotr stracił tak dalece przytomność, że ocknąwszy się z bólu, niewiedział kiedy pokój napełnił się ludźmi, którzy z przerażeniem i rozpaczą, stali dokoła pary zmarłych.
Kardynał i don Vigilio musieli nadbiedz z kaplicy, usłyszawszy głośny wybuch płaczu Wiktoryi. Zapewne równocześnie powrócił doktór Giordano, przywożąc z Watykanu donnę Serafinę, która teraz stała nieruchoma, jakby gromem rażona, tem podwójnem nieszczęściem, spadłem tak niespodziewanie. Doktór miał minę struchlałą, jaką miewają najdoświadczeńsi lekarze, spotykając się z nieprzewidzianemi przez siebie faktami, chciał coś tłomaczyć, zająkiwał się, wymawiając nazwy różnych nagłych chorób, przypuszczał możliwość anewryzmu.
Wiktorya, której rozpacz zacierała granicę dzielącą ją od tych ludzi, przerwała mu:
— Ach, panie doktorze, po co szukać niewiadomo jakich chorób! Oni umarli z miłości, umarli bo się nadto kochali!
Donna Serafina, pocałowawszy czoło siostrzenicy i czoło siostrzeńca, chciała zamknąć im oczy. Lecz powieki odmykały się, gdy tylko palce odjęła i kochankowie po za śmiercią jeszcze wpatrywali się w siebie z uśmiechem najczulszej pieszczoty, z nieruchomością wieczności.
Donna Serafina, mówiąc coś o potrzebie rozdzielenia zmarłych ze względu na przyzwoitość, chciała rozpleść ich członki.
— Niechaj ich pani zostawi! — krzyknęła Wiktorya, jakby patrząc na świętokradztwo. — Niechaj ich pani zostawi! Oni się nie puszczą, oni chcą patrzeć na siebie i chcą się trzymać w objęciach.
Kardynał wmieszał się w to. Bóg nie uczynił cudu, modły okazały się bezskutecznemi. Twarz miał śmiertelnie bladą, oczy suche, a martwa pozornie jego rozpacz jeszcze czyniła go wyższym, bardziej imponującym. Stanąwszy nad parą tych dwojga ukochanych istot, uczynił giest rozgrzeszający, uświęcający ich związek, on, kardynał, książę Kościoła i szafarz woli niebieskiej na ziemi, dozwalał, by ci kochankowie razem złączeni, pozostali w uścisku. Pogardzając światowemi względami, czuł się do głębi wzruszony tą miłością promieniejącą nawet po śmierci, a żal opływał mu serce, iż za życia tylko doznali cierpienia.
— Zostaw ich, moja siostro... nie przeszkadzaj im w śnie wiecznym... Niechaj mają otwarte oczy, kiedy chcą na siebie patrzeć przez całą wieczność, nie lękając się znużenia... I niechaj śpią utuleni w objęciach, oni, którzy za życia wolni byli od grzechu... Pozostawcie ich tak, jak się ułożyli, jak się związali, by ich złożono w grobie...
A po chwili, dodał z dumą księcia rzymskiego, potomka rodu o głośnem nazwisku, chlubnie jaśniejącem w dziejach walk toczonych, w historyi Kościoła a także i legendarnych żądz i miłości:
— Para potomków rodu Boccanerów może tak pozostać, a Rzym cały wielbić ich będzie, opłakując ich śmierć przedwczesną. Pozostaw ich, moja siostro... pozostaw razem. Bóg ich zna i oczekuje ich w niebie.
Wszyscy obecni uklękli a kardynał głośno zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Zaczęło się ściemniać i niezadługo w wysokiej komnacie jaśniało tylko światło dwóch zapalonych gromnic, które błyszczały jak dwie gwiazdy.
Nie zdając sobie sprawy, jakim sposobem i kiedy tu zaszedł, Piotr znalazł się w ustronnym, opuszczonym ogrodzie pałacu, nad brzegiem Tybru. Zapewne przyszedł tutaj, chcąc odetchnąć swobodnie, chcąc wrócić do przytomności po zaszłych dzisiaj wypadkach. W ogrodzie było już ciemno i tylko szemrał strumyk wytryskujący z tragicznej maski, a wielki laur ocieniający sarkofag i rzędy drzew pomarańczowych, nie oddzielały się wyraźnie, lecz stały zbite, w ciemne, nieruchome, masy. Ach, jakże innym był ten ogród dzisiaj w południe! Jak słodko uśmiechała się melancholijna jego piękność w cieple słońca i jak wesoło brzmiał tu głos Benedetty, tak niezwykle szczęśliwej, rozbawionej, uniesionej radością przyszłego swego szczęścia. Piotrowi się zdawało, że słyszy jeszcze echa jej wesołego śmiechu. A wszak teraz leży ona martwa, pogrążona już w nicości! Piotr zachwiał się na nogach i, opuściwszy się na strąconą kolumnę, na której dziś razem siedzieli, płakał, szlochając, płakał rozpaczliwie, wywołując uroczo piękną i żywą postać Benedetty.
Wśród głębokiej ciszy, panującej w ustronnym ogrodzie, po nad zamarło płynącym Tybrem, rozległ się donośnie głos wieżowego zegara, bijącego godzinę szóstą. Piotr drgnął. Przypomniał sobie o dzisiejszej audyencyi u papieża. Jeszcze miał przed sobą całe trzy godziny. Od południa nie pomyślał o ważnym dla siebie dzisiejszym wieczorze. A teraz, zdawało mu się, że ta audyencya była naznaczona kiedyś, niezmiernie dawno, że od tego czasu minęły lata. Ten jeden dzień, okropnością zaszłej katastrofy i wszystkiem co dziś przeżył, postarzał mu serce i mózg, czuł się obarczony ciężarem zaszłych wydarzeń. Z trudnością przywoływał się do równowagi, do powrotu, powtarzając sobie, że za trzy godziny będzie już w Watykanie, przed obliczem papieża.