Rzym (Zola)/Część trzecia/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Rzym | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Anonimowy | |
Tytuł orygin. | Rome | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
EMIL ZOLA.
RZYM.
CZĘŚĆ TRZECIA.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1897. Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Февраля 1897 года.
W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.
|
Chociaż Piotr wiedział, że dopiero o godzinie jedenastej może się stawić przed kardynałem Sanguinetti, jednakże wyjechał z Rzymu pierwszym rannym pociągiem i około godziny dziewiątej wysiadł z wagonu na peron, przed małym dworcem we Frascati. Był już tutaj poprzednio, zjechawszy na całodniową wycieczkę w okolice, podczas kilku tygodni przymusowej swej bezczynności. Zwiedził wtedy słynne winnice rzymskie, ciągnące się od Frascati aż do Rocca di Papa, a od Rocca di Papa aż do Monte Cavo. Miłe zachowawszy wspomnienie z owej wycieczki, cieszył się myślą, że ma dzisiaj parę godzin, które będzie mógł zużyć na przechadzkę wśród rozkosznych pagórków, będących początkiem gór Albańskich. Frascati zbudowane jest na niewielkich pierwszych wyżynach górskiego pasma wśród gajów oliwnych i winnic, wrzynających się jak zielony przylądek w morze rozległych, ryżych obszarów rzymskiej Kampanii. Z wyżyn Frascati widać w odległości sześciu mil leżący Rzym, bieleje on całą swą masą, wychylając się po nad morze równin, niby wyspa z marmuru.
Od wschodu i południa, po za zielonym pagórkiem Frascati, ciągną się wyższe góry pokryte lasem, podczas gdy na zachód i północ, roztacza się widok niezrównanej piękności, ze słynnych tarasów, wzdłuż których wznoszą się staroświeckie wille rzymskich patrycyuszów, o wytwornych fasadach w stylu Odrodzenia, o rozległych i zawsze zielonych parkach, pełnych cyprysów, pinij oraz trwałolistnych dębów. Piotr, zachwycony pięknością miejscowości, z rozkoszą błądził wśród dróżek wysadzonych drzewami oliwnemi, poskręcanemi ze starości w sękate pnie i gałęzie, to znów szedł wzdłuż cienistych szpalerów, lub drogą ocienioną drzewami wychylającemi się z po za murów, ogrodów i parków. Na każdym zakręcie przystawał, by popatrzeć na bezbrzeżne równiny Kampanii, poił się czarująco pięknym widokiem, wdychając rozkosznie aromatyczne powietrze, nasycone zapachem kwiatów i więdnącej trawy.
Wtem, najniespodziewaniej został wyrwany z kołyszącego go rozmarzenia. Droga, po której szedł, zaprowadziła go w stronę dworca, w nizinę zasadzoną niegdyś winem, a teraz pełną świeżo ukończonych, lub budujących się drobnych will. Zadziwił się, gdy tuż w pobliżu niego zatrzymał się ładnie zaprzężony powóz i któś zawołał:
— Księże Piotrze! Panie Fromont, witam pana! Jakimże to trafem pana tutaj spotykam o tak wczesnej godzinie?
Mówiącym był hrabia Prada, który, wyskoczywszy z powozu, dał znak stangretowi, by jechał dalej, sam zaś przyłączył się do Piotra i witając go serdecznym uściskiem dłoni, opowiadał powód swej obecności.
— Muszę tu często przyjeżdżać z powodu interesów, lecz jeżdżę tu nie koleją lecz końmi... Tym sposobem używają spaceru... Rozpocząłem tutaj mnóstwo robót i jakoś źle to wszystko idzie... więc muszę w to wglądać częściej, aniżelibym miał ochotę...
Piotr znał przyczynę tych przyjazdów hrabiego. Rodzina Boccanera posiadała tu wspaniałą willę, nie tak dawno sprzedaną. Willa ta była wzniesiona przez kardynała Boccanera, żyjącego w szesnastem stuleciu i posiadała królewski park, pełen cieniu, gajów, basenów, kaskad, a zwłaszcza niezrównanej piękności widok z nadbrzeżnego tarasu. Po sprzedaniu okazałej letniej rezydencyi, pozostały jeszcze winnice, które Benedetta otrzymała w posagu, wychodząc za mąż za hrabiego Prada. Ten zaś, ogarnięty szałem spekulacyi, postanowił wino wyrwać, grunt poprzecinać ulicami i zbudować miasteczko will dla średniej zamożności ludzi, pragnących latem mieszkać po za Rzymem. Lecz kupujących było mało, przedsięwzięcie groziło utratą włożonych pieniędzy, tem więcej, że zaraz po rozłączeniu się z żoną, hrabia spłacił jej wartość gruntu:
— Tak, wolę przyjeżdżać tutaj powozem — mówił dalej Prada — jest to dla mnie daleko wygodniejsze, bo nie jestem krępowany godzinami odejścia pociągów. A jak tu wpadnę, to nigdy nie wiem, kiedy będę mógł wyjechać... Oto i dzisiaj muszę się naradzać z przedsiębiorcami robót, z adwokatami, taksatorami... i nie wiadomo, ile godzin to zabierze... Ale cóż mówisz, księże Piotrze, o piękności okolicy? Prawda że jest niezrównana?... i że słusznie szczycimy się w Rzymie pięknością Frascati. Jakkolwiek mam tu sporo kłopotów, przyjeżdżam wszakże chętnie i nigdy nie mogę dość napoić oczu pięknością wszystkiego co nas tutaj otacza.
Nie wspomniał że przyjeżdżał tu często nie tylko z powodu budujących się will, lecz także dla odwiedzania swej przyjaciółki, jak nazywał Lizbettę Kauffmann, która całe lato spędziła we Frascati, wynająwszy ładny pałacyk z pracownią malarską, pełną zawsze gości, zwłaszcza z cudzoziemskiej kolonii przebywającej czasowo w Rzymie. Lizbetta była malarką a przytem ujmująco wesołą ładną kobietą, więc jej przebaczano nielegalny jej związek miłosny, nawet przebaczano jej że powiła syna, którego przyjście na świat dostarczyło nowego materyału do plotek w salonach białych i w salonach czarnych, gdzie nie przestawano się zajmować rozwodem Benedetty z hrabią Prada.
Piotr nierad był spotkaniu. Miał on instynktowny wstręt do ludzi poświęcających życie sprawom pieniężnym, spekulacyom i obrotom handlowym i przemysłowym. Lecz chcąc się wywdzięczyć hrabiemu za serdeczność jego powitania, zapytał go o zdrowie ojca, tego bohaterskiego Orlanda, czczonego przez kraj cały.
— Ojciec mój jest zdrów zupełnie... gdyby nie nogi, które mu dokuczają, trzymając go na uwięzi w fotelu... Cieszę się nadzieją, że żyć będzie długo... może stu lat dożyje!... Pragnąłem przewieźć go tutaj na lato, ale niechciał. Niechce ani na chwilę opuścić swego ukochanego Rzymu... możnaby myśleć, że się lęka, by mu nie odebrano Rzymu, gdy się z niego ruszy.
Prada roześmiał się głośno, bawiąc się swojemi słowami, w których było jakby lekkie urąganie nad heroiczną epoką, gdy ludzie z zaparciem się siebie walczyli za niepodległość mającą na celu zjednoczone Włochy z Rzymem, jako stolicą. Po chwili dodał:
— Wczoraj jeszcze mówił ze mną o panu... Ojciec mój narzeka, że go pan zbyt rzadko odwiedza..
Ten wyrzut starego Orlanda zasmucił Piotra, bo szczerze uwielbiał i kochał tego starca. Był u niego kilka razy, lecz Orlando nie chciał z nim mówić o Rzymie, twierdząc, że Piotr jeszcze zamało poznał miasto, za mało zbadał miejscowe stosunki.
— Panie, proszę ojcu swemu powiedzieć, że nie byłem u niego od dawna, bo chcę go zadowolnić i staram się poznać Rzym jaknajdokładniej. Przed wyjazdem przyjdę, by się pożegnać i poprosić o dłuższą rozmowę.
Szli teraz ulicą wspinającą się z lekka pod górę. Po obu jej stronach stały nowo wzniesione lub budujące się wille.
Gdy hrabia dowiedział się że Piotr przybył do Frascati dla widzenia się z kardynałem Sanguinetti, zaczął się śmiać, pokazując swe białe, wilcze zęby.
— Ach, prawda, on jest tutaj... przyjechał, dowiedziawszy się, że papież nieco zasłabł... O, ręczę, że zastaniesz go pan w gorączkowem rozdrażnieniu.
— Dlaczego?...
— Bo dzisiaj rano rozeszła się pogłoska, że papieżowi jest gorzej... podobno noc źle przepędził...
Na zakręcie drogi, hrabia się zatrzymał, wskazując Piotrowi starą kaplicę, rodzaj małego kościoła, malowniczo odbijającego na tle oliwnego lasu. Obok samotnego i cichego kościoła, znajdowała się chałupa w pół rozwalona, musiała to być dawna plebania. W tejże właśnie chwili, wyszedł z niej ksiądz, wysoki, barczysty z twarzą jakby toporem ociosaną, ogorzałą; zamknął za sobą drzwi na dwa spusty i, schowawszy klucz do kieszeni, śpiesznie, wielkiemi krokami wyszedł ze swej zagrody.
— Oto temu jegomości — mówił hrabia — pilno się dowiedzieć o nowiny z Watykanu... jestem przekonany, że idzie do kardynała Sanguinetti i serce mu bije z niecierpliwości...
Piotr, popatrzywszy za odchodzącym księdzem, rzekł:
— Ja go znam... najniezawodniej to ten sam wiejski proboszcz, którego widziałem u kardynała Boccanera, nazajutrz po moim przyjeździe do Rzymu.. przyniósł kardynałowi koszyk fig ze swojego ogrodu i prosił o napisanie świadectwa dla jego młodszego brata, który, w napadzie gniewu, pchnął kogoś nożem i dostał się za to do więzienia... lecz kardynał odmówił świadectwa mającego stwierdzać łagodność usposobienia dawnego swego ogrodnika...
— W takim razie, to ten sam... to ksiądz Santobono... poznał się on z kardynałem Boccanera, tu, we Frascati, przed sprzedaniem willi i rzeczywiście młodszy jego brat był ogrodnikiem kardynała... Lecz dziś okoliczności się zmieniły... willa Boccanera przeszła w obce ręce a Santobono przyczepił się do kardynała Sanguinetti, w którego wierzy jak w Boga... Ciekawa to postać tego Santobono... przypuszczam, że we Francyi nie ma tego rodzaju księży... Mieszka sam w tej oto ruderze i obsługuje starą kaplicę Matki Boskiej Polnej, w której niewiem czy trzy razy do roku zjawia się kto podczas mszy, którą tam codziennie odprawia... Jest to rodzaj synekury dla tego poczciwca... ma za swój urząd około tysiąca franków rocznie a przytem kawał ogrodu, który sam uprawia i żyje jak filozof w wiejskiem swojem ustroniu, odgrodzony murem od sąsiadów i ciekawych...
Ogród po za domem i kościołem, ciągnął się na stoku pagórka, otoczony grubym i mocnym murem, niedozwalającym widzieć urządzenia sadu; tylko potężnie rozrosłe drzewa figowe wychylały swoje korony, odcinając się czarno na tle jasnego nieba.
Szli dalej drogą a Prada w dalszym ciągu mówił o Santobono, który go zajmował oryginalnością swego życia i usposobienia. Był patryotą i czcicielem Garibaldiego. Urodził się w Nemi, małem miasteczku w dzikiej okolicy gór Albańskich i chociaż pozostał chłopem wprost z ziemi wyrosłym, jednakże lubił czytać książki mówiące o starożytnej świetności państwa Rzymskiego, i począł marzyć o odtworzeniu podobnej epoki dla Włoch dzisiejszych. By tak być mogło, Santobono twierdził, że trzeba, by stolicę apostolską zajął papież ożywiony równie gorącym jak on patryotyzmem. Papież, rozkazujący niezliczonym milionym katolików, mógł z łatwością świat cały zawojować słowem i mógł to uczynić w imieniu Włoch i dla dobra Włoch. Zapalając się w swych marzeniach, Santobono dowodził, że już połowa Europy jest w ręku papieża. Francya, Hiszpania, Austrya, ulegną gdy skinie, wyczekują bowiem rozkazu z Rzymu, pragnąc co prędzej ujrzeć papieża zagarniającego całość władzy nad ludźmi. Anglię, Niemcy i resztę krajów protestanckich, nietrudno będzie podbić, wytłomaczywszy im, że tylko papież może ludzkość całą w karbach utrzymać i niedozwolić na krzewienie się błędów ogarniających umysły zbłąkane. Tymczasowo Santobono mienił się być stronnikiem cesarstwa Niemieckiego przeciwnika Francyi, bo tylko Niemcy mogły dopomódz do zgniecenia Francyi, która dopiero wtedy rzuci się z pokorą do stóp papieża. Mało rozwinięty a zarazem płomiennie zapalczywy umysł Santobona pełen był najdziwaczniejszych sprzeczności. Z nieokiełznaną, dziką namiętnością, rozstrzygać pragnął najzawilsze polityczne kwestye, uważając wszelkie środki za dobre, byle dobro sprawy szło naprzód. Pierwotność dzikich popędów rasy odzywała się w tym człowieku w całej swej pełni, byłto barbarzyńca świeżo zjednany pięknością Ewangelii, dobry i braterski względem ubogich, a zarazem egzaltowany sekciarz o płomiennych wierzeniach, zdolny do wielkich poświęceń a także i do wszelkich zbrodni.
— Santobono zaprzedał się duszą i ciałem kardynałowi Sanguinetti — kończył hrabia — zaprzedał się i oddał całkowicie, bo wierzy w swojego pana, widzi w nim przyszłego wielkiego papieża, wymarzonego przez siebie, który ludami i światem zawładnąwszy, wskrzesi wielkość Rzymu, stolicy wszystkich narodów. Przypuszczam, że prócz tych ogólnych celów, Santobono widzi także sporo korzyści osobistych w całej tej sprawie, naprzykład zdobycie dla siebie tytułu kanonika, oraz pozyskanie pomocy i oparcia w trudnych okolicznościach życia, chociażby takich, jak wydostanie brata z więzienia. Pod tym względem, jest on podobny do ogółu tutejszych księży... każdy z nich upatruje sobie kardynała i wierząc, że ten a nie inny zostanie z czasem papieżem, służy mu z zaślepieniem, bo wie, że w razie szczęścia, pan nie zapomni o wiernym swoim słudze... Dziś Leon XIII jest chory, może umrze, więc cóż dziwnego, że Santobono biegnie do swojego kardynała, by się dowiedzieć o nowinach z Rzymu... biegnie, pędzony żądzą ujrzenia swego kandydata i sprawdzenia, o ile jest blizki zdobycia tiary...
Piotr, mocno zaniepokojony, zapytał:
— Więc papież jest rzeczywiście niebezpiecznie chory?...
Hrabia się uśmiechnął i, wznosząc ręce do góry, zawołał:
— Któż może o tem wiedzieć... oni zawsze chorują, gdy uznają tego potrzebę. Lecz prawdopodobnie Leon XIII jest niezdrów, mówiono dziś w Rzymie, że cierpi na żołądek, a w jego wieku wszelkie niedomaganie może się szybko zamienić w śmiertelną chorobę.
Szli jakiś czas w milczeniu, naraz Piotr znów postawił pytanie:
— A w razie śmierci Ojca świętego, czyż kardynał Sanguinetti będzie jego następcą?...
— I tego nikt wiedzieć nie może na pewno... W każdym razie jest on zaliczony do najprawdopodobniejszych kandydatów. O, gdyby możność zostania papieżem była zależną od woli człowieka, to kardynał Sanguinetti na pewno byłby następcą Leona XIII. Tak namiętnie tego pragnie, tak wyłącznie tylko w tym duchu działa, że aż szkodzi własnej swej kandydaturze. W ostateczności, człowiek ten byłby w stanie wszystkiego się dopuścić, byle dopiąć celu... Ten jego przyjazd do Frascati i zamknięcie się w odosobnieniu, jest tylko wybiegiem... ztąd kieruje on działalnością wszystkich swoich popleczników... a przytem ma pozór człowieka oderwanego od spraw tak delikatnej natury...
Hrabia z upodobaniem zaczął opowiadać o intryganckiej polityce kardynała Sanguinetti o jego instynktach zdobywczych i chciwości władzy. Już od kilkunastu lat ułożył on plan pochwycenia tiary, a taktykę zmienia tylko w szczegółach. Raz stara się o względy Leona XIII, to znów się z nim gniewa, zbliża się z czułemi zabiegami do dworu niemieckiego i naraz odwraca się w stronę Francyi. Takie same czyni skoki i zwroty w swych stosunkach z królewskim rządem włoskim. Okazywał się gorliwym zwolennikiem zgody Watykanu z Kwirynałem, później zaś zerwał z dworem i jest zaciętym jego wrogiem, dopóki nie oddadzą Rzymu papieżowi. Od jakiegoś czasu wspomina z uwielbieniem Piusa IX, nazywając go wielkim, bohaterskim papieżem i dając do zrozumienia, że starałby się wskrzesić i powtórzyć to nieodżałowane panowanie... W czasie wiosny, zachorował papież jak dzisiaj i kardynał Sanguinetti przeżył wtedy chwile śmiertelnej trwogi, albowiem rozeszła się pogłoska, że jezuici będą popierali kandydaturę kardynała Boccanera, w którym, jakkolwiek go nienawidzą, uznają potęgę wielkiego rodu rzymskiego. Jezuici lękają się niezwykłej pobożności kardynała Boccanera, który skutkiem niej, nie jest zdolny do żadnych ustępstw, a ustępstwa w rzeczach wiary są nieodzowne w naszej epoce pełnej tolerancyi. Lecz w zamian, wiedzą jezuici, że kardynał Boccanera nigdyby się nie zrzekł władzy świeckiej papieży a im głównie o to chodzi. Otóż kardynał Sanguinetti, dowiedziawszy się jak sprawy stoją, powziął najsroższą nienawiść względem kardynała Boccanera i nieuspokojony w swej trwodze, czyni co tylko może, by szkodzić opinii swego niebezpiecznego współzawodnika. W tym celu rozsiewa po mieście najwstrętniejsze plotki o miłosnym stosunku Benedetty z Dariem, a kardynała mianuje antichrystem, który skutkiem osobistej pychy, stanie się przyczyną upadku papieskiego tronu. Dla zdobycia sobie względów jezuitów, każe głosić swym zaufanym, że jest najgorętszym zwolennikiem władzy świeckiej papieża i że posiada niezawodny plan dojścia szybko do objęcia rządów, nad całym półwyspom włoskim. Plan ten jest szeptany w tajemnicy komu należy, a polega na tem, że kardynał Sanguinetti, zostawszy papieżem, przestałby zakazywać katolikom brania udziału w głosowaniu i wyborach posłów do izby i senatu. Tym sposobem, liczba katolickich posłów szybkoby wzięła górę, dynastya sabaudzka strąconąby została z tronu, Włochy stałyby się państwem zfederowanych prowincyj, pod bezpośrednim zwierzchnictwem papieża, któremu Rzym danoby na wieczystą własność!
Hrabia, domawiając tych słów, roześmiał się głośno i wesoło, chociaż w oczach migały mu ognie, świadczące, że raz pochwyciwszy zdobycz, broni się jej i nieodstępuje nikomu. I, śmiejąc się, mówił dalej:
— Jak widzisz, księże Piotrze, musimy się bronić... bo chcą nas połknąć lub wyrzucić za drzwi... Na szczęście dla nas, piękne plany kardynała Sanguinetti znajdą małe przeszkody... i położenie króla włoskiego nie jest zbyt zagrożone... W każdym razie, tego rodzaju pomysły znajdują sympatyczne uznanie w głowach niektórych zapaleńców, w rodzaju Santobona... i taki kardynał Sanguinetti może go pchnąć gdzie zechce i ku czemu zechce... Saotobono nie zawaha się przed niczem... ale patrz, patrz, jak on szybko idzie ten nasz poczciwiec... widzisz go tam het wysoko, tuż przy tym białym pałacyku z balkonami?... to willa kardynała Sanguinetti... Zaraz tam wejdzie...
Piotr z łatwością odróżnił wskazany pałacyk, bo stał nieco naprzód wysunięty na wzgórzu i obrócony główną fasadą ku bezbrzeżnemu morzu płaskiej, rzymskiej Kampanii.
Była teraz godzina jedenasta, więc Piotr zaczął się żegnać z hrabią, mówiąc, że i on musi tam podążyć dla złożenia obowiązkowej wizyty. Prada, zatrzymawszy rękę Piotra w serdecznym uścisku, rzekł:
— Księże Piotrze, jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, to zechciej przyjść zaraz po odbytej wizycie do restauracyi, w tym oto różowym domu... zjemy razem śniadanie... Ja za godzinę będę wolny i z prawdziwą radością powitam cię, gdy przyjdziesz...
Piotr wymawiał się z początku, lecz wobec uprzejmych nalegań hrabiego, obiecał, że się stawi na proszone śniadanie. Gdy się rozeszli, Piotr poszedł ulicą pod górę i wkrótce stanął przed pałacykiem w stylu Odrodzenia, w którym mieszkał kardynał. Wstęp okazał się łatwy, bo kardynał, zwłaszcza we Frascati, przyjmował każdego chętnie, chcąc odgrywać rolę popularnego. Piotr nieco się zadziwił, tą łatwością przyjęcia, przypomniał sobie bowiem, z jaką niechęcią otworzył mu drzwi służący kardynała w Rzymie, zapowiadając że pan wyjechał na wieś i nie lubi by go tam nachodzono, zwłaszcza gdy jest cierpiący. Lecz w tej jasnej, ładnej, wesołej willi nic nie zapowiadało choroby pana domu, wszystko się tu zdawało uśmiechać, promieniejąc w ciepłem słońcu. Wprowadzono Piotra do poczekalnego salonu, umeblowanego dość skromnie a zarazem bardzo brzydko, kanapą i krzesłami obitemi czerwonym aksamitem. Lecz cały pokój wypełniało najpiękniejsze w świecie światło, a otwarte wielkie okna wychodziły na balkon z widokiem na tę uroczą rzymską Kampanię, tak równą, tak nagą i pobudzającą do marzeń bez końca, do wywoływań obrazów i dziejów najgłośniejszego i najświetniejszego z państw starożytnych. Oczekując na kardynała, zbliżył się Piotr do otwartego okna i puścił wzrok po bezmiernej płaszczyźnie, porosłej trawami, płaszczyźnie ponętnej jak morze, na którego krańcu rysowała się lekka biała sylwetka Rzymu. Piętrząca się po nad inne kopuła bazyliki św. Piotra z tej odległości nie była widziana większą od paznokcia na małym palcu.
Zaledwie tu stanął, doleciały go słowa rozmowy prowadzonej tuż obok, słowa te niewymownie go zadziwiły. Nieco głowę wychyliwszy, ujrzał na balkonie kardynała Sanguinetti, rozmawiającego z wysokim księdzem, Piotr domyślił się, że był to Santobono. Chciał odejść, czując niewłaściwość przysłuchiwania się ich rozmowie, lecz słowa, które usłyszał, zaciekawiły go przykuwająco.
— Zaraz się dowiemy — mówił kardynał. — Eufemio powinien wrócić lada chwila, posłałem go rano do Rzymu, bo tylko jemu zupełnie ufam. Lecz otóż i pociąg, którym powraca.
Rzeczywiście, wśród obszernej równiny, pędził szereg wagonów prosto z Rzymu. Cały pociąg mały był jeszcze i w tej odległości zdawał się być dziecinną zabawką. Zapewne wyczekując go, kardynał wyszedł na balkon i pozostał, rozmawiając z Santobonem, lecz oczyma śledził ukazanie się pociągu.
Teraz mówił coś Santobono, lecz Piotr niedosłyszał wyrazów, ale kardynał zaraz odpowiedział swym wyraźnym, grubym głosem:
— Tak mój kochany, ta śmierć byłaby wielką katastrofą... Lecz miejmy nadzieję w Bogu, że zechce nam zachować przy życiu Ojca świętego...
Zważywszy jednak, że mówił z człowiekiem najzupełniej sobie oddanym, dorzucił z większą szczerością:
— Chociażby przez jakiś czas jeszcze, bo teraz byłaby dla nas pora niewłaściwa... Jestem prawdziwie strapiony, trzeba ci wiedzieć, że nasi nieprzyjaciele tryumfują, stronnictwo Antychrysta się wzmaga... od jakiegoś czasu przybywa mu zwolenników...
Santobono jęknął, wołając z przekonaniem:
— O, Wasza Eminencya nie dozwoli... Wasza Eminencya weźmie nad nimi górę!
— Ja?... A to w jaki sposób?... Cóż chcesz, bym mógł zrobić?... Ja jestem na usługi moich przyjaciół, tych, którzy we mnie wierzą, ufając, że wraz ze mną zapewnią tryumf Stolicy apostolskiej... Oni, ci przyjaciele moi, powinni za mnie działać... niechaj każdy z nich uczyni co jest w jego mocy, a zamkną drogę Antychrystowi... niedozwolą, by zło wzięło przewagę nad dobrem... Ach, bo strach pomyśleć, jakieby spadły klęski, gdyby Antychryst osiadł na tronie...
Ta nazwa Antychrysta, powtarzająca się w rozmowie, ździwiła Piotra, lecz nagle przypomniał sobie rozmowę z hrabią Prada, z której się dowiedział, że jest to tytuł oznaczający kardynała Boccanera.
— Pomyśl tylko, mój kochany... cóżby to było, gdyby Antychryst opanował Watykan, dumą swą, żelazną wolą — zburzyłby religię, bo przyczyniłby się do zupełnego jej upadku. Wątpliwości nie ulega, że jest owym zapowiedzianym potworem śmierci... straszliwym potworem, przed którym nas przestrzegli prorocy... zniszczy on wszystko, pędząc z zapamiętałością szaleńca i wtrąci nas w straszliwą przepaść pełną ciemności... O znam go dobrze, znam jego zakamieniały upór i bezwzględność... Zburzy Kościół, uchwyciwszy się filarów świątyni Pańskiej, wstrząśnie niemi i gmach runie, zasypując go gruzami, lecz nie on sam zginie, bo w otchłań pociągnie za sobą katolicyzm świata całego. Mojem zdaniem, nie ostoi się on dłużej nad sześć miesięcy a przez ten krótki przeciąg czasu narazi się wszystkim narodom, a Włochy znienawidzą go, wypędzą z Rzymu i doczekamy się rozpaczliwego widoku papieża, wypędzonego po za mury swej stolicy... papieża, niemającego przytułku, papieża wyszydzonego przez pogardzających nim ludzi...
Groźną tę przepowiednię Santobono przyjął przekleństwem, uląkłszy się możliwości tak straszliwego panowania. Tymczasem pociąg kolei dojechał i z zatrzymanych przed dworcem wagonów wysiadali podróżni, pomiędzy którymi była postać małego księdza, śpiesznie teraz idącego w stronę willi kardynała. Poły sutanny odwijają mu się na lewo i na prawo. Był to ksiądz Eufemio, zaufany sekretarz kardynała Sanguinetti. Gdy ujrzał swego pana na balkonie, zapomniał o szacunku należnym swej godności i zaczął biedz kłusem, pomimo że ulica pięła się pod górę.
— Otóż i Eufemio! — zawołał kardynał z widocznym niepokojem. Zaraz się dowiemy... wreszcie coś się dowiemy!
Sekretarz wpadł do bramy i musiał biedz szybko, bo prawie równocześnie Piotr ujrzał go pędzącego przez salon, w którym oczekiwał na audyencyę, a następnie znikł po za drzwiami gabinetu kardynała. Ten opuścił balkon, by pójść na spotkanie swojego posła, lecz po chwili wrócił tu wraz z nim i Piotr słyszał tylko krzyżujące się słowa, wykrzykniki, zamęt, spowodowany niepomyślnemi nowinami z Rzymu.
Wreszcie po uspokojeniu się pierwszego wzburzenia, rzekł kardynał:
— Więc noc spędził źle... Powiadasz, że nie mógł zasnąć ani na chwilę... Więc to choroba żołądka?... Wszak tak ci powiedziano? W jego wieku jest to rzecz bardzo niebezpieczna... w parę godzin może nastąpić śmierć. Cóż mówią doktorzy?..
Odpowiedzi Piotr nie usłyszał, lecz domyślił się jej, bo kardynał znów mówił:
— Och, doktorzy nigdy nic nie wiedzą!.. A gdy milczą, to znaczy, że źle się dzieje z chorym... Ach, Boże, co za nieszczęście, że nie można katastrofy odłożyć chociażby na kilka dni!
Zamilkł a Piotr czuł, że musi on teraz patrzeć w stronę Rzymu, z niepokojem i chciwością wzrok topiąc w widniejącej w oddaleniu kopule bazyliki św. Piotra, która lśniła się w słońcu jak drogocenny klejnot na krańcach olbrzymiej rudawej płaszczyzny. A może papież już nie żyje?... A może już tam myślą o zwołaniu konklawe, z którego on wyjdzie zwycięzko? Któż panować będzie nad świętą stolicą, nad wieczystem miastem, nad Rzymem bielejącym jak marmurowa wyspa wśród morskiej równiny!
Wtem, z nagłą energią zawołał:
— Masz słuszność, mój kochany Santobono, czas działać... i trzeba działać, bo tu idzie o dobro i zbawienie Kościoła... Niebo popierać nas będzie, bo my tylko o jego tryumf dbali jesteśmy!... A więc miejmy nadzieję, że w ostatniej chwili niebo ciśnie swe gromy i uwolni nas od Antychrysta.
Santobono prawie natychmiast zawołał z dziką namiętnością:
— Wyroki nieba trzeba przyśpieszyć, wykonać!
Na balkonie zaczęto teraz rozmawiać szeptem, wreszcie wszystko ucichło i Piotr wyczekiwał wśród ciszy, patrząc na spokojny krajobraz wesoło opromieniony ciepłem, jesiennem słońcem. Nagle, otworzyły się drzwi, prowadzące do gabinetu kardynała i służący ukłonem dał znak Piotrowi, że chwila audyencyi nadeszła.
Kardynał był sam, Santobono i Eufemio musieli wyjść bocznemi drzwiami. Stał w pobliżu okna a jasne, słoneczne światło uwydatniało czerstwą jego postać, krwistą cerę i młodzieńczość wyglądu, pomimo, że miał lat około sześdziesięciu. Mięsiste jego usta i cała twarz o wielkim nosie, przybrały łagodny, ojcowski wyraz i uśmiech, tak bowiem polityka kardynała nakazywała mu przyjmować każdego odwiedzającego a zwłaszcza księdza. Gdy tylko Piotr przykląkł i pocałował pierścień, kardynał wskazał mu krzesło, mówiąc:
— Siadaj... siadaj, mój drogi synu... Zapewne przychodzisz w sprawie swej nieszczęśliwej książki.. Bardzo jestem rad, że mogę z tobą o tem pomówić...
Przysunął swoje krzesło tuż przed same okno, jakby nie mogąc się oderwać od patrzenia na Rzym, którym dziś tak namiętnie myśl jego była zajęta i usiadł, zachęcając Piotra, by mówił. Wyraz jego twarzy świadczył na pozór, że słucha uważnie, lecz oczy kardynała płonęły, niespokojne rzucając spojrzenia ku miastu, ku upragnionej stolicy, którą zdobyć dla siebie tak gorączkowo pożądał. Piotr podziwiał tę umiejętność uprzejmości, ten udany spokój i zajęcie się cudzą sprawą w chwili, gdy burza wrzała w całej istocie tego człowieka.
— Wasza Eminencya raczy przebaczyć, że śmiem ją utrudzać...
— Ależ wdzięczny ci jestem, żeś przyszedł... dla zdrowia zamknąłem się na wsi.. lecz już znacznie jestem zdrowszy... i najzupełniej rozumiem, żeś chciał się ze mną widzieć, wytłomaczyć mi powody napisania książki... obronić ją wobec mnie samego... Nawet dziwiłem się, żeś dotąd nie przyszedł... bo wiem, żeś czynił już zabiegi dla zjednania sobie przychylności sędziów... Mów śmiało, mój synu... i bądź przekonany, że szczerze rad będę, mogąc cię rozgrzeszyć...
Uprzejme słowa kardynała bardzo Piotra ujęły. Błysnęła przed nim nadzieja pozyskania względów prefekta kongregacyi Indeksu... prefekta, zatem człowieka wszechmocnego w sprawie zagrożonej książki. Nie rozbierając w tej chwili, ile jest szczerości a ile światowej grzeczności i towarzyskiego wyrobienia w obejściu kardynała, który przez lat kilkanaście będąc nuncyuszem w Wiedniu i w Brukselli, nauczył się obcowania z ludźmi, odurzając ich wrażliwość ponętnemi obietnicami, niemającemi nigdy się ziścić, Piotr raz jeszcze dał się uwieść pozorom i odzyskał swą apostolską gorliwość pełną zapału, by opowiedzieć treść napisanej przez siebie książki. Z wymownym porywem wyjawiał teraz swe poglądy, mówił o swych marzeniach nad jutrem Rzymu, tego Rzymu odrodzonego powrotem do pierwotnej nauki Chrystusa, Rzymu stolicy świata, żyjącego odtąd w braterskiej zgodzie i miłości. Ach, czas był, aby tak było! Czas, by przykrócić niedolę maluczkich i w szczęśliwość zamienić znoszone przez nich katusze nędzy i odosobnienia!...
Kardynał słuchał, uśmiechał się i promieniał, to znów potakiwał, kiwając głową, wreszcie zawołał z zachwytem:
— Ślicznie... ślicznie... wybornie... wierzaj, mój synu, że najzupełniej podzielam twój sposób myślenia... I nie można piękniej od ciebie wypowiedzieć tego, co się czuje... Każdy człowiek szlachetnie myślący, musi stanąć po twojej stronie...
Kardynał kładł nacisk, że zachwycony jest poetycznością stylu książki... Zapewne przez rywalizację z Leonem XIII, Sanguinetti chciał uchodzić za znawcę poezyi łacińskiej i Wirgiliusza czcił z bezgranicznem uwielbieniem.
— Czy wiesz, mój synu, że niektóre stronnice twojej książki, odczytałem po kilka razy, zwłaszcza niezrównany jest ustęp, w którym mówisz o wiośnie, powracającej po okropnościach zimy... Jakie prześliczne są tam zwroty, pocieszające biedaków... jaką budzisz w ich sercach nadzieję, że wraz z pięknością i ciepłem ożywczej wiosny, zapomną o doznanych w zimie cierpieniach... Trzy razy, raz po razie odczytałem te stronnice!... Czy wiesz, że twój styl jest pełen zwrotów czysto łacińskich?... Zanotowałem w twojej książce przynajmniej piędziesiąt wyrażeń, łatwo dających się odnaleźć w Eklogach. Czarującą napisałeś książkę; tak, nie można jej inaczej określić, jak tylko że jest czarującą!...
Kardynał Sanguinetti nie szczędził słów pochlebnych, bo czuł, że ten młody ksiądz francuzki ma umysł niepospolicie rozwinięty, a zatem, że możnaby go spożytkować w razie potrzeby. Intrygancką mając naturę, kardynał zawsze z tego punktu patrzał na ludzi, których widział po raz pierwszy. Słuchając słów Piotra, myślał, jakąby można wyznaczyć rolę, temu zdolnemu zapaleńcowi. Może użyć go natychmiast?... W każdym razie należy o nim pamiętać... nawet zostawszy papieżem.
Piotr prowadził w dalszym ciągu obronę swej książki i swych poglądów, lecz gdy wyrzekł słowa: nowa religia, kardynał zatrzymał go giestem ręki i z tymże samym uśmiechem jak poprzednio, rzekł:
— Zgadzam się z tobą w wielu punktach, lecz są inne, na które zgodzić się nie mogę... Zapewne nie wiesz, że jestem protektorem Lourdes?.. Otóż wobec słów, jakie napisałeś przeciwko grocie w Lourdes, jakże chcesz, bym się oświadczył zwolennikiem twojej książki?... Nie mogę występować przeciwko tym dobrym ojcom z Lourdes...
Piotr oniemiał na tę wiadomość. Nikt go nie ostrzegł, że kardynał Sanguinetti jest oficyalnym protektorem Lourdes, protektorem wyznaczonym przez Ojca świętego, który każdą katolicką instytucyę oddaje pod pieczę jednego z kardynałów, by ją reprezentował i bronił w razie potrzeby.
— Ci dobrzy ojcowie — ciągnął dalej kardynał z wyszukaną łagodnością. — Tyś wielką sprawił im przykrość... zmartwiłeś ich, mój synu... a teraz rozumiesz, że mamy względem nich zobowiązania... przytem nie chcę przyczyniać im zmartwienia. Żebyś ty wiedział, jakie oni mają przywiązanie do Stolicy apostolskiej, ile oni nam mszy nadsyłają! Dzięki tej ich uprzejmości, niejeden ksiądz w Rzymie uratowany jest od nędzy...
Wobec tych słów, Piotr nic nie miał do powiedzenia. Jeszcze raz czuł się zwyciężonym, ciągle napotykając na swej drodze kwestyę pieniężną. Potrzeba zaspokojenia budżetu, była pierwszorzędnej wagi dla Stolicy apostolskiej i czyniła papieża zależnym od hojniejszych ofiarodawców jałmużny.
Kardynał wstał, by pożegnać się ze swym gościem.
— Nie rozpaczaj przecież, mój synu... Ja rozporządzam tylko swoim głosem, zatem możesz liczyć na poparcie innych członków kongregacyi... Zapewniam cię także o mojej życzliwości... i z najżywszem zajęciem słuchałem twoich objaśnień i twojej obrony... Któż wie, jaki obrót weźmie sprawa... wszystko jest w ręku Boga... a jeżeli Bóg będzie z tobą, to wyprowadzi cię zwycięsko i zbawi, chociażby przeciwko woli nas wszystkich...
Była to zwykła taktyka kardynała, by nikt nie wychodził od niego beznadziejny i zrozpaczony. Pocóż miał mówić temu młodemu, cudzoziemskiemu księdzu, że książka przez niego napisana, z góry zyskała potępienie i że najlepiej zrobi, wycofując ją i wyrzekając się popełnionych błędów? Taka okrutna otwartość, zgodną była z charakterem kardynała Boccanera, bo był to człowiek rycerskich uczuć, a zarazem człowiek nieugięty, dziki i gwałtowny, nie lękający się buntu dusz ognistych. Lecz kardynał Boccanera był zabytkiem z innej epoki!
— Nie trać nadziei... nie trać nadziei, mój synu — powtarzał kardynał z obiecującym uśmiechem, jakby powstrzymując się od powiedzenia mnóstwa rzeczy pomyślnych, o których musiał milczeć, skrępowany obowiązkową tajemnicą.
Tyle serdecznej uprzejmości było w słowach i w spojrzeniu jego, że znów wielka jakaś otucha wstąpiła w serce Piotra. Chwilowo zapomniał o rozmowie, którą słyszał, o bezmiernej ambicyi kardynała Sanguinetti i o jego nienawiści względem współzawodnika. Podziękował więc ze wzruszeniem za doznane łaskawe przyjęcie i wyszedł, pozostawiając kardynała już zapatrzonego w dal, rozpościerającą się po za szeroko otwartem oknem, marzącego o Rzymie i tiarze, którą pragnął pochwycić. A kto wie?... Może on właśnie będzie tym upragnionym papieżem, który zreorganizuje Kościół i stanie na czele Zjednoczonych Stanów Europy?...
Była już blizko godzina pierwsza, gdy Piotr zasiadł do śniadania w towarzystwie hrabiego Prada, z którym się zeszedł w restauracyi, w domu o różowej fasadzie. Obadwaj się spóźnili, przytrzymani dłużej niż myśleli, swojemi interesami. Lecz hrabia był wesół, załatwiwszy pomyślnie kilka spraw, które brały zły obrót, a Piotr również był zadowolony, czując rozbudzone nadzieje w swem sercu. Ożywieni więc dobrym humorem, zasiedli przy jednym ze stolików w wielkiej publicznej sali, malowanej na niebiesko i na różowo, z obrazami, przedstawiającemi widoki okolic Rzymu, podczas gdy na suficie swywoliły roje tłustych amorków. Sala była jasna, czysta i pusta, w tej bowiem porze roku, turyści rzadkimi są gośćmi. Podano śniadanie starannie przyrządzone, a wino Frascati wyborne, podniecające, posiadało smak sobie tylko właściwy, przypominający zapach wulkanicznej ziemi, na której wyrosło.
Rozmowa toczyła się o piękności gór Albańskich, których pełne dzikiego wdzięku dalekie szczyty piętrzyły się na krańcu olbrzymich równin rzymskiej Kampanii. Piotr właśnie przed kilku dniami odbył klasyczną wycieczkę powozem z Frascati do Nemi i jeszcze był pod świeżem wrażeniem uroczych widoków, o których opowiadał teraz hrabiemu. Najpierw więc z Frascati do Albano, droga to wspinała się pod górę, to znów staczała się w dolinę, pośród bogatej roślinności przeróżnych krzewów, winnic i gajów oliwnych, które, rozstępując się, pozwalały widzieć lekko faliste, bezgraniczne równiny Kampanii. Na prawo, na wzgórzu stanowiącem podnóże Monte Cavo, bieliła się wioska Rocca di Papa, zbudowana w półkole, a wyżej, po nad domami, na wynioślejszych pagórkach, rosły odwieczne wspaniałe drzewa. Odwróciwszy się w stronę Frascati, można było widzieć zwaliska Tusculum, leżące na wysokiej górze, obrosłej piniami. Jakże piękny musiał być ztamtąd widok! Jadąc dalej przecinało się wioskę Marino, posiadającą prócz spadzistego gościńca, obszerny kościół i stary, zczerniały i częściowo walący się pałac książąt Colonna. Po za wioską i dębowym lasem, droga zataczała się kolisto tuż po nad jeziorem Albano, darząc widokiem jedynym na świecie: na przeciwnym brzegu leżała w gruzach starożytna Alba-Longua a na lewo od owych ruin wioski Rocca di Papa, Palazzola i wysoka góra Cavo, na prawo zaś, na wierzchołkach skały — Castel Gandolfo. Wody jeziora drzemały gdzieś w dole, ujęte jakby w puhar zieloności. Brzegi zataczały się lejkowato, a zalewająca ten dawny krater woda, ciężką była i zamarłą, na metalową jej powierzchnię, słońce padało jaskrawo, malując ją do połowy złotem, a drugą połowę zalegał cień, prawie że czarny. Odtąd, droga wspinała się coraz prostopadlej aż do Castel-Gandolfo, rozłożonego na skale wprost ponad jeziorem. Skutkiem wysokości swego położenia a także skutkiem sąsiedztwa z jeziorem — Castel Gandolfo słynie ze świeżości powietrza, chłodzonego powiewem od morza. Papieże mieli tu swoją letnią rezydencję, w której spędzali najgorętsze w roku miesiące. Pius IX lubił tu przebywać, lecz Leon XIII już tu nieprzybył. Teraz droga opadała ku dołowi, przecinając las dębowy, słynny z piękności starych swych drzew, mających po kilkaset lat, których kolosalne pnie, porozrastały się w dziwacznie potworne kształty. Po za aleją, wysadzoną kilku rzędami takich dębów, leżało miasteczko Albano, mniej czyste i wykwintne od Frascati, lecz za to ponętniejsze kolorytem lokalnym, przypominającym dawno ubiegłe wieki. Po za Albano, tuż niedaleko, była wioska Arricia, posiadająca pałac rodziny Chigi, a po za wioską ciągnęły się znów lasy na stokach pagórków, poprzecinanych wąwozami, przez które droga przeskakiwała po malowniczo rzuconych mostach.
Wreszcie powóz dojechał do Nemi. Do tego uroczego Nemi, które pozostawiło niezatarte wspomnienie w umyśle Piotra. Już z daleka ujrzawszy Nemi, rozłożone nad brzegiem jeziora, Piotr porównał w myśli tę miejscowość do legendarnych miast, przeglądających się w wodnych przezroczach, miast, zamieszkanych przez leśne i wodne bóstwa. Natomiast wjechawszy w ulicę, wszystko okazało się tutaj odrażająco brudne, zaniedbane i walące się w gruzy. Po nad miasteczkiem, wznosiła się na skale wieża zamku Orsinich, sroga jak groźba, okrutna jak wspomnienia lochów i więzień średniowiecznych. Może jej widok, oddziaływając na mieszkańców, czynił ich tak skorymi do kłótni, do zaciętych nienawiści rozstrzyganych nożem! Z Nemi pochodził ksiądz Santobono, którego brat skazany został na wieczne więzienie za morderstwo, a złowrogo pałające oczy tego księdza mówić się zdawały, że i sam gotów jest zawsze do popełnienia zbrodni. Piotra zachwyciło jezioro Nemi. Kształt jego przypominał jezioro Albańskie, lecz puhar, opasujący wodę, zdawał się być głębszy a lejkowatość brzegów więcej wydłużona i ścieśniona. Roślinność była obfitsza i bujniejsza, aniżeli nad jeziorem Albańskiem. Rozrosłe pinie, wiązy i wierzby, cisnąc się, zbiegały aż do wody, a jędrną, zdrową zieloność zawdzięczały wiecznie unoszącym się gęstym oparom, podnoszącym się w górę pod wpływem gorących promieni słonecznych, zbierających się na powierzchni jeziora jak w buchającej żarem kotlinie. Ciężka i ciepła wilgoć, pokrywała mchem drzewa, nawet dalej w ogrodach rosnące, a rankami opary jeziora gęste były i białe jak mleczna piana w olbrzymim tyglu, w którymby czarownice warzyły jakieś podejrzane leki. Piotr, patrząc na to jezioro, doznał dziwnej trwogi, jakby odgadywał w jego głębinie mnóstwo spoczywających tajemnic, które opadały tam od tylu wieków. Wody te odbijać w sobie musiały wiele zbrodni i okrucieństw i dlatego tak tragiczny miały wygląd, pomimo, że leżały wśród czarująco pięknego krajobrazu. Nad wieczorem, jezioro przybrało barwę czarną, gdzieniegdzie pręgowaną srebrem. Woda zdawała się spać i była ciężka, nieruchoma. A jednak Piotr wiedział, że jest przejrzystą i czystą, ale niezmiernie głęboką. Lecz jakże pusto było zawsze na powierzchni tego jeziora! Nie było ani jednej łódki, zdawało się, że życie zamarło. Piotr, patrząc na ten smętek, bijący od wody, niby od jakiegoś grobowca, pogrążył się w melancholii graniczącej z rozpaczą. Wszak wody te musiały cierpieć brzemiennością wezbranego w sobie życia, niemającego żadnego ujścia! Milczały, nienawidząc ziemi, której macierzyństwo tak bujną i piękną pokryło się zielonością. Ach wody, wy wody, z zarodków życia złożone, dlaczegóż go z siebie wydać nie możecie?... Dlaczego milcząc w bezczynności, tak czarno odbijacie wśród wesela i zieleni waszych brzegów?
Słysząc te wspomnienia, wywoływane przez Piotra, hrabia roześmiał się, lecz zaraz dodał ze swej strony:
— Tak, prawda, jezioro Nemi rzadko kiedy ma wygląd wesoły. Podczas dni pochmurnych, przybiera tony ołowiu a nawet najjaskrawsze słoneczne światło nie może go ożywić. Co do mnie, wiem na pewno, że umarłbym z nudów, gdyby mnie zmuszono do zamieszkiwania nad jego brzegami. Lecz poeci zachwycają się pięknością jeziora, a kobiety, lubujące się w tragicznie zakończonych powieściach, ubóstwiają romantyczność jego melancholii.
Po skończonem śniadaniu, Piotr i hrabia wyszli na taras, gdzie podano czarną kawę, tu zasiadłszy, mówili już o czem innem. Wreszcie hrabia zapytał:
— Czy wybierasz się, księże, na dzisiejsze wielkie przyjęcie u Buongiovannich?... Dla cudzoziemca jak ty, będzie to rzecz ciekawa do zobaczenia i radzę ci, byś nie opuścił sposobności.
— Mam zaproszenie i pójdę tam z Narcyzem Habert, którego znałem jeszcze w Paryżu. Jest on pomocnikiem francuzkiego ambasadora i zna wszystkich w Rzymie, będę więc miał wybornego przewodnika...
Od kilkunastu dni, we wszystkich salonach w Rzymie, zajmowano się i mówiono o przyjęciu, które miało się dziś odbyć w pałacu Buongiovanni przy Corso. Miał to być bal najświetniejszy w tym roku w Rzymie, opowiadano o nadzwyczajnych przygotowaniach, bo był on wydany z okazyi zaręczyn Celii z porucznikiem Attilio. Podobno rzecz się zdecydowała po burzliwej i gwałtownej scenie, pomiędzy ojcem i córką. Książę w napadzie gniewu, którego o mało co nie przypłacił atakiem apopleksyi, obił Celię, lecz wobec spokoju, z jakim ona zniosła to prześladowanie i stanowczości, że nie odstąpi od swego zamiaru poślubienia Attilia, książe ustąpił i zgodził się wydać ją za syna ministra Sacco. Fakt ten poruszył opinię publiczną w całej stolicy.
Hrabia Prada, opowiedziawszy te szczegóły Piotrowi, roześmiał się i rzekł:
— Warto tam będzie pójść, bo książę jest bogaty i wystąpi wspaniale... Ładny i ciekawy będzie widok... jestem pewien, że nie pożałujesz swej fatygi... Co do mnie, to szczerze się cieszę szczęściem mojego młodego krewnego, bo Attilio jest bardzo sympatyczny i zacny chłopak... Prócz tego, wiem, że się wybornie zabawię, patrząc na mojego wuja, świeżo mianowanego ministra Sacco, z jaką miną on wkroczy do starożytnego pałacu książąt Buongiovanni! Będzie to przepyszny widok! Ach, ten kochany wujaszek! Czy wiesz, księże Piotrze, mój ojciec, który wszystko bierze na seryo i ze wszystkiego wyprowadza wnioski, powiedział mi dziś rano, że całą noc nie spał z powodu tego Sacca, który zdobywa coraz to większe znaczenie...
Po chwilowem milczeniu, hrabia rzekł, spojrzawszy na zegarek:
— Teraz jest wpół do trzeciej... otóż dopiero o piątej będziesz mógł wrócić koleją do Rzymu... bo nie ma żadnego wcześniejszego pociągu... Otóż, drogi księże, zrób mi tę przyjemność i wróć ze mną powozem...
Piotr zaczął się bronić:
— Serdecznie dziękuję, lecz nie mogę... Jestem zaproszony na obiad przez Narcyza Haberta, więc muszę się stawić na godzinę oznaczoną.
— Ależ właśnie, tylko ze mną wracając, możesz się nie spóźnić... Wyjedziemy ztąd o godzinie trzeciej i około godziny piątej będziemy w Rzymie... Zobaczysz, jaki śliczny spacer odbędziesz, jadąc powozem przez rzymską Kampanię, a dziś będziemy mieli wyjątkowo piękny zachód słońca...
Piotr musiał ustąpić wobec uprzejmości hrabiego, który, potrzebując jeszcze kogoś widzieć we Frascati, szedł tam z Piotrem, wesoło i zajmująco rozmawiając o Rzymie, Włoszech i Francyi. O godzinie trzeciej wsiedli do powozu i doskonałe konie hrabiego ruszyły kłusem. Powóz był wygodny, poduszki kołysały w nim jadących. Z początku droga staczała się wśród winnic i gajów oliwnych. Ludzi spotykali rzadko. Tylko od czasu do czasu, mijali wieśniaka o szeroko skrzydlastym, czarnym kapeluszu filcowym, lub jeźdźca na białym mule, albo wózek zaprzężony w osła. W dnie powszednie, ruch około Frascati prawie ustawał, za to w niedzielę i święta gwarno tu bywało z powodu przyjazdu mieszczan z Rzymu, którzy z dworca kolejowego rozchodzili się po zagrodach i karczmach na ucztę, składającą się z pieczonego koźlęcia i wina.
Na zakręcie drogi, powóz przejechał koło wielkiej studni, przy której pojono stado owiec. Konie zwolniły biegu, bo stado zaległo całą drogę w poprzek. Teraz minąwszy już miasto i sąsiadujące z nim zagrody, powóz wjechał na równą drogę, przecinającą olbrzymią płaszczyznę Kampanii, której lekkie falistości, ztąd dopiero dawały się dostrzegać. Spalona od słońca trawa nadawała tym obszarom odcień rudawy a w dali, wśród fioletowej mgły, leżał Rzym, to ukazując się, to ginąc, w miarę jak powóz zjeżdżał i wjeżdżał na nieznaczne wgłębienia i wyniosłości drogi. Przez chwilę, Rzym zdawał się być wązką, szarą linią na horyzoncie, linią rozerwaną jaskrawością białych kopuł, iskrzących się w słońcu. Lecz niezadługo miasto znikło, zatopione falistością olbrzymiej przestrzeni pól tej szczególniejszej okolicy.
Powóz jechał równo, pozostawiając coraz dalej za sobą góry Albańskie, podczas gdy na prawo, na lewo i naprzeciw, ciągnęło się morze łąk, pastwisk i ugorów. Wtem, hrabia, wychyliwszy się nieco z powozu, zawołał:
— Tam przed nami, idzie drogą jakiś człowiek, zdaje mi się, że to nasz znajomy Santobono... Tak, jestem pewien, że to on. Znakomicie chodzi... konie nieprędko go dogonią...
Piotr wychylił się także i poznał proboszcza opuszczonego kościółka Matki Boskiej Polnej. Postać to była łatwa do rozpoznania. Rzadko kto był tak barczysty, a zarazem suchy i wysoki. Zgruba ociosane jego ciało, uwydatniało się w czarnej, długiej sutanie. Wśród jasności powietrza i drogi, Santobono występował jak czarna, twarda, atramentowa plama. Szedł wielkiemi, regularnemi krokami, zdawało się, że automatycznie się porusza. Dziwaczną tę postać można było wziąść za uosobienie wiecznego tułacza, lub zbliżającego się ślepego losu. Teraz już można było rozpoznać szczegóły: na prawem ręku, niósł jakiś przewieszony węzełek.
Gdy konie zrównały się z idącym brzegiem drogi Santobonem, hrabia kazał stangretowi jechać stępa i rozpoczął rozmowę:
— Dobry wieczór, proboszczu!... Cóż, jakże zdrowie?...
— Zdrów jestem... najpokorniej dziękuję panu hrabiemu.
— A gdzież idziesz tak śpiesznie, czy można wiedzieć?...
— Idę do Rzymu, panie hrabio!
— Jakto, do Rzymu?... Toż przyjdziesz tam chyba w nocy!
— O będę tam nie wiele co później od pana hrabiego... Mam dobre nogi... dzięki czemu zaoszczędzę pieniądze, którebym wydał na jazdę koleją...
Mówił to, nie odwracając nawet głowy, patrzał prosto przed siebie, nie zwalniając, ani też nie przyśpieszając kroku. Prada, którego bawił ten typ księdza, żyjącego w dzikiem odosobnieniu, namiętnością tylko rojonych przez siebie planów, rzekł cicho, pochyliwszy się w stronę Piotra:
— Zaproszę go do powozu... zobaczysz, że się zabawimy...
A zwróciwszy się ku idącemu, zawołał:
— Księże, siadaj do powozu, jest miejsce, to cię podwieziemy...
Santobono przyjął natychmiast zaproszenie, dziękując:
— Najpokorniej dziękuję panu hrabiemu... nie codzień się zdarza jazda takim powozem... a przytem zaoszczędzę sobie butów...
Wsiadł i zajął miejsce na przedniej ławeczce, chociaż Piotr przez grzeczność chciał mu ustąpić i posadzić go koło hrabiego. Santobono zdjął przewieszony przez rękę koszyczek, pełen fig, przykrytych zielonemi liśćmi i postawił go sobie na kolanach.
Konie znów raźno ruszyły kłusem i powóz się potoczył po pięknej, równej drodze. Hrabia, chcąc Santobona wyciągnąć na opowiadanie, zapytał:
— Więc szedłeś, mój proboszczu, do Rzymu, musisz chyba mieć tam jaką pilną sprawę?...
— Tak... niosę trochę fig z mojego ogrodu do pałacu Boccanera... dla Jego Eminencyi kardynała... obiecałem mu przynieść figi z ostatniego tegorocznego zbioru...
To mówiąc, przygarnął do siebie koszyczek trzymany na kolanach, jakby przez obawę, by owoce się nie utrzęsły...
— Ach tak... przypominam sobie, że masz figi przedziwnego smaku w swoim ogrodzie, słodkie jak miód i soczyste jak rzadko. Lecz pocóż masz je trzymać na kolanach, do Rzymu jeszcze daleko, więc można koszyk położyć z tyłu za nami.
Santobono, objąwszy koszyk oburącz, nie chciał się z nim rozstać, zapewniając:
— Bardzo panu hrabiemu dziękuję... najpokorniej dziękuję... Ale koszyk nie jest ciężki i wcale mi nie przeszkadza... a przynajmniej wiem, że mu się nic złego nie stanie, gdy będzie tu przy mnie...
Prada roześmiał się, żartując z pieczołowitości księdza dla owoców swojego ogrodu, wreszcie spytał:
— Więc kardynał Boccanera tak bardzo lubi figi?...
— Jego Eminencya przedewszystkiem lubi figi z tego drzewa, z którego je zerwałem... Przed laty, gdy mieszkał w swojej willi, naumyślnie do mnie przychodzić raczył, by zjeść kilka tych samych fig... Wiedząc zatem, że zrobię mu przyjemność, zerwałem ostatnie jakie były i niosę mu je w prezencie...
Santobono wpatrywał się uporczywie w twarz Piotra, co spostrzegłszy, hrabia rzekł w formie przedstawienia:
— Ksiądz Fromont przybył z Paryża do Rzymu i mieszka właśnie w pałacu Boccanera, już od trzech miesięcy jest w naszem mieście.
— Wiem, wiem — odpowiedział Santobono. — Widziałem go zaraz nazajutrz po jego przyjeździe, spotkaliśmy się u Jego Eminencyi kardynała, któremu wówczas przyniosłem pierwsze tegoroczne figi z ulubionego jego drzewa... Niezupełnie były jeszcze dojrzałe... te oto są daleko lepsze i słodsze...
Santobono sprawdził, czy liście nie opadają z koszyka i znów ujął go oburącz, splatając końce swych kościstych palców, porośniętych gęsto rudemi włosami.
Jechali czas jakiś, milcząc. Błonia Kampanii roztaczały się po obu stronach, puste były i olbrzymie, od dawna nie można było dostrzedz ani domu, ani muru, ani nawet drzewa lub krzaka. Grunt tylko pusty słał się w lekkie pochyłości, pokryty rdzawą trawą, która miejscami zaczynała się zielenić, jak zwykle z nadchodzącą zimą. Wtem ukazała się jakaś baszta na wpół rozwalona; stojąc samotnie wśród pustkowia, przybrała nadmierne rozmiary. Nieco dalej, widać było kawał ogrodzonego tykami gruntu, na którym snuły się sylwetki wołów i koni, inne woły jeszcze w jarzmach dążyły tam z pola, poganiane przez oraczy, podczas gdy właściciel tego stada i gruntu, pędził galopem na kasztanowatym koniu, rozglądając się po odwróconych dziś zagonach. Chwilami droga się zaludniała. Lekki dwukołowy wózek, zwany biroccino, minął powóz, z turkotem pędząc jak strzała w przeciwną stronę. Od czasu do czasu ciągnęły inne wiejskie wózki, dowożące do Rzymu wino i jarzyny. Jadący niemi wieśniacy, rozłożywszy się pod budą spali, a konie, brzęcząc dzwonkami uprzęży, szły zwolna same, dobrze znając drogę, którą często odbywały. Kobiety, kupkami po trzy lub cztery, powracały ze stolicy do wiejskich swych zagród, a dla ułatwienia pieszej wędrówki, pozaginały wierzchnie spódnice; szły z gołą głową a od czarnych ich włosów, jaskrawo odbijały czerwone chustki, zarzucone na ramiona. I znów pusto było na drodze i w okół, powóz jechał bezludną okolicą, wśród której nie można było dostrzedz śladu człowieka, a po nad bezbrzeżną równiną unosiła się tylko jasna kopuła nieba z opuszczającem się słońcem, które coraz to niżej, skośne słało promienie po smutnych olbrzymich rozłogach rzymskiej Kampanii. Monotonny ten krajobraz posiadał dziwny urok, mający coś wspólnego z urokiem morza.
— A cóż papież, czy umarł? — zapytał hrabia, patrząc na Santobona.
Ten drgnął, zawahał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł z przybraną obojętnością:
— Mam w Bogu nadzieję, że Ojciec święty długo jeszcze pożyje dla tem większej chwały Kościoła...
— A więc kardynał Sanguinetti udzielił ci pomyślnych wiadomości o zdrowiu papieża?... Cóż powiedział ci kardynał, podczas twej wizyty porannej?...
Santobono był widocznie niezadowolniony, że go widziano wchodzącego do pałacyku kardynała. Lecz idąc tam, śpieszył się tak, że nie dostrzegł hrabiego i Piotra stojących w pobliżu opuszczonego jego kościoła. Opanowawszy się wreszcie, rzekł spokojnie:
— Nigdy nie można wiedzieć, czy nowiny są złe lub dobre... Podobno Ojciec święty był dzisiejszej nocy cierpiący... i modlić się będę, by następną noc przebył pomyślniej...
Zamilkł, a po chwilowym namyśle dodał:
— Lecz jeżeli taką jest wola Boga... jeżeli Bóg chce do siebie powołać naszego Ojca świętego, nie pozostawi On wszakże swej trzody bez pasterza i pewnie wyznaczył już tego, który będzie rządził Stolicą apostolską.
Te budujące słowa w ustach Santobona rozweseliły hrabiego; roześmiał się głośno i, z zamiarem przedłużenia rozmowy w tym kierunku, zawołał:
— Prawdziwie jesteś nieoceniony, mój proboszczu! Więc przypuszczasz, że papieże pojawiają się jako widoma łaska i wola Boga? Podług ciebie, przyszły papież już jest naznaczony i mianowany w niebie i tylko czeka na ukoronowanie tiarą gdy ta będzie wolną?... Wyobraź sobie, że dotychczas byłem przekonany, że się ludzie trochę mięszają w całą tę sprawę... Ale ty wiesz daleko więcej, a może nawet mógłbyś nam powiedzieć, który z kardynałów jest z łaski nieba, niezawodnym następcą Leona XIII?...
Śmiejąc się, hrabia w dalszym ciągu żartował z lekceważeniem niedowiarka, lecz Santobono, nie oburzając się bynajmniej, słuchał spokojnie, a nawet zaczął się śmiać, gdy Prada opowiadał, że lud rzymski mający pociąg do gry, bawił się w zakłady w razie choroby papieża, stawiając kwoty mniejsze lub większe na nazwiska kardynałów mogących być obranymi. Santobono zatem, jako mający wiadomości wprost z nieba, mógł wygrać olbrzymie pieniądze. Następnie, hrabia mówić począł o trzech białych sutanach, zawsze gotowych w Watykanie, podczas trwania konklawe. Te trzy sutanny, były różnej miary, któraż więc, mała, średnia, czy też największa będzie teraz potrzebna przy obłóczynach nowo obranego papieża?...
— Proszę, powiedz nam, mój proboszczu, której miary sutanna zostanie wyjętą z watykańskiej szafy? Albo lepiej jeszcze, powiedz nam nazwisko przyszłego papieża... A może nim będzie kardynał Mozetta?...
Santobono, chociaż postanowił zachować się obojętnie, udając zdanie się na łaskę bożą w sprawie śmierci i obioru nowego papieża, zaczął wychodzić ze swej roli pobożnego i dobrego księdza, pełnego pokory. Oczy mu błysnęły i zaprzeczył z uniesieniem:
— Mozetta! Nigdy, cóż znowu! Mozetta jest zaprzedany wszystkim dworom europejskim!
— To może kardynał Bartolini?
— Pan hrabia chyba żartuje! Bartolini zużył się zupełnie... wiecznie czegoś chce a niczego nie może dokonać... wiecznie o coś prosi a nigdy niczego nie może uzyskać...
— W takim razie kardynał Dozio?...
— Dozio! Dozio! Ach, gdyby ten został papieżem, możnaby zwątpić o przyszłych losach naszego świętego Kościoła... Dozio jest zły i głupi...
Prada wzniósł w górę ręce, jakby na znak, że w takim razie nie widzi, ktoby mógł zostać papieżem. Naumyślnie nie wymieniał nazwiska kardynała Sanguinetti, wiedząc, że tem pomijaniem kandydata upatrzonego przez Santobona podnieci go i rozdrażni. Wtem, jakby wreszcie znalazłszy, zawołał wesoło:
— Ach, już wiem... wiem, mój proboszczu, kogo masz na myśli... najniezawodniej kardynała Boccanera!
Nazwisko to spadło jak cios na Santobona, raniąc go w jego niezapomnianej urazie i patryotycznej wierze. Usta mu się wykrzywiły, chciał z nienawiścią krzyknąć z głębi serca: nie, nie! — lecz powstrzymał to wyrywające się słowo, spojrzał na koszyk fig, które wiózł w podarku i zacisnąwszy ręce, rzekł tylko, siląc się na zupełną spokojność:
— Jego reverendissime Eminencya kardynał Boccanera jest świętym człowiekiem... godnym tronu... lecz możnaby się obawiać zbyt burzliwego panowania... bo jest on nieprzejednanym przeciwnikiem rządu włoskiego... nienawidzi królestwa zjednoczonych Włoch...
Prada, chcąc silniej jeszcze rozdrażnić zadaną ranę, odezwał się:
— Jednakże na kardynała Boccanera zgadzasz się... widzę że się zgadzasz... wiem, że do niego oddawna przywiązanym jesteś, więc rozumiem, że się cieszysz z prawdopodobnego jego obioru... Tak, wszyscy są przekonania, że konklawe nie może wybrać innego kandydata. A ponieważ kardynał Boccanera jest bardzo wysoki...przeto tym razem wyjmą z szafy największą białą sutanę...
— Największą białą sutanę — mruknął jakby do siebie Santobono — Nie można wiedzieć... nie można... bo różnie się zdarza...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zapanował nad swojem wzburzeniem i zamilkł, a Piotr, przypomniawszy sobie rozmowę, jaką niechcący słyszał w pałacyku kardynała Sanguinetti, podziwiał siłę woli, z jaką Santobono panował teraz nad sobą. Widocznie ten namiętny stronnik kardynała Sanguinetti wiózł te figi do pałacu Boccanera, by pod pozorem złożenia podarku, módz się tam dostać i czegoś się dowiedzieć. Zapewne musiał liczyć, że dawny jego kolega z seminaryum, ksiądz Paparelli, powie mu mnóstwo najciekawszych wieści.
Powóz toczył się żwawo po równym gościńcu, przecinającym niezmierzone okiem błonia Kampanii, a hrabia, od jakiegoś czasu milczący, odezwał się, jakby kończąc słowami myśl rozpoczętą:
— Jeżeli papież umrze, to z pewnością tak powiedzą... Bo to nagłe zapadnięcie na zdrowiu, dolegliwości żołądka... wiadomości skrywane... Tak, tak, mój proboszczu... na pewno ludzie powiedzą, że umarł otruty... o każdym umierającym papieżu mówią to samo...
Piotr drgnął gwałtownie. Papież otruty! I pod tem wrażeniem, głośno zawołał:
— Jakto?... Czyżby to być mogło! Trucizna, w naszej epoce, trucizna!
Patrzał na obudwóch z pewnem przerażeniem, bo trucizna była może właściwą za czasów papieży z rodu Borgia, lecz obecnie wydawała się dziwacznym pomysłem, używanym jedynie przez autorów romantycznych dramatów.
Santobono milczał, twarz miał nieruchomą, nieprzenikliwą. Prada zaś potrząsnął znacząco głową i rzekł:
— Tak, w naszej epoce trucizna... a przynajmniej postrach trucizny — jest jeszcze bardzo na czasie, w naszym dzisiejszym Rzymie. Gdy tylko zdarzy się wypadek gwałtownej śmierci, niewytłomaczony lub tragiczny, zawsze każdy przypuszcza, że trucizna jest tego powodem. Lecz trzeba też przyznać, że nigdzie, w żadnem wielkiem mieście nie wydarzają się tak czysto wypadki nagłej śmierci, jak w Rzymie... Nie wiem, czemu to przypisać... może febrom. Ale ludzie twierdzą, że to nie febra, tylko trucizna tak szybko zabija. Mnóstwo krąży o tem legend... są podobno trucizny nie pozostawiające żadnego śladu a recepty ich przechowują się od czasów najdawniejszych... za rzymskich cesarzy, za papieży, a nawet w mieszczańsko-demokratycznej naszej epoce, mnóstwo ludzi ginie skutkiem trucizny.
Hrabia mówił to ze sceptycznym uśmiechem, a jednak pomimo jego woli, widać było, że musiał wierzyć w opowiadane legendy; było to może związane z rasą, z wychowaniem. Przytaczał teraz fakta. W starożytności rzymskie damy pozbywały się mężów lub kochanków za pomocą jadu czerwonej ropuchy. Praktyczniejsza od nich Lokusta wygotowywała truciznę z roślin, a za panowania rodziny Borgia, sławna Toffana w Neapolu sprzedawała przyrządzaną przez siebie wodę zapewne z arszenikiem, dając ją klientom we flaszkach z obrazem świętego Mikołaja z Bari. Podawano także truciznę w winie, sypiąc dla zapachu liście świeżej róży, podobno w wielu razach wydarzała się natychmiastowa śmierć po ukłuciu szpilką, lub po zjedzeniu połowy pieczonego ptaka, który został rozkrojony nożem po jednej stronie zatrutym.
— Mam nawet osobiste wspomnienie z młodości... Narzeczona mojego przyjaciela padła trupem w kościele, powąchawszy swój ślubny bukiet... Jak widzisz, kochany księże, trucizna jest jeszcze u nas w użyciu... i przechowują się znakomite recepty...
— Przypuściwszy że tak jest, łatwo wszakże przekonać się... bo chemia zrobiła postępy. W starożytności chętnie wierzono w tajemnicze działanie trucizny, bo nie posiadano środków zbadania, nieznano analizy... Lecz dziś, trucizna Borgiów poprowadziłaby winowajców prosto przed kratki sądowe... i niema ludzi dość naiwnych, by się posługiwali taką niebezpieczną bronią względem nieprzyjaciół. Stanowczo nie mogę wierzyć... W truciznę, zaledwie że wierzą poczciwi czytelnicy nieprawdopodobnych powieści w odcinkach dzienników.
— Niech i tak będzie... zapewne, że masz słuszność, kochany księże Piotrze... Lecz u nas jest inaczej... Zapytaj się chociażby kardynała Boccanera... on w przeszłym roku utracił najserdeczniejszego przyjaciela monsignora Gallo, który w przeciągu dwóch godzin umarł w jego obecności, na jego rękach.
— Uderzenie krwi do głowy zabija człowieka prędzej, niż w dwie godziny, a pęknięcie żyły sercowej zabija natychmiastowo, prędzej, niż w dwie minuty.
— To prawda. Wszakże zapytaj się kardynała, co on myślał, patrząc na konanie monsignora Gallo... co myśli teraz, przypominając sobie gwałtowne dreszcze wstrząsające ciałem swego przyjaciela, jego oczy zapadające się nagle w głębię, jego cerę ołowianą, wyraz przerażenia w całej twarzy, tak zmienionej, że niepoznawał jego rysów... Kardynał Boccanera ma najsilniejsze przekonanie, że przyjaciel jego, monsignor Gallo zmarł otruty... i to otruty z jego powodu, bo był jedynym jego powiernikiem i zawsze słuchanym doradcą.
Przerażenie Piotra wzrastało, więc szukając uspokojenia, zwrócił się w stronę Santobona, który, milcząc, siedział pogrążony w nieodgadnionych dumaniach.
— Księże proboszczu, czyż i ty wierzysz w te nieprawdopodobne strachy o truciźnie?...
Lecz Santobono nieodpowiedział i z nieruchomą twarzą wpatrzył się płomiennemi oczyma w hrabiego, który znów opowiadał nowe zadziwiające wypadki śmierci spowodowanej trucizną.
— Zaczynam się naprawdę obawiać — szepnął Piotr. — A może postanowię sobie nic nie jeść w Rzymie, z obawy trucizny...
Roześmieli się z owego postanowienia obadwaj i znowu powrócili do poprzedniej rozmowy. Wszak rzeczywiście w Rzymie od najdawniejszych czasów szerzyła się plaga gwałtownych śmierci, dokonywanych sztyletem lub trucizną. Od czasu powstania pierwszego muru, pierwszej własności, rozpoczęła się walka o zdobycie cudzego dobra, a rozpasana żądza używania uzbroiła ręce, które krwią zalały ulice rozrastającego się miasta i strąciły do Tybru tysiące ofiar, lub zagrzebały je w ziemi, by posiąść w spokoju zagarnięte łupy. Sztylet i trucizna zieją śmierć za cesarzy, sztylet i trucizna nie ustępują za papieży i zawsze tenże sam potok okrutnych zbrodni unosi trupy na tej tragicznej ziemi, opromienionej słońcem niezmąconej piękności.
— Ci, którzy zachowują środki ostrożności, mają słuszność... Wiem, że niejeden z kardynałów, drżąc o siebie, wszystkiego się lęka i zabezpiecza jak może. Znam takiego, który jada i pije tylko u siebie i wyłącznie tylko to, co mu poda i kupi jego kucharz. Więc dziwić się nie można że i papież się lęka.
— Jakto, nawet papież?... Nawet papież pozostaje pod groźbą trucizny? — zawołał Piotr silnie wzburzony.
— Cóż chcesz, mój drogi, podobno jest... Są okoliczności, w których on najbardziej jest narażony, on przedewszystkiem... Czyż nie wiesz, że panuje w Rzymie ogólne przekonanie, że papież niepowinien żyć zbyt długo?... Otóż, jeżeli upiera się żyć, znajdują się tacy, którzy przełamują ten upór... zwłaszcza jeżeli skutkiem starości papież zniedołężnieje i stanie się przeszkodą w sterowaniu sprawami Kościoła... Lecz takie wyprawienie papieża do nieba, bo każdy papież ma zapewnione miejsce w niebie, odbywa się z całą przyzwoitością, naprzykład korzysta się z chwili, gdy jest zakatarzony... tak, katar jest dostatecznym powodem, by mu wyraźnie dać uczuć, że nie powinien zapominać się, zajmując niepotrzebnie tron świętego Piotra.
Prada opowiedział także o pewnym prałacie, który, chcąc uspokoić strwożonego Leona XIII, obmyślił swojego systemu zamykany na klucz wózek, do przywożenia z miasta zapasów kuchennych na stół papieża, lecz projekt ten nigdy nie został wprowadzony w wykonanie.
— Są to sprawy nic nieznaczące — dodał, śmiejąc się. — Wszak prędzej lub później, śmierć nas nigdy nie mija, a dla ludzi wierzących, miło być musi umierać w przekonaniu, że się to czyni dla dobra Kościoła. Cóż, proboszczu, czy nie mam racyi?...
Milczący Santobono, zapatrzony w koszyk, który trzymał na kolanach, podniósł teraz oczy, lecz nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową, a hrabia powtórzył swe pytanie, inną mu nadając formę:
— Wszak trucizna nie zadawałaby śmierci, gdyby się to sprzeciwiało woli bożej?... Mówiono mi, że powiedział to monsignor Gallo, umierając na rękach swego przyjaciela, kardynała Boccanera.
Lecz i tym razem Santobono nie nie odpowiedział, tylko niżej opuścił głowę.
Wszyscy trzej zamilkli a powóz toczył się i toczył równo po szerokim gościńcu przecinającym obszary Kampanii. Droga była prosta i zdawała się sunąć gdzieś w nieskończoność. W miarę zniżania się słońca, rozkładały się cienie, mocniej zarysowując lekkie, jakby rozlewające falistości gruntu, miejscami równina przybierała tony różowo zielone, to znów szaro fiołkowe, zanikające w dali, zlane ze sklepieniem nieba. Wzdłuż drogi, ciągle było pusto i tylko rosły wysokie i już zeschłe bodiaki, oraz olbrzymie kopry o żółtych baldaszkach. Wtem, znów ukazał się pług zaprzężony w cztery woły, jeszcze przy pracy. Sylwetka ta wśród pustkowia przybrała jakieś zadziwiająco olbrzymie rozmiary. Gdzieś dalej, stado owiec rzucało ciemną plamę na zieleniejącej już trawie, a pies czuwający nad stadem, szczekał. Głos jego wyraźny, przeciągle się rozlegał wśród pustkowia i panującej nad niem ciszy, podobnej do niezmąconego milczenia śmierci. Lecz otóż niedaleko, wzbiło się w górę kilka skowronków, jeden z nich odłączył się od innych i znikł w wysokościach przestworza, lecz śpiew dolatywał od ptasząt z całą czystością i wdziękiem. Niebo było jasne i przybrało kolor złocisty a na skraju i na tle widnokręgu, zaczynał się rysować Rzym, zwiększając się z każdą chwilą, mnożąc swe wieże i kopuły. Skutkiem oświetlenia, miasto zdawało się być wykute w białym marmurze, wśród ciemnej zieloności ogrodów. Rzym, widziany ztąd, czynił wrażenie zaczarowanego zjawiska, mogącego zniknąć, rozwiać się i rozpłynąć.
— Matteo! — zawołał Prada do swojego stangreta — zatrzymasz konie przed Osteria Romana.
A zwróciwszy się w stronę swoich towarzyszów podróży, dodał:
— Wybaczcie mi, panowie, że się na chwilę zatrzymamy, lecz przywożę ztąd świeżo zniesione jaja dla mojego ojca... lubi je, więc staram się, by je miał jak można najświeższe...
Powóz właśnie dojeżdżał do prostej, pierwotnej karczmy przy drodze, opatrzonej szyldem szumnie brzmiącym: „Antica Osteria Romana“. Zwykłymi gośćmi w tej karczmie byli chłopi chodzący za pługiem, a czasami wstąpił tu który z myśliwych, by zaspokoić głód jajecznicą z kawałkiem szynki i butelką białego wina. W niedzielę ruch był nieco większy, bo wytrwalsi na dalekie wycieczki piesze goście przychodzili aż z Rzymu, ciesząc się widokiem pól i wiejską swobodą. W dni powszednie bywało, że wśród pustkowia Kampanii, nikt się nie zdarzył chcący tu zajść na wypoczynek.
Gdy tylko powóz przystanął, hrabia wyskoczył, mówiąc:
— Wrócę za chwilę... zaraz...
Karczma składała się z obszernego jednopiętrowego budynku. Stosunkowo do długości była bardzo nizka, zbudowana z kamieni wyżółkłych na słońcu, które oddawna wypiekło ją tak, jak i ciężkie jej schody z kawałów polnego kamienia. Schody znajdowały się zewnątrz i wiodły na pierwsze piętro, na dole zaś była obszerna izba dla gości, oraz stajnie i wozownia. Na boku rósł gaik piniowy, inne bowiem drzewa nie byłyby mogły rosnąć na tym jałowym gruncie. W cieniu pinij była altanka, pięć, czy sześć ław i stołów, a wszystko z desek nieheblowanych i najprostszej roboty. Po za karczmą, wśród pola, widać było kilka filarów starożytnego wodociągu. Łuki arkad otwierały się na tle nieba, urozmaicając monotonię poziomych linij olbrzymiej płaszczyzny, odcinającej się równo na krańcach horyzontu.
Hrabia, odszedłszy parę kroków, zawrócił się i stanąwszy przy powozie, rzekł:
— A może napijecie się panowie białego wina?... Wiem, proboszczu, że znasz się na winie, a tutejsze ma pewne zalety.
Santobono, nie czekając na dłuższe naleganie wysiadł z powozu, mówiąc.
— Znam tutejsze wino... sprowadzają je oni z Marino... winnice rosną tam na chudszym gruncie, niż w naszem Frascati.
Zamiast zostawić koszyk w powozie, trzymał go Santobono przed sobą jak monstrancyę, co rozśmieszyło Pradę, więc rzekł:
— Pocóż nosisz się, mój proboszczu, z tym koszykiem?... Zostawże swoje figi w powozie... będziesz miał swobodniejsze ręce...
Lecz Santobono, nic nie odpowiedziawszy, przycisnął tylko koszyk do siebie i szedł spokojnie ku karczmie, podczas gdy Piotr wysiadał z powozu, zaciekawiony widokiem „Antica Osteria Romana“, do której wiedział, że chętnie w niedzielę schodzi się biedniejsze mieszczaństwo rzymskie.
Prada był tu dobrze znany i zaraz wyszła ku niemu stara, chuda kobieta królewskiej postawy, lecz w obdartej i wyszarzanej spódnicy. Mówiła, że nie wie ile dziś znajdzie jaj, bo kury znosiły je gdzie chciały, ale zaraz poszuka, chciałaby bowiem zebrać chociażby sześć, tak jak przeszłym razem.
— Dobrze, poszukajcie, moja kobieto, a my tymczasem napijemy się wina.
Wszyscy trzej weszli do karczmy. W izbie było już ciemno, a chociaż letnie gorąca dawno minęły, roje much brzęczały, uwijając się w powietrzu przesyconem przykrą wonią skwaśniałego mleka i zjełczałej oliwy. Oswoiwszy oczy z panującym tu zmrokiem, ujrzeli się wśród obszernej izby o zaczernionych brudem ścianach, pełnej stołów i ław z prostych, ledwie że ociosanych desek. Zdawało się, że nikogo tu nie było, taka panowała cisza, przerywana jedynie brzękiem much, jednakże za jednym ze stołów siedziało dwóch mężczyzn, zapewne przechodniów, którzy milcząco i nieruchomie patrzyli na stojące przed nimi szklanki pełne wina. W pobliżu zaś drzwi, na nizkim stołku siedziała córka gospodarzy, chuda i żółta dziewczyna, trzęsąca się od febry. Siedziała, próżnując, z rękoma założonemi na kolanach.
Hrabia, spostrzegłszy nagłą bladość Piotra i domyśliwszy się, że mu brak tutaj powietrza, zaproponował siąść w altanie w pobliżu domu.
— Tam będzie nam lepiej, dzisiejszy wieczór jest bardzo ciepły...
Dziewczyna musiała wyręczyć matkę, która szukała jaj i ojca zajętego naprawianiem koła przy wozie, z niechęcią więc wstała i drżąc chorobliwie, przyniosła do altany karafkę wina i trzy szklanki, a wziąwszy zapłatę, wsunęła pieniądze do kieszeni i, nie rzekłszy słowa, poszła siąść na swoim zydlu, pochmurna, niezadowolona, że musiała się z niego poruszyć.
Prada z właściwą sobie wesołością nalał wina do szklanek, chociaż Piotr bronił się, że pić nie może, chyba tylko podczas śniadania lub obiadu.
— Raz można odstąpić od reguły!... Musisz się z nami trącić... No cóż, proboszczu, prawda, że winko wcale niezłe?... Wypijemy zdrowie papieża... niechajże ozdrowieje!
Santobono, łyknąwszy duszkiem nalaną szklankę, cmoknął językiem, lecz nic nie odpowiedział, tylko zwolna, ostrożnie, postawił przy sobie na ziemi koszyk z figami i, zdjąwszy kapelusz, hałaśliwie odetchnął.
Pogodny wieczór dzisiejszy, był rzeczywiście zachwycającym. Niebo przybrało barwę jasno złotą, opromieniając stepy Kampanii, która wkrótce miała się do snu ułożyć, a lekkie podmuchy wiatru przynosiły zapachy traw i zeschłych polnych kwiatów.
— Jakże tu rozkosznie — szepnął Piotr. — Jakiż wdzięk tajemniczy posiada ta pustynia, pełna niezmąconego spokoju; patrząc na nią, zapomina się o reszcie świata!
Prada kiwnął tylko głową, bo nalawszy znów wina do szklanki Santobona, cały był zajęty drobną sceną, którą szczerze się bawił, wreszcie rozweselony, dał znak Piotrowi oczyma i obadwaj patrzyli teraz na rozgrywającą się akcyę. W pobliżu miejsca, gdzie siedzieli, chodziło kilka chudych kur polujących na owady. Jedna z nich, czarna, ładna kokoszka, zgrabna i cała błyszcząca, spostrzegła koszyk z figami i śmiało się do niego zbliżyła. Lecz gdy była już blizko, ogarnęła ją trwoga i cofnęła się, nie spuszczając wszakże z oka fig, które bardzo ją nęciły. Wyciągała ku nim szyję, lecz na próżno. Wreszcie łakomstwo dodało jej odwagi; zbliżyła się szybko do koszyka wysoko unosząc nogi i napastniczo dziobnęła jedną z fig wyglądających z pomiędzy liści, zadając jej potężną ranę.
Prada, uszczęśliwiony jak dziecko, parsknął głośnym śmiechem powstrzymywanym już od chwili.
— Proboszczu, uważaj, coś źle z twojemi figami!...
Santobono właśnie kończył drugą swą szklankę wina i, przechylony w tył, wzniósł z zadowolnieniem oczy w górę, lecz na odgłos słów hrabiego, zerwał się na równe nogi, rozejrzał się i zrozumiał, zobaczywszy kurę. Zaperzony, zaczął kląć i machać rękoma, lecz kura, zasmakowawszy w fidze, dziobnęła ją głębiej i, spłoszona, nie puściła zdobyczy, uciekając z trzepotaniem skrzydeł szybko i pociesznie, tak iż Prada i Piotr zanosili się od śmiechu, tem więcej, że Santobono puścił się za nią w pogoń a gdy znikła w trawach za domem, wygrażał jej pięścią, wściekły bezsilnością swojego gniewu.
— A widzisz, proboszczu, trzeba było mnie usłuchać i zostawić figi w powozie. Lecz powinieneś mi być wdzięczny, bo gdybym cię nie był ostrzegł, kura byłaby wszystko zjadła.
Mrucząc w dalszym ciągu, coraz to nowe przekleństwa, Santobono postawił koszyk z figami na stole i, zdjąwszy kilka liści, naprawiał uczynioną szkodę, rozkładając luźniej owoce, a gdy skończył i obejrzał koszyk na wszystkie strony, uspokoił się i odetchnął.
Słońce nachylało się coraz raptowniej i noc była blizka. Hrabia, chcąc już jechać dalej, zaczął się niecierpliwić na karczmarkę:
— Czyż ona zapomniała... dlaczego mi nie przynosi owych jaj obiecanych...
Wstał i poszedł szukać karczmarki, wszedł do stajni, do wozowni, lecz jej nie znalazł, obszedł więc dom, chcąc spojrzeć czy jej niema w tamtej stronie. Lecz nagle przystanął, silnie ździwiony: Czarna kokoszka leżała na ziemi martwa i tylko trochę krwi sączyło się jej z dzioba.
W pierwszej chwili był tylko zdziwiony. Schylił się i poruszył ją. Była jeszcze ciepła, lecz bezwładna, obwisła jak kawałek szmaty. Tknięty nagłem przeczuciem, Prada pobladł i z trwogą patrząc na to biedne nieżywe stworzenie, czuł, że całą odgadł prawdę. W jednej chwili przypomniał sobie chorego Leona XIII, Santobona biegnącego do kardynała Sanguinetti dla dowiedzenia się o nowiny z Watykanu a następnie jadącego do Rzymu z koszykiem fig, których strzegł jak skarbu.
Wszak te figi były wiezione dla kardynała Boccanera! Naraz przypomniała mu się cała serya legendowych opowieści o zatrutych owocach, i nie wątpił już, że figi były zatrute. Nie miał jeszcze czasu zastanowić się co pocznie, gdy odezwał się tuż za nim głos:
— Cóż się stało tej czarnej kokoszce. Wszak to ta sama mała psotnica?...
Był to Piotr, który, zostawiwszy proboszcza w powozie, przyszedł tu, by spojrzeć bliżej na kawałek arkad wodociągu starożytnego, pomiędzy sosnami za karczmą.
Prada drgnął cały, jakby schwytany na występku, i bez namysłu, sam nie wiedząc dla czego, odpowiedział, kłamiąc:
— Już nie żyje... Wyobraź sobie, że gdy tu przyszedłem, zastałem pojedynek pomiędzy nią a tą drugą kurą, którą tam widzisz chodzącą... Chcąc odebrać kokoszce ukradzioną figę, dziobnęła ją w głowę i zabiła na miejscu... patrz, jeszcze krew się sączy...
Dla czego opowiadał to wszystko?... Sam się temu dziwił, improwizując zmyślone zajście pomiędzy kurami. Czy nie chciał nikogo wtajemniczać w odkrytą zasadzkę na życie kardynała Boccanera?... Czy też wstydził się wyjawić przygotowaną za pomocą trucizny zbrodnię przed tym cudzoziemcem, który lepiej, by o możliwości takiego podstępu nie wiedział. Czuł wszakże wyraźnie, że uczciwość nie dozwala godzić się na trucie ludzi.
Piotr lubił zwierzęta, więc litościwie spoglądał na kokoszkę martwą, tak pełną życia jeszcze przed chwilą. Opowiadanie hrabiego wydało mu się rzeczą zupełnie zwykłą, więc rzekł:
— Kury są względem siebie okrutne... tak bardzo okrutne, że nawet ludzie ledwie im mogą dorównać... Miałem u siebie kilkanaście kur, otóż gdy która z nich skaleczyła się, natychmiast inne starały się ją dziobać w ranę, szarpiąc ciało aż do kości...
Prada natychmiast odszedł i spotkał właśnie karczmarkę, która też zaczęła go szukać, przynosząc tylko cztery jaja; mówiła, że pomimo najstaranniejszych poszukiwań nie mogła znaleźć więcej. Prada zapłacił jej natychmiast i zawołał na Piotra:
— Chodźmy, trzeba jechać... Nie staniemy w Rzymie przed zupełnym zmierzchem.
Santobono spokojnie oczekiwał ich w powozie. Zajął poprzednie swoje miejsce na przedniej ławeczce a plecami się oparł o kozioł. Nogi podsunąwszy w tył, trzymał na kolanach koszyczek z figami, oburącz przytrzymując go i chroniąc jak coś niezmiernie cennego. Pospolita jego twarz była nieruchomą a tylko czarne oczy żyły, gorejąc płomiennemi żądzami dzikiej natury człowieka, prawie że nieodrosłego od ziemi, pomimo kilkoletnich prac nad książką a zwłaszcza nad teologią w seminaryum.
Patrząc na barczystą postać Santobona, wygodnie i spokojnie siedzącą w powozie, Prada drgnął, przejęty wstrętem, lecz zapanowawszy nad sobą, rzekł, gdy tylko konie ruszyły z miejsca:
— Wino, któreśmy wypili, zabezpieczy nas przed febrą... nie ma lepszego lekarstwa nad wino... Gdyby papież mógł trącić się z nami i wypić chociażby jedną szklankę, wyzdrowiałby natychmiast:
Chociaż słowa te były zwrócone do Santobona, ten nic nie odpowiedział a tylko mruknął coś niewyraźnie. Widocznie nie chciał już rozmawiać, jakby ogarnięty uroczystością wieczornego spokoju, opadającego na ziemię wraz z zachodzącem słońcem. Prada też zamilkł i, utkwiwszy badawcze spojrzenie w twarzy Santobona, pytał sam siebie jak z nim postąpić powinien?
Powóz znów toczył się i toczył bez końca po białym gościńcu, mknącym gdzieś w nieskończoność. Gościniec stawał się coraz to bielszy w miarę opadającego na olbrzymie rozłogi Kampanii rzymskiej zmroku. Krańce jej, zatapiając się w cieniach wieczoru, zacieśniały się z każdą chwilą a wgłębienia falistego gruntu wypełniać poczynała mgła fioletowa, lżejszą warstwą przysłaniająca wypukłości stepu. Olbrzymia płaszczyzna coraz to podobniejszą była do morza, wszystko się łączyło pokryte mgłą, mieniącą się w tonie jak wody w czasie przypływu.
Cisza i pustka jeszcze wzrosły. Jakiś ociężale jadący wózek dawno już minął powóz i zacichły nawet odgłosy dzwonków jego uprzęży. Nie było widać ani człowieka, ani zwierząt, ani nawet rozmaitości barw; ustawało wszelkie życie, ogarnięte coraz głębszym snem, równającym się ze spokojem marzonej nicości. Chwilami jeszcze, ukazywały się na prawo odłamy arkad wodociągu starożytnego, który, porozrywany w swej dawnej jednolitości, przerzucił się na drugą stronę drogi, odcinając się teraz wyraźnie na tle zachodzącego słońca. Ach, jakże uroczą godziną jest pogodny początek wieczoru, osuwającego się na rozłożyste stepy Kampanii! Wszystko się rozpływa, zatapiają się szczegóły a bezgraniczna równina zamienia się w morze mgły coraz to cięższej a jednak lotnie rosnącej w górę.
Na lewo, ku morzu, słońce się spuszczało coraz to niżej, już ognista jego kula zachodziła po horyzont, wśród chmurek rozżarzonych i lekkich, jakby łuny ogniska. A gdy słońce już znikło, zatopiwszy się w głębinach, pozostały po niem purpurowe jeziora, podczas gdy cień wieczoru, padłszy na Kampanię, zatarł na niej koloryt tonów, rzuciwszy monotonną szarą opończę. Arkady wodociągu odbijały się czarno na tle zamierającej purpury zachodniego nieba, inne zaś łuki, rozrzucone wśród równiny pozostawały jeszcze różowo oświetlone ostatniemi blaskami a niebo po za niemi było jakby z ołowiu. Co chwila mniej było światła; zachodnie purpury gasły, rozpierzchły się i wszystko pogrążyło się w spokój pełen lękliwej melancholii. Na łagodnie niebieskiem niebie zaczęły się zapalać gwiazdy a w oddaleniu migotały światła Rzymu, światła jeszcze niepewne, maleńkie i jakby z powierzchni ziemi wytryskujące.
Jadący powozem trzej mężczyźni milczeli a Prada nie przestawał pytać sam siebie, co należało uczynić, jak ma złemu zapobiedz?... Oczu nie mógł oderwać od twarzy Santobona i dziwił się spokojowi tego człowieka. Dotychczas Prada nie powziął żadnego postanowienia, tylko powtarzał sobie, że nie powinien dopuścić trucia ludzi. Te figi były niezawodnie przeznaczone dla kardynała Boccanera, śmierć tego lub innego kardynała mało go obchodziła a jako zdobywca z natury i zwolennik walki o byt, uznawał, że należy wszystko pozostawiać losowi. Jako ateusz znowu, bawił się tem pożeraniem księdza przez księdza. To znów brała w nim górę ostrożność; wszak niebezpiecznem było mięszać się w ich sprawy, poruszać uknute przez nich intrygi, narażać się na okrucieństwo ich zemsty. Ach, ten świat czarny, taki był pełen nizkich, niezgłębionych i szkaradnych tajemnic! Lecz kardynał Boccanera nie był w swoim pałacu sam jeden. Te figi mogły się dostać komu innemu, mogły zabić inne osoby przy kardynale będące. I chociaż bronił się od wywoływania w swej pamięci postaci Benedetty i Daria, wszakże stawali oni przed nim uparcie. A jeżeli Benedetta i Dario padną ofiarą?... Nie, Benedetta mieszka przy ciotce, i obiedwie osobno się stołują, Dario tylko jada razem ze swym wujem. Przez chwilę, zdawało mu się, że widzi Daria tracącego przytomność i padającego w ramiona kardynała, który ze spazmów jego twarzy poznawał te same objawy trucizny, działającej okrutnie, nieubłaganie, trucizny, która rok temu zabrała mu najlepszego przyjaciela. Ach, tak, monsignor Gallo miał przed śmiercią tę samą cerę, te same w głębiny zapadłe oczy!
Nie, nie, to zbyt byłoby okropne! On nie dozwoli, by te figi miały dojść do pałacu Boccanera. Powziął teraz ostateczne postanowienie. Zaczeka, by jeszcze mniej było światła, by wieczór zapadł głębszy a wtedy porwie koszyk z kolan Santobono i rzuci go w jaką jamę, rzuci daleko, nic nie rzekłszy i niczem czynu swego nie tłomacząc. Santobono zrozumie, dla czego. A Piotr... ten młody cudzoziemiec?... On może nie zauważy; trzeba rzecz ułożyć, by nic nie zauważył. Prada uspokoił się zwłaszcza, gdy się zatrzymała myśl jego na zamiarze wyrzucenia koszyka z figami w chwili, gdy powóz będzie przejeżdżał pod głębokim i ciemnym łukiem bramy Furba, już w pobliżu Rzymu.
— Jesteśmy zapóźnieni — rzekł Prada, zwróciwszy się do Piotra. — Zaledwie o godzinie szóstej staniemy w Rzymie. Lecz będziesz jeszcze miał dosyć czasu, by módz się przebrać, zjeść obiad w towarzystwie przyjaciela i stanąć na czas w salonach Buongiovanni...
I, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Santobona:
— Twoje figi dojadą zapóźno...
— O nie... Jego Eminencya jest zawsze widzialny do godziny ósmej... a przecież wieczorem fig się nie jada... zatem figi moje będą zjedzone dopiero jutro około południa...
— Ach, tak! — zawołał hrabia. — Tak, te figi będą jedzone dopiero jutro... a sporo ich jest w koszyku... Kardynał uraczy się niemi, zwłaszcza jeżeli nikt mu nie dopomoże...
Piotr, nie zastanowiwszy się do kogo mówi, rzekł, objaśniając:
— Zapewne nikt mu nie dopomoże, bo książe Dario miał dziś wyjechać do Neapolu, chciał się trochę rozerwać po swojej chorobie, która go przez miesiąc przytrzymała w łóżku.
Nagle zamilkł, spostrzegłszy niewłaściwość swych słów, ale Prada uspokoił go:
— Nic nie szkodzi... wierzaj mi, że nic nie szkodzi... to takie dawne dzieje!... Już mnie to nie boli... Więc mówisz, kochany księże Piotrze, że młody człowiek pojechał do Neapolu?...
— Taki miał zamiar... i przypuszczam, że go nie zastanę w pałacu...
Znów wszyscy zamilkli i tylko słychać było turkot powozu. Prada się zamyślił na nowo, zaniepokojony jak postąpić, bo jeżeli Dario wyjechał, po cóż będzie się mięszał w te księże sprawy? Zmęczony własnemi myślami, rzekł prawie mimowoli:
— Wyjechał... bo zapewne osądzono, że lepiej, by się nie pokazywał na dzisiejszym wieczorze u Buongiovannich... Wszak dziś rano miała się zebrać kongregacya rozsądzająca proces pomiędzy mną a hrabiną... Tak, wróciwszy do domu, dowiem się... będę wiedział, czy papież podpisze unieważnienie naszego małżeństwa...
Głos hrabiego stał się nagle szorstki, widocznie bolała go rana, jakkolwiek twierdził, że już o niej zapomniał. Otwierała się ona i krwią się broczyła, ilekroć wspomniał o Benedecie, o tej niegdyś tak bardzo ukochanej kobiecie, którą poślubił a która pomimo to odtrąciła go, zachowując swą miłość i dziewiczość swoją dla innego mężczyzny, dla wybrańca swojego serca, dla Daria, którego zawsze i jedynie miłowała. A tu podana przez nią przyczyna rozwodu... to posądzanie go o niemoc, jakże ubliżającą była ta potwarz, chociaż Rzym cały wiedział, że Lizbetta jest jego kochanką i matką jego syna. Ach, ta rzucona potwarz wywoływała burze zaślepiającego gniewu w namiętnem sercu Prądy. I teraz wstrząsł się cały, jakby przeszyty gwałtownym i przykrym dreszczem, a chcąc odmienić kierunek swych myśli, rzekł.
— Chłodno się zrobiło... zdradziecka to chwila w naszym Rzymie... czas po zachodzie słońca, wieczorami, najłatwiejszy do nabawienia się febry... Trzeba się strzedz wieczornych chłodów... przykryjmy się czem ciepłem... oto są powozowe pledy...
Milcząc, dojechali do bramy Furba, będącej arkadą Acqua Felice, pod którą przechodził gościniec, przecinający stepy Kampanii. Ta resztka starożytnego wodociągu zdawała się zagradzać drogę ogromem swych walących się murów, a pod potężnym, sklepionym łukiem było zupełnie czarno i tylko koła powozu zaturkotały donośniej.
Gdy powóz wyjechał po za bramę, Santobono trzymał jak przedtem koszyk z figami na kolanach, a Prada patrzył nań z przerażeniem, nie rozumiejąc, dlaczego poczuł nagle jakąś bezwładność w rękach, niedozwalającą mu dokonać przedsięwziętego zamiaru. Przecież był zdecydowany przed chwilą... więc dlaczegoż nie chwycił tego koszyka i nie rzucił go daleko, gdy byli w ciemności?... Wszak przed wjechaniem pod bramę, spojrzał uważnie, by wymierzyć swój ruch. Cóż więc się z nim stało?... Dlaczego się powstrzymał?... Czuł, że nowe ogarniają go wachania, że nic nie zdoła przedsięwziąść, nic dokonać, bo skrycie chciał módz dłużej rozporządzać losem, kierować nim i powstrzymać w ostatniej dopiero chwili. Zapragnął porozkoszować się władzą śmierci i przeznaczenia w pełnym pochodzie, a władza ta mieściła się w tym małym koszyku z figami, lecz groźnemi nie były jeszcze dzisiaj, więc dlaczegóż nie przedłużyć... dlaczegóż nie poczekać do jutra?.. Jeszcze czasu pozostało wiele, a wszak był pewnym siebie, i wiedział, że nie dozwoli, by trucizna śmierć zadała komu z mieszkańców pałacu Boccanera. Myśli snuły się wzburzone, niejasne, zatrzymał się wreszcie na postanowieniu napisania ostrzegającego listu, który sam rzuci do skrzynki znajdującej się przy bramie pałacu na via Giulia.
Resztę drogi odbyli wszyscy trzej, milcząc, chociaż Prada, chcąc oderwać się od natłoku przykrych myśli, zaczynał coś mówić, lecz słowa jego padały roztargnione, bezładne i nie wywoływały dłuższych odpowiedzi.
Światła ulic i domów w Rzymie, coraz to były wyraźniejsze, wreszcie powóz wjechał w przedmieście, mijając mury, ogrody, niewielkie domki i szynki, z których dolatywały wrzaskliwe głosy ludzi, kłócących się przy winie.
Prada oświadczył, że dowiezie swoich towarzyszów na via Giulia, w pobliże pałacu Boccanera. Piotr utrzymywał, że to zbyteczne, że od mostu dojdzie tam w kilka minut, lecz hrabia zawołał:
— Mnie to nie wiele z drogi... a jest już późno... więc nie chcę, byś się miał śpieszyć z mojego powodu...
Via Giulia już była pusta i tylko podwójny rząd gazowych latarni, z rzadka rozstawionych, oświecał ją ponuro. Gdy powóz się zatrzymał, Santobono, nie czekając na Piotra, wyskoczył i poszedł sam, dziękując hrabiemu:
— Stokrotne dzięki składam panu hrabiemu!... Do widzenia... najpokorniej dziękuję...
— Do widzenia, proboszczu... do widzenia...
Piotr zamienił jeszcze kilka słów z hrabią i patrzał wraz z nim na oddalającą się ogromną postać Santobona, który po chwili wszedł w otwartą monumentalną bramę pałacu Boccanera. Wszedł i zniknął wraz z koszykiem kryjącym przeznaczenie.
Była już godzina dziesiąta, gdy Piotr z Narcyzem Habert, po skończonym obiedzie w restauracji i po długiej gawędce, która ich nieco opóźniła, poszli pieszo przez Corso do pałacu Buongiovanni. Trudność mieli niemałą, by się przedostać do bramy pałacu. Powozy wiozące gości postępowały zbitym szeregiem a tłumy ciekawych zaległy chodniki i ulicę, przeszkadzając koniom iść naprzód, pomimo licznych agentów policyjnych, starających się o utrzymanie porządku. Cała fasada monumentalnego pałacu jaśniała białem światłem lamp elektrycznych, które jakby dziennem słońcem zalewały ulicę i pojazdy wynurzające się z fali głów ludzkich, cisnących się jedna przy drugiej, wśród szmerów podziwu, śmiechu rozweselenia, okrzyków zachwytu.
Tłum patrzał na jadące kobiety w bogatych strojach i oczekiwał przyjazdu króla i królowej, bo wiedziano, że królewska para ukaże się na dzisiejszym balu w pałacu Buongiovanni, dla wyrażenia swego zadowolenia z zaręczyn Celii z porucznikiem Attilio Sacco, synem świeżo mianowanego ministra rolnictwa. Całe miasto zdawało się podzielać radość tych zaręczyn, szczęśliwie kończących miłość Celii i Attilia, tych dwojga młodych i pięknych kochanków, którzy stałością swego uczucia przezwyciężyli wszystkie trudności. Dzieje ich miłosnego stosunku ogólnie były znane, powtarzano je teraz wśród tłumu patrzących, rozczulano się do łez, serdeczne czyniąc wróżby i życzenia.
— Kiedyż my się tam dobijemy! — zawołał Narcyz, niecierpliwiąc się brakiem przejścia wśród ciżby ciekawych.
Piotr zadziwił się, spostrzegłszy prałata w jednej z karet zajeżdżających przed pałac.
— O, spotkasz tam niejednego... Kardynałowie powstrzymają się, nie chcąc się spotkać z królem i królową, lecz prelatura nadciągnie licznie... Jest to salon neutralny, w którym spotyka się świat biały ze światem czarnym... A wszystkich ich pociąga takie galowe przyjęcie jak dzisiejsze, bo to rzecz rzadka w dzisiejszym Rzymie...
Narcyz w dalszym ciągu objaśniał, że prócz dwóch wielkich balów corocznych w Kwirynale, trzeba jakiej nadzwyczajnej okoliczności, by który z patrycyuszów wydał bal, o jakimby mówiono w stolicy. W świecie czarnym, zabawiano się w niektórych domach pod koniec karnawału, lecz były to tylko wieczory tańcujące. Większość książąt ograniczała się na tygodniowych dniach przyjęcia, a salonów białych było stosunkowo mało i żadna z pań tego świata nie zasłynęła jako królowa nadająca ton towarzystwu.
— Wreszcie dobiliśmy się! — zawołał Narcyz, wchodząc na schody.
Piotr zaś prosił go:
— Trzymajmy się razem, bo znam tylko narzeczoną, więc chciałbym, abyś mnie mógł przedstawić jej rodzicom...
Po schodach szli wolno, skutkiem panującego na nich tłoku gości. Cała klatka schodowa zalana była potokami światła elektrycznego, które się paliło w bukietach lamp przystosowanych do olbrzymich, staroświeckich kandelabrów z bronzu. Stiukowe ściany przysłonięto makatami przedstawiającemi dzieje Psyche i Amora, było to arcydzieło przechowywane w rodzie Buongiovannich od epoki Odrodzenia. Wspaniały, mięki dywan przysłaniał nieco już uszkodzone stopnie marmurowych schodów a na olbrzymich jak sale zakrętach, poustawiano gaje zielonych roślin, z których wytryskały wysokie drzewa palmowe. Starożytny pałac zdawał się dziś żyć na nowo, uśmiechał się i płonął na przyjęcie strojnych i pięknych kobiet, tłumnie wstępujących ku górze, o ramionach obnażonych, pachnących, połyskujących ogniami brylantów.
Gdy stanęli na pierwszem piętrze, spostrzegł Piotr zaraz księcia i księżnę, stojących przy drzwiach salonu dla powitania gości. Książe był szczupłym, wysokim i siwiejącym już blondynem o blado niebieskich oczach odziedziczonych po matce, lecz twarz miał energiczną, wojskową, jako dawny kapitan papiezkiej armii. Księżna miała twarz okrągłą o delikatnych rysach i wyglądała na lat trzydzieści, chociaż od lat paru skończyła czterdziestkę. Była jeszcze ładna, pogodnie uśmiechnięta, zadowolona z siebie i tylko sobą zajęta. Miała dziś na sobie różową atłasową suknię i mnóstwo wielkich rubinów, zapalających płomyki na białej jej szyi, ramionach i w falistych blond włosach. Najstarszy jej syn odbywał obecnie daleką podróż, trzy najmłodsze córki były jeszcze na pensyi, pozostała więc przy niej tylko Celia. Ubrana w białą muślinową suknię, Celia stała w pobliżu rodziców, jaśniejąc wdziękiem swej młodocianej piękności, patrząc niewinnemi oczyma swojemi pełnemi tajemnic, uradowana, lecz zawsze podobna do kwiatu zamkniętej jeszcze lilii. Przy narzeczonej stał Attilio w mundurze porucznika i z całą naiwnością wyrażał swą postacią ogrom swego szczęścia. Ładna jego twarz śmiała się, usta miał złożone jakby do pocałunku, a oczy mu płonęły młodzieńczym zapałem, energią i siłą. Ta para narzeczonych chwytała wszystkie serca i oczy, pięknością swą, radością, zdrowiem życia, nieskończonością nadziei i obietnic jutra. Wszyscy wchodzący, z uśmiechem rozrzewnienia i radości spoglądali na tych rozkochanych i szczęśliwych, zapominając w obec ich tryumfu o zwykłej złośliwej ciekawości i robieniu uwag.
Narcyz miał właśnie przedstawić Piotra, gdy wyprzedziła go Celia, podbiegając i mówiąc rodzicom:
— Ksiądz Piotr Fromont, przyjaciel mojej drogiej Benedetty.
Zamieniono ukłony, a Piotr czuł się wzruszony uprzejmością Celii, która szepnęła, odprowadzając go w inną stronę:
— Benedetta przyjdzie ze swoją ciotką i z Dariem! Jest dziś także szczęśliwa! I będzie piękna, bardzo piękna!
Piotr i Narcyz złożyli swe życzenia Celii i podążyli zaraz dalej, by nie powiększać ścisku przy drzwiach salonu, przy których książę i księżna, bezustannem pochylaniem głowy, witali potok płynących gości. Celia, powierzywszy narzeczonemu Piotra i Narcyza, powróciła na swoje miejsca obok rodziców, by odbierać hołdy i życzenia, jako główna bohaterka dzisiejszego nadzwyczajnego przyjęcia.
Narcyz rzadko się dotychczas spotykał z Attiliem, więc po złożeniu życzeń i uściskach dłoni, odszedł wraz z Piotrem, starając się znaleźć jaki dogodny punkt dla spokojnego rozejrzenia się po tym pierwszym salonie. Była to olbrzymia komnata, o ścianach pokrytych zielonym aksamitem haftowanym w złote wielkie kwiaty, nazywano tę komnatę salą Rycerską i rzeczywiście zawierała bogaty zbiór rycerskich średniowiecznych zbroi, mieczy, koncerzy, niegdyś służących przodkom dzisiejszego księcia. Pomiędzy tym rynsztunkiem wojennym stała prześliczna lektyka z XVIII wieku, cała złocona, zdobna wytwornemi malowidłami. Należała ona niegdyś do prababki księcia, słynnej z piękności Betiny Buongiovanni, która w tej lektyce kazała się nosić na mszę do kościoła. Na ścianach sali Rycerskiej, wisiało mnóstwo wielkich historycznych obrazów, przedstawiających bitwy, podpisywanie traktatów, dworskie przyjęcia, w których ród Buongiovannich brał udział i wybitne odgrywał role. Prócz tych obrazów, wisiały na ścianach portrety familijne, o twarzach dumnych, groźnych, wodzów na lądzie i morzu, wielkich dostojników Kościoła, kardynałów, pomiędzy którymi tryumfowała biała postać papieża, którego panowanie wzbogaciło na długie wieki potężny ród Buongiovannich.
W tej sali poświęconej zasługom przodków, w pobliżu rycerskich zbroi, pięknej lektyki prababki i portretu papieża z rodu Buongiovannich, przystanęli państwo Sacco, którzy, przybywszy przed chwilą, nie oddalali się od państwa domu i o parę kroków od nich stojąc, przyjmowali składane powinszowania i życzenia.
— Patrz — szepnął Narcyz do Piotra — naprzeciwko nas stoją państwo Sacco, ten mały czarny człowieczek i ta pani w lila jedwabnej sukni...
Piotr poznał jasną, wdzięcznie uśmiechniętą twarz Stefanii Sacco, którą spotkał u starego Orlanda, jej wuja, lecz obecnie zajęła go przedewszystkiem postać jej męża. Chudy był, nizki, o czarnych włosach i żółciowej cerze, oczy miał wypukłe, brodę naprzód wystającą, nos krogulczy, co czyniło go podobnym do wesołego neapolitańskiego poliszynela, kręcił się i jakby tańczył bezustannie, rozmawiał głośno i śmiał się wesoło, pociągając i zatrzymując wszystkich dokoła siebie. Niezwykle ożywiony i wygadany, głos miał ujmująco sympatyczny, głosem tym podbijał sobie każdego. Widząc jak w tym salonie odrazu wszystkich pociągał ku sobie, można było mieć miarę, jaki wpływ i powodzenie musiał wywierać ten człowiek w świecie politycznym. Podziwienia godną była zręczność, z jaką manewrował z powodu małżeństwa swego syna, udając wyrafinowaną delikatność ucznć, ganił swego syna, występował przeciwko Celii, chroniąc się tym sposobem od zarzutu, że pragnie wejść w powinowactwo z bogatą książęcą rodziną. Uległ i zgodził się na małżeństwo Attilia, dopiero po zezwoleniu rodziców Celii i jeszcze zasięgnął z tego powodu rady Orlanda, którego zacność i bohaterskie zasługi były czczone w całych Włoszech, wiedział zaś, że Orlando życzy sobie tego małżeństwa, mającego uszczęśliwić Attilia, którego bardzo lubił. Orlando z pewnego rodzaju dumą, głośno się odzywał do znajomych, że rodzina Buongiovanni powinna być niezmiernie zadowolona, że tak ładny i dzielny chłopiec jak Attilio, chce się żenić z ich córką, bo tym sposobem są pewni zacności przyszłego zięcia, oraz zdrowia wnuków, których na pewno mogą się spodziewać. Sacco, powtarzając słowa Orlanda i szczycąc się pokrewieństwem ze starym bohaterem, nie zaniedbywał wynurzać gorącego synowskiego swego przywiązania względem niego, niczem nie dając poznać pogardy, jaką dlań czuł Orlando, zrozpaczony dojściem do władzy takiego jak on człowieka, który mógł kraj doprowadzić tylko do ruiny i hańby.
— Tak, ten nowy minister to giętka i sprytna sztuka! — szepnął Narcyz do Piotra. — On wszystko zniesie, nawet policzek, byle to coś przyniosło, byle osiągnęło cel praktyczny. Lecz w polityce podobno że ludzie takiego pokroju są nieodzownie potrzebni, zwłaszcza gdy państwo przechodzi, lub jest zagrożone kryzysami politycznemi, finansowemi lob moralnemi. Słyszałem, że zdołał on podobać się królowi i jest obecnie w łaskach... Ale patrz tylko, jak on się czuje tutaj swobodnym, możnaby go wziąść za pana domu, otoczonego kołem dworzan i hołdowników...
I rzeczywiście, większość przybywających gości, ukłoniwszy się księciu i księżnie, witała się z oznakami wielkiego uznania z ministrem Sacco, bo wszak od niego tyle teraz zależało! Rozporządzał tylu urzędami, pensyami, orderami, władzą! i jeżeli po za jego plecami uśmiechano się złośliwie, widząc tego dorobkowicza panoszącego się w książęcym pałacu jakby u siebie, w oczy kłaniano się przed nim nizko, bo był gwiazdą wschodzącej demokracyi, tej siły nowej, jeszcze dobrze nieznanej, lecz potężnej, bo zewsząd grożącej, nawet w tym Rzymie, na starożytnej ziemi Cezarów, na której patrycyuszowie osuwali się w grobowce i byli już tylko ciekawym zabytkiem.
— Jakiż tu napływ osób, jaki napływ! — szeptał Piotr. — Powiedz mi, kto są te wszystkie osoby... z jakiego świata?...
— Ze wszystkich światów po trosze — odpowiedział Narcyz. — Już to nie jest świat czarny, ani biały, tylko szary. Rwolucya tego rodzaju była nieodzowna, nieunikniona... Takich zaciętych i wyniosłych arystokratów, jak kardynał Boccanera, jest niesłychanie mało... Książe Buongiovanni szedł wraz ze swoją epoką i większość rzymskiej arystokracyi postępuje równie praktycznie.. Gdy który z książęcych rodów ma dwóch synów, wtedy jeden z nich pozostaje wierny Watykanowi a drugi przechodzi do Kwirynału.. Tylko papież może zawsze powtarzać: nie, i być niewzruszonym, niezmiennym... lecz jest to rola wyjątkowa... zaś książęce rody, chcąc się uchronić od ostatecznej ruiny, muszą się pogodzić z nową formą rządu, z nowym porządkiem rzeczy... Książe Buongiovanni zrozumiał to jeden z pierwszych i dlatego widzisz w neutralnych jego salonach ten tłum ludzi, wszystkich światów i wszystkich opinij...
Narcyz zamilkł, a po chwili zaczął mówić Piotrowi nazwiska osób wchodzących.
— Patrz, ten generał, który się teraz kłania przed księżną, jest bardzo popularny od czasu swej ostatniej kampanii w Afryce... Dziś będziemy tutaj mieli mnóstwo wojskowych z powodu Attilia.. bo zaproszono wszystkich jego przełożonych... Patrz, a teraz wchodzi poseł niemiecki, przyjdzie zapewne całe ciało dyplomatyczne, wiedząc o przybyciu króla i królowej... A ten z boku stojący barczysty mężczyzna, to jeden z najbardziej wpływowych deputowanych... przedstawiciel mieszczaństwa, dorobił się znacznego majątku, dzierżawiąc dobra księcia Albertini, przy tem był jednym z tych mercanti di campagna, wiecznie w podróży... w długich butach i kapeluszu z wielkiemi skrzydłami... A czy znasz tego prałata?..
— Znam... To monsignor Fornaro..
— Tak, monsignor Fornaro, referent twojej książki przed kongregacyą Indeksu... To zachwycający człowiek! Czyś zauważył z jakim wdziękiem skłonił się przed księżną?... Jaki piękny, układny, wykwintny... jakże ładnie wygląda w swoim jedwabnym fiołkowym płaszczyku, zarzuconym na ramiona!...
Narcyz bezustannie wymieniał wchodzących książąt, księżniczki, mężów stanu, wysokich urzędników, dyplomatów, ministrów, bogatych mieszczan, oficerów, mięszaninę wszystkich warstw społecznych, a prócz tego cudzoziemców i cudzoziemki z wszystkich krajów starej Europy i obu Ameryk. Następnie znów zwrócił uwagę Piotra na państwo Sacco i opowiadał jak niezwykłą kobietą jest ta ładna i skromnie wyglądająca pani Sacco. Taktem swym i sprytem, skrzętnością i wytrwałością niemało ona dopomogła swojemu mężowi do wydobycia się na wierzch i zadowolenia bezmiernej ambicyi zdobycia stanowiska, dojścia do władzy. Doprowadzała ona wszystko do równowagi, wszystkie zapędy swego męża i naprawiała wybryki, jakich się dopuszczał skutkiem zapalczywości swego charakteru. Był on jej winien bardzo wiele, a nikt się nie mógł domyślić, że to ona nim kieruje. Marzeniem jej było stworzyć u siebie salon, w którymby się zbierało grono ludzi wpływowych, bogatych, wybitnych, lecz dotąd nie mogła jeszcze pozyskać arystokracyi. Chciała być twórczynią salonu świata białego, kierującego ludźmi i wypadkami, lecz dotychczas pozostawało to tylko projektem, chimerą.
— Czy widzisz, jak ona niby od niechcenia uważa na wszystko i na wszystkich?... Uczy się i układa plany. A teraz, ponieważ jest zpowinowaconą z książętami Buongiovanni, spodziewa się, że dopnie celu i stworzy upragniony swój salon...
Ścisk stawał się coraz to większy w pierwszej sali. Narcyz wyprowadził ztąd Piotra, obiecując mu pokazanie innych salonów zajmujących całe pierwsze piętro pałacu należącego do najwspanialszych w Rzymie. Tańczono w galeryi obrazów, będącej salą długą na dwadzieścia metrów, z ośmiu olbrzymiemi oknami wychodzącemi na Corso. Dekoracya sali była wspaniała a na ścianach wisiały obrazy nieocenionej wartości. Bufet urządzano w sali Starożytności, całej wyłożonej marmurem. Ozdobą jej był posąg Wenery, odnaleziony w pobliżu Tybru i równający się pięknością z posągiem Wenery kapitolińskiej. Dalej następował cały rząd paradnych salonów jaśniejących pięknością staroświeckich makat i mebli niezrównanej rzadkości, każdy sprzęt był arcydziełem znanem przez znawców i kupców specyalistów, wyczekujących chwili, w której te skarby zostaną wystawione na sprzedaż publiczną, jak się dzieje zwykle po majątkowym upadku arystokratycznych rodów. Zwłaszcza jeden z tych salonów słynął swoją szczególnością. Był to niewielki, okrągły salonik w stylu epoki Ludwika XV, cały wyłożony kształtnie ciętemi lustrami, oprawnemi w rzeźbione, drewniane ramy, nadzwyczajnej piękności, fantazyi i bogactwa.
— Później obejrzysz to wszystko szczegółowo — rzekł Narcyz. — Lecz teraz trzeba odpocząć i odetchnąć... Chodź... pójdziemy do przeznaczonego na ten cel salonu... znajdziemy tam piękne panie, chcące usiąść wygodnie i pragnące się pokazać w całej pełni swych wdzięków i ponęt...
Salon był bardzo obszerny i cały udrapowany przepysznej piękności staroświeckim aksamitem genueńskim. Na tle z jasnego atlasu wiły się wszystkich barw aksamitne kwiaty, cudnie przybladłe, o tonach łagodnych jakby zwiędłych z nadmiaru miłości. Na wspaniałych konsolach pod witrynami jak w muzeach, spoczywały zbiory dzieł sztuki, emalii i kości słoniowej rzeźbionej, skrzyneczek kunsztownie wysadzanych drogiemi kamieniami, drobnych malowideł i medalionów, stosy bogactw i najpiękniejszych cacek. A na rzuconych wśród salonu krzesełkach i fotelach siedziało kilkanaście kobiet, które już się tutaj schroniły przed ściskiem, śmiały się i rozmawiały z sobą lub z młodymi ludźmi, którzy, stojąc przed niemi, dopełniali grupy wyszukanego, ponętnego wdzięku. Salon tu zdawał się być pieszczotą dla oczu, podnietą dla zmysłów. Blade a jednak jasne światło równo padało na kształtne i powabnie obnażone biusty i ramiona młodych ładnych kobiet, które powolnie się wachlując, podobne były do przedziwnych, ucieleśnionych kwiatów, napełniających powietrze upajającym zapachem swej kobiecości. Klejnoty lśniły się na sukniach i na ciałach, połyskując różnobarwnośnią ogni, migających jak drobne płomyki lub przejrzyste krople rosy.
— Czy widzisz? — zawołał Narcyz — nasz przyjaciel, monsignor Nani, rozmawia z żoną posła austryackiego.
Po chwili Nani, który ich spostrzegł, zbliżył się ku nim i wszyscy trzej usunęli się ku framudze jednego z okien, by swobodnie porozmawiać. Monsignor się uśmiechał, zadowolniony z piękności festynu, lecz uśmiechał się ze spokojem człowieka mającego duszę opancerzoną nadziemską czystością, wolnego od pokus i wrażeń, nie widzącego nawet tych pięknych, gołych ramion kobiecych i niedomyślającego się zmysłowej ich ponęty.
— Jakże rad jestem, mój synu że cię spotykam. — rzekł, zwróciwszy się do Piotra. — Jakże ci się podoba nasz Rzym, gdy się bawi?...
— Jest piękny, nad wyraz piękny!
Monsignor mówił teraz z rozczuleniem o nadzwyczajnej pobożności Celii, a jej rodziców uważał za wiernych stronników Watykanu. O spodziewanem przybyciu króla i królowej nie wspomniał, nie chcąc o tem wiedzieć. Naraz zmienił kierunek rozmowy:
— Przez cały dzień myślałem o tobie, mój synu. Tak, bo powiedziano mi, żeś pojechał do Frascati dla widzenia się z Jego Eminencyą kardynałem Sanguinetti... Cóż mówiliście z sobą?... Cóż powiedział ci o twojej książce?... Jak cię przyjął?...
— Przyjął mnie po ojcowsku... Zaraz prawie na wstępie dał mi do zrozumienia, że jest skrępowany jako protektor Lourdes... Lecz był dla mnie bardzo uprzejmy, i pod koniec mojej wizyty, stanowczo mi przyrzekł swoją pomoc, swoje poparcie...
— Naprawdę?... Ale nie dziwi mnie to z jego strony! Jego Eminencya kardynał Sanguinetti jest nieograniczonej dobroci.
— Wobec tak łaskawych zapewnień, powróciłem z Frascati z lekkiem sercem i pełen najlepszych nadziei. Zdaje mi się bowiem, że mam prawo przypuszczać, iż proces mój jest sprawą prawie wygraną.
— Rozumiem twoje zadowolenie, mój synu, przyjęcie jakiego doznałeś, mogło cię napełnić radością...
Twarz monsignora Nani uśmiechała się z zadziwiającej subtelności ironią, która tak głęboko była ukryta pod formą uprzejmej grzeczności, że niepodobna było uczuć jej ostrego żądła. Po chwilowem milczeniu, dodał z wielką prostotą:
— Szkoda tylko, że twoja książka otrzymała wyrok potępienia, podczas onegdajszego posiedzenia kongregacyi Indeksu, która umyślnie w tej sprawie została zwołana przez sekretarza. Wyrok podany będzie do podpisania Ojcu świętemu dopiero pojutrze.
Piotr struchlał z przerażenia i patrzał nieprzytomny. Gdyby się był na jego głowę zawalił staroświecki pałac Buongiovannich, nie byłby doznał silniejszego ciosu. Więc wszystko było skończone. Całą podróż i pobyt w Rzymie odbył napróżno a wszystkie zabiegi doprowadzały go tylko do tej nieodwołalnej porażki! Nie pozwolono mu się bronić, nie znajdował nigdy tych, z którymi byłby mógł mówić, zadrwiono z niego z bezlitośną złośliwością. Gniew i ból miotały nim, rozsadzając piersi. Stał, milcząc i nie rozumiejąc, dla czego spada nań ten grom wśród ogólnej uciechy w tych salonach pełnych gości i odurzających zapachów. Opanował się przecie i rzekł półgłosem z wielką goryczą:
— Ach, jakże okrutnie ze mnie zadrwiono! Ten kardynał mówiący mi dziś rano: „Jeżeli Bóg będzie z tobą, to cię zbawi nawet przeciwko własnej twej woli“! Dopiero teraz widzę jasno znaczenie tych słów dwuznacznych, życzył mi przegrania procesu dla rozbudzenia we mnie pokory i poddania się zapewniającego mi zbawienie... Ja miałbym się poddać!... Nie mogę, nie mogę!.. Serce mam wezbrane oburzeniem i rozpaczą...
Uważnie na niego patrząc, Nani słuchał z widocznem zaciekawieniem a gdy skończył mówić, rzekł z łagodną spokojnością:
— Ależ, mój drogi synu, jeszcze nic nie ma stanowczego! Dopóki Ojciec święty nie podpisał wyroku, nic nie ma zrobionego. Masz więc cały dzień jutrzejszy a nawet pojutrzejszy ranek. Cud zawsze jest możliwy.
Zniżywszy głos, odprowadził Piotra o kilka kroków dalej, podczas gdy Narcyz, jako estetyk rozmiłowany w szyjach łabędzich i ponętnych ramionach, przypatrywał się damom.
— Mam coś ważnego do powiedzenia ci, mój synu... lecz w tajemnicy i tylko tobie... Podczas kotyliona przyjdź do saloniku wyłożonego lustrami, zostaniesz mnie tam i swobodnie z sobą pogawędzimy.
Piotr skłonił się na znak dziękczynnego przyzwolenia a monsignor oddalił się natychmiast i znikł w sąsiednim salonie. Piotr stał na miejscu i w zamęcie swych myśli rozróżniał tylko jedno, to jest że powinien się wyrzec wszelkiej nadziei. Cóż mógł on zrobić przez pozostający mu dzień jeden, kiedy przez trzy miesiące nie zdołał sobie wyrobić chociażby tej upragnionej audyencyi u papieża. W uszach mu szumiało, był prawie nieprzytomny, gdy usłyszał, że Narcyz mówi do niego o sztuce.
— Zadziwiająca rzecz, jak kształty ciała kobiecego utraciły wdzięk czystości linij, a wszystkiemu winna nasza szkaradna, demokratyczna epoka! Tak, linie ciała zgrubiały i stały się przerażająco pospolite... Patrz tylko dokoła... mamy przed sobą mnóstwo młodych kobiet a żadna z nich nie ma kształtów przekazanych nam przez mistrzów szkoły florenckiej... żadna nie posiada tych bosko zatracających się linij o przedziwnej czystości, żadna nie ma tych maleńkich piersi i wyniośle dumnej osady głowy...
Naraz urwał, by zawołać:
— A jednak jest jedna! Patrz, ta jasnowłosa blondynka ma wcale niezłe kształty... patrz ta, z którą teraz rozmawia monsignor Fornaro.
Przed chwilą wszedł do salonu monsignor Fornaro i, chodząc od jednej z kobiet do drugiej, prawił im grzeczności z miną zwycięzcy pewnego swej piękności i wdzięku... Nigdy o nim nie opowiadano żadnej drażliwej plotki, lecz miał opinię prałata lubującego się w towarzystwie kobiet. Rozmawiał, pochylał się, prawie że dotykał i muskał obnażone ramiona, oddychając ich ciepłem i zapachem, usta mu wilgotniały, oczy miał pełne zachwytu, cała jego postać wyrażała świątobliwe uwielbienie.
Zbliżył się właśnie w stronę, gdzie stał Piotr z Narcyzem i ten ostatni, skłoniwszy się przed pięknym monsignorem, zapytał uprzejmie:
— Jakżeż zdrowie wielebnego monsignora?...
— O zdrów jestem zupełnie... najzupełniej... i podziwiam dzisiejszą uroczystość...
Piotr ukłonił się też, lecz milczał, powtarzając sobie w myśli, że ten oto człowiek, który go przyjął z tak uprzedzającą serdecznością stał się przyczyną wyroku kongregacyi. Monsignor, spojrzawszy na Piotra, odgadł, że już wie o wydanym wyroku. Więc uznał za właściwe nie rozpoczynać z nim rozmowy i w dalszym ciągu mówił o balu:
— Ileż osób, i jakże piękne kobiety! Lecz goście jeszcze przybywają... niedługo będzie wszędzie ciasno!...
W salonie tym przeznaczonym dla wypoczynku były wszystkie miejsca zajęte przez damy. Zaczynało być duszno od zapachu fiołków i rozgrzanych ciał tych blondynek i brunetek, wachlujących się pośpiesznie, gorączkowo, wśród głośnych, pieszczonych śmiechów, krzyżujących się słów i szmeru ogólnych rozmów. W tem, jakaś świeżo przyniesiona nowina wszystkich zainteresowała w sposób szczególniejszy; słychać było powtarzające się i podawane sobie zdania, chwytane chciwie i puszczane od grupy do grupy. Lecz szeptane słowa nie objaśniały dostatecznie Narcyza i Piotra, co widząc, monsignor Fornaro zapytał:
— Nie wiecie panowie, co ich wszystkich tak bardzo zajmuje?...
— Może zdrowie Ojca świętego? — wtrącił Piotr, wyłącznie zajęty myślą o swej książce i Watykanie.
Monsignor spojrzał na niego zadziwiony i prawie z niecierpliwością odrzekł:
— Nie, nie, Ojciec święty jest znacznie zdrowszy... Mówiono mi, że po południu wstał z łóżka i przyjmował bliższych znajomych...
— A jednakże byliśmy wszyscy w obawie — przerwał Narcyz — Lecz nawet w ambasadach nie można wiedzieć, czy papież jest zdrów lub chory... Wiem na pewno, że w przeszłym roku w zimie ciężko chorował i o mało nie umarł, lecz zupełnie o tem nie mówiono, podczas gdy z powodu wczorajszego niedomagania, wszystkie dzienniki przepowiadały blizki zgon papieża... Jestem przekonany, że papież choruje, gdy tego zachodzi potrzeba...
Monsignor Fornaro, chcąc jaknajśpieszniej usunąć ten niepotrzebny i zbyteczny temat rozmowy, ze wzrastającem zniecierpliwieniem zapewnił:
— Ojciec święty jest zdrów i nikt już nie mówi o jego chorobie...
A przybrawszy swój rozkoszny wyraz twarzy, dodał z uśmiechem:
— Te panie zajmują się inną nowiną... dziś bowiem kongregacya Koncylium unieważniła małżeństwo hrabiego Prady i to ogromną większością głosów.
Nowe wzruszenie ogarnęło Piotra. Powróciwszy późno z Frascati, tylko się przebrał w pałacu Boccanera, nie mając czasu na widzenie się z Benedettą lub Dariem, nic więc nie wiedział o tak ważnej nowinie. Zaczął się dopytywać o szczegóły, lękając się, by nowina nie okazała się tylko czczą pogłoską. Lecz monsignor Fornaro zaręczył mu słowem honoru jej prawdziwość.
— Dowiedziałem się wszystkiego od jednego z członków kongregacyi...
Lecz w tem, spostrzegł kogoś i odszedł, mówiąc:
— Przepraszam... muszę się przywitać z jedną z moich znajomych...
Podążył ku niej prędko i nie znalazłszy swobodnego krzesła, pochylał się, wpół, zginając wysoką swą postać nad młodą, ładną, bardzo wygorsowaną kobietą, która, siedząc w fotelu, śmiała się głośno, jakby się bawiła muskaniem jakie czuła gdy wytworna, jedwabna fiołkowa pelerynka monsignora, dotykała jej ramion i pleców.
— Wszak znasz te panią? — zapytał Narcyz Piotra. — Co, nieznasz?... To kochanka hrabiego Prady, śliczna a przedewszystkiem uroczo miła i wesoła Lizbeta Kauffman, która niedawno powiła mu syna i dziś po raz pierwszy ukazuje się w świecie. Wiesz, że jest niemką, wdową, mąż jej umarł tutaj, przybywszy do Rzymu dla poratowania zdrowia... ona zaś została i maluje obrazy w wytwornie urządzonej pracowni. Jest tu w zwyczaju być bardzo pobłażliwym dla cudzoziemek, a tej chętnie każdy przebaczy, bo jest powszechnie lubiona z powodu swej wesołości, dobroci i wdzięku... Wszyscy u niej bywają i jest wszędzie przyjmowana. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ona musi się dziś wybornie bawić, słysząc, że małżeństwo hrabiego zostało unieważnione z powodu jego impotencyi...
Lizbeta była rzeczywiście zachwycająca. Jasna blondynka, bardzo różowa, o cerze atłasowej i niebieskich sentymentalnych oczach, usta miała okrążone uśmiechem, słynącym w Rzymie ze szczególnego wdzięku. Ubrana w jedwabną białą suknię haftowaną złotem, była wesołe, szczęśliwa, rozkoszna, czując się wolną, kochaną i kochającą. Z zadowoleniem patrzała na zwrócone ku sobie wszystkie głowy, bo chociaż wiedziała że przed chwilą rozmawiano o unieważnieniu małżeństwa hrabiego Prada, o stosunku jej z hrabią i wspólnem ich dziecku, czuła, że nikt nie powiedział nic złośliwego. Co najwyżej powtarzano jej własne słowa, które wyrzekła, zaszedłszy w ciążę wskutek stosunku z człowiekiem uznanym przez Kościół za niedołężnego.
Lizbeta, śmiało patrząc w oczy monsignora Fornaro, dziękowała mu z wdziękiem za pochwały, jakich nie szczędził, mówiąc o widzianym na wystawie jej obrazie, przedstawiającym Matkę Boską z lilią.
Gdy się spotkała ze spojrzeniem Narcyza, Lizbela uśmiechnęła się do niego, więc poszedł się z nią przywitać, a gdy wrócił na swe poprzednie miejsce, Piotr rzekł:
— Teraz dopiero rozumiem słowa Celii, mówiącej nam przy powitaniu, że Benedetta przyjdzie, że będzie bardzo piękna, bo jest bardzo szczęśliwa... Ach tak! Benedetta musi być uradowana z unieważnienia swego małżeństwa i przyjdzie, bo uważa teraz swoją żałobę za skończoną... Ona od czasu rozpoczęcia się procesu, nigdy nigdzie nie bywała.
W tem, nowe jakieś wzruszenie zapanowało wśród osób znajdujących się w salonie. Wszystkie kobiece głowy, strojne w kwiaty i błyskotliwe klejnoty, zwróciły się w jednym kierunku i szept rozmów stał się gwarniejszy.
— Otóż i hrabia Prada we własnej osobie — rzekł Narcyz. — Wspaniałą ma postać ten człowiek! Gdyby go ubrać w aksamity i złoto, przedstawiałby charakterystyczny typ pięknego awanturnika z piętnastego wieku. Co za twarz wyrazista! Jest nieulękniony i żądny wszystkich rozkoszy!
Prada wszedł do salonu z wielką pewnością siebie, wesoły, prawie tryumfujący. Ubrany był wytwornie i miał pozę wyniosłą a po za czarnemi wąsami, namiętne jego usta ukazywały żarłoczne, białe zęby, w uśmiechu podnieconej, zmysłowej rozkoszy. Przebiegł oczyma po zebranych kobietach i rozbierając je wzrokiem, widzieć się je zdawał w powabnej ich i zupełnej nagości. Zobaczywszy Lizbetę tak rozweseloną i ładną, oczy mu złagodniały i zbliżył się ku niej otwarcie, nie zważając na gorączkową ciekawość, jaką to rozbudziło w obecnych. Pochylił się nad nią, gdy monsignor Fornaro się oddalił i zamienił z nią kilka słów prawie szeptem, zapewne Lizbeta powiedziała mu, że treść zapadłego dzisiaj wyroku jest już wszystkim wiadomą, bo Prada drgnął i roześmiał się z przymusem. Odszedłszy, witał się ze znajomymi a spostrzegłszy Piotra stojącego we framudze okna zbliżył się ku niemu i przywitawszy się także z Narcyzem, powiedział prawie swobodnie:
— Podobno moje małżeństwo jest unieważnione!...
— Tak, na pewno! — odrzekł Piotr. — Właśnie przed chwilą powiedział nam to monsignor Fornaro, który wie o tem od jednego z członków kongregacyi...
Prada roześmiał się znów głośno.
— Jest to w swoim rodzaju wyborna historya! Teraz chciałbym, aby tylko Kościół dozwolił mi się żenić, bo gdy formalności zerwania ślubu cywilnego będą załatwione, poprowadzę do ołtarza tę śliczną kobietę, z którą rozmawiałem przed chwilą, a prócz niej, przyjdzie za nami piastunka z kochanem maleństwem, którego jestem ojcem.
Prada widocznie cierpiał silnie, pomimo sztucznej wesołości, jaką udawał. Z brutalnością mówił o dziecku, którego był ojcem, chcąc dowieść, jak błędną jest podstawa wyroku wydanego przez kongregacyę. Silniej był wzburzony, aniżeli sam przypuszczał, tajone rany i obrazy miłości własnej bolały go, szarpiąc mu serce.
Po chwili, rzekł znów z żywością:
— Czy wiesz, księże, drugą nowinę?... Czy ci powiedziano, że hrabina przyjdzie na bal dzisiejszy?...
Tak nazywał Benedettę, zapominając, że teraz już nie była jego żoną.
— Ktoś nam o tem powiedział — szepnął Piotr i z wahaniem dodał:
— Zapewne zobaczymy też księcia Dario, bo w ostatniej chwili powstrzymał swój wyjazd do Neapolu.
Prada przestał się śmiać i twarz mu spoważniała.
— Ach tak?... Więc i kuzyna z sobą przyprowadzi? Będziemy zatem mieli widowisko.. Razem, przyjdą razem!
Zamilkł i stał pogrążony w myślach a następnie rzekłszy coś, niby przeprosiny, że ich opuszcza, oddalił się od rozmawiających z sobą Narcyza i Piotra, lecz wkrótce przystanął we framudze innego okna i, wyjąwszy notatnik, wydarł z niego stronnicę, na której napisał umyślnie zmienionym charakterem: „Legenda twierdzi, że figowe drzewo Judasza na nowo się rozrosło i obfite wydaje owoce w jednym z ogrodów w Frascati. Owoce te są trujące dla każdego chcącego być papieżem. Proszę nie jeść fig, bo są zatrute i nie trzeba ich dawać ani służbie, ani nawet kurom“. Złożył kartkę, zakleił ją marką pocztową i napisał adres: „Do Jego Eminencyi Reverendissime i Illustrissime kardynała Boccanera!“. A gdy schował to wszystko do kieszeni, odetchnął pełną piersią i znów odnalazł swój zwykły, pogodny wyraz twarzy.
Napisał tę kartkę pod wpływem wewnętrznej walki, którą z sobą toczył. Chciał się sam zabezpieczyć przed ogarniającą go chęcią popełnienia podłości i dozwolenia na możliwość rzeczy strasznej, mogącej zajść, jeżeli nie pośle tego ostrzeżenia. Napisał te kilka słów, sam nie wiedząc jaką siłą został ku temu zmuszony, lecz chciał je napisać zaraz, na temże miejscu gdzie miał myśl poprzednią a teraz czując, że kartkę tę sam rzuci do skrzynki przy pałacu Boccanera, uspokoił się i swobodnie znów zbliżył się do Piotra, pytając:
— Co ci jest, kochany księże Piotrze?... Wyglądasz jakbyś miał ciężkie zmartwienie?...
Piotr opowiedział mu o wyroku zapadłym na jego książkę. Miał tylko dzień jeden, by módz ją obronić przed ostatecznem potępieniem.
— Nie trać nadziei, nie poddawaj się zniechęceniu, bo to wyczerpuje siły człowieka! Masz jeszcze cały dzień przed sobą, a w jeden dzień ogromnie wiele można zrobić. Czasami wystarcza godzina, chwila, by odwrócił się los w inną zupełnie stronę i by pogrom zamienił się w zwycięztwo!...
Chcąc rozerwać myśli swoje i Piotra, dodał:
— Chodźmy do sali balowej, podobno przedstawia wspaniały widok.
Prada, zamieniwszy raz jeszcze przyjazne spojrzenie z Lizbetą, skierował się ku galeryi, w której tańczono, a za nim szli Piotr z Narcyzem, rozglądając się i z trudnością wymijając tłum strojnych gości, ponętnych kobiet, których ciała tchnęły miłością, tworzącą życie i związaną z niem zawsze śmierć.
Sala balowa miała dwadzieścia metrów długości na dziesięć szerokości, oświetlało ją siedem olbrzymich kandelabrów marmurowych, unoszących bukiety lamp elektrycznych jaśniejących jak słońca. Dokoła gzemsu, inne lampy, umieszczone w różnokolorowych fantastycznych kwiatach, tworzyły niezrównanego przepychu girlandę dziwnych tulipanów, piwonij, róż, płonących rzęsiście a jednak w łagodnych, delikatnych barwach. Ściany pokrywał czerwony aksamit przetykany złotem, które palić się teraz zdawało a przy drzwiach i oknach upięte były koronkowe firanki w kwiaty haftowane kolorowemi jedwabiami. Kwiaty te zdawały się żyć, oplatając ściany bogactwem swych festonów. Sala ta, słynęła pięknością sufitu, stanowiącego zbiór arcydzieł, jakiemi nie mogło się poszczycić żadne muzeum. Wśród rzeźbionych ram ornamentacyjnych, rozet i wgłębień, widniały obrazy Rafaela, Tycyana, Rembrandta, Rubensa, Velasqueza, Ribeiry, a oświetlone z dołu, zdumiewały tryumfalną młodością piękna, nieśmiertelnością geniuszu.
Spodziewano się przybycia króla i królowej dopiero około północy, tymczasem zaś bal już został otwarty i liczne pary wirowały walca, podczas, gdy bliżej ścian panował ścisk wytwornie, jasno poubieranych kobiet, odbijających lekkością stroju, od zbitej ciżby mężczyzn we frakach i złotem haftowanych mundurach.
— Rzeczywiście czarujący widok! — szepnął Prada do swoich towarzyszów. — Starajmy się przedostać do którego z okien i znów staniemy we framudze, to najlepsze miejsce, by wszystko widzieć bez narażenia się na ścisk i popychanie.
Gdy doszli do okna, Narcyz gdzieś zginął w tłumie, więc we dwóch zagłębiwszy się w niszę, patrzyli na spacerujące pary, bo walc właśnie się skończył. Orkiestra była niewidzialną, ukryto ją w głębi na wysokiej estradzie i jeszcze drżały w powietrzu ostatnie dźwięki muzyki, gdy powstał szmer zwiastujący sensacyjne czyjeś przyjście. Wszystkie głowy zwróciły się ku głównym drzwiom sali, przez które weszła donna Serafina w karmazynowej atłasowej sukni przypominającej barwy jej brata kardynała Boccanera; weszła tryumfująco prowadzona pod rękę przez adwokata Morano. Widok tej pary wywołał ogólne zadowolenie, bo wszyscy zupełnie zgodnie przyjęli z oburzeniem wiadomość niewierności i odstępstwa adwokata, który dla pobocznej miłostki zerwał swój trzydziestoletni związek z donną Serafiną. Salony rzymskie przywykły ich uważać za małżeństwo i z tego też względu nieporozumienie od dwóch miesięcy pomiędzy nimi trwające wywołało rodzaj skandalu. Lecz teraz, gdy Morano, skruszony, żałował za winy i powracał do długoletniego związku, nastąpił zwrot opinii, odetchnięto swobodniej i z serca mu przebaczono, radując się, że prawdziwa miłość zwyciężyła pokusę, ku tem wyraźniejszej chwale przyzwoitości towarzyskich obyczajów, oraz przyjętego porządku.
Jeszcze silniejsze wrażenie zapanowało wśród zebranych, gdy po za ciotką ujrzano Benedettę idącą obok Daria. To publiczne pojawienie się razem w dniu, w którym zostało unieważnione jej małżeństwo z hrabią Prada, uznano za krok nadzwyczajnej śmiałości połączonej z pogardą dla przyjętych formułek towarzyskich, lecz był to zarazem tryumf miłości i manifestowanie odniesionego zwycięztwa. To niekrępujące się wyznanie przemogło potęgą swego piękna wszystkie inne względy, wywołując szczery i serdeczny zachwyt dla tej nowej pary narzeczonych. Dziś więc obchodzono nietylko zaręczyny Celii z Attiliem, lecz także Benedetty z Dariem; wszystkie serca biegły ku nim, ku ich promiennej piękności i szczęściu. Dario był nieco blady po długo trwającem powracaniu do sił i zdrowia, wydawał się jeszcze wysmuklejszy, o rysach delikatniejszych a jednak typowo przypominających ród, którego był ostatnim przedstawicielem. Tak, był to Boccanera piękny jak młody bożek o czarnym, kręconym w drobne zwoje zaroście i wielkich oczach pełnych szczerości. Benedetta śnieżno białą miała cerę pod czarnym hełmem z bogatych swych włosów a chociaż spokojna, swobodna i powściągliwa, uśmiechała się tym rzadkim i uroczym swoim uśmiechem, który przemieniał ją w inną kobietę, nadając wdzięk kwiatu nieco zbyt mięsistym jej ustom. Oczy jej płonęły wielkiem uszczęśliwieniem, nieskończonością nieba, rozjaśniającego bezgraniczną głębię zwykłego jej spojrzenia. Instynktem wiedziona, włożyła dziś skromną, białą suknię zachodzącą pod szyję i będącą jakby symbolem jej dziewiczej niewinności. Podobna w niej była do lilii zachowującej swą nieskazitelną czystość. Nie raczyła pokazać daru swego ciała dla jedynego, którego ukochało jej serce. Spowita w te białe zasłony była majestatycznie piękną i nęciła tajemniczością niezbadanej miłości. Klejnotów nie miała żadnych ani w uszach, ani na ręku, lecz tylko zarzuciła na białość swego stanika sznur pereł odziedziczonych po matce, sławnych pereł rodu Boccanera, znanych przez cały Rzym i uważanych za skarb niedający się ocenić.
— Ach, jakże widać, że jest dziś szczęśliwa, i jakże zachwycająco jest piękną — szepnął Piotr, z uwielbieniem patrząc na Benedettę.
Lecz zaraz pożałował wyjawienia swej myśli, bo posłyszał jakby jęk bólu wyrywający się z piersi hrabiego, który uczuł otwierającą się na nowo ranę niezaspokojonej miłości. Lecz hrabia opanował się i z udaną wesołością rzekł brutalnie:
— Nie ma co mówić, nie krępują się ci państwo! Może ich zaraz pożenią i przy nas spać położą.
Zdaje się, że wstyd mu teraz było tego rubasznego żartu, wykazującego bunt, jaki w nim zawrzał na widok tej kobiety tak bardzo a napróżno pożądanej. Chciał więc okazać się obojętnym.
— Bardzo ładnie dziś wygląda hrabina. Ale dla czegóż nie pokazała swoich ramion, wszak dobrze wiem, że to są najpiękniejsze ramiona kobiece, jakie kiedykolwiek widziałem.
Mówił pośpiesznie, opowiadając Piotrowi różne drobne fakta odnoszące się do Benedetty, którą uparcie nazywał hrabiną. Dla ukrycia swej bladości i nerwowego drżenia ust, Prada cofnął się w tył i stanął tuż przy szybie okna. Czuł, że nie zdoła opanować wzruszenia, nie mógł się nawet zmusić do swobodniejszego wybuchu śmiechu, szarpał go bowiem wielki ból i gniew na widok tej pary zakochanych tak wyraźnie promieniejących radością. Uradował się z przyjazdu króla i królowej, pomimowoli bowiem przerwało to bieg obiegających go myśli.
— Otóż i spodziewani goście z Kwirynału! — zawołał, zwracając się do okna. — Patrz, księże Piotrze, jak ich serdecznie tłum wita!
Pomimo zamkniętych okien, wrzawa z ulicy dobiegała wyraźnie a Piotr, zwróciwszy się, ujrzał wśród jasności spływającej od lamp elektrycznych, zbitą ciżbę głów ludzkich cisnących się dokoła karet królewskich.
Podczas swego kilkumiesięcznego pobytu w Rzymie i codziennych spacerów po ogrodach willi Borghèse, Piotr nieraz już spotkał króla, przychodzącego tu bez eskorty lub przyjeżdżającego powozem w towarzystwie jednego ze swoich adjutantów. Czasami król sam powoził lekkim faetonem i miał przy sobie jednego tylko służącego w czarnej liberyi. Pewnego razu wziął z sobą królowę i królewska ta para wyglądała na kochające się małżeństwo, zadowolnione ze wspólnie odbywanej przejażdżki. Publiczność w Rzymie była przyzwyczajona do tego widoku i witała ich ukłonem lub uśmiechem pełnym życzliwości, nie zatrzymując się i nie naprzykrzając głośnem manifestowaniem swych uczuć. Piotr był mile zdziwiony, widząc tyle prostoty, bo przywykł do tradycyjnej myśli, że panujący nie wychodzą po za swój pałac bez świty dworzan i bez eskorty wojskowej. Wszystko co mu opowiadano o króla uspasabiało go sympatycznie. Król był pełen dobroci, lubił samotność, swobodę wiejską, polowanie i z chęcią marzył o spokoju życia wśród pól i lasów zdala od konieczności swych obowiązków, które ciążyć tylko mogły jego naturze nic niemającej wspólnego z absolutyzmem władzy. Królowa jeszcze goręcej była miłowana przez cały naród. Bardzo wykształcona, dużo czytała i wszystko pragnęła wiedzieć, przytem łagodna, cnotliwa, z przyjemnością czuła się wyższą od swego otoczenia i lubiła się popisywać ze swą erudycyą, lecz czyniła to z wielkim wdziękiem i z ujmującą naturalnością. Skandale towarzyskie nigdy ją nie zajmowały i była jedyną kobietą w Rzymie nic o nich niewiedzącą.
Prada, zapatrzony na radujący się tłum przed pałacem, rzekł:
— Teraz, gdy już zobaczyli królowę, rozejdą się do domów pełni zadowolenia... Wśród tego tłumu nie ma ani jednego agenta policyjnego... Bo po cóż?... Miłość narodu jest najpewniejszą gwarancyą bezpieczeństwa.. Ach, być kochanym... być kochanym!...
Znów ból wyrył się na jego twarzy, lecz chcąc nad sobą zapanować, Prada się odwrócił w stronę sali, mówiąc wesoło:
— A teraz uważajmy... bo król i królowa zaraz tutaj nadejdą...
Zaledwie kilka minut minęło a orkiestra, przerywając rozpoczętą polkę, zagrała całym wysiłkiem dętych instrumentów powitalnego marsza królewskiego. Powstał popłoch wśród tańczących, pary się zatrzymały i rozbiegły, opróżniając cały środek sali, do której weszli król i królowa prowadzeni przez księcia i księżnę Buongiovanni, którzy zeszli ich przyjąć na dół w pierwszym przedsionku. Król był w czarnym fraku a królowa w sukni atłasowej blado-żółtej pokrytej wspaniałemi białemi koronkami. W jej jasnych blond włosach połyskiwał brylantowy dyadem, wyglądała bardzo młodo a okrągła świeża jej twarz była pociągająco i łagodnie uśmiechnięta. Muzyka wciąż grała marsza z werwą wyrażającą entuzyazm przyjęcia. Po za rodzicami, w gronie osób ciągnących po za królem i królową, była Celia, Attilio, państwo Sacco, krewni, oraz dygnitarze dworu. Dopóki się nie skończył marsz hałaśliwie grany przez orkiestrę, orszak prawie się nie poruszył z miejsca i tylko w milczeniu zamieniano się spojrzeniami lub uśmiechami na znak powitania. Wszyscy obecni stali, starając się widzieć przybyły orszak, popychano się, wspinano na palce, wyciągano szyje a oczy tych ciekawych błyszczały, twarze promieniały, piękniejąc od wzruszenia.
Wreszcie orkiestra umilkła i zaczęły się ceremonialne przedstawienia. Król i królowa znali już Celię, więc złożyli jej tylko z serdeczną dobrocią życzenia. Lecz Sacco, świeżo mianowany minister, pragnął przedewszystkiem przedstawić swojego syna. Skłonił więc swój giętki kark i, często się kłaniając, mówił coś o poruczniku ze zwykłą swą wymową; teraz kłaniał się znów Attilio i zawsze skromna i taktowna pani Sacco, dla której królowa okazała się szczególnie uprzejmą.
Po chwili zdarzyła się drobna okoliczność, o której wieść rozniesiono natychmiast po sąsiednich salonach pełnych gości i każdy nad nią czynił swoje osobiste spostrzeżenia. Królowa, spostrzegłszy Benedettę, którą widziała w Kwirynale jako hrabinę Prada, uśmiechnęła się do niej tak łaskawie, że Benedetta czuła się obowiązaną zbliżyć i dostąpiła zaszczytu zamienienia z królową kilku zdań. Rozmowa, prowadzona głośno, świadczyła o pochlebnych względach, jakie Benedetta pozyskała i posiadała w sercu królowej, która najniezawodniej nie wiedziała o unieważnionem dzisiaj małżeństwie, oraz o projektowanym związku Benedetty z Dariem Boccanera, związku dzisiaj publicznie wyjawionym na tem galowem przyjęciu, które stało się obchodem podwójnych zaręczyn. Wszakże łaskawe zachowanie się królowej wywarło potężne wrażenie wśród zgromadzonych i Benedetta, wyróżniona przez tę najlepszą, najcnotliwszą i najrozumniejszą monarchinię, stała się uznaną tryumfatorką balu, wszystkie bowiem serca i oczy wyrażały najwyższy zachwyt dla niej.
Prada cierpiał nadmiernie. Podczas gdy rój strojnych kobiet otaczał i defilował przed królową, podczas gdy król rozmawiał z najwybitniejszymi z zebranych gości, Prada wciąż tylko widział owo wyróżnienie, którego dostąpiła Benedetta, czczona teraz i wielbiona przez wszystkich. A więc to dla nich, dla Benedetty i Daria, wydano to wspaniałe przyjęcie, dla nich jaśniały światła, grała orkiestra, postroiły się najpiękniejsze kobiety w stolicy, dla nich zjechał król z królową, dla nich cała ta apoteoza, dla nich te uśmiechy zachwytu i ta ogólna radość czcząca ich zaręczyny i zapowiadająca im życie pełne szczęścia i miłości! Wszak ta kobieta była jego własnością, jej piękność poślubił, lecz nie zdołał posiąść a teraz publicznie na zawsze mu ją wydzierał ten drugi i krwawił mu serce jawnością swego zwycięztwa! Prada miał inny jeszcze powód podniecający gorycz jego myśli. Tryumf rodziny Sacco bolał go, jak łup jemu przynależny a przez nich wydarty. Ten Sacco jest dziś ministrem, ulubieńcem króla, zdobywcą zaszczytów, przyszłym panem Rzymu i Włoch, rozdawcą łask. milionów złota i milionów ludzi, Sacco, ten zręczny kuglarz neapolitański, jest pogromcą jego, to jest wszystkich ludzi jak on przybyłych z prowincyj północnych, którzy pracą i energią chcieli wywalczyć sobie prawo zdobywców, prawo używania i rządzenia. Dziś Prada czuł, że milionowy jego majątek rzucony w liczne przedsięwzięcia budowlane i przemysłowe chwiał się i groził możliwym upadkiem a ten oto mały, chudy i wygadany Sacco nic nie narażając, nie pracując i tylko giętkością swej przebiegłej zręczności, dobiegał celu najwyższych pożądań. Od dziś był spowinowacony z rodem książęcym Buongiovannich i stawał na równi z arystokracją rzymską, wszystko więc posiadł ten szczęśliwiec, ten łupieżca dostatków i zaszczytów, które Prada czuł się w prawie trzymać w swem rozporządzeniu.
Jęknął jak zwierz zraniony pociskiem, a tę mimowolną skargę cierpianej katuszy, posłyszał Piotr, który zaniepokojony zapytał:
— Pan cierpisz?...
Lecz wobec bladości hrabiego, nie miał odwagi dopytywać się, żałował nawet swego pytania, na które nie otrzymał odpowiedzi, Prada bowiem, pasując się z bólem, milczał i chciał się przezwyciężyć. Piotr, chcąc mu w tem dopomódz, rzekł, rozglądając się po zebranych:
— Ach, jakże wielką miał słuszność pański ojciec, mówiąc, że my we Francyi nie zdajemy sobie sprawy ze zmian zaszłych we Włoszech! Skutkiem klasycznego szkolnego wychowania, skutkiem przechowywanych katolickich tradycyj, widzimy Rzym tylko jako Rzym papieży, a całość zachodzącej ewolucyi tutejszej pomijamy, nie rozumiejąc jej doniosłości. A jednak przez ostatnie ćwierć wieku, jakże potężne zmiany zaszły w tym dawnym Rzymie! Dziś jest on tylko stolicą państwa włoskiego, stolicą młodego narodu, garnącego się pod sztandar szczerze miłowanego króla, stolicą odrodzoną, odrodzonego kraju! Przybywszy do Rzymu, byłem pełen z góry powziętych wyobrażeń i wyznaję, że zastałem wszystko innem niż sądziłem. Cały ogarnięty żądzą, którą wypowiedziałem w swojej książce, nie zastanawiałem się nawet nad możnością istnienia w Rzymie innej siły, innej woli jak papieża. Zaślepiony chęcią odrodzenia się katolickiego Rzymu, nie przypuszczałem, że to odrodzenie już nastąpiło, lecz po za Watykanem i przeciwko Watykanowi.
Piotr się roześmiał jakby z litości nad naiwnością wierzeń z któremi przyjechał i pełen ironii względem samego siebie, twierdził; że dzisiejsze zebranie, ostatecznie zdmuchuje rojenia o nowym Rzymie, dającym szczęśliwość cierpiącej ludzkości w imię pierwotnych zasad ewangelii. Dzisiejszy Rzym już nie powróci pod władzę Watykanu! Dzisiejszy Rzym jest własnością króla, stanowiącego jedno z odrodzonym włoskim narodem!
Małżeństwo Attilia z Celią jest symbolem dzisiejszego położenia. Młodzieńczy zapał narodu, zapominając o dawnych waśniach i nienawiściach, ukochał Rzym, tak jak Attilio ukochał Celię, która, rzuciwszy się na szyję pięknego kochanka, podziela jego miłość i z całem oddaniem, gotowa jest tworzyć z nim nowe życie, by z ich związku powstał świat nowy i zarodkami przyszłych ewolucyj brzemienny.
— Jakże rozumiem waszego króla — mówił dalej Piotr — że przybył tu osobiście, dla zrobienia przyjemności swojemu ministrowi, oraz dla zjednania sobie rzymskiej arystokracyi. Lecz przypuszczam, że prócz tego król pojmuje całe znaczenie tego małżeństwa i widzi z radością połączenie się Rzymu z nowoczesnem państwem Włoskiem. Ach, niechajby to połączenie pozostało na zawsze trwałem, na zawsze szczęśliwem i płodnem w pomyślność! Niechaj by Włochy wraz ze swą stolicą zajaśniały potężnem życiem! Teraz, gdy zapoznałem się bliżej z tutejszemi stosunkami, życzę wam tego z głębi serca i z całą żarliwością uczucia!
Piotr, wstrząśnięty doznanym zawodem urzeczywistnienia swych marzeń o odrodzeniu się Rzymu, jako stolicy chrześciańskiego świata, wypowiedział to nowe swe życzenie jego wielkości z serdecznem i głębokiem wzruszeniem. Prada ujęty szczerością tego życzenia, rzekł:
— Dziękuję ci, kochany księże Piotrze! Życzenie które wypowiedziałeś, jest najgorętszem pragnieniem każdego włoskiego patryoty.
Na chwilę oderwany od swego cierpienia, Prada znów drgnął nerwowo. Podczas gdy patrzał na Celię i Attilia rozmawiających z sobą i uśmiechających się z błogością, z tymże samym uśmiechem szczęścia na twarzach zbliżyli się ku nim Dario i Benedetta. Dwie te pary, niezwykle piękne i promienne miłością, wznowiły jego męczarnię, nie chcąc jej przedłużać, nie mogąc dłużej znieść tego widoku, Prada rzekł z brutalnością, świadczącą o bólu, jaki nim szarpał:
— Umieram z pragnienia... chodźmy do bufetu... muszę się czego napić...
Starał się przesunąć niespostrzeżenie i szedł tuż w pobliżu okien, kierując się do sali Starożytności, gdzie był urządzony bufet. Piotr szedł za nim, lecz sala balowa była długa i ścisk osób wielki, zostali zatem roździeleni tłumem i Piotr znalazł się w pobliżu dwóch par narzeczonych, rozmawiających z sobą o wspólnem swem szczęściu. Celia, ujrzawszy Piotra, przywołała go przyjaznym ruchem głowy i, patrząc na piękną Benedettę ze złożonemi rękoma, jakby się modliła przed nią jak przed madonną, prosiła:
— Księże Piotrze, zrób mi tę przyjemność i powiedz jej, że jest piękna, najpiękniejsza z pośród wszystkiego co jest na ziemi! Piękniejsza od słońca, piękniejsza od księżyca, piękniejsza od gwiazd! Czy wiesz, moja najdroższa, że drżę ze wzruszenia, widząc cię tak nieprawdopodobnie piękną! Jesteś piękną jak szczęście, piękną jak miłość!
Benedetta roześmiała się, słysząc te zachwyty swojej przyjaciółki.
— Ty, Celio, jesteś równie piękna... Jesteśmy piękne, bo jesteśmy szczęśliwe...
A Celia powtórzyła łagodnie:
— Tak... tak... jesteśmy szczęśliwe... Czy pamiętasz, że kiedyś powiedziałaś mi, iż nie można żenić króla z papieżem?... A jednak patrz, Attilio i ja będziemy małżeństwem i to bardzo szczęśliwem małżeństwem..
— Lecz Dario i ja nie łączymy króla z papieżem... a jednak będziemy małżeństwem równie szczęśliwem! Lecz nie warto mieszać do tych spraw ani króla, ani papieża, miłość wystarcza! Przez miłość świat można zbawić!
Piotr odszedł, chcąc odszukać hrabiego i znalazł go stojącego przy drzwiach wiodących do sali Starożytności. Stał jak wryty i całą siłą wzroku zapatrzony w narzeczonych. Nie mógł się oderwać od tego widoku, który był dla niego okrutną torturą. Chciał odejść, lecz znów się odwracał i patrzył, aż wreszcie doczekał się pierwszej figury kadryla. Benedetta i Dario, Celia i Attilio, stanęli parami naprzeciwko siebie, a tak piękny, tak uroczy był ten obraz szczęścia w miłości i wiary w życie, iż król i królowa zbliżyli się w tę stronę, by patrzeć i podzielać ogólny zachwyt. Klaskano w ręce z nadmiaru wzruszenia, wszystkie serca biły teraz we wspólnem uniesieniu.
— Umieram z pragnienia! — zawołał znów Prada. — Chodźmy ztąd... chodźmy!...
Kazał sobie podać limonady mrożonej i wychylił szklankę odrazu, rzuciwszy się na nią jak człowiek trawiony gorączką, której nic ugasić nie zdoła.
Sala Starożytności była bardzo obszerną. Posadzkę miała mozajkową a ściany ze stiuku służyły jako tło słynnego zbioru rzeźb, rozstawionych rzędem do koła. Przeważnie były to wazony, wypukłorzeźby i posągi z marmuru, były wszakże i bronzy, lecz w mniejszej ilości, między niemi znajdował się umierający gladyator, niezrównanej piękności. Za arcydzieło tego zbioru arcydzieł, uważaną była statua Wenery, podobna do Wenery znajdującej się w Kapitolu, lecz wytworniejsza jeszcze w kształtach i bardziej mięka w pozie. Lewa jej ręka opuszczała się ku dołowi, jakby obezwładniona w miłosnem oddaniu się całego ciała. Światło reflektora skierowano dziś umyślnie na tę nadludzkiej piękności postać, a marmurowe ciało, ożywione strumieniem blasku, promieniało czarem boskości swych obnażonych kształtów.
W głębi sali, na olbrzymim stole, nakrytym haftowanym obrusem, piętrzyły się stosy talerzy, góry owoców, ciast i mięsiwa, a wśród snopów najwspanialszych kwiatów, pienił się podawany szampan, dymiły gorące napoje, połyskiwały srebrne zastawy, kryształowe puhary i drogocenna porcelana. Środek sali pełen był małych stolików, przy których goście mogli zasiadać, każąc sobie podawać jedzenie lub picie jak w restauracyi publicznej.
Piotr spostrzegł przy jednym ze stolików Narcyza w towarzystwie młodej, śmiejącej się kobiety, Prada skierował się w tę stronę, bo poznał Lizbetę.
— Widzicie panowie — rzekł Narcyz — że nic nie straciłem, żeście mnie zgubili wśród tłumu. Skorzystałem ze sposobności i poszedłem panią odnaleźć, prosząc, by zechciała przyjść się ochłodzić jakim zimnym napojem...
— I wybornie pan trafiłeś — zaszczebiotała Lizbetta — bo właśnie pić mi się chciało...
Kazali sobie podać kawy mrożonej i pili ją zwolna złotemi łyżeczkami.
— Ja także chcę się napić — rzekł hrabia. — Umieram z pragnienia... Czy wolno usiąść przy waszym stoliku?... Napiję się także kawy... może ugaszę pragnienie... Ach, przebacz, droga Lizbeto... powinienem był najpierw przedstawić ci księdza Piotra Fromont, o którego przybyciu z Paryża już ci wspominałem...
Długo tak siedzieli we czworo przy stoliku, wesoło rozmawiając i czyniąc spostrzeżenia nad osobami przychodzącemi do bufetu. Prada, jakkolwiek silił się na uprzejmość względem Lizbety, chwilami zapominał się i wpadał w ponure milczenie a oczy jego biegły ku sali balowej, z której dolatywały odgłosy muzyki i zabawy.
— Co ci jest, mój drogi?... O czem się tak zamyślasz? — spytała Lizbeta z przymileniem.
Nie odpowiadając wprost, rzekł:
— Patrzcie, oto rzeczywista para zakochanych, łącząca w sobie miłość i szczęście!
Mówiąc to, wskazywał oczyma markizę Montefiori, matkę Daria, która szła pod rękę, pomimo, że to przekraczało przyjęte zwyczaje, z drugim swym mężem, z Juliuszem Laporte, dawnym sierżantem papiezkiego wojska, którego, poślubiwszy, uczyniła markizem. Dumna z piękności swego męża o piętnaście lat od niej młodszego, markiza bywała z nim na wszystkich balach i zebraniach, nie puszczając go na krok od siebie. Teraz kazała mu zaprowadzić się do bufetu. Pili oboje szampana, jedli stojąc, ona jeszcze piękna bardzo, pomimo przeszło lat piędziesięciu, on okazałej postawy, z bujnym wąsem, z twarzą wesołą i zawadyacką, pełen ufności, że się podoba każdej kobiecie bez wyjątku.
— Czy wiecie państwo — szepnął Prada — że sowicie musiała zapłacić za tego szczęśliwca, nie licząc sumy jaką od niej zażądano w Watykanie za tytuł markiza, którym go udarowała, nie chcąc nosić prawdziwego nazwiska swojego wybrańca, kosztowało ją zagłuszenie procesu jeszcze drożej. W chwili gdy postanowiła wyjść za mąż za tego upolowanego przez siebie szwajcara, miał on sprawę sądową za podrabianie relikwij. Żydzi dostarczali mu staroświeckiego kształtu relikwiarzy, które zawierały kawałki baraniej kości, lecz były opieczętowane i poświadczone przez dygnitarzy Kościoła o znanych nazwiskach. Rzecz się wydała i świetnie idący handelek urwał się, kompromitując aż trzech rzymskich prałatów. Lecz teraz wszystko to minęło i markiz jest najszczęśliwszym w świecie człowiekiem... Czy widzicie państwo, jak go żona pożera oczyma?... A on doprawdy, że nie wygląda na dostawcę fałszowanych relikwij do klasztorów wszystkich państw katolickich, lecz przybrał pozory rodowitego szlachcica... patrzcie, z jakim wyszukanym ruchem trzyma talerzyk swojej żony. Prawdziwy z niego markiz!...
Z podnieconą ironią, z goryczą, Prada zaczął mówić o stosunkach miłosnych w Rzymie. Twierdził, że kobiety były wogóle pozbawione wykształcenia a natomiast zazdrosne i uparte. Gdy która z nich zdobędzie miłość mężczyzny, chce go trzymać do końca życia w swej niewoli, uważa go za swoją rzecz, wyłączną własność, którą rozporządza dowolnie i według chwilowej fantazyi. Wyliczał mnóstwo nieprawych związków, trwających od lat wielu a między temi taka donna Serafina i adwokat Morano nie należeli do wyjątków. Znajomi z pobłażliwością uwzględniali takie długotrwałe miłosne stosunki uznając je za równoważne małżeństwa. Prada szydził z tego braku rozmaitości i ciężaru, który ludzie na siebie nakładali, jakąż rozkosz sprawiać mogły pieszczoty, taką codziennością pozbawione uroku nowości?...
— Co ci jest?... co ci jest? — dopytywała się Lisbeta, pochylając ładną swą główkę w stronę hrabiego. Ja znajduję, że miłość nigdy nie powinna się kończyć... im dłuższy stosunek, tem droższy staje się dla serca...
Uśmiechała się z przymileniem i śliczną była świeżością swej cery, jasnością swych kędzierzawych włosów. Narcyz, patrząc na nią z przymrużonemi oczyma, porównał ją do jednej z postaci Botticellego w muzeum we Florencyi. Głos jego stłumiony, powolny, jak zwykle gdy mówił o sztuce, stanowił kontrast z uszczypliwym, pełnym sarkazmu głosem hrabiego, który wewnętrzne swe wzburzenie ujawniał wybuchami śmiechu i niezwykłą szorstkością wyrażeń.
Godziny płynęły i Piotr siedział, milcząc, pogrążywszy się w chmurnych myślach, gdy usłyszał jakiś głos kobiecy, mówiący, że kotylion już się rozpoczął. Rzeczywiście dolatywały oddalone dźwięki orkiestry i Piotr przypomniał sobie, że monsignor Nani czekać już musi na niego w sali Lustrzanej.
— Cóż... opuszczasz nas?... Czy już na dobre ztąd uciekasz? — zapytał Prada, widząc że Piotr powstał i skłonił się przed Lizbetą.
— Nie, jeszcze nie odchodzę...
— To dobrze, nie wychodź bezemnie... Chcę się przejść, więc cię odprowadzę aż do twego mieszkania... Gdy zechcesz, znajdziesz mnie tutaj...
Idąc ku sali Lustrzanej, Piotr musiał przebyć kilka salonów, żółtych i niebieskich, wspaniale udekorowanych i rzęsiście oświetlonych elekrycznością. Sala Lustrzana była w stosunku do innych niewielka, okrągła, w stylu rokoko. Stanowiła ona rodzaj rotundy wyłożonej staroświeckiemi lustrami, których drewniane, bogato rzeźbione, białe i złocone ramy, wiły się w festony na całej przestrzeni ścian, biegnąc ku górnej kopule, również wyłożonej pochyłemi taflami gzygzakowato powycinanych luster, które odbijały w nieskończoność, całość i urywki sali. Podczas, gdy cały pałac płonął światłem zręcznie ustawionych lamp elektrycznych, tutaj ich nie umieszczono ze względu na blask zbyt silny. Na konsolach paliły się różowe świece w złotych rzeźbionych kandelabrach. Firanki i meble były z blado niebieskiej jedwabnej materyi. Cała sala ze swym przyćmionem oświetleniem, wywoływała spokojne, czarująco łagodne wrażenie i zdawała się być siedliskiem bóstwa wodnego, bogini źródeł o przezroczystych i nieznanych nurtach.
Wszedłszy, Piotr natychmiast spostrzegł monsignora Nani, siedzącego na nizkiej kanapce. Kotylion przyciągnął wszystkich ku sali balowej, tak iż w odległem tem uroczem ustroniu, byli zupełnie sami, wśród ciszy przerywanej chwilowem, niewyraźnem echem orkiestry.
Piotr zaczął przepraszać za swe spóźnienie się.
— Nic nie szkodzi... nic nie szkodzi, mój synu... Bardzo mi tu było dobrze... Schroniłem się tutaj, bo tam zbyt jest tłumno...
Dał do rozumienia, że starał się uniknąć spotkania z królem i królową. Przybył na bal, bo niezmiernie lubił Celię, a także przez wzgląd na wyższą dyplomacyę, nie chciał bowiem, aby sądzono, że Watykan zrywa stosunki z rodziną książąt Buongiovannich. Był to ród zbyt zasłużony względem papieży, by go odtrącać przy pierwszej sposobności. Watykan nie pochwalał tego małżeństwa łączącego Rzym papieży z nowo utworzonem państwem Włoskiem, lecz ceniąc zasługi przodków księcia Buongiovanni, nie chciał go pozbawiać swej łaski i ojcowskiej opieki.
— Lecz mówmy o tobie, mój synu... Powiedziałem ci, że chociaż kongregacya Indeksu potępiła twoją Książkę, wszakże wyrok oddany będzie Ojcu świętemu dopiero jutro, a pojutrze Ojciec święty ostatecznie go rozpatrzy... Zatem masz jeszcze cały dzień przed sobą...
Piotr przerwał mu rozpaczliwym wykrzyknikiem:
— Niestety, cóż ja mogę uczynić przez dzień jeden! Nie można już myśleć o żadnej obronie! Do Ojca świętego nie zostanę dopuszczony, tem więcej, że Ojciec święty jest chory!
— Chory, chory — szepnął monsignor Nani ze swym przebiegłym uśmiechem, pełnym słodyczy, oraz ironii. — Ojciec święty jest już znacznie zdrowszy... miałem szczęście widzieć go dzisiaj, tak jak zwykle w środę... Czasami Ojciec święty jest znużony a wtedy zaraz rozchodzi się pogłoska o jego chorobie, czemu on nie zaprzecza, bo to mu pozwala wypocząć a zarazem rozejrzeć się bliżej w różnych ambicyach i niecierpliwościach niektórych osób...
Piotr był zbyt rozdrażniony, by słuchać uważnie, więc dopowiedział znów dalszy ciąg swych myśli:
— Wszystko skończone... i zrezygnowałem już... Mówiłeś mi, ojcze wielebny, o możliwości cudu, lecz ja w cuda nie wierzę... Jestem pobity w Rzymie, więc powrócę do Paryża i będę walczył w dalszym ciągu... Nie jestem skłonny do poddania się i wierzę mocniej, niż kiedykolwiek, że można świat zbawić miłością... napiszę przeto nową książkę i powiem w niej, na jakim gruncie wzrośnie nowa religia.
Zapanowało milczenie. Nani patrzał na niego swym ostrym jak stal wzrokiem, pełnym rozumu. Wśród ciszy i dusznego gorąca, dobiegały do saloniku rozkołysane takty walca i znów zamarły.
— Mój synu, chciej mi wierzyć, że gniew jest złym doradzcą... Czy pamiętasz, że zaraz po twoim przyjeździe, przyrzekłem ci moje pośrednictwo?... Obiecując, że jeżeli wszystkie twoje usiłowania widzenia się z Ojcem świętym, okażą się bezskutecznemi, to ja popróbuję wtedy doprowadzić cię do stóp jego świątobliwości?...
Widząc, że Piotr egzaltuje się w swej rozpaczy i zwątpieniu, monsignor dodał jeszcze łagodniej:
— Słuchaj mnie uważnie... i nie rozdrażniaj się niepotrzebnie... Ojciec święty niezawsze miewa dobrych doradców... Wielu z pomiędzy nich nie posiada pożądanej trzeźwości sądu i jasności poglądów... Właśnie z tego powodu ostrzegałem cię niejednokrotnie i powstrzymałem od niektórych nierozważnych twoich zamiarów, mogących cię narazić z powodu braku znajomości tutejszych stosunków. Lecz działałem z mojej strony... i przed trzema tygodniami wręczyłem Ojcu świętemu napisaną przez ciebie książkę, prosząc, by raczył ją przejrzeć... Domyślałem się, że nie pozwolono, by ta książka znalazła się przed oczyma Ojca świętego, więc wręczyłem mu ją osobiście. Otóż mam sobie polecone powiedzieć ci, że Ojciec święty w najwyższej swej dobroci wysłuchał moją prośbę i, książkę twoją przeczytawszy, zażądał, byś się przed nim stawił.
Okrzyk radości i podziękowania uwiązł w piersi Piotra i dopiero po chwili mógł szepnąć urywanym głosem:
— Ach, ojcze wielebny!... Ojcze wielebny!...
Lecz Nani powstrzymał go w podziękowaniach i rozejrzał się dokoła z najwyższym niepokojem, jakby w obawie, by ich nie widziano i nie słyszano:
— Sza... sza!... Ciszej, mój synu, to tajemnica... Ojciec święty życzy sobie widzieć się z tobą, bez wiedzy swego otoczenia... Słuchaj więc uważnie... Teraz jest godzina druga w nocy, wszak tak?... Otóż dziś jeszcze, o godzinie dziewiątej wieczór staw się w Watykanie i pytaj przy wszystkich drzwiach o pana Squadra. Wszędzie cię wpuszczą. A gdy wejdziesz na piętro właściwe, pan Squadra sam wyjdzie i doprowadzi cię... Lecz o tem ani słowa... niechaj żywa dusza nie domyśla się tego wszystkiego...
Piotr, uniesiony radością i nie mogąc się dłużej powstrzymać, chwycił w uścisk gorący obydwie dłonie monsignora, mówiąc:
— Jakże ja zdołam podziękować ci, wielebny ojcze! Przed chwilą jeszcze noc panowała w mojej duszy, byłem pełen buntu i oburzenia, czując, że wszyscy ci potężni kardynałowie bawili się mną i szydzili ze mnie, odsyłając mnie od jednego do drugiego... Lecz ty, wielebny ojcze, jesteś moim dobrodziejem! I znów nabieram pewności w moje zwycięztwo! Och tak, ja zwyciężę teraz, gdy będzie mi wolno wypowiedzieć moją obronę u stóp Ojca świętego... tego ojca wszelkiej dobroci, ojca wszelkiej prawdy, ojca wszelkiej sprawiedliwości! On mnie rozgrzeszy, on mnie odgadnie, bo odczuje że go kocham, że go wielbię i że chciałem tylko walczyć w imię jego własnej polityki, jego własnych myśli i najdroższych projektów!... O jestem najpewniejszy zwycięztwa! Ojciec święty nie podpisze wydanego przeciwko mnie wyroku! On nie może potępić mojej książki!
Nani zwolna wydostał swe ręce z uścisku Piotra i starał się go uspokoić łagodnie, po ojcowsku go strofując, lecz usta miał okrążone ledwie dostrzegalnym uśmiechem pogardy, uważając ten cały entuzjazm za najzupełniej bezpożyteczny. A gdy zdołał uspokoić tego młodego zapaleńca, nalegał, by odszedł. Przy pożegnaniu, przerywając nowe podziękowania Piotra, rzekł spokojnie i z wielką prostotą:
— Mój drogi synu, zawsze pamiętaj, że posłuszeństwo jest najwyższą cnotą.
Piotr pragnął natychmiast bal opuścić i rad był, że odrazu odnalazł hrabiego, który mu powiedział, że król i królowa już odjechali, odprowadzeni aż do przedsionka na dole, przez całą rodzinę Buongiovannich i przez rodzinę Sacco. Królowa raczyła pocałować Celię a król uścisnął dłoń jej narzeczonego, łaska tak nadzwyczajna opromieniła radością twarze obudwu rodzin.
Bal miał się ku końcowi, coraz liczniejsze grupy osób opuszczać poczynały pałac Buongiovannich, a Prada silniej jeszcze wzburzony, pragnął ztąd uciec i tylko wyczekiwał na przyjście Piotra.
— Ach, wreszcie jesteś, kochany księże Piotrze... Czekałem na ciebie i doczekać się nie mogłem... Chodźmy.. chodźmy ztąd... Twój rodak, Narcyz Habert, polecił mi, abym cię zawiadomił, że go już tu nie ma... Podjął się odprowadzić Lizbetę do powozu... Muszę się przejść... czuję potrzebę ruchu i... świeżego powietrza... więc pójdziemy piechotą... czy zgoda?... Odprowadzę cię aż do drzwi pałacu Boccanera...
Zeszli na dół i, włożywszy paltoty, mieli wychodzić, gdy Prada zatrzymał się i wybuchnął z brutalną szorstkością:
— Wiesz, widziałem ich odjeżdżających... wiesz o kim mówię... o twoich serdecznych przyjaciołach... pojechali jednym powozem we czworo!... dobrze zrobiłeś, nie licząc na miejsce w ich karecie!... Ta donna Serafina jest bezczelna! Stara taka i przyszła tu, ciągnąc przy sobie swojego kochanka, by publicznie tryumfować z powrotu niewiernego! A teraz wiezie go swoim powozem do siebie!... A ci młodzi nie lepsi! Nie mogę o tem mówić spokojnie! Bo to ich ukazanie się dzisiejsze, jest najwyższym bezwstydem i szkaradnem okrucieństwem!
Drżał cały a po chwili dodał:
— Szczęśliwej podróży do Neapolu! Tak, życzę szczęśliwej podróży temu młodzieniaszkowi! Celia powiedziała przy mnie, że on jedzie o godzinie szóstej do Neapolu... Lepiej niech jedzie!...
Wyszedłszy na ulicę, odetchnęli z rozkoszą świeżem i chłodnem powietrzem. Noc była księżycowa, jasna i cicha, a Rzym cały spał pod niebieskiem sklepieniem, marząc o wielkości swych przeznaczeń.
Prada już się wprawdzie nieco uspokoił, lecz dla ulżenia swemu rozdrażnieniu, mówił wciąż z gorączkową ironią, to znów krytykował rzymskie kobiety, a nawet bal, który uznał przedtem za wspaniały, wydawał mu się teraz pełen śmieszności.
— Tak, one miewają piękne suknie, lecz zawsze źle leżące... bo sprowadzają stroje z Paryża, zatem nie mogą ich przymierzać... Toż samo można powiedzieć o ich klejnotach. Mają jeszcze brylanty a przedewszystkiem mają najpiękniejsze perły, lecz oprawa tych kosztowności jest tak ciężka, tak przestarzała, że razi oczy i bynajmniej nie dodaje tym paniom strojności... Ach, ale najbardziej rażącą jest ich głupota, ich ciemnota, ich lekkomyślność i jeżeli one przypuszczają, że to wszystko okupują dumą, to grubo się mylą! Wreszcie są one przedewszystkiem powierzchowne, nawet pod względem religii. Puste są! Puste, niemożliwie puste! Przypatrywałem się im dzisiaj, gdy przychodziły jeść przy bufecie. Muszę oddać im sprawiedliwość, że apetyt mają wyborny! Dzisiaj zachowywano się wyjątkowo przykładnie... nie duszono się, łykając jaknajwięcej i jaknajprędzej... Lecz na balach w Kwirynale, jest na co patrzeć! Rzucają się na bufet jak na łup, który należy zmieść i rozszarpać... wprost oblężenie i atak przypuszczają do stołów, do półmisków, rozpychają się, łapią i żrą, wstręt budząc swym widokiem!
Piotr odpowiadał tylko monosylabami, pochłaniała go radosna myśl o tej upragnionej audyencyi u papieża. Marzył o tem, przewidując i uprzedzając wszelkie możliwe szczegóły, mogące zajść podczas wieczornego widzenia. Więc to dziś nastąpi... za kilkanaście godzin — powtarzał sobie, żałując, że nie może z nikim się podzielić swoją wielką radością.
Szli dość spiesznym krokiem, donośnie odbijającym wśród pustych ulic, podczas gdy jasne światło księżyca rzucało ich czarne cienie na białawym bruku.
Wtem Prada nagle zamilkł. Już nie mógł dłużej się przezwyciężać, nie mógł zagłuszać swego bólu tem gorączkowem gadaniem, owładnęła go jakaś wściekłość, paraliżująca wszelkie wysiłki woli. Już dwukrotnie sięgnął do kieszeni, by się przekonać, że ma przy sobie list napisany zmienionem pismem do kardynała Boccanera. Powtarzał sobie słowa, które skreślił ołówkiem podczas balu, i zadowolony był, że powstrzyma spełnienie zbrodni. Postanowił odprowadzić Piotra, by osobiście rzucić list do skrzynki przy pałacowej bramie. Tak, ten list za dziesięć minut będzie w skrzynce, bo rzuci go tam, na pewno rzuci, nic nie zdoła powstrzymać go od wrzucenia tej przestrogi, bo taką jest stanowcza jego wola. Przecież on nie jest zdolny do zbrodni?... A nie ostrzedz kardynała — byłoby to samo co popełnić zbrodnię.
Ach, ale jakże srogie znosił teraz męczarnie! Ta Benedetta, ten Dario, jakże okrutną ranę mu zadali! Jakaż burza zazdrości i nienawiści szalała w jego sercu! Zapomniał o Lizbecie, o synu swoim, którego tak kochał, z którego taki był dumny! Prada był niezmiernie namiętny a najgwałtowniej pożądał tych kobiet, które opierały się jego miłosnym zapałom. Otóż dziś znów ujrzał tę kobietę, której najnamiętniej pożądał w swem życiu, by ją posiąść, kupił ją, żeniąc się z nią, a pomimo wszystko nie otrzymał jej, nie zaspokoił z nią swej żądzy, nie chciała być jego i nigdy już jego nie będzie! Nigdy! Dawniej, byłby Rzym podpalił, byle ją posiąść, a teraz pytał sam siebie co uczyni, by ona nie oddała się innemu! Ach, ta myśl, że ten drugi, ten przez nią wybrany, używać z nią będzie rozkoszy, których jemu odmówiła, jemu, swemu mężowi, jemu, który jej łaknął i do szaleństwa pożądał, myśl ta gryzła go, paliła, jak najsroższa katusza. Więc ten drugi posiądzie jego dobro, korzystać będzie z praw nie swoich! Ach, jakże oni musieli drwić razem z tego pierwszego męża! Wszak to oni rzucili nań potwarz impotencyi, prawda że zemścił się, opowiadając, że mają wspólną sypialnię, że noce spędzają w swych objęciach, a jednak sam nie wierzył, by tak było. Lecz teraz zapewne tak będzie! Bo po unieważnieniu małżeństwa przez Kościół, muszą się uważać za wolnych, niczem niekrępowanych. I Prada wywoływał w myśli obraz ich pieszczot, ich uściski i namiętne pocałunki, ich miłosne uniesienia i najwyższe ekstazy. Nie! Nie! on na to nie może pozwolić! Niechaj się ziemia raczej rozpadnie!
Znów jęknął straszliwie, jak zwierz raniony, lecz wciąż milcząc szedł dalej, kroki swe stosując do kroków Piotra. Zdawało mu się, że już się stało, że już wrzucił list do skrzynki pałacu Boccanera, i odtwarzał przypuszczalne losy tego ostrzeżenia. List spoczywać będzie w skrzynce aż do rana. Don Vigilio, sekretarz, mający z rozkazu kardynała klucz od zamku, przyjdzie o zwykłej porze, zabierze listy i zaniesie je do pokoju Jego Eminencyi. Po odczytaniu ostrzeżenia skreślonego ołówkiem, figi zostaną wyrzucone, zbrodnia się nie spełni i całość tajemnicy pokryje milczenie, jak zwykle w podobnych okolicznościach, wydarzających się w świecie czarnym.
A jeżeli listu nie będzie w skrzynce, cóż się wtedy wydarzy?.. Figi, ułożone w koszyczku i poprzekładane liśćmi, znajdą się na stole kardynała podczas obiadu, w którym weźmie udział i Dario, ponieważ jedzie do Neapolu dopiero o godzinie szóstej wieczorem. Czy obadwaj jeść będą figi?... Czy też tylko wuj?... Albo tylko siostrzeniec?... Tu, widzenie Pracy mięszało się, stawało się niewyraźnem, i znów mówił sobie, że los tem pokieruje, ten los, który spotkał w pochodzie, wyjechawszy wczoraj z Frascati, los nieubłagany, dążący do nieznanego celu i niczem niewstrzymany, zwalczający wszystkie przeszkody. Koszyk z figami sunął się, sunął coraz bliżej, był już w pałacu, gdzie śmierć z sobą przynosił i żadna ręka nie powstrzyma go od spełnienia swych przeznaczeń.
Weszli na ulicę Giulia. Ciągnęła się bez końca, cała zalana białem światłem księżyca. Już zarysowała się zdala przed nimi potężna czarna masa pałacu Boccanera. Zegar jednego z sąsiednich kościołów wydzwonił godzinę trzecią. Piotr drgnął, znów posłyszawszy bolesny jęk, który się przedarł z piersi hrabiego. Był to jęk straszliwszy od poprzednich, lecz hrabia się opanował, roześmiał się głośno i, ściskając dłoń Piotra, zawołał:
— Nie odprowadzam cię dalej... bo gdyby mnie zobaczono przed pałacem Boccanera, padłoby na mnie podejrzenie, iż się powtórnie zakochałem w mej żonie!
Zapalił cygaro i odszedł, nieobracając się po za siebie.
Obudziwszy się, Piotr ze ździwieniem usłyszał bijącą godzinę jedenastą. Zmęczony balem i późno położywszy się na spoczynek, spokojnie jak dziecko, z rozkoszą, jakby czując przez sen wielkie szczęście, jakie go spotkało. Otworzywszy oczy, ujrzał wesołe, słoneczne promienie biegnące przez okna i nowa nadzieja wstąpiła w jego serce. Pierwszą jego myślą było, że dziś, o godzinie dziewiątej wieczorem, rozmawiać będzie z papieżem. Jeszcze dziesięć godzin oddzielało go od tej chwili i pytał sam siebie jak je wypełni, jak spędzi ten dzień błogosławiony i tak pogodny, jakby na dobrą dla niego wróżbę.
Wstał, otworzył okno, a ciepłe, świeże powietrze którem odetchnął, niosło z sobą tę zadziwiającą woń i prawie że smak owoców i kwiatów, co zauważył zaraz w pierwszym dniu swego przybycia do Rzymu. Niejednokrotnie chciał już zbadać naturę tego zjawiska, lecz doszedł tylko do określenia, że ten zapach przypomina smak pomarańcz i woń róż. Czyż to było możliwe, aby tak było ciepło i słonecznie w dniu?... Jakiż to kraj uroczy, w którym zima przypomina najpogodniejsze dni wiosny północnych krajów!
Gdy skończył się ubierać, znów zbliżył się do okna i, oparłszy się o poręcz, patrzał po za złotem płynący Tyber na wiecznie zielone stoki Monte Gianicolo. Naraz wychyliwszy się nieco spojrzał w dół i w opuszczonym ogrodzie pałacowym, zobaczył Benedettę siedzącą w pobliżu wodotrysku. Zeszedł tam natychmiast, nie mogąc dziś długo pozostawać na miejscu, potrzebował ruchu, życia, wesołości i piękna.
Benedetta powitała go okrzykiem, którego się spodziewał:
— Jestem szczęśliwa... szczęśliwa... ogromnie szczęśliwa!
Nieraz spędzali w tem ustroniu przedpołudniowe godziny, lecz jakże smutni byli wtedy oboje, smutni i pozbawieni nadziei. Dziś było inaczej. Radość ogarniała ich serca, promienieli oboje szczęściem i wszystko się wydawało piękne, rozweselone. Ten opuszczony, zarośnięty chwastami ogród był uroczym zakątkiem, gdzie spokojnie można było marzyć o szczęściu. Z lubością spoglądali na stare pomarańczowe drzewa, których symetryczne rzędy znaczyły miejsce dawnych ulic i zachwycała ich piękność wielkiego lauru, ocieniającego pokryty starożytnemi rzeźbami sarkofag, w który spływała woda szemrząca strumieniem wyrzucanym przez usta tragicznej maski...
Benedetta, ująwszy obydwie dłonie Piotra, powtórzyła raz jeszcze:
— Jestem bardzo szczęśliwa i z nadmiaru szczęścia nie mogłam usiedzieć w moim pokoju, musiałam tu przyjść, bo serce moje potrzebuje dziś przestrzeni, powietrza, słońca!
Siadłszy znów na rozbitej kolumnie, leżącej w pobliżu sarkofagu, chciała, by Piotr siadł przy niej i śmiała się wesoło, swobodnie, ciesząc się, że może kochać teraz jawnie bez obrazy Boga i ludzi. Zaczęła mówić, marząc głośno bez cienia skrytości:
— Teraz, gdy Kościół unieważnił moje małżeństwo, z łatwością pozyskam rozwód cywilny. Niezadługo będę więc żoną Daria, pobierzemy się na wiosnę, a może prędzej, jeżeli formalności dadzą się przyśpieszyć. Dario wyjeżdża dziś o godzinie szóstej do Neapolu, jego obecność jest tam potrzebna dla uregulowania interesów pieniężnych... Sprzedaliśmy posiadłość, którą tam jeszcze miała nasza rodzina; ten proces kosztował nas bardzo wiele... Lecz mniejsza o to!... Dario i ja jesteśmy teraz szczęśliwi! Niewypowiedzianie szczęśliwi! Pewni, że do siebie będziemy wzajemnie należeć! Za kilka dni, gdy Dario wróci z Neapolu, rozpocznie się dla nas życie prawdziwie rozkoszne, będziemy się ciągle śmiać i będzie nam niezmiernie wesoło! Wróciwszy z balu, nie mogłam zasnąć, bo w głowie roiły mi się projekty, odnoszące się do nowego mojego życia! Ach, księże Piotrze, jakże jestem szczęśliwa! Lecz ty pozostaniesz z nami... musisz pozostać chociażby do mojego ślubu...
Pociągnięty wybuchem szczęścia i młodzieńczej wesołości, Piotr śmiał się i cieszył wraz z Benedettą, a tylko wysiłkiem woli zdołał się powstrzymać, by jej nie wyjawić radości, jaka go spotkała, nie napomknąć o zbliżającym się widzeniu z papieżem, o tym dzisiejszym wieczorze, który nazawsze pozostanie mu pamiętnym. Ale milczał, bo przyrzekł nikomu o tem nie mówić.
Wśród cichego, słonecznego powietrza, wypełniającego ogród, od czasu do czasu słychać było głos ptaka. Benedetta, przerywając rozmowę z Piotrem, rozbawiona, podniosła z dziecinną pustotą głowę i, patrząc na klatkę wiszącą we framudze jednego z okien na pierwszem piętrze, zawołała:
— Bądź wesoła... bądź i ty wesoła, moja Tato! Krzycz! Krzycz na znak radości! Dziś trzeba, aby wszyscy w domu byli weseli, kontenci!
A odwróciwszy się do Piotra, zapytała z miną trzpiotki używającej wakacyj:
— Znasz zapewne Tatę?... Jakto... nie znasz?... Czyż być może!... To ukochana papużka mojego wuja kardynała. Dostał ją odemnie w podarunku, blizko rok temu... i odrazu polubił do tego stopnia, że sam się nią zajmuje, sam wystawia jej klatkę na słońce, sam zabiera ją napowrót do pokoju i w ciągłej jest obawie, że papuga dostanie kataru! Na noc Tata pozostaje w stołowym pokoju, bo tylko tam jest ciepło podczas zimy...
Piotr, spojrzawszy w górę, zobaczył ładną, zieloną papugę, kołyszącą się na ruchomem kółku. Zawieszała się ona dziobem o szczeble, trzepotała skrzydłami i rada z ciepłego słońca, krzyczała na znak wielkiego swego zadowolenia.
— Czy umie mówić? — zapytał.
— Nie, tylko krzyczy tak jak teraz, lecz mój wuj utrzymuje, że doskonale rozumie intonacyę jej głosu i że lubi z nią rozmawiać...
Nagłe przeszła na inny temat rozmowy, jakby skutkiem jakiejś niewyraźnej łączności, myśl jej pobiegła od wuja, o którym dopiero co mówiła, do wuja mieszkającego w Paryżu.
— Zapewne miewasz, księże Piotrze, częste listy od wicehrabiego de la Choue?... Ja miałam wczoraj list od niego... martwi się, żeś dotąd nie mógł się widzieć z Ojcem świętym... Bo on niezachwianie wierzył, że zwyciężysz w Rzymie i że dopomożesz mu do własnego jego tryumfu...
Rzeczywiście, Piotr otrzymywał bardzo częste listy od wicehrabiego, który rozpaczał, że zatrzymany w Paryżu chorobą, musiał leżeć w łóżku, podczas gdy przeciwnik jego, baron de Fouzas, przywiódł do Rzymu pątników międzynarodowej pielgrzymki, niosących świętopietrze do stóp papieskiego tronu. Wraz z tą honorową misyą, oddaną baronowi Fouzas, obudziły się nadzieje krańcowo katolickiego stronnictwa we Francyi, które rozwinęło obecnie ożywioną działalność, mogącą zniweczyć wszystkie zdobycze stronnictwa liberalno-katolickiego, którego głową był wicehrabia. Zatrwożony położeniem, wicehrabia kładł nacisk w swych listach, by Piotr uczynił kroki dla zjednania przychylności papieża, dla idei korporacyi obowiązkowej rzemieślników, tego zbawczego środka, mającego zabezpieczyć Kościół we Francyi. Przy tej sposobności, wicehrabia raz jeszcze szeroko wyjaśniał, jak dalece byłoby rzeczą szkodliwą, gdyby baron de Fouzas pozyskał oświadczenie się papieża za propagowaniem idei korporacyj dowolnych, żadną organizacyą centralną nieobjętych.
— Tak, tak... otrzymałem list wczoraj i otrzymałem list bardzo obszerny w niedzielę... pragnąłbym módz zakomunikować wicehrabiemu, jaką wieść pomyślną...
I znów twarz Piotra zajaśniała radością, serce mu żywiej w piersi zabiło, na myśl, że dziś, za godzin kilka, podąży do Watykanu i padnie do stóp papieża, który mu nie odmówi zachęty, utrwali go w powołaniu misyi społecznej, jaką przedsięwziął, w chęci wyzwolenia i pocieszenia wszystkich maluczkich nędzę cierpiących.
Piotr nie mógł się dłużej opanować w swej radości i wyjawił swoją tajemnicę rozsadzającą mu serce nadmiarem wesela.
— Upragniona przezemnie audyencya odbędzie się dzisiejszego wieczoru.
Zrazu Benedetta nie zrozumiała.
— Jakto?... Co?...
— Tak, dziś będę miał szczęście stawienia się przed Ojcem świętym... Tej nocy, podczas balu, monsigaor Nani zawiadomił mnie, że Ojciec święty raczył przeczytać moją książkę i skutkiem tego chce mnie widzieć... Idę do Watykanu o godzinie dziewiątej wieczorem.
Benedetta zapłoniła się z radości, szczerze bowiem polubiwszy Piotra, cieszyła się niespodziewanie spadłem na niego szczęściem. Przytem będąc bardzo przesądną, uderzona była tym dziwnym zbiegiem okoliczności równoczesnego szczęścia dla niej i dla Piotra. Śmiała się z radości i, klaskając w dłonie, zawołała z przejęciem:
— Jakaż to wspaniała wróżba! Ach, jakże jestem szczęśliwa, że te radości spotykają nas równocześnie! Teraz już wszystko pójdzie gładko, bo dom nasz jest błogosławiony, zabezpieczony od zła wszelakiego! Niewiem czy wiedziałeś o tem, księże Piotrze, lecz gdy w ważnej okoliczności życia, ktoś z domowników ma wyznaczone widzenie się z Ojcem świętym, wtedy żadne nieszczęście nie ma dostępu do tego uświęconego domu. Pojmujesz więc moją radość!
Śmiała się jeszcze głośniej, usiedzieć nie mogła na miejscu, byłaby pragnęła wszystkich zawiadomić o nowem swem szczęściu.
— Sza... sza.... nie mówmy o tem tak głośno... zażądano odemnie najgłębszej tajemnicy... Błagam, niechaj pani nikomu o tem nie mówi, ani swojej ciotce, ani nawet Jego Eminencyi... Bo to by sprawiło przykrość monsignorowi Nani...
Benedetta przyrzekła zachowanie sekretu i zaczęła mówić z rozrzewnieniem o nadzwyczajnej dobroci monsignora Nani. Przecież i ona tylko jemu zawdzięcza unieważnienie swojego małżeństwa. On pokierował całą tą sprawą, on, ten najdobrotliwszy ze wszystkich prałatów, ten nieoceniony ich dobroczyńca. W tem znów porwana szałem radości, zawołała:
— Drogi księże Piotrze, przyznaj, że nie ma wyższego dobra nad osobistą szczęśliwość?... I dziś wszak nie żądasz odemnie łez i współczucia dla biedaków cierpiących głód, zimno i różne tego rodzaju plagi... Ach, bo nie ma większej radości, jak żyć i cieszyć się swem szczęściem! To wystarcza i zastępuje wszystko! Wtedy nie wie się, co to jest cierpienie, nie czuje się głodu, nie czuje się zimna, a tylko jest rozkosznie, niewypowiedzianie rozkosznie!
Piotr spojrzał na nią z osłupieniem. Nie przypuszczał, by na podstawie swej radości mogła wysnuć tak dziwne rozstrzygnięcie kwestyi przykrócenia nędzy na świecie. Zrozumiał teraz dopiero, jak próżnem było jego apoteozowanie tej pięknej córy kraju słońca i piękna, noszącej w sobie tylowiekowy atawizm władzy i arystokratycznych nawyknień. Pragnął ją nawrócić ku chrześciańskiej miłości względem upośledzonych i nędzę cierpiących, pragnął ją podbić na korzyść nowych poglądów pełnych współczucia dla istot żyjących, pragnął w niej rozbudzić żądzę odmiany społecznego porządku. Lecz teraz widział, że jeżeli ją zdołał temi kwestyami wzruszyć, to jedynie dzięki okoliczności, że ona sama była nieszczęśliwą, a skutkiem tego skłonną do współczucia względem innych, równie jak ona cierpiących. Obecnie zaś czuła radość w swem sercu, więc mówiła o szczęśliwości dostępnej każdemu; cieszyła się, że już wszystko i wszyscy dostąpili łaski uzdrowienia.
— Szczęście nie zakwitło dla wszystkich — rzekł Piotr, patrząc na nią uważnie.
— Owszem, owszem, dla wszystkich, upewniam, że dla wszystkich! Ty, księże Piotrze, nie znasz naszych biedaków.. Ale wierzaj mi, że niechaj najbiedniejsza dziewczyna z naszego Transtevere posiądzie chłopca, którego kocha, a natychmiast uczuje się najszczęśliwszą na świecie... i jedząc chleb suchy, pijąc tylko wodę, będzie wesoła i promienna jak królowa. Matka, której dziecko ozdrowieje, mężczyzna, który wraca z wojny jako zwycięzca, albo ktokolwiek wygrywający wielki los na loteryi — będzie się czuł szczęśliwy, bo każdemu potrzeba tylko radości starczącej za wszystko.
Piotr nie chciał jej zasmucać zbijaniem tych dowodzeń, nie chciał jej psuć dzisiejszej wesołości roztaczaniem obrazów nędzy fizycznej i moralnej przygniatającej tak olbrzymią większość rodu ludzkiego, lecz nagle wszystko dokoła niego zbladło, pociemniało, jakby wielki cień zasłonił piękno dnia dzisiejszego.
Benedetta to spostrzegła i, ująwszy obiedwie dłonie Piotra, rzekła z czułością:
— Twoja uczennica ma głowę bardzo zakutą... wszak tak?.. Lecz cóż chcesz, są rzeczy, których nigdy nie zrozumiem i mam przekonanie, że tak samo ich nigdy nie zrozumie żadna z kobiet wyrosłych na naszej ziemi rzymskiej. Ale pomimo to nie przestawaj nas kochać... kochaj nas takiemi jakiemi jesteśmy... ciesz się naszą pięknością, gdy jesteśmy szczęśliwe, ach, bo wtedy chcemy być piękne pomiędzy najpiękniejszemi!...
Mówiąc to, rzeczywiście promieniała nadzwyczajnością swej urody. Piotr drżał z podziwu, patrząc na bozkość jej piękności, będącej siłą mogącą rozporządzać światem.
— Tak, piękność jest wszechwładną potęgą — szepnął Piotr, ogarnięty wielkiem wzruszeniem. — Ale czemuż piękność nie może zniweczyć zła wyrażającego się tylu formami nędzy.
— O nie mówmy dziś o rzeczach tak smutnych! Dziś życie jest szczęściem i jakże wesoło, jakże dobrze jest na świecie! A teraz chodźmy do pokoju stołowego, bo ciocia zapewne czeka na nas! Już pora na obiad!
Obiad podawano zawsze o godzinie pierwszej i jeżeli Piotr był o tej porze w domu, siadał do stołu razem z donną Serafina i z Benedettą. Pokój stołowy był niewielki, dość ciemny, bo okna jego wychodziły na dziedziniec. O tejże samej godzinie, na pierwszem piętrze, jadł obiad kardynał wraz ze swym siostrzeńcem i z don Vigiliem, który zawsze milczał, odpowiadając tylko na pytania. Kuchnie były prowadzone oddzielnie, w osobnych izbach i przez osobną służbę a tylko kredens mieszczący się w olbrzymim pokoju na dole, był do pewnego stopnia wspólny.
Pomimo że pokój stołowy donny Serafiny był niezwykle ponury, dziś panowała w nim wesołość, bo nawet donna Serafina okazała się mniej sztywną, jakby ożywioną wielkiem wewnętrznem szczęściem. Zapewne przeżywała jeszcze teraz rozkosz wczorajszego swego tryumfalnego wejścia pod rękę z odzyskanym, płochym kochankiem i pierwsza zaczęła mówić o wczorajszym balu, chwaląc jego okazałość, chociaż wyznała, że była bardzo skrępowaną obecnością króla i królowej. Opowiedziała, że dzięki zręcznej swej taktyce, uniknęła przedstawienia się tym państwu z Kwirynału. Spodziewała się, że nikt jej nie weźmie za złe, że się pokazała w neutralnym salonie, albowiem ogólnie wiedziano, że jest matką chrzestną Celii, którą serdecznie kocha. Ta okoliczność była dostateczną dla wytłomaczenia jej obecności w dniu zaręczyn Celii. Jednakże donna Serafina musiała mieć jakieś skrupuły, bo zapowiedziała, że zaraz po obiedzie ma zamiar pojechać do Watykanu, dla widzenia się z kardynałem-sekretarzem Ojca świętego. A może chciała się tylko upewnić co do stanu zdrowia papieża, pełna nadziei ujrzenia swego brata władcą tronu w Watykanie. Wszak mówiono, że tak dalece była tego pewną, że już miała przygotowaną wyprawę z cyframi nowego papieża.
Benedetta bezustannie śmiała się i żartowała podczas obiadu a gdy podano deser, rzekła do służącego:
— A figi?... Dla czego nam nie podajesz fig?...
Giacomo spojrzał na nią z ospałą zwykłą swą miną, nie rozumiejąc czego żądała, lecz w tejże właśnie chwili weszła do pokoju Wiktorya. Nie otrzymując odpowiedzi od Giacomo, Benedetta zwróciła się ku niej:
— Wiktoryo, dla czego nam fig nie podano?...
— Jakich fig?...
— Tych, które dziś widziałam, przechodząc przez kredens. Zajrzałam tam, idąc do ogrodu i zobaczyłam koszyk pełen ślicznych fig dopiero co zerwanych z drzewa... Nawet się zadziwiłam, że o tej porze roku jeszcze są świeże figi... Ale przedewszystkiem ucieszyłam się, bo jestem łakoma, zwłaszcza na takie śliczne figi...
Wiktorya roześmiała się.
— Ach, już wiem... to są figi przyniesione wczoraj przez proboszcza z Frascati. Prosił, aby je schować dla Jego Eminencyi i trzy razy mi to powtórzył, mówiąc, że sam je zerwał, sam je ułożył w koszyczku i pragnie, aby tak jak są były podane na stół... bo to podarek od niego i z ulubionego drzewa Jego Eminencyi. A więc nie poruszyłam nawet liścia jednego i figi w koszyczku zostały postawione przed Jego Eminencyą.
— To bardzo pięknie... bardzo pięknie — mówiła z komicznem zagniewaniem Benedetta — lecz doprawdy ci panowie mogliby się z nami podzielić figami... Powiem im, że to brzydko tak dogadzać tylko sobie... Z pewnością te figi muszą być wyborne!
— Więc to ten proboszcz, który do nas przychodził do willi, przyniósł wczoraj owe figi? — spytała donna Serafina.
— Tak, ten sam — odpowiedziała Wiktorya. — Ksiądz Santobono, proboszcz przy kościółku Matki Boskiej Polnej... Ile razy tu przyjdzie, to zawsze najpierw się pyta o księdza Paparelli, bo podobno zna się z nim jeszcze z seminaryum... Wczoraj, ksiądz Paparelli przyprowadził go do nas do kredensu... Ksiądz Santobono oddał mi koszyk swój z figami i myślałam, że nigdy nie skończy poleceń swoich a otóż dziś mało co brakowało, by wszystko nie było napróżno, bo zapomniałam postawić figi na stole przed Jego Eminencyą, lecz ksiądz Paparelli przybiegł zaraz i sam wziął koszyk i zaniósł na górę z takiem nabożeństwem, jakby niósł świętą monstrancyę... Prawda, że Jego Eminencya najbardziej lubi figi z ogrodu księdza Santobono...
— Tak, ale dziś brat mój jest niezdrów, więc fig jeść nie będzie — zakończyła donna Serafina, z twarzą nieco chmurniejszą.
Donna Serafina traciła humor, ile razy wspominano przy niej nazwisko księdza Paparelli. Nie lubiła kodytaryusza swego brata, od czasu gdy spostrzegła, że ten słodko uśmiechnięty, uniżony i pokorny ksiądz wywiera wpływ na swego pana. Czuła, że zwalczał on własny jej wpływ na brata i psuł zapobiegliwie prowadzone przez nią plany, mające zapewnić ostateczny tryumf kardynałowi. Ulegając zręcznym podszeptom księdza Paparelli, kardynał popełnił kilka nieostrożności, które mocno mogły mu zaszkodzić. Donna Serafina przyznawała wszakże kodytaryuszowi niektóre cnoty a zwłaszcza chwaliła przykładną jego pobożność.
Benedetta, rozbawiwszy się swoim śmiechem i żartami, znów zawołała Giacoma, mówiąc mu:
— Mój kochany, poczekaj chwilę a dam ci ważne polecenie...
A zwróciwszy się do ciotki i do Piotra, rzekła z udaną powagą.
— Jestem zdania, żeśmy powinni się upomnieć o swe prawa... Widzę, jak w tej chwili, w pokoju stołowym na pierwszem piętrze, wuj mój wybiera z pomiędzy liści kilka fig i podsuwa koszyk w stronę Daria, który znów, zaczerpnąwszy z niego, oddaje go w ręce don Vigilia. I oto wszyscy trzej jedzą figi, rozkoszując się smakiem... Tak, widzę, jak wszyscy trzej jedzą te śliczne figi, których niemało jeszcze w koszyku...
Tu znów zwróciła się do służącego:
— Otóż, mój Giacomo, proszę cię, zejdź do pokoju stołowego Jego Eminencyi i powiedz, że mamy szaloną ochotę pokosztować fig przyniesionych mu z Frascati... i liczymy na Jego łaskę, że zechce nam przysłać resztę tych, które pozostały na dnie koszyka...
Donna Serafina, niezadowolniona, rzekła surowo:
— Giacomo, żebyś mi się nie ważył tego robić...
A spojrzawszy ostro na siostrzenicę, dodała:
— Dość tych dziecinnych żarcików... niecierpię takiego niepotrzebnego trzpiotania się, zwłaszcza gdy się to przedłuża...
— Ach, ciociu, — szepnęła Benedetta — ja dziś tak wyjątkowo jestem wesoła! Pomyśl, ciociu, od jak dawna nie mogłam się śmiać tak serdecznie, jak śmieję się dzisiaj od samego rana...
Piotr dotychczas milczał, ucieszony i zabawiony wybuchem wesołości Benedetty. Lecz teraz gdy donna Serafina zmroziła śmiech na ustach siostrzenicy, czuł potrzebę wtrącenia się do rozmowy, więc zauważył, że mocno był wczoraj zadziwiony, zobaczywszy figi na drzewie w ogrodzie księdza Santobono. Zapewne było ono w wyjątkowo dobrych warunkach, zasłonięte murem i wystawione na działanie słońca.
— Tak, więc widziałeś to sławne figowe drzewo w ogrodzie księdza Santobono? — zapytała Benedetia.
— Nietylko widziałem drzewo, lecz z jego figami jechałem z Frascati do Rzymu.
— Jakim sposobem?...
Piotr już żałował, że się w ten sposób naraził na trudne wyznanie, lecz rzekł:
— Spotkałem we Frascati jednego z moich znajomych, który, przyjechawszy tam swoim powozem, chciał koniecznie odwieźć mnie do Rzymu. W drodze spotkaliśmy księdza Santobono, który szedł pieszo z koszykiem fig dla Jego Eminencyi... więc zabraliśmy go do powozu... Bardzo piękna była ta podróż... zatrzymaliśmy się na chwilę w karczmie leżącej tuż przy trakcie...
Tu Piotr opowiedział jakie głębokie wrażenie wywarło na nim piękno Kampanii rzymskiej widzianej o zachodzie słońca i podczas zapadającego zmroku. Benedetta patrzała na niego z natężoną uwagą a wiedząc, że Prada często bywa we Frascati z powodu budowy willi, spytała:
— Ten spotkany znajomy — to hrabia... wszak tak?...
— Tak pani, to był hrabia — odrzekł Piotr z wielką szczerością. — Spotkałem go następnie w nocy na balu... jest on bardzo rozstrojony i godzien współczucia.
Obie panie wysłuchały tych słów spokojnie, ujęte bezgraniczną dobrocią Piotra, który współczuł wszelkiemu cierpieniu. Donna Serafina udała, że o niczem nie wie i że nic nie słyszała, Benedetta zaś wyrazem twarzy zdawała się mówić, że ten człowiek jest jej teraz najzupełniej obojętny. Jednakże przestała się śmiać a po chwili milczenia, podczas którego myślała o tym koszyku fig przywiezionym do Rzymu w powozie hrabiego, rzekła:
— Teraz jestem rada, że tych fig nie jadłam...
Po czarnej kawie, donna Serafina opuściła pokój stołowy, mówiąc, że włoży zaraz kapelusz i pojedzie do Watykanu. Benedetta z Piotrem pozostali jeszcze przy stole, znów ożywieni niezwykłą wesołością i rozmawiając jak para starych przyjaciół. Piotr wspomniał znów o audyencyi swej u papieża, mówiąc, że wyczekuje godziny dziewiątej ze szczęśliwością a zarazem ze wzrastającą gorączką. Teraz jest godzina druga, zatem jeszcze musi czekać siedem godzin, cóż zrobi, jak spędzi czas, by skrócić długość całego popołudnia? Benedetta klasnęła w dłonie, wołając z uradowaniem:
— Wiesz co, księże Piotrze, jesteśmy dziś bardzo szczęśliwi wszyscy troje... zatem urządźmy się tak, by czas spędzić razem... otóż Dario ma swój powóz... teraz już musiał skończyć obiad, więc go każę przywołać i powiemy mu, by nas zawiózł na spacer, gdzie daleko... daleko, wzdłuż Tybru...
Była uszczęśliwiona ze swego projektu, lecz właśnie w tejże chwili wszedł do pokoju don Vigilio i zapytał z miną wylękłą:
— Czy donny Serafiny tutaj niema?...
— Nie, ciocia wyszła z domu... Ale cóż się stało?...
— Jego Eminencya przyszedł do mnie, prosząc, by donna Serafina zechciała zejść... Bo książę trochę zasłabł wstając od stołu, ale niechaj to pani nie przeraża... to chwilowe osłabienie...
Benedetta krzyknęła, więcej z zadziwienia, aniżeli z przestrachu.
— Jakto?... Dario zasłabł?... Zaraz do niego pójdziemy... Nie chcę, aby chorował, dziś musi nas zawieść na daleki spacer...
Na schodach spotkali Wiktoryę a Benedetta rzekła do niej:
— Chodź z nami, Dario zasłabł, może będziesz tam potrzebna...
Wszyscy czworo weszli razem do komnaty staroświeckiej, będącej sypialnią młodego księcia Boccanera, który tak niedawno przebył tu długie tygodnie, lecząc się z rany zadanej mu nożem. Sypialnię poprzedzał niewielki salonik a po drugiej stronie sypialni była ubieralnia i długi korytarz łączący mieszkanie Daria z pokojami zajmowanemi przez kardynała. Drzwi od kaplicy prywatnej wychodziły na korytarz. Kaplica była pozbawiona wszelkich ozdób, na kamiennej posadzce nie było nawet dywanu a ołtarz drewniany, malowany, zdawał się mówić o surowej pobożności kardynała.
Wszedłszy, Benedetta pobiegła do łóżka, na którem leżał Dario jeszcze ubrany. Przy nim stał pochylony z ojcowską czułością kardynał Boccanera a chociaż zaczynał się niepokoić, zachował pozory zwykłej swej wyniosłej dumy.
— Dario, co tobie?... Mów... czy cię co boli?...
Dario się uśmiechnął, chcąc ją uspokoić. Był bardzo blady i miał wyraz twarzy nieprzytomny, pijany.
— To nic, mnie nic nie będzie; prosty najzwyczajniejszy zawrót głowy... Wyobraź sobie, że doznaję wrażenia, jak gdybym za wiele wypił wina przy śniadaniu... Zaćmiło mi się w oczach i myślałem, że padnę!... Ledwie doszedłem do mojego łóżka...
Odetchnął głęboko, jak człowiek potrzebujący odpocząć. A kardynał opowiedział, co zaszło.
— Kończyliśmy śniadanie i właśnie chciałem wstać od stołu, powiedziawszy don Vigilio, jakie będzie miał zajęcie po południu, gdy nagle Dario pobladł i chwiejnym krokiem skierował się do swego pokoju... Chciałem, by usiadł, lecz on szedł dalej, chwytając się ściany, więc poszliśmy za nim, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje... Szukam, chcę odgadnąć przyczynę tego zasłabnięcia... lecz znaleźć nie mogę.
Machnął ręką i, jakby chcąc odkryć jakieś poszlaki, rozejrzał się po ścianach, rzucił okiem na otwarty korytarz, w głębi którego widać było dopiero co porzucony pokój stołowy, ze stołem nakrytym i z rzuconemi w pośpiechu serwetami i krzesłami w nieładzie.
Benedetta zrobiła uwagę, zwykle się nasuwającą w podobnych okolicznościach:
— Czy aby nie zjadł czego szkodliwego?...
Kardynał się uśmiechnął, znając skromność swego stołu i rzekł:
— Jedliśmy jaja, kotlety jagnięce i szczaw na jarzynę... jak widzisz, nie mogło mu to zaszkodzić... Ja piłem wodę, jak zwykle, a Dario dolał trochę wina do swojej szklanki... Nie, jedzenie nie mogło mu zaszkodzić...
Don Vigilio odważył się na wypowiedzenie spostrzeżenia:
— Gdyby jedzenie było tego przyczyną, to Jego Eminencya, oraz ja, bylibyśmy też zasłabli...
Dario przez chwilę miał oczy zamknięte; teraz je otworzył, znów głęboko odetchnął i zmusił się do uśmiechu:
— Proszę się nie niepokoić... już znacznie mi jest lepiej... Trochę, to zaraz przejdzie...
— Więc naprawdę już ci jest lepiej? — zawołała z radością Benedetta. — W takim razie powiem ci, jaki zrobiłam projekt... Każesz zaprządz swój powóz i, zabrawszy księdza Piotra, oraz mnie, zawieziesz nas na daleki spacer, pojedziemy daleko, daleko brzegiem Tybru.
— I owszem... wyborną miałaś myśl, ale teraz wstanę i pochodzę, Wiktoryo, chodź mi pomódz...
Uniósł się, podpierając się z trudnością rękoma, lecz pierw nim nadbiegła Wiktorya, chwycił go atak konwulsyj i jak gromem rażony padł zemdlony w ramiona kardynała stojącego przy łóżku. Benedetta zaczęła teraz tracić głowę z rozpaczy.
— Doktora, doktora... sprowadźcie co prędzej doktora!...
— Ja pobiegnę po doktora! — zawołał Piotr.
— Nie, zostań z nami... Wiktorya pójdzie... Ona zna adres... Wiktoryo, idź i sprowadź doktora Giordano!
Służąca wyszła a w pokoju zapanowało ciężkie milczenie. Dreszcz trwogi wzrastał z każdą chwilą. Benedetta stała przy łóżku; pochyliła się nad nieprzytomnym narzeczonym swoim a kardynał trzymał go w swoich ramionach, wpatrując się w bladą twarz siostrzeńca. W umyśle kardynała zaczynało się rodzić niejasne jeszcze, niesformułowane, straszne podejrzenie: znajdował, że cera Daria robiła się szarą a twarz przybierała wyraz osłupiałego przerażenia, były to te same symptomy, jakie zauważył na twarzy najbliższego swego przyjaciela, monsignora Gallo, który w przeciągu paru godzin skonał na jego ręku. Wszak tamten wpadł w takie samo omdlenie i ciało jego zimne było i martwe jak teraz ciało Daria. Coraz silniej wzrastało przekonanie w umyśle kardynała, że znów trucizna podstępnie zadana przez ręce nieznane, nowym gromem spadnie na drugą ukochaną przez niego istotę. Patrzał z wytężoną uwagą na twarz siostrzeńca, na tego ostatniego potomka swojego rodu, patrzał, szukał, śledził i z przerażeniem dostrzegał jak się szerzyło zło, okrutne, nieubłagane zło, które już mu zabrało połowę jego samego.
Benedetta szepnęła półgłosem:
— Drogi wuju... zmęczysz się... pozwól, ja cię zastąpię, ja go wezmę w moje objęcia a może, gdy poczuje się tak blizko mnie, przebudzi się z zemdlenia...
Kardynał podniósł głowę, popatrzył na nią i ustąpił jej miejsca, lecz wpierw porwał ją w ramiona, przycisnął do siebie i ucałował z oczyma pełnemi łez. W tym nagłym wybuchu uczucia znikła zwykła mu sztywna obojętność i głosem drżącym od wzruszenia szepnął:
— Ach, biedna moja Benedetto, biedne ty moje dziecko!
Zachwiał się jak dąb z korzeniami przez burzę wyrwany, lecz natychmiast się opanował i podczas gdy Piotr i don Vigilio stali na boku, milcząc, gotowi na rozkazy, kardynał zaczął chodzić powolnym krokiem tam i napowrót po obszernej, starożytnej komnacie. Wkrótce przestrzeń ta stała się za małą dla natłoku szarpiących go myśli, więc wkraczał aż do korytarza i do pokoju stołowego. Chodził i powracał z coraz chmurniejszą, surowszą twarzą opuszczoną na piersi, głęboko zadumaną i zamkniętą. Cóż za ogrom zagadnień musiał stawać w umyśle tego człowieka, pełnego wiary?... Tego dumnego księcia, który poświęcił się służbie Boga nieszczędzącego mu doświadczeń losu, wobec których musiał się uznać za bezsilnego. Od czasu do czasu zbliżał się do łóżka i śledził postępy zła, które powaliło najdroższą mu istotę na ziemi i znów chodził regularnym krokiem, znikał i powracał, zmuszony do ruchu bólem niedozwalającym mu spocząć. A może się mylił?... A może było to chwilowe niedomaganie, z którego Dario zaraz powstanie?... Może doktór uśmiechnie się pobłażliwie, widząc zaniepokojone ich twarze?... Nie trzeba tracić nadziei. Trzeba czekać.
Drzwi się otworzyły i weszła Wiktorya, mówiąc zdyszanym głosem:
— Znalazłam doktora w domu... idzie za mną, jest na schodach...
Prawie zaraz ukazała się postać doktora Giordano. Wszedł uśmiechnięty a różowa twarz jego odcinała się od srebrnych włosów wijących się w pukle. Miał on w całej swej postawie coś przypominającego zakrystyę. Spojrzawszy po obecnych, spoważniał jak prałat chcący zapewnić, że powierzona mu tajemnica ściśle zostanie dochowaną. Zbliżywszy się do chorego, szepnął:
— Jakto, jeszcze!... Więc jeszcze nie dano mu spokoju!
Zapewne była to aluzya do pchnięcia nożem, z którego dopiero co wyleczył młodego księcia Boccanera. Któż zawziął się na tego młodzieńca?... Wszak on nikomu nie wchodził w drogę, nikomu nie umiałby się narazić! Lecz wyrzeczone przez doktora słowa mogła zrozumieć tylko Benedetta, ale była ona zbyt przejęta niemocą Daria, by módz cokolwiek słyszeć. Pragnęła być uspokojoną, więc rzekła błagalnie:
— Doktorze... zobacz, zbadaj co mu jest... i powiedz nam, że to nic ważnego, że to nic... Ach, bo on nie może być chory... on dopiero co był zdrów zupełnie... Wszak to nie?... To nic?...
— Zapewne nic... Zaraz zobaczymy...
Doktór się odwrócił i złożył głęboki ukłon przed kardynałem, powracającym ze stołowego pokoju, by stanąć nieruchomie przy łóżku Daria. Zapewne odczytał w oczach kardynała śmiertelną trwogę szarpiącą mu serce, bo natychmiast przystąpił do zbadania stanu chorego. W miarę jak postępowało badanie, zwykły uprzejmy i optymistyczny wyraz twarzy doktora zanikał i usta lekko mu drgały wewnętrznem przerażeniem. Doktór Giordano był obecny przy śmierci monsignora Gallo i w sprawozdaniu o chorobie, nazwał ją zgniłą, zaraźliwą gorączką. Zapewne musiał dostrzedz teraz te same symptomaty i, jako przywykły do nagłych i niczem niewytłomaczonych śmierci, tak częstych w Rzymie, myślał, że i tym razem trzeba będzie wszystko zwalić na szkodliwe wyziewy Tybru.
Podniósłszy głowę, spotkał się ze wzrokiem kardynała, który go zapytał:
— Panie Giordano, mam nadzieję, że nie jesteś pan zaniepokojony stanem chorego?... Zapewne to tylko niestrawność... trochę zmęczenia?...
Doktór znów się ukłonił i, odgadując srogość niepokoju kardynała, który utracił przyjaciela z choroby mającej identyczne objawy, rzekł:
— Zapewne, Wasza Eminencya ma zupełną słuszność... przypuszczam, że to niestrawność... Lecz czasami takie niedomaganie zmienia się w chorobę... W każdym razie, chyba nie potrzebuję zaręczać, że uczynię co tylko będzie w mej mocy...
Zamilkł na chwilę i, zapominając o dalszem zachowaniu form uprzejmości, rzekł z niecierpliwością doktora:
— Czasu do tracenia nie mamy... trzeba księcia rozebrać... I chcę pozostać z nim sam... będę swobodniejszy...
Zatrzymał wszakże Wiktoryę, mówiąc, że będzie mu potrzebną, a w razie gdyby jeszcze kogoś trzeba było wezwać do pomocy, wezwie Giacoma.
Kardynał, uwzględniając życzenie doktora, ujął Benedettę za rękę i poszedł z nią do stołowego pokoju. Piotr i don Vigilio poszli za nimi.
Gdy weszli do stołowego pokoju, byli tak przygnębionymi, że nikt nie przemówił ani słowa i zapanowało najgłębsze milczenie wypływające z nadmiaru smutku. Drzwi od korytarza zamknięto a przez otwarte okno płynęło miłe, ciepłe powietrze pełne słonecznych, delikatnych blasków. Stół był jeszcze zastawiony jak przedtem, a przed jednem z odstawionych w pośpiechu krzeseł stała filiżanka do połowy napełniona czarną kawą. W pośrodku stołu był koszyk z figami, lecz prawie nietknięty, bo z układu liści, można było poznać, że ubyło zaledwie parę owoców.
Papuga kołysała się z rozkoszą w szerokim pasie słonecznych promieni, w których uwijały się atomy złotego pyłu. Ździwiona przyjściem tylu osób, Tata przestała krzyczeć i wpatrywała się w obecnych przenikliwym wzrokiem.
Upływały minuty długie jak wieki w gorączkowem oczekiwaniu wiadomości z sypialni Daria. Don Vigilio siadł na uboczu, Benedetta i Piotr stali nieruchomie, a kardynał znów zaczął chodzić, chcąc ruchem skrócić czas, zażegnać swą niecierpliwość, wyszukać przyczynę zła, którego doniosłość znał już obecnie. Kroki jego rozlegały się rytmicznie, z machinalną regularnością, lecz w duszy jego panował zamęt i ponury szał wściekłości. Przechodząc koło stołu zastawionego obiadowem nakryciem, kilkakrotnie spojrzał badawczo, jakby czegoś szukał. Może w tej kawie była trucizna? A może w kotletach, lub w chlebie?... Naraz oczy jego zawisły na koszyku z figami. Zatrzymał się, jakby nagłe zrobił odkrycie. Myśl ta coraz wyraźniej, natrętniej narzucała się i przykuwała go na miejscu. Jak się przekonać czy podejrzenie było słuszne?... Myślał i nie znajdował sposobu sprawdzenia. Wreszcie wziął do ręki jedną z fig i przypatrywał się jej uważnie. Lecz nie przedstawiała nic szczególniejszego; żadną oznaką zewnętrzną nie dozwalała czegokolwiek się domyślać. Już miał ją położyć napowrót do koszyka, gdy Tata odezwała się przeciągłym głosem, ze wzrokiem utkwionym w figę, bo niezmiernie lubiła owoce. Możność zrobienia doświadczenia, której szukał, nadarzała się niespodziewanie.
Zwolna, z twarzą przyćmioną chmurą, kardynał zaniósł papudze figę i podał bez wahania i bez żalu. Tata wydłużyła giętkie swoje ciało pokryte jedwabnemi piórami szaro zielonego koloru i prawie różowe skutkiem blasku słońca jasno wpływającego przez otwarte okno, a ująwszy z właściwym sobie wdziękiem podawaną figę, rozpruła ją dziobem. Nie wyjadłszy jak tylko trochę soczystego środka, Tata upuściła figę trzymaną w łapce. Kardynał stał przy niej i patrzał na nią z natężoną uwagą. Czekał. Minęły w ten sposób trzy nieprawdopodobnie długie minuty. Już zaczęła tlić nadzieja w sercu kardynała i pogładził głowę ulubionej swej papugi, która z zadowoleniem poddawała się pieszczocie swego pana, wyginając szyję i patrząc na niego swemi małemi, jak rubin błyszczącemi oczami, gdy naraz, spadła na ziemię, nawet nie zatrzepotawszy skrzydłami, spadła jak kamień rzucony. Jak gdyby piorunem rażona, Tata już nie żyła.
Kardynał uniósł tylko obydwie ręce ku niebu, teraz miał już pewność, teraz już wiedział. A więc zbrodnia! Nowa zbrodnia! Usta jego nie wydały nawet jęku, nie wyrzekły żadnej skargi, tylko twarz stała się dziką i czarną z rozpaczy.
Lecz tuż obok kardynała, ozwał się krzyk bólu. Była to Benedetta, która z początku ze ździwieniem patrzała na wuja podającego figę papudze, lecz jakby instynktem przeczuwając, czekała również a teraz nagle zrozumiała wszystko.
— Trucizna! To trucizna! Ach, Dario! Dario! Serce ty moje, Dario, duszo ty moja! Dario! Dario!...
Lecz kardynał chwycił z siłą obie dłonie siostrzenicy, i patrząc ukośnie w stronę Piotra i don Vigilia, tych dwóch obcych ludzi, zawołał rozkazująco:
— Milcz!... Milcz!
Szarpnięciem wyrwała ręce, zbuntowana, uniesiona szałem gniewu i nienawiści:
— Dlaczego mam milczeć! Wiedząc, że wszystkiemu winien Prada, oskarżam go, niech zginie! Niech umiera ten zabójca! Wiem, że to Prada! Wiem, bo wczoraj wracał z Frascati z księdzem Piotrem i wziął do swego powozu tego Santobono, niosącego figi w koszyku... Tak, to on, Prada! on! Mam świadków! To Prada!
— Nie, nie, milcz! Szał cię unosi i nie wiesz sama, co mówisz!
Znów trzymał ręce Benedetty w swych dłoniach i całą potęgą woli chciał nad nią zapanować. Kardynał, wiedząc jaki wpływ wywierał Sanguinetti na egzaltowaną głowę Santobona, intuicyjnie już zrozumiał rzecz całą. Domyślał się że Santobono został nie wprost, lecz pośrednio popchnięty do popełnienia zamachu na jego osobę, bo teraz, w chwili gdy było wszelkie prawdopodobieństwo, że tron pontyfikalny zostanie opróżniony, Sanguinetti chciał się pozbyć niebezpiecznego współzawodnika. Fakta z logiką się łączyły, że kardynał Boccanera ani na chwilę już nie wątpił, że było tak jak przypuszczał, bo nie mogło być inaczej.
— Nie, to nie Prada! Słyszysz, to nie Prada! On nie ma żadnej dobrej racyi, by czyhać na moje życie, a tutaj chodziło o zgładzenie mnie a nie kogo innego. Zastanów się. Wszak tylko wypadek zrządził, że nie jadłem tych fig, liczono, że zjem ich dużo, bo wiadomem jest, że je lubię. Ach, i co za dziwny zbieg okoliczności, ja ich nie tknąłem, a mój biedny Dario wziął ich kilka na talerz i jeszcze żartowałem z niego, prosząc, by mi zostawił trochę na jutro. Zamiast mnie, jego zabito! Co za okrucieństwo, co za potworna głupota losu! O Boże, Boże, czyżeś nas opuścił i odwrócił się od nas?...
Łzy nabiegły mu do oczu, podczas gdy Benedetta jeszcze nie zdawała się być przekonaną.
— Wuju, przecież ty nie masz nieprzyjaciół, dla czegoż przypuszczasz, że Santobono godził na twoje życie?...
Przez chwilkę kardynał milczał, nie znajdując dostatecznie wyjaśniającej odpowiedzi, mogącej zastąpić prawdę, której nie chciał wyjawiać. Chciał już pokryć wszystko milczeniem, gdy przypomniał sobie drobną okoliczność, którą uznał za pozorującą kłamstwo:
— Santobono jest pozbawiony równowagi umysłowej i wiem, że mnie nienawidzi od chwili, gdy odmówiłem mu świadectwa, którego żądał odemnie dla uniewinnienia swego brata osadzonego w więzieniu. Nie wydałem świadectwa, bo ten dawny nasz ogrodnik nie zasługiwał na nie... Otóż Santobono zemstę musiał mi poprzysiądz... częstokroć śmiertelne nienawiści nie mają ważniejszych przyczyn...
Benedetta zachwiała się w obwinianiu hrabiego Prada i niezdolna obstawać przy swem zdaniu, padła na krzesło, mówiąc z rozpaczą:
— Boże mój, Boże! Już nic nie rozumiem, nic nie wiem! Lecz mniejsza z tem... cóż to wszystko znaczy wobec niebezpieczeństwa grożącego memu Dario! Teraz jedno tylko pozostaje: trzeba go ratować, trzeba go ratować! Ach, jakże długo oni nas tam nie wpuszczają, dla czego Wiktorya nie przychodzi, by nam cośkolwiek powiedzieć!
Znów zapadło uciążliwe, bolesne i straszne milczenie. Kardynał wziął ze stołu koszyk z figami i wstawił go do szafy, którą zamknął na dwa spusty i klucz schował do kieszeni. Zapewne miał zamiar sam wyrzucić owoce podczas nocy, wynieść je nad rzekę i wysypać do Tybru. Odwróciwszy się od szafy, spostrzegł spojrzenia tych dwóch młodych księży będących świadkami całego zajścia. Rzekł do nich z prostotą, z której jaśniała niezrównana godność:
— Sądzę, że nie potrzebuję zalecać wam milczenia... Są skandale, które powinny być ukryte przez wzgląd na dobro Kościoła niebędącego i niemogącego być w czemkolwiekbądź winnym. Oskarżać którego z nas — jestto szkodzić Kościołowi! Gdy znajdzie się pomiędzy nami zbrodniarz, należy go pozostawić sprawiedliwości Boga, który spuści nań zasłużoną karę... Co do mnie, gdybym był zagrożony we własnej mej osobie, lub w osobie którego z członków mego rodu, oświadczam w imię Chrystusa Pana, który zmarł za nas na krzyżu, że nie zachowam gniewu, ani nienawiści, ani chęci pomsty względem winowajcy i zatrę jego imię w mej pamięci, ukrywając czyn jego haniebny aż do grobu, gdzie wraz zemną będzie złożony.
Wyniosła postać kardynała jeszcze wyższą się zdawała, gdy mówił te słowa z ręką podniesioną w górę, jakby składając przysięgę, że Bogu pozostawia dochodzenie sprawiedliwości na wrogach swego rodu. Twarz jego miała wyraz głęboko tragiczny, bo musiał zarazem myśleć i o koledze swym, kardynale Sanguinetti, i o podstępnych intrygach krzyżujących się w podziemnych ciemnościach dokoła tronu papiezkiego, zwłaszcza gdy szło o zdobycie, przywłaszczenie tyary dla swej osobistej korzyści, bez względu na korzyść Kościoła.
Piotr i don Vigilio skłonili się na znak, że przyrzekają milczenie a kardynał, nie mogąc dłużej opanować bólu, jęknął raczej, aniżeli powiedział:
— Ach, biedny mój Dario, biedny mój Dario, jedyny i ostatni potomek naszego rodu! Ach Dario, ty jedyna nadziejo mojego serca, pocóż masz umierać, umierać w tak okrutny sposób:
Benedetta, zerwawszy się ze swego krzesła, zawołała z gwałtownością:
— Umierać... kto?... Dario?... Ja nie chcę! Ja nie pozwolę, by on umarł! My go uratujemy, my go uzdrowimy! Chodźmy do niego! Weźmy go w nasze ramiona, przyciśnijmy do serca i uratujmy go, mój wuju! Chodźmy, chodźmy prędzej! Ja nie chcę, by on umarł... ja nie chcę!
I szła już ku drzwiom i nikt nie byłby w stanie jej zatrzymać, gdy właśnie wbiegła Wiktorya z twarzą wystraszoną i bladą; widocznie położenie musiało być groźne, skoro ta spokojna zawsze kobieta tak dalece straciła zimną krew i energię.
— Doktór państwa wzywa... wzywa natychmiast...
Piotr i don Vigilio pozostali w pokoju stołowym, podczas gdy kardynał i Benedetta podążyli do sypialni Daria. Piotr stał w pośrodku pokoju słonecznego i pogrążył się w dumaniach. A zatem trucizna była rzeczywistością, używano jej obecnie jak dawniej, za panowania Borgiów, podawano ją wytwornie, w owocach, działając tajemnie i pośrednio, podsuwając zdrajcę, który nawet unikał odpowiedzialności i wymiaru przynależnej kary! Przypominał sobie teraz całą podróż wczorajszą z Frascati do Rzymu i rozmowę o truciźnie, jak poddawał jej użycie w wątpliwość, twierdząc ze sceptycyzmem paryżanina, że krążą tylko o niej legendy a podrzędniejsi autorzy używają jej dla efektownego zakończenia piątego aktu romantycznych dramatów. Lecz oto, dziś się przekonał, że trucizna nie wyszła z użycia w codziennym bycie współczesnych mu ludzi. Więc prawdziwemi są opowiadania o zatrutych kwiatach, o zatrutych nożach, i nikt, nawet papież nie jest wolny od przypuszczeń, że trucizną będzie zgładzony z liczby żyjących. Ach, ten Santobono, ten podstępny ofiarodawca ulubionych owoców! Piotr już nie wątpił, że Santobono jest zbrodniarzem i uprzytomniał sobie różne okoliczności zaszłe podczas dnia wczorajszego. Zdawało mu się, że znów słyszy rozmowę Santobona z kardynałem Sanguinetti. Chciwość i ambicya tego człowieka pożądającego dla siebie tyary papiezkiej, zrodziły w jego umyśle chęć pozbycia się współzawodnika za pomocą zbrodni, której myślą natchnął płomienną głowę Santobona, mówiąc mu o konieczności zbawienia Kościoła czynem, bo chwila czynu nadeszła. A potem Piotr widział znowu bezgraniczne równiny Kampanii rzymskiej, powóz Prady, w którym jechał wraz z hrabią po długiej, bez końca w dal biegnącej drodze i czarną sylwetę księdza idącego z koszykiem przesuniętym przez rękę. Santobono wsiadł do powozu i najczulszą opieką otaczał koszyk z figami trzymany bez przerwy na kolanach. Ach, ten koszyk, czuł, że na zawsze zapamięta jego wygląd, kolor i zapach!
Lecz niespodziewanie wystąpiła teraz postać hrabiego wśród wywoływanych przez Piotra wspomnień. Dopiero co, gdy Benedetta oskarżała Pradę, Piotr chciał go bronić, chciał wypowiedzieć wszystko, co wiedział, chciał wskazać, kto właściwie podsunął truciznę. Lecz zatrzymał się zmrożony myślą, że jeżeli Prada nie popełnił zbrodni, to wszakże zezwolił na jej spełnienie. I Piotr widział teraz czarną kokoszkę leżącą bez życia pod ścianą karczmy przy gościńcu. Kokoszka padła bez życia i tylko krew się sączyła z jej dzioba, tak jak tej papudze leżącej na podłodze w jadalni kardynała Boccanera. Dla czego Prada skłamał? Dla czego opowiedział o utarczce pomiędzy kurami?... Ach, ileż w tem było złożonych żądz, ile walk wewnętrznych i ile ciemności, których na razie Piotr nie umiał i nie mógł przeniknąć... Również nie mógł zestawić szczegółów wewnętrznej walki, jaką z sobą staczał Prada podczas dzisiejszego balu i odprowadzając Piotra aż w pobliże pałacu Boccanera. Ach tak, on cierpiał i okrutny bój musiał wrzeć w piersi tego człowieka! Lecz to nie uniewinniało go, Prada mógł powstrzymać zbrodnię, mógł nie dopuścić spełnienia się losu, tego ślepego losu zadającego śmierć z taką bezwzględnością okrutną!
Piotr podniósł głowę i ujrzał don Vigilia tak bladego, że przypuścił, iż to nowa ofiara.
— Czyś chory?...
Don Vigilio milczał zrazu, jakby nie mogąc zebrać sił na wydanie z siebie głosu. Przerażenie dusiło go.
— Nie, ja ich nie jadłem!... Nie jadłem, chociaż miałem wielką ochotę, lecz powstrzymałem się przez wzgląd na Jego Eminencyę. Nie chciałem jeść ulubionych przez niego owoców, widząc, że on z żalem pozbawił się deseru, z powodu niedyspozycyi.
Don Vigilio drżał cały, nietyle z dokuczającej mu zawsze febry, co z przerażenia na samą myśl, że mógł się był otruć i że się od śmierci wybawił dzięki pokorze. Don Vigilio miał teraz na sobie piętno człowieka, który spotkał się oko w oko ze śmiercią. Westchnął kilka razy, chciał jeszcze coś mówić, lecz lękał się i przerażał, wreszcie, jakby odpychając coś wstrętnie występnego, szepnął:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Piotr, wiedząc jaką Don Vigilio miał przesądną obawę przed kodytaryuszem i chcąc się coś dowiedzieć, spytał:
— Co chcesz powiedzieć, wymawiając to nazwisko? Czy posądzasz go o przygotowanie zbrodni?... Czy też myślisz, że to oni go popchnęli?...
Nazwa jezuitów nie została wymienioną, lecz obadwaj rozumieli kogo mają na myśli. Zdawało się, że słonecznie oświetlony pokój przygasł, napełniwszy się czarnym cieniem złowrogiego widma.
— Oni, tak oni — krzyknął z przekonaniem sekretarz. — Zawsze i wszędzie ich znajdziesz w takich okolicznościach. Gdzie płaczą, gdzie nagle umierają, tam oni spełnili czyn przez siebie postanowiony! Zawsze oni, zawsze ci sami sprawcy wszelkiego nieszczęścia! O, czuję, że jestem przez nich skazany na zagładę i dziwię się, że tym razem uniknąłem śmierci, lecz wiem, że mnie to nie minie z ich ręki!...
I znów jęknął pełen nienawistnego wzburzenia:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Zamilkł i nie chciał już mówić ani słowa więcej, tylko rozglądał się z przerażeniem po ścianach pokoju, jakby w obawie, że się rozstąpią i wynurzy się z nich postać zawsze słodko uniżonego kodytaryusza, który w szerokiej jak spódnica sutanie, z twarzą tłuszczem zalaną i migotliwym wzrokiem, dreptał drobnemi krokami cicho i śpiesznie po całym pałacu, kryjąc się jak mysz do niewidzialnych nor, które powygryzał sobie wszędzie. Wszak to on pobiegł dziś do kredensu, by własnoręcznie przynieść koszyk z figami i postawił ulubione owoce kardynała, tuż w pobliżu jego nakrycia!
Piotr i don Vigilio zdecydowali, że należy im pójść do sypialni Daria, bo może przydatną będzie ich obecność. Wszedłszy tam, uderzył ich rozdzierający widok. Doktór Giordano, domyślając się trucizny, użył wszelkich środków reagujących, lecz zło się zwiększało z przerażającą szybkością i wszelka pomoc lekarska okazała się bezpożyteczną. Dario leżał na wznak, rozebrany, podparty poduszkami i obiedwie ręce miał złożone na kołdrze. Twarz jego była nieprzytomna i przerażona, jak niegdyś twarz monsignora Gallo i tylu innych ginących z tejże samej nieznanej przyczyny. Oczy chorego zapadły głęboko w czarność jakby wydrążonych jam ocznych, cera mu wyschła, wyglądał na konającego starca. Jakaś powłoka koloru ziemi zdawała się narastać na całe jego oblicze i tylko przyśpieszony, ciężki oddech wskazywał że żyje. Benedetta stała pochylona nad tą ukochaną twarzą i zdawała się cierpieć temże samem cierpieniem a rozpacz bezsilności wobec ogromu nieszczęścia zmieniła ją do niepoznania. Śmiertelnie blada, zdawała się tracić życie, uciekające z niej równocześnie z życiem narzeczonego.
Kardynał Boccanera, skinąwszy na doktora, oddalił się z nim ku oknu, pytając:
— Już nie ma nadziei?... On umrze?...
Doktór uczynił giest rozpaczliwy, wyrażający grozę położenia:
— Niestety, tak! Jestem obowiązany uprzedzić Waszą Eminencyę, że za godzinę wszystko będzie skończone.
Nastąpiła chwila milczenia.
— On umiera z tej samej choroby co Gallo?...
Doktór, nieodpowiadając, odwrócił twarz, drżąc ze wzruszenia, a kardynał znów spytał:
— Wszak to ta sama zgniła gorączka?...
Giordano zrozumiał, że w tem pytaniu mieści się rozkaz. Kardynał żądał, by zbrodnia pozostała ukrytą, by o niej nikt nie wiedział, bo tego wymaga dobro Kościoła. Tak, ten dumny siedemdziesięcioletni książę żądał bezwarunkowego milczenia, niechciał, by paść miało oskarżenie, poniżające godność jego rodziny, oraz niechciał, by rodowe jego imię włóczono po sądach, bo wszelki proces uważał za ohydę, czerniącą nawet pozywającą stronę. W wyniosłości swej gardził ludzkiemi sądami i sprawy jego rodu dotyczące mógł rozstrzygać on jeden na ziemi, lub Bóg w niebie panujący.
Łagodna twarz doktora, przywykłego do oględnego dochowywania tajemnic, pochyliła się i rzekł wreszcie:
— Tak, to zaraźliwa zgniła gorączka...
Teraz, gdy zabezpieczył sprawę bożą i uchronił ją od szwanku, kardynał Boccanera był już tylko bolejącym człowiekiem i znów wielkie łzy stanęły mu w oczach. Zaczął błagać doktora, by jeszcze próbował uratować chorego. Lecz Giordano smutnie potrząsał głową, wyznając całą bezsilność medycyny. Dla rodzonego ojca i matki nie byłby w stanie większego nieść ratunku, śmierć była nieuniknioną i nic jej odwrócić jut nie mogło. Po cóż więc męczyć umierającego, po co zwiększać na próżno miarę jego katuszy?...
Kardynał przypomniał sobie nieobecność donny Serafiny i, odczuwając jej rozpacz, jeżeli nie pożegna siostrzeńca, chciał po nią posłać do Watykanu. Doktór ofiarował się, że po nią natychmiast pojedzie swoim powozem czekającym na dole. Za dwadzieścia minut obiecywał być z powrotem, nie przewidując, by mógł być w czemkolwiek potrzebny przy chorym.
Kardynał pozostał nieruchomy przy oknie i załzawionemi oczyma patrzał w niebo. Po chwili uniósł drżące ręce w górę, błagając ztamtąd pomocy. O Boże, teraz gdy wiedza ludzka okazała się bezsilną dla uratowania od zguby jedynego syna tego domu, Boże, okaż miłosierdzie swoje! Boże okaż nieograniczoność swej potęgi! Boże spuść cud na to chore dziecko mojego serca! Cudu, ach cudu, wyczekuję od ciebie, Boże! Kardynał modlił się z całą siłą przekonania duszy wierzącej, modlił się jak książe tej ziemi, który, poświęciwszy swe życie służbie Kościoła, czuł się w prawie żądać w zamian łaski szczególniejszej nieba. Modlił się, prosząc o życie tego ostatniego syna swego rodu, wypowiadając gorące pragnienie ujrzenia go mężem tej kuzynki, którą ukochał a teraz płaczącej i od zmysłów odchodzącej z rozpaczy. Cudu, ach, cudu miłosierdzia dla tych dwojga kochających się, cudu, by ród mógł się odrodzić! Cudu, by nie wygasło nazwisko Boccanera, by mogło zakwitnąć w potomności tych dwojga młodych małżonków, nadziei rodu świetnie zapisanego w księdze historyi Kościoła i Rzymu!
Gdy odszedłszy od okna, kardynał stanął w pośrodku pokoju, twarz miał przemienioną. Oczy łzami zaszłe osuszyła mu wiara, duszę swą umocnił modlitwą, powierzył się w ręce Boga, poddając się Jego wyrokom. Postanowił więc opatrzyć Daria ostatnim sakramentem. Skinął na don Vigilia i skierował się z nim ku prywatnej swej kaplicy, od której klucz zawsze nosił przy sobie. Nigdy tam nikt nie bywał dopuszczony i kaplica uważaną była za święty, tajemniczy przybytek, gdzie, jak mówiono, kardynał spędzał długie nocne godziny, klęcząc na gołej posadzce, modląc się i rozmawiając sam na sam z Bogiem, ukazującym mu się we własnej osobie. Dziś wszedł tam otwarcie i pozostawił drzwi niezamknięte, chcąc Boga ztamtąd wywołać i zmusić do zdziałania cudu, o który nigdy żarliwiej nie błagał.
Po za drewnianym ołtarzem, nad którym był wielki krzyż miedziany z rozpiętym Chrystusem, była maleńka zakrystya z ubraniem i przyborami do odprawiania obrządków. Kardynał przywdział komżę, wziął srebrną puszkę zdobną herbem rodu Boccanera a zawierającą święte Oleje i powrócił do sypialni. Don Vigilio asystował mu przy ceremonii, która natychmiast się rozpoczęła, wymianą zdań łacińskich.
— Pax huic domini.
— Et omnibus habitantibus in ea.
Śmierć złowroga groziła, zbliżając się gwałtownie, więc skrócono i pominięto szczegóły zwykle zachowywane przy obrządku. Nie zapalono gromnic, nie przygotowano stolika nakrytego białym obrusem. Asystent zapomniał przynieść wody święconej i kropidła, celebrujący więc tylko ruchem ręki pobłogosławił pokój i umierającego, odmawiając słowa rytuału:
— Asperges me, Domine, hyssopo, et mundabor; lavabis me, et super nivem dealbabor.
Benedetta, ujrzawszy kardynała przychodzącego ze świętemi Olejami, cała drgnęła i padła na kolana, podczas gdy Piotr oraz Wiktorya, też klękli z tyłu po za nią, wzruszeni bolesną wielkością tej sceny, Benedetta, blada jak śnieg, wpiła się wzrokiem w Daria, którego nie poznawała, tak był zmieniony, pomarszczony, stary, z cerą koloru ziemi.
Kardynał, widząc, że pośpiech konieczny, odmówił prędko, półgłosem „Credo“.
— Credo in unum Deum...
— Amen — odpowiedział don Vigilio.
Po rytualnych modlitwach, asystent szeptał litanie, błagając nieba by przyjęło duszę człowieka mającego za chwilę stanąć przed obliczem Boga, jeżeli Bóg w najwyższem swem miłosierdziu nie spuści cudu uzdrowienia.
Kardynał, opuściwszy przepisane obmycie palcy, roztworzył puszkę ze świętemi Olejami i tylko jedno uczynił namaszczenie, uwzględniane przez Kościół w razach nadzwyczajnych. Srebrnym drutem położył kroplę na spieczonych, dotkniętych już śmiercią ustach.
— Per istam sanctam unctionem, et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per visum, auditum, odoratum, gustum, tactum, deliquisti.
Ach, z jakiemże gorejącem wiarą sercem, wypowiadał te błagalne wezwania łaski, by miłosierdzie boże zmazało grzechy spełnione przez pięć zmysłów, będących wieczną pokusą dla grzesznych dusz ludzkich! Lecz jeszcze miał nadzieję. A może Bóg karzący i doświadczający grzesznika za winy spełnione, ulituje się teraz nad nim. Może, przebaczywszy mu grzechy, powoła go na nowo do życia!
— Ach, Panie Wszechpotężny, Boże w niebie królujący, daruj mu życie! Dozwól, by ten umierający młodzieniec mógł żyć, dozwól, by powstał ze śmiertelnej pościeli, dozwól, by żył, dozwól na spełnienie się cudu! Boże, zechciej, by ród Boccanerów rozrósł się na tej ziemi, by w licznych potomkach swoich głosić mu było dozwolone sławę wielkości Twego imienia, by ród ten, jak dotychczas, służył ci wiernie, czy to w bojach za wiarę toczonych, czy też przed ołtarzami w świątyniach Twoich, ku czci Twojej wzniesionych!
Przez chwilę kardynał stał i patrzał na twarz konającego, na oczy jego zamknięte, stał, wyczekując cudu. Lecz żadna nie zaszła odmiana, najmniejsza nadzieja nie zajaśniała wśród okropności położenia.
Don Vigilio obtarł kroplę świętego oleju położonego na usta, lecz te pozostały nieporuszone, martwe. Po skończonej ostatniej modlitwie, celebrujący powrócił do kaplicy a za nim wszedł asystent i obadwaj, padłszy na kolana, zatopili się w błagalnych modłach. Kardynał wzniósł oczy na ukrzyżowanego Chrystusa, żebrząc o najwyższą łaskę, zabrania go z tej ziemi, zamiast siostrzeńca. Jeżeli potrzeba śmiercią okupić winy, on gotów jest i oddaje się w ofierze. Żar modlitwy unosił zbolałego starca, powtarzał, że wierzy w cud, którego Bóg nie powinien mu odmówić. Wierzył, że Dario może natychmiast powstać uzdrowiony, wierzył, że chory powinien teraz czuć ulgę, kiedy on, klęcząc w pokorze, zanosi ku niebu korne błagania. Wszak on, Boccanera, książe z rodu, książe w hierarchii Kościoła, powinien mieć posłuchanie u Boga, powinien wyjednać to, o co prosi w pokorze. Cały pogrążony w żarliwem rozmodleniu, kardynał duchem unosił się ponad ziemią, starożytny pałac, tylowiekowa siedziba jego rodu, pałac noszący jego miano, mógł runąć mu na głowę, a nie poczułby śmierci pod jego gruzami.
W sypialni nic dotąd nie drgnęło, nikt jeszcze nie śmiał się ruszyć, przykuty do miejsca tragicznym majestatem, który pozostawiła po sobie ceremonia. Nagle Dario uniósł powieki, spojrzał na swe ręce, a ujrzawszy je tak pomarszczone, zawiędłe, stare, przeraził się i ogrom rozpaczy i żalu za życiem odbił się w głębi zapadłych jego źrenic. Musiał być teraz przytomny, na chwilę opuściło go dotychczasowe omdlenie i po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze swego stanu. Ach więc miał umrzeć! Umrzeć w takich bólach, w takiej szpetocie ciała! Jakże oburzającem wydało się to temu wytwornemu egoiście, kochankowi piękna, zwolennikowi wesołości, światła, młodzieńcowi nieprzywykłemu do cierpienia i cierpieć nieumiejącemu! Wstręt i obrzydzenie poczuł sam do siebie i tak namiętna chwyciła go rozpacz, taki strach dziecinny, że uniósł się na łóżku i rozejrzał po pokoju, przerażony, iż może jest sam i że wszyscy go opuścili, że od niego odbiegli. Lecz wzrok jego dostrzegł Benedettę jeszcze klęczącą. Chciał biedz ku niej, wyciągnął do niej ręce, pragnąc ją pochwycić i przybliżyć ku sobie, lecz pozbawiony sił, mógł zaledwie wyjęknąć jej imię:
— Benedetto!... Benedetto!...
Ona, klęcząc, bezustannie wpatrzoną była w twarz ukochanego a śmierć zabierająca jego i ją równocześnie zabierała. Benedetta była teraz blada jak widmo a przez powiększające się jej źrenice, duszę już można było dostrzegać. Gdy ujrzała Daria zmartwychpowstającego i wołającego ją z wyciągniętemi ku niej rękoma, wstała i, zbliżywszy się do łóżka, szepnęła:
— Idę... jestem przy tobie, mój miły, jestem...
Piotr i Wiktorya klęczeli dalej, patrząc na tę parę kochanków jak na nadziemskie zjawisko, klęczeli, lękając się, by nie umniejszyć wielkości widoku, który ich przykuwał do ziemi, czuli zarazem, że oni, ludzie żyjący, nie powinni byli się mięszać do spraw leżących po za obrębem rzeczywistości. Benedetta poruszała się, mówiła, ale jak ktoś wyswobodzony z krępujących go więzów ziemskich stosunków, była już po za życiem, odzywała się i widziała istoty ludzkie z oddalenia, z głębi tego nieznanego, w jakie zaraz miała się pogrążyć.
— Dariu mój, chciano nas rozłączyć. Chciano przeszkodzić naszemu szczęściu, naszej miłości. Zadano ci cios śmiertelny, byśmy nie mogli się połączyć, lecz twoje życie jest z mojem złączone i ty mnie zabierzesz ze sobą... Ten człowiek jest twoim zabójcą, on cię zabija podstępnie nasłaną trucizną.. On wszystkiemu jest winien... chciał wydrzeć mnie z twych objęć, chciał przeszkodzić naszemu szczęściu, teraz gdy już wolno nam było należeć do siebie tylko, okradł nas z życia, z pieszczot i trucizną zgładza nas z tej ziemi. Ach, jakże go nienawidzę, nienawidzę! Chciałabym go zdeptać jak gadzinę, pierw, nim zawisnę na twej szyi, by umrzeć wraz z tobą...
Mówiła prawie szeptem, powoli, lecz z głęboką namiętnością. Nie nazwała Prady po nazwisku, lecz wpół się zwróciwszy do Piotra, nieruchomie klęczącego, rzekła rozkazująco:
— Ty zobaczysz jego ojca, więc daję ci polecenie, byś mu powiedział, że w ostatniej chwili życia, przeklinam jego syna. Wiem, że to napełni bólem serce tego starca, który mnie bardzo kochał i jest przezemnie kochany, lecz chcę, by wiedział, niech zna prawdę, bo tak chce sprawiedliwość.
Ogarnięty szałem strachu, Dario łkał konwulsyjnie a nie widząc że Benedetta zawisła wzrokiem na jego oczach, znów wyciągnął ku niej ręce:
— Benedetto... Benedetto...
— Wracam do ciebie, mój miły... jestem przy tobie, mój Dario... Jestem...
I stojąc tuż przy umierającym kochanku, Benedetta mówiła dalej:
— Przysięgłam, złożyłam obietnicę Madonnie, że nie będę nigdy należała do żadnego człowieka, nawet do ciebie, mój najdroższy, aż dopiero, gdy Bóg na to pozwoli i pobłogosławi nas za pośrednictwem kapłana. Chciałam pozostać w dziewictwie, niepokalana jak Madonna, nieznająca cielesnych poniżeń. Chciałam być lilią przeczystej białości i jako taka złożyć się w darze tobie, mój Dariu, tobie, kochankowi mojego serca, tobie, wybranemu z pomiędzy wszystkich, tobie, byś stał się jedynym panem mego ciała i duszy!... Ach, ta dziewiczość moja, z której tak się pyszniłam! Ta dziewiczość moja, którą obroniłam przed tamtym, walcząc jak z wilkiem, gryząc go i raniąc zębami i paznogciami... ach, ta dziewiczość moja, z której tak się pyszniłam! Ta dziewiczość moja, którą łzami i prośbą obroniłam przed tobą samym... chcąc, byś ją uszanował i zachował na świętą godzinę dozwolonej miłości... Ach, żebyś mógł wiedzieć, jak ciężko mi przychodziło bronić się przed tobą, jakże pożądałam módz oddać się tobie, módz być twoją! Ach, Dariu mój, jakże namiętnie łaknęłam całego ciebie, jakże płomiennie oddawałam się tobie cała, zupełnie cała, jak kobieta przyzywająca miłości, by stać się żoną i matką! Ach, jakąż katuszą była mi przysięga, złożona Madonnie! I pocóż! Pocóż ją dochowałam, pomimo burz jakiemi krew się we mnie miotała! Pocóż... kiedy oto szczęście nasze zniweczone!
Pochyliła się nad Dariem i mówiła jeszcze namiętniej:
— Czy pamiętasz ten wieczór gdy cię pchnięto nożem i padłeś zemdlony?... Myślałam, że jesteś zabity... krzyczałam z wściekłości na myśl, że cię tracę, nie zaznawszy z tobą najwyższej rozkoszy... Bluźniłam Madonnie, żałowałam, że już nie mogę zatracić duszy wraz z tobą, wpić się w ciebie całem ciałem i umrzeć, by nas razem do grobu złożono... Dzień ten, ta chwila, powinny mi były być przestrogą... Lecz w zaślepieniu mojem, pominęłam naukę zesłaną i dalej się pyszniłam dochowywaniem nieskazitelnej dziewiczości mojej!... A oto znów jesteś konający, znów mi ciebie kradną i zabierają miłości naszej, odstępujesz mnie przed chwilą, tak przez nas upragnioną, przed oddaniem się zupełnemu upojeniu rozkoszą pieszczoty naszej... Ach, szalona byłam, szalona w zapamiętałości mej dumy, w głupocie mego marzycielstwa i karę za to ponoszę!...
Głos Benedetty drżał z gniewu na samą siebie, odzywała się w niej praktyczność jej natury, rozsądek, którym się zawsze odznaczała. Nie wierzyła teraz, by macierzyńskiej dobroci Madonna mogła chcieć krzywdy dwojga ubóstwiających się kochanków, by mogła się gniewać i oburzać, widząc ich złączonych w miłosnym uściska, szczęśliwych, uniesionych podzielanem upojeniem. Nie, nie, to nieprawda, by aniołowie płakać mieli w niebie, gdy dwoje rozkochanych rzuci się sobie w objęcia bez błogosławieństwa księdza. Przeciwnie, aniołowie radują się wtedy, patrząc ku ziemi i śpiewając hymn wesela. Więc błędnem jest, wprost szalonem, to powstrzymywanie się w miłości, to wzbranianie sobie rozkoszy, gdy krew tego pożąda, płonie, gdy życie się tego domaga.
— Benedetto... Benedetto — powtarzał umierający Dario, lękając się jak dziecko, że sam odejść musi w głębię czarnej nocy, nocy wieczystej.
— Jestem... jestem, mój Dariu, jestem przy tobie... i pójdę z tobą!...
Zdawało się jej, że Wiktorya się podniosła i chce ją odciągnąć od Daria, myliła się, Wiktorya nieruchomie klęczała:
— Zostaw mnie z nim, ja muszę z nim zostać i żadna siła nie oderwie mnie od niego, to silniejsze nad wszystko, silniejsze nad śmierć. Klęcząc i patrząc na niego, postanowiłam złączyć się z nim i pójść z nim razem... On mój a ja jego... nikt i nic nas nie rozłączy... Przysięgłam, że do niego tylko należeć będę... nawet w grobie będę jego... Niech się owinę o niego... niech się przytulę i złączę nasze ciała... niech mnie z sobą zabierze... niech mnie z sobą z tego świata uniesie... Umrzemy razem, umrzemy małżonkami.. na zawsze... na wieczność nigdy nieskończoną...
Pochyliła się tuż nad twarzą Daria i szepnęła miłośnie:
— Jestem... jestem i będę zawsze z tobą...
Wieczność całą a może chwilę jedną trwał ich uścisk. Ona, oddawała mu się w darze z frenetycznym szałem miłości, z przejęciem się świętością ekstazy, mającej trwać dłużej niż życie, w nieznaną nieskończoność, która się teraz otwierała przed niemi, chłonąc ich na zawsze. On skonał w tym uścisku, w tem szczęściu, którego się wreszcie doczekał, tuląc ją do siebie i wpił się konwulsyjnie w to swoje dobro, otaczając ją ramionami, unosząc z sobą na zawsze. Czy to z boleści nad jego zgonem, czy też z rozpaczy nad dziewiczością swą, która nigdy nie miała być zapłodnioną, czy może z radości, że wreszcie dokonało się małżeństwo całą wolą jej istoty tak pożądane, Benedetta zgasła, prawie równocześnie z niem... skonała.
Zmarła, zawisłszy na szyi umarłego kochanka; zwarci z sobą, w uścisku pozostali na zawsze.
Wiktorya instynktem przeczuła śmierć ich obojga i, powstawszy, zbliżyła się ku nim. Piotr poszedł za nią, drżąc od łez, porwany wzruszeniem i zachwytem.
— Patrz pan — szepnęła cichutko służąca — już życie z niej uciekło... Ach, najdroższe moje dziecko już umarło... już nie ma mojej pani... mojej Benedetty...
A Piotr, zapatrzony w tę nadzwyczajną grupę, rzekł:
— Ach, jacyż oni piękni!
I było tak w istocie. Nigdy wspanialsza piękność nie zakwitła na twarzach umarłych. Oblicze Daria, przed chwilą ciemne, zmarszczkami pofałdowane, pokryło się bladością, rysy wyszlachetniały jakby z marmuru wykute a wyraz ich mówił o błogości najwyższej. Benedetta była równie blada i marmurowa, lecz więcej było woli na jej prześlicznej twarzy, a rozkosz w jakiej skonała, łączyła się z żalem i nieskończonością rozpaczy. Włosy się ich zmieszały a szeroko rozwartemi oczami wpatrywali się w siebie z czułością wzajemnego oddania w miłości. Przytuleni do siebie, spleceni w uścisku, jaśnieli niezrównanym czarem piękności pary kochanków, zmarłych w chwili miłosnego zachwytu, który przetrwać miał dla nich na zawsze, zwyciężywszy śmierć, promieniejąc po za nią.
Wiktorya wybuchnęła głośnym jękiem i płaczem a Piotr stracił tak dalece przytomność, że ocknąwszy się z bólu, niewiedział kiedy pokój napełnił się ludźmi, którzy z przerażeniem i rozpaczą, stali dokoła pary zmarłych.
Kardynał i don Vigilio musieli nadbiedz z kaplicy, usłyszawszy głośny wybuch płaczu Wiktoryi. Zapewne równocześnie powrócił doktór Giordano, przywożąc z Watykanu donnę Serafinę, która teraz stała nieruchoma, jakby gromem rażona, tem podwójnem nieszczęściem, spadłem tak niespodziewanie. Doktór miał minę struchlałą, jaką miewają najdoświadczeńsi lekarze, spotykając się z nieprzewidzianemi przez siebie faktami, chciał coś tłomaczyć, zająkiwał się, wymawiając nazwy różnych nagłych chorób, przypuszczał możliwość anewryzmu.
Wiktorya, której rozpacz zacierała granicę dzielącą ją od tych ludzi, przerwała mu:
— Ach, panie doktorze, po co szukać niewiadomo jakich chorób! Oni umarli z miłości, umarli bo się nadto kochali!
Donna Serafina, pocałowawszy czoło siostrzenicy i czoło siostrzeńca, chciała zamknąć im oczy. Lecz powieki odmykały się, gdy tylko palce odjęła i kochankowie po za śmiercią jeszcze wpatrywali się w siebie z uśmiechem najczulszej pieszczoty, z nieruchomością wieczności.
Donna Serafina, mówiąc coś o potrzebie rozdzielenia zmarłych ze względu na przyzwoitość, chciała rozpleść ich członki.
— Niechaj ich pani zostawi! — krzyknęła Wiktorya, jakby patrząc na świętokradztwo. — Niechaj ich pani zostawi! Oni się nie puszczą, oni chcą patrzeć na siebie i chcą się trzymać w objęciach.
Kardynał wmieszał się w to. Bóg nie uczynił cudu, modły okazały się bezskutecznemi. Twarz miał śmiertelnie bladą, oczy suche, a martwa pozornie jego rozpacz jeszcze czyniła go wyższym, bardziej imponującym. Stanąwszy nad parą tych dwojga ukochanych istot, uczynił giest rozgrzeszający, uświęcający ich związek, on, kardynał, książę Kościoła i szafarz woli niebieskiej na ziemi, dozwalał, by ci kochankowie razem złączeni, pozostali w uścisku. Pogardzając światowemi względami, czuł się do głębi wzruszony tą miłością promieniejącą nawet po śmierci, a żal opływał mu serce, iż za życia tylko doznali cierpienia.
— Zostaw ich, moja siostro... nie przeszkadzaj im w śnie wiecznym... Niechaj mają otwarte oczy, kiedy chcą na siebie patrzeć przez całą wieczność, nie lękając się znużenia... I niechaj śpią utuleni w objęciach, oni, którzy za życia wolni byli od grzechu... Pozostawcie ich tak, jak się ułożyli, jak się związali, by ich złożono w grobie...
A po chwili, dodał z dumą księcia rzymskiego, potomka rodu o głośnem nazwisku, chlubnie jaśniejącem w dziejach walk toczonych, w historyi Kościoła a także i legendarnych żądz i miłości:
— Para potomków rodu Boccanerów może tak pozostać, a Rzym cały wielbić ich będzie, opłakując ich śmierć przedwczesną. Pozostaw ich, moja siostro... pozostaw razem. Bóg ich zna i oczekuje ich w niebie.
Wszyscy obecni uklękli a kardynał głośno zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Zaczęło się ściemniać i niezadługo w wysokiej komnacie jaśniało tylko światło dwóch zapalonych gromnic, które błyszczały jak dwie gwiazdy.
Nie zdając sobie sprawy, jakim sposobem i kiedy tu zaszedł, Piotr znalazł się w ustronnym, opuszczonym ogrodzie pałacu, nad brzegiem Tybru. Zapewne przyszedł tutaj, chcąc odetchnąć swobodnie, chcąc wrócić do przytomności po zaszłych dzisiaj wypadkach. W ogrodzie było już ciemno i tylko szemrał strumyk wytryskujący z tragicznej maski, a wielki laur ocieniający sarkofag i rzędy drzew pomarańczowych, nie oddzielały się wyraźnie, lecz stały zbite, w ciemne, nieruchome, masy. Ach, jakże innym był ten ogród dzisiaj w południe! Jak słodko uśmiechała się melancholijna jego piękność w cieple słońca i jak wesoło brzmiał tu głos Benedetty, tak niezwykle szczęśliwej, rozbawionej, uniesionej radością przyszłego swego szczęścia. Piotrowi się zdawało, że słyszy jeszcze echa jej wesołego śmiechu. A wszak teraz leży ona martwa, pogrążona już w nicości! Piotr zachwiał się na nogach i, opuściwszy się na strąconą kolumnę, na której dziś razem siedzieli, płakał, szlochając, płakał rozpaczliwie, wywołując uroczo piękną i żywą postać Benedetty.
Wśród głębokiej ciszy, panującej w ustronnym ogrodzie, po nad zamarło płynącym Tybrem, rozległ się donośnie głos wieżowego zegara, bijącego godzinę szóstą. Piotr drgnął. Przypomniał sobie o dzisiejszej audyencyi u papieża. Jeszcze miał przed sobą całe trzy godziny. Od południa nie pomyślał o ważnym dla siebie dzisiejszym wieczorze. A teraz, zdawało mu się, że ta audyencya była naznaczona kiedyś, niezmiernie dawno, że od tego czasu minęły lata. Ten jeden dzień, okropnością zaszłej katastrofy i wszystkiem co dziś przeżył, postarzał mu serce i mózg, czuł się obarczony ciężarem zaszłych wydarzeń. Z trudnością przywoływał się do równowagi, do powrotu, powtarzając sobie, że za trzy godziny będzie już w Watykanie, przed obliczem papieża.
O godzinie wpół do ósmej, Piotr stanął przed Watykanem. Tu postanowił przeczekać jeszcze dwadzieścia minut, by stawić się punkt o godzinie dziewiątej u progu komnat papieskich.
Uczuł pewnego rodzaju ulgę, przekonawszy się, że nie potrzebuje iść tam natychmiast, bo pożądał samotności w ciężkiem strapieniu, jakie ugniatało zbolałe jego serce. Był niezmiernie znużony, rozbity, tem czarnem pasmem godzin tragicznego popołudnia, spędzonego w komnacie śmierci, w której się teraz paliły dwie gromnice przy parze zmarłych kochanków, śpiących snem wiecznym w miłosnym uścisku. Myśl Piotra wciąż krążyła dokoła tych dwojga zmarłych i mimowoli wyrywały mu się z piersi westchnienia a z oczu puszczały łzy głębokiego żalu i smutku.
Chcąc się uspokoić, zaczął się przechadzać wolnym krokiem po olbrzymim placu przed bazyliką świętego Piotra. Jakkolwiek wczesna jeszcze była godzina, ruch w tej części miasta ustał już zupełnie, noc była ciemna i plac wydawał mu się bezmiernem morzem czarności. Jednakże, oczy zaczynały zwolna przyzwyczajać się i widział teraz cztery gazowe kandelabry o siedmiu płomieniach, palące się po czterech rogach obelisku i rzędy innych latarni zrzadka rozstawionych na prawo i lewo w górę ku Watykanowi, a pod kolumnadą paliły się także żółte promienie gazu, rozświetlając las kolumn biegnących bez końca. Odróżniał teraz obelisk na środku placu; blady on był i podobny do świetlanego widma. Fasada bazyliki zarysowywała się niewyraźnie, majaczyła w ciemnościach, imponująco wielka, nieruchoma w uśpieniu, zamknięta i jakby zmarła. Kopuły nie dostrzegał, odgadywał ją raczej w tej ciemniejszej okrągłości lekko odbijającej na tle równie ciemnego nieba. Wodotrysków stojących na placu nie mógł się dopatrzyć, lecz wśród głuchego milczenia, słyszał plusk wody i, zbliżywszy się w tamtą stronę, wyróżnił sylwetkę strumieni bijących w górę i opadających deszczem ku dołowi. Po nad olbrzymim placem, ciągnęło się olbrzymie, ciemne, bezksiężycowe niebo, na którego niebieskawo czarnych aksamitach, migotały złote gwiazdy, rozstawione w konstelacye.
Piotr spojrzał w stronę Watykanu. Wśród ogromu piętrzących się niewyraźnie fasad, połyskiwały tylko dwa płomyki światła na wysokości piętra zamieszkanego przez papieża. Lecz oświetlonym musiał być dziedziniec św. Damazego, bo z jego głębi biła jasność, odbijając się białawo na oszkleniach górnej galeryi. Głucha cisza trwała nieustannie dalej. Od czasu jak Piotr stanął na obszarze placu, tylko dwie osoby tędy przeszły, wreszcie pojawiła się trzecia i znów znikła a tylko odgłos jej kroków rytmował się regularnie, cichnąc w oddaleniu. Plac był pustynią. Nie było przechodniów, nie było spacerujących, nie było nawet snującego się cienia nocnego włóczęgi a pod kolumnadą pusto było jak w lesie i to w dzikim, bezludnym lesie epok pierwotnych. Jakże niezmiernie rozpaczliwem było to milczenie. Wszystko pogrążone było w śnie czarnym i głębokim, imponującym jak śmierć.
Za dziesięć minut, miała uderzyć godzina dziewiąta. Piotr, skierował się ku spiżowej bramie watykańskiego pałacu. Wśród głębszej jeszcze ciemności doszedł i zobaczył uchyloną jedną jej połowę. Przypomniał sobie szczegółowe zalecenia monsignora Nani: miał się pytać przy każdych drzwiach o pana Squadra a każde drzwi przed nim się otworzą i wskazanem mu będzie gdzie iść należy.
Przeszedłszy próg spiżowej bramy, ujrzał szwajcara gwardzistę stojącego pod bronią i pilnującego wejścia. Stał nieruchomie i z miną zaspaną a Piotr rzekł stosownie do umowy.
— Pan Squadra.
Gwardzista nie ruszył się z miejsca, nie zastąpił mu drogi, więc zakręcił na prawo w wielką sień wiodącą na kamienne schody, dochodzące do dziedzińca św. Damazego. Nie spotykał żywej duszy, tylko rozlegało się przyciszone echo jego własnych kroków i padało senne światło od gazowych lamp, palących się pod mlecznemi kloszami.
Przebywszy schody i znalazłszy się na dziedzińcu, Piotr przypomniał sobie, że patrzał nań, zwiedzając loże Rafaela, lecz wtedy był dzień jasny, słoneczny, a na białym bruku dziedzińca stało kilka powozów. Obecnie, było tu zupełnie pusto. W bladem oświetleniu sennie palących się lamp, bruk wydawał się szary, a kwadratowy, nagi dziedziniec był głuchy i ponury jak grobowiec. Jakiś trwożny dreszcz przebiegł po ciele Piotra i przynaglił go do przyśpieszenia kroku. Dostał się wreszcie przed peron i po kilka stopniach do przedsionka, w którym były schody wiodące do pokojów papieża.
W przedsionku stał żandarm w pełnym galowym mundurze.
— Pan Squadra.
Ruchem ręki, nie rzekłszy ani słowa, żandarm wskazał na schody.
Były to schody bardzo szerokie, o stopniach nizkich i poręczy z białego marmuru. Gazowe lampy paliły się pod mlecznemi kloszami, i można było sądzić, że przykręcono ich płomień ze względów przezornej oszczędności. Cała ta olbrzymia klatka schodowa o jasno żółtych ścianach, wypełniona przyćmionem światłem, była przygnębiająco smutna, majestatycznie naga i zimna. Piętra były podzielone na kilka zakrętów a na każdem stał żołnierz szwajcarskiej gwardyi, z halabardą w ręku. Ludzie ci pełnili straż, chodząc tam i napowrót, jakby dla obronienia się od snu, który spływał odrętwiająco, promieniejąc ze wszystkich murów milczącego pałacu.
Piotr szedł coraz wyżej po nieskończonej ilości schodów, a gdy wreszcie stanął na drugiem piętrze, doznał wrażenia, jakby to pięcie się ku górze trwało wieki. Przed oszklonemi drzwiami sali Klementyńskiej, zastał znów żołnierza, więc rzekł:
— Pan Squadra.
Żołnierz się usunął i Piotr wszedł przez uchyloną połowę drzwi.
Sala Klementyńska wydała mu się olbrzymią i dziwnie przestroną, tonąc w niepewnem oświetlenia przyćmionych lamp. Bogate jej dekoracye, rzeźby, obrazy, złocenia, zlewały się w całość przepysznych, nieprawdopodobnych murów, jakiegoś zaczarowanego pałacu ze złota i drogich kamieni o zasypiających blaskach. Posadzka lśniła się jak szyba lodu, gubiąca się w dali, w tajemniczych zmrokach. Mebli nie było żadnych, a powstająca ztąd pustka, rozszerzała przestrzeń.
Wreszcie Piotr dostrzegł na drogim końcu sali, długą ławę, a na niej ludzkie postacie. Zbliżywszy się, rozpoznał trzech żołnierzy szwajcarskiej gwardyi. Senne ich odrętwienie zbudził słowami:
— Pan Squadra.
Zwolna, przeciągając się, jeden z żołnierzy wstał i zniknął za przyległemi drzwiami. Piotr zrozumiał, iż powinien czekać jego powrotu. Nie śmiał się ruszyć, lękając się przerywać ciszy odgłosem swoich kroków. Rozejrzał się więc tylko dokoła, wywołując w myśli tłum ludzi, zalegających tę salę podczas dnia, sala bowiem była dla wszystkich dostępna. Ach, ale jakże posępną, znużoną być się zdawała, teraz wśród zmroku, wypoczywająca po widzeniu tylu ludzi i rzeczy!
We drzwiach, ukazał się powracający żołnierz a po za nim, na progu, stanęła postać czarno ubranego mężczyzny, mającego lat około czterdziestu. Twarz miał piękną o regularnych rysach, wielkich nieruchomych oczach, patrzących wprost przed siebie. Wyglądał na kamerdynera a zarazem na zakrystyana.
— Pan Squadra — rzekł Piotr po raz ostatni.
Nieznajomy skłonił się, jakby dla powiedzenia, że jest panem Squadra i jeszcze raz się skłonił na znak, by Piotr szedł za nim.
Obadwaj, jeden za drugim, bez pośpiechu, szli teraz szeregiem sal ciągnących się i następujących bez końca.
Piotr znał dokładnie ceremoniał, oraz przeznaczenie tych sal, mówił bowiem często i szczegółowo z Narcyzem Habert, o zwyczajach zachowywanych w watykańskim pałacu. Każda z tych sal miała swoje przeznaczenie i pozostawała pod nadzorem wyłącznego personelu, tak iż osoby mające mieć audyencyę u papieża, przechodziły z rąk do rąk. Najpierw spotykała je służba i prowadziła do sali strzeżonej przez gwardyę szlachecką, ztąd dostawały się w ręce szambelanów honorowych a następnie szambelanów przybocznych, którzy mieli już styczność z salą wyznaczoną przez Ojca świętego do udzielania audyencyj. Lecz o godzinie ósmej wieczorem, sale pustoszały, wszyscy się rozchodzili i tylko zrzadka palące się przyćmione lampy na konsolach, rozlewały mroczne światło w opuszczonych komnatach, ponurych i głuchych, jak grobowce.
Tak więc, podczas dnia, w pierwszej sali oczekiwała przybywających służba, tak zwani bussolanti, w czerwonej, aksamitnej liberyi, ze złotemi herbami papieża. Żandarmi papiescy, pełnili służbę w sali następnej. Mundur ich był niebieski, na nim odbijały białe lederwerki. Tu, sekretarze kardynałów i innych wysokich dygnitarzy, oczekiwali powrotu swych panów, biorących udział w przyjęciu, w sali tronowej. Trzecia sala, nieco mniejsza, była wyznaczona dla gwardyi palatyńskiej, milicyi rekrutowanej pomiędzy stanem mieszczańskim w Rzymie, a noszącej mundur czarny ze złotemi naramiennikami i kask o czerwonym pióropuszu.
Przebywszy te trzy puste sale, pan Squadra a za nim Piotr zakręcili na prawo i rozpoczęła się nowa serya sal równie pustych, ciemnych i głuchych. Wielka poczekalnia zwana salą Gobelinów dalej sala gwardyi szlacheckiej, gdzie stało mnóstwo stołków drewnianych i olbrzymi krucyfiks nad konsolą pomiędzy dwoma lampami. Na tę salę otwierały się drzwi kaplicy, w której w odosobnieniu papież odprawiał mszę, podczas gdy obecni klęczeli na posadzce marmurowej przyległej sali. Przed salą tronową była jeszcze jedna poczekalnia, zwana honorową, zaś w sali tronowej, gdzie odbywały się audyencye publiczne setek osób naraz, stał tron na niskiej estradzie powleczonej aksamitem czerwonym. Tron w kształcie fotelu był złocony i wyłożony aksamitem czerwonym, równie jak baldachim. Po bokach, lecz w pewnem oddaleniu, stały dwie konsole, na jednej był zegar a na drugiej krucyfiks pomiędzy parą złoconych kandelabrów z oprawionemi świecami. Ściany, pokrywał adamaszek czerwony w wielkie palmy w stylu Ludwika XIV, a bogaty fryz rzeźbiony w alegoryczne figury i emblematy, okalał i podtrzymywał malowidła sufitu. Na zimnej, marmurowej posadzce leżał dywan turecki, ale tylko przed tronem. W dnie gdy papież udzielał audyencyj w małej sali tronowej, lub w swojem prywatnem mieszkaniu, wielka sala stanowiła honorowy przedpokój, w którym wyczekiwali prałaci, dygnitarze Kościoła, posłowie zagraniczni i wszyscy dygnitarze świata cywilnego. Służbę spełniało tu dwóch szambelanów honorowych, jeden w fioletach, drugi w płaszczu i przy szpadzie. Doprowadzali oni do drzwi sekretnej poczekalni osoby zaszczycone łaską audyencyi prywatnej i zlecali je w ręce szambelanów przybocznych.
Pan Squadra, który dotychczas szedł, nie odwróciwszy się nawet ani razu, idąc wciąż miarowym, powolnym i cichym krokiem, zatrzymał się na chwilę na progu sekretnej poczekalni, jakby chcąc przygotować Piotra do wkroczenia w świętość tego przybytku. Gdy wreszcie pan Squadra wprowadził go tam, Piotr, posiadający naturę wrażliwą, odczuł, że wchodzi w świat inny, nic niemający wspólnego ze zwykłą rzeczywistością spraw ziemskich opierających się na faktach i na ich pojmowaniu. Sala ta strzeżona podczas dnia przez gwardyę szlachecką i szambelanów przybocznych, przyjmujących najwyższych dygnitarzy w strojach ceremonialnych, obecnie była równie pustą jak wszystkie poprzednie. Dwa jej okna wychodziły na nieszczęsną, niedokończoną i w gruzach leżącą dzielnicę Rzymu w pobliżu zamku św. Anioła a trzecie boczne okno, wychodziło na plac przed bazyliką. Pomiędzy tem oknem a drzwiami prowadzącemi do małej sali tronowej, stał stół sekretarza, o tej porze nieobecnego. Tu, również jak w salach poprzednich, nad jedną konsolą unosił się krucyfiks, pomiędzy parą lamp a na drugiej stał zegar. Sufit był w złote, rzeźbione rozety a ściany pokrywał adamaszek czerwony w żółte tarcze z kluczami i z tyarą, pomiędzy zaś tarczami, widniały lwy opierające się na kuli ziemskiej.
Pan Squadra spostrzegł, że wbrew przepisom etykiety, Piotr trzymał w ręku kapelusz, który powinien był pozostawić w pierwszej sali zajmowanej przez służbę. Tylko kardynałowie mieli prawo zachowywania kapelusza przy sobie. Zawsze milcząc, Squadra wziął dyskretnie kapelusz z rąk Piotra, położył go na rogu konsoli i nowym ukłonem zawiadomił go, że idzie oznajmić Ojcu świętemu o jego przybyciu.
Pozostawszy sam, Piotr głęboko odetchnął. Czuł brak powietrza i gwałtowne bicie serca. Wszak że zdawał sobie sprawę, że zachował zupełną przytomność umysłu, bo oto pamiętał te wszystkie przebyte sale pogrążone w niepewnem świetle zaledwie tlejących lamp. Były to wspaniałe komnaty o ścianach osłoniętych gobelinami, aksamitem i jedwabiem o fryzach rzeźbionych i złoconych, o sufitach malowanych przez najsłynniejszych artystów. Lecz mebli w nich prawie nie było, prócz owych ciągle powtarzających się konsol z krucyfiksem, lampami i zegarem, prócz tronu dla papieża i stołków drewnianych. Odgadywał te trony, lampy i zegary; pochodziły one z darów składanych podczas uroczystości jubileuszowych. Wszystko było tu sztywne, zimne, pompatyczne, wzorem staroświeckich umeblowań włoskich, sporządzonych bez myśli o wygodzie i przyjemności dłuższego przebywania w zamkniętych ścianach. Piotr wiedział, że dopiero od niedawnego czasu zaprowadzono kaloryfery w Watykanie, lecz nie zapalano ognia, lękając się zakatarzyć papieża; zdawał sobie również sprawę z umiejętnego stopniowania przepychu tych sal wiodących do wielkiej sali tronowej, tego sanktuarium zamieszkanego przez Wybrańca Bożego, przez jedynego przedstawiciela Boga na ziemi.
Lecz teraz, oczekując w samotności wezwania, czuł się przejęty aż do szpiku kości nadzwyczajnością głębokiej ciszy panującej pomiędzy temi ścianami. Posępny zmrok, odrętwiająca senność i czarna nicość ciszy wypełniać się zdawały olbrzymie komnaty pałacu watykańskiego.
Na hebanowym zegarze wybiła godzina dziewiąta. Jakto, więc dopiero dziesięć minut minęło od czasu, gdy wszedł po za spiżową bramę pałacu papiezkiego?... Piotrowi się zdawało, że minęły już dnie całe, długie dnie wędrówki po nieskończoności schodów i sal olbrzymich. Chcąc opanować nerwowe wzburzenie, zaczął chodzić. Przystanął przy zegarze, rzucił okiem na krucyfiks, na glob palącej się lampy i zauważył na nim ślady zatłuszczonego palca służącego. Lampa paliła się tak ciemno, że miał ochotę podkręcić ją choć trochę, lecz zbrakło mu odwagi. Przystąpił do okna i oparł głowę o szybę. Okno wychodziło na plac przed Bazyliką. Miał więc cały Rzym przed sobą, ten Rzym, który widział już z tego miejsca, patrząc z lóż Rafaela. Ale teraz był to Rzym przysłonięty nocą, olbrzymi Rzym niemający granic w ciemności, Rzym cały zasiany gwiazdami jak niebo. Wśród nieskończoności tego morza o czarnych falach, rozpoznawał główniejsze ulice po smugach białego elektrycznego światła. Reszta drobniejszych ulic tonęła w ciemnościach przerywanych konstelacyami złotych gwiazd których roje migotały na placach, to znów rzedniały i zanikały w oddaleniu, próżno walcząc z czarnością nocy.
Nerwowy niepokój Piotra wzrastał z każdą chwilą, chociaż silił się, by się opanować. Nawet widok Rzymu widzianego w oceanie ciemności nie zdołał go uspokoić swą imponującą bezmiernością. Odstąpił od okna i drgnął cały, posłyszawszy ciche stąpanie w przyległej sali. Był przekonany, że go zawezwą natychmiast, odgłos kroków doleciał go od małej sali tronowej i teraz dopiero spostrzegł, że drzwi do niej wiodące były uchylone. Nie słysząc już żadnego ztamtąd szelestu, zbliżył się i zajrzał. I ta sala była obciągniętą adamaszkiem czerwonym; stał w niej złocony tron drapowany czerwonym aksamitem, z baldachimem z tegoż aksamitu i nieuniknione konsole z krucyfiksem z kości słoniowej, z parą lamp, z kandelabrami, na słupkach stały dwa wielkie wazony i dwa nieco mniejsze z porcelany sewrskiej z wizerunkami papieża. Jednakże sala ta była nieco dogodniejsza pod względem umeblowania. Posadzka była cała wysłana dywanem tureckim, kilka foteli tułało się wzdłuż muru a naśladowany kominek obciągnięty adamaszkiem tworzył rodzaj jeszcze jednej konsoli. Prywatne mieszkanie papieża łączyło się z tą salą, w której Leon XIII przyjmował osoby zaszczycone audyencyą. Piotr uczuł się nagle jeszcze silniej wzruszony na myśl, że po za tą jedną komnatą i po za temi drzwiami, które widział przed sobą, znajduje się papież. Dla czego każą mu czekać tak długo?... Czy będzie przyjęty w tej sali?... Czy nie zechcą go przeprowadzić do prywatnego mieszkania papieża?... Wiedział, że papież przyjmuje czasami różne osoby o wieczornej porze bez wiedzy swego otoczenia, nazwiska tych osób powtarzano sobie z cicha, czasami domyślając się ich tylko.
W tem spojrzawszy na bliżej stojącą konsolę, Piotr wytłomaczył sobie przyczynę szelestu, który słyszał przed chwilą. Tuż przy lampie stała głęboka taca, jakby skrzyneczka bez wieka, a z niej wyglądało nakrycie, butelka, talerze i szklanka. Tacę tę musiał dopiero co wynieść tutaj pan Squadra. Papież bowiem o tej godzinie jadł kolacyę a wiadomem było, że kazał ją sobie przynosić na takiej tacy do swojego pokoju. Leon XIII nie lubił wystawności stołu i zadawalniał się kawałkiem mięsa, trochą jarzyny, pijąc przytem mały kieliszek wina i to z rozkazu doktora. To wszystko podawano mu na niewielkim stoliku, stawiając wszystko razem z filiżanką rosołu, który bardzo lubił i często nim częstował starych kardynałów, pragnąc ich ugościć. Ci starzy kawalerowie o słabych żołądkach przekładali rosół nad herbatę. Całodzienny koszt utrzymania Leona XIII wynosi osiem franków. Czemżeż to było w porównaniu do wyszukanego stołu Aleksandra VI, do wspaniałych festynów Juliusza II i Leona X!...
Lecz znów doleciał szelest do uszu Piotra, więc cofnął się śpiesznie, przerażony swoją niedyskretną ciekawością. Szelestu tego nie umiał sobie wytłomaczyć, lecz z zawstydzenia zdawało mu się, że tron złocony i czerwone adamaszkowe ściany spłonęły jakąś pożarną jasnością i znów opadły w zmrok ciemny, w spokój usypiający, zamarły.
Znów zaczął chodzić, nie mogąc pozostawać na miejscu skutkiem wewnętrznego wzburzenia, która potęgowało się z każdą chwilą. Przymuszał się do myślenia o rzeczach obojętnych, więc przypomniał sobie, że Narcyz Habert wspominał przed nim niejednokrotnie o roli, jaką przy papieżu odgrywał pan Squadra. Był on ulubionym, zaufanym i wpływowym kamerdynerem Leona XIII. On jeden mógł wymódz na papieżu, by włożył czystą, białą sutanę, gdy wiedział, że zbliża się jaka audyencya, którą papież chce załatwić w sutanie zabrudzonej tabaką. Papież zamykał się zawsze na noc w swoim pokoju, nie chcąc pozwolić, by ktokolwiek spał w pobliżu. Mówiono, że to dziwactwo skąpca pragnącego pozostawać sam na sam ze swojemi skarbami. To odosobnienie się papieża podczas nocy, niepokoiło jego otoczenie, lękające się możliwego a nagłego zasłabnięcia starca o delikatnem zdrowiu. Squadra wymógł pozwolenie sypiania w małym pokoiku tuż przy sypialni papieża i był zawsze w pogotowiu biedz na pierwsze zawezwanie. On także ośmielał się wzbraniać papieżowi zbyt długiego czuwania nocą a zwłaszcza zbyt długiej pracy. Lecz z tem było najtrudniej, bo w bezsennych godzinach nocnych, papież wstawał i posyłał po jednego z sekretarzy dla dyktowania mu różnych notatek lub szkicu jakiej encykliki. Leon XIII sypiał niezmiernie mało a bezustannie ogarnięty chęcią umysłowej działalności, byłby dnie i noce spędzał na dyktowaniu projektów częstokroć bardzo dawnych, lub układał wiersze łacińskie, gorączkowo je poprawiając, szlifując strofy chociażby do samego rana; ruchliwość umysłowa papieża była wprost zdumiewająca; pamięć jedynie zaczęła w nim słabnąć z latami.
Piotr, myśląc o tych szczegółach, drgnął, bo zaczął przypuszczać, że może papież nagle zasłabł i dla tego każą mu czekać tak długo. Może zmęczył się zbytecznie pracą a wszak wczoraj był niedomagający a może chory?... Bo o tem nie miano nigdy dokładnych wiadomości, albowiem papież nie lubił dbać o swoje zdrowie i niechętnie przyzywał lekarza.
Zwolna i jak najciszej chodząc po komnacie, zadumał się Piotr nad intelektualną stroną Leona XIII, który zapewne pragnął, by go uważano za jednego z wielkich papieży. Przed kilku dniami oglądał Piotr w bazylice św. Jana-Laterańskiego, olbrzymi fryz złożony z portretów dwustu sześdziesięciu dwóch papieży, pytał więc siebie, do którego z poprzedników Leon XIII pragnął być podobnym?... Wszak tak wielka istniała pomiędzy nimi rozmaitość, byli tam przeważnie ludzie średniej miary, byli występni, lecz byli i gienialni. Czy chciałby, aby go porównywano z pierwszymi papieżami początkowej epoki chrześciaństwa, z tymi pasterzami pełnymi prostoty i pobożności, którzy raczej byli przełożonymi braterskiego stowarzyszenia chrześciańskiego a nie pełnymi nieograniczonych ambicyj?... a może wielbił po nad innych Damazego, który budował wielkie gmachy a zarazem uprawiał z zapałem kult swego umysłu, świecił przykładem głębokiej wiary i otworzył katakumby dla pomnożenia miejsc modlitwy?... Może za wielkiego uznawał Leona III, który ukoronował na cesarza Zachodu Karola Wielkiego, zrywając tym sposobem z państwem Wschodniem, przenosząc siłę ciążenia świata ku innym krajom, z woli Boga i Kościoła mającego odtąd rozporządzać nadawaniem koron?... A może go pociągał surowy i groźny Grzegorz VII oczyściciel świętych przybytków pańskich, władca królów tej ziemi a może Innocenty III lub Bonifacy VIII, ci szafarze i panowie dusz ludzkich, narodów i tronów, zbrojni we wszechpotężne wyklęcie, które ciążyło przez całe wieki średnie nad przerażonemi ludami, czyniąc ich tak podległemi Rzymowi, iż katolicyzm blizkim był urzeczywistnienia swych dążności panowania niepodzielnego nad człowiekiem i ziemią?... A może Urban II?... A może Grzegorz IX, lub który z papieży zagrzewających do walk z niewiernymi, do wypraw krzyżowych pełnych uroku zdobywania ziemi lub nieba?... Może Aleksander III, obrońca praw Kościoła przeciwko władzy cesarza, ten papież silnej wiary, podnoszący swe roszczenia w imię Boga, którego był przedstawicielem, pogromca Rudobrodego Fryderyka?... A może Juliusz II, którego panowanie świetnością swą zatarło smutne wygnańcze wspomnienia papieży szukających schronienia zdala od swej stolicy, w dalekim Avignonie?... A może Leon X, wspaniałomyślny opiekun sztuki, miłośnik piękna, którego pamięć łączy się ze świetnością epoki Odrodzenia, lecz słaby polityk, uważający Lutra za zbuntowanego mnicha i lekceważący przewrót, którego Luter był wyrazem?... A może Pius V, mściciel zapominanych przepisów Kościoła, nawracający heretyków siłą i wiodący ich na rozpalone stosy dla zbawienia dusz obstających w bluźnierczych błędach?... Który... który z tych papieży był wybrańcem Leona XIII?... Czy który z tych niezachwianych w wierze, iż tylko niezłomnym wymaganiem uznania całości dogmatów świat uzyska zbawienie?... Czy też który z późniejszych władców Kościoła, władców upadłych w znaczeniu, uważanych za dekoracyjnych mistrzów ceremonij wielkich uroczystości koronacyjnych królów Europy?... A może Benedykt XIV ten światły umysł, głęboki teolog, który, nie mogąc już rozporządzać tronami monarchów, poświęcił całe swe życie zgłębianiu prawd głoszonych przez Kościół?... Jakże zdumiewającą jest ta historya dziejów tylu władców Rzymu i Kościoła! Jedni z papieży podnieśli swą władzę do szczytów, szanowali, kalając ją w poniżeniu, lecz istota historyi Kościoła przetrwała wszystko, przetrwała najazdy, pożogi, mordy, upadek mocarstw i narodów a długi szereg następujących po sobie papieży pozostał jako wzór monarchów absolutnych, zaborców i władców, panów świata, promieniejących łaską nieba, z którego woli są jedynymi przedstawicielami Boga na ziemi.
Zdawało się teraz Piotrowi, że wiedział, do którego ze swych poprzedników chciał być podobnym Leon XIII. Do Grzegorza Wielkiego, zdobywcy i organizatora, który zdołał uchronić Rzym od zagłady podczas najazdu barbarzyńców i chcąc podnieść upadły dobrobyt, zajął się uprawą dóbr przez duchowieństwo posiadanych. Podzielił ich ziemię, dając jedną trzecią część nędzarzom, jedną trzecią pozostawiając duchowieństwu a część ostatnią zatrzymał jako majątek Kościoła. Był on twórcą dziś jeszcze istniejącej Propagandy, wysyłał księży w dalekie kraje z misyą szerzenia wiary i cywilizacyi, w ten sposób podbił dla Kościoła Wielką Brytanię, zagarnąwszy ją pod prawa Chrystusowe. Znacznie później pojawił się inny papież, mogący nęcić wysoki umysł Leona XIII. Był nim Sykstus V, finansista i polityk, który, jakkolwiek był tylko synem ogrodnika, zasiadłszy na stolicy apostolskiej, wyróżnił się gienialnością w epoce obfitującej w niepospolitych mężów stanu. Zgromadzał z chciwością skarby, bo wiedział, że złoto potrzebne jest tak w wojnie jak i w pokoju. Całemi latami wiódł układy z monarchami, zawsze z wiarą, że posiędzie nad nimi pożądaną przewagę. Nigdy zaś nie stawał wręcz opornie przeciwko dążnościom swej epoki, przyjmował ją taką jaką była, lecz zawsze z myślą wydobycia jak największych korzyści dla Kościoła. Godził się na wszystko i ze wszystkimi, lecz marzył już o ustanowieniu równowagi państw europejskich, jego ręką utrzymywanej w karbach, od niego zależnej, od niego jedynego rzeczywistego władcy i pana. Przytem był on papieżem szczerej wiary, pobożny i mistyczny, lecz charakteru despotycznego; był gotów do czynu, gdyby polityka nie była wystarczającą dla budowania królestwa bożego na ziemi będącej własnością Boga i Kościoła.
Tu Piotr zapytał sam siebie, dla czego szukał porównań pomiędzy teraźniejszym papieżem a jego poprzednikami?... Czyż nie powinno mu było wystarczać, że Leon XIII był papieżem, którego wielkość odkrył i odczuł, pisząc swoją książkę?... Tak, mógł się pomylić w szczegółach skreślonego swem sercem portretu, lecz zatrzymał charakterystyczne cechy tego bożego wybrańca, którego zbolałe dusze wyczekiwały z upragnieniem. Tak, Leon XIII był papieżem, którego wielkość odkrył, pisząc swoją książkę. Był mądrym politykiem, pojednawcą, pracownikiem dążącym do jednolitości Kościoła, którego wielkość pragnął obwarować i zabezpieczyć przed nieuniknioną walką mającą wybuchnąć jutro. Piotr, przypominając sobie całe stronnice swej książki, rozogniał swój entuzyazm dla postaci tego wielkiego papieża, wyzutego z trosk panowania nad państwem doczesnem i tem wyższego siłą moralną. Jak nowożytny Chrystus, Leon XIII stanął po stronie maluczkich i wydziedziczonych a ich serca zjednać sobie pragnąc, podążał ku urzeczywistnieniu przepowiedni obiecującej Rzymowi nowe panowanie nad światem, z chwilą gdy narody złączone i zespolone klękną u stóp papieża, u stóp Ojca o niewyczerpanej miłości dla swych dzieci, o niewyczerpanem miłosierdziu w kojeniu nędz i trosk doczesnych. Straszliwa katastrofa coraz to bliższa, grożąca zawaleniem się przegniłego ustroju społecznego, tylko ręką Leona XIII mogła być powstrzymana. Był on posłannikiem nieba, pasterzem wyznaczonym dla uratowania swych owieczek od zguby, za pomocą przywrócenia chrystyanizmu pierwotnego. Był to jedyny sposób wznowienia złotej epoki miłości bratniej wśród wszystkich ludów zamieszkujących tę ziemię. Prawda ta lśniła jasnością słońca i ujrzeć ją musiał każdy, ukorzyć się musieli wszyscy i wszyscy poddać się zupełnie Ojcu i papieżowi, będącemu łącznikiem pomiędzy niebem i ziemią.
Egzaltacya Piotra wzrastała, unosząc go w płomienne marzenia. Wreszcie, ach wreszcie zobaczy go, ulży swojemu sercu, otworzy przed nim duszę! Od iluż dni pragnął tej chwili, od iluż dni walczył, by módz się stawić przed jego obliczem! Ach tak, wypowie mu wszystko i zwycięży przeciwników swej książki! Wszak na jej kartach ujawnił tylko tajemne myśli i dążenia Leona XIII. Jeżeli zawinił, to jedynie pośpiechem, wyjawiając je może zbyt wcześnie, przed czasem... Nieco strwożony tem przypuszczeniem, Piotr zaczął pytać siebie, co powie, stanąwszy przed obliczem Ojca świętego?... I poczuł wielki zamęt i ciężar; nagromadzone myśli przygniatać go się zdawały, rozpierając mu piersi, rozsadzając zmęczoną głowę. Ach tak, wejdzie tam prędko, padnie na kolana i będzie mówił z wezbranem uczuciem a Ojciec święty uśmiechnie się i uspokoi go dobrotliwie, mówiąc, że nie podpisze wyroku potępienia na książkę, w której sam siebie ujrzał wraz z najdroższemi dążeniami tajników swych myśli.
Piotr omdlewał teraz ze wzruszenia i chcąc zachować przytomność, znów zbliżył się do okna i oparł czoło o lodowato zimną szybę. W uszach mu szumiało, nogi mu się uginały a krew, tętniąc przyśpieszenie, biła mu do głowy, niedozwalając zapanować woli. Silił się, by przestać myśleć i wpatrywał się uparcie w Rzym pogrążony w ciemności, zasiany mnóstwem migotliwych świateł. Chciał rozeznać ulice i gmachy, lecz wszystko zatapiało się w czarnym oceanie nocy, myśli mąciły mu się w głowie, unoszone powodzią w ciemne otchłanie, nęcące kłamliwą ułudą światła.
Wtem, poczuł, że ktoś stoi za nim i nieruchomie czeka. Odwrócił się, nagle zbudzony. Rzeczywiście, stał za nim w czarną liberyę ubrany pan Squadra, który zwykłym sobie ukłonem dał znak, iż chwila nadeszła. Szedł naprzód, powolnym, cichym krokiem. Przebyli już małą salę tronową i Squadra, uchyliwszy drzwi pokoju papieża, przepuścił Piotra i drzwi za nim zamknął, nie uczyniwszy najlżejszego szelestu.
Piotr znalazł się w pokoju Ojca świętego. Lękał się piorunującego wzruszenia, które doprowadza do szału lub paraliżuje wchodzących tutaj. Mówiono mu o kobietach konających tu z nadmiaru wzruszeń, lub uniesionych nieprzytomnym szałem i jakby frunących na niewidzialnych skrzydłach. Lecz on, niespodziewanie ochłonął z gorączkowej egzaltacyi. Czuł się nagle spokojnym, zdającym sobie sprawę ze wszystkiego i widzącym wszystko dokładnie. Wchodząc tu, uprzytomnił sobie, że on, ksiądz, żadnego znaczenia nieposiadający, staje przed najwyższym kapłanem, głową Kościoła, wszechwładnym panem dusz ludzkich. Od tego, jak się zachowa, zależeć będzie cała jego przyszłość, cały kierunek dalszego jego życia i może ta myśl przywróciła mu nagle przytomność i zmroziła zapał, z jakim się zbliżał do upragnionego progu, spodziewając się, że gdy go przestąpi, padnie na kolana, modląc się z wiarą dziecka, z sercem rozgorzałem i z zatraconą władzą myślenia.
Później, gdy sobie przypominał wyniesione ztąd wspomnienia, wiedział, że najpierw ujrzał postać Leona XIII, lecz nadto zupełnie dokładnie pamiętał całość, bardzo przestronego jego pokoju, którego ściany były obite żółtym adamaszkiem. W głębi znajdowała się ogromna alkowa, w której stało łóżko papieża, szezlong, szafa i skrzynie, owe sławne skrzynie zamknięte na potrójne zamki i mieszczące w sobie, jak mówiono, skarby świętopietrza. Meble były w stylu Ludwika XIV, a wielkie biurko z mosiężnemi rzeźbionemi ozdobami i złocona, malowana konsola, należały do stylu Ludwika XV. Nad konsolą wisiał krucyfiks a przy nim paląca się lampa. Trzy fotele i cztery czy pięć krzeseł, pokrywała jasna, jedwabna materya, pusto tu było i goło, a dywan wyściełający podłogę bardzo był zniszczony i wytarty.
Leon XIII siedział na jednym z trzech foteli, obok stolika, na którym postawiono drugą lampę przysłoniętą abażurem. Na tymże stoliku leżało kilka rozłożonych włoskich dzienników i jeden francuski, który papież dopiero co musiał odłożyć, dla zamieszania długą, złotą łyżeczką, wody z sokiem, w szklance stojącej tuż pod ręką.
Piotr, z równą dokładnością szczegółów, pamiętał ubiór papieża. Miał na sobie sutanę z białego sukna, zapiętą na białe guziki, białą czapeczkę, białą pelerynę, biały pas zakończony złotą frendzlą, na którego końcach były wyhaftowane złotem emblematyczne klucze. Pończochy miał białe a pantofle z czerwonego aksamitu, również z kluczami złotem haftowanemi.
Było to czwarte spotkanie się Piotra z postacią Leona XIII. Widział go po raz pierwszy w rozkosznym ogrodzie watykańskim, wspartego na ramieniu ulubionego prałata, bawiącego go wesołem opowiadaniem, widział go w sali Beatyfikacyj, otoczonego miłością wiernych, zapałem kobiet, rzucających pieniądze i złote klejnoty do stóp tronu, widział go w bazylice podczas uroczystego obchodu, gdy go niesiono w tryumfie jak bożyszcze, zakute nieruchomie w złote szaty, połyskujące ogniem drogocennych kamieni. I widział teraz na tym fotelu, w codziennem otoczeniu i dziwił się, że go widzi w takiem zmniejszeniu całej drobnej jego postaci, która wydawała się tak wątłą, że Piotr doznawał rodzaju litośnego współczucia na ten widok. Zwłaszcza szyja wydawała mu się teraz nieprawdopodobnie cienką, była to szyja ptaka chudego i wyschłego ze starości. Twarz była alabastrowo blada i charakterystycznie przezroczysta, przez wielki, zdobywczy nos, przebijało teraz światło lampy, jakby krew oddawna przestała w nim krążyć. Usta były ogromne, białe jak śnieg, o wązkich, cienkich wargach, przecinających dolną część twarzy, a tylko oczy pozostały młode i piękne, połyskujące ogniem czarnych brylantów. Blask tych wspaniale pięknych oczów był nadzwyczajnej siły, otwierającej dusze, zmuszającej do wypowiadania prawdy głośno i w całości. Rzadkie włosy wychylały się z pod białej czapeczki w lekkich białych puklach, koronując białą aureolą białość twarzy, której szpetota rozwiewała się wśród tylu białości. Ciało zdawało się być nieobecne, była to postać białym duchem już tylko będąca, białą formą poprzednich kształtów.
Od pierwszego wejrzenia, Piotr zauważył, że chociaż kazano mu czekać, czasu tego wszakże pan Squadra nie spożytkował na zmuszenie Ojca świętego do zmienienia sutany. Ta, którą miał na sobie, była silnie zasypana tabaką a przy każdym guziku była brunatna, brudna smuga. Ojciec święty siedział wygodnie oparty i miał chustkę do nosa leżącą na kolanach. Zdawał się być w dobrym stanie zdrowia, wczorajszego niedomagania nie pozostało już śladu, starzec ten bowiem nie miał żadnej chronicznej choroby i zachowywał rozumną dyetę, co mu pozwalało żyć tak długo. Unikał przytem wszelkich wstrząśnięń a jeżeli gasł, to jedynie skutkiem naturalnego wyczerpywania się sił, lecz gasł zwolna jak pochodnia, która wreszcie musi dopalić się do końca.
Od progu Piotr poczuł, że czarne, błyszczące oczy Leona XIII zatrzymały się na nim i patrzą przenikliwie. Cisza panowała tu ogromna, lampy płonęły nieruchomem, bladem światłem. Piotr zbliżył się, trzykrotnie przyklęknął i pochylił się dla pocałowania pantofla z czerwonego aksamitu, wspartego na poduszce. Papież nie rzekł ani słowa, nie uczynił żadnego ruchu, pozostał nieruchomy, a gdy Piotr powstał, czarne, przenikliwe, rozumne oczy, wpatrzone były w niego, tak jak poprzednio.
Leon XIII nie chciał zwolnić tego młodego zapaleńca od pokornego ucałowania swej stopy a teraz, nie wskazując mu krzesła, badając go wzrokiem aż do głębi duszy, rzekł:
— Mój synu, pragnąłeś mnie widzieć, więc zezwoliłem na spełnienie twego życzenia.
Mówił po francuzku, lecz nie gładko, z akcentem włoskim, zwolna, tak iż można było pisać jego słowa, wymawiane, jakby dyktował. Głos miał silny, nosowy, jeden z tych grubych, donośnych głosów, tak dziwacznie brzmiących gdy wychodzą z ust człowieka wątłego i będącego już tylko tchnieniem.
Piotr skłonił się na znak głębokiego podziękowania, wiedział bowiem, że nie należy się odzywać, przez uszanowanie czekając na pytanie wprost zadane.
— Mieszkasz stale w Paryżu?...
— Tak, Ojcze święty.
— Czy należysz do składu duchownych przy której z główniejszych parafij tego miasta?
— Nie, Ojcze święty, jestem jednym z księży przy małym kościele w Neuilly.
— Ach tak... wiem... Neuilly... to dzielnica Paryża, w pobliżu lasku Bulońskiego... A ile masz lat, mój synu?..
— Trzydzieści cztery, Ojcze święty.
Nastąpiła chwila milczenia. Leon XIII, odwróciwszy nieco oczy, wyciągnął drobną rękę jakby wyrzeźbioną z kości słoniowej i, zamieszawszy łyżeczką wodę z sokiem, umoczył usta i trochę się napił. Wykonał to powoli, rozważnie i rozsądnie, tak jak wszystko co myślał i robił.
— Przeczytałem twoją książkę, mój synu... tak, prawie w całości ją przeczytałem. Zazwyczaj podają mi tylko ustępy do przejrzenia. Lecz ktoś, bardzo żywo opiekujący się tobą, przyniósł mi osobiście twoją książkę, błagając, bym ją przerzucił. Tym sposobem, wiem co napisałeś.
— Najgłębsze składam ci dzięki, Ojcze święty; jest to dla mnie ogromny zaszczyt. Nie mogło mnie spotkać większe i goręcej upragnione szczęście.
Piotr, czuł się w tej chwili pełen najżywszej radości. Zdawało mu się, że sprawa jego jest już w zupełności wygrana, bo papież był bez gniewu i mówił do niego tonem spokojnie łaskawym:
— Wszak znasz, mój syna, wicehrabiego Filiberta de la Choue? Byłem ździwiony podobieństwem waszych zapatrywań, czytając twoją książkę. Pozatem, uważam wicehrabiego za oddanego i wiernego sługę, który radością przejął nasze serca, zabiegliwością swojej działalności.
— Tak, Ojcze święty, wicehrabia de la Choue jest moim znajomym i okazuje mi wiele życzliwości. Często rozmawiamy z sobą, więc nic dziwnego, że w mojej książce mogą się znajdować ustępy, wyrażające najgorętsze jego pragnienia i dążności.
— Zapewne, zapewne... Ale zbyt się on gorliwie zajmuje kwestyą cechów rzemieślniczych... Podczas swej ostatniej bytności w Rzymie, mówił mi o tem z gwałtowną natarczywością. Temi zaś czasy, inny twój rodak, baron de Fouzas, człowiek jaknajlepszy i najzacniejszy, uporczywością swych próśb wyjednał sobie widzenie się ze mną i także tylko o tem mi opowiadał blizko przez godzinę. Lecz ci panowie nie zgadzają się w poglądach i każdy chce czego innego.
Piotr z żalem widział, że rozmowa odbiega od jego książki, lecz przypomniawszy sobie obietnicę jaką złożył wicehrabiemu, że przy pierwszej zdarzonej okazyi, będzie napierał o pozyskanie przychylności papieża dla szerzonej propagandy, rzekł:
— Ojcze święty, ty wiesz najlepiej, w czem spoczywa dobro i mądrość rzeczy. Baron de Fouzas widzi zbawienie klasy roboczej we Francyi, w przywróceniu dawnej wolności cechów, podczas gdy wicehrabia de la Choue pragnie je uczynić obowiązkowemi dla każdego robotnika. Zapewne, że te dążności więcej odpowiadają duchowi naszej epoki... a łaskawe oświadczenie się twoje, Ojcze święty, za nową organizacyą cechów, zapewni im żywotność i radością przepełni serce wicehrabiego de la Choue, oraz całego jego stronnictwa.
Leon XIII odpowiedział ze swym niezmąconym spokojem:
— Nie mogę tego uczynić. Wy, francuzi, zawsze odemnie żądacie rzeczy, których nie mogę i nie chcę spełniać. Pozwalam ci wszakże, byś powiedział wicehrabiemu de la Choue, że jeżeli nie uczynię czego pragnie, to również nie uczyniłem tego, czego tak gorąco pragnął baron de Fouzas. Są to kwestye szczegółów, w które nie chcę wglądać, bo zadawalniając jednych, musiałbym wywołać niezadowolenie drugich, ja zaś równą życzliwością obdarzam wszystkich robotników francuzkich, którzy, chcąc, mogliby nieobliczony przynieść pożytek, utrwalając wiarę i miłość dla Kościoła.
Blady uśmiech przebiegł po obliczu Leona XIII. Widać było, że nie odstąpi od zasad swej polityki ugodowej, chcącej wszystkich zadowolić z nikim nie łącząc się bliżej. Znów podniósł szklankę do ust i, wypiwszy parę drobnych łyków, obtarł się chustką, nie dbając po całodziennym trudzie o zachowanie majestatyczności.
Piotr pragnął skierować jego uwagę na najbliższą sobie sprawę.
— Wicehrabia de la Choue okazuje mi swą przyjaźń przy każdej sposobności i wiem, że czeka wiadomości o mojej książce z równem przejęciem, jak ja tego czekam.
Papież, nic nie rzekłszy, obcierał sobie usta, więc Piotr mówił dalej:
— Poznałem wicehrabiego, bywając u Jego Eminencyi kardynała Bergerat, którego wielbię za niezrównaną dobroć i wspaniałomyślność serca.
Tym razem, papież odpowiedział natychmiast:
— Przeczytałem list kardynała Bergerat, pomieszczony na wstępie w twojej książce. Źle był natchniony, pisząc do ciebie ów list, a ty, mój syna, ciężko zawiniłeś, drukując to pismo... Przypuszczam, że kardynał Bergerat napisał do ciebie, nie zapoznawszy się dokładnie z twoją książką... bo gdyby ją był przeczytał, mam przekonanie, że nie byłby ci okazał tak wyraźnej życzliwości i pochwały. Wolę go posądzać o nieświadomość. Lekkomyślnością więc tylko zgrzeszył, pisząc list przychylny dla książki, której nie przeczytał, inaczej nie byłby jej chwalił, bo książka twoja jest napaścią na dogmat i mierzy ku zupełnemu obaleniu naszej świętej religii. U was, we Francyi, wiecznie się pojawiają galikańskie dążności... wyrastają jak chwasty, które trudno wyplenić... jesteście zakażonymi buntem przeciwko naszej władzy, chce się wam wyuzdanej wolności i przewrotów, a to wszystko pochodzi z nadmiaru sentymentalności.
Papież mówił z coraz większą siłą, coraz pośpieszniej a nie mogąc w zupełności wysłowić się po francuzku, mieszał słowa włoskie. Głos jego stał się ostry, metaliczny.
— Niechaj kardynał Bergerat wie, że skruszymy go, z chwilą gdy nabierzemy pewności, iż jest tylko zbuntowanym synem Kościoła. Obowiązkiem jego jest dawanie przykładu posłuszeństwa. O niezadowoleniu naszem, na które zasłużył, dowie się niebawem i mam nadzieję, że podda się, żałując za winy. Miłosierdzie, pokora, są to cnoty bardzo cenne i nikt ich kardynałowi nie zaprzecza, lecz źle jest, gdy wzniecają w sercu pychę, prowadzącą ku nieposłuszeństwu. Bez posłuszeństwa, zupełnego posłuszeństwa, nie ma cnoty! Posłuszeństwo jest najpiękniejszą ozdobą świętych!
Piotr struchlał i słuchał ze zgrozą. Zapomniawszy teraz o sobie, myślał wyłącznie o kardynale Bergerat, tym niezrównanie dobrym człowieku, który swobodą swych poglądów, ściągnął na siebie gniew najwyższego kapłana. A więc don Vigilio miał słuszność, mówiąc, że denuncyacye biskupa z Poitiers i biskupa z Evreux, za pomocą oskarżonej książki miały na celu dosięgnąć kardynała Bergerat, przeciwnika ich ultramontańskiej zaciekłości. Piotr czuł się zrozpaczonym. Denuncyacya biskupa z Tarbes, działającego pod wpływem Ojców obsługujących grotę w Lourdes i mszczących się na nim za napisaną stronicę o Lourdes, wydała się Piotrowi naturalną, bo jego tylko dotyczącą, lecz skryta i chytra wojna, wytoczona przeciwko kardynałowi Bergerat, którego uważał za świętego, oburzyła go i zraniła boleśnie. A więc ten wątły starzec, siedzący w fotelu i popijający wodę z sokiem, jest naprawdę surowym, stronnym i absolutnym panem, przed którego gniewem drżeć mogą najwyżsi dygnitarze Kościoła?... Jakże mógł myśleć aby było inaczej?.. Jak mógł dać się uwieść ułudzie, wchodząc tu i z miłością patrząc na tego starca o steranych siłach, wyczerpanego wiekiem i pragnącego spokoju?... Wielki niepokój powstał w sercu Piotra, zbudziły się w nim uśpione wątpliwości, zawrzała chęć oporu, walki. Ach tak, mieli słuszność ci, którzy mu mówili, że papież Leon XIII jest raczej mózgiem niż sercem, człowiekiem o bezgranicznej ambicyi, kierującej nim od najwcześniejszej młodości. Wszak chcąc uzyskać od swej rodziny potrzebne fundusze, obiecywał jej dojście swe do najwyższej władzy. Wolę jego i wytrwałość można było podziwiać przez cały ciąg jego długiej karyery a teraz, gdy zajął miejsce na tronie, chciał panować, panować i rządzić z władzą nieograniczoną, w imię nieomylności swojej, będącej dogmatem jego życia.
Piotr widział to wszystko ze szczególniejszą dokładnością, wszakże całym wysiłkiem woli chciał pozostać wiernym swoim marzeniom, więc zawołał:
— Ach Ojcze święty, błagam cię o litość. Zechciej powstrzymać słowa napomnienia względem Jego Eminencyi kardynała Bergerat! Mnie do rozpaczy doprowadza myśl, że on mógłby doznać zmartwienia z powodu mojej nieszczęśliwej książki! Jeżeli jestem winien, niechaj na mnie spadają wszystkie kary, lecz nie na Jego Eminencyę, na to wielkie serce, pełne miłości i dobroci, które grzeszyć może tylko zbytkiem miłosierdzia względem nędzarzy.
Leon XIII milczał i tylko znowu wpatrzył się w Piotra, swojemi pięknemi oczyma, które płonęły życiem w jego nieruchomej twarzy alabastrowego bożyszcza.
Podniecenie Piotra wzmagało się, ogarniała go żądza gorączkowa przekonania się, jakim był ten następca tylu potężnych władców Kościoła, panów świata, których wolą i dążnością było zjednoczenie w swej osobie wszystkich ludzkich ambicyj, dla poddania im reszty istot na ziemi, w imię własnej ich szczęśliwości. Wszak widział, jak przed tym starcem, bladym, wątłym i tchnieniem już tylko będącym, korzyły się tłumy, ubóstwiając go, jak widomego Boga, widział, jak kobiety padały zemdlone, jakby rażone nadmiarem boskości, promieniejącej od jego osoby.
— Ach, Ojcze święty, błagam cię, byś ukarał mnie tylko, jeżeli potrzebujesz ukarać dla dania przykładu! Oto jestem przed tobą, rozrządzaj moim losem, lecz nie obciążaj mej kary srogością zgryzoty, jaka na mnie spadnie, jeśli skarcisz niewinnego z mojego powodu!
Papież wciąż milczał, nie spuszczając z Piotra płomiennych swych oczu. Piotr wrażliwością swą uniesiony, już nie widział przed sobą Leona XIII, dwieście sześdziesiątego papieża, namiestnika Jezusa Chrystusa, następcy księcia apostołów najwyższego władcy i kapłana Kościoła powszechnego, patryarchy Zachodu, prymasa Włoch, arcybiskupa i metropolity rzymskiej prowincyi, pana dóbr ziemskich świętego Kościoła. Lecz widział Leona XIII zrodzonego w swych marzeniach. A więc ten starzec był mu spodziewanym Mesyaszem, zbawcą na ziemię zesłanym, dla zażegnania i uśmierzenia burzy, grożącej zniszczeniem przegniłemu społeczeństwu. Był jedyną władzą moralną, jedynym możliwym łącznikiem pełnym miłosierdzia, miłości i pokoju, Ojcem mogącym przykrócić nieporozumienia pomiędzy dziećmi swojemi. Mógł nadać im szczęśliwość, nawracając je wszystkie do wiary pierwotnego chrystyanizmu i mógł mądrością swą i słodyczą rządzić niemi podług zasad pierwotnego rzymskiego Kościoła. Piotr, przejęty tem, widział już tylko wywyższoną przez siebie postać papieża i korzył się przed jego wszechwładzą, przed nieskończonością jego majestatu.
— Łaski! Ojcze święty, błagam łaski! Nie spuszczaj kary na nikogo, na nikogo! Ani na czyjąkolwiek osobę, ani na jakąkolwiek istotę, ani na nic takiego, co odczućby mogło cierpienie! Bądź tylko dobrocią, jedynie tylko dobrocią, całym ogromem dobroci, którą cierpienie świata rozbudzić musiało w twem sercu!
Widząc, że Leon XIII wciąż jeszcze milczy, padł przed nim na kolana, powalony nadmiarem wzruszeń, jakie dziś przez dzień cały miotać nim nie przestawały z przyczyn różnorodnych. Cała jego istota ugięła się pod ciężarem smutków, rozpaczy, zwątpień, nietylko dzisiejszych, lecz pękały w niej teraz wszystkie naraz tamy i powódź uniosła zmieszane wszystkie przebyte cierpienia.
— Ach, Ojcze święty, ja się nie liczę i moja książka nie liczy się! Pragnąłem, pożądałem widzieć ciebie, Ojcze święty, chciałem się przed tobą wytłomaczyć, obronić! Lecz teraz już nic nie wiem z tego, co chciałem powiedzieć, nie odnajduję żadnego zdania, jakie sobie ułożyłem w celu własnej sprawy, jestem już tylko płaczem, wielkim płaczem u stóp twoich za innych a nie za siebie wołającym o łaskę! Tak, ja tylko dla innych czuję potrzebę wypowiedzenia się przed tobą! Chcę ci mówić o nędzy dokuczającej twoim dzieciom, o zgłodniałych, przepełniających przedmieścia wielkich stolic; o matkach niemających czem utulić zgłodniałych jęków swoich dzieci; o niemowlętach, walających się w kale na bruku, pozbawionych opieki, umierających w opuszczeniu! Ach, Ojcze święty, jakże bezdenną jest nędza tych istot ludzkich, mieszkających w cuchnących, ciasnych, ciemnych i zimnych norach, bez chleba, bez ognia podczas zimy, bez możności zdobycia pracy, o którą żebrzą jak o jałmużnę, gdy siły jeszcze mają. Ojcze święty, oni nawet pracy zdobyć nie mogą i wracają do ciemności swych nor służących im za mieszkanie, wracają pijani gniewem i chęcią pomsty, bo cierpią nie sami, lecz cierpią bólem, głodem i zimnem swych żon, swych starych rodziców, swych małoletnich i niewinnych dzieci! Ojcze święty, Ojcze święty! Laski! Łaski twej potrzeba! Racz widzieć we mnie tylko posła boleści wszystkich cierpiących! Tak, jestem ich posłem, łzy lejącym u stóp twoich, Ojcze! Jestem odgłosem ich ciężkiego płaczu, ich jęku, ich bólu, ich sromoty, niezasłużonej i niesprawiedliwej, ich nędzy katuszą nieustanną będącej! Ojcze święty, zechciej wysłuchać! Ojcze święty, zechciej uwzględnić ten głos wołający do ciebie z otchłani nędzy, z otchłani głodu, z otchłani męki! Ojcze święty, ten głos ku tobie się wznosi, błagając o litość, o sprawiedliwość, o miłosierdzie! Ojcze święty, wysłuchaj prośby głosu tego, by niebo nie zawaliło się na świat, gdy pocznie złorzeczyć w nieprzytomności szału, wywołanego nadmiarem bólu! Ojcze święty, przyzywam dobroci twojej! Ojcze święty, bądź miłosiernym względem dzieci twoich!
I, klęcząc, wyciągnął ramiona, z ufnością dalej błagając zlitowania:
— Ojcze święty, do kogóż mam się udać o zlitowanie nad nieszczęśliwymi, jeżeli nie do ciebie, do Ojca! Przed kimże, jak nie przed tobą, powinien klęknąć posłannik nędzy i bólu twych dzieci?... Przed kim, jeżeli nie przed tobą powinienem wypowiedzieć cały ogrom ich cierpień błagając o litość, o pomoc, o sprawiedliwość! Ach, zwłaszcza o sprawiedliwość! Jako Ojciec, roztwórz nam serce twoje, byśmy wszyscy ogrzać się mogli twoją miłością, by każdy z nas, nawet najnędzniejszy, zbuntowany, zbłąkany, mógł znaleźć pocieszenie w tobie! Ojcze święty, jesteś potęgą, więc bądź też i zbawieniem naszem! Ojcze święty, wszystko jest w twojej mocy, bo masz po za sobą władzę swych poprzedników a sam stanąłeś na wyżynach, czyniących ciebie rozkazodawcą tego świata! Jesteś przedemną jako słońce w swym majestacie, ożywcze, darzące jasnością i płodnością wszelką! Ojcze święty, bądź dla wszystkich tem słońcem dobroci i miłosierdzia, bądź odkupicielem i przemienieniem! Bądź następcą Chrystusa i z jego rąk wziąwszy rozpoczęte i pozostawione dzieło, napraw szkody przez ludzi w niem zrządzone! Odbierz rozproszoną władzę z rąk nieudolnych, z rąk, które z ewangielicznego dzieła, zbudowały gmach pychy i uciemiężenia! Co wiekowe panowanie ludzi zepsuło w tem pierwotnie wspaniałem dziele, napraw i rozpocznij je takiem, jakiem wyszło z rąk Chrystusa! Stań przy maluczkich, przy ubogich i łaknących i spuść na nich błogosławieństwo twoje! Przywróć pomiędzy nimi spokój! Przywróć braterstwo i żądzę sprawiedliwości. Przywróć czasy pierwotnej działalności Kościoła i rządy w imię miłości bliźniego. Ach, Ojcze święty, rzeknij, że te a nie inne są dążności serca twojego! Rzeknij, że cię odgadłem i wyjawiłem skryte myśli twoje, jedyne cele panowania twojego! Wszak się nie omyliłem?... Wszak dlatego padłem u stóp twoich i przemawiam do ciebie głosem serca i duszy mojej, kornie wołając o litość, o dobroć, o sprawiedliwość dla wszystkich cierpiących!
Piotr konać się zdawał z nadmiaru wzruszenia. Padł twarzą na ziemię i szlochał, jęcząc, uniesiony powodzią uczucia. Serce mu pękało, ujawniając tajniki swoje. Szlochał namiętnie, porywczo, bez końca, szlochał z głębi całej swej istoty i jeszcze z głębi istot innych, za tych zbolałych, tych nędznych, tych ze wszelkiego dobra wyzutych i cierpiących, których krew i życie są tylko bólem i nieustającą katuszą. Leżąc u stóp nieruchomego i milczącego papieża, był wyrazem nędzy płaczącej ludzkości.
Leon XIII przedewszystkiem lubił sam mówić i musiał panować nad sobą, by zmusić się do słuchania, gdy inni mówili. Już dwukrotnie uniósł jedną ze swych bladych rąk, by przerwać zapalczywe słowa Piotra, lecz zadziwiony i do pewnego stopnia zaciekawiony jego egzaltacyą, dozwolił mu się wypowiedzieć. Nawet nieco krwi napłynęło do alabastrowej twarzy papieża, zróżowiły się lekko jego usta i policzki, a oczy jeszcze żywszego nabrały blasku. Gdy głos Piotra zdławiły łzy i papież ujrzał go leżącego u stóp swoich, łkającego boleśnie, jakby mu serce pękało, zaniepokoił się i trochę się pochyliwszy, rzekł:
— Mój synu, uspokój się i podnieś się z ziemi...
Lecz płacz nie ustawał. Szlochanie i jęk rozsadzały pierś Piotra, który, zapomniawszy o miejscu, gdzie się znajdował, zaprzepaścił się w rozpaczliwym płaczu zranionej duszy, w żałości swego ciała bolejącego w konaniu.
— Podnieś się, mój synu, nie przystoi tak się zachowywać... Możesz wziąść krzesło i usiąść.
Mówił rozkazująco i pozwolił usiąść. Piotr z trudnością powstał i osunął się na krzesło, by znów nie paść na ziemię. Odgarnął włosy z czoła, obtarł ręką gorące łzy i patrząc nieprzytomnie, silił się na opanowanie swego wzruszenia, nie mogąc jeszcze zrozumieć co zaszło, co się z nim stało.
Papież tymczasem mówił z niewzruszonym spokojem:
— Odwołujesz się do serca Ojca świętego. Bądź przekonany, że serce jego jest pełne litości i współczucia względem nieszczęśliwych. Lecz kwestya nie w tem... Otóż przeczytałem twoją książkę; to zła książka, wolę odrazu ci to powiedzieć, a tem szkodliwsza, że jest zajmująco napisana. Niektóre stronnice, żywo mnie zainteresowały. Wreszcie, nie byłbym czytał, gdyby było inaczej, lecz wyznaję, że chwilami dawałem się porwać szczerości twojego entuzjazmu i wiary. Przedmiot jest piękny! „Nowy Rzym“, ach tak, można było napisać rzecz bardzo dobrą z tym tytułem, lecz pisząc zupełnie co innego, niż to coś napisał... Wyobraziłeś sobie, że mnie rozumiesz i żeś się przejął duchem moich myśli i czynów, i żeś wyraził w swej książce skryte moje dążności... Nie, nie, tak nie jest, wcale mnie nie zrozumiałeś i dlatego chciałem cię widzieć, byś się przekonał, jak dalece mylnie mnie pojmujesz.
Teraz Piotr słuchał, siedząc nieruchomie i milcząc. Przyszedł tu, by bronić swej książki, miał tyle do powiedzenia podczas tego upragnionego widzenia się z papieżem! Od trzech miesięcy tylko o tem myślał i przygotował olbrzymią ilość argumentów, z których każdy miał mu zapewnić zwycięztwo. A oto teraz, słyszał papieża mówiącego, że napisana przez niego książka jest szkodliwą i to go pozostawiało obojętnym, nie protestował, nie przytaczał żadnej z przygotowanych racyj, mających być niezbitym dowodem słuszności jego poglądów. Ogarnęło go bezmierne znużenie, czuł się wyczerpanym wylanemi łzami. Lecz nie wątpił, że zaraz oprzytomnieje, zawładnie sobą i powie co miał do powiedzenia.
— Wogóle nie jestem rozumiany, mówił niecierpliwie Leon XIII. Zwłaszcza we Francyi nikt z was mnie nie rozumie... Naprzykład, jakże mogłeś przypuszczać, by stolica apostolska zrzekła się władzy świeckiej?... Tego rodzaju twierdzenia są niegodne księdza, to chimery mogące się zrodzić w głowie człowieka niemającego pojęcia o warunkach dotychczasowego bytu stolicy apostolskiej. Władza świecka jest nieodzownem naszem prawem, a zrzeczenie się tego prawa mogłoby przyprawić nas o zgubę. Czy nie odczuwasz całego sofizmu twojego twierdzenia, że władza papieża tem będzie wyższą, im szczerzej się zrzecze kłopotów nieodzownie połączonych z dobrami tej ziemi?... Tak, jesteś obdarzony dziwnego rodzaju wyobraźnią, by módz utrzymywać coś tak niedorzecznego... Przytem, wypowiadasz swe pragnienie, by papież rządził światem w imię miłosierdzia i dobroci! A któż wtedy otoczy nas szacunkiem, poważaniem?... Kto nam da chociażby piędź ziemi, na której byśmy mogli złożyć naszą głowę, steraną wędrówką po szerokim świecie?... Kto nam zapewni niezależność, jeżeli będziemy pod opieką państw obcych?... To bezpodstawne rojenia! Rzym jest naszą własnością, otrzymaliśmy go w spadku po poprzednikach naszych, ziemia ta jest naszą ziemią, jest opoką, na której Kościół został zbudowany, strzedz Rzymu i ziemi jego, jest naszym obowiązkiem, a zrzec się go — byłoby zamachem przeciwko świętemu Kościołowi rzymsko-apostolsko-katolickiemu. Wreszcie zrzeczenie się takie jest niepodobieństwem chociażby dlatego, że związani jesteśmy przysięgą złożoną Bogu i przed ludźmi.
Zamilkł, jakby chcąc dać Piotrowi możność odpowiedzi. Lecz Piotr milczał, zdając sobie z przerażającą jasnością sprawę, że papież rzeczywiście był obowiązany tak mówić a nie inaczej. Wszak rozczarowania, jakich doznał w Rzymie, już w połowie uśmierciły jego wiarę w możność powrotu do pierwotnego chrystyanizmu. Przypomniał sobie, jak przejęty myślą o pięknie, które promienieć będzie od przedstawiciela Boga na ziemi, gdy ograniczy się wyłącznie na władzy duchowej i uciekł jak szalony z bazyliki świętego Piotra, słysząc krzyk tłumu: „Eviva papa el re!“ Ach, ten krzyk; by go niesłyszeć piął się coraz wyżej i wyżej aż na szczyt olbrzymiej kopuły, z której znów ujrzał starodawny Rzym obstający zawsze za wszechwładzą i purpurą. Poczuł, iż tutaj, w tym Rzymie cezarów, których spadkobiercami uznają się papieże, trwa i trwać będzie ich dążność odzyskania władzy świeckiej i rozszerzenia jej na świat cały, Nowy Rzym, ten Nowy Rzym, o którym marzył, mógł powstać, lecz po za obrębem Starego Rzymu, w którym katolicyzm się zorganizował, panował i chce pozostać. Chrystyanizm mógł się rozbudzić, lecz w odległej jakiej ziemi, a może to nastąpi równocześnie z chwilą, gdy katolicyzm konać będzie w Rzymie, gdy kopuła bazyliki runie, jak przed wiekami runęła świątynia Jowisza na Kapitolu.
Po chwilowem milczeniu, Leon XIII mówił dalej:
— Z książki twojej widzę, żeś należycie ocenił gorące dążenia nasze ku zjednoczeniu wszystkich wyznań i zlaniu się ich w jedność z Kościołem rzymskim. Mam niezłomną nadzieję, że zbłąkani bracia, wszyscy dysydenci, oraz inowiercy powrócą na łono Kościoła, Kościoła jedynego, Kościoła katolickiego... tak, powrócą, gdy wypełni się czas przepowiedziany przez Chrystusa. Lecz nie powiedziałeś rzeczy najważniejszej, mianowicie że Kościół w niczem nie może odstąpić od dogmatu. Przeciwnie nawet, zdajesz się przypuszczać możność wzajemnych ustępstw. Myśl podobna jest zbrodnią ze strony księdza. Bowiem dogmat jest niewzruszoną prawdą i najmniejsza cegiełka nie może być wyjętą z jego gmachu. Zewnętrznie tak, o tak, zawsze jesteśmy usposobieni pojednawczo i zewnętrzne formy możemy uwzględnić, lecz gdy nie dotyczą zasady. Tę samą rolę zajęliśmy wobec współczesnego nam socyalizmu; ci, których dobrze nazwałeś wydziedziczonymi z dóbr tego świata, są przedmiotem naszej wielkiej troskliwości. Któż więcej niż my, dba o zapewnienie pomocy słabym i cierpiącym? Czyż Kościół nie był zawsze ich ucieczką i pocieszeniem, oraz hojnym szafarzem jałmużny?... I z socyalizmem mającym te tylko dążności zgadzamy się w zupełności, nie sprzeciwiamy się odmianie form rządu, byle ten rząd nowy miał na celu spokój i braterstwo... Lecz potępiamy socjalizm rozpoczynający swoją działalność od usunięcia Boga dla zapewnienia szczęścia ludziom na ziemi. Taki socyalizm jest tylko powrotem do stanu dzikości, jest potwornem wstecznictwem, z którego powstaćby mogły najstraszniejsze katastrofy, pożogi i mordy. Nie położyłeś na to należnego nacisku i nie udowodniłeś, że nie może być postępu po za Kościołem, tym jedynym drogowskazem dążności ludzkich, tym jedynym nauczycielem i szerzycielem pożądanej oświaty. Przypuszczam, że miałeś jak najlepsze chęci, pisząc swoją książkę, lecz napisałeś dzieło gorszące, szkodliwe i złe. Chyba teraz jasno to widzisz a milczenie twoje jest mi dowodem, że czujesz doniosłość popełnionej winy.
Piotr milczał obezwładniony, przybity. Czuł, że wszystko co powiedział i co mógłby jeszcze powiedzieć, odbijało się jak o martwą skałę, której daremnie, nierozsądnie byłoby silić się coś dowieść i odpowiedzi od niej żądać. Więc pocóż miał mówić?... Po co?... Kiedy wiedział już teraz, że stoi przed skałą.
Leon XIII ciągnął dalej:
— Zbrodnią jest mój synu, że śmiesz w swej książce domagać się nowej religii. To jest żądanie bezbożne, bluźniercze! Jedna jest tylko religia, nasza święta religia rzymska, apostolska, katolicka. Po za nią są tylko ciemności i wieczne zatracenie duszy... Wiem, że pragniesz jedynie powrotu ku pierwotnemu chrystyanizmowi. Lecz czyż błędne, zgubne, protestanckie odszczepieństwo z innej wypłynęło zasady?... Wiedz, mój synu, że najlżejsze odstąpienie od ścisłego przechowywania dogmatów, wiedzie wprost do najstraszliwszych błędów... do schyzmy, a schyzma jest zbrodnią, na którą nie może być miłosierdzia, bo dąży ona do zabicia wiary w prawdziwego Boga. Schyzma jest potworem piekielnym, potworem pełnym pokus najohydniejszych, potworem czyhającym na wieczną zgubę wiernych... Dość tych dwóch słów: „nowa religia”, słów, które znajdują się w twojej książce, by napisane przez ciebie dzieło potępić, zniszczyć, spalić, jako śmiertelną truciznę dusz mogących się zachwiać w dotychczasowej czystości swej wiary...
Papież nie przestawał mówić w tym sensie a Piotr przypomniał sobie zwierzenia don Vigilia o jezuitach wszędzie wszechwładnych, wszędzie pracujących w ukryciu i rządzących Watykanem oraz Kościołem. Zaczął go ogarniać wielki wstyd za łzy, które tu wylał, za sentymentalny entuzyazm, z jakim się wypowiedział. Wstydził się coraz to głębiej, że pokazał się tutaj w całej nagości swej duszy. Ach, bo jakże niepotrzebnie to uczynił. Widział teraz jasno, że był szaleńcem, przypuszczając iż papież, to uosobnienie pełnej władzy na ziemi, mógł dopuścić do siebie myśl przywrócenia pierwotnego chrystyanizmu pomiędzy ludźmi. Wszak ten papież był spadkobiercą całego szeregu innych papieży, dziedzicznie przechowujących pragnienie panowania nad światem. Cel to był jedyny, uwzględniający wszystkie środki do niego wiodące. Panować, przede wszystkiem panować, panować nad światem jak August, którego krew podtrzymywała i tego wątłego starca uważającego się za dziedzica żądz i praw rzymskich cezarów.
Piotr słyszał z kolei, jak Leon XIII mówił bynajmniej niezmęczonym, grubym swym głosem:
— Dla czego napisałeś o Lourdes ową stronnicę tak pełną najgorszego uprzedzenia?.. Wiedz, mój synu, że Lourdes oddaje wielkie usługi religii. Osobom opowiadającym mi o wzruszających cudach, jakich doznają wierni pielgrzymujący do Lourdes, niejednokrotnie mówiłem, jak gorąco pragnę, by dziejące się tam cuda zostały stwierdzone i uznane przez najściślejszą wiedzę. Otóż obecnie życzenia moje się ziściły. Najzłośliwiej usposobione umysły niedowiarków muszą się dziś ukorzyć, bo cuda mające miejsce w Lourdes są już przez wiedzę stwierdzone w sposób niedopuszczający żadnych wątpliwości... Wiedza, mój synu, powinna być służebnicą Boga. Nic ona nie może przeciwko niemu i tylko przez niego dochodzi prawdy. Wszystkie dzisiejsze dociekania, które jak wielu utrzymuje, podkopują dogmaty, mylne są i cała ich mylność wystąpi na jaw prędzej lub później, bo prawda jest tylko jedna, prawda objawiona nam przez Boga samego. Są to zasady i pewniki tak proste, że każdy, nawet małe dzieci mogą je rozumieć i wystarczałyby one zawsze ku spokojowi dusz ludzkich, gdyby nie pokuszenia pychy nigdy niepozwalającej na zadowolenie... Wiara, mój synu, zawsze idzie w parze z rozumem, święty Tomasz jest tego dowodem, on który wszystko przewidział, wszystko wytłomaczył, wszystko na zawsze uporządkował i ustanowił. Twoja wiara została zachwiana, boś się pokusił o rozpoznawanie, i to cię pogrążyło w zamęt myśli, w niepokoje, jakich nie doznają nasi księża rzymscy, bo ziemia, na której Rzym stoi, jest ziemią wiary, ziemią uświęconą krwią męczenników... My się też nie lękamy pokus rozpoznawania... a ty, mój synu, sam naucz się iść torem, który ci wskazujemy... wczytaj się w pisma św. Tomasza a wiara ci powróci, wiara silna i nazawsze tryumfująca.
Pomięszany, oszołomiony, Piotr słuchał tych słów i zdawało mu się, że firmament pęka w kawały spadające mu na głowę. O prawdo! Więc cuda w Lourdes są zbadane i stwierdzone przez wiedzę, a wiedza jest służebnicą Boga! Wiara jest zgodna z rozumem, a św. Tomasz na zawsze wszystko rozstrzygnął i ustanowił! Cóż na to odpowiedzieć?... Lecz i na cóż odpowiadać!
— Książka twoja — kończył Leon XIII — jest grzeszną i niebezpieczną. Sam jej tytuł „Nowy Rzym“, jest kłamstwem, oraz trucizną. A tem jest gorzej, że napisałeś tę książkę zajmującym, pociągającym stylem, przepełniłeś ją ułudnie sztachetnemi dążnościami. Książkę taką mógł napisać ksiądz w godzinie spadłego nań obłędu, i dlatego też, za pokutę, przez skruchę, powinien ją publicznie rzucić na stos, spalić własnemi rękoma, temi, które napisały te stronice pełne zgorszenia i skandalu.
Nagle Piotr wstał ze swego krzesła i chciał zawołać:
— Wyznaję, że straciłem wiarę, lecz zdawało mi się, że ją odzyskałem w imię litości, jaką we mnie rozbudziły nędze światu dokuczające! Ty, najwyższy kapłanie, byłeś ostatnią nadzieją moją, spodziewanem, wyczekiwanem zbawieniem mojem! Lecz marzenie to pierzchło, rozwiałeś je na zawsze! Nie jesteś upragnionym przezemnie nowym Jezusem, jesteś tylko dwieście sześdziesiątym trzecim papieżem! Nadciągającej burzy, ty nie powstrzymasz! Bo ty nie opuścisz swego tronu, nie pójdziesz po stromych drogach ze słowami pocieszenia i miłości, nie jesteś żądny odszukania najnędzniejszych swych braci dla podania im ręki pomocą darzącej! Więc też i twój blizki koniec, biada Watykanowi, biada świetności twojej bazyliki! Wszystko to runie, powalone stopą tych, którzy nadchodzą, wiedzą, która olbrzymieje z dniem każdym! Złudzeniem już tylko jesteście i cieniem znikającej wielkości.
Wszakże nie wymówił tych słów cisnących się na usta, a tylko skłoniwszy się, rzekł:
— Ojcze święty, poddaję się i odwołuję moją książkę!...
Głos jego drżał goryczą obrzydzenia a ręce mu się opuściły i rozwarły, jakby chciał otrząsnąć z siebie żary zbolałej swej duszy. Wypowiedział prawie dosłownie formułę poddania się: Auctor laudabiliter se subjecit et opus reprobavit, autor chwalebnie się poddał i potępił swoje dzieło. Rozpacz Piotra nie miała teraz granic a w tem wyznaniu, że zbłądził, kryło się morderstwo najdroższych jego nadziei. O jakże okrutna była w tem ironia! Ta książka, której poprzysiągł sobie nigdy nie odwołać, w której tryumf wierzył walcząc o zwycięztwo, teraz zapierał się jej, niszczył ją, wycofując z nagłą decyzyą, nie dla tego, by uznawał swoją winę, lecz że poczuł, iż zrozumiał całą jej bezużyteczność. Łudził się chimerami, pisząc swoją książkę z upragnieniem kochanka, pożądał nią trafić do serca tego starca, marzył jak poeta! Teraz przeczuł i przekonał się o pomyłce swojej, więc czemuż nie miał się przyznać do tej pomyłki, przed samym sobą?... Książka stała się umarłą, zeschłym liściem, rzeczą bezpożyteczną.
Leon XIII nieco się zadziwił odniesionem tak szybko zwycięztwem i zawołał z zadowolnieniem:
— Bardzo dobrze, mój synu, bardzo dobrze! Wyrzekłeś słowa najodpowiedniejsze godności księdza.
Zadowolenie papieża było widoczne i odmalowało się na całej jego postaci, której wyraz stał się uprzejmiejszy, nierozumiejąc jeszcze, mylił się, przypuszczając inne, od rzeczywistych, powody poddania się Piotra i doznawał uczucia dumy, że z taką łatwością pokonał tego młodego księdza francuzkiego, o którym mu mówiono jako o zagorzałym burzycielu i rewolucyoniście. To nawrócenie się tak szybkie niezmiernie podchlebiło jego miłości własnej.
— Spodziewałem się tego po tobie, mój synu, bo obdarzony jesteś niepospolitym rozumem. A przyznać się do winy, uznać ją, żałować za nią i poddać się, wszak są to najwyższe rozkosze człowieka....
Wziąwszy do ręki szklankę stojącą na stole, papież zamięszał raz jeszcze resztę pozostałego soku i zwolna wychylił aż do dna. Znikł teraz majestat oblicza z jakim przemawiał, gromiąc Piotra i był w tej chwili podobny do pierwszego lepszego bardzo starego człowieka, pijącego szklankę wody z cukrem przed pójściem do łóżka. Twarz jego była brzydka, pospolita, co czyniło ją niesłychanie trudną do oddania przez artystów silących się na obstalunek, by portret na fotografii, lub na płótnie, w marmurze, lub w medalionie był podobny a zarazem okazały, Leon XIII bowiem pragnął swemi wizerunkami przemawiać do potomności we wspaniałej postaci wielkiego papieża. Podczas rozmowy Piotr go nie widział a raczej widział go oczami rozognionej swej wyobraźni, teraz zaś znów go drażniąco raziła owa chustka do nosa rozłożona na kolanach i brudna sutana zasypana tabaką. Ogarnęła go litość nad starością tego człowieka, podziwiał siłę i młodzieńczość jego oczu, do których zbiegła cała reszta życia i z poszanowaniem uprzytamniał sobie olbrzymią jego pracowitość bezustannie podniecaną wymaganiami pracującego mózgu, pełnego myśli, szerokich planów i chęci działania.
Audyencya była skończona; Piotr, składając głęboki ukłon, rzekł:
— Ojcze święty, dziękuję za ojcowskie przyjęcie jakiego udzielić mi raczyłeś.
Leon XIII raczył go jeszcze chwilę zatrzymać, mówiąc o Francyi, jak gorąco pragnie jej powodzenia, które może się tylko obrócić ku tem większemu dobru Kościoła. Podczas gdy mówił, Piotr doznał dziwnego widzenia. Patrząc na czoło Ojca świętego, czoło jakby z kości słoniowej wyrzeźbione, przypomniał sobie pełną barbarzyńskiej wielkości scenę odgrywającą się zaraz po śmierci każdego z papieży, zdawało mu się, że widzi: Piusa IX, Giovanni Mastaï, zmarłego przed dwoma godzinami, z twarzą zasłoniętą lnianą chustką a dokoła lamentujący dwór, czyli pontyfikalną rodzinę, gdy wtem kardynał Pecci, kamerling, zbliża się do śmiertelnego łoża i rozkazuje odsłonić oblicze zmarłego a sam trzykrotnie, młotkiem srebrnym uderza w czoło trupa, za każdym razem wołając; Giovanni, Giovanni, Giovanni — a nie odbierając odpowiedzi, kamerling, odczekawszy chwilkę, odwraca się do obecnych, mówiąc: „Papież umarł“. Piotr równocześnie widział w pałacu przy via Giulia kardynała Boccanera, kamerlinga, wyczekującego, by go wezwano ze srebrnym młotkiem do Watykanu; zdawało mu się, teraz że Leon XIII już umarł właśnie przed dwiema godzinami, że ma oblicze przysłonięte a w pokoju, w którym był obecnie, znajduje się mnóstwo prałatów spoglądających ku alkowie. Wtem wchodzi kamerling i po odsłonięciu oblicza zmarłego, uderza trzykrotnie po tem czole z kości słoniowej, wołając za każdym razem: Joachimie, Joachimie, Joachimie! A gdy te wezwanie pozostało bez odpowiedzi, kamerling się odwraca i po krótkiej chwili mówi: „Papież umarł“. Czy Leon XIII pamiętał to trzykrotne swoje stuknięcie po czole zmarłego Piusa IX?... Czy myślał czasami o tem trzykrotnem stuknięciu, jakie odezwie się na jego czole za dotknięciem zimnego, srebrnego młotka trzymanego ręką kardynała Boccanera, którego mianował kamerlingiem, chcąc jak najdalej usunąć nieprzebłaganego przeciwnika, za jakiego oddawna go uznawał?...
— Idź w spokoju, mój synu — rzekł wreszcie Leon XIII rodzajem ostatniego błogosławieństwa. — Wina twoja będzie ci odpuszczoną, ponieważ wyspowiadałeś się z niej i uznajesz całą jej okropność.
Milcząc, Piotr wysłuchał tych słów jak należnej kary za wypiastowane w swem serca chimery i cofał się ku drzwiom tyłem podług przyjętego ceremoniału. Oddał trzy nizkie pokłony i przestąpił próg, nie obróciwszy się a czarne, błyszczące oczy Leona XIII spoczywały na nim aż do ostatniej chwili. Zamykając drzwi, Piotr ujrzał jeszcze jak papież sięgnął ręką po rozłożony na stole dziennik, by w dalszym ciągu czytać rozpoczęty artykuł. Leon XIII bardzo lubił przerzucać dzienniki, z ciekawością śledził podawane w nich nowiny, chociaż często się mylił co do ich ważności. W pokoju oświetlonym nieruchomem światłem dwóch lamp, zapanowało milczenie i głuchej nieskończoności cisza.
W pośrodku bocznej poczekalni stał pan Squadra i czekał na wyjście Piotra, a spostrzegłszy, że ten, z bezprzytomnego pognębienia, zapomina o swoim kapeluszu leżącym na konsoli, podał mu go w dyskretnem milczeniu i ze zwykłym ukłonem. Następnie, bez pośpiechu, miarowym, cichym krokiem przeprowadziwszy Piotra, zatrzymał się dopiero w sali Klementyńskiej. Tu, zawsze milcząc, skłonił się po raz ostatni i zniknął cicho, zamykając drzwi za sobą.
Piotr, znużony wrażeniami, rozbity, pałający gorączką, zasnął dopiero nad ranem. Wróciwszy z Watykanu do pałacu Boccanera, znalazł się wśród rozpaczliwej żałoby, spadłej na dom ze śmiercią Daria i Benedetty, a teraz, zbudziwszy się około godziny dziewiątej z rana, chciał zaraz po śniadaniu zejść do mieszkania kardynała, gdzie już spoczywała na katafalku para zmarłych kochanków, by każdy mógł się z nimi pożegnać, przynosząc im łzy, modlitwy i kwiaty.
Podczas śniadania, Wiktorya, która, pomimo ciężkiego swego zmartwienia, nie traciła energii, opowiedziała mu szczegóły zaszłe wczorajszego wieczora, oraz podczas nocy. Donna Serafina, uniesiona pruderyą, chciała koniecznie rozłączyć splecione w pieszczotliwym uścisku ciała dwojga zmarłych kochanków. To nagie ciało Benedetty przytulone do nagiego ciała Daria raniło ją w jej uczuciach i pojęciach skromności. Lecz wszelkie usiłowania okazały się daremnemi, bo ciała już zastygły, skostniały i chcąc je rozłączyć, trzebaby je było połamać. Kardynał, który od pierwszej chwili nie pozwolił, by przerywano śmiertelny uścisk Daria i Benedetty, stanowczo się teraz oparł jej zachciankom i prawie że się z nią pokłócił. Kardynał, pomimo że nosił księżą sutanę, był przedewszystkiem potomkiem dumnego swego rodu i, jakkolwiek pamiętał, że dwóch papieży nosiło nazwisko Boccanera, nie zapominał także, iż w jego rodzinie serca były pochopne do gwałtownych miłości. Rzekł więc, że nie dozwoli, by profanowano uścisk tych dwojga zmarłych, tak czystych aż do śmierci, którzy się pieścić dopiero położyli do grobu. Rozkazał, by ich owinięto w jeden śmiertelny całun i razem złożono do trumny. Nabożeństwo żałobne miało się odprawić w kościele San-Carlo, gdzie on wszystkiem rozporządzał dowolnie jako miejscowy kardynał, a jeżeliby miały wyniknąć jakie trudności, był gotów iść do samego papieża. Wobec stanowczej woli, jaką wyraził, nikt już, nawet donna Serafina, nie myślał, nie śmiał stawiać oporu. Kardynał chciał być i był wszechwładnym panem w swoim domu, panem nieprzypuszczającym możności innej woli, niż jego.
Zatem donna Serafina zajęła się przygotowaniem ostatniej szaty dla zmarłych. Cała służba pałacowa była przy tem obecna, bo taki był zwyczaj, wszakże wszystko robiła własnoręcznie Wiktorya, jako najdawniejsza ze służby i posiadająca wyjątkowe łaski swych państwa. Więc nagie ciała uściskiem zjednoczone, przykryła włosami Benedetty, temi wspaniałemi włosami, które jak królewskim wonnym płaszczem, mięko otuliły kochanków. Następnie zarzuciła na nich wielką, białą, jedwabną materyę i zmarszczyła ją dokoła ich szyi, tak że stanowili jedno zmarłe ciało, jedną istotę gotową do trumny.
Kardynał rozkazał, by ich zniesiono na dół i złożono na paradnym katafalku w pośrodku sali tronowej. Chciał, by w tej właśnie sali cały Rzym oddał pokłon tragicznym narzeczonym, ostatnim potomkom rodu Boccanerów, ostatnim dziedzicom nazwiska tak niegdyś potężnego i w dziejach sławnego.
Donna Serafina natychmiast się zgodziła na ten projekt, bo chciała co prędzej wynieść ciało swej siostrzenicy z tej kawalerskiej sypialni, gdzie skonała w objęciach i na łóżku nagiego jak sama młodzieńca. Puszczono już ułożoną naumyślnie opowieść całego wypadku: Dario umarł w przeciągu kilku godzin na zgniłą gorączkę a zrozpaczona Benedetta skonała z bólu, rzuciwszy się na ciało tak nagle zmarłego narzeczonego. Ponieważ niezadługo mieli być małżonkami, więc trumna im będzie łożem weselnem a zarazem łożem wiecznego wypoczynku. Rzym cały przerażony nadzwyczajnością zdarzenia, tą stałą miłością zakończoną śmiercią, tylko o tem teraz mówił i na długo miał ztąd czerpać temat do rozmów głośnych i szeptanych na ucho.
Piotr byłby zaraz dzisiaj wyjechał z Rzymu, bo chciał co prędzej uciec z tego miasta, w którem przebył tyle wzruszeń, w którem utracił resztę swojej wiary. Lecz pragnąc doczekać się pogrzebu, odłożył swój wyjazd do jutrzejszego wieczora. Dzień zaś dzisiejszy miał zamiar spędzić w tym nieszczęsnym pałacu, przy zmarłej, którą pokochał od pierwszego spotkania i teraz silił się na przypomnienie sobie, jak modlić się należy, lecz w sercu miał tylko wielki ból i pustkę.
Gdy zeszedł na pierwsze piętro i stanął u progu oficyalnego mieszkania kardynała, wspomniał pierwsze swoje tutaj przyjście. Tego samego wrażenia doznał wtedy co obecnie na widok tej książęcej pompy zakurzonej, odartej, wiekami zużytej i zniszczałej. Drzwi wszystkich trzech olbrzymich poczekalni stały otworem, a sale były jeszcze puste z powodu wczesnej porannej godziny. W pierwszej, przeznaczonej dla służby, stał tylko Giacomo w czarnej liberyi; stał nieruchomo naprzeciw starożytnego kardynalskiego kapelusza, zawieszonego pod baldachimem, wśród pajęczyn spokojnie się tu mnożących. W drugiej sali, w której dawniej zasiadał sekretarz, przechadzał się drobnym krokiem kodataryusz, ksiądz Paparelli, oczekujący na przybycie gości. Nigdy jeszcze nie był tak podobny do starej dewotki, czarno ubranej i zwiędłej, pomimo dobrej tuszy, pomarszczonej skutkiem cielesnych umartwień. Pomimo zwykłej swej uniżoności, miał minę zwycięzką a fałszywe swe spojrzenie przyćmiewał udaną pokorą. W trzeciej sali, gdzie wisiał portret kardynała w pełnym, uroczystym stroju, był don Vigilio. Opuścił dziś zwykłe swoje miejsce przy stole założonym papierami i stanął u progu sali tronowej, by witać ukłonem osoby tu wchodzące.
Ranek był ponury, zimowy, a w tem posępnem oświetleniu, sale wydawały się jeszcze bardziej opuszczone i zaniedbane. Wszystko zdawało się rozpadać, próchnieć a meble i snycerskie ozdoby w drzewie sypały się, toczone przez robactwo. Tylko sufity jaśniały w górze przepychem swego bogactwa, swych złoceń i pięknem malowideł.
Ksiądz Paparelli powitał Piotra głębokim ukłonem przesadzonej grzeczności, w której czuć było ironię, jakby odprawę daną temu zwyciężonemu, który przybył do Rzymu tak pełen nadziei. Piotr szedł dalej przez olbrzymie, puste sale, kierując się wprost ku sali tronowej, będącej dziś salą śmierci. Tu znów go powitał głęboki ukłon złożony przez don Vigilia, który blady był i milczący. Zdawało się, że nawet nie poznał Piotra.
Sala tronowa inny miała wygląd, niż ten, którego Piotr się spodziewał. Myślał bowiem, że zastanie jej ściany całkowicie wyłożone kirem, czarny katafalk i setki jarzących się świateł. Powiedziano mu, że tutaj odbędzie się wystawienie dwojga zmarłych dzieci tego domu, bo kaplica mieszcząca się na dole, była opuszczona i zamknięta już od lat piędziesięciu a prywatna kaplica kardynała była zbyt szczupła, by w niej można było urządzić podobną ceremonię. Ustawiono więc na prędce ołtarz w sali tronowej i msze odbywały się bezustannie. W prywatnej kaplicy miały się też odprawiać msze przez dzień cały, prócz tego, w dwóch przyległych pokojach, też ustawiono ołtarze, a księża, przeważnie franciszkanie i zakonnicy należący do zakonów kwestujących, zmieniali się ciągle przed temi czterema ołtarzami, bo kardynał sobie życzył, by wciąż trwająca ofiara mogła być odkupieniem tych dwóch drogich dusz, które uleciały razem. W żałobnym pałacu rozlegały się co chwila dzwonki na podniesienie i panował charakterystyczny szmer wyrazów łacińskich, półgłosem wymawianych przez księży celebrujących przed ołtarzami.
Piotr zastał więc salę tronową prawie taką, jak wtedy, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Przez okna płynęło szare, smutne światło zimowego poranka, a od wspaniałego, złoconego sufitu zwieszała się wzdłuż murów czerwona jedwabna brokatela w wielkie palmy. Tron pozostał na miejscu. Złote krzesło stało zawsze odwrócone do ściany, w próżnem oczekiwaniu na papieża, który nigdy nie wychodził ze swego pałacu. Meble zostały wyniesione a na ich miejsce wniesiono ołtarz; w pośrodku olbrzymiej sali ustawiono katafalk bardzo nizki, o jednym tylko stopniu. Po obu jego stronach paliły się gromnice. Dario i Benedetta leżeli na katafalku, jak na łożu a mnóstwo niezmierne kwiatów pokrywało ich całych. Kwiaty stanowiły jedyną okazałą ozdobę tych pośmiertnych ślubów dwojga kochanków. Kwiatów było tyle, iż nie można było sobie wyobrazić, w jakich ogrodach znaleziono plon tak obfity, zwłaszcza białych róż, leżących wiązkami, ścielących się warstwami i osuwających kaskadami na stopień katafalku, na mozajkową posadzkę, którą miejscami kryły, piętrząc się kwitnącemi, wonnemi wyspami.
Płomyki dwóch palących się gromnic jarzyły się niepewnem, migotliwem światłem, przyćmiewała je bowiem szara światłość pochmurnego dnia. Powietrze przesycała ciężka, odurzająca woń tysięcy białych róż, a zewsząd dolatywał odgłos równocześnie odprawianych mszy, jęcząc jak lament bezbrzeżnej żałoby. Od czasu do czasu słychać było powstrzymywane szlochanie, wyrywające się z piersi garstki osób, okrążających katafalk. Służba pałacowa w żałobnej liberyi, zmieniać się miała przez cały dzień, by kolejno, po czterech, spełniać straż przy ciałach dwojga zmarłych. Adwokat Morano zajmował się wszystkiemi szczegółami ceremonii, więc od wczesnego rana przesuwał się śpiesznym, cichym krokiem, doglądając spełnienia wydanych rozkazów. Wchodzący przyklękali na nizkim stopniu katafalka i, patrząc na Daria i Benedettę, szeptali pacierze i słowa ostatniego pożegnania. Piotr spostrzegł przybyłe trzy panie, klęczące z twarzami ukrytemi w chustki i płaczące z wielką rzewnością, lecz więcej jeszcze wzruszającą była rozpacz jakiegoś starego księdza, którego twarz tak była pochylona, że dojrzeć jej nie było można. Wszakże najbardziej Piotr odczuł boleść biednie ubranej młodej dziewczyny. Przypuszczał, że jest to służąca pałacowa. Leżała, jęcząc z cicha, na kamiennej posadzce i tak była znękana płaczem, przybita rozpaczą, że przestała być ciałem, ludzką postacią a była tylko cierpieniem i bólem.
Piotr zbliżył się do katafalka, przyklęknął i starał się szeptać łacińskie modlitwy, które jako ksiądz tak często odmawiał przy zmarłych. Lecz wzruszenie mąciło mu pamięć i cały pogrążył się w swym smutku, patrząc na piękny a zarazem tragiczny obraz dwojga zmarłych kochanków. Ciała ich znikały pod powodzią róż białych, lecz twarze wychylały się wyraźnie z pod kwiatów i białych fałd jedwabiu, w który spowinięto ich razem. Twarze te były przedziwnej piękności i miały wyraz najwyższego zachwytu; otwartemi oczami wpatrywali się w siebie bez końca, a słodycz tej pieszczoty nigdy już niczem nie miała być przerwana.
Piotr patrzał na Benedettę i mówił sobie że i on kochał ją bardzo, lecz kochał miłością najczystszą, wolną od myśli posiadania jej kiedykolwiek. Jakież rozkoszne godziny spędził w jej towarzystwie, jaka szczególniejsza przyjaźń łączyła ich oboje, przyjaźń równie słodka jak miłość. Ach, jak piękną była Benedetta, jak umiała nad sobą panować pomimo płomiennej swej natury. Piotr marzył o rozbudzeniu w niej miłości względem cierpiących, chciał rozszerzyć horyzont jej myśli i serca, zapoznać ją ze współczuciem, przygotować do innego życia, niż to jakie wiodła. Tę przedstawicielkę starej arystokracyi rzymskiej chciał nauczyć myśleć i czuć na sposób współczesny. Z rozczuleniem przypominał sobie, jak ona usiłowała zrozumieć i przeniknąć jego słowa, jak chętnie nazywała się jego uczennicą, pragnąc go zadowolić pomimo przeszkód, jakie znajdowała w samej sobie, skutkiem swego wielkopańskiego pochodzenia, wychowania i sposobu życia. Była uczennicą chętną i uważną, lecz przemiana jej mogła być tylko powierzchowną, chwilową. Czasami zdawało się, że dusza jej już się otwiera i zbliża ku duszy Piotra, najlepiej go rozumiała w chwilach cierpienia i smutku, wtedy współczuła wszystkim istotom cierpiącym, lecz gdy błysła jaka iluzya osobistego szczęścia, wtedy Benedetta przestawała odczuwać nędzę innych, radując się, była pewną w egoizmie swym, że świat cały się raduje. Czyż wszyscy ludzie z tej klasy społecznej, co ona, równie są opornymi gdy chodzi o przemianę poglądów?... Ta zużyta i skazana na zniknięcie klasa wydaje jeszcze z siebie wyjątkowo uposażone jednostki, lecz i te mają serca zamknięte dla miłości maluczkich, dla braterstwa i zrównania się z innymi, nie ma w niej poczucia sprawiedliwości, która jest jedyną dźwignią mogącą świat zbawić.
Piotr rozpamiętywał teraz ostatnie chwile Benedetty. Umarła śmiercią gwałtowną, jakby rażona pomstą natury, której prawa przykrócić w sobie chciała. Przyrzekła Madonnie, że żyć będzie w dziewictwie aż do dnia ślubu z ukochanym, i dla dochowania tej przysięgi zadawała ciągłą katuszę swemu ciału. Dopiero w chwili zgonu Daria zrozumiała okrucieństwo swej pomyłki, czczość ułudy, w jakiej pozostawała wierząc, i rzuciła się w objęcia ukochanego, szalejąc z żałości i płonąc żądzą zaspokojenia swych pragnień. Oddała się kochankowi z uniesieniem rozpaczy, oddała się, wyrażając tem protest, że ją oszukano a idąc za wiecznym, naturalnym instynktem, była już tylko zmysłową miłością. Przyroda, która życiem jest, kruszyła sztuczne zapory Kościołem się zowiące. Miłość łącząca pary kochanków w imię życia, w imię nowego jego posiewu, jest w bezustannej walce z religią, która w całości zwróconą jest ku śmierci. Wszechpotężne życie siłę swą wypowiadające miłością znosi wszystkie przeszkody i drwi z kunsztownych gmachów katolicyzmu, który jak wszystkie instytucye człowiecze jest tylko jednym z ewolucyjnych objawów, jakie ludzkość przechodzi.
W tej chwili Piotr odczuł wyraźnie, że śmierć Benedetty w tych warunkach, jest pociskiem wywołującym ostateczny przełom jego poglądów, jego wierzeń. Patrzał na twarz owej prześlicznej Benedetty i czuł palące łzy na swych oczach. Tak, Benedetta unosiła z sobą chimery, jakie dotychczas w sobie piastował. Z tą samą jasnością jak wczoraj w Watykanie, gdy stał przed papieżem, czuł walące się i nieodwołalnie pierzchające ostatnie nadzieje, pragnienia odrodzenia się starego Rzymu w Rzym nowy mający zbawić bolejącą ludzkość. Teraz był już koniec tych ułudnych marzeń. Oto Rzym katolicki, hierarchiczny — umarł i leżał tu jak marmur w postaci tej pięknej kobiety na katafalku zasłanym kwiatami. Benedetta była symbolem Rzymu, który jak ona nie umiał zejść ku maluczkim, ku cierpiącym i konał pogrążony w egoizmie a dopiero w ostatniej chwili gdy szukać będzie ratunku, ocalenia, wtedy zapóźna już będzie godzina i zginie, nie począwszy nowego życia, zginie, bo chciał życiem rządzić a nie przez życie być rządzonym. Teraz Benedetta jeszcze się stała droższą dla zrozpaczonego Piotra. Serce jego okryła sroga żałoba po niej samej i po marzeniach, jakie snuł o Rzymie. Zdawało mu się, że padnie zemdlony. Nie chcąc uledz wzrastającej gorączce bólu, powstał z trudem i na bok się usunął.
Chcąc nieco ochłonąć, zbliżył się do okna i z zadziwieniem spostrzegł Wiktoryę siedzącą na kanapce w głębokiej framudze za firanką. Donna Serafina kazała jej ztąd czuwać nad Benedettą i Dariem, siedziała więc, nie spuszczając z oka osób, które wchodziły i wychodziły. Widząc jak Piotr jest blady i blizki zemdlenia, usunęła się, by usiadł przy niej.
Głęboko odetchnąwszy, Piotr szepnął.
— Ach, niechajże mają szczęście być zawsze razem, niechaj odżyją w innym świecie na zawsze z sobą złączeni!
Wiktorya spojrzała na mówiącego i lekko wzruszywszy ramionami, równie cicho odpowiedziała:
— Po cóż mają odżyć?.. Gdy raz śmierć ludzi uspokoi, to już na zawsze! I lepiej, że taki jest porządek rzeczy. Oni dość cierpieli za życia, by im przepowiadać nowe jakieś istnienie, a więc nowy ból i niepokój.
Te naiwnie wypowiedziane słowa przez kobietę ledwie że czytać umiejącą wstrząsnęły Piotrem. On, który tylokrotnie drżał z przerażenia na myśl o pozagrobowej nicości! Podziwiał tę kobietę tak spokojnie, bez trwogi mówiącą o swej beznadziejności wielkiego jutra. Czemuż wszyscy na świecie nie mają tej bezmyślnej mądrości darzącej wesołością bezbożny lud francuzki, którego poglądy wyrażała w tej chwili Wiktorya! Jakiżby spokój zapanował w myślach, spokój prawie że graniczący ze szczęściem, bo ze swobodą życia!
Wiktorya odczuła wrażenie swych słów, więc mówiła dalej:
— Cóż pan chce, aby nastąpiło, gdy ciało żyć przestanie?... Dość biedy jest na tym świecie, by ją przedłużać jeszcze po śmierci... To jedyne pocieszenie człowieka, że wreszcie zaśnie na zawsze. Gdyby Bóg miał rozpatrywać sprawy każdego i karać złych a nagradzać dobrych, nie byłby Bogiem, tyleby miał do roboty. Czyż to możliwe, aby były takie pośmiertne sądy?... Zło i dobro tak jest zmięszane w każdym z nas, że dla sprawiedliwości trzebaby wszystkim winy darować i grzechy razem odpuścić.
— Ale ci dwoje — odszepnął Piotr — żyć jeszcze nie zaczęli... więc czemu się nie pocieszyć myślą, że kochać się będą wiecznie na sprawiedliwszym świecie?...
Lecz Wiktorya potrząsnęła głową przecząco:
— Nie, nie, wszystko skończone... Ileż razy mówiłam sobie, że moja biedna Benedetta najniepotrzebniej morduje się za życia, chcąc sobie niebo zapewnić po śmierci... Co do mnie, to byłabym jej chętnie przyprowadziła Daria do jej pokoju, niechajby się byli pobrali bez tych wszystkich wymysłów ludzkich, praw i księży!... Toż szczęście taką rzadką jest rzeczą! Oni kochali się wzajemnie, więc mogli być szczęśliwi chociażby przelotnie... bo miłość przemija, a po niewczasie zwykle się żałuje, że się nie skorzysta z okazyi... I oni nie skorzystali, lecz teraz już nie żałują, bo umarli... a chociaż ludzie się pocieszają, myślą, że kochankowie żyją gdzieś na gwiazdach... to nie prawda... bo jak się umarło, to się umarło na dobre, na zawsze...
Łzy przeszkodziły jej mówić dalej i dopiero po chwili znów rzekła:
— Biedne, wy dzieciska moje, ach biedne, niczego to nie miało na świecie... nawet jednej nocy nie mieli szczęśliwej... a teraz nastąpiła dla nich noc wieczna, bez pocałunków i pieszczoty... Patrz pan, jacy oni piękni a zarazem straszni, bo już skamieniali... i pomyśleć, że ciała ich stoczą robaki i pozostawią tylko kości, a pomimo to głowy ich zawsze jeszcze na jednej spoczywać będą poduszce a kościanemi rękoma nie przestaną się tulić do siebie. Ach, niechaj śpią, niechaj śpią i nic już nie wiedzą i nic już nie czują!
Oboje zamilkli a Piotr w zwątpieniu swojem wypływającem z pragnień niezaspokojonego życia, znów spojrzał na tę chłopkę przy nim siedzącą i pozazdrościł jej spokoju duszy. Od tylu lat rzucona gdzieś daleko od swej wioski i od Francyi, — jakże całkowitą zachowała trzeźwość umysłu cechującą prosty lud francuzki! Spokojna, zadawalniająca się codziennem spełnieniem swych drobnych obowiązków, nie narzekała na swoje podrzędne stanowisko sługi i przechowała w czystości rodowity język, nie nauczywszy się mówić po włosku, chociaż od ćwierć wieku nie ruszyła się z Rzymu, gdzie ją przypadkowo losy zawiodły. Tak, posiadała ona wzorową równowagę istoty zdrowej a zarazem ograniczonej, zadawalniającej się bytem powszednim i kładła się na spoczynek po trudach dnia, bez troski czy przebudzi się kiedykolwiek.
Piotr rzucił okiem po sali i poznał teraz owego księdza, który, rzewnie płacząc, trzymał głowę dotychczas nizko opuszczoną nad stopniem katafalka.
— Zdaje mi się, ie to ksiądz Pisoni? Ach biedny... jak on szczerze opłakuje zgon naszych umarłych!
A Wiktorya odpowiedziała spokojnie, chociaż czuć było powstrzymywaną rozpacz a zarazem niechęć w jej głosie:
— Tak, to on. Powinien płakać... bo ma czego. Ładnie się popisał, doprowadzając do skutku małżeństwo Benedetty z hrabią Prada! Iluż nieszczęść byłoby się uniknęło, gdyby jej było dano odrazu Daria, którego tak kochała. Ale oni są jak powaryowani, gdy polityka im wejdzie do głowy. Ksiądz Pisoni jest niby dobrym człowiekiem a jednak uniósł się i dla tej swojej polityki wszystkoby był poświęcił... zdawało mu się, że cud jakiś nastąpi, gdy ożeni króla z papieżem, bo tak nazywał małżeństwo Benedetty z hrabią Prada. Śmiał się i cieszył jak dziecko, albo jak uczony, bo on wiecznie coś czyta, szpera pomiędzy staremi kamieniami i niczego tak nie kocha jak te starzyzny, w których jest podobno cała historya najdawniejszych czasów... Ale otóż do czego doprowadził go jego patryotyzm z przed stu tysięcy lat... Teraz płacze i wiem, że szczerze krwiby z siebie utoczył, byle tych dwoje zmarłych do życia przywrócić... ale teraz po niewczasie... zapóźno... Ten drugi ksiądz, ojciec Lorenza, który był po nim spowiednikiem Benedetty, też tutaj przyszedł... ach, to prawdziwy jezuita... on wszystko odrobił co tamten doprowadził do skutku... Z tą piękną swoją postawą, to prawdziwy orędownik złego... a fałszywy, a układny a podstępny. Ileż to on czasu stracił niepotrzebnie na swoje gadaniny, w których prawdy nie było ni słowa. Takiemu jezuicie chodzi głównie oto, aby szczęścia nie było na świecie... Szkoda, że pan nie widział, jak tu dziś wszedł i jakim olbrzymim znakiem krzyża przeżegnał się, stanąwszy nad temi zmarłemi dziećmi... jak poważnie klęknął! Ale nie płakał... o nie... on się w takie rzeczy nie bawi... z twarzy jego było widać, że sobie myślał, iż Bóg się odwrócił, kiedy spuścił śmierć, tem gorzej dla zmarłych, że zagniewali Boga.
Wiktorya mówiła bez zawiści, lecz jednym tchem, jakby dla ulżenia wezbranemu sercu. Po chwilowem milczeniu, zapytała:
— A czy pan nie poznaje tej młodej dziewczyny tak zbolałej, że aż litość bierze patrzeć na nią?
Wzrokiem wskazała na dziewczynę ubogo ubraną, którą Piotr wziął w pierwszej chwili za służącą pałacową. Nie poznał jej, bo leżała prawie krzyżem na ziemi, lecz obecnie klęczała i w szale rozpaczy przechyliła głowę w tył, głowę nadzwyczajnej piękności, opłyniętą falami bujnych czarnych włosów.
— Ach to Pierina! Biedna, biedna Pierina!
Wiktorya, patrząc na nią z wielkiem współczuciem, rzekła:
— Cóż pan chce, pozwoliłam jej przyjść. Nie wiem jakim sposobem dowiedziała się o zaszłem nieszczęściu. Prawda, że ona ciągle przebywa gdzieś w pobliżu pałacu, wypatrując swojego księcia... Otóż, gdy się dowiedziała co zaszło, poprosiła, bym jej pozwoliła wejść tutaj i zobaczyć księcia po raz ostatni... Pozwoliłam, lecz pod warunkiem, że będzie się zachowywała spokojnie... przecież ona nikomu tu nie przeszkadza... legła na ziemi i chwilami podnosi głowę, by patrzeć z zachwytem i z rozpaczą na twarz zmarłego... Uważam na nią, bo jeżeli będzie trzeba, to ją ztąd wyprowadzę... ale dziewczyna panuje nad sobą, płacze cicho i nie rusza się z miejsca... niech więc zostanie i napatrzy się na tego, którego tak kochała, trzeba, żeby się napatrzyła na całe życie, bo już go nigdy nie ujrzy...
Ta cudnie piękna postać Pieriny, klęczącej u stóp śmiertelnego łoża dwojga zmarłych w uścisku kochanków, była nietylko piękna, lecz bardzo wzruszająca. Prosta, niekryjąca się miłość ognistej dziewczyny zmieniła się teraz w pełną prostoty i szczerości rozpacz... Klęcząc, przysiadła, pochyliwszy się w tył, a ociężałe z bólu ramiona opadły jej ku ziemi. Dłonie miała rozwarte, twarz uniosła ku górze i nieruchomie, jakby w ekstazie konania, wpatrzyła się w parę kochanków, miłośnie z sobą złączonych i śpiących na zawsze. Pierina była w tej chwili statuą boleści, cierpieniem miłości i z miłości, lecz statuą żyjącą, kipiącą szałem bólu, występującego na królewskie jej czoło, na policzki pełne wdzięku, na usta boskiej doskonałości, na całą postać przedziwnego rysunku i czystości linij. O czemże myślała, jak cierpiała, patrząc tak całą swą istotą na ukochanego, który zmarł w objęciach szczęśliwej rywalki?... Czy zazdrość mroziła krew w jej żyłach, zastygając w nich na zawsze?... Czy też bolała tylko nad jego śmiercią, nad swoją wielką stratą?... Czy bez zawiści patrzała na tę kobietę zwartą ciałem z ukochanym?... Czy też śmierć tych dwojga kochanków była dla niej rozpaczą, niedającą dostępu nienawiści dla tej, która już nie mogła ogrzać trupa, bo sama była trupem?... Oczy Pieriny pozostały łagodne a gorycz rozpaczy na jej ustach, łączyła się z bezgraniczną miłością. Patrzała na nich z ubóstwieniem, bo byli wyrazem czystości i piękna, miłością uśpioną pomiędzy kwiatami. Pierina była nieświadomą dziewczyną, pięknością pełną zaparcia, nie znała królewskiego daru urody, jakim uposażyła ją natura i w pokorze biednej istoty, legła z bólu na ziemi, niemając odwagi jęknąć z żałości, była jako niewolnica wierna i kochająca, której państwo pomarli i z sobą do grobu serce na zawsze unieśli.
Coraz liczniej wchodziły różne osoby, przyklękały, modliły się i po kilku minutach zawracały z powrotem, idąc w milczeniu i smutku. Serce Piotra boleśnie drgnęło, gdy pomiędzy przybywającymi poznał matkę Daria, zawsze piękną Flawię, w towarzystwie młodego męża, pięknego Juliusza Laporte, któremu wyrobiła tytuł markiza Montefiori. Uwiadomiono ją wczoraj o śmierci syna i przyszła wieczorem odwiedzić jego ciało. Lecz dziś przybrana w ciężką żałobę, wspaniale piękna w czarnych welonach, przybyła uroczyście, by wszyscy mogli ją widzieć przy zmarłym synie. Z postawą Junony zbliżyła się do katafalku, stała czas jakiś z dwoma łzami zawieszonemi na rzęsach, łzy dodawały blasku wielkim jej oczom i pozostały, niespłynąwszy. Przyklękając, spojrzała w bok, by się upewnić, czy Juliusz jest zawsze przy niej i rozkazała mu wzrokiem, by ukląkł z nią równocześnie. Pochylili się, odmawiając modlitwę, w której się pogrążyli na czas nakazany przyzwoitością. Flawia panowała nad swą rozpaczą z wielką godnością a markiz odegrał jeszcze lepiej swą rolę człowieka dotkniętego rodzinnym smutkiem z dziwną bowiem zręcznością wszedł on w skórę światowca, umiejącego się stosować i zachowywać podług przyjętych zwyczajów. Razem powstali i zwolna skierowali się ku drzwiom pokojów, w których kardynał Boccanera i donna Serafina, przyjmowali członków rodziny i bliższych znajomych.
Weszły teraz panie w liczbie pięciu, szły jedna za drugą, właśnie gdy dwaj kapucyni i poseł hiszpański przy stolicy Apostolskiej, opuszczali salę, po odmówieniu zwykłych modłów. Wiktorya, patrząc wciąż na to co się działo w sali, rzekła:
— Otóż i księżniczka Celia... jaka blada... jaka zmartwiona... ona bardzo kochała naszą Benedettę...
Celia włożyła suknię żałobną na tę ostatnią i tak bolesną wizytę. Za nią szła panna służąca, z dwoma olbrzymiemi wiązankami róż białych.
— Ach, ta dobra księżniczka — szepnęła znów Wiktorya — ona zawsze marzyła, by jej ślub odbył się równocześnie ze ślubem Benedetty z Dariem... Ale oni ją wyprzedzili, już się pobrali i śpią razem swoją pierwszą noc wspólną a śpią na zawsze...
Celia zaraz uklękła i przeżegnała się, lecz widocznem było, że się nie modli a tylko patrzy na zmarłych kochanków, patrzy nieprzytomnie z wielkiego po nich żalu, widząc ich tak bladych, zimnych, marmurowych. A więc dość jest kilku godzin, by życie uciekło na zawsze, by serca zamarły i usta przestały pałać żądzą pocałunków?... Patrząc na nich teraz, przypominała ich sobie podczas balu wczorajszej nocy, jakże byli piękni, kwitnący szczęściem, żyjący miłością! Młode serce Celii wrzało oburzeniem przeciwko śmierci, buntowała się przeciwko tej wielkiej, ślepej sile, unoszącej po za życie istoty życia pragnące, kochanków wstępujących w promieniste radością progi szczęścia, płynącego z miłości. Gniew, boleść i trwoga falowały na pięknej twarzy dziewczyny, która drżała wobec straszliwej pogróżki śmierci i nicości, i bladą była jak lilia przeczysta i jeszcze zamknięta. Przejrzyste, jasne a zarazem głębokie jej oczy nigdy jeszcze nie wyrażały tyle niedościgłych tajemnic, kochała, lecz miłość odgadywała zaledwie, żądze uniesień zmysłowych były jej niewiadome, wstępowała dopiero w życie a oto zaraz na wstępie przyszło jej oglądać tych dwoje zmarłych, których tak bardzo lubiła. Śmierć ich strwożyła jej duszę, była wylękłą a zarazem zbolałą.
Zwolna przymknęła powieki i starała się modlić pobożnie, a z pod powiek spływały jej na policzki obfite łzy serdecznego smutku. W sali panowała cisza przerywana odgłosami czterech mszy, odprawiających się bez przerwy. Wreszcie Celia wstała i wzięła pęki róż białych, które trzymała służąca. Chciała je własnemi rękoma złożyć przy ukochanych zmarłych, lecz przez chwilę wahała się, gdzieby je umieścić jak można najbliżej. Położyła je na poduszce, na prawo i na lewo, po nad głowami Benedetty i Daria, kwiaty nieledwie że dotykały włosów kochanków, koronując młode ich czoła. Próżne już miała ręce a jednak nie schodziła ze stopnia katafalku, pochyliła się, drżąc ze wzruszenia i szukała coby mogła powiedzieć tym drogim zmarłym, co im zostawić swojego i na zawsze, jak ich pożegnać. Wreszcie znalazła. Pochyliła się jeszcze niżej i złożyła długie, serdeczne pocałunki na lodowo zimnych czołach małżonka i małżonki.
— Ach, kochana, najdroższa panienka! — zawołała Wiktorya, zalewając się łzami. — Czy pan widział?... Pocałowała ich... pocałowała prawdziwie z serca... a nikt dotąd tego nie zrobił, nawet matka... Kochana panienka, zacne serce! Niechajby ten Attilio, którego tak kocha, kochał ją tak, jak ona na to zasługuje!
Odwróciwszy się, by zejść ze stopnia katafalku, Celia spostrzegła Pierinę, klęczącą zawsze na tem samem miejscu i wpół przechyloną w bolesnem ubóstwieniu zmarłego swego księcia. Pierina, nieruchoma w swej rozpaczliwej ekstazie, płakała i pierś jej piękna jak młodej bogini, falowała powstrzymywanym krzykiem i jękiem. Celia drgnęła jakby nowem nieszczęściem rażona, ta rozpacz niema a tak głęboka wzruszyła ją i pociągnęła ku pięknej dziewczynie.
Zbliżywszy się, rzekła do niej półgłosem:
— Droga moja, nie płacz... proszę cię, nie rozpaczaj i nie rozdzieraj sobie serca... droga moja... proszę cię... uspokój się..
Pierina, słysząc te życzliwe słowa wypowiedziane pieszczotliwym głosem, wybuchnęła głośnym płaczem, zanosząc się nieprzytomnie. Celia, lękając się, by nie padła na ziemię, objęła ją ramionami z siostrzaną czułością i zmusiła do wyjścia z sali, pocieszając ją pieszczotą słów i żywością współczucia.
— Panie, błagam, niechaj pan za niemi pójdzie — szepnęła Wiktorya do Piotra. — Ja nie mogę ztąd odejść, muszę czuwać nad zmarłemi dziećmi.
Przed ołtarzem, znowu inny ksiądz rozpoczynał odprawianie mszy i stłumiony głos jego psalmodyi łacińskiej rozchodził się po sali. Z sąsiedniej komnaty ozwały się dzwonki z przed ołtarza, oznajmując podniesienie, a z przed innych dwóch ołtarzy dolatywały niewyraźne odgłosy mszy nieustannie odprawiać się dziś mających. Zapach róż coraz był silniejszy, cięższy i odurzający jak pieszczota. W głębi posępnej, tragicznej sali, stał zastęp służby, która stała nieruchomie jak w uroczyste dnie przyjęć. Przez drzwi wchodziły i wychodziły coraz to inne czarno ubrane postacie, które unieść ztąd miały niedający się zapomnieć widok dwojga niezrównanej piękności kochanków, zmarłych w uniesieniu miłości i na zawsze złączonych, zapatrzonych w siebie.
Piotr spotkał Celię z Pieriną w przyległej poczekalni, w której u progu stał don Vigilio, składający ukłony przed przychodzącymi i wychodzącymi gośćmi. W rogu tej komnaty, ustawiono meble wyniesione dziś z sali tronowej. Celia zmusiła Pierinę, by usiadła na fotelu a sama stała przed nią zachwycona nadzwyczajną jej pięknością, znajdując, że jest najpiękniejszą ze wszystkich, jak zwykła była mówić w podobnych okolicznościach. Zwróciwszy się do Piotra, wypowiadała swój smutek serdeczny i podziw nad ich pięknem; mieszała to ze łzami, których powstrzymać nie mogła.
Piotr, chcąc przerwać wątek myśli Pieriny, zapytał ją o rodzinę i dowiedział się, że Tito leży w szpitalu i prawdopodobnie umrze z rany, jaką mu zadano nożem. Od początku zimy, nędza wzrosła w nieszczęsnych domach niedokończonej i w gruzy walącej się nowej dzielnicy Rzymu. Opowiadając swe rozpaczliwe smutki, Pierina twierdziła, że szczęśliwymi są tylko umarli. Lecz Celia powstrzymała jej słowa giestem pełnym nadziei, nieuznającym cierpienia a nawet śmierci i zawołała z przekonaniem:
— Nie, moja droga... życie jest piękne i żyć trzeba. Zwłaszcza żyć trzeba, posiadając tak cudną urodę jak twoja... Proszę, nie pozostawaj tu dłużej... chodź ze mną... nie płacz... i żyj radością, żeś taka piękna.
Celia uprowadziła z sobą Pierinę a Piotr, pozostawszy sam, opuścił się na fotel, tak wyczerpany z sił, iż zdawało mu się, że więcej się ztąd nie ruszy. Don Vigilio bezustanne składał ukłony. W nocy miał silny atak gorączki i jeszcze teraz drżał febrycznie. Cerę miał bardzo żółtą a oczy rozpalone, niespokojne. Od czasu do czasu, rzucał spojrzenie w stronę Piotra, wyraźnie pragnąc zamienić z nim chociażby słów kilka, lecz lękał się zejść ze swego posterunku, albowiem ksiądz Paparelli mógł to zobaczyć przez otwarte podwoje wiodące do sali, w której witał ukłonem przybywających. Don Vigilio dostrzegłszy wreszcie, że kodytaryusz oddalił się wgłąb pałacu, szybko zbliżył się do Piotra, mówiąc:
— Byłeś u papieża wczoraj wieczorem?...
Zdumiony, Piotr spojrzał na niego, nie mogąc zrozumieć, zkąd mógł to wiedzieć, a don Vigilio, nie czekając na odpowiedź, mówił z gorzkim uśmiechem:
— Wszak ci mówiłem, że tu zawsze o wszystkiem wie się natychmiast! I cóżeś zrobił?... Wycofałeś swoją książkę?... Wszak nie inaczej?...
Wzrastające zdumienie Piotra było dość wyraźną odpowiedzią dla don Vigilia, który dodał:
— Domyślałem się, żeś tak uczynił, lecz chciałem byś to potwierdził... Ach, jakże dobrze poznaję ich robotę w tem całem twojem zajściu!... No ale powiedz, wszak teraz wierzysz, że miałem racyę, mówiąc o nich, że gdy kogo nie otrują, to zduszą i obezwładnią jego możność działania...
Piotr domyślał się, że mówił o jezuitach. Don Vigilio wyciągnął szyję w kierunku środkowej poczekalni, chcąc się zapewnić czy ksiądz Paparelli jeszcze nie wrócił, a niezobaczywszy go, znów zapytał:
— Cóż ci powiedział monsignor Nani?...
— Jeszcze go nie widziałem — odezwał się Piotr, odnajdując głos wreszcie.
— Czy tak?... Musiał zatem tędy przejść przed tobą, a jeżeli go nie widziałeś w sali tronowej, to znaczy, że poszedł wprost do salonów, w których donna Serafina i kardynał przyjmują bliższych znajomych. Gdy ztamtąd wróci, zapewne się z nim spotkasz. Przepowiedziałem ci, że on ciebie zmusi, byś postąpił według jego woli.
Wtem, dosłyszawszy drobne stąpanie księdza Paparelli, don Vigilio czemprędzej wrócił na swoje stanowisko i bardzo nizko się ukłonił przed dwoma wchodzącemi staremi damami.
Piotr przymknął oczy i pogrążył się w zadumie. Teraz jasno już widział, jak zręcznym dyplomatą był monsignor Nani. Tak, don Vigilio miał słuszność, mówiąc mu w onej nocy zwierzeń, że monsignor Nani był zbyt mądry, by występować otwarcie jako jezuita, widząc, jak dalece był znienawidzony ten zakon. Wolał zachować całą swobodę miłego, uprzejmego prałata, znającego świat wybornie. Przypatrzył się i przeniknął ludzi, będąc przez czas dłuższy nuncyuszem w różnych stolicach Europy i nie przestawał też mieć z nimi do czynienia jako asesor przy świętej Inkwizycyi w Rzymie. Tu miał sposobność wiedzenia o wszystkiem, zbierania wszelkich dokumentów w sprawach, które uznawał za godne uwagi, był jedną z głów, jednym z najpotężniejszych mózgów współczesnej czarnej armii zakonu jezuickiego, który, rządząc się oportunizmem, starał się tą drogą, opanowawszy prądy wieku, poddać je pod władzę Kościoła.
Piotr podziwiał nadzwyczajną dyplomatyczną zręczność, z jaką monsignor Nani nagiął go do swej woli, pozornie pozostawiając mu najzupełniejszą swobodę działania. I dopiął w zupełności celu, bo książka została wycofaną za wolą autora. Piotr zestawiał teraz cały szereg wiążących się faktów. Monsignor Nani był w pierwszej chwili mocno niezadowolniony z oskarżenia przysłanego do Rzymu o książce napisanej przez księdza francuzkiego uchodzącego w Paryżu za człowieka zdolnego a zarazem egzaltowanego. Lękał się, by ten zapaleniec, w przystępie oburzenia, nie wystąpił z jawnym buntem przeciwko Kościołowi. Ułożył więc plan kampanii mającej temu przeszkodzić, zebrał wiadomości o tym młodym księdzu mogącym wywołać zawsze szkodliwe odszczepieństwo, sprowadził go do Rzymu, wyrobiwszy dlań zaproszenie i ofiarowanie gościny w pałacu Boccanera, w tych staroświeckich, ponurych murach, które musiały oddziaływać mrożąco a zarazem pouczająco. Mając raz pod ręką autora książki, wynajdywał z łatwością przeróżne przeszkody przedłużające jego pobyt w Rzymie i nie dozwalające dostępu do papieża, do którego zobowiązał się doprowadzić Piotra, lecz dopiero gdy uzna porę za właściwą, gdy go znuży wizytami u monsignora Fornaro, u ojca Dangelis, kardynała Sarno, kardynała Sanguinetti i tylu, tylu innych prałatów i dostojników Kościoła. Ujrzawszy Piotra dostatecznie zmęczonym, rozbitym, pozbawionym nadziei, wątpiącym i zrozpaczonym, oznajmił mu, że papież chce się z nim widzieć, z góry bowiem był przekonany, że ta wizyta ostatecznie zmrozi marzenia i porywy niebezpiecznego przedtem zapaleńca.
Piotr przypominał sobie teraz wzrok, jakim go często przenikał monsignor wybornie się bawiący rozpoczętem z nim doświadczeniem. Jakże trzeźwy i mądry był wzrok tego wytrawnego dyplomaty, z jak wybornie udaną prostodusznością mówił mu uprzejmym, ledwie że dostrzegalnie szyderczym głosem, o łasce Opatrzności, która umyślnie zsyła Piotrowi zwłoki, by mógł poznać Rzym, zastanowić się, zrozumieć, dopełnić swego wykształcenia, wychować się na nowo, co go obroni od wielu błędów, jakie mógłby inaczej w życiu popełnić. Piotr, przybywszy do Rzymu w gorączkowo podnieconym stanie, nie zastanawiał się i nie mógł nawet przypuszczać, aby z nim postępowano podług naprzód ułożonego planu. Teraz dopiero przejrzał i jasno rzeczy widział, podziwiając subtelność dyplomacyi monsignora Nani, który, nieznacznie nim kierując, zużył jego stronę uczuciową, rozbitą wreszcie o rozum. Doprowadził jego inteligencyę do uznania istotnego stanu rzeczy. Piotr, poznawszy Rzym, poznawszy rzeczywistość, sam odwołał napisaną przez siebie książkę, bo widział całą śmieszność swych gorączkowych marzeń o możności odrodzenia się Kościoła, o możności nowego Rzymu.
Piotr, ocknąwszy się z zadumy, patrzał na snujące się osoby, gdy wtem spostrzegł monsignora Nani wychodzącego z sali tronowej. Czuł, że nie ma do niego żadnego żalu i zdziwił się, bo myślał, że zachowa gorycz urazy. Przeciwnie nawet rad był, gdy monsignor, spostrzegłszy go, skierował się ku niema. Powitali się uściskiem dłoni, lecz monsignor nie miał na ustach zwykłego uśmiechu, wyraz jego twarzy był przygnębiony, poważny.
— Ach, mój drogi synu, jakaż straszliwa katastrofa spadła niespodziewanie! Jego Eminencya tonie we łzach!... Okropność, okropność!...
Usiadł na jednem z krzeseł, zapraszając Piotra, by zajął miejsce obok niego i przez chwilkę milczał, może w chęci opanowania okazywanego smutku i chmurnych myśli, jakie nadawały wyraz posępny zwykle uprzejmiej jego twarzy. Po jakimś czasie machnął ręką, jakby chcąc odpędzić przykrości i, odnalazłszy pogodę, zapytał:
— Więc cóż?... Wszak widziałeś się z Ojcem świętym?...
— Tak, ojcze wielebny, wczoraj wieczorem i raz jeszcze dziękuję za twoją wielką dobroć, której zawdzięczam urzeczywistnienie mojego pragnienia.
Nani patrzał z wielką siłą spojrzenia a ironiczny uśmiech może pomimowoli osiadł mu na ustach.
— Dziękujesz mi, zatem widzę, że musiałeś być rozsądny... i poddałeś się pokornie u stóp Ojca świętego... Spodziewałem się tego po tobie, bo cenię twój rozum. W każdym razie cieszę się szczerze, bo widzę, że się nie zawiodłem na tobie.
Z wylaniem dodał po chwili:
— Nigdy nie spierałem się z tobą, bo pocóż?... Pozostawiłem czas faktom, by na ciebie oddziałały. A teraz, gdy wycofałeś swoją książkę, też spór byłby zbyteczny... Lecz zastanów się, mój synu: przypuściwszy, iż zdołałbyś cofnąć Kościół do pierwotnych czasów jego istnienia, do chrzesciańskiej gminy, której opis tak wspaniale i pociągająco skreśliłeś, cóżby z czasem nastąpić musiało?... Wszak tylko nowa dalsza ewolucya tego odrodzonego Kościoła, ewolucya po tejże samej drodze, którą Bóg niezmiennie wyznaczył a więc po tymże samym okresie wieków, Kościół znalazłby się w stanie, w którym obecnie go widzimy... A zatem jasnem jest, że cofać się nic nie pomoże... wszystko należy pozostawić mądrości najwyższej, Bogu, który wszystkiem najlepiej rozrządza... Kościół taki, jak jest, powinien rządzić światem takim, jaki jest... Kościołowi jednemu przystoi myśleć o sprawach tej doniosłości i miejmy ufność, że Kościół podoła swemu zadaniu i ustanowi swą opiekę nad światem. Ale z tego właśnie względu, twoje wystąpienie przeciwko władzy świeckiej głowy Kościoła, było do najwyższego stopnia błędnem w twojej książce... tak, mój synu, popełniłeś zbrodnię, tak mówiąc... bo odzierając Ojca świętego z władzy świeckiej, oddawałeś go na łaskę narodów, które w nim pana swojego uznać powinny... Twoja nowa religia byłaby usunięciem wszelkiej religii... moralną anarchią, wolnością odszczepieństw, słowem — zburzeniem boskiego dzieła, tylowiekowego gmachu katolickiej wiary, mającej w sobie niezrównaną mądrość, zapewniającą jej stałe panowanie. Wiara katolicka była spokojem i szczęściem narodów i ona jedna może je uchronić w przyszłości od najstraszliwszych katastrof, zawsze grożących tym, którzy jej jeszcze nie znają, lub znając grzeszą, szukając w swej pysze czegoś, co się im lepsze wydaje, niż to, co wyszło prosto z rąk samego Boga. Jedna jest tylko prawdziwa wiara a ta jest niewzruszoną opoką, na której ludzkość zawsze budować będzie swoje zbawienie.
Piotr czuł, że monsignor Nani był szczery; mówiąc tak, był on rzeczywiście pobożnym, wiernym i kochającym synem Kościoła i był najmocniej przekonany, że ta najpiękniejsza i najlepsza organizacya społeczna, jest jedyną mogącą zapewnić szczęście ludzkości. Jeżeli marzył o panowaniu Kościoła nad światem, to nietylko ze względu na rozkosz posiadania władzy, lecz także w pewności jaką miał, że nikt lepiej rządzić nie zdoła.
Po chwilowej przerwie, monsignor znów mówił:
— Można wieść spory co do sposobów rządzenia, co do mnie, wolałbym zawsze, by nosiły cechę łagodności, miłości i pobłażania, pragnąłbym jaknajusilniejszego przystosowywania się do ducha czasu, bo jest to jeden ze sposobów trzymania wszystkiego w ryzie, a jeżeli obecnie prądy społeczne zdają się nas pomijać, to tylko skutkiem braku porozumienia z nami... Lecz są to kwestye do załatwienia, zdołamy przekonać społeczeństwo i do Kościoła nawrócić... jestem najmocniej przekonany, że się to da w niedalekiej przyszłości uskutecznić... Z twojego powrotu na łono Kościoła, jestem szczerze ucieszony, bo ty możesz nam być wielką pomocą. Wszak nie mylę się, że będziesz teraz walczyć przy naszym boku?...
Piotr chciał uniknąć dania odpowiedzi wprost i chociaż nie czuł już w sobie oburzenia ani gniewu, był zbolały rozbiciem swego marzenia, więc skłonił się i rzekł wolno, chcąc panować nad drżeniem swego głosu:
— Jeszcze raz wypowiadam ci, wielebny ojcze, całą moją wdzięczność. Dziękuję, żeś mnie uwolnił od czczych iluzyj, które prysły na zawsze. Wiem, że jutro, gdy zupełnie już wyzdrowieję i przestanę cierpieć, wdzięczność moja jeszcze się wzmoże i zachowam ją przez całe moje życie...
Monsignor Nani nie spuszczał z niego wzroku i chociaż uśmiechał się uprzejmie, czuł, że ten młody, inteligentny ksiądz, nigdy nie będzie pracował dla dobra Kościoła. Szkoda; była to prawdziwa strata! A cóż jutro przedsięweźmie?... Zapewne nową jakąś niebezpieczną niedorzeczność. Lecz dziś należało się zadowolić powstrzymaniem pierwszego jego wystąpienia, wszak przewidzieć przyszłości nikt nie zdoła.
— Na zakończenie, pozwól, drogi synu, bym ci dał przestrogę. Bądź rozsądny, pamiętaj, że jako człowiek i jako ksiądz tylko w pokorze znajdziesz prawdziwe szczęście. A będziesz najnieszczęśliwszym z ludzi, jeżeli użyjesz przeciwko Bogu niepospolitego rozumu, jakim Bóg raczył cię obdarzyć.
Widocznie całą tę sprawę uważał już za wyczerpaną i zamilkł, a twarz jego znów spochmurniała. Myślał teraz o tragicznej śmierci Daria i Benedetty, a oczy jego pobiegły ku otwartym drzwiom sali, w której spali oni snem wiecznym.
— Ach, ta biedna donna Serafina, ten biedny kardynał — ozwał się znów monsignor Nani z serdecznem współczuciem. — Nigdy bardziej tragiczna katastrofa nie spadła tak niespodziewanie... Ach, to zbyt okropne! Cios zbyt wielki i oburzający duszę!
W tej chwili ktoś wszedł do sali głośniej niż inni a Piotr drgnął, ujrzawszy kardynała Sanguinetti, którego wprowadzał ksiądz Paparelli z większą niż kiedykolwiek uniżonością.
— Jeżeli Wasza Eminencja raczy, to proszę za mną... doprowadzę...
— Dobrze. Wczoraj wieczorem, gdy powróciłem z Frascati, zaraz mnie uwiadomiono o smutnej nowinie i pośpieszyłem tu, by osobiste przynieść pocieszenie i współczucie dla tego nieszczęśliwego domu.
— Może Wasza Eminencya zechce najpierw zatrzymać się przy katafalku... a potem dopiero zaprowadzę Waszą Eminencyę do dalszych pokojów, w których się zbierają bliżsi znajomi i krewni książąt Boccanera...
— I owszem. Chcę, aby wszyscy wiedzieli, jak bardzo podzielam smutek spadły na dom książęcy.
Znikli obadwaj po za podwojami otwartej sali tronowej a Piotr, oniemiały, patrzał jeszcze za nimi, podziwiając spokojną, bezczelną śmiałość sprawcy całej katastrofy. Nie posądzał go, by wprost był w zmowie z księdzem Santobono, lecz moralnie był jego wspólnikiem a widząc go teraz tak odważnie i głośno rozprawiającego z księdzem Paparelli, Piotr nabierał przekonania, że kardynał Sanguinetti wiedzieć musiał o wszystkich szczegółach. Jak?... Przez kogo — jeszcze sprawy sobie nie zdawał, lecz wiedział, zapewne jak się wie o zbrodniach w tajemnicy spełnionych, pomiędzy ludźmi, którzy są wprost w tem zainteresowani. Serce Piotra drętwiało z odniesionego wrażenia. Więc ten człowiek śmiał tutaj przyjść, śmiał mówić o swem współczuciu! Zapewne tylko w celu, by odwrócić od siebie możliwe podejrzenia, czynił to ze względów na swoją politykę, chcąc, by wszyscy widzieli, jak głęboką żywi przyjaźń dla kardynała Boccanera, który był jego rywalem, niebezpiecznym kandydatem do watykańskiego tronu.
— Kardynał Sanguinetti tutaj! — szepnął Piotr prawie pomimowoli.
Monsignor Nani, który jasno widział całą grę uczuć w wymownych oczach Piotra, udał, że nie rozumie znaczenia słów, które mu się gwałtem wyrwały z piersi.
— Tak, wrócił z Frascati — rzekł spokojnie. — Wiedziałem, że wrócił wczoraj wieczorem i znam tego przyczynę. Ojciec święty powrócił już do zdrowia, więc lada chwila mógł do siebie zawezwać kardynała, który często jest potrzebny w Watykanie.
Jakkolwiek wszystko to było wypowiedziane z wielką prostotą i szczerością wybornie udaną, Piotr ani na chwilę temu nie uwierzył. Więc spojrzał przenikliwie na monsignora i poznał, że on wie o wszystkiem. Zatem owa tragiczna katastrofa więcej była jeszcze złożoną aniżeli sądził, tylko że los okrutnie pokierował całą sprawą... Nani, długoletni przyjaciel domu książąt Boccanera, nie był jednak człowiekiem bez serca i szczerze lubił Benedettę, ujęty jej wdziękiem, pięknością i słodyczą. Tylko przez przywiązanie do niej zezwolił na unieważnienie jej małżeństwa. Lecz don Vigilio twierdził, iż przeciąganie procesu rozwodowego, skandale opowiadane po całym Rzymie, intrygi i przekupstwa, miały na celu szkodzenie opinii kardynała Boceanera, tego niebezpiecznego kandydata, zwłaszcza, że z dnia na dzień spodziewano się zwołania konklawe. Kardynał Boccanera, człowiek niezłomnych zasad, gardzący dyplomacyą, nie mógł być upragnionym papieżem w oczach monsignora Nani, pożądającego zgody mocą ustępstw. Tak więc, monsignor przez lata całe dopomagając Benedecie do otrzymania rozwodu, równocześnie dostarczał powodów do usunięcia kardynała z listy kandydatów do tiary. Będąc przyjaznym dla rodziny Boccanera, niszczył bez przerwy ziszczenie się jej najgorętszych pragnień, nie dopuszczał, by trzeci papież z tego rodu mógł uświetnić dzieje książęcego domu. Jednakże chętnie będąc ku temu przeszkodą, a nawet chwilowo popierając przez czas jakiś ambicye kardynała Sanguinetti, monsignor nie chciał popełnienia zbrodni, nie dopuszczał przedewszystkiem, by trucizna mogła nie dojść rąk właściwych i odebrać życie istotom innym, istotom które szczerze miłował. Tak, to okropne i — jak mówił — oburzające duszę! On brzydził się używaniem tak brutalnej broni. Czuł do tego odrazę, wstręt i teraz bolał nad nieszczęściem spadłem na ten dom i z rozpaczą myślał o śmierci Daria i Benedetty, rażonych gromem przeznaczonym dla kogo innego...
Piotr, przypuszczając że kardynał Sanguinetti jest zawsze popieranym kandydatem monsignora Nani i chcąc zbadać o ile są wspólnikami związanymi już na zawsze, rzekł:
— Słyszałem, że Ojciec święty gniewa się obecnie na kardynała Sanguinetti?... Zatem to mylne pogłoski?... Myślałem, że papież żyjący niechętnym okiem patrzy na mającego po nim panować papieża.
Monsignor roześmiał się prawie wesoło:
— Kardynał Sanguinetti gniewał się i godził trzy czy cztery razy z Watykanem. Lecz Ojciec święty nie ma żadnej podstawy do przypuszczeń, by kardynał mógł być jego następcą... Zazdrości pośmiertnej nie może być w tym wypadku.
Lecz pożałowawszy swej szczerości, monsignor dodał:
— Żartuję... bo Jego Eminencja kardynał Sanguinetti jest zupełnie godnym zasiadania na tronie stolicy apostolskiej.
Piotr wiedział już teraz, że kardynał Sanguinetti przestał być popieranym przez monsignora Nani. Musiał go uważać za zbyt niecierpliwego w dążeniu do celu, niebezpiecznego zawieranemi gorączkowo stosunkami bez żadnego wyboru, nawet z rządem włoskim i z patryotami. Zatem ani jeden, ani drugi z dwóch współzawodników nie ukoronuje się tiarą. Monsignor pozostawiał ich na boku, przypatrując się walce, którą z sobą wiedli. Któż więc był upatrzonym przez niego papieżem?... Kto jutro będzie wsparty przez potężny zakon, którego jednym z najgłówniejszych przywódców był monsignor Nani?...
— Drogi synu, muszę cię już pożegnać i zapewne już nie zobaczę cię przed wyjazdem...
Wstał i trzymał w uścisku obiedwie ręce Piotra, po chwili znów usiadł, zmuszając Piotra do zajęcia miejsca na krześle obok stojącem i rzekł z żywością:
— Wróciwszy do Francyi, zapewne zaraz pójdziesz odwiedzić kardynała Bergerot... Proszę cię, przypomnij mnie jego łaskawej pamięci. Miałem przyjemność spotkania się z nim, gdy przybył do Rzymu, otrzymawszy kardynalski kapelusz. Stanowczo uważam go za jednego z luminarzy wśród duchowieństwa francuzkiego. Ach, gdyby tak światły rozum jak jego, chciał się z nami połączyć do wspólnej pracy, do pracy dla dobra naszego świętego Kościoła! Na nieszczęście lękam się, że jest on czasami innych od nas poglądów.
Piotr był silnie ździwiony, bo po raz pierwszy słyszał monsignora Nani mówiącego z uznaniem o kardynale Bergerot, i to w ostatniej chwili. Nie mając już nic do stracenia, powiedział szczerze, dla zadowolenia swej ciekawości:
— Tak, Jego Eminencya ma swoje własne zapatrywania... i wiem, że brzydzi się jezuitami...
Monsignor Nani nadał swej twarzy wyraz wielkiego ździwienia i zadziwiającej otwartości:
— Jakto, brzydzi się jezuitami?... W czemże jezuici mogli zawinić przeciwko niemu?... Przecież jezuitów już niema... zakon, można rzec, że nie istnieje.. Czyżeś widział chociażby jednego jezuitę podczas swej bytności w Rzymie?... Można tylko współczuć tym biedakom; ze wszystkiego ich wyzuto, prześladowano i dziś ta garstka, która się tuła w rozproszeniu, nie ma swego dachu... nie ma gdzie złożyć spokojnie głowy. Wierzaj mi, że postrachy spowodowane jezuitami są wprost śmieszne, dziecinne i dziś nie mogą już mieć żadnej racyi bytu.
Piotr patrzał na mówiącego i podziwiał jego zręczność, dobroduszność, spokój i śmiałość. Monsignor nie odwrócił oczu i z ujmującą otwartością pozwalał Piotrowi czytać w swej twarzy jak w rozwartej księdze.
— Obecnie — rzekł — chętnie się nadaje tytuł jezuity pierwszemu lepszemu... często nawet księżom, którzy, unikając bezowocnych i niebezpiecznych sporów z duchem epoki, starają się ją łagodnie skłonić i przywrócić Kościołowi. Lecz w takim razie, wszyscy jesteśmy w pewnej mierze jezuitami... bo tylko szaleńcy nie stosują się i nie liczą z epoką, w której żyją... Ale ja nie sądzę rzeczy po tytule i jeżeli chcą nas nazywać jezuitami, to niech i tak będzie... mniejsza z tem!
Uśmiechał się swoim ładnym, rozumnym uśmiechem, w którym było tyle przenikliwości, oraz powściągliwego szyderstwa.
— Gdy zobaczysz kardynała Bergerot, powiedz mu, że nierozsądnie jest prześladować jezuitów we Francyi, nierozsądnie jest uważać ich za nieprzyjaciół francuzkiego narodu. W rzeczywistości jest wprost odwrotnie, jezuici są za Francyą, bo są za bogactwem, za siłą, za odwagą. Francja jest jedynem państwem katolickiem stojącem silnie, jest jedynym krajem, na którym papież może się bezpiecznie opierać w razie potrzeby. Ztąd też, jakkolwiek Ojciec święty zwrócił się przez czas jakiś ku zwycięskim Niemcom, to obecnie, spostrzegłszy się, patrzy znów ku Francyi, rozumiejąc, że po za nią nie ma zbawienia na trudnej drodze jaką Kościół przebywać jest zmuszony. Zwrot ten w polityce Ojca świętego, Francya w całości zawdzięcza jezuitom, tym jezuitom, których tak niesłusznie nienawidzi. Powiedz także kardynałowi Bergerot, iż my, przyjaciele Francyi, bolejemy, że tak niezręcznie wybiera swoich biskupów. Z małemi wyjątkami, wasi francuzcy biskupi są ludźmi o ciasnych mózgach a ponieważ z pośród tych biskupów musimy wybierać kardynałów, więc nic dziwnego, że bardzo poślednią i ograniczoną rolę odgrywają oni w Rzymie. Nie mają żadnego wpływu. A pomyśl tylko, jak ważnem jest, by Francya miała godnych siebie przedstawicieli podczas konklawe. Wierzaj mi, że sprawy wasze zupełnie innyby brały obrót, gdybyście się we Francyi nie odwracali ze wstrętem od jezuitów, waszych gorących przyjaciół. Im się powierzywszy, Francya mogłaby być pewna, że następca Leona XIII będzie zwolennikiem polityki francuzkiej. Wy zamało oceniacie we Francyi całą uwielbienia godną działalność Leona XIII, który przygotowuje przyszłość opartą na łączności wszystkich narodów, pojednanych w imię miłości Kościoła. Tak, mój drogi synu, nie omieszkaj kłaść nacisku na kardynała Bergerot, w kierunku, jaki ci wskazuję. Powiedz mu, niech idzie z nami ręka w rękę, tym tylko sposobem pracować będzie z pożytkiem dla swego własnego kraju.
Monsignor wstał, domówiwszy tych słów i tym razem odchodził już stanowczo. Jeszcze nigdy nie wypowiedział się przed Piotrem tak obszernie i z taką względną szczerością. Lecz widocznem było, że mówił z rozwagą i tylko to co chciał powiedzieć, w celu sobie wiadomym, obmyślanym i dojrzałym.
— Żegnam cię, mój drogi synu, i jeszcze raz powtarzam: rozważaj często nad tem, coś widział i słyszał w naszym Rzymie. Bądź przedewszystkiem rozsądny i nie psuj sobie życia gorączkowemi wybrykami.
Piotr się skłonił i uścisnął drobną, tłustą i wypieszczoną a jednak silną dłoń, którą monsignor podał na pożegnanie.
— Ojcze wielebny, dziękuję za wszystko, czego doznałem od ciebie i zapewniam, że nie zapomnę niczego, czegom się podczas mego pobytu w Rzymie nauczył.
Piotr patrzał za odchodzącym monsignorem, który w wytwornej swej sutanie, szedł lekkim krokiem człowieka pewnego siebie i przedsięwziętych zamiarów na przyszłość. Nie, o nie! Niczego nie zapomni co tu widział i słyszał! Czuł, jaki wielki w nim przewrót wywołał pobyt trzymiesięczny w Rzymie. Poznał teraz wartość przymierza wszystkich narodów kochających się braterską miłością, dla tem większego dobra Kościoła. Poznał, dlaczego ten Kościół tak niezmierną wagę przywiązuje do zachowania przy sobie chociażby pozorów władzy świeckiej, z jaką pożądliwością najwyższą dążył odzyskać ją dla zamienienia praw Chrystusa w dyktaturę Augusta, władcy świata. I nie wątpił w miłość jezuitów dla Francyi, tej najstarszej córki Kościoła, która jedna posiadała dostateczną siłę, by dopomódz głowie Kościoła do zagarnięcia powszechnego panowania. Tak, jezuici kochają Francyę, jak szarańcza kochać może zielone łany pól, na które się spuszcza, by zniszczyć je doszczętnie. Smutek Piotra wzmógł się w swej sile, podniecony jeszcze myślą, że okrutna żałoba, która zwaliła się na ten staroświecki pałac Boccanerów, jest także dziełem jezuitów, tych podziemnych, zawsze podstępnie i skrycie działających pracowników wszelkiego zła, bólu i nieszczęścia.
Właśnie w tej chwili oczy Piotra padły na postać don Vigilia, który w przystępie jakiegoś straszliwego paroksyzmu rozpaczy, odstąpił od drzwi, przy których stał dotychczas a cofnąwszy się w głąb komnaty, w pobliże portretu kardynała, zacisnął oczy rękoma i drżał cały, nietylko z febry, lecz z przerażenia.
— Co ci jest? — zapytał Piotr, zbliżywszy się szybko ku niemu. — Czyś chory?... Czy mogę ci w czem pomódz?...
Lecz don Vigilio, nie odejmując rąk od twarzy, szepnął prawie bez tchu i z najwyższem przerażeniem:
— Ach ten Paparelli, ten Paparelli!
— Cóż takiego?... Cóż on uczynił?... Czy cię czem skrzywdził?...
Don Vigilio, odjąwszy ręce od oczu, spojrzał z oburzeniem na Piotra, mówiąc:
— Jak możesz się mnie pytać w ten sposób?... Więc ty nic nie czujesz?... Nic nie widzisz?... Czyś nie zauważył, jak troskliwie zajął się kardynałem Sanguinetti, by go doprowadzić do Jego Eminencyi?... W takiej bolesnej chwili, narzucać Jego Eminencyi widok tego człowieka! Tego sprawcy zła! Tego niegodziwego współzawodnika! Paparelli jest bezczelnym łotrem! A na kilka minut przed nadejściem kardynała Sanguinetti, odprawił z niczem starą, wierną przyjaciółkę rodziny książąt Boccanera, która ze łzami błagała jak o łaskę, by ją zaprowadził do Jego Eminencyi, albowiem pragnie ucałować ręce kardynała. Paparelli odmówił jej, bo wiedział, że serdeczna jej czułość przyniesie trochę ulgi Jego Eminencyi... On jest panem tutaj ten Paparelli! Trzyma nas wszystkich w swoich rękach i rozporządza nami, jak wiatr rozporządza pyłem na drodze.
Piotr zaniepokoił się, wzburzeniem sekretarza, więc rzekł łagodnie:
— Uspokój się, tak źle nie jest! Mówisz pod wrażeniem rozdrażnienia bardzo naturalnego po tem wszystkiem, co tu zaszło od wczoraj.
— Sądzisz więc że przesadzam! Nie, mówię zupełnie na trzeźwo! Ty nie wiesz, czego byłem mimowolnym świadkiem dzisiejszej nocy... posłuchaj!
I zaczął opowiadać, że był świadkiem sceny jaka zaszła dzisiejszej nocy między donną Serafiną a bratem. Wczoraj, podczas bytności w Watykanie u kardynała-sekretarza, oraz w trakcie kilku innych wizyt złożonych różnym prałatom, donna Serafina przekonała się, że sprawa kandydatury kardynała jej brata, najzupełniej idzie w niwecz, skutkiem gwałtowności z jaką wystąpił kilkakrotnie w kwestyach, które mu zawsze radziła pomijać. Donna Serafina wróciła do pałacu z rozpaczą w sercu, z rozpaczą tak silną, że pomimo katastrofy śmierci siostrzeńca i siostrzenicy, wybuchnęła z żalami i z wymówkami do brata, wręcz mu mówiąc, że ulega wpływom swego kodytaryusza, tego pokornego sługi, będącego zdrajcą. Zażądała natychmiastowego wydalenia go, mówiąc, że go posądza i obwinia o wszelkie zło, spadające na nich, nawet kto wie, czy nie jest on sprawcą śmierci Benedetty i Daria! Żądanie natychmiastowego oddalenia zdrajcy wywołało burzę gniewu ze strony kardynała. Zaczął z najwyższem uniesieniem wymawiać siostrze jej wielką niesprawiedliwość dla świętego, pokornego księdza, który jest całem sercem jemu tylko oddany. Posądził donnę Serafinę o zmowę z nieprzyjaciółmi swoimi, z tymi, którzy zabili monsignora Gallo, jedynego powiernika, kochanego jak brata, a teraz ciż nieprzyjaciele, opanowawszy ją, chcą go rozłączyć z tym zacnym sługą, z tym biednym księdzem, którego sobie upodobał. Groźnie patrząc na siostrę, zapowiedział jej, że nikt go nie skłoni do rozłączenia się z księdzem Paparelli, tą jedyną przywiązaną istotą, jaka mu pozostaje na świecie. Donna Serafina musiała ustąpić i zamilkła.
Don Vigilio, przypominając sobie to zajście pomiędzy kardynałem a siostrą, znów zakrył twarz rękoma, drżąc cały i bełkocząc z cicha:
— Ach Paparelli! Paparelli!
— Uspokój się, proszę, uspokój się! — powtarzał Piotr, chociaż nawet uwzględniając chorobliwe rozdrażnienie don Vigilia, sam czuł się opanowany przerażeniem, spowodowanem przez jego opowiadanie. Jakże subtelną i niemiłosierną była działalność tych ludzi, niezmordowanie pracujących pod zasłoną nocy! Nieujętością swą, byli najgroźniejszą i najszkodliwszą potęgą.
Don Vigilio, który od wczoraj, gdy o mało co nie padł sam ofiarą trucizny, był prawie nieprzytomny, pomimo zwykłej swej ostrożności w mówieniu, zwierzał się dalej:
— Oni chcą mnie otruć... oni się teraz mocniej jeszcze uwzięli na mnie... mszczą się, żem przed tobą odsłonił cały ich charakter... pamiętasz, owego wieczoru, gdym ulżył sercu, opowiadając moje nieszczęścia... Mówiłem ci, że się dowiedzą... i dowiedzieli się... Oto teraz też niepotrzebnie mówię, bo i to zaraz wiedzieć będą... a teraz już na pewno zginę pod ciosem zadanym ich ręką... Tak... wszystko dla mnie skończone... mogę się uważać za trupa... a jednak myślałem, że pod opieką kardynała Boccanera, będę bezpieczny! Lecz oto widzę, że ten nieszczęsny pałac będzie moim grobem...
Piotr litował się nad egzaltowanemi przywidzeniami, jakie skutkiem choroby stwarzał don Vigilio, szkodząc sobie i dokuczając w sposób niemiłosierny, rzekł przeto:
— Więc opuść Rzym... ucieknij ztąd... jedź chociażby do Francyi, gdziekolwiekbądź!
Zdumiony tą propozycyą, don Vigilio oprzytomniał na chwilę i rzekł ze spokojnem przekonaniem:
— Mam uciekać ztąd, powiadasz — po co?... We Francyi jest ich pełno. Gdziekolwiekbądź wszędzie ich jest bez liku. Gdzie się obrócę, wszędzie ich znajdę, bo oni są wszędzie. Nie, już wolę tutaj pozostać... niechaj raz temu będzie koniec kiedy nawet Jego Eminencya nie może mnie przed nimi zasłonić.
Podniósł oczy na portret kardynała i wpatrzył się w królewską jego postać ubraną w czerwoną, morową sutanę. Patrzał z promykiem ostatniej nadziei, lecz nagle znów opanował go silny paroksyzm rozpaczliwego szału i zaczął błagać:
— Odejdź... pozostaw mnie samego z sobą... Nie chcę już dłużej rozmawiać... każde słowo moje jest nowym powodem do wydania na mnie wyroku śmierci... Ach, Paparelli... wszak on może zaraz tu powróci.. i zobaczy nas razem, to będzie ostateczną zgubą.. Nigdy już nie będę nic mówił. Zwiążę sobie język, utnę sobie ten nieszczęsny język... Proszę, odejdź ztąd... pozostaw mnie samego... Zabijasz mnie swoją obecnością, bo Paparelli zobaczy nas razem... Błagam, błagam, na litość, błagam, byś odszedł!
Don Vigilio przyparł się twarzą do ściany, jakby zatykając sobie nią usta, chciał milczeć a słowa wyrywały mu się z piersi. Piotr, w obawie że go drażni swoją obecnością, odszedł, pełen współczucia dla tej nieszczęsnej ofiary miejscowych stosunków.
W sali tronowej, do której teraz powrócił, Piotr znalazł się znów wśród straszliwej żałoby, niepowetowanego ciosu, jaki dotknął rodzinę Boccanerów. Wszak Dario był ostatnim dziedzicem tego świetnego nazwiska, wraz nimi to historyczne imię kładło się do grobu! Miłość kardynała dla siostrzeńca łączyła się ściśle z nadzieją, że z tego pięknego młodzieńca rozrodzi się potomność i stary pień rodu zazieleni się nowemi latoroślami. Piotr, patrząc na ten katafalk pokryty białemi różami, zamyślił się nad ogromem rozpaczy, jaka wrzeć musiała w dumnych sercach kardynała i donny Serafiny. Śmierć Daria i Benedetty spadłe jak grom nazawsze niweczący przyszłość wielkiego ich nazwiska, będącego już tylko grobowcem zanikającej warstwy społecznej.
Zamyślenie Piotra przerwała myśl, iż należy mu pójść złożyć swe uszanowanie i wyrazy swego współczucia donnie Serafinie i kardynałowi. Wszedł więc natychmiast do pokoju, w którym księżniczka Boccanera przyjmowała dziś bliższych znajomych. Czarno ubrana, bardzo sztywna i wysmukła nad wiek, siedziała w fotelu, podnosząc się z wielką powagą i majestatem przed każdym wchodzącym i składającym jej ukłon. Słuchała słów współczucia, milcząc, z twarzą nieruchomą, panującą nad fizycznym bólem. Lecz Piotr, znający dokładnie jej rysy, przeraził się ich wielką, bolesną zmianą. Przebywała ona srogie wewnętrzne katusze, bolejąc nietylko nad śmiercią siostrzenicy i siostrzeńca, których kochała, przeto z rozpaczy nad wygaśnięciem swego rodu, lecz donna Serafina cięższą jeszcze przeżywała rozpacz, bo koniec nadziei ujrzenia swego brata papieżem. Wszak całe swe życie poświęciła temu tylko celowi, mózg jej i serce z całym wysiłkiem pracowało około urzeczywistnienia tej nadziei. Równocześnie spadły więc wszystkie gromy, wszystkie nieszczęścia a to zniweczenie tak długo pielęgnowanej ambicyi, najkrwawiej szarpało jej serce.
Dla kłaniającego się przed nią Piotra powstała także z fotela, lecz w tym ruchu, który wykonywała na pozór machinalnie, można było dostrzedz wiele odcieni. Piotr czuł, że w jej oczach był nic nieznaczącą figurą, księdzem cudzoziemskim, nieumiejętnie służącym Bogu, kiedy dotychczas nie zdołał dojść chociażby do tytułu prałata.
W wysokiej, obszernej komnacie panowała głęboka cisza i tylko kilka pań siedziało nieruchomie w niemej żałości. Piotr stanął na boku, uznawszy; że mu nie wypada, jako domowemu, odejść natychmiast jak odchodziła większość osób wchodzących. Wtem, na jednym z foteli spostrzegł drobną, krzywą postać kardynała Sarno. Jako przyjaciel rodziny Boceanera, kardynał Sarno musiał tu zasiąść już oddawna a ogarnięty nadmiarem ciężkich wzruszeń, osunął się w głąb fotela, przymknął powieki i nieznacznie zasnął. Wszyscy obecni szanowali sen jego. O czemże on śnił w swej drzemce?... Czy o karcie chrześciaństwa, którą miał wyrytą pod przypłaszczoną swą czaszką?... Czy w dalszym ciągu nawet podczas snu zajmował się sprawami Propagandy, nad dobrem której prześlęczał całe życie?... Czy podbijał dla Kościoła nowe ludy, nowe świata obszary?... Panie zebrane do koła donny Serafiny z rozczuleniem spoglądały na niego, rozrzewnione snem wielkiego męża, wszak z taką tkliwością wymawiały mu zazwyczaj brak dbałości o swe zdrowie, nadszarpywanie sił przeciążającą pracą...
Senność, której coraz to częściej ulegał nawet podczas rozmowy, była w ich oczach znamieniem gieniuszu potrzebującego wytchnienia. Piotr patrzał z ciekawością na zużytą postać starego biurokraty, będącego wszechpotężnym panem całej zewnętrznej organizacyi Kościoła i pytał sam siebie, czy kardynał Sarno śpi osłabiony wzruszeniem, czy też dlatego, że jest starcem popadającym w niedołęztwo, czy też śpi, bo noc całą spędził przy pracy mającej przyśpieszyć panowanie Boga na całym obszarze ziemi.
Przeczekawszy czas jakiś, Piotr złożył głęboki ukłon przed donną Serafiną i skierował się ku sali, w której kardynał Boccanera przyjmował przychodzących. Przed drzwiami sali spotkał księdza Paparelli, zazdrośnie strzegącego wejścia.
Kodytaryusz rozumiał, że nie może odmówić wstępu temu cudzoziemcowi, który był stałym gościem w pałacu. Węsząc i obiegając oczyma postać Piotra, decydował się go wpuścić, bo przecież niczego nie można się było obawiać ze strony księdza niemającego żadnego tytułu, żadnego znaczenia, pobitego w sprawie, z którą przyjechał bronić i wyjeżdżającego jutro, zapewne nazawsze.
— Chcesz się pan widzieć z Jego Eminencyą?... Dobrze... dobrze... ale trzeba poczekać... i proszę tam dalej gdzie czekać...
To mówiąc, zaszedł pomiędzy Piotra a zamknięte drzwi, jakby w obawie, by uszów tego natręta nie doleciały jakie słowa.
— Jego Eminencya rozmawia z Jego Eminencyą, kardynałem Sanguinetti... Trzeba czekać... potem może wpuszczę...
Kardynał Sanguinetti długo klęczał w sali tronowej na stopniu katafalka, na którym leżały martwe ciała Daria i Benedetty, następnie długo pozostał przy donnie Serafinie, niosąc jej swe współczujące wyrazy przyjaźni a teraz, chcąc by wiedziano jak gorąco podziela boleść smutku spadłego na rodzinę Boccanerów, pozostawał przy kardynale, przedłużając swoją wizytę.
Piotr, usunąwszy się w głąb poczekalni, patrzał na stojącego przy drzwiach księdza Paparelli, przypominając sobie wszystko, co o nim słyszał z ust don Vigilia. Patrzał i porównywał jego postać do sadłem źle napchanego woru, obwisłego i miękiego. Ksiądz Paparelli, chociaż miał lat około czterdziestu, miał już twarz pofałdowaną, poprzecinaną brzydkiemi zmarszczkami; szpetny był, zawsze brudny i w brudnej chodzący sutanie. Piotr wydziwić się nie mógł, jakim sposobem człowiek piękny, okazały, jak prawdziwy książe, jakim był kardynał Boccanera, mógł się dać opanować przez tak wstrętną istotę cuchnącą najniższemi instynktami?... A może właśnie to poniżenie fizyczne, ten upadek moralny księdza Paparelli był przyczyną podbudzającą pokorę chrześciańską kardynała, który w ten sposób karcił własną swoją pychę?... Może nawet zazdrościł swemu kondataryuszowi jego wyjątkowego upośledzenia, upatrując w tem poniżeniu drogę zbawienia?... Może przez pokutę sobie zadaną nietylko znosił, lecz podlegał tej najwstrętniejszej z istot spotkanych?... Któż zdoła wytłomaczyć wpływ, jaki wywierają potwory ludzkie na bohaterów?... święci, okryci brudem i robactwem, na panujących?... może w tem przezwyciężeniu wstrętu jest chęć okupienia?... chęć pozyskania przebaczenia za radości ziemskie tą ofiarą, nadzieja uniknięcia płomieni piekła?... Ach, wszak ta dusza, zamknięta w tak odrażającem ciele, pewną być mogła nagrody, wiekuistego nieba! Ach, być tą duszą, być tą istotą wybraną, pełną pokory, chłostającą się co rano i umartwiającą swe ciało!
Ksiądz Paparelli, osiadłszy w swym niezdrowym, nalanym tłuszczu, był jak przyrośnięty do ziemi i od drzwi spoglądał z urąganiem na Piotra, mrużąc małe szare oczy. Piotr z niepokojem pytał siebie, o czem tak długo mogli z sobą rozmawiać dwaj kardynałowie?... Jakże odważnie zuchwałym był ten Sanguinetti! Jakże mężnie nad sobą panującym był Boccanera! Panującym nad sobą w imię świętej religii, dla dobra której chciał uniknąć wszelkiego wybuchu mogącego wywołać skandal. Przyjmował więc odwiedzającego wroga, udając, że wierzy w okazywaną przez niego życzliwość. Lecz jaką mogła być treść ich rozmowy?... Jakże niewymownie ciekawym mógł być widok tych dwóch ludzi, stojących naprzeciwko i wymieniających zdania pełne dyplomacyi, podczas gdy w duszach ich wrzała najstraszliwsza nienawiść!
Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich kardynał Sanguinetti, z twarzą spokojną, nawet prawie, że nie zmienioną, poważnie smutną, lecz nie nad miarę i tylko wyraziste oczy wciąż biegające, świadczyły o wewnętrznej radości, że już się pozbył ciężkiego i bardzo niemiłego obowiązku, jaki sobie narzucił, przychodząc dzisiaj do pałacu Boccanera. Wychodził ztąd z utrwaloną nadzieją że teraz on tylko może być papieżem.
Ksiądz Paparelli rzucił się na jego spotkanie.
— Jego Eminencya dozwolić mi raczy, bym odprowadził Jego Eminencyę...
A odwróciwszy się w stronę Piotra, rzucił niedbale:
— Możesz pan tam wejść... możesz już teraz...
Piotr, spojrzawszy za odchodzącymi, z których jeden dreptał z uniżonością, a drugi kroczył jak tryumafator, wszedł do pokoju kardynała. Zastał go stojącego wyniośle w postawie, w której pożegnał kardynała Sanguinetti, tego wroga, tego niebezpiecznego współzawodnika w ubieganiu się o tron papieski. Widocznem było, że Boccanera ze swej strony jest teraz pełen niezłomnej nadziei, że on sam już tylko pozostał jako kandydat do tyary, tylko jego, księcia Boccanera, a zarazem księcia Kościoła, konklawe jutro ogłosi papieżem.
Gdy się drzwi za Piotrem zamknęły i kardynał spojrzał na tego księdza, będącego gościem domu, a zarazem świadkiem śmierci ukochanych dwojga istot, leżących teraz w pogotowiu do trumny, ogarnęło go wielkie wzruszenie. Osłabł, tracąc całą swą energię i, zatoczywszy się, padł w fotel z wybuchem głośnego płaczu. Piotr, chcąc zadość uczynić przyjętemu obyczajowi, przykląkł dla pocałowania pierścienia na ręku kardynała, lecz ten podniósł go natychmiast i rzekł głosem przerywanym od łkania:
— Nie, nie... siadaj, moje drogie dziecko... siadaj, mój synu... i wybacz mi... lecz muszę trochę ochłonąć.. bo serce mi pęka...
I znów płakał, zaciskając twarz rękoma i siląc na opanowanie bólu.
Łzy napłynęły do oczów Piotra, gdy spostrzegł płaczącym tego dumnego starca, tego nieprzystępnego księcia który teraz był już tylko człowiekiem powalonym nieszczęściem, słabą istotą konającą z bólu. Pomimo, że wzruszenie tamowało mu głos w piersi, Piotr przemógł się i zaczął mówić słowa prawie bez związku, szukał bowiem napróżno takich któreby mogły przynieść choć trochę ukojenia:
— Błagam Jego Eminencję, by raczyła wierzyć w głębokość mego smutku. Nazawsze zachowam pamięć łask doznanych i zawsze boleć będę nad okropnością nieszczęścia...
Lecz kardynał giestem powstrzymał jego słowa i szepnął wśród płaczu:
— Proszę... nie mów... nie mów... nic...
I zapanowało milczenie. Słychać było tylko głuchy jęk wzdychającej piersi kardynała i powstrzymywane szlochanie Piotra. Wreszcie kardynał zdołał się otrząsnąć z gwałtownej swej niemocy, odjął ręce od twarzy i patrzał przed siebie z wiarą człowieka poddającego się wyrokom Boga. Ponieważ Bóg odmówił spełnienia cudu, ponieważ zsyłał tak niepowetowaną klęskę na ród Boccanerów, to on, kardynał, jeden z najdostojniejszych synów Kościoła, jeden z najwyższych dygnitarzy dworu ziemskiego Boga na ziemi... powinien się poddać i nie dociekać przyczyn znanych tylko niebu.
Milczenie trwało jeszcze czas jakiś, aż opanowawszy się zupełnie, kardynał rzekł głosem naturalnym i z wielką uprzejmością:
— Podobno opuszczasz Rzym, mój synu?... wyjeżdżasz ztąd jutro?...
— Tak, wyjeżdżam jutro, lecz pragnąłbym mieć szczęście módz się dopiero jutro pożegnać z Jego Eminencyą, a zarazem podziękować za Jego niewyczerpaną dobroć, której doświadczałem podczas mego kilkumiesięcznego pobytu w Jego domu.
— Więc dowiedziałeś się, że kongregacya Indeksu potępiła twoją książkę?... Była to rzecz nieunikniona, konieczna.
— Tak, dowiedziałem się zaraz, i dostąpiłem zaszczytu przyjęcia u Ojca świętego. Właśnie przed obliczem Ojca świętego poddałem się i odwołałem moją książkę.
Łzawe oczy kardynała błysnęły ogniem i zawołał:
— Pochwalam twój postępek, pochwalam, mój synu! Prawda, że wypełniłeś tylko najprostszy obowiązek księdza, lecz na nieszczęście, za dni naszych tak mało jest przestrzegających swoje powinności. Jako członek kongregacyi Indeksu, dotrzymałem przyrzeczenia, jakie ci zrobiłem... przeczytałem twoją książkę, a zwłaszcza zastanawiałem się nad stronicami wyszczególnionemi w oskarżeniu. Następnie pozostałem neutralnym, udając, że ta sprawa bynajmniej mnie nie obchodzi, opuściłem posiedzenie, podczas którego sądzono twoją książkę, a uczyniłem tak na prośby mojej siostrzenicy, bardzo przyjaźnie dla ciebie usposobionej... ach tak, ona zawsze ciebie broniła przedemną...
Znów szarpnął nim ból i łzy wróciły na wspomnienie tej ukochanej, pięknej i uroczej Benedetty, której ciało spoczywało tuż obok trupa ostatniego potomka rodu. Kardynał zamilkł tylko na chwilę i może chcąc zgłuszyć własny ból serdeczny, zawołał z mocą i ogniem pogromcy wojowniczego:
— Książka przez ciebie napisana zasługuje na najsurowsze potępienie! Twierdziłeś przedemną, że uszanowałeś nietykalność dogmatu, otóż pytałem potem sam siebie, w jaki obłęd wpaść mogłeś, by nie zdawać sobie nawet sprawy ze zbrodni, jaką spełniłeś, pisząc bluźnierstwa, z których składa się twoja książka. Ty nazywasz to poszanowaniem dogmatu! Wielki Boże! a toż każda stronica jest tam zaprzeczeniem świętości naszej religii... Czyż nie rozumiesz, że pragnąc nowej religii, tem samem potępiasz istniejącą, jedyną prawdziwą, jedyną dobrą, jedyną objawioną i wieczną. Już to samo wystarcza by twą książkę uważać za śmiertelną truciznę, za jedną, z tych wstecznych książek, które za dawniejszych czasów palono na stosie ręką kata. Teraz wszystko się zmieniło, Kościół przebywa dni ciężkiej próby i książki, twojej podobne, ulegają tylko potępiającemu wyrokowi kongregacyi Indeksu, co je wysuwa naprzód, wskazuje ciekawości zepsutego tłumu, który czytaniem podobnych utworów brnie w zgniliznę, w kał, w zarazę, znamionującą naszą nieszczęsną epokę. Czytając twoją książkę, zdawało mi się chwilami, że słyszę mówiącego naszego kochanego krewnego, wicehrabiego Filiberta de la Choue! I on równie jest poetyczny i zamiłowany w piękności wyrażeń, słowem literat, tak, tylko literat! A twoja książka jest tylko literaturą! Ten zacny wice-hrabia wyobraża sobie, że jest pożytecznym działaczem społecznym, prawowitym synem Kościoła! Ach, ileż razy modliłem się za niego, błagając Boga, by raczył przebaczyć mu ciężkie jego winy, w imię niepoczytalności, z jaką postępuje, nie zdając sobie sprawy, gdzie dąży; wprost zatracił przytomność, wymyśliwszy jakiś elegijny chrystyanizm, który podaje jako religię deklamatorskim waszym robotnikom francuzkim, młodzieży płci obojej, duszom złamanym szkodliwym posiewem, szerzonym przez współczesną wiedzę. Lecz mniejsza o nich wszystkich, litość mieć tylko mogę dla słabości ich duszy, lecz gniew mój wre, gdy wspomnę kardynała Bergerot... bo ten wie, co robi i działać może według woli swojej... Nie przerywaj mi... nie broń go... jest on rewolucyonistą, zbuntowanym synem Kościoła, rzucającym się przeciwko Bogu samemu!
Jakkolwiek Piotr przyrzekł sobie, że milczeć będzie tu wszedłszy i wszelkich sił dołoży dla uniknięcia sporu, zaprotestował całą swą postawą, gdy kardynał począł z zapalczywością obwiniać kardynała Bergerot, człowieka, którego Piotr czcił i najgoręcej kochał na święcie. Lecz powściągnął się przywołany do milczenia i tylko się skłonił, a kardynał mówił w dalszym ciągu:
— Nie znajduję dość dobitnych wyrazów, by wypowiedzieć całe moje obrzydzenie względem tych pyszałków, chcących wymyśleć i narzucić nową religię. Bo czegóż oni nie poruszają w tym celu! Wszak szczują bogatych przez zgraję zgłodniałych, obiecując im jakieś niemożliwe do urzeczywistnienia podziały bogactw, jakąś równie niemożliwą równość! Jakże karygodnem jest to lekkomyślne postępowanie krzykliwych wyrodków społeczeństwa! pochlebiają biedakom zmyślonemi obietnicami, w które sami nie wierzą, bo równość i sprawiedliwość jest tylko w ręku Boga. Bóg jest najwyższym szafarzem szczęśliwości człowieka i wszystko od Niego jednego pochodzi! A szczęśliwość i sprawiedliwość zapanuje na ziemi dopiero wtedy, gdy on uzna to za pożyteczne dla swojego ludu! Tak wtedy Bóg panować będzie nad ziemią, lecz dopiero w dniu, wyznaczonym przez wszechpotężną jego mądrość. Ślamazarne serca i umysły ciskają niebu zarzut niesprawiedliwości, bo nie chcą się zastanowić, że jeżeli panuje na ziemi cierpienie, to tylko dlatego, że jeszcze jest potrzebne dla przyszłego zbawienia naszego. Cierpieniem udoskonalamy naszą naturę człowieczą, cierpieniem hartujemy i oczyszczamy nasze dusze, siłą cierpienia zbliżamy się ku możności pozyskania wiekuistego szczęścia... im większy ponosimy ból, tem większą otrzymamy nagrodę!...
Pochwycony egzaltacyą, lubował się straszliwością ran, rozrywających mu serce. Był wspaniały ogromem i siłą swej wiary. Nieco się uspokoiwszy, zwrócił się łagodnie wprost do Piotra:
— Drzwi owczarni zawsze stoją otworem, mój synu, i oto witam cię powracającego, bo jesteś żałującym za grzech popełniony... Jestem z tego rad, tem szczerzej, iż niezupełnie byłem pewien twojej skruchy...
Piotr, nie chcąc drażnić zbolałej duszy kardynała — rzekł wymijająco:
— Jego Eminencya może mieć zupełną pewność, że nigdy nie zapomnę słów, jakie z ust Jego słyszałem... również nigdy nie zapomnę słów, jakie Ojciec święty raczył wprost do mnie wypowiedzieć.
To ostatnie zdanie widocznie nie podobało się i zaniepokoiło kardynała Boccanera. Zaczął coś szemrać sam do siebie, niezrozumiale, chciał pytać, a nie dozwalał sobie na postawienie zapytania, wreszcie odezwał się:
— Ach tak, widziałeś Ojca świętego, rozmawiałeś z nim, zapewne powiedział ci to, co mówi wszystkim odwiedzającym go cudzoziemcom, że pragnie zgody... pragnie pokoju... Ja widuję Ojca świętego niezmiernie rzadko, tylko w razach nieuniknionej potrzeby. Przeszło od roku nie zostałem wezwany na prywatną audyencyę...
Wspomniawszy o tej widocznej niełasce, w jakiej pozostawał, kardynał nie powstrzymując się dłużej przed tym młodym księdzem francuzkim, który jutro z Rzymu wyjeżdżał i czując w nim człowieka godnego zaufania, a przytem szczerze przychylnego, zawołał z namiętnym wybuchem:
— Pokój! zgoda! ładne są to słowa najczęściej pustego znaczenia a mogące wszakże zawieść bardzo daleko... dowodzi tego osiemnastoletnie, jak dotąd, panowanie Leona XIII, który wszystko w Kościele nadwerężył a jeżeli długo jeszcze pożyje, to katolicyzm runie z jego powodu, rozsypie się w proch jak gmach, którego podwaliny zostały usunięte!
Piotr, żywo zaciekawiony tem wystąpieniem kardynała, dla dowiedzenia się czegoś więcej, zaoponował:
— Jednakże, czyż Ojciec święty nie wykazał nadzwyczajnej ostrożności w swej polityce, usuwając dogmat po za obręb wszystkich spornych kwestyj, chroniąc go w nieprzystępnej fortecy?... Bo jeżeli uczynił mnóstwo drobnych ustępstw, to jedynie pozornie.
— Pozornie tak, jedynie pozornie — zawołał kardynał ze wzrastającą namiętnością. Musiał ci powiedzieć zwykłą swą formułkę, że nie ustępując w zasadzie, czyni ustępstwa w pozorze. Oh, jakże opłakaną jest ta jego dwuznaczna dyplomacya, jeżeli co gorsza, nie jest to tylko fałsz i tchórzostwo. Dusza się we mnie zżyma na tego rodzaju oportunizm, bo jest to jezuityzm, podstępnie obałamucić pragnący prądy, jakie się jawią w naszej epoce a rezultatem tego jest zwątpienie, rzucone w dusze wiernych, bezład ucieczki, przyczyna blizkiego i nieuchronnego upadku. Nędznie jest, straszliwie nędznie, rzucać broń dla tem szybszego umknięcia z pola walki! Nędznie jest wstydzić się swojego ja, przybierać maskę w nadziei oszukania nią innych, nędznie jest podstępem skradać się pod obóz nieprzyjacielski w chęci opanowania go za pomocą zdrady. Niewolno odstępować nawet od pozorów, forma zewnętrzna często o całości stanowi, zwłaszcza w sprawach religii tradycyjnej, nienaruszalnej, która przez osiemnaście wieków była, trwa jeszcze i pozostanie nazawsze jako prawo, nadane światu wprost, od Boga królującego w niebie.
Nie mogąc dłużej usiedzieć na miejscu, kardynał wstał i zaczął chodzić wzdłuż komnaty, wytaczając oskarżenie przeciwko długoletnim rządom Leona XIII, którego z gwałtownością potępiał.
— On pragnie jedności Kościoła, tą upragnioną jednością zaślepia sąd, jaki o nim wydają współcześni. Bo czemże jest to jego dążenie, jest żeli nie szaloną ambicyą zdobywcy chcącego wszystko pod swoje panowanie zagarnąć, bez zastanowienia się bliższego, czy podbite świeżo ludy nie przynoszą z sobą najgorszej zarazy pozostałych w nich błędów, mogących zatruć źródło czystej wiary prawowitych dzieci Kościoła! Któż może zaręczyć, o ile inowiercy, zwabieni do przyłączenia się do Kościoła katolickiego, nie przekształcą go swoim napływem?... czy go nie zamordują, przemieniając nieznacznie w nową religię?... A jedna jest tylko prawdziwa mądrość i ona nakazuje nam pozostać niewzruszenie czem jesteśmy. Albo czyż nie jest niebezpieczne i hańbiące owo sławne przymierze z demokracyą?... Ach, tego rodzaju polityka jest zaprzeczeniem całości polityki wszystkich poprzednich papieży! Monarchia ustanowioną została z bożej łaski i występować przeciwko monarchii jest to występować przeciwko samemu Bogu. To zawieranie przymierza z rewolucyą jest potwornym podstępem, mającym na celu skorzystanie z łatwowierności tłumów, by tem surowiej je okiełznać, ubezwładnić i samodzielnie panować nad wszystkiem. Forma republikańska rządu równa się anarchii, a zatem jest występkiem, zbrodnią, bo zaszczepieniem i osłabieniem wiary w potrzebę władzy i płynącego z niej porządku. Uznawać możność formy republikańskiej rządu równa się nieprzyjacielskiemu działaniu przeciwko religii. A jednak wszak widzimy Leona XIII, zawierającego przymierze z rzeczpospolitą francuzką! Są to niegodne złudzenia lub wstrętne podstępstwa! Ta jego polityka przywiodła go do przeczenia samemu sobie. Bo mówi, że nie odstępuje od prawa dzierżenia władzy świeckiej i nie przestaje żądać zwrotu Rzymu, a jednak czyż zgodnem to jest z głoszoną przez niego zasadą, że narody mają prawo dowolnego rozporządzania swoimi losami, wszak obojętnem okiem patrzy na usunięcie od tronu prawowitych dziedziców królestwa francuzkiego i w zgodzie żyje z rządem republikańskim Francyi, jakby to nie było popychaniem narodów do stanu dziczyzny, bo tylko zwierzęta w lasach żyją bez zwierzchniej nad sobą władzy.
Zatrzymał się w pośrodku pokoju i uniósł ramiona ku niebu w porywie gniewu świętego.
— Ach ten człowiek, ten człowiek, on przez pychę, przez próżność i chęć poklasków w gruzy obróci władzę Kościoła! Ten człowiek bezustannie wszystko psuje, obniża, wywołuje rozluźnienie i rozkład, a to dla tem samowolniejszego panowania nad światem, którego podbój w ten sposób zamierza uskutecznić. Boże wszechmocny, dlaczegóż go dotychczas nie odwołałeś do siebie?...
W szczerości przywoływania śmierci brzmiała nietyle osobista nienawiść co pragnienie zbawienia Kościoła i Boga, którego sprawy ziemskie były zagrożone. Teraz dopiero Piotr miał potwierdzenie swoich przypuszczeń; tak, kardynał Boccanera w imię dobra Kościoła nienawidził Leona XIII i od wielu lat, z głębi swego pałacu wyczekiwał z niecierpliwością chwili, gdy jako kamerling powołanym zostanie do Watykanu dla oficyalnego stwierdzenia śmierci papieża. Jakże pilno mu być musiało uzbroić się w młotek srebrny i wymierzyć trzykrotne symboliczne uderzenia w czaszkę Leona XIII, leżącego bez życia na śmiertelnem łożu otoczonem rodziną pontyfikalną. Ach, uderzyć wreszcie w ten mur, broniący mózgu, by się upewnić, że już się nie odezwie, że noc już i wieczne milczenie tylko w nim panuje!
— Jednakże, jeżeli Ojciec święty robi ustępstwa, to niezawodnie z celem odniesienia tem większych korzyści?...
Na to odezwanie się Piotra kardynał zawołał z mocą:
— On nigdy tą drogą nie odniesie zwycięztwa, a każde ustępstwo jego jest przegraną bitwą. Kościół ostał się tyle wieków jedynie wiernością w swej niezmienności, trzymaniem się niezachwianem przy wierze wyszłej z rąk samego Boga. Przypomnij sobie, jak straszną burzę Kościół przetrwał podczas trydenckiego soboru. Reformacya zachwiała byt Kościoła, zewsząd szerzyła się zaraza wyuzdanych pragnień wolności, zły duch opętał większość umysłów i pycha ludzka dopuszczała się gorszących nadużyć. Pomiędzy członkami soboru było wiele umysłów dotkniętych tą zarazą wieku i groziła Kościołowi nowa schyzma, podobna do tylu już wówczas istniejących... Otóż co uratowało wtedy zagrożony katolicyzm?.. wszak jedynie większość głosów soboru, głosów natchnionych z łaski Boga i obstających stanowczo, uparcie, niezłomnie, przy utrzymaniu całości dogmatu, bez żadnych, zupełnie bez żadnych ustępstw. Dzisiejsze położenie Kościoła nie jest gorsze, jak podczas trydenckiego soboru. Przypuśćmy, że jest równie groźne, więc czyż nie szlachetniej, nie rozumniej będzie odważnie powiedzieć, czem Kościół jest, był i będzie?... Kościół nie może robić ustępstw i doświadczenie nas uczy, że zwyciężał tylko niezłomnością swej zasady. A chcieć przystosowywać katolicyzm do współczesnej epoki, jest to przyśpieszać jego upadek, jeżeli ten upadek jest możebny, jak twierdzą ateusze. Lecz śmierć katolicyzmu, czyniącego ustępstwa, byłaby hańbą i wstydem, a jeżeli już zginąć, to dzielnie, po bohatersku, bez cofania się i z twarzą naprzód zwróconą i głoszącą stałość swoich wierzeń.
Kardynał Boccanera, pomimo lat siedemdziesięciu, jaśniał teraz płomienną siłą zapału i wiary, postać jego więcej jeszcze zmężniała i wyrosła, był bohaterem nieulęknionym i czas wyzywającym do walki. Wiara dawała mu niezmącony niczem spokój, wszystko, co niewytłomaczalne, nieznane, było dla niego boskością, której zgłębiać nie należało, zadowalając się pewnością źródła, zkąd to płynęło. Wierzył, więc wiedział. Jutro śmierci nie mąciło jego spokoju, bo też o niem nie wątpił.
Czas jakiś chodził po pokoju milcząc, wtem smutek przygasił mu oblicze i rzekł z wyniosłą melancholią:
— Bóg wszystko może, nawet zniszczyć swe dzieło, jeżeli uzna tego potrzebę. A nawet w chwili, gdy wszystko szłoby w niwecz i wieczną zagładę, gdyby deszcz gwiazd spadających na ziemię, miał ją rozbić i w proch zamienić, trzeba w pokorze przyjmować wyroki Boga, którego ręka stworzywszy świat, może go zniszczyć dla tem większej chwały Pana królującego w niebiosach. Więc czekam i z góry się poddaję jego woli, wiedząc, że nic się stać nie może bez jego przyzwolenia. Jeżeli prawdą jest, że katolicyzm ma runąć, będę kapłanem jego śmierci. Wyznaję, że czasami czuję zwiastujące oznaki tej strasznej godziny. Może nam właśnie przypadnie oglądać chwilę zatraty istniejącego świata. Wszak niebo zsyła gromy tym, którychby powinno ochraniać, jakby karcąc ich za grzechy i zbrodnie na ziemi spełniane. Mnie samego dotknął ten podmuch gniewu bożego! Ród mój za nieznane mi winy strącony został w przepaść, pogrążony w noc i otchłań na zawsze! na zawsze!
Wspomnienie drogich zmarłych, leżących na marach pod pokosem róż wonnych i już więdnących, opłynęło myśl kardynała. Łzy bólu nabiegły mu do oczu, ręce mu drżały, a cała jego potężna postać wzdrygnęła się buntem, pomimo nakazanej wolą pokory i cichego poddania się wyrokom nieba. Ach, bo jeżeli Bóg zesłał taki grom na ród tak wiernie mu oddany, ród tak wielkiego znaczenia, jeżeli Bóg od wytępienia tych najdostojniejszych rozpoczyna już dzieło zniszczenia, to niezawodnie blizką jest godzina zatraty świata całego. Szałem książęcej swej dumy opanowany, a zarazem pamiętny na kapłańską pokorę, kardynał wzniósłszy ramiona ku niebu, zawołał:
— O Boże najpotężniejszy, niechaj się stanie wola Twoja! Niechaj wszystko umiera, ginie i pogrąża się w chaosie nocy! Przyjmuję wyroki twoje i oczekiwać ich będę w starych murach mojego pałacu, by zginąć zagrzebany pod jego gruzami. A jeżeli powołasz mnie, Boże, na stanowisko ostatniego swego kapłana na ziemi, wytrwam godnie na powierzonej mi straży i niesplamię się żadnem odstępstwem dla okupienia kilku dni dłuższego żywota. Religię przez ciebie nadaną nam, Boże, trzymać będę wysoko jak sztandar i zginę z nią razem, lecz w dumnej postawie, bez ustępstw i z odsłoniętem czołem! Martwemi dłońmi a jeszcze strzedz będę całości świętej wiary, osłonię ją ramionami mojemi i oddam ci taką, jaką wyszła od ciebie! O, Boże najpotężniejszy, dysponuj mną! I jeżeli jest to zgodne z zamiarami twojemi, uczyń mnie ostatnim kapłanem śmierci tego świata!
Porwany szczerością uniesienia tego ostatniego papieża, Piotr drżał ze wzruszenia, domyślając się, że Boccanera nieraz już musiał puszczać wodze marzeniom w tym właśnie kierunku. I widział go zasiadającego w Watykanie na tronie, gdy olbrzymie sale były już puste, bo wszyscy się rozbiegli ogarnięci trwogą. W tem słychać gromy walące w bazylikę świętego Piotra. Zwolna, cały w bieli, schodzi papież ze stopni swego tronu i podąża z powagą ku świątyni, by tam czekać ostatecznej zagłady wszystkiego. Już trzykrotnie podniósł krzyż, powalony trzęsieniem ziemi, a gdy marmurowe sklepienie i ściany z trzaskiem padać zaczęły, najwyższy kapłan pochwycił krzyż w swe potężne ramiona i padł wraz z nim, przywalony całym ciężarem gmachu, by się w proch zamieniło wszystko.
Kardynał Boccanera milczącym ruchem dał znak Piotrowi, że chce sam pozostać, a Piotr wrażliwością swej natury uniesiony, pełen zachwytu dla tego człowieka, który mu się wydawał teraz nieskończenie pięknym i wielkim, pożegnał go pocałowaniem ręki.
Wieczorem, gdy już bramę pałacu zamknięto i nie wpuszczano nikogo, wszyscy domowi zebrali się w sali tronowej i złożono ciała do trumny. Msze ustały, nie rozlegały się już dzwonki brzęczące na podniesienie, ucichły łacińskie wyrazy księży stojących przed ołtarzami i tylko w dusznem powietrzu zawisł ciężki zapach umierających róż i ciepła woń palących się ciągle gromnic. Światło dwóch gromnic nie wystarczało teraz, więc służba trzymała w ręku płonące lampy, jakby pochodnie. Podług przyjętego zwyczaju, cała pałacowa służba była obecna, by módz się pożegnać z państwem na zawsze idącem do trumny.
Zaszły nieuniknione opóźnienia. Morano, który podjął się dopilnowania wszystkich pogrzebowych szczegółów, pobiegł raz jeszcze po trumny, których nie przynoszono. Wreszcie potrójną trumnę wniesiono do sali i zaczęto przygotowania. Kardynał i donna Serafina stali tuż obok złączonych miłośnie ciał Daria i Benedetty. Piotr, oraz don Vigilio też byli w pobliżu, a Wiktorya zaszywała śmiertelne, jedwabne prześcieradło, mające stanowić godowe, weselne szaty dwojga kochanków. Dwóch służących dopomogło Piotrowi i don Vigilio do złożenia ciał w pierwszej trumnie z sosnowego drzewa, całej wewnątrz wyłożonej jasno różowym atłasem. Trumna nie była większą, jak zwykle, bo ciała kochanków, wytwornie wysmukłe i młode, tak namiętnie były z sobą spojone ostatnim uściskiem, iż nie zajmowały więcej miejsca, niż ciało jednego człowieka. Ułożono ich w różowościach atłasu, a głowy ich blizko siebie leżące, tonęły teraz w puklach pachnących włosów Benedetty. Pierwszą trumnę zamknięto i wpuszczono w drugą z ołowiu, a następnie w trzecią dębową. Pomimo, że wszystkie trzy wieka szczelnie były zamknięte na śruby, twarze kochanków dawały się widzieć wyraźnie przez trzy okrągłe otwory, opatrzone grubemi taflami szkła przezroczystego. Na zawsze oddzieleni od świata żyjących, sami w potrójnej trumnie, uśmiechali się do siebie i wpatrywali w swe oczy z miłością, pieszczotą, wiecznie trwać mającą.
Nazajutrz, wróciwszy ze cmentarza po pogrzebie, Piotr zjadł śniadanie osobno, w swoim pokoju, i postanowił dopiero nad wieczorem pożegnać się z kardynałem i z donną Serafiną. Z Rzymu wyjeżdżał dzisiaj około godziny dziesiątej wieczorem, chciał wszakże przed odjazdem złożyć wizytę pożegnalną w pałacu hrabiego Prada, by porozmawiać raz jeszcze ze starym jego ojcem, bohaterem z czasów walk o niepodległość Włoch, którego czcił i miłował. Około godziny drugiej kazał sobie sprowadzić dorożkę i pojechał na ulicę Dwudziestego września.
Przez całą noc padał deszcz i teraz jeszcze było pochmurno, wilgotno, a nad miastem unosiły się opary dżdżyste. Wtem szarawem dziennem świetle nowe pałace, ciągnące się wzdłuż ulicy Dwudziestego września, wydawały się posępne, blade, nieskończenie melancholijne. Zwłaszcza olbrzymi gmach ministeryum finansów smutny był jak bezkrwiste ciało, z którego życie ucieka a nadmiar balkonów, rzeźb i ozdób architektonicznych czyniły go podobnym do zmarłego miasta.
W przedsionku pałacu hrabiego Prada, Piotr zdziwił się, spotkawszy tam kilku mężczyzn prawie równocześnie z nim przybyłych i zdejmujących paltoty. Służący zawiadomił Piotra, że ci panowie przyszli na zebranie dostawców pana hrabiego, lecz ojciec pana hrabiego jest zawsze u siebie na górze, na trzeciem piętrze, drzwi na prawo.
Wszedłszy na pierwsze piętro, Piotr najniespodziewaniej spotkał się oko w oko z hrabią Prada, który, ujrzawszy go, zbladł przerażająco. Od owej nocy razem spędzonej na balu jeszcze się nie widzieli, Piotr więc zrozumiał trwożne zaniepokojenie się tego człowieka moralnie winnego, bo świadomością swą współdziałał w dramacie zaszłym w pałacu Boccanera. Prada czuł, że Piotr domyślał się wszystkiego.
— Pan przybywasz dziś do mnie?... Chcesz mi coś powiedzieć?...
— Nie, wyjeżdżam, więc przyszedłem w chęci pożegnania się z ojcem pańskim.
— Ach, pan przyszedłeś do mojego ojca... Jest dziś trochę cierpiący... więc zechciej go oszczędzać...
Bladość hrabiego, drżący jego głos, nerwowe kurcze w całej twarzy, zdradzały ogrom wewnętrznej obawy. Lękał się, by ten ksiądz nie wypowiedział jakiego nieostrożnego słowa. A może posądzał nawet, że przychodzi z tym zamiarem lub z sekretnem poleceniem, z przekleństwem tych dwojga ludzi, których zabił. Ach, a jeżeli ojciec jego o tem się dowie, wszak umrze z żałości, padnie rażony niespodziewanym gromem!
— Niezmiernie żałuję, że nie mogę iść z panem razem... Lecz mam ludzi u siebie, których nie mogę wyprosić, bo dopiero co przyszli przezemnie zwołani. Ach, jak nie w porę wypadło to zebranie! Postaram się załatwić jak można najprędzej i natychmiast pośpieszę na górę... o tak, natychmiast...
Nie mogąc go zatrzymać, nie mogąc mu wzbronić iść na górę i rozmawiać z ojcem sam na sam, patrzał za nim wzburzony, myśląc, że musi pozostać na dole i mówić o sprawach pieniężnych, które psuć się poczynały; oczy hrabiego, błagać się zdawały Piotra o litość i zmiłowanie się chociażby nad niedołężną starością ojca, tego ojca, którego ubóstwiał. Jego przywiązanie synowskie było jedynem czystem i wiernem uczuciem, jakie kiedykolwiek miał w swojem życiu.
— Nie pozwól mu pan zbyt długo mówić... rozwesel go, jeżeli można...
Gdy Piotr, stanąwszy na trzeciem piętrze, zastukał do drzwi na prawo, otworzył mu dziś nie Batysta stary, wierny żołnierz z przywiązaniem doglądający swego pana, lecz młody człowiek, na którego w pierwszej chwili Piotr nie zwrócił uwagi. W niewielkim, ubogim pokoju Orlanda nic się nie zmieniło. Ściany były oklejone jasnym papierem w niebieskie kwiatki, żelazne łóżko stało za parawanem, na czterech półkach z desek leżały książki, a na czarnym stole papiery. Przez wielkie okno bez firanek jak dawniej widać było wspaniale piękną panoramę Rzymu, cały Rzym aż do dalekich drzew rosnących na Monte Gianicolo, lecz Rzym dzisiaj posępny, smutny, mgłami zimowemi do ziemi przygnieciony.
Orlando też się nie zmienił, piękna jego lwia głowa białemi puklami włosów pokryta, mocno osadzona na silnym karku, energicznie patrzała młodzieńczym jeszcze wzrokiem, pałającym nie wygasłym ogniem płomiennej duszy. Piotr znalazł go na tym samym fotelu, przy tym samym stole założonym dziennikami, a nogi starego bojownika okrywała ta sama czarna kołdra. Bezwładne te nogi sprawiały, że Orlando żył jakby skamieniały na miejscu i zdawać się mogło, że miną dnie, miesiące, lata, a on zawsze pozostanie nieodmiennie w tej samej pozycyi, nieodmienny we wszystkiem, z torsem żyjącym, z głową tryskającą siłą i promiennością rozumu.
Jednakże dziś zdawał się być przygnębiony, twarz miał chmurną, smutną.
— Witam cię, kochany panie Froment! Od trzech dni często myślałem o tobie i o strasznych chwilach, jakie musiałeś przebyć w tym tragicznym pałacu Boccanerów. Co za okropne wydarzenie, jaka tam rozpacz musiała osiąść! Serce mi się krwawi, gdy o tem myślę, a dzienniki przepełnione są najsmutniejszemi szczegółami tego dramatu... Czytając, niepodobna nie boleć...
Ręką wskazywał na dzienniki, rozłożone na stole, wreszcie usunął je na bok, jakby nie chcąc mówić o tej podwójnej śmierci, o tej ukochanej, pięknej Benedecie, którą tak serdecznie umiłował.
— A cóż u ciebie słychać?... Mów o sobie... proszę, mów tylko o sobie...
— Wyjeżdżam dziś wieczorem, więc przyszedłem by uścisnąć na pożegnanie dłoń czcigodnego pana.
— Wyjeżdżasz?... A twoja książka?...
— Moja książka... Byłem przyjęty przez Ojca świętego, poddałem się i odwołałem moją książkę.
Orlando wpatrzył się w niego badawczo. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której oczyma powiedzieli sobie wszystko, co było do powiedzenia w tej sprawie. Ani jeden, ani drugi nie uczuł już potrzeby dłuższego, szczegółowszego objaśnienia. Starzec tylko rzekł:
— Dobrze zrobiłeś, bo książka twoja była chimerą.
— Tak, chimerą, dzieciństwem. Sam na nią wydałem ten wyrok w imię prawdy i rozsądku.
Bolesny uśmiech zadrgał na ustach Orlanda.
— A więc przejrzałeś, zrozumiałeś i teraz już wiesz?...
— Tak, wiem i nie chciałem ztąd odjechać bez powiedzenia o tem panu... przychodzę dopomnieć się o dłuższą rozmowę, jaką mi pan raczyłeś przyobiecać.
Twarz Orlanda rozjaśniła się serdeczną uprzejmością. Lecz wtem, przypomniał sobie młodzieńca, który drzwi otworzył, a potem skromnie usiadł na boku w pobliżu okna. Był prawie jeszcze dzieckiem. Miał lat około dwudziestu, lecz nie miał zarostu, piękny był i jasnowłosy, o cerze lilii, ustach różowych, oczach rozmarzonych i niewymownie łagodnych. Orlando przedstawił go Piotrowi z uczuciem ojcowskiem: Angiolo Mascara, wnuk dzielnego Mascary, jednego z tysiąca, długoletniego towarzysza broni, który zginął jak bohater, pokłuty i porąbany na sztuki.
— Sprowadzam sobie tego młodzika — mówił dalej Orlando z dobrym, tkliwym uśmiechem, by go wyłajać. Wyobraź sobie, że ten zuch, chociaż wygląda jak panienka, jest zagorzałym zwolennikiem najbardziej krańcowych poglądów. Jest anarchistą, jednym z tuzina, czy z dwóch tuzinów anarchistów, jakich możnaby się ledwie że doliczyć na całym obszarze ziemi włoskiej. Pomimo to jest zacnym chłopakiem i dobrym synem, bo z pracy swej utrzymuje matkę, a w biurach rządowych niemała jest robota dla początkujących... przy tem lękam się, że gdy się tam dowiedzą, z kim mają do czynienia, to go ze służby wydalą... Słuchaj, mały... złóż mi obietnicę, że będziesz rozsądny...
Angiolo, którego stare, chociaż czyste ubranie świadczyło o ukrywającem się ubóstwie, rzekł głosem poważnym i dźwięcznym:
— Ja jestem rozsądny, tylko tamci inni nie są rozsądnymi... tak, cała reszta innych inaczej na rzeczy patrzących... Gdy wszyscy ludzie dojdą do rozsądku i zaprowadzą na świecie panowanie prawdy i sprawiedliwości, wówczas świat cały będzie szczęśliwy.
— Oto go masz! — zawołał Orlando, zwracając się do Piotra. — Powiedzże mu, o ile złudną jest rzeczą upatrywania teoretycznie prawda i sprawiedliwość. Lecz młody jest, więc sam się o tem najlepiej przekona.
I już nie zajmując się dłużej młodzieńcem, Orlando zaczął rozmawiać z Piotrem, Angiolo zaś, pozostawszy w swoim kąciku, zachowywał się spokojnie, lecz z wielką ciekawością i natężeniem słuchał toczącej się rozmowy.
— Powiedziałem ci, drogi panie Froment, że zmienisz swe poglądy, zapoznawszy się bliżej z Rzymem. Nie chciałem z tobą o tem mówić, gdyś przyjechał, bo wiedziałem, że naga rzeczywistość bardziej stanowczo na ciebie oddziała niż wszystko, co mógłbym był ci powiedzieć. Nigdy nie wątpiłem, że wycofasz swoją książkę, że ją wycofasz dobrowolnie, z własnego uznania, jako pomyłkę własnych poglądów... tu dopiero mogłeś się przekonać, czem właściwie jest Watykan. Lecz o Watykanie wszak nie potrzebujemy mówić... zostawmy go na pastwę jego przeznaczenia, nie znęcając się nad powolnym, ale nieuniknionym jego dogorywaniem i skonem... Mnie zawsze tylko jedno zajmuje, oto Rzym stolica zjednoczonych Włoch, Rzym włoski, Rzym nasz, Rzym ukochany, krwią naszą okupiony i z miłością zdobyty. Nasz Rzym z taką gorączkową namiętnością wskrzeszony i strojony naszemi rękoma... wszak widzisz teraz, że zbyt lekkomyślnie odnosiłeś się do niego, jako stolicy młodego państwa Włoskiego?... lecz teraz, gdyś go poznał, możemy o nim mówić jak ludzie zdolni rozumieć siebie wzajemnie.
I zaraz na wstępie Orlando uczynił ogromne ustępstwa, krytykując wszystko złe, jakie dostrzegał w wewnętrznej administracyi państwa, oraz stolicy. Uznał, że sprawy finansowe kraju znajdują się w opłakanym stanie, że wiele popełniono błędów i że ogromnie wiele jest trudności do zwalczenia. Mówił spokojnie, z wielką trzeźwością sądu, jak człowiek, który wiele widział, wiele rozważał i doświadczenia swojego używa na zestawianie porównań. Paraliżem tknięte jego nogi, nie dozwalające mu poruszyć się z fotelu, trzymały go zdala od toczących się spraw publicznych, lecz miał dni całe na zastanawianie się spokojne, na obawy i obmyślania zaradczych środków. Ach, te ukochane Włochy, dla dobra których był w każdej chwili gotów kazać sobie krew wytoczyć, w jakież popadły kłopoty, nieład i cierpienie! Naród, odzyskawszy niepodległość, uniósł się za daleko zwycięzką dumą i chciał wszystko organizować na olbrzymią skalę, marząc, by coprędzej przekształcić starożytny Rzym w świetną stolicę, mogącą współzawodniczyć z najwspanialszemi stolicami wielkich państw współczesnych. Ztąd spadła na mieszkańców miasta gorączkowa żądza budowania, wzruszenia całych dzielnic a potem, zaczęto spekulować domami i to doprowadziło naród aż na brzeg przepaści. Niewiele bowiem brakowało, by okoliczności nie zmusiły do ogłoszenia państwowego bankructwa.
Piotr przerwał mu uwagą, będącą wynikiem jego spostrzeżeń uzbieranych w czasie pobytu w Rzymie.
— Ach, ta gorączka chciwości zarobku, te finansowe katastrofy są tylko drobnostką, bo straty pieniężne zawsze powetować można. Ważniejszem jest, że społeczeństwo włoskie potrzebuje radykalnego przekształcenia. We Włoszech dzisiejszych niema już wpływowej arystokracyi, lud jeszcze drzemie, a wczoraj zrodzone mieszczaństwo klasa średnia, żarłocznie się rzuciła na łupieztwo kraju, niszcząc jego zasoby, które umiejętnie zagospodarowane, mogłyby obfite i stałe dawać plony.
Orlando smutnie potrząsnął głową na znak, że to właśnie jest bólem jego serca.
— Tak, masz słuszność, uwagi twoje dowodzą, żeś jasno patrzał na nasze sprawy. Średnia warstwa naszego społeczeństwa upędza się za posadami rządowemi, spragniona jest dostojeństw, używania, pysznienia się, a przy tem kocha tylko pieniądze i, drżąc o ich stratę, nie wypuszcza ich z ręki, nie wkłada ich ani w rolnictwo, ani w przemysł, ani w handel, rozpróżnowana żyje z procentów i z pensyj rządowych, nie bacząc, że tą pogardą pracy i ludu zabija kraj własny. Arystokracya potraciła fortuny i skazana na ostateczne zejście z widowni, żyje w nędzy w walących się starych pałacach, niemających dziś racyj istnienia. Tylko wyjątkowo niektóre rodziny książęce zachować zdołały jakieś mienie, lecz niezasilane, leżące martwo, musi zmarnieć i ono skutkiem podziałów. A lud nasz, ach lud, który tyle już przebył i przebywa niedoli, tak się zrósł z cierpieniem, że nawet nie śmie marzyć o polepszeniu swego losu, żałuje dawniejszego poddaństwa, żyje bezmyślnie jak trzoda, jest ciemny i właśnie ta bezgraniczna jego ciemnota jest jedyną przyczyną jego wielkiej nędzy. Szkół ludowych nam potrzeba, szkół wszędzie, szkół usuwających ciemnotę, wszczepiających w dzieci zamiłowanie do pracy, budzących mózgi z odrętwienia i beznadziejności. Tak, jedyną drogą naszego zbawienia jest szerzenie oświaty pomiędzy ludem, bo tylko szkoły wytworzyć mogą demokracyę, której brakuje Włochom!
— Najniezawodniej, że wtem spoczywa wszystko — rzekł Piotr. — Lecz wytworzenie nowej warstwy w społeczeństwie nie jest rzeczą łatwą, ani szybką. Oczekując zaś tego pożądanego celu, czyżby nie można zaprowadzić drobniejszych, ale pożytecznych reform?... Finanse włoskie są w stanie groźnym, tak samo sprawy ekonomiczne i tylko natychmiastowe reformy mogłyby zabezpieczyć kraj od najstraszliwszych a przewidywanych katastrof. Chwalebną, a może zbawienną oględnością byłoby wyznać to w izbie, a zarazem postanowić: „Nasza duma narodowa uniosła nas, zbłądziliśmy, chcąc z dnia na dzień stanąć w rzędzie wielkich mocarstw. Na to trzeba lat długich, pracy i wytrwałości. Nabądźmy prawidłowszego rozeznania, czem jesteśmy. My jesteśmy narodem młodym, który może wyróść na naród wielki i potężny, lecz dopiero z czasem, gdy wzmożemy się w siłę, gdy zdołamy się zorganizować. Dopóki to nie nastąpi, zrzeknijmy się pierwszorzędnej roli, jaką przedwcześnie zapragnęliśmy odgrywać, skasujmy budżet wojny, budżet marynarki i wszystkie budżety zewnętrznego blasku a całą siłą woli pracujmy nad podniesieniem wewnętrznem kraju i narodu; tą tylko drogą dojdziemy za jakie lat piędziesiąt do rzeczywistej miary wielkiego narodu“. Ach, tylko powstrzymanie nadanego sztucznie rozpędu może przynieść ocalenie, zbawienie Włoch wtem tylko spoczywa!
Orlando słuchał Piotra uważnie, lecz twarz mu pochmurniała i rzekł głosem niepewnym:
— Taka decyzja jest wprost niemożebna, bo wygwizdanoby ministra, któryby miał odwagę ją podpisać. Takie zrzeczenie się, takie gorzkie wyznanie prawdy jest rzeczą ciężką. Tak wielkiej ofiary niepodobna żądać od narodu, bo serceby mu zawrzało w łonie, pękłoby z oburzenia. Wreszcie któż wiedzieć może, o ile byłoby bezpiecznie dozwolić na taką zagładę tego, co już zostało zrobione?... Bo ileżby nadziei naraz zamarło, ile powstałoby zamięszania i zmarnowania dzieł w rozwoju będących! Nie, my nie możemy się cofać, nie możemy także tracić nadziei, że idąc naprzód z cierpliwością i wytrwałą pracą, wybrniemy z chwilowo istniejących trudności.
Zamilkł, a po chwili oczy nowym zajaśniały mu blaskiem i mówił ze wzruszeniem:
— Wiesz, że zawsze byłem przeciwnikiem naszego przymierza z cesarstwem Niemieckiem. Przepowiedziałem, że to nas zrujnuje. Pociągnięci chęcią kroczenia w parze z naszym potężnym sojusznikiem, cierpimy obecnie pod ciężarem ugniatających nas podatków, nieodzownych dla zebrania sum wymaganych przez nasz budżet wielkiego narodu, żyjącego w ciągłem pogotowiu wojny, nieomylnie zawsze spodziewanej. Ach, ta zapowiadana wojna, której w rzeczywistości nic nie rokuje, wyczerpała nasze siły, nasze złoto i to bez najmniejszej pobocznej korzyści. Wobec Francyi nieobliczone ztąd mamy szkody, a jednak na usprawiedliwienie nasze moglibyśmy Francyi przedstawić, że po ustaleniu zjednoczenia Włoch musiało też państwo Włoskie zamanifestować się wobec Europy, zmuszając ją do uznania nas za naród, z którym liczyć się trzeba. Dlatego okoliczności popchnęły nas w stronę Niemiec. Walka o byt ciąży równie silnie nad pojedynczymi ludźmi, jak i nad narodami, i to objaśnia nasze chwilowe odłączenie się i usunięcie od Francyi, z którą nas łączy wspólność rasy, stosunków, a nawet wspomnienia usług wzajemnych. Bratnie te dwa narody dziś nienawidzą się wzajemnie, a zaciekłość tej nienawiści przechodzi zdrowe pojęcie rzeczy. Czytując dzienniki włoskie i francuskie, pełne wzajemnego jadu, boleję... a jednak nie tracę nadziei, że nadejdzie chwila porozumienia, że Francya i Włochy zwrócą się napowrót ku sobie i dadzą początek związku narodów rasy łacińskiej, bo związek ten jest nieodzowny, jeżeli chcemy żyć i nie dać się pochłonąć wzmagającej się sile narodów ras innych.
Nagle, twarz starego wojaka wypogodziła się ujmującym uśmiechem i rzucił Piotrowi pytanie, będące zarazem jakby serdeczną prośbą:
— Wszak mogę liczyć, że powróciwszy do Francyi, przyłożysz starań w swem kółku, by ożywić dawną sympatyę dwóch naszych narodów?...
— Mogę niewiele, lecz uczynię, co będę mógł — odrzekł Piotr z równą serdecznością. — Uważam bowiem za prawdziwe nieszczęście tę jątrzącą się nienawiść dwóch narodów... Lecz pomimo to, będę mówił o Włoszech tylko to, co wydaje mi się być prawdą. Niezdolny byłbym postąpić inaczej. Zaś goła prawda jest często boleśną, lękam się więc, że się tu nikomu nie podoba, bo włosi nie są do niej przyzwyczajeni, przywykli do pochwał i zachwytów, jakiemi ich zwykle obsypują poeci cudzoziemscy zwiedzający Włochy i Rzym i patrzący na was z tradycyjnem uwielbieniem zaczerpniętem jeszcze na szkolnych ławkach. Pochwały te z konieczności oddziałały odurzająco, zatem wątpię, by włosi mogli wysłuchać bez oburzenia bezstronnie wypowiedzianego zdania o Rzymie teraźniejszym.
Orlando roześmiał się szczerze jak dziecko i rzekł:
— Zapewne, że trzeba nas chwalić, bo dlaczegóż nie podnieść stron dodatnich, pomijając ujemne?... Zawsze trzeba wszystko upiększać, a o tem co brzydkie, niewarto mówić. My, włosi, miłujemy piękno a w teatrze lubimy tylko ładną muzykę, ładne tańce i ładne sztuki. Tak, lubimy wszystko, co przyjemne, a wszystko, co nieprzyjemne, skrywamy nawet przed sobą.
— Wyznaję chętnie wielką pomyłkę, jaką uczyniłem, pisząc moją książkę — zawołał Piotr z przejęciem. — Bo pominąłem Rzym, stolicę nowożytnego państwa Włoskiego, widząc przed sobą tylko Rzym, stolicę chrześciaństwa, stolicę papieży. A jednak Rzym nowożytny istnieje, wzrasta w znaczenie, podczas gdy Rzym papieży, którego przebudzenia się pragnąłem tak gorąco, zastałem na schyłku i w beznadziejności powrotu do dawniejszego stanowiska. Pod tym względem nastąpił zupełny przewrót w moich poglądach. Podczas mego trzymiesięcznego pobytu w Rzymie doszedłem do przekonania, że chociaż papież zabarykadował się w swoim Watykanie i pozostaje niewzruszenie przy odziedziczonej tradycyi, mury jego pałacu pękają i pleśnieją, grożąc upadkiem, a wszystko naokoło niego ulega ewolucji; świat czarny jest tylko szarym, bo się zmieszał ze światem białym. Jakże wyraźnie to widziałem przed kilku dniami w pałacu Buongiovanni, podczas balu, jaki tam miał miejsce z powodu zaręczyn księżniczki Celii z młodym pańskim krewnym, podporucznikiem Attilio. Ach tak, byłem wzruszony odniesionem wrażeniem i jestem obecnie nawrócony na wiarę pańskią w przyszłość zjednoczonych Włoch!
Orlando promieniał radością.
— Byłeś tam i takie wyniosłeś wrażenie, wierzysz, że będziemy wielkim narodem, gdy miną ciężkie próby przez jakie dziś przechodzimy?... Lecz cóż znaczy jakiś lat dziesiątek, a nawet wiek cały! Tak, tak, Włochy odżyją w dawnej świetności, trzeba tylko, by naród cały mógł wziąść udział we wspólnej pracy.
Na chwilę Orlando zamilkł a potem dodał:
— Więc byłeś w pałacu Buongiovanni, widziałeś więc i pana ministra Sacco, którego nienawidzę, bo jest on wcieleniem wszystkich złych instynktów tej ciżby intrygantów, łupieżców, dbałych tylko o własne korzyści, chociażby z narażeniem dobra kraju... Ci ludzie marnują i opóźniają to, cośmy kosztem krwi chcieli zbudować, cośmy całem sercem ukochali. Ale Sacco ma syna... tego mojego miłego Attilia, który mi przypomina moją młodość i młodość moich towarzyszów. Dzielny to chłopak i dumne ma serce, a jeżeli młodzież dzisiejsza jest do niego podobna, to przyszłość kraju w dobrych spoczywa rękach: oni podniosą lud do godności istot myślących, oni stworzą wielkość naszego narodu. Ach tak, niechajże przyszły wielki naród zrodzi się z małżeństwa Attilia i Celii, tej uroczej Celii, którą właśnie poznałem, bo mi ją przyprowadziła moja siostrzenica, matka Attilia. Wyobraź sobie, że śliczna Celia zarzuciła mi rączki na szyję i pieściła mnie najczulszemi wyrazami, prosząc, bym jej przyrzekł, że będę chrzestnym ojcem najstarszego jej syna, któremu da moje imię, by mógł po raz drugi zbawić Włochy, przez nas odbudowane. Oby sprawdziły jej się pragnienia! Oby pomiędzy Rzymem a całością narodu nastąpiła nierozerwalna spójnia, która wytworzy wielkość Włoch jutrzejszych!
Łzy rozczulenia nabiegły do oczów starca, a Piotr, wzruszony jego namiętną miłością ojczyzny, którą wyrażał każdem słowem, rzekł:
— Z całej duszy pragnę, aby tak było, pragnę tego, bo zaczynam pojmować rzeczywiste znaczenie Rzymu i pokochałem przyszłość narodu włoskiego!
— Kiedy tak, to przebaczam ci napisanie twojej książki! Widzę, żeś przejrzał i rozumiesz nasz dzisiejszy Rzym. Nasz Rzym ukochany, który pragniemy uczynić godnym jego świetnej przeszłości, by mógł po raz trzeci królować nad światem!
Mówiąc to, Orlando wyciągnął ramiona ku oknu, po za którem widać było olbrzymią panoramę Rzymu, ciągnącego się pod skraje horyzontu. W szarem, zimowem świetle wyjątkowo pochmurnego dnia, Rzym przybrał melancholijny, lecz zawsze królewskiej wspaniałości wygląd i zdawał się nieruchomie wyczekiwać odmiany, przebudzenia się wiosennego słońca, zapowiadającego długie, pogodne panowanie.
W tem Orlando odwrócił głowę w stronę siedzącego na boku Angiolo Mascara i zawołał, łając go z ojcowską czułością:
— Ty niegodziwcze! Ty zbrodniarzu jakiś! Jak śmiesz marzyć o zburzeniu Rzymu!... Bo ten panicz chce Rzym w gruzy zamienić swojemi bombami i nazawsze usunąć z widowni świata, ceniąc go na równi ze starym, spróchniałym domem, z którego żadnego nie może już być pożytku.
Angiolo, milcząc dotychczas, z najwyższem zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Na młodocianej jego twarzy wrażenia odbijały się krasą przelotnych rumieńców, zwłaszcza niebieskie jego oczy świeciły płomiennemi błyskami, tak dalece chciał on brać udział w pracy nad ludem którego samopoznanie należało rozbudzić.
— Tak — rzekł zwolna swoim czystym, muzykalnym głosem — tak, Rzym trzeba zmieść, nie pozostawiając kamienia na kamieniu, lecz tylko dlatego, by go następnie odbudować jeszcze wspanialej!...
Orlando roześmiał się i z pobłażliwem szyderstwem spytał łagodnie:
— Ach, więc chcesz następnie odbudować?... Jakże to szczęśliwie dla Rzymu!
Angiolo wstał i powtórzył głosem drżącym, prorokując w natchnieniu:
— Tak, Odbuduję Rzym! odbuduję Rzym wielki, piękny, niezrównany w swej szlachetności! Nie jestże dla jutrzejszego świata potrzebną jedyna stolica, arka przymierza, punkt zborny całej ludzkości?... Czyż inne miasto może tem być w przyszłości, czem Rzym... ten nasz Rzym, od tylu wieków proroctwami oznaczony, jako miasto wieczne, nieśmiertelne, w którem się rozgrywać będą losy narodów... Lecz aby Rzym mógł się stać tą świątnicą narodów, będących już tylko jednym narodem, stolicą świata, ku której corocznie dążyć będą na wielkie obrady mędrcy i przedstawiciele najodleglejszych krain, trzeba Rzymu innego niż dzisiejszy. To, co teraz nazywamy Rzymem, trzeba zburzyć, ogniem oczyścić z jadu i kału, nagromadzonego przygotowawczym porodem poprzednich pokoleń. A gdy słońce wypije zarazę ze zgliszczy i starej ziemi, odbudujemy Rzym dziesięć razy piękniejszy, dziesięć razy większy, niż był kiedykolwiek. Rzym przyszłości będzie miastem prawdy i mądrej dobroci. Będzie cały ze złota i z marmuru a ciągnąć się będzie od morza do gór Albańskich, wypełniając cały obszar Kampanii. Ludność tej stolicy liczyć się będzie na dziesiątki milionów, a taki w niej będzie duch spokoju i rozumu, że każda ludzka jednostka żyć będzie radością swego bytu na ziemi. Rzym będzie wtedy matką, Rzym wtedy będzie królową, miastem jedynem i wiecznie panującem nad obszarem świata!
Piotr słuchał tych słów z najgłębszym podziwem. Jakto... więc krew Augusta aż tu się przejawia?... W wiekach średnich papieże, spadkobiercy rzymskich cezarów, przebudowali Rzym, gnani żądzą wiecznego panowania i podboju całej ziemi i jej mieszkańców. Ostatniemi czasy, gdy zjednoczony naród włoski zdobył Rzym jako upragnioną swą stolicę, natychmiast uległ atawicznemu szaleństwu powszechnego panowania i Rzym papieży chciał co rychlej przekształcić w nowożytną stolicę, piękniejszą od innych, ludniejszą od wszystkich miast świata i z gorączkowym pośpiechem zaczęto budować rozległe dzielnice dla mieszkańców, którzy nie nadciągnęli. Lecz oto teraz, anarchiści, ci znani niszczyciele, już ulegli odradzającemu się uparcie marzeniu i jeżeli pragną zburzyć, to jedynie dla zbudowania czwartego Rzymu, potwornie wielkiego, potwornie pięknego, gdzie ludzkość cała żyć będzie w braterskiej łączności. A więc znamienne cechy tej rasy nigdy żadnej nie ulegną odmianie?... Duma narodowa pozostanie zawsze nieukróconą?... I krew ich nie przestanie być palona żądzą panowania nad światem?... August dosięgnął szczytu tych pragnień, ujął całość władzy w swe dłonie i przekazał to dziedzictwo całej swej potomności. Wszak w każdem sercu tu zrodzonem, tętni gwałtowna instynktowna wiara, że świat cały do Rzymu legalnie należy i powinnością jest dążyć do odzyskania tych praw, przedawnić się niemogących. Żądza tych pragnień tchnąć się zdawała tu z każdego kamienia starożytnej stolicy, z każdego pyłu tej ziemi, odurzając wszystkie mózgi i wszystkie serca, wyrosłe w podniecie historycznych wspomnień, w tradycyi niezrównanie świetnej przeszłości. Każdy tu marzył o Rzymie, jako o mieście mającem być jedynem na ziemi miastem, panującem w przeszłości i mającem zapewnione panowanie na przyszłość całą, miastem jaśniejącem nad światem, jak to wyrzekły niegdyś wyrocznie. I Piotr przypomniał sobie teraz owe cztery litery S. P. Q. R. (Senatus Populus Que Romanus) starożytnego, potężnego Rzymu, które odnalazł w teraźniejszym Rzymie na wszystkich murach, znakach, nawet na miejskich wozach, wywożących każdego poranku śmieci uliczne. Był to jakby rozkaz, dany przeznaczeniu o konieczności ostatecznego tryumfu.
— Znam ja ten czwarty twój Rzym — mówił teraz Orlando, uśmiechając się do rozegzaltowanego młodzieńca. — Jest to Rzym, stolica powszechnej rzeczypospolitej, o której marzył Mazzini. Tylko że on chciał także w niej widzieć papieża... Widzisz, mój chłopcze, jeżeli my, starzy republikanie, odstąpiliśmy od naszych pragnień i złączyli się z królem, to jedynie z obawy, aby ojczyzna przez nas wywalczona nie wpadła w ręce niebezpiecznych waryatów, którzy zamącili ci trzeźwość sądu, bo wtedy znów byłoby wszystko do zdobycia na nowo i może z większym trudem. Przystaliśmy więc na monarchiczną formę rządu, bo nie jest ona o wiele inną, jak rzeczpospolita parlamentarna... A teraz, mój chłopcze, pocałuj mnie na pożegnanie i bądź rozsądny... pamiętaj, że matka twoja umarłaby z bólu, gdyby ci się wydarzył jaki przypadek... Tak, możesz mnie pocałować, pomimo wszystko...
Angiolo zbliżył się i zarumienił z zadowolenia, gdy stary bohater pocałował go serdecznie. Ukłonił się następnie Piotrowi i wyszedł, nie rzekłszy już słowa, cały pogrążony w swych snach na jawie.
Nastąpiło teraz chwilowe milczenie, ale oczy Orlanda padły na rozrzucone na stole dzienniki, więc zaczął mówić o smutnej katastrofie w pałacu Boccanera. Wszak Benedettę ukochał, jak córkę podczas przykrych dni, które przeżyła pod jednym dachem z nim i z jego synem. Ze szczerem współczuciem zastanawiał się teraz nad nagłą jej śmiercią, nad tragicznym jej losem, który poniósł ją do grobu równocześnie z tym ukochanym krewnym, z Dariem, umiłowanym przez nią od lat najmłodszych. Orlando znajdując, że dzienniki nie dość jasno mówią o tej podwójnej, nagłej śmierci, zaczął się rozpytywać Piotra o bliższe szczegóły, gdy wtem wbiegł do pokoju zadyszany Prada, widać pilno mu było niezmiernie być tu obecnym i bronić się w razie, gdyby ten ksiądz powiedział coś nieoględnie a może umyślnie. Twarz hrabiego świadczyła o katuszy i niepewności, jaka go dręczyła. By tu przybyć, zerwał posiedzenie, odprawił osoby, które do siebie zawezwał, nie zważając na ważność spraw w toku będących, na zachwiane swe interesa materyalne, grożące ruiną, lecz przedewszystkiem chciał natychmiast módz być przy ojcu. To jedno stało się dla niego koniecznością, więc nie słysząc nawet, co do niego mówiono, wybiegł z sali posiedzenia i pędem wbiegł na górę.
Zadrżał, spojrzawszy na ojca, którego twarz zalana była łzami. Zaczął przypuszczać, że przychodzi za późno, że ojciec już wszystko wie i kona z bólu nad postępkiem swego syna.
— Ojcze, co tobie, dlaczego płaczesz?...
I padłszy na kolana przy fotelu starca, ujął go za ręce i wpatrywał się w jego twarz z takiem ubóstwieniem, jakby chciał krwią swoją okupić każdą możliwą przykrość, ćmiącą pogodę twarzy ojca.
— Płaczę nad śmiercią tej pięknej, młodej kobiety... Właśnie powiedziałem panu Fromont, że dzienniki nie dają dostatecznych objaśnień tej smutnej katastrofy... Owe śmierci nagłe... są zawsze takie nadzwyczajne... a często tyle kryjące...
Prada wstał i na bladej jego twarzy błysnęło trochę uspokojenia. Więc ksiądz jeszcze nic nie powiedział. Lecz co za okropne położenie! Wszak zaraz może zacząć mówić... i opowiedzieć wszystko!...
Orlando, zwróciwszy się znów w stronę Piotra, prosił rozrzewniony:
— Byłeś tam obecny... wszystko widziałeś... opowiedz więc, jak się to stało?...
Prada spojrzał na Piotra. Wzajemnie wzrok w sobie utkwiwszy, wypowiedzieli sobie wszystko, odtwarzając w myśli przebieg dnia razem spędzonego we Frascati, gdy wracając powozem ku Rzymowi, napotkali kroczące przeznaczenie w postaci księdza Santobono, niosącego koszyk z figami. Jakże dziwnym zbiegiem okoliczności tak długo rozmawiali o truciźnie, jeszcze będącej w użyciu, jak za dawnych czasów! Mówili o truciźnie, nie przypuszczając, że siedzący naprzeciwko nich Santobono, kołysze ją troskliwie na swoich kolanach! Ach, a zwłaszcza wypadek zaszły w pustej, przydrożnej karczmie, ta czarna kokoszka, który padła trupem po zjedzeniu porwanej figi z koszyka Santobona! A potem, tej samej nocy, ów świetny bal w przepysznych salonach pałacu Buongiovanni! Wreszcie powrót piechotą w stronę pałacu Boccanera, zatrzymanie się hrabiego, który zapaliwszy cygaro, śpiesznie odszedł, nie oglądając się po za siebie i dozwalając, by los rozporządził śmiercią. Całość tych wydarzeń Piotr i Prada przeżywali teraz, patrząc na siebie, nie potrzebowali mówić, bo pewnymi byli, że się odgadli wzajemnie i to w zupełności, aż do głębi duszy.
Piotr nie zaraz odpowiedział na żądanie starca. Wreszcie szepnął:
— Jakie to okropne, okropne!...
— Domyślałem się, że tak być musiało — rzekł Orlando. — Lecz możesz wszystko nam opowiedzieć... Mój syn przebaczył... wobec śmierci zapomniał..
Prada znów szukał wzroku Piotra a spotkawszy się z nim, rozpaczliwy położył nacisk, błagając o tajemnicę. Piotr wzruszył się tą niemą a tak wymowną prośbą. Przypomniał sobie niepokój tego człowieka podczas balu, katuszę zazdrości, jaką tam ponosił... tak, musiał szalenie cierpieć, by potem zemstę swą pozostawić losowi. Lecz jakże okrutnie ten los postąpił i jakaż musiała być rozpacz Prady, gdy się dowiedział, co zaszło w pałacu Boccanera. Musiał zdrętwieć z bólu! Wszak tyle nie żądał dla zadowolenia swej zemsty! Wykrycia jej nie lękał się, wiedząc, że kardynał Boccanera sprawę pochowa w imię dobrej sławy Kościoła. Lecz Prada czuł się przywalony całem tem zajściem, a może chwytał go także ból, skutkiem śmierci tej pięknej, młodej kobiety, której tak namiętnie pożądał i nigdy nie posiadł; ona teraz spoczywa w grobie na zawsze, przyciśnięta i utulona w pieszczocie innego mężczyzny, tego wybrańca, ulubieńca płomiennego jej serca. A teraz, pomimo pozornego spokoju, drżał i konał z obawy kary, jaka mogła go spotkać. Lękał się, by los, zawsze będący w pochodzie, nie zatrzymał się dla rzucenia gromu w ukochanego, ubóstwionego ojca. Wobec możności tego gromu, czuł się słabym, jak dziecko, lękliwym, trwożnym i pokornym, jak dziecko, z obawą wyczekujące zasłużonej kary.
Piotr rzekł zwolna, jakby szukając i dobierając słów:
— Z dzienników zapewne panowie już wiecie, że najpierw umarł młody książę Boccanera a prawie że równocześnie zmarła Benedetta, całując go po raz ostatni... A jakie są przyczyny śmierci, co ją spowodowało... wszak doktorzy nawet bronią się od wypowiedzenia stanowczego zdania, bo nie wiedzą a przynajmniej ściśle nie znają...
Zatrzymał się, bo wspomniał na głos umierającej Benedetty, dającej mu okrutny rozkaz: „Gdy zobaczysz jego ojca, powiesz mu, te przeklęłam jego syna. Chcę, by to wiedział i powinien to wiedzieć w imię prawdy i w imię sprawiedliwości“. Czyż ma spełnić tę ostatnią wolę umierającej?... Czy rozkaz ten ma uważać za konieczny, który spełnić powinien?... Chociażby wiedząc, że krew i łzy popłyną, gdy wypowie treść słów przekazanych?... Chwilę wahał się, tocząc z sobą ciężką walkę. Czy ma być posłuszny zmarłej, czy też puścić jej słowa w niepamięć, ulegając swej naturze, skłonnej przebaczać najcięższe winy?... Lecz pocóż wywierać zemstę na tym starcu?... Pocóż spełniać tak okrutną misyę, kiedy żadnej już dla nikogo nie będzie ztąd korzyści?...
Prada musiał odczuwać walkę, jaką Piotr z sobą toczył, walkę, w której chodziło o los jego ojca, więc spojrzeniem błagał jeszcze namiętniej o litość dla starca.
Piotr mówił w dalszym ciągu:
— Z początku mniemano, że choroba pochodzi z niestrawności, lecz wobec gwałtownie wzmagającego się zła, powstał popłoch w całym domu i posłano po doktora...
Ach oczy, oczy Prady w tej chwili! Wyraz ich był rozpaczliwy a zarazem mieszczący w sobie tyle wzruszenia i błagalnej siły, że Piotr stanowczo poczuł, że nie wypowie okrutnej prawdy. Nie spuści kary na tego starca tak niewinnego! Wszak nic nie przyrzekł, do niczego się nie zobowiązał, więc wszystko pominie, chociażby przez wzgląd na pamięć o zmarłej, w imieniu której popełniłby zbrodnię, spełniając wolę jej zemsty. Prada musiał teraz cierpieć tak srogą katuszę, że już w części odpokutował, a więc sprawiedliwości stało się już zadość. Po małej więc przerwie, Piotr kończył mówić:
— Gdy doktór przyszedł, natychmiast poznał oznaki zgniłej gorączki... Zatem rodzaj choroby młodego księcia jest ściśle oznaczony i nie ulega wątpliwości... Dziś rano byłem na pogrzebie, uroczystość była piękna i bardzo wzruszająca.
Orlando przestał nalegać i rzekł tylko, że i on był niezmiernie wzruszony przez cały ranek, myślą biorąc udział w tym pogrzebie. Prada zaś, stojąc, trzymał oburącz za poręcz krzesła, w obawie, że padnie, twarz miał trupio bladą a na całem ciele czuł występujący zimny pot śmiertelny. Oczy jego wciąż jeszcze patrzały na Piotra, lecz z nieskończoną słodyczą, podzięką i wdzięcznością.
— Wyjeżdżam dziś wieczorem — rzekł Piotr, pragnąc ukończyć nużącą rozmowę. — Zatem nie pozostaje mi, jak pożegnać się z panami i zapytać ich, czy nie mają jakich poleceń do Paryża?...
— Nie, nie mam żadnych poleceń — rzekł Orlando.
Wtem przypomniawszy coś sobie, zawołał z żywością:
— Owszem... owszem, będę cię prosił o rzecz dość dla mnie ważną... Czy przypominasz sobie ów szkolny podręcznik, napisany przez mojego obozowego kolegę i przyjaciela, Teofila Morin, który należał do Tysiąca dowodzonego przez Garibaldiego? Otóż Morin życzyłby sobie, aby ten podręcznik został przetłomaczony i przyjęty we włoskich szkołach. Powiesz mu, że jestem niewymownie rad z obietnicy, jaką mi uczyniono, że podręcznik przez niego ułożony znajdzie zastosowanie w naszych szkołach, wszakże pod warunkiem zaprowadzenia w książce zmian nieodzownie koniecznych... Luigi, podaj mi proszę książkę, leżącą tam na brzegu półki.
A gdy mu syn przyniósł żądaną książkę, Orlando, roztworzywszy ją, pokazał Piotrowi notatki, jakie porobił ołówkiem na marginesach i wytłómaczył, jakich zmian życzono sobie od autora.
— Prosiłbym cię, abyś był tak dobry i zaraz po przyjeździe do Paryża poszedł z tą książką do mojego kochanego kolegi, adres jego masz napisany przezemnie na okładce. Tym sposobem oszczędzisz mi trudu pisania do niego długiego listu, wreszcie żywem słowem powiesz mu w parę minut więcej i lepiej, aniżeli ja na kilkunastu stronicach listownie... Przytem polecam ci, abyś mojego kolegę Morina uściskał serdecznie odemnie; powiesz mu, że go zawsze bardzo kocham, z całego serca, które u mnie się nie starzeje i pozostało równie gorące, jak w owe pamiętne czasy, gdyśmy obadwaj jako młodzi ludzie pędzili życie w obozie i bili się jak zuchy, chociaż kule jak grad padały.
Wszyscy zamilkli, jak zwykle w chwili rozstania ze szczerym przyjacielem. Wreszcie Orlando rzekł z tkliwością:
— Chodź i uściskaj mnie na odjezdnem... Pocałuj mnie tak, jak Angiolo, gdy ztąd wychodził... Jestem już tak stary, że wy wszyscy młodzi możecie mnie uważać za waszego dziada... mój drogi... życzę ci odwagi, spokoju i wiary w życie, bo to jest najważniejszą naszą dźwignią.
Piotr do łez był wzruszony tem serdecznem pożegnaniem, więc też z całego serca pocałował oba policzki starca, który zatrzymał go jeszcze chwilę przy swoim fotelu i jedną ręką ściskając z siłą dłoń Piotra, drugą wskazał na czarująco piękną panoramę Rzymu, tonącego w mgłach, mówiąc:
— Drogi mój, złóż mi przysięgę, że zawsze kochać będziesz nasz Rzym! Kochaj Rzym, bo on jest kolebką nas wszystkich, bo on wspólną naszą matką! Kochaj Rzym za jego przeszłość i kochaj ze względu na przyszłość, do której się gotowi... Nie mów nigdy, że Rzym skończył już swoją rolę... kochaj Rzym... kochaj, by mógł być i trwać na zawsze w swem niezrównanem pięknie, w ponęcie nieskończoności swego uroku!
Piotr, uniesiony uwielbieniem dla tego starca, z taką miłością mówiącego o swem mieście jak młodzieniec, gdy mówi o ubóstwianej przez siebie kobiecie, raz jeszcze czule go ucałował, znajdując, że jest pięknym i wielkim ze swą gorącą nadzieją odrodzenia się dawnej świetności Rzymu. W myśli Piotr teraz widział tego drugiego starca, kardynała Boccanera, który równą gorzał miłością dla Rzymu, lecz obstając w swych wierzeniach, inaczej budujących wielkość przeznaczeń stolicy Katolicyzmu i świata. Dwaj ci ludzie, Orlando i kardynał Boccanera, stali na dwóch przeciwnych krańcach miasta i wyniosłością postaci wyrósłszy wysoko, wyczekiwali przyszłości.
Pożegnawszy się z hrabią Prada i, wyszedłszy na ulicę, Piotr wracał do pałacu Boccanera, by zapakować swoje rzeczy i być gotowym do wieczornej podróży. Wszystkie pożegnalne wizyty już złożył i tylko chciał raz jeszcze podziękować donnie Serafinie i kardynałowi za doznaną gościnność w ich domu. Wyjątkowo i tylko dla niego uchyliły się drzwi prywatnych apartamentów państwa domu, bo wróciwszy z pogrzebu, donna Serafina i kardynał zamknęli się każde u siebie, wydawszy rozkazy, by nikogo do nich nie dopuszczano. Pusto i głucho było w rozległym pałacu, a zapadający zmrok osłaniał tu wszystko melancholijnym kirem beznadziejnego smutku. Gdyby nie Wiktorya, która nadeszła i dotrzymywała mu towarzystwa, Piotr mógł był przypuszczać, że znajduje się sam jeden w opuszczonym pałacu. Poprosił Wiktoryę, by mógł zjeść ostatni obiad w towarzystwie don Vigilia. Lecz ten zamknął się w swoim pokoju i nie odezwał się na stukanie Wiktoryi. Piotr, nie chcąc odjeżdżać bez pożegnania się z sekretarzem kardynała, poszedł pod drzwi jego pokoju, lecz napróżno czekał, by się otworzyły. Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, Piotr domyślał się, że don Vigilio, opanowany większą niż kiedykolwiek bojaźnią, przez chorobliwą przezorność upierał się przy swojem i nie chciał go widzieć przed wyjazdem, lękając się tem narazić wszystkowiedzącym jezuitom. Zatem umówiwszy się z Wiktoryą, że obiad zje o godzinie ósmej, Piotr zajął się ułożeniem swoich papierów, bielizny i ubrania. Wiktorya, przyniósłszy zapaloną lampę, chciała mu w tem pomódz, lecz podziękowawszy jej za uprzejmość, sam się do tego zabrał.
Z powodu przedłużonego pobytu w Rzymie, musiał sprowadzić z Paryża trochę bielizny i ubrania, więc teraz wszystko to nie mogło się pomieścić w małej walizce, z którą przyjechał; przewidziawszy tę okoliczność, kupił niewielki kuferek i otworzywszy szafy i szuflady, prędko wszystko ułożył do drogi, zapakował, zamknął na klucz zarówno kufer, jak ręczną swą walizkę. Była godzina siódma, zatem miał jeszcze całą godzinę oczekiwania na obiad. Usiadł i zaczął myśleć, czy czego nie zapominał, obejrzał raz jeszcze szuflady i znów usiadł, żegnając się z temi ścianami, wśród których spędził całe trzy miesiące.
Oczy Piotra z upodobaniem zawisły na obrazie, przedstawiającym młodą nieznaną i płaczącą kobietę, wypędzoną z rodzinnego pałacu. Obraz ten, namalowany przez niewiadomego mistrza, silnie oddziaływał na Piotra od pierwszego dnia, gdy tu zamieszkał. Światło lampy wybornie nań obecnie padało, wywołując całą moc jego piękności. Patrzał na obraz i z upodobaniem odtwarzał przepędzone przed nim chwile, gdy wtem zapukano do drzwi.
Z niemałem zdziwieniem Piotr ujrzał wchodzącego Narcyza Habert, który przed trzema dniami wyjechał do Florencyi, dogadzając w ten sposób porywowi swych artystycznych zamiłowań. Narcyz zaraz na wstępie zaczął przepraszać za to najście, jakiego się dopuszczał w ostatniej chwili przed wyjazdem Piotra.
— Wiem, że wyjeżdżasz dziś wieczorem i jak widzę, rzeczy twoje już są złożone... przyszedłem, bo chciałem cię jeszcze raz widzieć... Ach, mój drogi, ileż to strasznych rzeczy zaszło od ostatniego naszego spotkania... a jednak wszak ten bal u Buongiovannich był nietak dawno! Wróciłem z Florencyi dziś po południu, nie mogłem przeto być na pogrzebie... Lecz pojmujesz, jakie wstrząsające i przykre wrażenie sprawiła na mnie wiadomość o nagłej śmierci dwojga naszych przyjaciół...
Zaczął się rozpytywać Piotra, przeczuwał bowiem, że kryje się w tej katastrofie dramat, znany tylko najbliższym osobom. Znał dobrze złowrogie legendy Rzymu i domyślał się czegoś wyjątkowo przerażającego, lecz nie przynaglał Piotra, będąc bardzo ostrożnym i lękając się badać zbyt ważne cudze tajemnice. Zachwycił się więc tylko wyczutem przez siebie pięknem pary kochanków, zmarłych w miłosnym uścisku. Musiało to być coś nadludzkiego! I zżymał się z gniewu, że nikt nie naszkicował, chociażby rysunku z tej przepięknej grupy.
— Dlaczegóż ty nie pochwyciłeś za ołówek?... Cóż to szkodzi, że nie umiesz rysować. Byłbyś to oddał naiwnie, wprost tylko uczuciem, i byłbyś może stworzył arcydzieło!
A potem nieco spokojniej dodał:
— Ach, ta biedna Benedetta, ten biedny Dario! Lecz nie należy tak bardzo się roztkliwić... bo mieli, posiedli, rzecz najważniejszą, to jest piękno... tu, mój drogi, wszystko może przepaść, zmarnieć, lecz jest rzecz jedna, której nikt temu krajowi wydrzeć nie zdoła, to jest piękno, nieśmiertelność piękna!
Ta uwaga zastanowiła Piotra. I zaczęli mówić o Włoszech, o Rzymie, Neapolu i Florencyi. Ach Florencya!... — powtarzał z omdlewającym zachwytem Narcyz. Zapalił papierosa i mówił coraz wolniej, powłóczyste spojrzenie wodząc po ścianach pokoju.
— Musiało ci być dobrze w ciszy tych pokojów?.... Nigdy tu nie byłem na tem piętrze...
Wtem oczy jego zatrzymały się na obrazie, na który padało światło lampy. Twarz mu się natychmiast zmieniła, zaczął mrugać szybko powiekami, zerwał się z miejsca i zbliżył do obrazu.
— Co to jest?... Co to jest?... Ach, jakie to piękne... jakie wspaniale piękne!...
— Prawda, że piękne?... — rzekł Piotr. — Ja się na malarstwie i na sztuce nie znam, lecz ten obraz wzruszył mnie od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem... niejednokrotnie stawałem przed nim i rozmarzony, czułem żywsze bicie serca, gwałtowną chęć zrozumienia symbolu tego arcydzieła, odgadując, że artysta wiele nim wyraził a zarazem tajemnicą osłonił...
Narcyz milczał teraz i z natężoną uwagą patrzał na obraz, badając go okiem znawcy i wytrawnego specyalisty, który od pierwszego razu może zawyrokować o autentyczności dzieła i oznaczyć pieniężną jego wartość. Jakże wielką była radość, odbijająca się na ładnej twarzy wytwornego wielbiciela sztuki, jakim był ten jasnowłosy młodzieniec z wystrzyżoną grzywką ponad czołem i bujnem puklami, nieledwie że spadającemi na ramiona, podług dawnej mody florenckiej. Nie mogąc już dłużej tłumić w sobie nadmiaru rozkoszy, zawołał:
— Botticelli, ten obraz... stworzył Botticeili!... Nie ma najmniejszej wątpliwości... Jestem zupełnie tego pewny... Patrz na te ręce... patrz na fałdy draperyi... Albo ten ton włosów, sposób wykonania, poryw całej kompozycyi!... Botticelli!... to Botticelli, Botticelli!...
Uniesienie Narcyza nie miało granic, wzrastając w miarę jak wpatrywał się w obraz, jak przejmował się prostotą a zarazem głębokością jego treści. Czyż nie pozostało to krańcowo współczesnem?... Mistrz przewidział naszą epoką pełną bólu, nasze niepewności i zaniepokojenia wobec niewidzialnego, naszą rozpacz przed drzwiami tajemnic, nazawsze nieprzystępnych. Ta postać młodej, płaczącej rozpaczliwie kobiety o niewidzialnych rysach, była symbolem nędz tego świata. Ach, ten Botticelli, ten mistrz niezrównany! Jakże był szczęśliwy, oglądając to nieznane nikomu arcydzieło, niepomieszczone w żadnym katalogu! Co za odkrycie!
Zamilkł, lecz prawie zaraz zapytał trzeźwiejszym już głosem:
— Czy wiedziałeś, że Botticelli stworzył to arcydzieło?...
— Nie. Któregoś razu zapytałem się don Vigilia, jakiego malarza jest ten obraz, lecz nie umiał mi odpowiedzieć, mało się tem zajmując. Zapytywałem także Wiktoryę, lecz ta ruszyła ramionami, mówiąc, że tego rodzaju graty chętnie wyrzuciłaby na śmietnik.
— Jakto?... Więc nikt w tym domu nie wie, że tu wisi na ścianie autentyczny Botticelli! Ach, jakże w tem niedbalstwie poznaję ducha tych wielkich rodzin książąt rzymskich! Na sztuce się nie znają, oceniając obrazy tylko za pomocą etykietki, przyczepionej do ramy. A jednak patrz, posiadają takie arcydzieło! Takiego mistrza! Prawda, że ten obraz potrzebuje odnowienia, lecz gdy zostanie oczyszczony z pyłu, zapromienieje swą pięknością... tak, to płótno doprowadzone do porządku może być ozdobą pierwszorzędnego zbioru obrazów i cena jego może dojść co najmniej...
Nagle urwał, nie chcąc powiedzieć cyfry, na jaką obraz ocenił i, jakby dla dokładniejszego zbadania go, zbliżył się, przypatrując mu się bliżej.
Wtem weszła Wiktorka a za nią Giacomo, by nakryć stół do obiadu. Narcyz, spostrzegłszy ich, odwrócił się plecami do obrazu i przestał o nim mówić. Piotr, który poznał się na tym wybiegu, odgadywał teraz plany, układające się w głowie Narcyza, wiedział bowiem, że ten anielski młodzieniec o wyglądzie zapożyczonym z obrazu szkoły florenckiej, był człowiekiem obrotnym, umiejącym zręcznie dobić targu, zawsze dla siebie korzystnego. Mówiono nawet, że był prawdziwym sknerą. Pozornie naturalnym ruchem Narcyz zbliżył się teraz do innego obrazu, będącego niezręczną, lichą kopią jakiegoś malowidła z osiemnastego wieku i wyobrażającego Matkę Boską. Popatrzywszy chwilę, zawołał:
— Wcale ładny obraz! Tak, wcale ładny, ta Matka Boska jest dobrze malowana... Patrzę... i przypominam sobie, że jeden z moich przyjaciół prosił mnie o kupienie kilku starych obrazów...
A zwróciwszy się do Wiktoryi, zapytał:
— Jak myślisz, Wiktoryo, czy donna Serafina i kardynał zgodzą się, jeżeli im zaproponuję kupno niektórych obrazów, niemających dla nich żadnej wartości?...
Wiktorya machnęła rękoma na znak, że gdyby to od niej zależało, pozwoliłaby zabrać wszystkie te niepotrzebne starzyzny, przeszkadzające omiatać ściany i rzekła:
— Moi państwo nie mogą sprzedać kupcom, bo to zaraz rozniosłoby się po mieście i byłyby ztąd niepotrzebne plotki, lecz znajomym to co innego... jestem nawet przekonana, że z przyjemnością pozbędą się takich obrazów, jak te, które tu wiszą... Tembardziej, że na utrzymanie domu, potrzeba im niemało pieniędzy... a pieniądze niezawsze się znajdują...
Piotr chciał Narcyza zatrzymać na obiad, lecz ten wymówił się, dając słowo honoru, że jest zaproszony i oczekiwany w innem miejscu, nawet zakłopotał się, spojrzawszy na zegarek, bo przyjdzie tam spóźniony. Uścisnąwszy więc obiedwie dłonie Piotra, wyszedł pośpiesznie, życząc mu szczęśliwej podróży.
Wybiła godzina ósma. Piotr usiadł przed stolikiem, nakrytym do obiadu i pozostał sam z Wiktoryą, która podawała mu potrawy, przyniesione w koszu przez Giacoma. Wyprawiwszy go, zawołała:
— Ten Giacomo podobny jest do nich wszystkich... Powiadam panu, że ludzie tutejsi zabijają mnie swoją ślamazarnością. Lecz dziś, już od rana postanowiłam sobie, że sama panu usłużę przy ostatnim obiedzie... Nawet postarałam się, aby obiad był zrobiony na nasz francuzki sposób... Bo oni nawet potrawy mają inne, niż nasze...
Piotr się uśmiechnął, dziękując jej za uprzejmość, przytem rad był, że nie jest sam podczas tego ostatniego obiadu, bo z Wiktoryą, jako z rodaczką, chętnie rozmawiał. Podziwiał zarazem jej prosty a tak zdrowy rozsądek, który ją bronił od poddania się rozpaczy. Zwykła wesołość Wiktoryi była jeszcze przyćmioną smutkiem śmierci Benedetty, którą niezmiernie kochała, lecz nie pozwalając sobie na ból i łzy, nie przestała się krzątać po domu, a liczne zajęcia, jakie miała sobie poruczone, trzymały ją w równowadze. Czynną była i żwawą, bo zgadzając się z losem, który jej wyznaczył być sługą, przywykła do cierpienia i zawsze była przygotowaną do najbardziej niespodziewanych katastrof. Teraz, podając talerze i zmieniając nakrycie, rozmawiała prawie wesoło:
— I powiedzieć, że pojutrze rano pan będzie w Paryżu! Mnie, bo się często wydaje, że dopiero wczoraj wyruszyłam w świat z mojej wioski. Ach, żeby pan wiedział, jak w Auneau jest ładnie! Jaka tam ziemia żyzna! Nie tak jak tu; na tutejszych gruntach nic też nie rośnie, a każdą grudkę ziemi czuć siarką. Ach w Auneau co innego! Wierzby rosną wzdłuż rzeczki, a nad wodą tak chłodno, przyjemnie... Albo w naszym lasku jak ślicznie, nigdzie takiego mchu nie widziałam... A ich drzewa, to co?... Możnaby myśleć, że z blachy są wykrojone, a słońce mają takie głupie, że zaraz na wiosnę spali wszystkie trawy... Oj ciężko mi tu było w pierwszych latach... za deszczem tak tęskniłam, że zdawało mi się, iż niechby spadł a stanę na dworze, na plusku, by się oczyścić z tego wstrętnego ich kurzu. O tak, nawet i teraz się zdarza, że gdy pomyślę o naszych łąkach, o naszych drzewach, o naszej wiośnie w Anneau, to serce mi bije jak młotem... Ach, jak tam ślicznie rankami podczas lata, gdy rosa spadnie... to tak się wszystko śmieje i błyszczy w słońcu... Och, nigdy, nigdy się nie zżyję z tym ich piekielnym Rzymem! Panie, jacy tu ludzie i jaki kraj inny niż u nas!...
Piotr uśmiechał się, słuchając utyskiwań Wiktoryi, która po dwudziestu pięciu latach pobytu w Rzymie, uważała się za obcą i sercem całem pozostała francuzką, tęskniącą za szarem niebem północy i za bujną zielonością wioski rodzinnej. Patrzał na nią ze współczuciem, bo sam ze wzruszeniem myślał o powrocie do Francyi, wreszcie rzekł z nienacka:
— Jedź ze mną, Wiktoryo... teraz nic cię tu nie wiąże... młoda pani twoja umarła, więc możesz wracać do swojej wioski...
— Ja wracać?... Ja tam miałabym powrócić? — zawołała z najwyższam zdziwieniem. — Nie, panie... to jest wprost niemożliwe. Nie mogę tego zrobić, donna Serafina przyzwyczaiła się do moich usług, więc nie mogę się okazać niewdzięczną i opuszczać jej, oraz Jego Eminencyę, teraz, gdy takie nieszczęście na nich spadło. Wreszcie, cóżbym ja robiła, wyjechawszy ztąd?... Nie, mój kąt teraz tu i tu umrę...
— Więc nigdy nie powrócisz do Anneau?...
— A nie, z pewnością nie.
— I wszystko ci jedno, że po śmierci złożą cię w tutejszej ziemi, którą, jak powiadasz, czuć siarką?...
Roześmiała się głośno.
— Ach, panie, po śmierci to już mi zupełnie wszystko jedno, gdzie złożą moje ciało... Wtedy wszędzie dobrze, wszędzie się wtedy śpi jednakowo. Jakie to dziwne, że pana zawsze niepokoi, co będzie po śmierci. Wtedy wszystko skończone i nie ma już nic, zupełnie nic. Mnie jedno tylko w tem cieszy, to że przynajmniej po śmierci człowiek sobie spocznie na dobre, na zawsze. Bóg przynajmniej to nam dał, nam biedakom, tak bardzo pracującym za życia. Pan wie, że ja się nie wdaję w pobożność, o nie, a jednak całe życie prowadziłam się uczciwie i nigdy, tak jak mnie pan tu widzi, nigdy nie miałam kochanka. Wspominać te rzeczy w moim wieku, to niby głupio, ale mówię panu, że tak było, że to rzeczywista prawda.
Śmiała się ze spokojem duszy, którą nic nie wytrąciło z równowagi, przyznawała także, iż czuje się bez grzechu. Piotr podziwiał przejrzystość jej życia, odwagę codziennie spełnianych obowiązków, praktyczny zmysł, pracowitość, oraz prostotę poświęcenia i przywiązania. Tak, wszystko to były cechy ludu francuzkiego, już niewierzącego i nigdy wierzyć niemającego. Ach, być taką duszą pełną prostoty! Ach, módz się położyć do snu wiecznego bez buntu, tylko z radością spełnionego na ziemi zadania!...
— Więc jeżeli kiedy będę przejeżdżał przez Anneau, to mam pokłonić się od ciebie łąkom i lasom tamtejszym?...
— Ach dobrze, dobrze! Niech pan powita odemnie tamtejsze drzewa i proszę im powiedzieć, że widzę je codziennie, zawsze piękne i zielone.
Gdy Piotr skończył jeść obiad, Wiktorya zawołała Giacoma i kazała mu sprzątnąć stół. Była teraz godzina ósma i pół, zatem jeszcze całą godzinę Piotr miał do rozporządzenia. Wiktorya radziła, by spokojnie pozostał w swoim pokoju, gdzie będzie mu lepiej, aniżeli na dworcu kolei żelaznej. Obiecała, że każe sprowadzić dorożkę o godzinie wpół do dziesiątej i przyjdzie go o tem zawiadomić, oraz zabrać jego rzeczy. Mógł więc być zupełnie spokojny i o nic się nie troszczyć.
Powiedziawszy to, wyszła a Piotr uczuł naraz ogromną pustkę dokoła siebie i jakieś nadzwyczajne oderwanie się od wszystkiego. Pokój, w którym przemieszkał trzy miesiące, wydał mu się teraz dziwnie niemy, nieokreślony, zamarły, już obcy. Miał dopiero odjechać a już niby odjechał. Rzym cały był już tylko obrazem, wspomnieniem, które wiedział, że nazawsze pozostanie w jego sercu i w żywej pamięci. Jeszcze godzinę miał tu pozostać. Godzinę, jakże to czasami niezmiernie długo! Wsłuchał się w ciszę pustego, ponurego pałacu, który zdawał się spać bezwładnie i głucho. Wtem niespostrzeżenie zamyślił się głęboko i począł wywoływać „Nowy Rzym“, tę książkę swoją, napisaną z takim zapałem, a którą przybył tu bronić przed surowością wyroku kongregacyi Indeksu.
Przypomniał sobie chwilę swego przybycia do Rzymu, gdy w pogodny, ciepły poranek, patrzał na miasto z wyżyn Monte Gianicolo, stojąc na skraju tarasu San-Pietro in Montorio. Wtedy ostatecznie postawił sobie pytanie: czy katolicyzm może się odrodzić? Czy może powrócić do pierwotnej czystości chrześciańskiej doktryny, by się stać religią jutrzejszej demokracji, wiarą zbawczą i ożywczą serc spragnionych pokoju i życia?... Ach, jakże wtedy był pełen zapału i nadziei! Dopiero co powstał z ciężkiej próby, jaką przebył w Lourdes i chciał znaleźć pokrzepienie zachwiane] duszy w tym Rzymie, na który spoglądał z taką gorącą miłością. Teraz widział, jak dalece się nie powiodła ta druga jego próba. Znał odpowiedź, jaką mu dał Rzym. Wyczytał ją w zwaliskach starożytnej Romy, w gmachach, pomnikach a nawet w samej naturze tutejszej ziemi. Wyraźnie stała ona wypisana w ludzie, na czołach prałatów i kardynałów, w papieżu. Nie, katolicyzm nie mógł się odrodzić! Katolicyzm nie mógł powrócić do pierwotnych swych założeń, nie mógł być religią jutrzejszego demokratycznego społeczeństwa, nie mógł się stać wiarą, darzącą zbawieniem chylący się świat. Dziś już tylko ułudnym wydawał się demokratyczny pierwiastek chrystyanizmu, nazawsze zrosłego z Rzymem, swoją stolicą. Katolicyzm, związany tradycyą i dogmatem, musiał obstawać przy dochodzeniu praw świeckiej władzy papieża a to wszystko skazywało go na wieczną nieruchomość, pomimo ewolucyjnych pozorów. Papież, więzień odosobniony od świata, po za spiżową bramą Watykanu, przez atawizm dzierżył w sobie nieprzerwane marzenie osiemnastu stuleci, którego celem było objęcie niepodzielnej władzy nad światem.
Piotr, rozumiał teraz całą bezzasadność rojonych przez siebie marzeń odrodzenia się Rzymu. Uniesiony współczującą miłością względem cierpiących, chciał dla nich znaleźć wybawienie i wierzył, że je odkrył w odrodzeniu katolickiego kościoła. Lecz tu, gdzie chciał znaleźć życie, napotkał tylko śmierć i popioły zniszczonego na zawsze świata. Na jego krzyk rozpaczy, na jego błaganie o nową religię, Rzym odpowiedział potępieniem jego książki, uznanej za heretycką, więc sam ją odwołał, bo z goryczą spostrzegł, jak dalece się łudził. Teraz przejrzał, bo poznał tutejsze dążenia, ale stało się to kosztem jego duszy, jego mózgu, bo oto padał znów zbolały i jęczy wśród gruzów zbudowanego przez siebie gmachu.
Przybył do Rzymu nie dla odnalezienia naiwności wierzeń, jakie na zawsze utracił w Lourdes, lecz dla umocnienia się w swej wierze inteligentnego człowieka, wznoszącego się po nad zewnętrzne symbole kultu, człowieka chcącego pracować dla dobra ludzkości, spragnionej prawdy i sprawiedliwości. A teraz wyjeżdżał zrozpaczony, ostatecznym rażony gromem i pytał sam siebie, co pocznie teraz z sobą?...
Co pocznie, rzucony na morze zwątpienia i negacyi?... Nigdy mu sutana nie ciężyła tak srodze na barkach, jak w chwili obecnej. Przypomniał sobie swój okrzyk, rzucony podczas rozmowy z monsignorem Nani, że dusza jego nie może się poddać, że zapał jego zbawienia świata miłością nigdy nie wygaśnie i że odpowie obecnie napisaniem innej książki, w której wskaże, na jakim gruncie wyrośnie nowa religia. Tak, napisze znów książkę! A w niej wypowie pomyłkę swoją i wszystko, co widział i słyszał w Rzymie; będzie to także książka o Rzymie, lecz o prawdziwym, o rzeczywistym Rzymie, nierozumiejącym współczucia, ani miłosierdzia, ani miłości bliźniego, o Rzymie konającym w dumie swej purpury.
Pilno mu teraz było znaleźć się już w Paryżu, wystąpić z Kościoła i podążyć chociażby do odszczepieństwa. I oto zaraz ztąd wyjedzie, wszystko już gotowe do podróży, rzeczy już zapakowane, wsiądzie do wagonu i stanie w Paryżu, gdzie natychmiast weźmie się do pisania zamierzonej książki. Tak, będzie on oczekiwanym odszczepieńcem, wielkim schyzmatykiem! Czyż wszystko oddawna nie zapowiada konieczności schyzmy?... Chwila jej nadeszła już stanowczo, dopomina się jej wzburzenie, panujące w umysłach zmęczonych staremi dogmatami a jednak pożądających religii. Leon XIII odczuwał niebezpieczeństwo tych pragnień, bo cała jego polityka ugodowa, okazywana miłość względem demokratycznych warstw społeczeństwa, miała na celu zjednanie jak najliczniejszych zwolenników, mogących bronić interesów Kościoła w zapowiadającej się walce. Ale sztuczne te zabiegi papieża mogły być tylko czasową podporą walącego się gmachu. Zręczne wymijania drażliwych kwestyj, dyplomacya i polityka nie mogą zadowolić zbyt długo wiecznie wyzyskiwanych i łagodnością podstępów zwodzonych ofiar. Nadchodzą wreszcie czasy, gdy katolicyzm nawet pozornych ustępstw zrzec się będzie musiał, by pozostać sobą, i wierny swej nieruchomości, starego, hieratycznego bożyszcza, zamknie się w Rzymie, podczas gdy zdala od stolicy papieztwa, zrodzą się nowe prądy, przekształcające naukę Kościoła. Może w krajach, gdzie Propaganda szerzy obecnie rzymsko-katolicką religię, zjawi się antypapież z władzą czysto duchowną, podczas gdy następca św. Piotra uparcie obstawać będzie w Watykanie za całością swej władzy nad światem. Gdzież się rozpocznie ten nowy zwrot?... Jaki biskup, jaki ksiądz stanie na jego czele?... A może we Francyi, w Paryżu, zajaśnieje ten wielki reformator, ten pożądany zbawca i mesyasz nowoczesnej epoki?...
Nowej religii, nowej religii nam potrzeba! — wołał Piotr w chwili wyjazdu swego z Rzymu, był to ten sam rozpaczliwy okrzyk, jaki wydzierał mu się z piersi, gdy przed kilku laty powracał z Lourdes do Paryża. Nowej religii, godzącej ludzi z życiem! Nowej religii mówiącej o sprawach człowieka na ziemi z zapomnieniem o śmierci i niebie!
Piotr, rozgorączkowany swojem marzeniem, widzieć się zdawał zapisane karty przyszłej swej książki, w której miał dokonać ostatecznego zniweczenia starego Rzymu, ogłaszając prawa odrodzonego chrystyanizmu. Wtem, oczy jego spoczęły na jakimś przedmiocie, leżącym na krześle. Z razu, zdziwiony, poznał, że to książka, a następnie spostrzegłszy, że to książka, którą mu powierzył Orlando dla odniesienia autorowi, zły był na siebie, bo zapomniawszy jej zapakować, mógł był z łatwością tu zostawić. Wziął ją do ręki i przed włożeniem do walizki, zaczął przerzucać. Był to klasyczny podręcznik szkolny, zawierający streszczenie różnych gałęzi wiedzy ludzkiej. Piotr był teraz pod nowem wrażeniem, patrzał na tę skromną książkę szkolną i nawał myśli, zrodzonych tym widokiem, wstrząsnął nim z niespodziewaną siłą. Wiedza, którą dotychczas wykluczał a przynajmniej na bok usuwał w swych marzeniach o nowej religii, wiedza wkroczyła w marzenie jego i poczuł, że opanowała je na zawsze z wszechpotężną siłą, właściwą prawdzie. Ten mały podręcznik szkolny, który wziął do ręki w chwili wielkiego duchowego napięcia, naraz zbudził go, nowe dając pojęcie, które doszczętnie zmiotło nietylko katolicyzm, pyłem dawnego gmachu będący, lecz zarazem i wszystkie koncepcye religijne, wszystkie hypotezy bozkości. Piotr naraz ujrzał jasno, że człowiek wiedzy nie może wierzyć w objawione prawdy, w tajemnice i dogmaty, w system roździelania nagrody lub kary, bo wiara jego zmarła już na zawsze a bez wiary katolicyzm nie może się ostać. Było to jakby ostrze noża, które spadło i na zawsze przecięło granicę. Wiedza jest zatem wszystkiem w przyszłości, ona jedna trwania wieków się nie lęka, bo ona jedna jest wieczną. Naiwnem jest mówić, że rozum nie sprzeciwia się wierze i że wiedza powinna być służebnicą Boga. Wszak skutkiem prawd, przez wiedzę zdobytych, Kościół ujrzał się zmuszony dla uratowania chociażby fragmentów Pisma, osłonić je zagadkową rozciągłością symbolu. Zdobycze wiedzy doświadczalnej nigdy się nie cofały, podczas gdy katolicyzm bezustannie cofać się przed niemi musiał i będzie zmuszony cofać się dalej i dalej, aż z konieczności zniknie bezpowrotnie. Wiedza nie może zbankrutować, bo nigdy nie obiecywała dać odrazu całkowitej prawdy, do zdobycia której dąży stopniowo, lecz zawsze zwycięzko. Ludzie zdrowi umysłowo, posiadający pożądaną równowagę władz umysłowych, zadawalają się tem dążeniem ku zdobywanym prawdom. Jeżeli zaś niewygasłem pragnieniem człowieka jest potrzeba religii, nie idzie za tem, by tą religią był katolicyzm, będący tylko jedną z wielu form religijnych, jakie poprzednio istniały i w przyszłości istnieć będą. Religie znikają, lecz uczucie religijne tworzy inne i tworzyć nie przestanie, chociażby z wiedzą idąc w parze.
Piotr uśmiechnął się, uprzytomniwszy sobie całą niedorzeczność działalności Kongregacji Indeksu, która potępia książki, pisane przez rozgorączkowanych marzycieli, upędzających się za chimerami, a pozostawia wolne posiadanie takich oto podręczników szkolnych, jak ten, który trzymał w ręku, chociaż każda taka książeczka jest najgroźniejszym nieprzyjacielem Kościoła, nieprzyjacielem tryumfującym, bo niosącym zagładę wierzeń i prawd objawionych. Niebezpieczeństwo dla Kościoła rozpoczyna się wraz z rozpowszechnieniem nauki czytania. Dziecko, umiejące sylabizować i czytać, spotyka się ze szkolnym programem, coraz to rozciąglejszym, z fizyką, z chemią, naukami przyrodniczemi a wtedy zakwestyonowanem jest wszystko, co nam Kościół do wierzenia podaje. Kongregacya Indeksu nie ma już siły na wytępienie tych szkolnych książeczek, będących żołnierzami prawdy, burzycielami wiary. Wszak nawet w katolickich szkołach, utrzymywanych przez papieża ze skarbu jałmużny świetopiętrza, muszą się pojawiać te drobne a tak niebezpieczne książki, które chociażby najstaranniej przebrane, mieszczą w sobie źdźbła wiedzy, mającej prędzej lub później nieodmiennie i koniecznie rozsadzić mury Watykanu i bazyliki św. Piotra. Ach, kongregacyo Indeksu, jakże pustą, śmieszną i marną jest cała twoja działalność!
Piotr otworzył swoją walizkę i wsunął do niej podręcznik, napisany przez Teofila Morina, przyjaciela starego Orlanda. Następnie otworzył okno; spojrzał w ciemności nocy, rozjaśnione srebrnym blaskiem księżyca. Noc była ciepła i smutna. Chmury nizko płynęły i łączyły się ze szmatami oparów, kryjących miejscami dachy domów po za Tybrem. Piotr się zamyślił i uległ dziwnemu widzeniu. Zdawało mu się, że ubiegł czas oznaczony i że prawda już rozsadziła kopułę bazyliki, która leżała w gruzach, jak niegdyś świątynia Jowisza na Kapitolu. Z olbrzymiego gmachu pozostało zaledwie kilka wspaniałych kolumn. Ale znów minęły wieki i nic już nie było z potężnego gmachu. Wiatr rozniósł jego pyły i trzebaby rozkopywać głęboko ziemię, by odnaleźć części roztrąconych posągów i marmurów z napisami, nad których odczytaniem ślęczeli teraz uczeni, niemogący się porozumieć co do znaczenia słów i treści. A wśród rozkopalisk rosły pokrzywy i różne chwasty, pomiędzy któremi skakały kozy, obskubując dzikie, bujne krzewy. Cisza była głucha a gorące słońce jaskrawo padało na ziemię i tylko muchy brzęczały w tem dzikiem pustkowiu.
Teraz dopiero Piotr poczuł ostateczny wielki przełom. Wszystko było skończone, wiedza tryumfowała i nic nie pozostawało z dawnego, starego świata. Być zatem owym oczekiwanym reformatorem, odszczepieńcem i po co?... Nie byłoż to rozpoczynaniem nowych próżnych marzeń?...
Więc cóż czynić... w jakim kierunku ma rozpocząć swą działalność, wobec straszliwej ruiny swego apostolskiego entuzyazmu?... Napróżno silił się na odpowiedź. Czuł się jakby w zawieszeniu, wiedział wszakże o czekającej go działalności w Paryżu, gdzie wśród ubogiego przedmieścia stary ksiądz Rose z upragnieniem wyczekiwał chwili jego powrotu. Wczoraj jeszcze otrzymał od niego list, naglący go do powrotu, bo wraz z zimową porą zwiększyła się okropność nędzy pomiędzy roboczą ludnością tej najbiedniejszej dzielnicy Paryża.
Stojąc w otwartem oknie i patrząc na Rzym tonący w ciemnościach, Piotr myślą był już w Paryżu, oddany miłosiernemu niesieniu pomocy zgłodniałym, opuszczonym i nędzę wszelaką cierpiącym. Zaduma jego była tak głęboką, że nie usłyszał głosu, który go wołał. Zbudził się dopiero, gdy ręka dotknęła jego ramienia.
Odwrócił się i spostrzegł Wiktoryę, która mówiła:
— Czas jechać.. Jest w pół do dziesiątej... Dorożka czeka na dole a Giacomo już zniósł pańskie rzeczy...
Widząc, że Piotr mruga powiekami, dobrze nie rozumiejąc co rzekła, uśmiechnęła się do niego, mówiąc:
— Pan się żegnał z Rzymem... Ale dziś brzydka pogoda...
— Tak, bardzo brzydka — odpowiedział prawie machinalnie.
Odszedł od okna i zabierał się do wyjścia. Na odjezdnem dał Wiktoryi sto franków, prosząc, by to rozdzieliła pomiędzy służbę pałacową.
Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju i czuł ból, odrywając się od tego mieszkania, w którem wiele przecierpiał, wiele przeżył i jakby część swej duszy utracił. Wiktorya wzięła ze stołu palącą się lampę, mówiąc, że przyda się na schodach, bardzo dzisiaj ciemnych, i zaczęli spuszczać się razem. Ach to ostatnie zejście po tych schodach pustego, posępnego pałacu Boccanerów, jakimże bolesnym smutkiem napełniło serce Piotra! Przechodząc koło pokoju don Vigilia, zatrzymał się na chwilę, lecz najmniejszy szelest ztamtąd nie dolatywał a to milczenie bojaźliwie drżeć się zdawało. Piotr wyobraził sobie, że don Vigilio leży na łóżku z głową zanurzoną w poduszkę, by tchnieniem nawet nie dać znaku o sobie i nie ściągnąć na siebie pomsty nieprzyjaciół, których zawsze tak się obawiał. Straszliwszem jeszcze wydało mu się głuche milczenie na drugiem piętrze, przed zamkniętemi drzwiami mieszkania donny Serafiny i kardynała. Osamotnieni w swych pokojach, żyć w nich mieli jak w grobach. Myśl Piotra rozpaczliwie zatrzymała się przy tragicznych postaciach tych dwojga pozostałych w starym, zrujnowanym pałacu. Byli to przedstawiciele walącego się niepowrotnie świata, nie chcący wiedzieć o tworzącym się nowym. Dario i Benedetta unieśli z sobą całą ich nadzieję życia.
Ach, jakże posępne i długie były galerye pustego pałacu! Jakże nieskończenie olbrzymie te piętra i schody, wiodące jakby w nicość! Podwórzec pałacowy wydał się Piotrowi cmentarzem. Z politowaniem patrzał na trawę, wyrastającą pomiędzy szczelinami kamieni, na wilgocią obrosły portyk, na powalone torsy Wenery i Apolina. Tęsknym wzrokiem spojrzał w stronę opuszczonego ogrodu, zkąd dolatywał zapach dojrzewających pomarańcz. Nikt już teraz nie będzie zaglądał do tego ogrodu, w którym spędził tyle słodkich godzin w towarzystwie uroczej Benedetty! Ach, wszystko tu przypominało okropność ciosu spadłego na ten dom nieszczęsny, wszystko tchnęło żałobą i śmiercią.
Przed bramą pałacu stała dorożka a dwie zapalone jej latarnie słały dwa żółte promienie, przedzierające ciemność ulicy. Pakunki Piotra już były w powozie, kuferek obok stangreta a walizka na przedniej ławeczce. Piotr wsiadł natychmiast.
— O, niepotrzebuje się pan śpieszyć — zawołała Wiktorya, stojąc na chodniku. — Jeszcze będzie pan miał czas wszystko załatwić na dworcu, również się nie śpiesząc, lecz tak lepiej...
Piotr z wdzięcznością spojrzał na poczciwą swą rodaczkę, która przyjęła go w chwili przyjazdu a teraz ostatnia żegnała. Ona zaś mówiła dalej:
— Nie mówię panu do widzenia, bo zapewne pan nie prędko znów zjedzie do tego piekielnego ich miasta... Więc żegnam pana! Żegnam, przypuszczam, że na zawsze.
— Żegnam cię, moja dobra Wiktoryo i dziękuję ci z serca za okazywaną życzliwość.
Dorożka ruszyła z miejsca i potoczyła się żwawym kłusem krętemi uliczkami w stronę szerokiej, ruchliwej ulicy Wiktora Emanuela. Deszcz już nie padał i dorożka była odkryta. Pomimo, że powietrze było ciepłe, Piotr poczuł obiegający go chłód, lecz nie chcąc tracić czasu, nie kazał przystanąć i postawić budy, tem więcej, że stangret jechał śpiesznie, jakby chcąc się co prędzej załatwić z klientem i znaleźć z drugim nowy zarobek.
Wjechawszy na ulicę Wiktora-Emanuela, Piotr się zadziwił, że już była pusta, chociaż godzina była jeszcze wczesna. Bramy domów stały zabarykadowane, chodniki były puste i tylko elektryczne lampy paliły się niejasno wśród melancholijnej pustki. Po za mgłą, dość tu widoczną, skutkiem przestrzeni, zamajaczył gmach Kancelaryi państwa. Nieco dalej na prawo, mignęła ulica Aracoeli, z rzędem daleko rozstawionych latarni gazowych, lecz na końcu jej, znajdujący się Kapitol, był teraz niewidzialnym w nocnej ciemności. Dorożka wtoczyła się w wązki przesmyk pomiędzy ciemnym gmachem Gesù i ciężkim pałacem Altieri. Nawet w dni słoneczne i gorące, zawsze tu zalegał ponury zmrok, pełen wilgoci. Piotr, drżąc z zimna na ciele i na duszy, poddał się nowemu marzeniu.
Nagle zbudziła się w nim myśl, niejednokrotnie go niepokojąca, że ludy w wędrówkach swoich z Azyi, zawsze szły za słońcem, jakby wschodnie wichry gnały ziarno ludzkie ku zachodowi, tam każąc mu dojrzewać. To posuwanie się narodów, odbywało się zwolna, jakby etapami, narody szły naprzód, pozostawiając po za sobą wyczerpaną ziemię, miasta walące się w gruzy a same uszczuplone liczebnie, wycieńczone rasowo, dążyły ku nieznanym kresom, lecz nieodmiennie, ze wschodu na zachód. Po zagasłej świetności Niniwy i Babilonu nad brzegami Eufratu, powstały Teby i Memfis nad Nilem. A gdy i te miasta wpadły w śmiertelne odrętwienie starości, ten sam los spotkał Tyr i Sydon, rozłożone nad morzem Śródziemnem. Później zasnęła Kartagina na zawsze, rażona nagłą zgrzybiałością podczas najświetniejszego rozwoju. Czyżby teraz Rzym dobiegał ostatnich godzin swego istnienia?... Grecya, Ateny i Sparta już drzemały w chwale dawnych wspomnień i mało znaczyły w dzisiejszym świecie a paraliż sięgał dalej, obezwładniając dolną część italskiego półwyspu, zagarniał Neapol, grożąc Rzymowi. Od dwóch wieków rozpoczął się ostateczny upadek Rzymu, słabło w nim życie, nie pulsował przemysł, ani handel, miasto przestało wydawać genialnych synów, torujących drogę wiedzy, jaśniejących w literaturze lub sztuce. Zatem nietylko kruszyła się i zapadała kopuła bazyliki św. Piotra, lecz walił się Rzym cały, pokrywając rumowiskiem siedem pagórków swoich, wśród których niezadługo wyrosną pokrzywy i chwasty, jak na zagrzebanych w ziemi ruinach Niniwy, Babilonu, Tebów, Memfisu i Kartaginy.
Dorożka, wioząca Piotra w stronę dworca kolei żelaznej, jechała teraz, pnąc się pod górę ulicy Narodowej. Pomimo głębokości swego zamyślenia, Piotr zdawał sobie sprawę, gdy mijał dobrze znane ulice i gmachy Rzymu, rzucił nawet okiem w głębokość Corso, oświetlonego elektrycznością, spojrzał na pałac Torlonia, do połowy już rozwalony oskardami zaciężnych robotników, podczas gdy w pobliżu stojący pałac Colonna ciągnął się ponurą, ciemną fasadą, jakby dumał nad przeszłą swą świetnością i blizkim dniem końca, gdy zostanie zburzony, by ustąpić miejsca donośnym kamienicom. Na zakręcie ulicy poznał Piotr w dole stojącą kolumnę Trajana a dalej po nad murem willi Aldobrandini, olbrzymią pinię, roztaczającą swój parasol na tle ciemnego, ołowianego nieba.
Jakiś lęk wielki ogarniał teraz Piotra, zatopionego w tragicznem w swem marzeniu. Bo cóż będzie, gdy odrętwienie biegnące, ze wschodu na zachód, minie Rzym i Lombardyę, wtedy Francya ulegnie kataklizmowi?... Port Marsylii zasypie piasek, jak w Tyrze i Sydonie, Lyon padnie snem zmożony, wreszcie Paryż zamieni się w kamieniste pustkowie zarosłe ostami a narody niewstrzymane w tajemniczym pochodzie, dalej iść będą ze wschodu na zachód razem z nieśmiertelnem słońcem. Zagasłe życie starego świata odrodzi się w Ameryce nad Atlantykiem, gdzie stoją już miasta, zapowiadające swe przyszłe panowanie i powstaną nowe zbiorowiska narodów po nad brzegami drugiego oceanu, by znów podążyć dalej aż ku kolebce na krańcach Wschodu, gdzie jak mrowie mnoży się groźna rasa żółta.
Dorożka, pnąc się pod górę, już minęła brzydki w swej nowości gmach Banku państwa, ogrody królewskiego pałacu i wreszcie, dosięgnąwszy szczytu Wiminalskiego wzgórza, wjechała na plac Łaźni i już mijała zwaliska gmachu wzniesionego przez Dyoklecyana, gdy Piotr odetchnął głęboko, nieco orzeźwiony po męczącej zadumie. Bo dlaczegóż się lękać tego wichru, niosącego bezustannie ludzkość całą ze wschodu na zachód?... A może kilkakrotnie musi ona okrążyć ziemię w swym etapowym pochodzie, by wreszcie zlać się w jedną całość, bez rozgraniczeń rasowych, w wielką, braterską ludzkość nieśmiertelną! Może bezustannie odbywająca się ewolucya, cel pracy wszędzie trwającej, to, a nie inne będzie miał rozwiązanie?... I ziemia cała stanie się jedną ojczyzną, jednem wspólnem dobrem ludzkości, żyjącej w zdobytem na zawsze braterstwie.
Dorożka się zatrzymała, Piotr, wpadłszy w popychający się tłum ludzi na dworcu, przestał myśleć. Kupił bilet, wyprawił swoje rzeczy i wsiadł do wagonu, wiedząc, że pojutrze nad ranem będzie w Paryżu.