Rzym (Zola)/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA.

RZYM.
CZĘŚĆ DRUGA.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.

1897.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Февраля 1897 года.




W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.




I.

Już dwa tygodnie minęły od dnia przybycia Piotra do Rzymu, a sprawa, dla której tu przyjechał, obrona książki zagrożonej Indeksem, nie ruszyła się z miejsca. Gorąco pragnął uzyskać możność stawienia się przed papieżem, lecz dotychczas nie wiedział, jakich ku temu użyć środków, wszystko odkładano na później bezustanne następowały zwłoki a pozostając pod wrażeniem słów monsignora Nani, lękał się uczynić coś nierozważnego, mogącego pogorszyć położenie. Widząc się zmuszonym do dłuższego pobytu w Rzymie, stawił się w biurach wikaryatu dla zaświadczenia, iż codziennie odprawiał mszę poranną w kościele św. Brygidy, przy placu Farnese. Ksiądz Pisoni, dawny spowiednik Benedetty, z wielką uprzejmością dopomógł mu do uregulowania papierów odnoszących się do tej kwestyi.
W dzisiejszy wieczór poniedziałkowy, Piotr postanowił zejść wcześnie na przyjęcie w salonach donny Serafiny, mając nadzieję, że się czegoś dowie w sprawie swej książki, lub że spotka się z osobami mogącemi mu udzielić wskazówek co do dalszego postępowania i działania szybszego, skuteczniejszego niż dotąd. Może zastanie tam monsignora Nani... a może jakiego innego prałata lub kardynała, chcącego mu dopomódz?... Piotr zaczynał tracić nadzieję, by don Vigilio zechciał mu być użytecznym, nie mógł bowiem od niego uzyskać żadnej rady praktycznej. W pierwszych dniach swego pobytu w pałacu Boccanera, Piotrowi się zdawało, iż don Vigilio wielką mu będzie pomocą i wybornym przewodnikiem wśród zawiłych stosunków hierarchicznych duchowieństwa rzymskiego, lecz don Vigilio uląkł się najwidoczniej i z całą usilnością unikał spotkania się z Piotrem. Miał minę człowieka niechcącego się mięszać w sprawę niebezpieczną i podejrzanej natury. Wreszcie, od kilku dni był w łóżku, cierpiąc na dokuczliwe ataki febry.
Jedyną osobą rozmawiającą z Piotrem szczerze i serdecznie, była Wiktorya, owa dawna służąca matki Benedetty, a teraz ochmistrzyni pałacu Boccanera. Pomimo swego trzydziestoletniego pobytu w Rzymie, nie znała ani miasta, ani ludzi tutejszych i z całą świeżością uczuć pozostała francuzką chłopką, przedewszystkiem miłującą kraj własny i swoją parafię. Mówiła o swej wiosce rodzinnej, jakby ją dopiero wczoraj porzuciła. Lecz dziś, Wiktorya była wyjątkowo smutna, zasępiona, nie śmiała się i nie uwijała ochoczo po całym domu jak zwykle, a gdy się dowiedziała że Piotr ma zamiar zejść wieczorem do salonu donny Serafiny, pokiwała głową i rzekła:
— Nie będzie tam panu bardzo wesoło... bo moje panie są skłopotane, zmartwione... zwłaszcza moja biedna Benedetta... Podobno, że sprawa jej rozwodu źle idzie... bardzo nawet źle...
Znów od paru dni tylko o tem mówiono w Rzymie a salony świata czarnego i świata białego rozsiewały mnóstwo dodatkowych wymysłów. Ponieważ wszystkie szczegóły i fazy, dotyczące rozwodowego procesu, ogólnie były znane, więc Wiktorya nie uznawała potrzeby ukrywania ich przed Piotrem. Opowiedziała zatem, iż na memorandum adwokata konsystoryalnego Morano, udawadniającego, iż akt małżeński nie był spełniony z powodu niemocy męża, odpowiedział monsignor Palma, teolog i obrońca, wybrany przez kongregacyę konsylium. Monsignor Palma w złożonym przez siebie raporcie, poddawał w wątpliwość stan panieństwa powódki, w technicznych terminach zbijał złożone w tym względzie świadectwo, podpisane przez dwie akuszerki i żądał, by powódka raz jeszcze została zbadaną, lecz przez dwóch lekarzy. Przez skromność, Benedetta dotychczas ociągała się zadość uczynić tej formalności. Monsignor Palma, równocześnie wymieniał kilka stwierdzonych wydarzeń: iż kobieta może mieć stosunki płciowe z mężczyzną, nie przestając być dziewicą pod względem fizyologicznym. Ze złośliwą dla Benedetty zręcznością, monsignor Palma nagromadził mnóstwo wniosków, opierając się na memorandum, złożonem przez hrabiego Prada, który szczerze wyznawał, iż nie ma pewności, o ile akt małżeński został dokonany, albowiem hrabina zawzięcie się broniła. W pierwszej chwili miał pewność, że akt został dokonany w normalnych warunkach, lecz później począł o tem wątpić i chętniej przypuszczał, że uległ złudzeniu, spowodowanemu gwałtownością swej żądzy. W każdym razie, w całej tej sprawie przeważała wątpliwość. Monsignor Palma kładł nacisk na owe wątpliwości hrabiego. Zaostrzał je z subtelnością dowodzeń człowieka wprawnego i obeznanego z terminologią, używaną w sprawach tak drażliwej natury i konkludował na niekorzyść powódki, twierdząc, że jeżeli akt nie został dokonany, to jedynie z jej winy, albowiem stawiała opór, zapominając, iż zobowiązała się do posłuszeństwa wobec męża. Czwarte memorandum, rozpatrujące trzy poprzednie, zostało przedstawione kongregacyi, która poddała sprawę głosowaniu. Małżeństwo zostało unieważnione, lecz większością tylko jednego głosu. Ta okoliczność dozwoliła zażądania powtórnego rozpatrzenia sprawy, a monsignor Palma, żądając jeszcze nowych, dodatkowych objaśnień, sprawił, że cała procedura sądowa musiała powtórnie się rozpocząć, odkładając ukończenie procesu na termin niedający się oznaczyć. Wreszcie jakimże będzie wynik powtórnego głosowania członków kongregacyi?...
— Ach, moja biedna contesina umrze z rozpaczy! — zawołała Wiktorya, załamując ręce. — Ona tylko pozór ma taki spokojny... lecz naturę ma ognistą... i biedactwo srodze cierpi nad swoim losem. Na nieszczęście, podobno, że hrabia może ciągnąć ten proces niewiadomo jak długo... wszystko od niego zależy... a zdaje się, że on chce, aby proces trwał dalej... A przecież to niemało kosztuje... jemu to wszystko jedno... lecz dla moich pań, ciężko jest ponosić takie koszta... Ach ten ksiądz Pisoni! Ładnie się przysłużył, chcąc, by Benedetta wyszła za mąż, za hrabiego... Nie chcę krzywdzić pamięci mojej zmarłej pani, hrabiny Ernestyny, bo to święta była kobieta... lecz jakąż nieszczęśliwą miała myśl, dając swoją córkę temu hrabiemu!...
Zamilkła, a po chwili, uniesiona poczuciem sprawiedliwości, rzekła:
— Prawdę powiedziawszy, to hrabia też jest godnym pożałowania... Bo to wszystko wygląda, jakby umyślnie z niego zakpiono... ale ja przedewszystkiem kocham Benedettę i znajduję, że mogłaby na coś więcej sobie pozwolić... Gdyby to odemnie zależało, sama bym wpuściła do jej pokoju naszego młodego księcia... Kochają się oboje... więc pocóż mają czekać pozwolenia na małżeństwo... młodzi są, piękni i rozkochani... któżby mógł im brać za złe, gdyby zadowolili swoją miłość?... Szczęście, to rzecz taka niesłychanie rzadka, a oni dobrowolnie wyrzekają się szczęścia...
Widząc, że Piotr, zdziwiony jej słowami, patrzy na nią, szeroko otworzywszy oczy, Wiktorya roześmiała się wesoło, jakby chcąc go zapewnić, że nigdy nie stosowała tych poglądów do siebie, bo jest zdrową, dobrze uekwilibrowaną naturą, wierzącą, że prawdziwe szczęście można znaleźć tylko w uczciwości.
Po chwilowem milczeniu, przyciszonym głosem zaczęła opowiadać o innych kłopotach, spadłych najniespodziewaniej na donnę Serafinę. Pogniewała się z panem Morano. Pozorną przyczyną nieporozumienia, była sprawa rozwodowa Benedetty. Adwokat, niezadowolony z niepowodzenia swojego memorandum, obwiniał ojca Lorenza, spowiednika donny Serafiny i Benedetty, iż to on namówił je do procesu, którego owocem są skandale, dające wątek do plotek szerzonych po mieście. Ztąd wynikła burzliwa rozmowa, po której Morano nie ukazał się więcej w pałacu Boccanera, zrywając tym sposobem trzydziestoletni swój stosunek z donną Serafiną. Już ogólnie o tem wiedziano i ogólnie gorszono się adwokatem, a donna Serafina tem silniej była na niego rozgoryczona, iż posądzała go o umyślne szukanie powodu do sprzeczki, dla zerwania z nią długoletnich stosunków, na korzyść jakiejś młodej mieszczki, ku której Morano zapłonął miłością. Było to zdrożnem samo przez się, lecz zwłaszcza ze strony człowieka pobożnego i posiadającego takie stanowisko i stosunki jak Morano.
Gdy wieczorem Piotr wszedł do salonu, wybitego żółtą brokatelą w wielkie kwiaty w stylu Ludwika XIV, znalazł, iż wszystko tchnęło tu melancholią. Nawet lampy przysłonięte koronkowemi abażurami, paliły się głuchem, zamarłem światłem. Osób było niewiele. Na kanapie siedziały Benedetta i Celia, a przed niemi Dario. W głębi fotela, stojącego na uboczu, siedział kardynał Sarno i, milcząc, słuchał niewyczerpanego nigdy opowiadania starej krewnej, przyprowadzającej Celię każdego poniedziałku. Donna Serafina zajmowała zwykłe miejsce po prawej stronie kominka i z tajonym żalem spoglądała na pusty fotel, zajmowany od lat trzydziestu przez Morano, dotychczas zawsze jej wiernego. Piotr zauważył zaniepokojone a następnie rozpaczliwe spojrzenie, jakiem obrzuciła go, gdy stanął na progu pokoju, widocznie zawiodła się, poznawszy go, bo sądziła, że może wreszcie nadchodzi ten, którego powrotu wyczekiwała napróżno. Panując nad wyrazem twarzy, donna Serafina dumniejszą i sztywniejszą była, niż zazwyczaj, siedziała prosto, silnie ściśnięta gorsetem, cienka, nad wiek wysmukła, a czarne jej brwi dodawały surowości ostrym rysom, nieco złagodzonym śnieżno srebrnemi włosami.
Powitawszy obecnych, Piotr, zajęty myślą o swej książce zagrożonej Indeksem, nie mógł się powstrzymać, by zaraz na wstępie nie zadać pytania gospodyni domu, czy spodziewa się dziś widzieć monsignora Nani. Donna Serafina nie zapanowawszy nad sobą, odpowiedziała:
— Monsignor Nani, jest równie niestały jak inni... Może i on się nie ukaże... Zwykle tak bywa, gdy się kogo pragnie widzieć...
Miała ona żal do monsignora, iż nie dość gorliwie zajmował się sprawą rozwodu Benedetty, jakkolwiek wiele obiecywał. Zapewne była to tylko pozorna uprzejmość i życzliwość, a składając obietnice, monsignor inne miał plany, których nie objawiał nikomu. Donna Serafina, spostrzegłszy się że zbyt otwarcie wypowiedziała swoją niechęć i zły humor, dodała:
— Może jeszcze przyjdzie... On taki nieskończenie dobry i taki dla nas przyjazny!
Pomimo żywości charakteru, siliła się na prowadzenie swych spraw podług zasad spokojnej, przezornej polityki. Brat jej, kardynał Boccanera, powiedział jej dziś rano, że opór jaki napotykała sprawa rozwodu Benedetty, najniezawodniej pochodził ze zmowy niektórych kardynałów, stale przyczyniających mu mnóstwo nieprzyjemności. On zaś pragnął unieważnienia małżeństwa swej siostrzenicy, chociażby dlatego, że Dario z nikim się nie ożeni, jak tylko ze swoją kuzynką, a wszak Dario był jedynym potomkiem męzkim, mogącym przedłużyć istnienie ich rodu. Tak więc, smutek zaległ dziś w sercach wszystkich członków rodziny Boccanera. Kardynał czuł się obrażony postępowaniem kolegów, siostra jego cierpiała, srodze dotknięta niewiernością swego przyjaciela, a para zakochanych rozpaczała, widząc, iż nadzieje ich ślubu znów poszły w odwłokę.
Gdy Piotr zbliżył się ku kanapie, przekonał się, że rozmawiano tam właśnie o tej katastrofie. Celia pocieszała Benedettę i Daria:
— Dlaczegóż rozpaczacie?... Wszak małżeństwo zostało unieważnione... a chociaż proces rozpoczął się na nowo, rezultat będzie tenże sam, więc zaszło tylko opóźnienie...
Lecz Benedetta smutnie potrząsnęła głową, i rzekła z cicha:
— Jeżeli monsignor Palma zechce dalej nam szkodzić i upierać się jak dotąd, to Ojciec święty nie przystanie na unieważnienie małżeństwa... i odmówi swego przyzwolenia. Boję się, boję, że już wszystko skończone... że już nie ma żadnej nadziei...
— Ach, gdybyśmy byli bogaci... bardzo bogaci! szepnął Dario ze znaczącym uśmiechem, a nikt mu nie zaprzeczył, podzielając jego wewnętrzne przekonanie.
Zwróciwszy się do kuzynki, dodał:
— Droga moja, muszę się z tobą naradzić... przecież musimy coś obmyśleć, nie możemy tak żyć dłużej...
A ona równie cicho odpowiedziała:
— Przyjdź tutaj jutro, około godziny piątej. Pozostanę w domu i będę na ciebie czekała, porozmawiamy sam na sam...
Wieczór płynął powoli, wieczność trwać się zdawał. Piotr patrzał ze współczuciem na piękną twarz Benedetty, która była dziś przygnębioną, zbolałą. Oczy jej wciąż były pełne łez, silą woli powstrzymywanych i mącących zwykłą głębokość jej spojrzenia. Piotr szczerze polubił tę piękną, młodą kobietę, zawsze uprzejmą i miłą, pomimo wewnętrznych walk, które z sobą toczyła. Wszak i w tej chwili uśmiechała się słodko do Celii, opowiadającej dzieje swej miłości, Celia promieniała szczęściem, mając nadzieję zwalczenia oporu ojca.
Przez chwilkę rozmowa stała się ogólną, gdy ciotka Celii, podniósłszy głos, wypowiedziała swoje oburzenie na włoską prasę niegodnie zachowywującą się wobec Ojca świętego. Jeszcze nigdy stosunki pomiędzy Kwirynałem a Watykanem nie doszły do takiego drażliwego naprężenia jak obecnie. Nawet kardynał Sarno, wbrew zwyczajowi, głośno przemówił, dając się unieść oburzeniu starej dewotki i oświadczył, że z okazyi 20 września, świętokradzko obchodzonej rocznicy zdobycia Rzymu, przez bezbożny rząd włoski, papież wystosuje odezwę protestującą przeciwko gwałtowi, jakiemu od tej pory ulega. Odezwa ta będzie zarazem obwinieniem wszystkich państw chrześciańskich, które, obojętnie patrząc na krzywdę, wyrządzoną stolicy apostolskiej, solidaryzują się z najeźdźcą.
— Nigdy nikt nie złączy papieża z królem! — zawołała z goryczą donna Serafina, czyniąc tem powiedzeniem aluzyę do nieszczęśliwego małżeństwa swojej siostrzenicy.
Trwożny niepokój donny Serafiny doprowadził ją teraz do najwyższego rozdrażnienia, już bardzo było późno i przestała oczekiwać monsignora Nani, oraz tego, którego oczekiwała przedewszystkiem. Wtem, ozwały się kroki w przyległym salonie i natychmiast oczy jej błysnęły, lecz znów doznała tylko rozczarowania, gdy we drzwiach ukazał się Narcyz Habert, przepraszając zaraz na wstępie, za tak późne przybycie.
Narcyz Habert został przedstawiony w pałacu Boccanera, przez swego wuja, kardynała Sarno, który ręczył za prawowitość jego przekonań i żarliwość wierzeń religijnych. Dziś, przybył tylko dla zobaczenia się z Piotrem i po zamianie kilku zdań z panią domu, przysiadł się do niego, mówiąc ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Byłem pewien, że cię tutaj zastanę, więc przybiegłem pomimo późnej godziny, bo mam dobrą nowinę dla ciebie. Dopiero co widziałem się z moim kuzynem w Watykanie, z monsignorem Gamba del Zoppo... otóż jutro rano, o godzinie jedenastej mamy być u niego...
Jeszcze bardziej głos zniżywszy, dodał:
— Zdaje mi się, że on naprawdę chce zaprowadzić cię wprost do papieża... W każdym razie, na pewno wyrobi ci audyencyę.
Piotr rozpromieniał radością. Ta dobra nowina spadała nań tak niespodziewanie, w chwili tak męczącego rozstroju i znużenia, które jeszcze się spotęgowało, — wśród atmosfery przeciążonej smutkiem, w salonie donny Serafiny. Martwił się i był blizkim beznadziejnej rozpaczy, a tu z nienacka, pod koniec tego długiego wieczoru, ukazuje się przed nim rozwiązanie wszystkich niepewności i kłopotów. Narcyz Habert, przyłączywszy się do młodego kółka, rozmawiał z Benedettą, Celią i Dariem, podczas gdy Piotr, zatopiony w myślach, słyszał zaledwie dźwięki głosów. Kardynał Sarno, chcąc się wyswobodzić od nieznośnie monotonnego opowiadania starej damy, zawsze przy nim siedzącej, zaczął mówić o swojem zdrowiu, o pogodzie, przytoczył kilka błahych anegdotek, kiedyś zasłyszanych, ani słowem nie potrąciwszy o sprawy, któremi się zajmował, o tysiączne szczegóły i krzyżujące się intrygi dokoła Propagandy, tego straszliwego królestwa, będącego w całkowitem jego posiadaniu. Ten zestarzały w służbie urzędnik, był despotycznym władcą i panem w zakresie spraw swoich, wyszedłszy zaś po za próg swego gabinetu, stawał się nijaki, pospolity, bierny, jakby chciał tym sposobem odpocząć po nawale myśli, poruszanych podczas godzin pracy, obejmującej zarząd nad ziemią całą.
Gdy wszyscy powstali i zaczęli się żegnać z domowemi paniami, Narcyz zbliżył się do Piotra, mówiąc:
— Więc do jutra... spotkasz mnie w kaplicy Sykstyńskiej rano, o godzinie dziesiątej. Przed pójściem do mojego kuzyna, pokażę ci obrazy niezrównanego Botticellego.
Nazajutrz, o godzinie wpół do dziesiątej, Piotr już był na placu przed bazyliką. Kierując się na prawo, ku wielkim drzwiom z bronzu, otwierającym się na rogu kolumnad, zatrzymał się, i podniósłszy oczy, patrzał na pałac watykański. Niepięknem i nie imponującem wydało mu się to nagromadzenie dachów i murów wyrosłych w cieniu bazyliki św. Piotra. Gmachy te nie posiadają żadnego stylu i ustawione są bez żadnej symetryi. Dachy unoszą się jedne po nad drugiemi, fasady ciągną się bez końca, jakby rzucone od niechcenia, wypadkowo, rozwijają się w skrzydła przybudowane i dodane bezładnie. Tylko dziedziniec Świętego Damazego stanowi wyjątek. Okalające go z trzech stron loże, dawniej otwarte a dziś zabezpieczone oszkleniem, wyższe są ponad kolumnadę placu i mają pozór trzech olbrzymich cieplarni. Piotr patrzał i dziwił się, że ten oto pałac przed nim stojący, uchodzi za najpiękniejszy na świecie. Był on może tylko najobszerniejszym, bo zawierał jedenaście tysięcy sal, był on najbogatszym, bo w nim się mieściły najwspanialsze arcydzieła sztuki i ludzkiego geniuszu.
Rozczarowany co do zewnętrznej piękności pałacu watykańskiego, Piotr wśród wysokiej jego fasady, wychodzącej na plac, szukał oczyma drugiego piętra, gdzie znajdowały się okna prywatnego mieszkania papieża. Wpatrywał się w nie długo. Powiedziano mu, że piąte okno na prawo, jest oknem sypialni papieża, i że w nocy, można widzieć światło lampy, która zawsze tam goreje.
Cóż było po za temi bronzowemi drzwiami, które widział teraz przed sobą?... Drzwi te oddzielały dwa światy, królestwo ziemi od królestwa bożego. Po za niemi, zamknął się i na dobrowolne skazał więzienie, przedstawiciel Boga wśród ludzi. Piotr patrzał na wysokie mury papiezkiego więzienia, na święty próg i drzwi z bronzu ulane i pytał samego siebie, cóż bronią one?... Co kryją?... Dlaczego tak surowy mają wygląd, przypominający mury i bramy staroświeckiego obronnego zamczyska. Jakiż świat ujrzy, przekroczywszy tę furtę?... Czy niewyczerpane skarby dobroci, miłosierdzia i chrześciańskiej miłości?... Czy w cieniu tych murów ukrywa się chociażby nadzieja?... ta nadzieja, tu składana przez ludzkość spragnioną braterstwa i sprawiedliwości!... Zamyślił się i z lubością marzył o tym jedynym pasterzu, najwyższym kapłanie, świętym starcu, z głębi swego ustronia czuwającym nad ludźmi i snującym plany ogłoszenia nowego panowania Jezusa na ziemi. Tak, on wie o walącej się i przegniłej cywilizacyi, zatruwającej spokój społeczny, on trzyma w swej dłoni ulgę na wszystkie bóle, on przywróci zdrowie i szczęście ludzkości całej i zapanuje na ziemi królowanie boże, spełni się obietnica przez Zbawiciela zapowiedziana. Jeszcze czas jakiś, a jutro, może dzisiaj, pierwotne dzieje chrześciańskiego ustroju przywrócone światu zostaną. Po za bronzowemi drzwiami Watykanu, przygotowywa się przyszłość i ku tej jasnej przyszłości wyciągają się ręce całej ludzkości, spragnionej jej objawienia!
Nagle Piotr zbudził się z zamyślenia, ujrzawszy przed sobą monsignora Nani. Wychodził właśnie z Watykanu i kierował się w stronę świętego oficyum, gdzie zamieszkiwał jako asesor. Monsignor zatrzymał się przed Piotrem, który zawołał uradowany:
— Ojcze wielebny, pozwól, bym się z tobą podzielił moją wielką radością. Narcyz Habert, mój przyjaciel, przedstawi mnie dzisiaj swojemu kuzynowi, monsignorowi Gamba del Zoppo. Zdaje mi się, że przez niego na pewno uzyskam audyencyę, a zatem będę mógł całą moją sprawę osobiście opowiedzieć Ojcu świętemu.
Monsignor Nani, zawsze uprzejmy i zagadkowo uśmiechnięty, rzekł, patrząc na Piotra temi swojemi oczami, w których tyle się kryło po za zwykłą słodyczą:
— Tak... wiem... słyszałem.
A po chwili dodał jeszcze życzliwiej:
— Wiem i raduję się wraz z tobą, mój synu. Lecz bądź ostrożny.
Nie chcąc, by Piotr mógł się domyślać, że właśnie dopiero co widział się z mensignorem Gamba del Zoppo, najtrwożliwszym z prałatów, otaczających papieża, zaczął opowiadać, że od rana biega i stara się o wyrobienie audyencyi dla dwóch dam francuzkich, które gorąco pragną zobaczyć papieża, lecz jest to rzeczą tak niesłychanie trudną, iż prawdopodobnie wszystkie starania spełzną na niczem.
— Wyznaję, że nie myślałem, by audyencya była tak utrudnioną — rzekł Piotr. — Zacząłem tracić nadzieję... Lecz oto jestem pełen otuchy... potrzebną mi już była, bo od czasu jak przybyłem do Rzymu, niemało przebolałem i schorzałą mam duszę...
Piotr dał do zrozumienia, iż wiara jego osłabła w Rzymie... Wszystko co tu widział i nad czem myślał, zabijająco oddziaływało na żywotność nadziei, z któremi przybył. Marzenia jego o tryumfie odrodzonego chrześcianizmu, były teraz zmącone. Zaczynał wątpić, ulegać znużeniu, tracił entuzyazm i słyszał w sobie wrzenie powstających buntów.
Monsignor Nani, słuchał z ojcowską pobłażliwością i ze zwykłym swym uśmiechem, czasami kiwał głową na znak, że rozumie ten stan ducha. Tak, są to zwykłe fazy przejściowe. Przewidział je i zdawał się najzupełniej zadowolony. A gdy Piotr zamilkł na chwilę, monsignor rzekł z dobrocią:
— Ale, widzisz mój synu, że nigdy wątpić nie należy... teraz już tylko rad jesteś, bo wszystko bierze jaknajlepszy obrót... Cieszę się, niewymownie się cieszę, iż masz pewność zobaczenia Ojca świętego...
— Tak, jedyną moją nadzieją jest ufność, jaką pokładam w wielkiej sprawiedliwości i mądrości Ojca świętego. Od jeden powinien wyrokować o mojej książce, ponieważ w niej rozpozna własne swoje poglądy, które pragnąłem jaknajwierniej w niej ująć. Ach, jeżeliby on zechciał, to w imię Jezusa, w imię ludu i wiedzy, zbawiłby świat, otwierając nową, odrodzoną epokę jego rozwoju!
Opanowany entuzyazmem, Piotr mówił coraz goręcej, a monsignor Nani, uśmiechając się swojemi cienkiemi wargami, spoglądał nań przenikliwie, potakując głową.
— Masz zupełną słuszność, drogi synu... Porozmawiasz z Ojcem świętym i wszystko się jak najlepiej ułoży...
Stali tak czas jakiś obadwaj, spoglądając na pałac watykański. Monsignor objaśnił, że okno w którem pali się światło przez noc całą, nie jest oknem sypialni papieża, lecz klatki schodowej, gdzie lampy gazowe gaszone bywają dopiero po wschodzie słońca. Sypialnia papieża znajduje się o dwa okna dalej.
Zapadło chwilowe milczenie, wreszcie monsignor rzekł:
— Muszę cię już pożegnać, mój synu... a pamiętaj opowiedzieć mi szczegółowo swoją wizytę u monsignora Gamba del Zoppo...
Pozostawszy sam, Piotr podążył ku bramie z bronzu a przekraczając jej próg, czuł jak silnie biło mu serce, jakby rzeczywiście wchodził do świętego przybytku, w którym tworzą się plany oczekiwanej szczęśliwości ludzi na ziemi. Żołnierz stał na warcie, przechadzając się wolnemi krokami tam i napowrót. Był to żołnierz ze szwajcarskiej straży, przybrany w płaszcz szaro-niebieski, z pod którego wyglądały pończochy i pstre, krótkie, do kolan spodnie, pręgowane czarno, żółto i czerwono. Zdawało się, patrząc na niego, że narzucił ten płaszcz, by ukryć śmieszne, pajacowate swe umundurowanie, bardzo niemiłe do prezentowania, z powodu swej dziwaczności. Na prawo, wielkie, szerokie schody wiodły na dziedziniec św. Damazego. By dojść do kaplicy Sykstyńskiej, należało przebyć długą galeryę, biegnącą pomiędzy podwójnym rzędem kolumn, a następnie wejść na schody królewskie. Wszystko tu było olbrzymie, nadzwyczajne, przygniatającej majestatyczności.
Wszedłszy do kaplicy Sykstyńskiej, Piotr zadziwił się, znalazłszy ją o wiele mniejszą, niż się spodziewał. Wydała mu się ona prostokątną salą, bardzo wysoką. Piękną była balustrada wyrzeźbiona w marmurze, dzieląca kaplicę na dwie połowy. W jednej zasiadali goście zaproszeni na uroczystość, jaką ujrzeć pragnęli a drugą połowę zajmowało wtedy duchowieństwo. Kardynałowie mieli dla siebie dębowe ławy, a prałaci stawali po za nimi z tyłu. Na prawo, w pobliżu ołtarza stał tron papieża, bogaty, lecz bez przepychu; ustawiony był na nizkiej estradzie. Na lewo, w murze, mieściła się loża o marmurowym balkonie, przeznaczona dla śpiewaków. Dopiero podniósłszy głowę do góry, poczynając od „Sądu ostatecznego“ zajmującego całą ścianę w głębi kaplicy i wiodąc oczyma po malowidłach sufitu, malowidłach opuszczających się pomiędzy dwunastoma oknami, o przejrzystych szybach doznawało się wrażenia ogromu. Wszystko się rozszerzało, unosiło i mknęło w nieskończoność.
Kaplica była prawie pusta. Zaledwie kilku turystów przypatrywało się malowidłom. Piotr natychmiast spostrzegł Narcyza Haberta, siedzącego na jednej z ław przeznaczonych dla kardynałów. Piotr już był blizko niego, bo przy stopniu na którym zasiadali kodytaryusze, z tyłu za kardynałami, a Narcyz jeszcze go nie widział, zapatrzony, w ekstazie przed ulubionym obrazem. Podziw jego nie odnosił się do „Sądu ostatecznego“, arcydzieła Michała Anioła. Oczy Narcyza poiły się pięknem starożytnego fresku, poniżej gzemsu. Przeczuwszy obecność Piotra, szepnął, nie odrywając oczu od czarującego malowidła:
— Księże Piotrze, patrz, ach patrz na boskie utwory Botticellego!
I znów zapadł w dalszy ciąg swej ekstazy.
Lecz pomimo tych słów przyjaciela, Piotr całą istotą swą został porwany i przykuty do arcydzieł stworzonych nadludzkim gieniuszem Michała Anioła. Wszystko inne znikło a tylko tam w górze promieniało jak nieskończoność nieba, piękno zrodzone twórczością wielkiego mistrza nad mistrzami. Zrazu Piotr uląkł się z nadmiaru podziwu nad śmiałością tego malarza, który zgodził się być jedynym pracownikiem nad tak kolosalnem zadaniem. Nie chciał on niczyjej pomocy, nie chciał współpracownictwa rzeźbiarzy, bronzowników, kamieniarzy, złotników. Sam podjął się wszystkiego i pędzel jego starczył, by stworzyć pilastry, kolumny, gzemsy z marmuru, statuy i ozdoby z bronzu, kwiaty i rozety złote, całą dekoracyę stanowiącą niezrównanego bogactwa ramy dla fresków pokrywających sklepienie kaplicy. Jakież plany snuł umysł tego człowieka, gdy przed rozpoczęciem roboty stanął wśród oddanej sobie kaplicy świeżo otynkowanej, o gołych gipsowanych murach, mających setki metrów kwadratowych powierzchni, oczekującej rozkwitu jego fantazyi?... Jakąż olbrzymią miał kartę do wypowiedzenia się w całości! Z zazdrosną żądzą posiadania jej dla samego siebie, Michał Anioł zamknął się sam w tej szczególniejszej pracowni, nie dopuszczał tu ciekawych, strzegł, by niczyje oko nie dotknęło spojrzeniem piękna, które płodził, i sam, w samotności zupełnej, przeżył tu lat cztery i pół, pracując bez przerwy z zawziętością tytana, z porywem i lotem geniusza. Olbrzymiego tego dzieła, mogącego zapełnić długie pasmo lat życia ludzkiego, dokonał w lat kilka, rozpoczął je bowiem ze spokojem ufności w swą siłę woli i w twórczość swego mózgu, mogącego coraz to inne wysnuwać pomysły, w nadmiarze daru swej płodności.
Po chwili, nieco oprzytomniawszy z podziwu nad ogromem wykonanego zadania, Piotr począł przypatrywać się postaciom wywołanym pędzlem Michała Anioła. Pojąć je i stworzyć mógł tylko umysł obdarzony nadzwyczajnością widzeń, grupowały się one w olbrzymie syntezy, w tytaniczne symbole, jaśniały wszystkiemi potęgami piękna, wdzięku, królewskiej szlachetności, spokoju i wszechpotężnej siły wyrazu. Pomimo nierówności planu i wygięć murów, na których artysta malował, postacie były wykonane z całem mistrzowstwem umiejętności technicznej. Najśmielsze skurcze i trudności ruchów ludzkiego ciała, nie zatrzymywały Michała Anioła; pewny zwycięztwa, malował, a z pod pędzla jego wyrastało dzieło z naturalnością rozkwitającego kwiecia. Jakaż przytem była prostota jego maniery! Jaka naiwna szczerość sposobów! Posiłkował się ograniczoną ilością kolorów, rzucał je szeroko, nie ubiegając się za szukaniem efektów opartych na zręczności. I to mu wystarczało! Krew krążyła w tych ciałach, muskuły drgały, występowały prawidłowo, postacie żyły i wyrywały się w przestrzeń, pełne energii, ruchu, jakiś płomień ożywiał wszystko tam w górze, nadając całości nieśmiertelność życiową, nadludzkie bytowanie, życie; artysta życie zdołał zakląć w swe postacie, jaśniało ono, tryumfowało, pełne siły i niewyczerpanej płodności, ręka Michała Anioła dokonała cudu, posiadając najwyższy, najdoskonalszy dar prostoty w tworzeniu.
Przy pierwszem spotkaniu się z tem dziełem, Piotr, uniesiony boskością jego piękna, nie zatrzymywał się nad rozpatrywaniem filozoficznej jego doniosłości, chociaż pamiętał, iż chciano w niem widzieć całość ludzkich przeznaczeń, bo było tam zawarte stworzenie świata, Adama i Ewy, grzech, kara, odkupienie i wreszcie sprawiedliwość Boga w dniu ostatniego istnienia ludzi na ziemi. Natomiast Piotr zachwycał się egzaltacyą piękna ludzkiego ciała. Ach, ten Jehowa! Ten królewskiej wspaniałości starzec, jakże był okrutny a zarazem ojcowski, pędząc w huraganie swego stworzycielstwa, płodząc światy i szeroko ku nim rozwierając swe ramiona! A ten Adam... jakże był piękny, jak szlachetną była linia jego ciała i ruch wysuniętej naprzód ręki, ku której spływa tchnienie życia ze skinienia palca Jehowy. Giest tej ręki i jego palca, jest godnym podziwu przez prostotę, z jaką od Stworzyciela spływa dar życia ku stworzeniu. Nie potrzeba nawet zetknięcia, wola Stwórcy wystarcza, a jednak w tej maleńkiej przestrzeni, zawartej pomiędzy tą ręką i tym palcem, mieści się nieskończoność niewidzialnego, nieznanego, całość tajemnicy. Jakże Ewa jest potężną a zarazem godną miłości! Ewa o rozłożystem łonie, mogącem nieść ciężarność zrodzić się mającej ludzkości, postać jej posiada wdzięk dumy a zarazem zalotną pieszczotliwość kobiety żądnej być kochaną aż do zaprzepaszczenia i zguby; streszcza ona w sobie kobiecość całą, nęci powabnością, a płodnością swą przyszłą przykuwa i panuje.
Nawet figury dekoracyjne, siedzące na pilastrach po czterech rogach fresków, głosiły tryumf ciała. Młodzieńcy szczęśliwymi być się zdawali nagością swych członków, wspaniałe ich torsy dyszały przyśpieszonem tętnem życia, a gwałtowne, do szału podniecone ruchy pozwalały podziwiać gibkość i zwinność silnej ich budowy. Pomiędzy oknami, Michał Anioł rozmieścił swych olbrzymów: proroków i sybille, to jest ludzi wyrosłych na bogów. Dał im kształty nadmiernej wielkości, potężną muskulaturę i wyraz intelektualnej wyższości. Jeremiasz wsparł łokieć na kolanie a twarz na dłoni i rozmyśla pogrążony w widzeniach rozmarzenia. Sybilia erytrejska o profilu zadziwiającej czystości, dziewiczo młoda, pomimo bogactwa swych kształtów, trzyma palec na kartach roztwartej księgi przeznaczenia. Izajasz o grubych, prawdomównych ustach, wpół odwrócony, z ręką w górę uniesioną, zdaje się rozkazywać. Sybilia kumejska, groźna posiadaną wiedzą, straszna zgrzybiałą starością, silną jest wszakże jak opoka, twarz ma pokrytą zmarszczkami, nos drapieżnego ptaka, a kwadratowa, wysunięta naprzód broda świadczy o stanowczości i upartej woli. Jonasz, dopiero co oswobodzony z wnętrzności wieloryba, jeszcze nie rozprostował swych członków; leży skręcony z głową w skurczu i w tył podaną, a szeroko otwartemi usty krzyczy i przyzywa. Wszystkie, bez wyjątku wszystkie te figury, stworzone geniuszem Michała Anioła, należą do tej samej rodziny. Kształty ich są wspaniałe, majestatyczne, ród to królujący zdrowiem ciała, siłą inteligencyi, ród to urzeczywistniający marzenie o ludziach wyższych, niezmorzonych, silnych i rozumnych. Pod łukami okien w załamkach sklepienia, Michał Anioł rozmieścił inną już rasę ludzkich postaci. Z nich Chrystus zrodzi się z czasem. Piękne, pełne wdzięku matki patrzą w zadumaniu na swe potomstwo, a mężowie spoglądają w dal przyszłości, ludzie ci cierpią za grzechy przodków i z upragnieniem wyczekują przyjścia obiecanego Zbawcy, Odkupiciela...
W czterech wielkich narożnikach, mistrz wywołał sceny biblijne, poskromienie zła przez lud wybrany, zwycięztwo izraelitów nad siłą nieczystą.
Wreszcie pośrodku ciągnie się olbrzymi fresk, przedstawiający Sąd ostateczny, zaludniony nieskończoną ilością postaci, które, by rozpoznać należycie, trzebaby dni i tygodni. Tłum rwie się i śpieszy pędzony gorejącem tchnieniem życia, umarli zbudzeni trąbami nawołujących aniołów z Apokalipsy, grzesznicy ciskani do piekieł przez szatanów, Jezus wymierzający sprawiedliwość, otoczony apostołami i świętymi, promienni radością wybrańcy, postępujący ku górze, podtrzymywani przez aniołów, a inni aniołowie, dzierżąc narzędzia męki pańskiej, unoszą się w chwale, w pełni tryumfu. „Sąd ostateczny“ należy do późniejszych utworów Michała Anioła. Malował go on w trzydzieści lat po ukończeniu sufitu, który lotnością myśli przewodniej przewyższa inne dzieła mistrza. Malując ogrom tych kompozycyj, Michał Anioł płonął młodzieńczością fantazyi, pierwszą płodnością nadludzkiego swego geniuszu.
Piotr patrzał i podziwiając, określał Michała Anioła mianem potwora, siłą bowiem swoją przygniatał i dominował nad wszystkiem co go otaczało. By się o tem przekonać, dość było porównać z jego dziełem piękne freski ciągnące się poniżej gzemsu dokoła kaplicy; malały one i nikły wobec ogromu jego geniuszu, chociaż stworzyli je Perrugino, Pinturicchio, Roselli, Signorelli, Botticelli.
Narcyz Habert, wpatrzony we freski Botticellego, nawet nie rzucił okiem na „Sąd ostateczny“, ani na niezrównane piękności sufitu. Pogrążony w ekstazie, wodząc oczyma po trzech freskach Botticellego, szepnął, nie spuszczając z nich oczu.
— Ach Botticelli, Botticelli, ten mistrz wytworności i wdzięku a zarazem namiętnego cierpienia, jakąż posiada on głębokość uczucia w oddawaniu smutku i cierpienia wśród rozkoszy! Zdołał on przeczuć, odgadnąć i uprzytomnić stan naszej teraźniejszej, nowożytnej duszy i uczynił to, iż tak ponętnie czaruje nas aż do trwożnego zdumienia. Nikt, żaden artysta nie wzniósł się do równego jasnowidzenia w chwilach tworzenia!
Piotr spojrzał na mówiącego z niemem przerażeniem. Wreszcie chcąc się upewnić co do słów jakie usłyszał, zapytał:
— Więc przychodzisz tutaj, by patrzeć na freski Botticellego?...
— Ależ naturalnie, iż tylko dla niego tutaj przychodzę! Co kilka dni przychodzę do niego i godzinami tylko w niego się wpatruję... Patrz, księże Piotrze, patrz na jego córki Jetrego! Patrz i powiedz mi, czy melancholia uczuć ludzkich była kiedykolwiek pochwyconą z taką nadzwyczajną głębią prawdy?...
Narcyz mówił a głos jego łagodnie drżał od wzruszenia, modlił się jak ksiądz przejęty wielkością spełnianego obrządku i gubiący się w rozkoszy religijnego uniesienia.
— Ach, Botticelli, Botticelli! Ach kobieta stworzona przez Botticellego! Ach ten ściągły owal jej twarzy, wyraz zmysłowy a zarazem niewinnie dziewiczy, łono rozwinięte i lekkością draperyi uwydatnione, postać wybujała, gibka i powiewna, ach ta całość tej niewieściej postaci o ciele przyzywającem najwyższą pieszczotę! A młodzieńcy, a aniołowie Botticellego — tak prawdziwi a zarazem piękni jak kobiety! Ta nieokreśloność ich płci, ta mięszanina siły muskularnej mężczyzny z delikatnością konturów i nieskończonością wdzięku! Ach jakiż ogień namiętności w nich płonie! Jakże porywają i ciągną oni ku sobie. Albo usta stworzone przez Botticellego! Te usta zmysłowe, jędrne jak owoc, ironiczne lub zbolałe, zagadkowe w swych zagięciach, nieodgadnione zarówno gdy milczą ze zbytku czystości, jak ohydy! A oczy Botticellego, oczy powłóczyste, pożądliwe, omdlewające z mistycznego a może z lubieżnego uniesienia, pełne smutku a zarazem wesołości... czyż może być coś głębszego jak te oczy, tak patrzące na nicość świata! A ręce Botticellego, jakże on poznał i odczuł całą indywidualność życia rąk swoich postaci! Ręce te są niezrównane swym wyrazem, swobodne gdy są same, łączące się i oplatające, gdy jedna z drugą się spotyka, całują się wtedy, pieszczą i mówią do siebie, a tak pozostają dbałe o wdzięk sobie właściwy, że aż czasami manierowanemi być się zdają, lecz każda zachowuje swój charakter, każda inaczej wyraża doznawaną rozkosz i cierpienie zetknięcia się swojego. Ach Botticelli! Nic w nim nie ma podrobionego, zniewieściałego, posiada on coś męzkiego w swej dumie, pożądliwość ruchu uwydatnia w swych postaciach, ożywia je najwłaściwszem dla nich tchnieniem, obmyśla je, studyuje, jest prawdą i sumieniem. Botticelli! Botticelli jest realistą umiejącym uwydatnić rozmaitość uczuć, dziwaczność i gienialność sentymentalizmu, darzy on nawet szpetotę wyłącznością dopatrzonego wdzięku, przemienia ją w coś niedającego się zapomnieć!
Piotr słuchał tych poglądów Narcyza i dziwił się coraz to mocniej. Po raz pierwszy spojrzał nań uważniej i dostrzegł do przesady wyrobioną wytworność, włosy misternie fryzowane, strzyżone podług starożytnej mody florenckiej, oczy niebieskie mieniące się w ciemne lub blado fiołkowe odcienia, a teraz z uniesienia powłóczyste i coraz to jaśniejsze.
— Tak, zapewne, Botticelli jest wielkim artystą... Lecz nie można go równać z gienialnością Michała Anioła.
Lecz Narcyz, nie pozwalając Piotrowi mówić dłużej, zerwał się prawie gwałtownie i zawołał gniewny, rozżalony:
— Nie, nie, ja niechcę, byś tak mówił, niechcę, byś tak mówił! Niechcę, byś Botticellego równał z tamtym, który wszystko tu popsuł, zmarnował, zgubił! To nie był artysta! To był rzemieślnik! Zaprzęgał się jak wół do jarzma i orał jak wół tyle a tyle skib na godzinę a tyle na dzień! Ten człowiek nie miał w sobie żadnej tajemniczej głębi, gardził nieznanem, widział wszystko w zwiększeniu i mógł tym sposobem obrzydzić piękno, wstręt obudzić do sztuki! Malował mężczyzn jakby malował dęby, a kobiety jego podobne są do opasłych rzeźniczek, do ćwierci tłustego mięsa, kobiety jego nie posiadają duszy, są głupie, bez wyrazu, nie ulatują ku niebu, nie wre w nich piekło, nie pożądają pozaświatowych porywów. On nigdy nie był artystą a tylko prostym murarzem! Tak, mogę ci nawet zrobić ustępstwa... był wielkim murarzem... ale nic więcej... nic ponadto!
Mówił z uniesieniem, z wybuchem nienawiści dla wszystkiego co jest siłą, twórczością, zdrowiem. Mózg tego współczesnego nam młodzieńca, był zmęczony i znurzony bezwiedną swą złożonością, zepsuty poszukiwaniem oryginalności i wszystkiego co sztucznie wytwornem się wydaje. Taki Michał Anioł był mu zakałą, wrogiem, brzydził się męzkością jego płodności, siłą twórczą objawiającą się bez znoju. Gardził ogromem pozostałego po nim dzieła, artyzmem sięgającym wyżyn nadludzkiej genialności. Zbrodnią takiego Michała Anioła była więc twórczość, siła życia, którą drgały dokonywane przez niego prace. Jakiem prawem mógł istnieć taki olbrzym, tworzący dzieła zmniejszające wartość dzieł tworzonych przez innych?... Wszak w porównaniu z tym genialnym pracownikiem, karleli inni nawet talentem obdarzeni ludzie. Dlaczego płodnością swej twórczości zalewał, zaćmiewał?.. Dla czego był twórcą dzieł posiadających żywotność, dzieł nielękających się jasności dziennego światła?...
— Nie podzielam twoich poglądów — zawołał Piotr — bo teraz właśnie, patrząc na arcydzieła stworzone przez Michała Anioła, zrozumiałem, iż prawdziwem zadaniem sztuki, jest pochwycenie życia. I właśnie dlatego, że nadludzką swą gienialnością zdołał on uwydatnić i wspaniale oddać piękno życia, Michał Anioł jest i pozostanie mistrzem nad mistrzami, zwycięzcą miażdżącym innych swą wielkością. Na nieszczęście widzę, że ogrom jego siły rani delikatność twojej sztucznej wybredności. Ale pomimo tego na dobie będącego zwrotu umysłów uganiających się za intelektualnem rafinowaniem wszystkiego co nieokreślone, niezbadane — wybrednisiów poszukujących tegoż w sztuce, lubujących się w nieprzejrzystości rzeczy, w pół ciemnościach symbolów, Michał Anioł pozostanie wszechmocnym, pozostanie tworzycielem, panem jasności, prostoty, zdrowia, i dzieła takich jak on ludzi, są wieczne jak życie!
Narcyz słuchał, uśmiechając się z drwiącą pobłażliwością względem tych wszystkich, którzy nie stoją na wyżynach przystępnych dla jemu podobnych wyszukanych natur, zdolnych rozumieć, iż do kaplicy Sykstyńskiej przychodzi się na dumania i marzenia przed Botticellim, nie zaś dla widzenia Michała Anioła, niegodnego spojrzenia prawdziwych wybrańców. Nie chcąc dłużej rozmawiać w tej kwestyi, rzekł:
— Już jest godzina jedenasta... Mój kuzyn miał tutaj kogoś przysłać, by nas zawiadomić gdy będzie mógł swobodnie nas przyjąć... Dziwię się, że dotychczas tego nie zrobił... Jeżeli chcesz, to pójdziemy czekać na jego posłańca w salach Rafaela...
Poszli więc tam i Narcyz odzyskał całą trzeźwość sądu w ocenianiu oglądanych dzieł sztuki, tracił go bowiem tylko odnośnie do Sandra Botticellego, w zestawieniu z Michałem Aniołem.
Piotr, pozostając pod wrażeniem kolosalnej i gienialnie wykonanej dekoracyi w kaplicy Sykstyńskiej, nie odrazu odczuł delikatność i czystość piękna pojmowanego przez Rafaela. Odurzony twórczością siły Michała Anioła, nie mógł natychmiast uledz wdziękowi artyzmu Rafaela, który oddziaływa spokojniej, mniej narzucająco się, lecz równie nieodparcie. Jest to jakby Racine obok Corneille’a, Lamartine obok Wiktora Hugo, wieczna para, para złożona z samicy i samca w dziedzinie tryumfatorów sztuki. Dzieła stworzone przez Rafaela tchną szlachetnością, wdziękiem, linie jego są czyste i poprawne, boską wywołują harmonię, zadziwiają subtelnością psychologicznej analizy, wnikającej do głębi a rzadko doścignąć się dającej w obrazach. Postacie przez niego wywoływane są idealniejsze i piękniejsze od modelu, artysta bowiem uwydatniał w nich przedewszystkiem stronę wewnętrzną ich natury. W obrazach Rafaela jest coś sentymentalnego, kobiecego, a pomimo to posiadają one niezrównaną pewność rysunku.
Zwolna Piotr począł ulegać czarowi utworów młodzieńczego mistrza, czuł się podbitym męzką jego wytwornością, rozrzewniony był tą wizyą najwyższego piękna w połączeniu z najwyższą doskonałością. Arcydziełami Rafaela wydały mu się obrazy stworzone przed ukończeniem kaplicy Sykstyńskiej, zobaczywszy bowiem genialne dzieła Michała Anioła, Rafael utracił cząstkę swego pierwotnego wdzięku, uległszy mimowolnemu wpływowi swego rywala w dziedzinie sztuki. Wpływ ten jest widoczny w „Pożarze Borgo“, „Heliodorze wygnanym ze świątyni“, w „Atylli zatrzymującym się przed bramami Rzymu“.
Narcyz zaprowadził Piotra do oszklonych galeryj, zwanych „lożami“ Rafaela. Lecz obrazy tutaj się znajdujące, zostały wykonane po śmierci Rafaela, przez jego uczniów, pracujących podług kartonów mistrza. Przepaść oddziela te prace od oryginalnych dzieł Rafaela! Nigdy jeszcze Piotr nie miał sposobności tak doraźnie się przekonać, czem jest gieniusz wobec szkoły, która w jego cieniu wyrasta. Równocześnie ze śmiercią takiego człowieka, przepada wartość uczniów, bo uczniowie tworzą tylko pod bezpośredniem natchnieniem mistrza.
Zniechęcony, Piotr wolał patrzeć na prześliczny widok po za oszkleniem galeryi; naraz spostrzegł, iż naprzeciwko, po drugiej stronie dziedzińca św. Damazego, znajduje się pałacowe piętro, zamieszkane przez papieża. Dziedziniec był jasny, słoneczny, wyłożony białym kostkowym kamieniem, zdobił go wodotrysk, oraz portyk wiodący do wnętrza pałacu. Piotr dziwił się wesołemu wyglądowi dziedzińca i pałacu, albowiem wyobrażał sobie, że podobnemi je znajdzie do cienistych i ponurych zabudowań, otaczających gotyckie katedry krajów północnych. Po prawej i po lewej stronie peronu stało kilka powozów. Stangreci, sztywno wyprostowani, siedzieli na kozłach a konie, nieruchomo stojąc, jaskrawo odbijały na tle białego bruku.
Piotr podniósł wzrok i zapuścił go daleko, zachwycając się pięknością panoramy Rzymu. Nie przypuszczał, by ztąd mógł być tak rozległy widok na miasto. A więc papież, z okien Watykanu patrzał na całość Rzymu, leżącego jakby u stóp papiezkiego tronu, tuż pod ręką dawnego swego władcy. Piotr patrzał, pragnąc nazawsze zapamiętać widzianą ztąd panoramę miasta, chciał oczy i serce napełnić tym widokiem, czując, że niejednokrotnie wywoływać go zechce podczas samotnych swoich marzeń. Cały był tylko wzrokiem, zapomniawszy chwilowo o swym towarzyszu. Wtem posłyszał szmer słów, odwrócił więc głowę i zobaczył służącego w czarnej liberyi, który, coś powiedziawszy Narcyzowi, wychodził, składając głęboki ukłon.
Narcyz zbliżył się do Piotra, widocznie z czegoś niezadowolony.
— Mój kuzyn, monsignor Gamba del Zoppo, kazał mi powiedzieć, że nie będzie mógł nas przyjąć dzisiejszego poranku. Podobno, zaskoczyła go jakaś niespodziewana i pilna czynność.
Narcyz musiał powątpiewać w prawdziwość owej czynności; najwidoczniej zdawał się posądzać kuzyna o tchórzostwo. Cofał się bojaźliwy monsignor, bo musiał go ktoś przestrzedz, nastraszyć, więc w obawie niepotrzebnego skompromitowania swojej osoby, uciekł się do wybiegu, byle odroczyć dzisiejszą wizytę Piotra. Narcyz Habert był odważny z natury a zarazem niezwykle uprzejmy, chcąc więc okazać Piotrowi szczerość swoich zabiegów, rzekł:
— Może znajdziemy inny sposób roztworzenia chociażby podstępnie tych drzwi tak pilnie strzeżonych... Jeżeli masz czas wolny dzisiaj popołudniu, to pójdziemy razem na śniadanie, a potem wrócimy dla zwiedzenia muzeum starożytności. Może tam przydybię mojego kuzyna... a może... może będziemy mieli szczęście i spotkamy papieża... spotkamy go nawet najniezawodniej, jeżeli zejdzie do ogrodu...
Słysząc, że audyencya znów została odłożoną, Piotr drgnął niemile tem dotknięty, lecz propozycyę Narcyza przyjął, serdecznie mu dziękując, bo nowa otucha wstąpiła mu do serca.
Zjedli śniadanie w restauracyi na przedmieściu Borgo, w pobliżu bazyliki św. Piotra. Śniadanie było skromne i źle przyrządzone, a klientela niewykwintna, wyłącznie prawie złożona z pobożnych pątników. Około godziny drugiej przeszli przez plac Zakrystyi i przez plac św. Marty po za bazyliką, dążąc ku drzwiom muzeum. Cała ta dzielnica miasta była jasna, przestrona, a słońce pałać się zdawało płomienniej, rozpalając białość bruku jak na dziedzińcu św. Damazego. Okrążając tył bazyliki, Piotr znów był zdumiony jej ogromem. Wielkie place i domy malały w oczach przez porównanie z tym olbrzymim wykwitem architektury. Wśród pustej przestrzeni placów zarosłych delikatną trawą wysuwającą się z pomiędzy bruku, nie było przechodniów; zaledwie kilkoro dzieci bawiło się w cieniu pod murem. Naprzeciwko głównej bramy pałacu watykańskiego, wznosił się gmach mennicy należącej do papieża, a dziś strzeżonej przez wartę królewską. Po drugiej stronie ulicy stali na warcie szwajcarzy papiescy, pilnując bramy, przez którą przejeżdżały dwukonne powozy, jakiemi stosownie do przepisów etykiety, przybywali goście chcący odwiedzić kardynała-sekretarza lub też samego Ojca świętego.
Przebywszy długą ulicę pomiędzy skrzydłem pałacu a murami ogrodów watykańskich, doszli wreszcie do Muzeum starożytności. Składa się ono z trzech części: muzeum Rio-Clementino, muzeum Chiaramonti i Braccio-Nuovo, a w nieskończonej ilości sal mieści się cały świat starożytny z ziemi odkopany i znów w świetle dziennem jaśniejący. Blizko przez dwie godziny Piotr przechodził z jednej sali do drugiej i zachwyt jego wzrastał. Czuł się olśniony siłą geniuszu starożytnych artystów. Podziwiał oryginały najsłynniejszych arcydzieł: Laokoona, Apolina Belwederskiego, Meleagra, tors Herkulesa. Lecz największe zdumienie wywołała w nim ilość posągów Wenery, Bachusa, cesarzy i żon ich w postaci bożków i bogiń, a wszystkie te rzeźby głosiły kult ciała, piękność ciała, nieśmiertelną władzę ciała. Przed trzema dniami Piotr zwiedził Kapitol i znajdujące się tam rzeźby; podziwiał Wenerę, Umierającego gladyatora, Centaura wykutego w czarnym marmurze i kolekcyę biustów. Tutaj, w tem muzeum watykańskiem podziw jego graniczył z osłupieniem, nie wyobrażał sobie nigdy, by mogły być nagromadzone skarby w tej ilości i w takim doborze. Piotr, miłując życie wyżej nad sztukę, zatrzymywał się przedewszystkiem przed biustami, bo uprzytamniały mu one dzieje starożytnego Rzymu. Patrząc na te odtworzenie głów historycznych postaci, Piotr doszedł do wniosku, że jeżeli Grecya uwydatniała w swej sztuce pogoń za idealnem pięknem, to Rzym pragnął zakląć życie w swych statuach. Z gorączkową namiętnością Piotr wpatrywał się w twarze cesarzy, filozofów, uczonych, poetów — tak żywo i wiernie odmodelowanych przez rzeźbiarzy rzymskich. Nie lękali się oni odtworzenia nieprawidłowości rysów, nie pomijali najdrobniejszych szczegółów twarzy, śledzili zblizka naturę i dlatego pozostawione przez nich dzieła posiadają tyle charakteru, tyle życia, współczesności swojej, i tem właśnie nęcą nas i przykuwają. Są to wiarogodni świadkowie nazawsze minionej przeszłości i sami opowiadają nam jej dzieje, lepiej aniżeli wszystko czego nakazują się nam uczyć w podręcznikach szkolnych, mogących nazawsze zrazić do studyowania starożytności. Patrząc na te rzeźby, powstaje jakaś łączność pomiędzy nami a temi oddawna zmarłymi ludźmi. Każdy chociażby odtrącony fragment statui mówi nam zrozumiale o ówczesnej cywilizacyi, o wielkości i sile starożytnego społeczeństwa.
Narcyz zaprowadził teraz Piotra do „galeryi kandelabrów“. Na stumetrowej jej długości nagromadzone były równie podziwienia godne arcydzieła, lecz Narcyz rzekł:
— Jest teraz godzina czwarta... usiądziemy tutaj, by spocząć... mówiono mi, że Ojciec św. najczęściej tędy przechodzi, idąc na przechadzkę do ogrodu... Pragnąłbym, abyś mógł go zobaczyć... a może się zatrzyma?... A może będziesz miał sposobność pomówienia z nim?... Czasami najważniejsze sprawy zależą od przypadkowych okoliczności. W każdym razie wypoczniesz, a przypuszczam, że twoje nogi oddawna się tego domagają.
Dozorcy muzeum dobrze znali Narcyza i wiedzieli o jego blizkiem pokrewieństwie z monsignorem Gamba del Zoppo. Wszystkie drzwi otwierały się przed nim z łatwością i wszyscy mu się kłaniali z oznakami uszanowania. Narcyz, korzystając ze swego wyjątkowego położenia, całemi dniami przesiadywał w salach muzeum watykańskiego. Znalazłszy dwa krzesła, siedli a Narcyz zaczął natychmiast mówić w dalszym ciągu o sztuce.
Zwiastunami epoki Odrodzenia byli artyści tworzący z siłą najżywszej szczerości uczucia, a mistrze tacy jak Fra Angelico, Perugino, Botticelli, przygotowali możność pojawienia się Michała Anioła i Rafaela. Pierwszy z nich był nadludzkim a drugi boskim. Po ich zgonie trzeba było długo czekać na pojawienie się Caravaggia, który, jeżeli nie zasłynął gieniuszem, to udoskonalił technikę malarską, tak pod względem modelowania, jako też umiejętnego rozkładu barw. Znów następuje upadek i trwa aż do Berniniego, który wszechstronnością i płodnością swego talentu, przekształcił postać Rzymu i nadał mu cechę Rzymu — papieży, Rzymu-stolicy świata katolickiego. Już w dwudziestym roku życia Bernini tworzył posągi kolosalnej wielkości, a gorączkowo czynny, ukończył fasadę bazyliki św. Piotra, wzniósł kolumnadę placu, udekorował wnętrze bazyliki, zbudował kościoły, oraz niezliczoną ilość pałaców i monumentalnych wodotrysków.
— Ach, Bernini, ach, ten niezrównany Bernini! — mówił coraz wolniej Narcyz, głosem jakby zamierającym od nadmiernego zachwytu. — Jest on potężny a zarazem uroczy, pełen werwy i pomysłów, nigdy niewyczerpana jego płodność ponętną jest a zarazem wspaniałą... Oni przekładają nań Bramante!... wynoszą do zenitu swojego Bramante! Postawmy go więc obok Michała Anioła i Rafaela, bo jako architekt, może przy nich stanąć i nie wspominajmy o nim więcej!... Nie ma jak Bernini; ten Bernini, często oskarżany o smak zepsuty, posiada większą uczuciowość, subtelniejszą delikatność gustu, niż tamci trzej razem; oni dążyli i pragnęli doskonałości, on zaś jest przedewszystkiem poetą. Dusza jego posiadała niezrównaną głębokość, pomimo niezrównanej złożoności i różnorodności talentu. My, obecnie żyjący, odnajdujemy się w dziełach przez niego stworzonych. Ten poszukiwacz sztuczności trwoży nadmiarem swej intuicyi a zachwyca polotem ducha, gardzącego wszystkiem co poziome, co z rzeczywistością zbyt ciasno sprzężone... Jeżeli chcesz się zapoznać z nim bliżej, radzę ci, idź do willi Borghese i zobacz grupę Apolina i Dafne! Bernini ją wykonał, mając lat ośmnaście... a potem idź do kościoła Santa Maria della Vittoria i stań przed jego świętą Teresą! Ach, to pochwycenie ekstazy świętej Teresy! Zdaje się, że widzieć ona musi otwarte przed sobą niebo i przejęta jest dreszczem boskich rozkoszy! Całe jej ciało chwycone jest upojeniem najwyższem, tchu jej zabrakło z nadmiaru oddania się, zamiera z lubości w objęciach swej miłości, kona na łonie swego Boga w bezbożnym szale swego radosnego z nim złączenia... Ileż ja godzin spędziłem przed tą boską oblubienicą i coraz namiętniej rozkoszuję się jej widokiem... budzi ona we mnie nieskończoność wrażeń i zawsze nęci swym symbolem...
Głos Narcyza rozpłynął się, zamierając, lecz Piotr już się nie zdziwił, bo spędziwszy z nim cały ranek wiedział, że gardzi on i bezwiednie potępia wszystko co zdrowe, proste, silne. Nie zważając więc na jego obecność, oddał się pogoni za własnemi myślami, które coraz to wyraźniej mówiły mu, że starożytny pogański Rzym przejawiał się w chrześciańskim Rzymie i, wskrzeszony, pod inną postacią żył na nowo w Rzymie katolickim. Ten przekształtowany ideą chrześciańską dawny poganizm, ujawniał się w gienialnych dziełach Michała Anioła i Rafaela. Czyż malując nagie, kolosalne postacie zaludniające niebo Jehowy, Michał Anioł nie ulegał wpływowi Olimpu?... Czyż idealne postacie Rafaela, jakkolwiek wstydliwie okryte zasłonami, nie wabiły odgadywaną pięknością ciała?.. Czyż jego niewiasty nieprzypominały bogiń miłości?... Żywotność wpływu pogańskiej Romy odzywała się bezustannie w późniejszych dziejach Rzymu. Piotr doszedł do tego wniosku, dumając wśród zwalisk na Monte Palatine, a później utwierdził się w tym względzie, oglądając grobowce przy via Appia, grobowce w bazylice św. Piotra, zwiedzając kościoły i muzea. Czuł się jakby strwożony tem swojem odkryciem. Ten Rzym zawsze czczący piękno ciała ludzkiego, gloryfikujący nagość, żądzą życia dyszący, był wprost inny, niż Rzym przez niego wymarzony. Wszak w książce swej mówił o Rzymie przejętym chrześciańską miłością, o Rzymie darzącym świat szczęśliwością spokoju i braterstwa, o Rzymie nawołującym ku prostocie i czystości, o Rzymie odrodzonym ideą powrotu ku obyczajom pierwotnej ery apostolstwa uczniów Chrystusa.
Niespodziewanie marzenia Piotra przerwał głos Narcyza. Bez żadnego przejścia przygotowawczego opowiadać zaczął o codziennym sposobie życia Leona XIII.
— Jaką niepospolitą żywotnością obdarzony jest ten człowiek! W ośmdziesiątym czwartym roku życia jest czynny jak rzadko który w sile będący!... Wstaje o szóstej godzinie rano, odprawia mszę w przybocznej swojej kaplicy i wypija trochę mleka na pierwsze śniadanie. Od godziny ósmej do południa przyjmuje kardynałów, prałatów, załatwia sprawy przeróżnych kongregacyj, a trzeba ci wiedzieć, że sprawy te są liczne i bardzo zawiłe. O godzinie dwunastej w południe odbywa audyencye publiczne i zbiorowe. O godzinie drugiej je obiad. Po obiedzie następuje siesta, na którą zasłużył, tak długo pracując bez chwili wytchnienia. Od czwartej godziny aż do szóstej papież używa przechadzki a wróciwszy do swoich pokojów, znów przez godzinę lub dwie udziela audyencyj prywatnych. O godzinie dziewiątej siada do kolacyi. Niezwykle mało jada... może skutkiem swego osamotnienia przy stole... Etykieta bowiem zmusza go do samotnego jedzenia. Cóż mówisz o tej wesołej etykiecie?... I pomyśleć, że ten człowiek od łat ośmnastu nie miał towarzysza przy stole, i do końca życia pozostać musi odosobniony z powodu swej wielkości!... O godzinie dziesiątej, zmówiwszy różaniec wraz z przybocznem swem otoczeniem, papież zamyka się w swej sypialni. Lecz nie zaraz kładzie się na spoczynek, a jeżeli się położy, śpi mało, często wstaje i woła którego z sekretarzy, dyktuje listy lub notuje różne rozporządzenia. Jeżeli wydarzy się jaka sprawa żywiej go interesująca, myśli o niej bez przerwy. Ta bezustanna czynność i działalność potrzebną mu jest do zdrowia. Wiecznie pobudzona u niego funkcya mózgowa zmusza go do pracy, posiada on siłę i wolę mające ciągłą potrzebę wyładowywania się, uzewnętrzniania... Przez całe prawie życie papież poświęcał wolne chwile pisaniu poezyj łacińskich. Podobno był okres w jego życiu, okres najburzliwszy, gdy z namiętnością zajmował się publicystyką i mnóstwo jest artykułów w dziennikach przez niego podtrzymywanych, które, jeżeli nie są jego pióra, to zrodziły się z jego natchnienia... dyktuje je lub zakreśla ich plan, gdy uzna za stosowne stanąć w obronie jakiej sprawy, jakiej idei droższej mu nad inne.
Narcyz zamilkł i wśród ciszy olbrzymiej galeryi pełnej białych marmurowych posągów, jaśniejących jak nadprzyrodzone widziadła, nie dolatywał żaden szelest. Od czasu do czasu Narcyz wychylał głowę, by spojrzeć czy z przyległych drzwi nie nadciąga zwykły orszak towarzyszący papieżowi, gdy udaje się na przechadzkę do ogrodów watykańskich.
Po dłuższem milczeniu Narcyz znów się odezwał:
— Czy wiesz, księże Piotrze, iż przez całą długość sal i galeryj oddzielających prywatne mieszkanie papieża od ogrodów, niosą go w nizkim i wązkim fotelu, mogącym z łatwością przejść przez wszystkie drzwi spotykane w czasie pochodu?... Bo pomyśl tylko, jaką on musi przebyć przestrzeń, żeby się wreszcie dostać na świeże powietrze! Muszą go nieść przez loże i stanze Rafaela, przez galeryę obrazów i galeryę rzeźby, przez liczne schody, co razem wzięte, najbliższą drogą wynosi przeszło dwa kilometry! Tak, dwa kilometry przebywa niesiony od drzwi swego mieszkania do alei, w której czeka na niego powóz zaprzężony w parę spokojnych koni. Dziś mamy śliczną pogodę... na pewno więc papież odbędzie przechadzkę w ogrodzie. Nie traćmy więc cierpliwości i czekajmy...
Wyczekując na ukazanie się papieża, Piotr sięgnął myślą do historyi i pamięcią wywoływał postacie papieży z epoki Odrodzenia. Możnowładni i lubujący się w przepychu, rozmiłowali się w dziejach starożytnego Rzymu i zapragnęli otoczyć się chwałą cezarów, wskrzesić ich panowanie, ozdobić stolicę apostolską purpurą imperium. Papież Paweł II, rodem z Wenecyi, zbudował wspaniały pałac di Venezia, Sykstus IV był twórcą kaplicy Sykstyńskiej, Juliusz II i Leon X przebudowali Rzym, roztaczając w nim dekoracyjność teatralnej pompy, wyprawiali uczty okazałe, turnieje, gonitwy, balety, polowania, maskarady. Za ich to czasów odnajdywano starożytne pomniki sztuki, zagrzebane w pyle, przygniecione pokładami naniesionej ziemi. Cały Olimp wytrysnął z grobów ku słońcu. Papieże kazali wznieść pałace, by pomieścić w nich cudne nagości pogańskich bożyszcz, a upojeni pięknem życia, tchnącem od tych ciał ubóstwianych, zaczęli z gruzów podnosić dawne świątynie, dumni zachwytem jaki wzbudzały odnowione i wskrzeszone. Chrystus czczonym był w bazylice św. Piotra, lecz Jowisz i wszyscy bożkowie, wszystkie boginie o tryumfująco pięknych i obnażonych ciałach zapełniali sale i galerye watykańskiego pałacu.
Tu nastąpiła przerwa w dumaniach Piotra, lecz zamieniwszy kilka zdań z Narcyzem, znów zamilkł. Myśl jego, raptownie przeskoczywszy kilka wieków, zatrzymała się na postaci Piusa IX w pierwszej dobie jego panowania, przed zajęciem Rzymu przez wojsko króla włoskiego. Pius IX, przed dobrowoloem uznaniem się za więźnia, częste odbywał wycieczki po ulicach swej stolicy. Wyjeżdżał karetą czerwoną ze złotem, zaprzężoną w sześć rosłych koni, karetę otaczała straż szwajcarska a z tyłu jechał konno oddział straży szlacheckiej. Czasami, na Corso, papież wysiadał z karety i używał pieszej przechadzki, lecz wtedy oddział konnej straży biegł naprzód i zatrzymywał ruch jadących powozów, z których natychmiast wysiadano; mężczyźni klękali na ulicznym bruku a kobiety, stojąc, pobożnie pochylały głowy. Czekano tak nadejścia papieża, postępującego zwolna, na czele swego dworu. Szedł uśmiechnięty, błogosławiąc wiernych. Leon XIII nie zaznał podobnej wolności. Od lat osiemnastu nie wychylił się po za pałac watykański a to dobrowolne odosobnienie się od świata, otoczyło go rodzajem świętej a zarazem groźnej tajemnicy. Żył w cichem zamknięciu potężnych murów wspaniałego swego więzienia a dni jego płynęły spokojnie, w kole nieprzystępnem dla ludzi, w kole strzeżonem tysiącami ócz zazdrosnych. Był on jakby bóstwem, którego widok dozwolonym być może tylko rzadkim wybrańcom. Bóstwem straszliwem, którego oblicze bezkarnie mogą oglądać tylko służbę przy nim spełniający kapłani. Żyje w odosobnieniu, lecz wśród ciżby w marmurze wykutych bożków i bogiń, w towarzystwie pięknych niewiast rojących się na malowidłach stworzonych przez Michała Anioła, przez Rafaela. Wszystkie te postacie głoszą dokoła niego o pięknie ciała, o pięknie światła, o pięknie życia. Papieże pędzą dni wśród najwspanialszych arcydzieł pogańskiego świata. Cóż myśli, patrząc na nie, ten delikatny starzec, w białe przybrany szaty i niesiony do swych ogrodów przez długie galerye pełne rzeźbionych ciał ludzkich. Na lewo i na prawo spoglądają nań posągi dumne nagą swą pięknością. Jowisz, Apolin, wszechpotężna Wenera, wszechwładny Pan, bożek wesela i uciech zmysłowych. Nerejdy kąpią się w przezroczach wód, bachantki śmieją się, pląsając wśród traw i zarośli, uwydatniających ponętę ich kobiecości, galopują centaury, unosząc piękne kochanki, omdlewające z nadmiaru miłosnych rozkoszy... Tu znów, Aryadnę podpatruje Bachus pełen lubieżności, Ganimed pieści się z orłem swym kochankiem, Adonis podżega żary miłosne par splecionych wzajemnością uścisku. Tryumf ciała, tryumf życia, przepełnia apoteozą całą długość tych galeryj, a niesiony ku ogrodom starzec chwieje się rytmicznie na nizkim fotelu. Gdzie spojrzy, widzi tylko nagości ciała, boskość jego kształtów, wszechpotęgę nieśmiertelnej natury, życia, materyi! Napróżno przyczepiono liście statuom, napróżno domalowano suknie potężnym figurom Michała Anioła, płeć ich pozostaje widoczna, życie z nich tryska a życiodajne nasiona wypełniają przestrzenie. W pobliżu, w watykańskiej bibliotece, w tym niezrównanego bogactwa księgozbiorze, drzemie cała wiedza przez ludzi zdobyta; jakże strasznym byłby kataklizm, gdyby te księgi mowę mogły pozyskać, gdyby głosiły słowa zawarte na swych kartach! Wybuch tych głosów byłby jeszcze niebezpieczniejszy od prawdy i piękna widniejącego z cielesnych wdzięków Wenery, z wązkości kształtów Apolina. Lecz w białe suknie przybrany starzec zdaje się nie słyszeć, nie widzieć, nie domyślać się wrzenia otaczającego go życia, i obojętnie mija posągi kolosalnych Jowiszów, potężnych Herkulesów, kobieco-kształtnych Antynousów.
Znurzony próżnem wyczekiwaniem, Narcyz zbliżył się do dozorcy, pytając, czy papież nie odbędzie dziś zwykłej przechadzki w ogrodzie. Okazało się, że Ojciec święty kazał się dziś przenieść inną galeryą, nieco krótszą i wychodzącą naprzeciwko mennicy.
— W takim razie zejdźmy i my — rzekł Narcyz. — Jeżeli chcesz, pokażę ci watykańskie ogrody.
Na dole, w sieni szeroko rozwartej na szeroką aleję ogrodową, Narcyz zapytał się innego dozorcy, dobrze znanego sobie starego żołnierza, czy monsignor Gamba del Zoppo towarzyszy Ojca świętemu w dzisiejszym spacerze. Dozorca nie wiedział. Wszedłszy do ogrodu, Narcyz znów się odezwał:
— Nie traćmy jeszcze nadziei... może nastąpi szczęśliwe spotkanie... W każdym razie masz sposobność zobaczenia ogrodów watykańskich a to rzecz nie dla każdego dostępna...
Obszar tych ogrodów jest znaczny. Okrążając je i przecinając lasek, winnicę, ogród warzywny, papież używa czterokilometrowej przejażdżki powozem. Ogrody ciągną się na płaskowzgórzu pagórka watykańskiego i otoczone są murem wzniesionym za czasów Leona IV. Niegdyś mur ten ciągnął się aż do zamku Świętego Anioła, oddzielając od reszty miasta tak zwaną Citta Leone. Dzięki wyniosłości gruntu, żadne ciekawe oko nie może zaglądać do ogrodów papieża, sięga tu jedynie cień od olbrzymiej kopuły św. Piotra. Wielka panuje tu rozmaitość, albowiem każdy z papieży starał się o przyozdobienie swych ogrodów. Rozległą część przestrzeni stanowi parter o geometrycznie zarysowanych trawnikach, dokoła obstawionych cytrynowemi i pomarańczowymi drzewami, w wielkich skrzyniach, a z pośrodka trawników wyrastają dwie piękne palmy. W dzikszej części parku znajduje się Aquilone, wodotrysk i Casino Piusa IV. Pozatem będący lasek składa się ze wspaniałych wiecznie zielonych dębów, z platanów, akacyj i sosen, a szerokie, cieniste aleje czynią to ustronie rozkosznem miejscem spacerowem w czasie upałów. Na lewo, po za laskiem, znajduje się winnica, oraz ogród warzywny, wzorowo utrzymany.
Pokazując Piotrowi najpiękniejsze części ogrodu, Narcyz opowiadał, że papież co drugi dzień odbywa tutaj parogodzinne przechadzki. Przed zajęciem Rzymu przez wojsko króla włoskiego, w czasach, gdy papież dzierżył Rzym w swoich rękach, z wiosną, najczęściej w maju, przenosił się na letnie mieszkanie do Kwirynału, zaś lipiec i sierpień spędzał w Castel Gandolfo nad brzegiem jeziora Albańskiego. Obecnie, w czasie upałów, papież chroni się do starożytnej wieży, wzniesionej równocześnie z murem ogrodu przez Leona IV. Obok tej wieży, znajduje się pawilon dla osób najbliżej otaczających papieża.
Gdy tam doszli, Narcyz jako dobrze znany całej służbie pałacu watykańskiego, poprosił, by pokazano Piotrowi pokój zajmowany latem przez papieża. Była to nizka, okrągła i obszerna komnata, zajmująca cały dół wieży. Na półkulistym suficie namalowane było niebo i symboliczne figury wyobrażające konstelacye, jedna z nich, Lew, zamiast oczów ma gwiazdy, które za pomocą stosownego oświetlenia świecą się podczas nocy. Mury komnaty tak są grube, że gdy skasowano jedno z okien, we framudze pozostało wgłębienie dość obszerne, by urządzić rodzaj sypialni. Mebli w komnacie jest niewiele. Jeden stół służy jako biurko, drugi, znacznie mniejszy, stanowi stół jadalny, najwspanialszym sprzętem jest złocony fotel, będący jednym z licznych podarków złożonych Leonowi XIII w czasie jubileuszu. Piotr rozglądał się z ciekawością po tej ponurej komnacie, w której papież spędza samotnie najgorętsze dni podczas lata. Chłodno tu jest jak w grobowcu w tej średniowiecznej, fortecznej baszcie, nieprzystępnej dla słońca pałającego nad miastem omdlewającem z nadmiaru gorąca.
Niedaleko ztąd, z pomiędzy zielonych drzew, wychyla się biała niewielka kopuła nad drugą basztą, zamienioną w obserwatoryum astronomiczne. W tejże części parku jest domek szwajcarski, w którym Leon XIII lubi odpoczywać po odbytej przechadzce. Chętnie bowiem zwiedza pieszo ogród warzywny, a zwłaszcza winnicę, oglądając czy już dojrzewają grona, lub dopytując się, czy zbiór zapowiada się pomyślnie. Najmocniej wszakże zadziwiła Piotra wiadomość, że Leon XIII namiętnie lubi polowanie i że dopiero od niedawna przestał używać tej rozrywki, zbyt już dla niego uciążliwej. Roccolo, rodzaj uprawianego polowania przez papieża, polega na chwytaniu ptaków w siatki rozpięte po obu stronach ulicy, na której stawiają się śpiewające ptaki w klatkach. Przywabione ich śpiewem drobne dzikie ptactwo, zwłaszcza figojadki, nadfruwają w ulicę. Wtedy Leon XIII, siedzący na boku, klaszcze w ręce i płoszy je, a ptaki, uciekając, chwytają się skrzydłami w wielkie oka rozpiętych siatek. Gdy unieruchomione próżno się trzepoczą, ręka myśliwca zbiera je i dusi w palcach. Figojadki pieczone są prawdziwym przysmakiem.
Na skraju lasku, Piotr doznał niespodziewanego wzruszenia, ujrzawszy odtworzoną w zmniejszeniu słynną cudami grotę w Lourdes. Na ten widok, rzekł prawie mimowoli:
— A więc to prawda... a więc ta grota naprawdę się tutaj znajduje! Mówiono mi o tem, lecz nie wierzyłem... wyobrażając sobie, że papież jest obdarzony umysłem wyższym nad tego rodzaju rzeczy...
— Zdaje mi się — rzekł Narcyz — że grota ta została tutaj zbudowana za Piusa IX, który miał szczególniejsze nabożeństwo do Najświętszej Panny z Lourdes. W każdym razie, jest to podarek złożony Stolicy apostolskiej, a Leon XIII tylko kazał, by dbano o staranne utrzymanie tej sztucznej groty.
Piotr stał czas jakiś w milczeniu przed tą zabawką ulepioną z kamieni i z cementu, przypatrując się biletom wizytowym wetkniętym w szpary przez pobożnych, przypuszczonych do zwiedzenia papiezkiego ogrodu. Czuł, że ciężki smutek zalega mu serce, spuścił głowę na piersi i zadumał się boleśnie nad nędzą naiwności ludzkiej. Wyszedłszy z cienistych alei lasu, znaleźli się znów przed rozległemi trawnikami, na których rosły dwie wspaniałe palmy. Jakże pięknym był zachód dzisiejszego słońca! Jakże piękną była ziemia i jakim niezrównanym czarem tchnęła w tej części ogrodu! Ciszę mącił tylko lekki plusk wody opadającej z wodotrysku. A na przestronym, równym obszarze geometrycznie poprzedzielanych trawników, panować się zdawała jakaś wyniosła i szlachetna duma. Purpurowe blaski zachodzącego słońca złociły białość marmurowych starożytnych posągów i wspaniałych, rzeźbionych wazonów, ustawionych szeregiem na tle rudawych krzewów, rosnących w klombach po za parterem. W powietrzu unosiły się złączone zapachy eukaliptusów, sosen, bukszpanów i pomarańcz dojrzewających bogactwem złotych owoców. Niektóre klomby nizkich drzew i krzewów strzyżone były w stylu baroko, powtarzając dość często kształt herbu Piusa IX.
— Bardzo mnie dziwi — rzekł Narcyz — żeśmy niespotkali Ojca świętego... Zapewne powóz minął nas, gdyśmy byli w wieży Leona IV.
Narcyz znów był teraz rozmowny i opowiadał, że kuzyn jego, monsignor Gamba del Zoppo, przyboczny kamerier papiezki, jest zarazem Copiere, podczaszym, lecz urząd ten ma znaczenie czysto honorowe, zwłaszcza od czasu, gdy wystawne obiady i przyjęcia dyplomatyczne odbywają się w sekretaryacie, u kardynała-sekretarza. Monsignor Gamba del Zoppo, ten człowiek legendarnej bojaźliwości i nicości, był wszakże ulubieńcem papieża, bawiącego się opowiadanemi przez niego anegdotkami. Monsignor odgrywał rolę żywej gazety, wszystko wiedzącej o sprawach bieżących, tak w watykańskim jak i kwirynalskim świecie. Zręczny pochlebca, zawsze wesoły, uśmiechnięty, monsignor, dzięki zabawnie opowiadanym plotkom miejskim, dążył spokojnie, bez wzruszeń, do otrzymania godności kardynała. Zawsze miał świeży zapas historyjek do opowiadania papieżowi podczas spaceru w ogrodzie, zapas ten odnawiał się z łatwością, nieprzekraczając murów watykańskiego pałacu, w którym, chociaż nie było kobiet, roiły się intrygi. Wszyscy ci księża, starzy kawalerowie, stanowiący przybraną rodzinę papieża, tak jak oni starego kawalera, nienawidzili się wzajemnie, współubiegając się o dostojeństwa, brnąc w zawile kombinacye, knując spiski, a nawet posądzano ich, że chętnie w razie potrzeby uciekali się do trucizny, dla pozbycia się niedogodnego przeciwnika.
Wtem nagle Narcyz drgnął a zatrzymując Piotra, szepnął:
— Patrz... oto go masz!... Wiedziałem, że musimy spotkać się z Ojcem świętym... Lecz niemamy szczęścia... bo wsiada już do powozu... nawet nie dojrzy nas...
Pod lasem ukazał się powóz papieża i przystanął przy alei, którą postępował Ojciec święty w towarzystwie kilku osób swego dworu.
Piotr uczuł w piersiach gwałtowniejsze bicie serca, a stanąwszy z Narcyzem za wielkim wazonem, w którym rosło drzewo cytrynowe, patrzał, będąc niewidzialnym dla innych. Biały starzec, w białą ubrany sutanę, szedł bardzo wolno, drobnemi krokami, zdawało się, że sunie po piasku. Dość znaczna przestrzeń dzieliła Piotra, tak że nie mógł dokładnie widzieć rysów twarzy papieża, twarzy chudej, koloru i przejrzystości starej kości słoniowej. Nos tej twarzy był wielki, usta o cienkich, zaciśniętych wargach, oczy czarne, połyskujące a teraz uśmiechnięte, bo do ucha pochylonego w stronę monsignora Gamba del Zoppo dolatywały słowa jakiegoś wesołego opowiadania. Monsignor był tłusty, krępy, zadowolniony i pełen godności. Po drugiej stronie papieża, szedł dworzanin należący do straży szlacheckiej, a dwóch jego kolegów postępowało z tyłu.
Obrazek ten przesunął się tylko, trwał krótko, bo Leon XIII zaraz wsiadł do powozu i odjechał.
Narcyz, oprowadzając Piotra po ciekawszych częściach ogrodu, opowiadał w dalszym ciągu o Leonie XIII, o jego dobroci i prostocie. Niekiedy papież lubił rozmawiać z ogrodnikami, zatrzymywał się w czasie przechadzki i pytał ich o różne szczegóły odnoszące się do pielęgnowania drzew, zbioru pomarańcz. Przed paru laty płakał nad zgonem dwóch gazelli, które przysłano mu w podarku z Afryki; tak były obłaskawione, że przychodziły do ręki i pozwalały się głaskać.
Piotr prawie już nie słuchał opowiadań swego towarzysza, a gdy wyszedłszy z ogrodu znaleźli się na placu przed bazyliką, przystanął i raz jeszcze rzucił okiem na pałac watykański, na te podwoje z bronzu ulane, którym się przypatrywał dzisiejszego rana, pytając sam siebie: co jest, co się kryje... po za metalem tych drzwi wiodących do papieża?... Był po za niemi, spędził w Watykanie długie godziny, lecz odpowiedzi nie znalazł i równie jak przedtem był trwożny, azali spragniona braterstwa ludzkość znajdzie tu urzeczywistnienie swych dążności, pomoc duchową i skuteczną zachętę. Piotr bronił się przeciwko natarczywości odniesionego pierwszego wrażenia, nie chciał się poddawać rozpaczy druzgoczącej umiłowane przez siebie marzenia. Ach jakże bowiem te drzwi z twardego metalu zimnemi i głuchemi wydawały się na odgłosy z zewnątrz ku niemu dolatujące! Drzwi te dzieliły Watykan od świata żyjących. Wszak wszystko co widział po za niemi, świadczyło o życiu zastygłem, zakrzepłem przed kilku wiekami. Nawet ubiory sług papieża nosiły piętno innej epoki, były też same co w szesnastem stuleciu, tak że był to świat z przed lat trzystu, świat rządzący się owoczesną etykietą i owoczesnemi ideami. Od lat dwudziestu pięciu papieże, ulegając wyniosłości tradycyjnej swej dumy, zamknęli się w Watykanie, jako dobrowolni więźniowie, w ten sposób protestując przeciwko przemocy króla włoskiego, lecz zasklepienie się ich w przeszłości sięgało odleglejszych czasów. Zakuli oni katolicyzm w okowy dogmatów, a jeżeli nie padł on dotychczas, to jedynie dzięki doskonałości hierarchicznej organizacyi swego duchowieństwa. A więc łatwość przystosowywania się, giętkość tej doktryny była tylko pozorną?...
W chwili rozstania się, Narcyz rzekł:
— Przepraszam cię, mój drogi księże Piotrze, iż napróżno cię dziś trudziłem... Wyznam ci, że zaczynam posądzać mojego kuzyna monsignora del Zoppo o brak szczerości w całej tej sprawie... Najwidoczniej lęka się skompromitować... Jeszcze z nim pomówię, lecz słabą miejmy nadzieję w skuteczność mojego nalegania...
Była już szósta blizko, gdy Piotr powrócił do pałacu Boccanera. Zazwyczaj wchodził do swego mieszkania bocznemi schodami, przez drzwi wychodzące na zaułek spuszczający się ku Tybrowi. Miał nawet oddany sobie klucz od tego ubocznego wejścia. Dziś wszakże, wyjątkowo wszedł do pałacu przez główną bramę i przez paradne schody, chcąc pokazać Benedecie list świeżo otrzymany z Paryża od wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszedłszy do przedpokoju, zdziwił się, nie zastawszy tam nikogo, bo zwykle drzemał pod ścianą lokaj, a w razie jego nieobecności zasiadała przed stołem Wiktorya, szyjąc bez ceremonii, z całą pogardą dla przepisów etykiety. Musiała dopiero co wyjść, bo robota jej leżała na stole. Piotr się zawahał, lecz wreszcie wszedł do pierwszego salonu. Było tu już prawie ciemno, zaledwie że przedzierały się przez okna resztki szarzejącego światła dziennego. Piotr się zatrzymał, nie śmiąc iść dalej, tembardziej że z sąsiedniego salonu żółtego dolatywały go dziwne szelesty, tłumione głosy, szamotanie się, potrącanie mebli, rzec było można, iż tam mocowano się z sobą, że walczono kto kogo zwycięży. Uszów Piotra dolatywał jakiś głos błagalny, miłosny, a równocześnie inny głos namiętny, rozwścieczony, straszny. Nie mogąc dłużej czekać, w przekonaniu iż komuś krzywda się dzieje, że ktoś potrzebuje pomocy, Piotr wpadł tam wepchnięty bezwiedną jakąś siłą.
Wpadł, lecz natychmiast zatrzymał się na progu, osłupiały niespodziewanym widokiem. Ten głos chrypliwy, namiętny, dyszący, pochodził z piersi Daria, który, w nadmiarze pożądliwości chwyciwszy Benedettę w swe ramiona, padł z nią na kanapę, chcąc posiąść ukochaną przez siebie kobietę, paląc jej twarz żarem swego oddechu, swych pocałunków i zaklęć miłosnych.
— Na miłość Boga zaklinam cię, zlituj się nad nami... Najdroższa... Boga przyzywam, by cię natchnął miłosierdziem... Benedetto, daj się ubłagać, jeżeli nie chcesz mojej śmierci i swojej... Wszak sama powiadasz, że małżeństwo nasze nigdy nie przyjdzie do skutku... więc pocóż cierpieć?... Po co przedłużać nasze męczarnie... Kochaj mnie, tak jak ja ciebie kocham... bądź moją... bądź moją!...
Lecz Benedetta, równie jak Dario podniecona, opierała się jego pieszczotom, odpychała go z zadziwiającą siłą i energią, chociaż twarz miała zalaną łzami. Z wyrazem najwyższej miłości a zarazem cierpienia, powtarzała z dziką namiętnością:
— Nie chcę... nie chcę... Ty wiesz, że cię kocham... ale nie chcę... nie chcę!...
W tej właśnie chwili Dario przeczuł, że ktoś wszedł i stoi w pobliżu, więc zerwał się gwałtownie, spojrzał nieprzytomnie na Piotra i prawdopodobnie nie poznawszy go nawet, przesunął rękoma po twarzy swej spotniałej, po oczach krwią nabiegłych i uciekł jak zwierz z bólu konający. W głębokości i sile jego westchnień była poskromiona żądza, żal i łzy skruchy.
Benedetta, wyczerpana z sił po stoczonej walce, prawie omdlewająca, siadła na kanapie, a widząc że Piotr, zmięszany swem położeniem, chce też odejść, zatrzymała go, mówiąc przerywanym głosem:
— Księże Piotrze... nie odchodź... proszę nie odchodź.. chcę z tobą pomówić...
Uznając potrzebę usprawiedliwienia swej obecności, Piotr zaczął się tłomaczyć, mówiąc że nikogo nie zastawszy w przedpokoju, pozwolił sobie wejść do salonu, bo drzwi znalazł otwarte.
— Jakto.. więc Wiktoryi nie było w przedpokoju?... Jednak kazałam jej, aby tam była. Nawet wołałam na nią, by przyszła... Tak, wołałam na nią, gdy mój biedny Dario wpadł w szał zapomnienia... Dlaczegoż ona nie przyszła?...
Po chwili, nieco uspokojona, lecz z pałającemi jeszcze policzkami, Benedetta, pochyliwszy się stronę Piotra, zaczęła się zwierzać:
— Księże Piotrze... wszystko ci opowiem, bo nie chcę, abyś miał złą opinię o moim biednym Dariu... Nie sądź go zbyt surowo... W tem co zaszło jest i moja wina... Wczoraj wieczorem Dario mnie prosił o chwilę rozmowy sam na sam... mieliśmy z sobą do pomówienia... zatem wiedząc, że dziś o tej godzinie ciotki mojej nie będzie w domu, powiedziałam mu, by tu przyszedł. Przecież nic w tem nie było zdrożnego, zwłaszcza żeśmy oboje byli rozpaczliwie przygnębieni ową otrzymaną złą wiadomością... iż moje małżeństwo z hrabią Prada nie będzie unieważnione... Po utracie tej nadziei, cierpienia nasze się wzmogły... musieliśmy chociażby o tem pomówić z sobą... na coś się zdecydować... Zeszedłszy się tutaj, długo płakaliśmy razem, tuląc się do siebie... milcząc w uścisku i płacząc... Całowałam go i pieściłam, a głos odzyskawszy mówiłam, że go kocham, że zawsze kochać będę... że jestem zrozpaczona, unieszczęśliwiając go beznadziejnością naszej miłości i że ze zmartwienia umrę niezadługo... Może te moje wyznania ośmieliły go zbytecznie... może roznieciły w nim myśli o możliwości natychmiastowego posiadania mnie... tak... w tem jest przeważnie moja wina... nie zapanowałam nad sobą dostatecznie, byłam nieostrożna, trzymając go w uścisku tak długo, tuląc się do niego, całując i wypowiadając moją miłość... Cóż dziwnego, że mój biedny Dario wpadł w szał tak namiętny, iż zapomniał o przysiędze, którą złożyłam Madonnie... lecz ja tej przysięgi nie mogłam zapomnieć... Dario mnie posiądzie w dniu gdy odejdziemy od ołtarza jako mąż i żona...
Wyznania te Benedetta czyniła bez zakłopotania, szczerze, prosto, z całą siłą przekonania, że inaczej być nie może. Nawet lekki uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy rzekła:
— Ach, ja dobrze znam gwałtowność natury mojego Daria! On na to nie wygląda a jednakże jest niezmiernie namiętny i w miłosnych rozkoszach niepohamowany... Kocham go, pomimo że wiem o nim niemało... Ta gwałtowność uczuć jest właściwością naszego rodu... Krew nasza łatwo się burzy, łatwo unosimy się szalonym gniewem... ja coś wiem o tem z osobistych nad sobą spostrzeżeń... Gdy byłam dzieckiem, tupałam ze złości i wiłam się po podłodze krzycząc... dziś jeszcze niezawsze jestem spokojna... muszę bezustannie panować nad sobą... a gdy wybuch jakiś gwałtowniejszy poczyna mną unosić, katusze sobie zadaję i męczarnie znoszę, by się powstrzymać od jakiego szaleństwa... Mój biedny Dario nigdy się nie silił na opanowanie samego siebie... Jest więc jak rozpieszczone i rozkapryszone dziecko, chce natychmiast posiadać to, czego pożąda. Lecz jestem spokojna... on mnie bardzo kocha i będzie umiał czekać na mnie... bo wie dobrze, iż tylko ze mną będzie w zupełności szczęśliwy, jak ja wiem, że tylko z nim mogę zaznać prawdziwej miłości...
W miarę jak Benedetta mówiła, Piotr odtwarzał i uzupełniał w swej myśli postać i charakter młodego księcia Dario Boccanera. Namiętnie rozmiłowany w Benedecie, hulał i używał życia po za miłością. Był on wielkim egoistą lecz zarazem dobrym i miłym chłopakiem. Niewytrzymały na ból, wstręt miał głęboki dla każdego cierpienia, brzydził się szpetotą fizyczną, nędzą i wszystkiem co nie było pięknem i wyszukanem. Duszą i ciałem pożądał uciechy życia, zbytku, albo chociażby jego pozorów. Wycieńczony, wyczerpany duchowo i fizycznie, miał tylko siłę i wolę dla tego rodzaju próżniaczych i błahych rozkoszy, nigdy żadna myśl inna nie zaprzątała mu głowy, nigdy naprzykład nie zastanawiał się nad swemi obowiązkami obywatela kraju, bo nawet ulotnie nie odbiło się to w jego mózgu. Dario posiadał wrodzoną nieograniczoną dumę rzymianina. Był leniwy a zarazem przebiegły, ze zmysłem praktyczności silnie rozwiniętym i zawsze czujnym. Jako potomek starodawnego a kończącego się na nim rodu, posiadał wypieszczenie rasowe i łagodny wdzięk rzeczy zanikającej przeszłości, dawna zaś rycerska krewkość odezwała się w namiętności porywów zmysłowych, dochodzących u niego do szału i zwierzęcych pożądań.
Słodko się uśmiechnąwszy, Benedetta dodała cichutko:
— Wiem, że nie można żądać rzeczy niemożliwych... więc pozwalam mu na stosunki z innemi kobietami... Nie chcę, by się miał rozchorować... a może umrzeć...
Piotr spojrzał na nią mocno zdziwiony, albowiem wypowiedziane przez nią słowa psuły mu ustalone pojęcie o zazdrości włochów i włoszek. Spostrzegła to i cała zapłoniona zawołała z żywością:
— Nie, nie, ja nie jestem o to zazdrosna! On znajduje w tem przyjemność, nie chcę mu przeto zabraniać tego... Wiem przecież, że z chwilą gdy zostanie moim mężem, będę go miała niepodzielnie tylko dla siebie... tak byłoby i teraz, gdybym chciała... a raczej gdybym mogła!...
Zapanowało milczenie. Zmrok coraz ciemniejszy wzrastał w salonie, złocenia gasły i jakaś bezgraniczna melancholia opadała z wysokiego sufitu, z żółtych staroświeckich jedwabi na ścianach, podobnych teraz do wyblakłych liści jesiennych. Wypadkowo reszta światła dziennego padła od okien na portret Kassyi Boceanera, owej pięknej szesnastoletniej dziewczyny w turbanie, która utopiła się z trupem kochanka, pociągając wraz z sobą brata swego i mordercę. Znów Piotra uderzyło nadzwyczajne podobieństwo Kassyi z Benedettą. Po chwili rzekł:
— Pokusa jest zawsze najsilniejszą... stawiamy jej opór często tylko chwilowy... czasami broni nas jakiś przypadkowy zbieg okoliczności... i gdybym nie był tu wszedł...
Benedetta przerwała mu gwałtownie:
— Nie znasz mnie, księże Piotrze... inaczejbyś tego nie mówił i nie myślał... Raczej byłabym umarła...
Zamilkła na chwilę, by znów się odezwać głosem pełnym miłości a zarazem pobożnej ekstazy:
— Przysięgłam Madonnie, że dziewiczość moją dochowam i oddam ukochanemu, lecz dopiero gdy ślubem będę z nim złączona... Dotychczas dotrzymałam przysięgi... i dotrzymam nadal, chociażby kosztem mojego życia... Tak, może umrę skutkiem tego, może i Dario śmiercią to przypłaci, lecz przysięga moja dochowaną zostanie... Madonna ma moje słowo... aniołowie zatem w niebie nie zapłaczą nad mojem wiarołomstwem.
Mówiąc to, Benedetta była szczerą. Tak więc, bardzo prosto tłomaczyła się pozorna złożoność jej usposobienia. Będąc pobożną i wierzącą, przejmowała się chrześciańską zasadą, iż zasługą jest żyć w zupełnej czystości, bezwiednie protestowała ona przeciwko materyi, siłom naturalnym i wiecznemu zapładnianiu się życia. Urobiło się w niej pojęcie, iż najwyższym, najcenniejszym darem, jaki kochanka złożyć może ukochanemu, jest oddanie mu dziewiczości ciała, którego wraz z tą chwilą staje się on panem i całkowitym posiadaczem. Dar ten wszakże nie wpierw może być złożony, jak dopiero z chwilą, gdy Bóg ześle błogosławieństwo swoje, gdy ksiądz przed ołtarzem złączy ślubem zakochaną parę, inaczej bowiem, bez kościelnego zezwolenia, nie może być radości a tylko grzech straszny, grzech śmiertelny, na wieczne zatracenie skazujący winowajców. Skutkiem głębokości i szczerości tych wierzeń, Benedetta znalazła dostateczną siłę woli, by stawić opór miłosnym napaściom swego męża, hrabiego Prada, którego poślubiła, nie kochając i z równą zaciętością broniła się od uścisku Daria, chociaż podzielała jego porywy. Ach, jakąż męczarnią dla niej było bronić się ukochanemu! wciąż wrzała w niej walka pomiędzy obowiązkiem dochowania przysięgi złożonej Madonnie, a żarem miłości, siłą popędów, huczących w niej chwilami z gwałtownością burzy. Związana słowem, mogła była do końca życia kochać i tylko pożądać, lecz nie zadawalniało to płomiennej jej natury. Żądną była materyalnej miłości, marzenia bowiem nie miały nigdy do niej dostępu.
Pomimo ciemniejącej, szarej godziny, Piotr dobrze widział twarz Benedetty i, wpatrując się w jej rysy, zdawało mu się, że dopiero teraz ją poznaje. Jej zmysłowość a zarazem spokojny rozsądek wytwarzały dualizm wyraźnie zaznaczony na pięknej jej twarzy. Usta Benedetty miały wargi mięsiste i zmysłowe, wielkie czarne oczy gorzeć się zdawały, lub też nęciły nieskończonością tajemniczej głębi. A jednak całość tej twarzy była spokojna, dziecięco łagodna, rozsądna. Chwilami wyrażała upór lub dumę. Tak, ta pobożna, pełna przesądów kobieta musiała umieć kochać, musiała umieć radować się swą miłością, a myśl o oddalonych kresach ostatecznego oddania się wywoływała w niej szały żarliwych pożądań. Ją można było kochać i ubóstwiać! Miłość tej pięknej istoty, pełnej szczerości w wyznaniach, a jednak dziewiczej w zachowaniu się z ukochanym, wyczekującej wraz z nim chwili boskiego uścisku, mogła wypełnić życie człowieka! Piotr znów spojrzał na portret Kosyi Baccanera, której Benedetta była żywą dziedziczką i przedstawicielką. Tragiczna legenda o pięknej Kassyi, przesunęła się z nową siłą w umyśle Piotra. Wszak Kassya żyć nie chciała dłużej, bo dziewiczość jej bezużyteczną się stawała z chwilą, gdy Flavio padł zabity w jej objęcia. Rzuciła się więc do Tybru, wraz z ciałem ukochanego, a mszcząc się zarazem na bracie swym Ercole, wydarła mu życie, topiąc go równocześnie.
Benedetta zbliżyła się do Piotra i, ująwszy przyjaźnie obie jego dłonie, rzekła serdecznie:
— Drogi księże Piotrze, zaledwie od dwóch tygodni żyjemy pod jednym dachem, a jednak uważam cię za starego znajomego i czuję, że ty równą masz dla nas życzliwość... Zapewne w pierwszej chwili wszystko musiało ci się wydawać dziwnem, w naszym sposobie życia, lecz nie sądź nas zbyt surowo. Oto ja naprzykład, jakkolwiek mało umiem i mało wiem, czynię co mogę, by postępować dobrze, jaknajlepiej...
Piotr był niezmiernie ujęty uprzejmością Benedetty. Dziękując, zatrzymał na chwilę piękne jej rączki w swoich dłoniach i chwyciła go myśl, by pozyskać i oświecić umysł tej młodej kobiety, której serce nie powinno odtrącać własnych jego dążeń ku braterskiej miłości ludzi na ziemi. Wszak sama mu wyznała, że była wzruszoną po przeczytaniu napisanej przez niego książki, że niejednokrotnie myślała o spotkanych w niej nieznanych dla siebie rzeczach i poglądach, pragnąc by Piotr objaśnił jej ich znaczenie. Tak, musi z nią o tem pomówić, musi wywołać jej łzy współczujące nędzarzom i maluczkim tego świata, musi pobudzić jej chęć zajmowania się ich losem.
W salonie było teraz zupełnie ciemno, więc Benedetta wstała, by kazać przynieść lampę. Piotr chciał odejść, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Księże Piotrze, proszę, powiedz, czy nie jesteś nami zgorszony?... Ale uwzględnij, że ja i Dario kochamy się od bardzo dawna, a przecież nie jest grzechem kochać się, jeżeli zachowuje się przytem całą czystość obyczajów... Ach, księże Piotrze, żebyś ty wiedział jak ja niezmiernie kocham mojego Daria! Miałam lat trzynaście a on osiemnaście, gdyśmy sobie wyznali naszą wzajemną miłość... i kochaliśmy się do szaleństwa, bawiąc się i biegając wśród wspaniałego ogrodu willi Montefiori... teraz już nie ma tego ogrodu... drzewa nasze wycięto... wszystko zniszczono... Całemi dniami przesiadywaliśmy wśród cienistego ogrodu, kryjąc się jak w lesie i pieszcząc się i całując jak aniołowie się pieszczą i całują w niebie... Gdy dojrzewały pomarańcze, upajaliśmy się zapachem owoców... lubiliśmy także silną woń bukszpanów i często kryliśmy się w gęste i wysokie ich krzaki... Ach te zapachy razem wchłaniane w naszym ogrodzie, tak silnie odurzały nas oboje, iż na samo ich wspomnienie serce mi bije żywiej, a czasami prawie mdleję, wywołując ich upajającą rozkosz i czar...
Wracając do swego mieszkania na górę, Piotr spotkał na schodach Wiktoryę, która, jak się przyznała, od dość dawna czatowała na jego przyjście, chcąc się wywiedzieć co zaszło w salonie.
— Dlaczegóżeś nie nadbiegła, moja Wiktoryo, kiedy pani wołała na ciebie kilka razy?... Przecież musiałaś słyszeć, bo szyłaś w przedpokoju?...
W pierwszej chwili zaczęła udawać ździwienie, mówiąc, że nic nie słyszała. Lecz prawa natura Wiktoryi niezdolną była kłamać, uśmiechnęła się więc i rzekła:
— Wolę mówić otwarcie, jak na spowiedzi. A więc proszę księdza dobrodzieja, pocóż ja miałam się wtrącać w nieswoje sprawy i przeszkadzać tej zakochanej parze!... Wreszcie, wiem ja dobrze jak ogromnie książe Dario kocha moją Benedettę, więc byłam spokojna, że nie zrobi jej krzywdy...
Okazało się z dalszego opowiadania, że usłyszawszy wołanie Benedetty a dobrze sobie zdając sprawę z położenia, Wiktorya złożyła robotę na stole i na palcach, cichaczem, wyszła z przedpokoju, by nie przeszkadzać tym kochanym dzieciom, jak z poufałością starej, przywiązanej sługi, nazywała Daria i jego kuzynkę.
— Toż to biedactwo męczy się najniepotrzebniej od tak już dawna! — kończyła Wiktorya. — Powiedz, księże szanowny, czyż się godzi zadawać sobie takie męczarnie?... Po co?... Kochają się, więc niechajby zażyli trochę szczęścia na świecie... Któżby im to miał za złe?... Przecież życie tyle ma smutków w sobie, że nie należy odpychać radości, gdy przypadkowo się pokaże... Oj, będą oni żałowali, że nie korzystają póki czas... bo gdy młodość przejdzie, to już nie pora...
Pozostawszy sam w swoim pokoju, Piotr przebiegł myślą wrażenia doznane w przeciągu dnia dzisiejszego. Wtem zachwiał się na nogach, przypomniawszy sobie wywoływane przez Benedettę wspomnienia zapachu pomarańcz i bukszpanów i zaleciały go też same odurzające wonie, które dziś wdychał w watykańskim ogrodzie. Siadłszy w fotelu, zamyślił się o pięknie tych ogrodów, o ich wdziękach palonych żarem słonecznych promieni. Tak, przez dzień cały patrzał na bezustanny protest natury i życia. Posągi Wenery i Herkulesa spoczywały pod ziemią ukryte, zakopane, skazane na zagładę. Dziś królują one na nowo i rządzą światem, nawet z po za murów papiezkiej rezydencji. Tchną życiem i siłą, głosząc wieczystość swych praw do płodnych uścisków swej miłości.




II.

Nazajutrz, odbywszy długą przechadzkę, Piotr znalazł się na placu przed pałacem watykańskim, powracając tu często, prawie pomimowoli. Niespodziewanie znów spotkał się z monsignorem Nani, który właśnie dopiero co wyszedł od papieża, z tygodniowej swej audyencyi. Co wtorek bowiem zdawał sprawę Ojcu świętemu z porannego posiedzenia kongregacyi świętej inkwizycyi, której był asesorem.
— Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że właśnie cię spotykam, mój synu, i to właśnie w chwili, gdy o tobie myślałem! Czy życzyłbyś sobie widzieć Ojca świętego podczas publicznej uroczystości, wpierw nim będziesz miał sposobność rozmawiania z nim osobiście, gdy uzyskasz audyencyę prywatną?...
Monsignor uśmiechał się uprzejmie, prawie że bez śladu zwykłej lekkiej ironii, która gościła na twarzy tego człowieka, czującego się wyższym od innych, mającego przytem świadomość o wszystkiem, władzę nieograniczoną i rozporządzającą zdarzyć się mającemi wypadkami.
— Bardzobym tego pragnął, wielebny ojcze — odrzekł Piotr, nieco zdziwiony uprzejmością propozycyi. — Wszelka rozrywka jest dla mnie wielce pożądaną, bo dni pędzę bezczynnie w próżnem oczekiwaniu...
— Mylisz się, mój drogi synu... mylisz się najzupełniej... Czas twój nie płynie bezpożytecznie... bo patrzysz.. zastanawiasz się.. a tym sposobem wiele się uczysz. Co do owej uroczystości, na której pragnę, byś był obecny, to rzeczy się tak mają: wiesz zapewne, że w piątek przybywa do Rzymu międzynarodowa wielka pielgrzymka z coroczną ofiarą święto-pietrza. W sobotę pątnicy staną przed obliczem Ojca świętego. Nazajutrz przypadnie nowa uroczystość... Ojciec święty odprawi mszę w bazylice... Otóż pozostaje mi jeszcze kilka biletów wejścia, z których daję ci dwa, jeden na sobotę a drugi na niedzielę.
Mówiąc to, monsignor sięgnął do wytwornego pugilaresu zdobnego złotą cyfrą i wyjąwszy z niego dwie karty, jedną zieloną a drugą różową, podał je Piotrowi.
— Ach, żebyś wiedział, mój synu, ile osób prosiło o te karty wejścia!... Lecz trudno, nie można wszystkich zadowolnić... Pamiętasz te dwie panie, twoje rodaczki pragnące uzyskać audyencyę u Ojca świętego?... Pomimo, że ze łzami błagają o tę łaskę, prawdopodobnie nie dostąpią tego szczęścia... więc, by je pocieszyć, dałem im także karty wejścia.. Wogóle starać się należy o oszczędzanie sił Ojca świętego... uważam, że źle teraz wygląda... znalazłem go dziś bardzo zmęczonego, ma trochę gorączki... i pożółkł na twarzy. Lecz silną posiada on wolę i żyjąc duchem, przezwycięża dolegliwości ciała.
Monsignor miał teraz zwykły wyraz twarzy, uśmiechał się z lekką, ledwie dostrzegalną ironią i pogardliwą wyniosłością.
— Tak mój synu... Ojciec święty jest godnym do naśladowania wzorem... zwłaszcza dla tych, którzy krnąbrnymi są i podlegają zniecierpliwieniu... Ale cóż to?... Ze smutkiem dowiedziałem się od tego zacnego monsignora Gamba del Zoppo, że nie będzie mógł wyświadczyć ci przysługi, której spodziewałeś się od niego... Wiem, że się szczerze starał... lecz nic nie zdołał uzyskać... Ale pamiętaj, mój synu, że nigdy nie należy tracić otuchy. Pozwól, bym ci powiedział i bym cię upewnił, że te zwłoki są widoczną wolą opatrzności... jest to nadmiar łaski, dozwalającej ci na bliższe zastanowienie się nad zamierzonemi przez ciebie krokami... Będziesz miał możność zapoznania się bliższego ze stanem rzeczy tutejszych, o czem, na nieszczęście, księża przybywający z Francyi bardzo słabe mają pojęcie. Tak, Rzym trzeba poznać i odczuć... Tym tylko sposobem unikniesz mnóstwa błędów, którebyś najniezawodniej popełnił... Spokoju, mój synu... proszę cię o więcej spokoju... Powtarzaj sobie jaknajczęściej, iż wszystko spoczywa w rękach Boga. On wie, kiedy objawiać swoją wolę... i objawiać ją raczy zawsze wtedy, gdy trzeba, bo mądrość i nieomylność Jego nie znają granic i są źródłem łask niewyczerpanych...
Dokończywszy mówić, monsignor podał Piotrowi piękną, wypieszczoną, prawie kobiecą swą rękę, która, jakkolwiek drobna i pulchna, posiadała moc uścisku, równającego się naciśnięciu sprężyny stalowej. Zaraz wsiadł do prywatnego swego powozu, który nań czekał i po chwili znikł z oczu Piotrowi.
List napisany do Piotra przez wicehrabiego Filiberta de la Choue, był jednym jękiem ubolewania i rozpaczy. Wicehrabia leżał chory, przykuty do łoża atakiem podagry i nie mógł zadowolnić swej gorącej chęci towarzyszenia pątnikom jadącym do Rzymu z grosiwem święto-pietrza. Rozpacz jego była tem sroższa, iż prezesem komitetu mającego przedstawiać papieżowi pątników francuzkich, został obrany baron de Fouzas, zawzięty przeciwnik celów i dążeń wicehrabiego. Baron de Fouzas był jednym z najżarliwszych przedstawicieli starego, konserwatywnego katolickiego stronnictwa, a zatem najniezawodniej skorzysta z nadarzającej się sposobności, by papieża zniewolić do oświadczenia się za wolnością cechów rzemieślniczych, podczas gdy wicehrabia widział najświetniejsze rezultaty dla katolicyzmu we Francyi, jedynie za pomocą systemu cechów zamkniętych i dla każdego rzemieślnika obowiązkowych. Z powodu tak groźnego niebezpieczeństwa, na jakie baron de Fouzas mógł narazić sprawo cechów, wicehrabia gorąco zalecał Piotrowi, by przeciwdziałał za pomocą przychylnych kardynałów, by nieodzownie starał się widzieć z Ojcem świętym i przekonał go o uzasadnionej i niezbitej słuszności poglądów wicehrabiego. Kładł nacisk w swym liście, że Piotr nie powinien pierw myśleć o wyjeździe z Rzymu jak dopiero uzyskawszy aprobatę dla niego, dla wicehrabiego Filiberta de la Choue. Prócz obszernie wyłożonej kwestyi cechów rzemieślniczych, wicehrabia pisał, że w pielgrzymce tegorocznej weźmie udział trzytysiączny zastęp pątników, wiedzionych z różnych krajów przez biskupów i przełożonych. Zewsząd nadciągnęły oddziały pątników, z prowincyj francuzkich. z Belgii, z Hiszpanii, z Austryi a nawet z Niemiec. Najliczniej reprezentowaną będzie Francya, bo śle do Rzymu aż dwa tysiące pielgrzymujących. Wszystko organizowało się w Paryżu, gdzie komitet międzynarodowy miał niemało roboty i to roboty drażliwej natury, bo postanowiono wysyłać razem w jednych oddziałach przedstawicieli wszystkich stanów i wieku, bez względu na płeć. Obok członków rodowej arystokracyi, stawały bractwa dam ze świata mieszczańskwgo, oraz stowarzyszenia robotnicze. Ogrzani ideą pielgrzymowania do stolicy apostolskiej, pątnicy uprawiali równość braterską, opartą na tożsamości wierzeń. Wicehrabia nadmieniał jeszcze, że pątnicy wiozą papieżowi znaczną sumę w ofierze, i że złożą mu te miliony, jako protest międzynarodowy, przeciwko zuchwałym uroczystościom święconym przez rząd włoski w rocznicę wtargnięcia wojsk królewskich do Rzymu i opanowania stolicy apostolskiej. Tak, cały świat katolicki, zjeżdżając się w Rzymie, u stóp Ojca świętego, zamanifestuje wyraźnie, przeciwko gwałtowi dokonanemu 20-go września. Kwirynał ujrzy tym sposobem całą niepopularność ustanowionego przez siebie święta narodowego, obrażającego uczucia prawowitych synów Kościoła.
Uroczystość zapowiedzianą była na godzinę dwunastą w południe, Piotr, przybywszy do bazyliki św. Piotra o godzinie jedenastej, był przekonany, że będzie jednym z pierwszych. Rzecz cała miała się odbyć w sali Błogosławieństwa, położonej ponad głównym portykiem bazyliki. Piękna, wielka ta sala była przemienioną w kaplicę od roku 1890. Jedno z okien tej sali wychodziło na logię środkową, z której nowo obrany papież, ukazywał się dawniej tłumowi, błogosławiąc swój lud, błogosławiąc Rzym, w błogosławieństwie swojem obejmując świat cały. Salę beatyfikacyjną poprzedzają dwie inne: sala Królewska i sala Książęca. Chcąc dostać się na miejsce, do którego dawała mu prawo zielona karta, Piotr ujrzał się w zbitym tłumie. Wszystkie trzy sale były przepełnione, tak że z największą trudnością dotarł do drzwi ostatniej sali, w której miało się odbyć uroczyste przyjęcie. Trzy do czterech tysięcy osób stało tu już przeszło od godziny, duszno było i gorąco do niewytrzymania. Wobec tego natłoku, Piotr zrzekł się iść dalej, sądząc, że nie zdoła odszukać wyznaczonego sobie miejsca.
Stanąwszy więc na progu sali Błogosławieństwa, zaczął się rozglądać po bogatych jej ścianach, obrazach, złoceniach i poważnem, prawie surowem sklepieniu. W głębi, naprzeciwko wejścia, na zwykłem miejscu wielkiego ołtarza, było nizkie wzniesienie a na niem stał tron przeznaczony dla papieża. Był to wielki fotel obity czerwonym aksamitem i połyskujący od złoconych ozdób. Po nad nim unosiły się draperye baldachimu, opadając dwoma bogatemi skrzydłami rozwiniętemi z tyłu jako tło. Baldachim i draperye były również z czerwonego aksamitu poprzepinanego złoceniami.
Uwagę Piotra zajął tłum wśród którego się znajdował. Nigdy jeszcze nie widział tego rodzaju podbudzenia, wyrytego na tysiącach ludzkich twarzy. Zdawało mu się, że słyszy przyśpieszone bicie serca tych ludzi, wyczekujących z utęsknieniem, a tymczasowo modlących się do pustego tronu. Wszystkie te gorejące żarliwością oczy wpatrzone były w tron jak w zjawisko. Olśniewał on dusze pobożne, nęcił je nadzwyczajnością swej świętości, błyszczał jak monstrancya, był miejscem przedziwnem, miejscem szczególniejszego nabożeństwa, miejscem, na którem zasiądzie przedstawiciel Boga na ziemi.
Tłum ten zadziwiał rozmaitością swego składu. Byli wśród niego odświętnie przystrojeni robotnicy, o dziecięco przejrzystych spojrzeniach i szorstkich rysach twarzy, opromienionych szczęśliwością ekstazy. Były damy z mieszczańskich warstw różnych narodów, ubrane podług przepisów, w czarne suknie, uwydatniające bladość wzruszonych twarzy, omdlewających z nadmiaru pobożnego porywu. Byli strojni we fraki panowie, rozglądający się z miną przywódców tego tłumu, który przywiedli w przekonaniu, iż kładą tym sposobem niespożytej wagi zasługę, zbawiając na raz Kościół i całe społeczeństwo. Garstka tych wyfrakowanych i biało ukrawatowanych jegomościów ruszała się zamaszyście i królowała w pobliżu tronu. Byli to członkowie międzynarodowego komitetu, wśród których wyróżniał się i tryumfował baron de Fouzas. Wysoki, niezwykle tęgiej tuszy, niezwykle jasnowłosy, baron mógł mieć lat piędziesiąt. Pysznił się teraz, rozglądał, wydawał rozkazy, odgrywając rolę naczelnego generała armii, którą zaraz miał wieść do ataku i niehybnego zwycięztwa.
Pomiędzy szarą, bezbarwną masą ubrań występowała gdzieniegdzie jaskrawa jedwabna plama fiołkowej sutany biskupów, każdy bowiem pasterz pragnął pozostać na czele swych owieczek. Wyróżniali się także przełożeni różnych klasztorów, w charakterystycznych habitach brunatnych lub białych, wyprostowani i z góry patrzący, o twarzach wygolonych lub obrośniętych. Na prawo i na lewo powiewały chorągwie, przyniesione papieżowi w darze od mnóstwa stowarzyszeń i kongregacyj. Po nad tłumem, kołyszącym się zlekka jak fale, unosił się szum modłów i szeptów; chociaż głos w każdej piersi mocą był tłumiony, wydzierały się jednak westchnienia z ust pożądliwością zgłodniałych, oczy pałały wśród spoconych twarzy a powietrze zalegała jakby coraz gęstsza, ciemniejsza para, przesycona wonią tysięcy stłoczonych i roznamiętnionych ciał ludzkich.
Wtem, pomiędzy osobami będącemi w pobliżu papiezkiego tronu, Piotr spostrzegł monsignora Nani, który, poznawszy go zdaleka, przywoływał go znakami ku sobie. Piotr również znakami odpowiedział skromnie, iż woli pozostać na zajmowanem stanowisku, lecz uprzejmy prałat nie dał za wygranę i wysłał kogoś ze służby z rozkazem przeprowadzenia Piotra przez salę nabitą ludźmi. A gdy wreszcie Piotr został doprowadzony przed monsignora, ten rzekł:
— Dlaczegóż wzdragasz się, mój synu, zająć miejsce jakie ci wyznaczyłem?... Twoja karta daje ci prawo pozostania tutaj, po prawej stronie tronu...
— Lękałem się być natrętnym... Przejście było trudne... wreszcie zbyt wielki to dla mnie zaszczyt znajdować się wśród dostojników...
— Nie, nie, ja chcę, abyś tutaj pozostał. Wyznaczyłem ci to miejsce, chcąc, abyś je zajmował. Pragnę, abyś był jaknajbliżej, byś wszystko mógł dobrze widzieć i zdać sobie sprawo z dzisiejszej ceremonii...
Piotr, podziękowawszy, zaczął patrzeć na otaczających. Po obu stronach tronu stali kardynałowie, prałaci należący do papiezkiego, najbliższego otoczenia. Napróżno chciał się dopatrzeć kardynała Boccanera. Przybywał on do bazyliki lub do Watykanu, jedynie w dnie wyznaczonej sobie służby. Natomiast Piotr ujrzał kardynała Sanguinetti. Szeroka, rozrosła jego postać, stała tuż obok barona de Fauzas. Rozmawiali z sobą głośno, obadwaj równie ożywieni, przejęci wielkością własną, ważnością spełnianej roli, lśniący od potu, czerwoni. Monsignor Nani, zawsze niezmiennie uśmiechnięty, wytworny, spokojny, znalazłszy się w pobliżu Piotra, pokazał mu dwóch kardynałów, ważne piastujących urzędy: kardynała-wikaryusza, tłustego, przysadzistego człowieka o twarzy rozgorączkowanej, pałającej żądzą władzy, i kardynała-sekretarza, którego barczysta, koścista postać, jakby siekierą obciosana, przypominała typ romantyczny sycylijskiego rozbójnika, ukrywającego się chwilowo w szacie księcia kościoła i uśmiechającego się podług kursującego pojęcia o słodyczy duchownego dyplomaty. O kilka kroków dalej stał wielki-pokutnik. Twarz miał chudą z wyrazem cierpienia a szary jego profil przywodził na myśl średniowiecznych ascetów.
Wybiła godzina dwunasta. Z głębi dwóch pierwszych sal, nadpłynął przeciągły dreszcz radości i wzruszenia. Lecz płonną okazała się przyczyna rozradowania serc wiernych, była to bowiem dopiero służba torująca drogę dla papiezkiego orszaku. Wśród chwilowej ciszy, zapadłej po doznanem rozczarowaniu, naraz z pierwszej sali doleciał wybuch okrzyków. Hałas ten rósł, potężniał, zbliżał się, napełniając powietrze podniecającem drżeniem. Tym razem rzeczywiście szedł orszak. Na przedzie ukazał się oddział straży szwajcarskiej, wiedzionej przez sierżanta; następnie szli czerwono ubrani nosiciele lektyki papiezkiej; za nimi nadworni prałaci i czterej kameryerzy przyboczni. Wreszcie, pomiędzy dwoma oddziałami straży szlacheckiej w pół-galowych mundurach, szedł sam papież, z lekkim uśmiechem na blado przezroczystej twarzy. Kroki stawiał drobne i powolne, a giestem rąk błogosławił na lewo i na prawo. W miarę jak szedł w głębię sal ku swemu tronowi, wzrastała siła powitalnego okrzyku, którego wzburzona fala wpadła do sali Błogosławieństw, rozdymając i tu piersi tłumu, krzyczącego w szale bezprzytomnego uniesienia. Wszyscy padli na kolana i, korząc głowy ku ziemi, słali się pod nogi starca, idącego powoli i błogosławiącego białą, delikatną ręką swój lud tarzający się przed nim w prochu, lud padły na twarz jak przed obliczem Boga, olśniewającego promieniem otaczającej go chwały.
Piotr, ulegając wrażliwości swej natury, dał się unieść ogólnemu szałowi i padł na kolana wraz z innymi. Ach, jakże wszechmocną i udzielającą się jest siła podobnych uniesień! Oddziaływa ona tem potężniej w otoczeniu obliczonem na rozbudzanie jej pod naciskiem uczuć odnoszących się do rzeczy wiary i tajemnic nieznanego!
Gdy Leon XIII zasiadł na tronie, otoczony kardynałami i dygnitarzami swego dworu, zapanowało głębokie milczenie, wśród którego rozpoczęła się ceremonia podług ułożonego programu, z zastosowaniem zwyczajów objętych rytuałem. Więc ukląkł przed papieżem wyznaczony ku temu biskup i u stóp tronu Ojca świętego, złożył cześć i pokłon w imieniu wiernych całego chrześciaństwa. Następnie baron Fauzas, prezes międzynarodowego komitetu pielgrzymki, z okazyi przywiezienia ofiar świętopietrza, przeczytał stojąc, długą mowę, która wyrażała protest przeciwko uciskowi doznawanemu przez głowę Kościoła. Cienkim, świdrującym głosem baron zapewniał o cierpieniach całego chrześciańskiego świata, bolejącego nad tym gwałtem, zadawanym przez rząd włoski, już przez całe ćwierć wieku. Lecz oto tu zebrani pątnicy, wydelegowani przez wszystkie narody, stoją przed tronem Ojca świętego, pragnąc go pocieszyć i uczcić jako najwyższego swego zwierzchnika. Przybyli oni z darami złożonemi przez najuboższych i przez najbogatszych, złączonych myślą o zapewnieniu niezależności papieskiemu panowaniu. Mówił jeszcze długo o Francyi. Ubolewał nad błędami w jakie popadła i przepowiadał jej rychłe nawrócenie się, jej powrót ku zdrowym zasadom. Z pewną dumą wspomniał, iż Francya jest najbogatszą a zarazem najhojniejszą pomiędzy narodami świata, i że złoto jej chętnie płynie ku Rzymowi, ku wieczystej stolicy chrześciaństwa.
Powstał wreszcie Leon XIII i odpowiedział biskupowi, oraz prezesowi komitetu. Głos papieża był gruby, nosowy, głos niespodziewany w ustach człowieka tak nikłej postawy ciała. W kilku zdaniach wyraził swoje zadowolnienie z okazywanej miłości ludów dla stolicy apostolskiej, która ciężkie przebywa próby. Jest wszakże pewność, iż wkrótce lepsze nastąpią czasy, zewsząd ukazują się znaki świadczące, że wiara ożywia coraz goręcej serca ludów tej ziemi, ustaną więc niesprawiedliwości i zapanuje Chrystus nad dziećmi swojemi. Co się tyczy Francyi, wszak była ona i jest najstarszą córą Kościoła, którego miłość jest jej nazawsze zapewnioną. Leon XIII uniósł ręce w górę, mówiąc, że błogosławi obecnych, błogosławi stowarzyszenia do których należą, błogosławi ich kraje i wszystkich katolików, dziękując za nadsyłaną pomoc, tak potrzebną Kościołowi. Gdy zamilkł i siadł znów na tronie, wybuchły oklaski, wiwaty, niedomówione ze wzruszenia okrzyki, cała powódź rozszalałej burzy uczuć, wstrząsających serca tysięcy zebranych tu pątników.
Nieokiełznana wrzawa trwała bez przerwy przez kilkanaście minut. Piotr wpatrzył się w nieruchomą postać Leona XIII, ku któremu pędził ten szał ubóstwienia. Siedział na tronie z papieską tiarą na głowie, z ramion spływał mu czerwony płaszcz podbity gronostajami, odbijając na białej, powłóczystej sutanie. Siedział nieruchomie, ze sztywnością hieratyczną bożyszcza czczonego przez dwieście piędziesiąt milionów swych wiernych. Postać papieża i tron jego złocisty, odbijając z zadziwiającą siłą o ciemno czerwone tło aksamitnej draperyi, płonęła jak ognisko chwały i najwyższego majestatu. Papież przestał być niedołężnym starcem, dopiero co z trudnością idącym i podobnym do chorego ptaka o zbyt chudej i wątłej szyi. Znikła szpetota jego twarzy, nieproporcyonalna wielkość nosa, szerokość ust za daleko rozciętych, znikła nieregularność i zasuszoność jego rysów. Wśród woskowo białej twarzy, pozostały tylko oczy, wyrażające bezmierną głębokość i niespożytą młodzieńczość, obok niezwykłej inteligencyi złączonej z niepoślednią przenikliwością. Drobna ta postać przybrała królewską majestatyczność pod naciskiem nurtujących ją myśli. Wszak był przedstawicielem tego, co wieczne, tchnieniem a nie ciałem, duszą przeczystą, wyswobodzoną ze wszelkich pęt ziemskich. Tak, człowiek ten, będący najwyższym kapłanem a zarazem królem ponad dwustu piędziesięciu milionami wiernych, przedstawiał sobą władzę, przed którą nic dziwnego że na twarz padali pątnicy przybywający z tak daleka, maluczcy zawsze karmieni słowy o jego wielkości. Na widok tego mocarza, legli jakby gromem rażeni, bo olśniewała ich potęga najwyższa na ziemi. Wszak był on wybrańcem, jedynym, nadludzkim, jednoczył w sobie wieki historyi, począwszy od Piotra apostoła. Przez jego istotę po nad inne wybraną i upodobaną, niebo przemawiało do ludzi, zamieszkiwał w niem Bóg, który, sługę swojego odłączając od reszty świata, darzył wszechwładzą i wszechwiedzą. Z ramienia Boga wyznaczony, był on nieomylnym monarchą, władzą całkowitą na ziemi, zbawieniem dusz wiernych, Bogiem widzialnym! Jakże nie miały ku niemu wzlatać dusze pożądające wiary?... Jakże nie miały się w nim rozpływać dusze, nareszcie znajdujące pożądaną pewność?... Dusze łaknące pocieszenia w całkowitem oddaniu się i zamknięciu na łonie Boga samego!
Ceremonia zbliżała się ku końcowi. Baron de Fouzas przedstawiał Ojcu świętemu członków komitetu, oraz kilku wybitniejszych pątników. Defilowali przed tronem zwolna, klękali, całując pierścień i pantofel. Nastąpiło złożenie w darze chorągwi. Piotr doznał bolesnego ściśnięcia serca, ujrzawszy, że najpiękniejsza, najbogatsza chorągiew, pochodziła z Lourdes; był to najniezawodniej upominek od ojców pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Chorągiew była z białego jedwabiu, haftowanego po brzegach złotem, po jednej stronie była namalowana postać Przenajświętszej Panny z Lourdes, a po drugiej znajdował się portret Leona XIII. Piotr dostrzegł zadowolniony uśmiech papieża na widok swego wizerunku, i doznał ztąd smutku graniczącego z rozpaczą, jakby na raz cios śmiertelny zdruzgotał pieszczone jego marzenia o papieżu posiadającym trzeźwość sądu, ewangeliczne dążności, papieżu wyzwolonym z nicości barbarzyńskich, grubiańskich przesądów.
Tęskną rozpaczą pałające oczy Piotra spotkały się ze wzrokiem monsignora Nani, który podczas ceremonii, niejednokrotnie wpatrywał się w tego młodego, cudzoziemskiego księdza, badając odnoszone przez niego wrażenia, z ciekawością człowieka, lubiącego się bawić w próby i doświadczenia tego rodzaju. Dalej jeszcze posuwając chęć spostrzeżeń, monsignor zbliżył się do Piotra, szepcząc:
— Śliczną jest ta chorągiew z Lourdes! Serce Ojca świętego musi być rozradowane tym podarkiem... bo nietylko portret jego jest podobny, lecz tak rozrzewniająco miło umieszczony w towarzystwie tej ładnej Przenajświętszej Panny!...
Piotr nic nie odpowiedział, lecz bardzo pobladł, a monsignor dodał z dewocyą złączoną z włoską przebiegłością:
— My, tutaj w Rzymie, rozmiłowani jesteśmy w Przenajświętszej Pannie z Lourdes, bo jakże czarująco ładną jest ta legenda i wszystko co się odnosi do Bernadety, tej górskiej pastuszki, dotkniętej szczególniejszą łaską!...
Monsignor odszedł, a Piotr ogarnięty został nowem wrażeniem, które na długo wstrząsnęło jego istotą. Oczom jego przedstawił się widok, jakiego się niespodziewał, widok nadzwyczajny, chociaż przed laty brał udział w pielgrzymce do Lourdes i napatrzył się na objawy bałwochwalczego kultu i nieprawdopodobnej naiwności wierzeń. Lecz tłum modlący się przed cudownością groty, był rozstrojony chorobą, rozpaczliwością swej nędzy i żądał cudu, umierając z miłości przed statuą Przenajświętszej Panny, bo po za jej pośrednictwem nie widział kresu bolesnej swej niedoli. Ale otóż i tutaj, w Rzymie, w sali uroczystego złożenia hołdu przez pątników przybywających z milionami ukwestowanego świętopietrza, wybuchł naraz szał religijnego uniesienia, szał ciskający pątników pod stopy papieża.
Biskupi, przełożeni zakonów, delegaci stowarzyszeń, zbliżali się kolejno przed tron Ojca świętego i składali na stopniach estrady, grosiwo świętopietrza, tego dobrowolnego podatku, jaki wierni na siebie nałożyli, by dostarczyć funduszów potrzebnych naczelnikowi Kościoła. Przed siedzącym na tronie papieżem, kładziono stosy złota, srebra, biletów bankowych, piętrzyły się portmonetki, sakiewki, woreczki, portfele. Dopuszczono następnie kobiety, a te na kolanach podchodząc, składały swe pieniężne ofiary w jedwabnych woreczkach z miłością haftowanych i znaczonych cyfrą Leona XIII. Egzaltacya wzrastała z każdą chwilą. Kobiety, szlochając, ciskały na estradę wszystkie wartościowe rzeczy, jakie miały przy sobie, a gdy tych nie stawało, ciskały drobne, srebrne monety, ostatnie miedziane pieniążki. Jedna z tych kobiet, wysoka, piękna brunetka, zerwała z szyi łańcuszek i wraz z zegarkiem rzuciła na estradę, gorączkowo ogołociła swe ręce z pierścionków i cisnęła pod stopnie tronu. Wszystkie te kobiety, szałem miłości chwycone, byłyby ciała swe szarpały i wraz z sercem bóstwu swemu rzuciły, oddając w ofierze siebie i całość posiadanego przez siebie mienia. Podarki padały jak grad złotodajny, wśród szumu tysiącznych głosów, modlących się do bóstwa widomego wśród łkań, okrzyków, wiwatów, krzyków przeraźliwych, lecz wtórujących z innymi słowa uwielbienia i ubóstwienia najwyższego.
Wtem dano znak i Leon XIII, powstawszy, zeszedł ze stopni tronu i znów zajął miejsce wśród orszaku, by po odbytej uroczystości wrócić i wypocząć w swojem mieszkaniu. Zbrojna straż szwajcarska, siłą rozpierała tłum, torując przemocą drogę dla papieskiego orszaku. Lecz tłum ujrzawszy odchodzącego papieża, zahuczał z nadmiaru bólu, nie chcąc tak szybkiego rozstania się ze swym bóstwem. Tłum zawył rozpaczliwie, jakby na raz zamknęło się niebo przedtem odemknięte. Jęczeli zwłaszcza pątnicy, którzy, pomimo usiłowań, nie dojrzeli papieża skutkiem oddalenia i nadmiernego ścisku. Serca pękały im z żałości, bo przecież mieli sposobność oglądania bóstwa i nie skorzystali, by rozradować się tym widokiem, by mogli dostąpić wiekuistego zbawienia, dotykając rąbka jego szaty i nie uczynili nic ku uratowaniu dusz swoich grzesznych! Zawrzał jakby bunt w ich zgłodniałych sercach i hurmem cisnęli się za orszakiem Ojca świętego, chcąc gwałtem pozyskać jeszcze chwilę jego obecności. Pod naciskiem prącego się tłumu, chwiać się zaczęła i ustępować straż szwajcarska, a niektóre kobiety, przedostawszy się po za szereg żołnierzy, pełznąc po ziemi, całowały posadzkę, po której dopiero co stąpał przedstawiciel Boga na ziemi. Ustami wpijając się w flizy, zbierały pył w pocałunkach. Biegły na czworakach, wyjąc nieprzytomnie, a owa piękna, wysoka brunetka, pozostawszy obok dopiero co opuszczonego tronu, padła twarzą na estradę i zemdlała, krzyknąwszy przeraźliwie; dwóch mężczyzn trzymało ją teraz przemocą, w obawie, by się nie pokaleczyła, rzucając się konwulsyjnie. Inna znów, młoda kobieta, jasnowłosa, pulchna blondynka, gryzła w namiętności pocałunków, złocone poręcze papieskiego tronu, szukając ustami miejsc, gdzie wspartym był przed chwilą wątły, chudy, łokieć starca z tiarą na głowie. Pozazdrościły jej inne, i całe grono ciał niewieścich legło u stóp papieskiego fotela, wpijając się weń z wściekłością, płacząc, krzycząc i mdlejąc, z nadmiaru zapalczywych wysiłków. Trzeba było gwałtem je ztąd oderwać i przemocą uprowadzić.
Wychodząc ztąd po odbytej uroczystości, Piotr czuł się przygnębiony. Zdawało mu się, że zbudził się podczas przykrego, męczącego snu. Serce jego ogarnęła jakaś trwoga i smutek a rozum wrzał buntem, doradzając zaniechanie walki, którą przedsięwziął.
Monsignor Nani, w dalszym ciągu obserwując Piotra, zbliżył się ku niemu, mówiąc:
— Cóż?... Wszak wspaniałą była dzisiejsza uroczystość?... Takie dnie, jak dzisiejszy, przynoszą ukojenie... i pozwalają zapominać o wielu krzywdach!...
— Tak, wspaniałą była uroczystość, lecz czysto bałwochwalczą! — szepnął Piotr, nie mogąc się zdobyć na inną odpowiedź.
Monsignor Nani uśmiechnął się, udając, że nie słyszał ostatniego słowa i zwrócił się uprzejmie ku dwom francuzkim damom, które dziękowały mu za karty wejścia, otrzymane przez niego. Piotr z niemałem ździwieniem poznał w tych paniach matkę i córkę, w towarzystwie których zwiedzał katakumby. Obiedwie były zachwycone tem co widziały podczas dzisiejszej uroczystości, lecz ładne, zdrowe i wesołe te kobiety cieszyły się jedynie ze względu na zaspokojoną swoją ciekawość, powtarzając, że było to rzeczywiście nadzwyczajne widowisko i jedyne w swoim rodzaju.
Wtem wśród tłumu zwolna dążącego ku wyjściu, Piotr uczuł, że ktoś trącił go w ramię. Obejrzawszy się, poznał Narcyza Haberta. Był rozegzaltowany, rozmarzony.
— Nie widziałeś mnie w sali, księże Piotrze, a jednak ja ciebie zaraz spostrzegłem i starałem się zwrócić twoją uwagę... Cóż mówisz na tę piękną brunetkę, która padła krzyżem, rozwarłszy ramiona?... Zachwycająca... wprost zachwycająca była ekstatycznym wyrazem twarzy i całej postaci! Patrzałem na nią, jak na żyjące arcydzieło mistrzów pierwotnych, prymitywów... Tak, przypominała postacie stworzone przez Cimabuego, Giotto, Fra-Angelico! Albo te inne kobiety, ta blondynka z towarzyszkami swojemi! Z jakąż pasyą rzuciły się na estradę, z jakąż miłością wpijały się ustami w poręcze fotela... ach, ta grupa była niezrównana swym porywem i namiętnością swego szału... To bardzo było piękne! Wiesz, ja nigdy nie opuszczam tego rodzaju uroczystości w Rzymie, bo na każdej jest cała serya takich obrazów... takiego widoku dusz ludzkich, nigdzie się nie spotyka tak często jak tutaj...
Piotr nic nie odpowiedział, bo czuł, że zmącone, krzyżujące się myśli, rozsadzają mu czaszkę. Tak, niezawodnie, wyjątkowo piękną i podniosłą była rola tego papieża, dobrowolnego więźnia od lat tylu; wpływ jego moralny potężniał i wznosił się coraz to wyżej, w miarę jak uduchowiony, wzbijał się po nad ziemię i wszystko co z nią wiązało dawnych papieży, posiadających władzę świecką i kłopoty spraw państwa. Piotr z lubością zastanawiał się nad tą przemianą stanowiska papieży, łączność to bowiem miało z najdroższemi jego marzeniami o konieczności odrodzenia chrześciańskiej religii, powrotu ku czystości wierzeń pierwotnych. Uroczystość, jaką dziś widział, utwierdziła go w przekonaniu, iż zwierzchnik Kościoła nie potrzebował świeckiej władzy dla wzbudzania czci i miłości, dla swego najwyższego, duchowego majestatu. Te mdlejące kobiety u stóp jego tronu — Boga widziały po za jego osobą. Lecz nagle stanęła przed Piotrem kwestya pieniężna i popsuła rozkosz chwilowego marzenia, a myśl poczęła pracować nad rozwiązaniem tego natrętnego zadania. Papież, wyswobodzony od trosk rządzenia państwem Kościelnem, wzrósł jako władza moralna, jednakże materyalne jego potrzeby nie zmniejszyły się, przeciwnie, większe były, niż kiedykolwiek. Zatem kwestya pieniężna trzymała go przykutego do spraw czysto ziemskiej natury. Subwencyi, żołdu od państw katolickich papież nie mógł przyjmować, bez umniejszenia idealnej swej niezależności, niechajby więc na opędzenie potrzeb Kościoła starczyły sumy świętopietrza, z warunkiem, by te dobrowolne składki wiernych, wprost podawanemi były z ręki do ręki; niechajby dwakroć piędziesiąt milionów chrześcian opodatkowało się paru groszami na głowę i tygodniowo, a urosłyby ztąd kwoty zapewniające dostateczny budżet Ojcu świętemu, który, otrzymując je od wszystkich dzieci swoich, żadnego z nich nie byłby dłużnikiem. Na nieszczęście inaczej działo się obecnie!... Większość katolików uchylała się od płacenia dobrowolnego podatku na rzecz papieża. Bogacze nadsyłali znaczne sumy przez próżność, dla manifestowania swych opinij ze względów politycznych, drobne zaś datki centralizowały się w rękach biskupów i kongregacyj. Biskupi więc i przełożeni zakonów byli rzeczywistymi kasyerami papieża a tem samem dobroczyńcami Stolicy apostolskiej. Bez nich, bez ich wpływów i starań, bez ich pośrednictwa, wyschłyby złotodajne źródła dochodów papieża, który od biskupów i przeorów materyalnie zależny, musi im ulegać, musi słuchać ich rozkazów. Tak więc papież, jakkolwiek pozbawiony władzy świeckiej, nie jest zwolniony od trosk materyalnej natury, a zależnym będąc od duchowieństwa, znoszącego mu jałmużny, nie może stanąć na pożądanej wyżynie moralnej, nie może być tylko duchem, tylko pocieszycielem, otuchą i nadzieją świata.
Piotr przypomniał sobie teraz grotę z Lourdes, odtworzoną w zmniejszeniu w watykańskim ogrodzie, przypomniał sobie dopiero co widzianą chorągiew, przysłaną z Lourdes, wiedział zaś, że ojcowie strzegący cudownej groty corocznie składają papieżowi w darze dwakroć sto tysięcy franków, pochodzących z funduszów zgarnianych przez nich w Lourdes. Czyż bogaty, coroczny ten dar nie był istotną podstawą posiadanego przez nich wpływu w Stolicy apostolskiej?... Piotr wstrząsnął się przejęty dreszczem i złowrogiem przeczuciem, iż nieprzełamie tych nieprzyjaciół swoich, nie wspomoże go nawet protekcya kardynała Bergerat. Napróżno więc przybył do Rzymu, bo napisana przez niego książka, z góry na potępienie została skazaną...
Ocknąwszy się z zamyślenia, Piotr ujrzał się na placu przed bazyliką, a idący przy nim Narcyz Habert właśnie mówił do monsignora Nani:
— Więc naprawdę dzisiejsze dary złożone Ojcu świętemu, wynoszą tę cyfrę?...
— Tak, najmocniej jestem przekonany, że wynoszą przeszło trzy miliony!
Wśród placu jaskrawo oświetlonego słońcem, snuł się trzytysiączny tłum pątników, wyległych z bazyliki, rozchodzili się i rozpraszali grupami, lub pojedynczo, tworząc małe czarne plamki ruchome, podobni do mrówek rozbiegających się z poruszonego mrowiska. Piotr, Narcyz i monsignor Nani przystanęli pod prawem skrzydłem kolumnady i, milcząc, patrzyli na watykański pałac.
Trzy miliony! Cyfra ta uderzyła Piotra swoją wielkością. Patrząc na ozłocone słońcem mury pałacu, zdawało mu się, że widzi Leona XIII dążącego przez galerye i sale, do prywatnych swych komnat; cały ciężar zebranych pieniędzy papież przyciskał do piersi, obejmował drżącemi ramiony, niósł z sobą wszystko co mu dano, złoto, srebro, banknoty, nawet biżuterye rzucone przez kobiety. Zajęty tą myślą, Piotr szepnął prawie bezwiednie:
— Cóż on zrobi z temi milionami? Dokądże on poniesie skarb dziś otrzymany?...
W ten sposób formułująca się ciekawość Piotra, zabawiła obu jego towarzyszów, a Narcyz odpowiedział:
— Ojciec święty niesie je do swojego pokoju a raczej każe je nieść przed sobą. Wszak musiałeś widzieć tych dwóch ludzi z papieskiego pocztu, którzy zbierali wciąż dary składane na stopniach tronu?... Wszedłszy do swojego pokoju, papież zamknął się tam samotnie ze złożonym skarbem, i gdybyś mógł go teraz widzieć po za temi murami, zobaczyłbyś go liczącego pieniądze. Z twarzą rozradowaną, kładzie złoto do złota, banknoty układa w regularne stosy i chowa do kopert, a gdy wszystko raz jeszcze sprawdzi i przerachuje, schowa do skrytek sobie tylko wiadomych.
Piotr, patrząc na okno papieskiego pokoju, uprzytamniał sobie tę scenę i zdawało mu się, że widzi biało ubranego starca, zajętego liczeniem zebranej obfitej jałmużny. Narcyz zaś mówił dalej, że w pokoju papieża znajduje się rodzaj szafy, w której pełno jest pieniędzy. Inni twierdzą, że papież przechowuje skarby w głębokich szufladach swego biurka, a jeszcze inni zapewniają, że w alkowie stoją skrzynie napełnione złotem i zamknięte na kłódki o misternych zamkach. Na prawo, w korytarzu wiodącym do archiwów, znajduje się wielki pokój, zajmowany przez kasyera. Stoi tam olbrzymia szafa ogniotrwała, o trzech przedziałach, lecz w niej mieszczą się tylko pieniądze skarbu dziedzicznego papieży, oraz dochody wpływające drogą administracyjną, zaś pieniądze ze świętopietrza, z tej jałmużny ukwestowanej w całem chrześciaństwie, idą wprost do rąk papieża. On jeden zna dokładną cyfrę tych ofiar, życie swe spędza obok zgromadzonych milionów, rozporządza niemi samowolnie, nikomu z nich nie zdając rachunku. Z powodu tych milionów, papież nie opuszcza swego pokoju, nawet gdy służba w nim sprząta. By nie narażać się na oddychanie pyłem, patrzy przez otwarte drzwi z sąsiedniego salonu, a gdy wychodzi z mieszkania, udając się na przechadzkę do ogrodu, zamyka drzwi sypialni i bierze klucz z sobą, nigdy go nikomu nie powierzając ani na chwilę.
Przerywając tok swego opowiadania, Narcyz, zwróciwszy się ku monsignorowi Nani, zapytał:
— Wszak wszystko się odbywa tak jak mówię?... Są to fakta ogólnie znane i wiadome całemu Rzymowi.
Monsignor kiwnął zlekka głową i uśmiechnął się, nie przecząc, ani potwierdzając i znów przenikliwie wpatrzony w twarz Piotra, badając jakie wrażenie na nim sprawia opowiadanie Narcyza, rzekł:
— Zapewne... zapewne... ileż to rzeczy ludzie nie mówią!... Co do mnie, to osobiście nic nie wiem i za nic nie ręczę... lecz jeżeli pan jesteś upewniony o wiarogodności tego wszystkiego, tem lepiej...
— O, ja w znacznej części nie podzielam opinij wygłaszanych o Leonie XIII! Ludzie mówią między innemi, że Ojciec święty jest niezwykie skąpy. Wogóle krążą najpotworniejsze baśnie o skrzyniach napełnionych złotem, przed którymi papież przesiaduje całemi godzinami, nurzając w nich ręce, delektując się dotykaniem tych monet i wsłuchując się w ich brzęk metaliczny. Skrzyń tych ma być niezliczone mnóstwo, zawalone są niemi wszystkie kąty papieskiego mieszkania a Leon XIII z nienasyconą nigdy żądzą liczy kilkatrotnie zawarte w nich pieniądze... Jakkolwiek nie można temu wszystkiemu dawać wiary, wszakże można łatwo przypuszczać, że Ojciec święty lubi złoto... lubi pieniądze... i lubi przeliczać, porządkować uzbierane przez siebie skarby... Wszak tego rodzaju zamiłowanie jest niewinną manią ze strony starca niemającego żadnej rozrywki... Sądzę, że Leon XIII lubi pieniądze nie dla samych pieniędzy, lecz dla siły społecznej, jaką one przedstawiają... Leon XIII wie, że naczelnik Kościoła powinien mieć ich wiele, chcąc zapewnić długotrwałość papieskiemu tronowi...
Dalszy ciąg opowiadania Narcyz rozwinął na ten temat. Postać Leona XIII olbrzymiała stopniowo. Papież był człowiekiem mądrym, przezornym i wybornie obeznanym z całą maszyneryą dzisiejszej organizacyi społecznej. Skłonny był do posługiwania się potęgami bieżącego stulecia w celu zawładnięcia niemi na korzyść swego tronu, wszak zaczął obracać dzierżonemi kapitałami i o mało co nie postradał całego skarbu pozostawionego przez Piusa IX. Obecnie sili się, by załatać szczerby, znów skarb uzupełnić, by pozostawić go w całości a nawet zwiększony swojemu następcy. Tak, Leon XIII był oszczędny, lecz oszczędny dla dobra Kościoła, dla zaspokojenia jego potrzeb, dla zapewnienia jego przyszłości. Kościół, bezustanną wiodąc walkę z ateizmem, musiał bronić przyszłości swej za pomocą coraz to liczniejszych szkół, instytucyj, stowarzyszeń. Na te cele rozliczne potrzeba milionów. Rozumiejąc więc potrzebę i siłę pieniędzy, Leon XIII był niezmiernie oszczędnym i chociaż popierał mnóstwo instytucyj, wystrzegał się i nie lubił bezcelowych wydatków. Cały oddany utrwaleniu panowania wiary, dla siebie i swoich najbliższych był niezmiernie skąpy. Potrzeb nie mając żadnych, nic prawie nie wydawał na siebie, a natychmiast po wstąpieniu na tron papieski, oddzielił swój osobisty majątek od majątku Stolicy apostolskiej, z którego nigdy nie ruszył grosza dla niesienia pomocy swym krewnym. Żaden z poprzednich papieży nie gardził tak jak on nepotyzmem, wszak trzej jego siostrzeńcy i dwie siostrzenice byli prawie w nędzy, borykając się bezustannie z dokuczliwym brakiem potrzebnych pieniędzy. Intrygi, plotki i prośby nie oddziaływały na niego i pozostawał niewzruszony, gdy chodziło o naruszenie pieniędzy spoczywających w jego rozporządzeniu. Całość ich chciał zagwarantować dobru Kościoła. Odtrącał więc od siebie zabiegi i szturmy swej rodziny, pragnąc pozostawić swym następcom tronu silną broń, to jest obfitość złota, będącego nieodzownym warunkiem życia.
— Lecz ostatecznie, jakie są dochody a jakie rozchody Stolicy apostolskiej?...
Na to pytanie Piotra, monsignor Nani rzekł wymijająco:
— Osobiście nic o tem nie wiem... najzupełniej nic... Zapytaj pana Habert, który jak widzę, zna mnóstwo rzeczy bardzo ciekawych...
— Wiem tylko to, co się wie we wszystkich ambasadach i co wszyscy w Rzymie wiedzą i chętnie powtarzają. Dochody Stolicy apostolskiej są różnego gatunku. Pius IX pozostawił dwudziesto-milionowy skarb, który przynosił około miliona dochodu, lecz skarb ten pozostawiony przez poprzedniego papieża prawie zupełnie został pochłonięty wskutek nieszczęśliwych lokacyj. Podobno, że obecnie jest na nowo uzupełniony. Prócz tych stałych dochodów od kapitału, corocznie wpływa kilkakroć sto tysięcy franków za najrozmaitsze sprawy załatwiane w kancelaryi watykańskiej, za dyplomy szlachectwa, tytuły, opłaty składane przez kongregacye... Lecz to wszystko nie wystarcza, albowiem rozchody są obliczone i wynoszą przeszło siedem milionów, zatem dla pokrycia ich trzeba corocznie zdobyć sześć milionów... otóż papież czerpie je ze świętopietrza, przynoszącego może niecałe sześć milionów a tylko cztery, lecz czynione z niemi obroty finansowe pozwalają na zrównoważenie dochodów z rozchodami... Zbyt to zawiła i długa historya tych wszystkich spekulacyj, bym mógł ją szczegółowo i natychmiast opowiedzieć... Trwa to już lat piętnaście... w pierwszych czasach spekulacye przedsiębrane przez papieża dawały olbrzymie zyski, lecz następnie wynikły katastrofy, które groziły pochłonięciem całości kapitału... spostrzeżono się wszakże na czas i podobno już powetowano poniesione straty... Jeżeli chcesz, księże Piotrze, to kiedykolwiek później, byle nie dzisiaj, opowiem ci rzecz całą szczegółowo, bo niemało się ztąd dowiesz o sprawach w ogólności mało znanych a niezmiernie charakterystycznych i ciekawych...
Piotr słuchał z wielkiem zajęciem, wreszcie wykrzyknął:
— Sześć milionów! A chociażby tylko i cztery! Więc świętopietrze rzeczywiście tyle zgromadza złota?... Czyż ta cyfra nie może być ściśle oznaczoną?...
— Nie. Powiedziałem ci już, że tylko papież zna ją dokładnie. Przed laty dzienniki katolickie podawały listy składek i cyfry sum zgromadzonych z kwesty. Lecz najwidoczniej uznano ten system za niekorzystny i obecnie nie posiadamy żadnego odnośnego dokumentu, tak że nawet żadnego przypuszczalnego obliczenia nie można uczynić, bo żadnej ku temu nie ma podstawy. Papież otrzymuje te pieniądze wprost do rąk swoich, papież więc tylko zna ogólną ich cyfrę i papież niemi samowolnie rozporządza jako osobistą swoją własnością. Mówią, że świętopietrze przynosi sumę czterech a może pięciu milionów, Francya składa u stóp papieskiego tronu połowę tych milionów, ale zapał ku hojnym ofiarom stygnie we Francyi... i dziś przysyła ona znacznie mniejsze sumy do Rzymu. Natomiast Ameryka śle do Watykanu coraz więcej pieniędzy. Belgia, Austrya, Anglia, Niemcy — też chętnie zasilają skarb papieża, mniej Hiszpania a najmniej Włochy... Ach, Włochy...
Nagle Narcyz zamilkł, spojrzawszy na monsignora Nani, lecz ten słuchał go ze skupieniem, jakby poraz pierwszy dowiadywał się kwestyi niezmiernie interesujących a zrozumiawszy spojrzenie Narcyza, pokiwał dobrotliwie głową, mówiąc:
— Mów śmiało, mój synu!... Mów, proszę, nie zważając na moją obecność!
— Otóż, ciągnął dalej Narcyz, Włochy dają papieżowi bardzo mało... Gdyby papież musiał ograniczyć się na darach składanych przez Włochów, to umarłby z głodu... Co więcej, Włochy nietylko że nie opłacają podatku dobrowolnie przyjętego przez katolików obcoplemiennych, lecz kosztowały one papieża... bo zastawne sumy ze skarbu Piusa IX były rozpożyczone patrycyuszom rzymskim, którzy spekulowali niemi nieszczęśliwie... Zaś jednorazowe znaczne ofiary pieniężne, składa papieżowi arystokracya francuzka i angielska. Magnaterya innych krajów zdaje się być dość obojętną względem losu papieża uważanego za więźnia i męczennika przez prawowitych wiernych. Jeden z najbogatszych książąt angielskich składa corocznie królewską jałmużnę, chcąc w ten sposób uzyskać od nieba uzdrowienie syna jedynaka, dotkniętego idyotyzmem. Wypada jeszcze nadmienić, że z powodu jubileuszu kapłańskiego swych święceń, oraz jubileuszu nominacyi na biskupstwo, Leon XIII otrzymał niezliczoną obfitość darów, pieniędzy zaś wtedy zebrał około czterdziestu milionów.
— No, a rozchody? — zapytał Piotr.
— Rozchody, jak już powiedziałem, wynoszą około siedmiu milionów. Mniej więcej dwa miliony rozchodzą się na pensye płacone byłym urzędnikom państwa Kościelnego, tym, którzy nie chcieli uznać władzy króla włoskiego i pozostali wiernymi poddanymi papieża. Cyfra tych dwóch milionów zmniejsza się corocznie skutkiem zachodzących śmierci w poczcie sług wiernych. Jeden milion wsiąka we dyecezye włoskie, także milion pochłania sekretaryat w Watykanie i zagraniczne nuncyatury, wreszcie jeszcze jeden milion potrzebny jest na opłacenie wydatków bieżących, to jest utrzymania papieskiego dworu, zbrojnej straży, muzeów, pałacu, ogrodu i bazyliki... Wszystko to razem wynosi pięć milionów, dwa zaś miliony idą na podtrzymywanie misyj propagandy a zwłaszcza na szkoły, bo Leon XIII jako człowiek obdarzony przenikliwym zmysłem praktyczności, jasno widzi, że za pomocą szkoły ułatwia dalszą rolę Kościoła i zapewnia tryumf religii. Dzieci wychowane w katolickich zakładach naukowych przejmują się duchem swych nauczycieli, a gdy wyrosną — bronić potrafią zdrowych zasad i Kościoła, bo wcześnie poczęły gardzić okropnością zepsucia wypływającego z doktryn szerzonych w szkołach bezwyznaniowych. Leon XIII ocenił to z zadziwiającą trzeźwością umysłu i wiele łoży na szkoły katolickie.
Nastąpiło milczenie. Wszyscy trzej przechadzali się zwolna pod wspaniałą kolumnadą, patrząc na olbrzymi plac przed bazyliką. Tłum już się rozbiegł i plac był pusty, słoneczny a z rozpalonego, symetrycznego bruku wyrastał tylko obelisk i dwie monumentalne fontanny, na które spoglądać się zdawały białe statuy stojące rzędem ponad portykiem bazyliki.
Oczy Piotra znów się zatrzymały na oknach mieszkania papieskiego i zdawało mu się, że widzi białą, nikłą postać Leona XIII liczącą i porządkującą zebrane miliony, by je skrzętnie potem schować i wydawać jedynie ku uczczeniu i jak największej chwale Boga.
— Zatem papież nie obawia się przyszłości?... i nie przewiduje pieniężnych kłopotów i niedoborów? — szepnął Piotr.
— Pieniężnych kłopotów i niedoborów? — zawołał z niebywałem uniesieniem monsignor Nani, który oburzony temi słowy chwilowo zapomniał o zwykłym swym spokoju i dyplomatycznej oględności. Jak możesz coś podobnego przypuszczać, mój synu!... Podskarbi Ojca świętego, kardynał Mocenni, każdego miesiąca otrzymuje olbrzymie sumy z rąk Leona XIII; może żądać, ile chce i zawsze jest pewnym, że je mieć będzie... a pomimo to Ojciec święty poczynił wielkie oszczędności... skarb watykański jest bogatszy niż kiedykolwiek... Wiedz, mój synu, że gdyby Ojciec święty jutro się odezwał do wspaniałomyślności wszystkich swych dzieci, do katolików świata całego, miliardby wpłynął natychmiast!... Zniesionoby stosy złota do stóp jego tronu, powtórzyłaby się, tylko w szerszym zakresie ta sama wzruszająca ofiarność, jaką widziałeś podczas dzisiejszej uroczystości!...
Wtem spostrzegłszy się, zapanował nad sobą i, przybrawszy zwykły swój wyraz twarzy, dodał z uśmiechem:
— Niejednokrotnie słyszałem, że tak byłoby, zapewniano mnie o tem... sam bowiem nic wiedzieć nie mogę i najzupełniej nic nie wiem... na szczęście pan Habert mógł ci dać wyjaśnienia i widzę, że możesz się od niego dużo dowiedzieć... Ach, ten pan Habert! No, proszę, ja byłem przekonany, że pan żyjesz w zupełnem oderwaniu od spraw materyalnych... że tylko sztuka cię interesuje i że nigdy się nie zajmujesz tak poziomą rzeczą jak kwestya finansowa... Tymczasem przekonałem się dzisiaj, że znasz się na tem, jakbyś był bankierem albo notaryuszem... Znasz wszystko dokładnie i mówisz swobodnie, jakbyś kwestyą finansów stale się zajmował...
Narcyz odczul ironię monsignora i rzeczywiście ten młodzieniec o mowie natchnionej, długich fryzowanych starannie włosach, zamglonych jasnych oczach, był niezwykle obrotny w interesach, bardzo praktyczny i wybornie zarządzał i obracał swoim funduszem, wzbogacając się stopniowo a oszczędność posuwał do skąpstwa. Słysząc wypowiadane zdanie przez monsignora, przymknął niedbale oczy i, potrząsnąwszy głową przypominającą obrazy starej szkoły florenckiej, szepnął głosem umierającym:
— Wszystko dla mnie jest tematem do rozmyślań i marzeń a dusza mojaj zamieszkuje gdzieś daleko...
Monsignor Nani, zwróciwszy się do Piotra, rzekł uprzejmie:
— Niewymownie się cieszę, żeś dziś widział tę wspaniałą a zwłaszcza wzruszającą uroczystość... Jeszcze kilka takich sposobności a zrozumiesz mnóstwo rzeczy, których nie można ująć słowami... bo trzeba je odczuć. Do jutra, mój synu... teraz już muszę odejść, lecz pamiętaj, byś jutro stawił się na czas w bazylice... wierzaj mi, że tego nie pożałujesz... bo ceremonia, jaką zobaczysz, dostarczy ci tematu do wielu pożytecznych dla ciebie rozmyślań... Rad jestem, że widzę cię w pomyślnym do tego usposobieniu... A więc do jutra...
Mówił, bystro się wpatrując przenikliwym swym wzrokiem w bladą, zmęczoną twarz Piotra, ciesząc się jego rozdrażnieniem i rozbudzonemi wątpliwościami. W kilka chwil po odejściu monsignora, Piotr pozostał sam, albowiem Narcyz, pożegnawszy go lekkim uściskiem dłoni, odszedł jakby chwycony wielkością swego marzenia. Teraz dopiero Piotr poczuł wzbierającą w swem sercu burzę. „W pomyślnem usposobieniu“ — powtarzał w myśli. O jakiem to usposobieniu mówił monsignor?... Ten Nani naigrawa się z niego najwidoczniej... chce go zmęczyć, znużyć, odjąć odwagę, by następnie tem łatwiej zwyciężyć! Przez chwilę Piotr zdawał sobie jasno z tego sprawę, odczuł całą sieć intryg, jakiemi jest oplątany. Ogarnęła go wielka duma i w zaufaniu do sił swoich i oporności swojej, poprzysięgał, że nigdy nie ustąpi, że nie odwoła swojej książki, chociażby miały ztąd wyniknąć jak najgorsze dla niego następstwa.
Raz jeszcze zatrzymał się pod kolumnadą i wpatrzył się w okna pałacu watykańskiego. Tak, w dotychczasowych swych marzeniach reformatorskich, zawsze bezwiednie pomijał kwestyę pieniędzy a jednak pieniądze były koniecznością, bez której nie mogła się obejść Stolica apostolska. Przykuwały one papieża do ziemi, były to więzy niespożytej siły. Ale dla czegóż skarb papieża był zasilany w tak niewłaściwy sposób?... I znów opłynęła mu serce radość, bo jeżeli trzeba tylko odmienić system opodatkowania, to nowy plan łatwo będzie znaleźć, plan taki, by papież mógł być tylko duchem, tylko ojcem miłości pełnym, prawem z serca płynącem, władcą świata, lecz władcą niemateryalnej jego istoty. Piotr, zatrzymawszy się na tej myśli, doznał wielkiego pocieszenia. A zatem prócz tej zmiany, nad którą trzeba będzie się zastanowić, wszystko pozostawało nietykalnem w jego książce! Ucieszony, przypomniał sobie dzisiaj oglądane widowisko, tego wycieńczonego starca, jaśniejącego jak symbol przyszłego wyzwolenia ludzkości... Jakże kornym i tkliwym był ten tłum ludzi modlących się do niego, jako do widomego bóstwa na ziemi! Tak było, bo ten tłum odczuwał, że papież dzierży w swej ręce przyszłe losy tej ziemi, on jeden, dzięki swej wszechwładzy moralnej, mógł przyśpieszyć panowanie pokoju i miłosierdzia.
Na jutrzejszą ceremonię w bazylice Piotr miał bilet różowy, dający mu prawo do zajęcia miejsca w trybunie. Dzięki tej uprzejmości monsignora Nani nie potrzebował cisnąć się wraz z tłumem, który od godziny szóstej rano zaległ plac przed bazyliką. Msza celebrowana przez papieża była oznaczoną na godzinę dziesiątą. Prócz trzech tysięcy pątników, przybyłych dla złożenia daniny, spodziewano się wielkiego zjazdu turystów, albowiem tego rodzaju wystawne uroczystości kościelne, jak dzisiejsza msza pontyfikalna, coraz to były rzadsze. Liczono, że zbierze się trzydzieści do czterdziestu tysięcy osób, albowiem stronnicy papieża stawiać się zwykli byli gromadnie przy takich okazyach, radzi wystąpić z manifestacyą swych uczuć.
Około godziny dziewiątej Piotr, dążąc na ulicę Świętej Marty, do bocznych drzwi bazyliki, dziś otwartych tylko dla osób zaopatrzonych w karty różowe, ujrzał na placu zbitą kolumnę ludzi, zwolna zanurzającą się we wnętrze kościoła. Tłum ustawiali i pilnowali panowie we frakach, jak się okazało członkowie jednego z klubów katolickich a dopomagali im przestrzegać porządku żandarmi z watykańskiej straży. Pomimo to wybuchały sprzeczki, wymyślano sobie a nawet grzmocono pięściami, tłum cały kołysał się i popychał, dusząc się i miażdżąc. Kobiety mdlały i unoszono je ztąd w obawie, by nie zostały stratowane.
Zaraz po wejściu do bazyliki spotkała Piotra niemiła niespodzianka. Ściany, kolumny, pilastry, przysłonięto draperyą z czerwonego adamaszku obszytego złotym galonem, nawet boczne nawy okolone zostały tąż samą staroświecką, jedwabną materyą, rozpiętą na dwadzieścia pięć metrów wysokości. Jakże ubogo wyglądały te galowe opony w porównaniu z niezrównanem bogactwem marmurów, ukrywających się dziś pod niemi! Nawet statuę św. Piotra ubrano. Z bronzu ulany apostoł miał na sobie wspaniałe pontyfikalne szaty i jakby papież żywy nosił dziś na metalowej głowie bogatą tyarę. Dotychczas Piotr nie przypuszczał, by komu mogła przyjść myśl ubierania posągów i ta dziwaczna próżność wydała mu się śmieszną, a zarazem bardzo nieestetyczną.
Ojciec święty miał celebrować mszę przed wielkim ołtarzem, znajdującym się wprost pod kopułą. Na lewo od tego ołtarza, przed którym tylko papież mógł mszę odprawiać, na wzniesieniu, jaśniał tron, by po nabożeństwie Leon XIII mógł na nim spocząć. Po obu bokach głównej nawy były trybuny, przygotowane dla śpiewaków z kaplicy Sykstyńskiej, dla ciała dyplomatycznego rycerzy maltańskich, patrycyuszów rzymskich, oraz dla gości, zaopatrzonych w karty różowe wejścia. Pośrodku, wprost ołtarza, były trzy ławy okryte dywanami czerwonemi. Pierwsza przeznaczoną była dla kardynałów, dwie po za nią dla biskupów i prałatów dworu papieskiego, dla reszty obecnych siedzeń żadnych nie było.
Jakże dziwnym dla Piotra był widok tego czterdziesto-tysiącznego tłumu, zbiegłego ze wszystkich świata zakątków, tłumu rozciekawionego, przejętego wiarą, podnieconego modlitwą a także żądzą widzenia! Wspinano się na palce, wyciągano szyje, rozmawiano głośno, tłum ten był wesoły i familiarny z Bogiem; zachowywał się jakby w szczególnym jakimś boskim teatrze i obiecywał sobie dobrze się zabawić, patrzeniem na przepych ceremonii pobożnej. Piotr, przywykły do cichych, nieśmiałych, kornych modłów w ponurych północnych katedrach, nie obeznał się jeszcze z hałaśliwością i jaskrawością uroczystości kościelnych włoskich. Doznawał wrażenia, że znajduje się w kolosalnej sali przed rozpoczęciem koncertu. Dokoła niego w trybunie, w której się znajdował, rozmawiali mężczyźni w strojach balowych a panie, chociaż wszystkie czarno były ubrane, przyniosły z sobą wachlarze i lornetki jak do opery, śmiały się i rozmawiały, świergocąc jak ptaki cieszące się ciepłem i jasnością promieni słonecznych. Były to przeważnie niemki, angielki a zwłaszcza amerykanki, odznaczające się wdziękiem i wesołością. Na trybunie, przeznaczonej dla arystokracyi rzymskiej, Piotr poznał Benedettę i donnę Serafinę: kobiety tam siedzące urozmaiciły prostotę obowiązkowej czarnej sukni wspaniałością welonów koronkowych, upiętych malowniczo na typowych i przeważnie pięknych głowach. Na trybunie kawalerów maltańskich, na przodzie zasiadł wielki mistrz zakonu rycerskiego otoczony komandorami w pełnym stroju. Zaś trybuna dyplomatyczna, przepełniona ambasadorami wszystkich państw katolickich, lśniła złotem haftowanych mundurów.
Oczy Piotra biegały wszakże dalej i z najwyższem zajęciem patrzał na tłum, wśród którego zbita masa pątników, przybyłych do Rzymu ze świętopietrzem, zginęła, malejąc wobec dziesiątków tysięcy wiernych. Bazylika mogła pomieścić osiemdziesiąt tysięcy ludzi, dziś zatem była tylko w połowie napełnioną, tłum snuł się swobodnie wzdłuż naw, obwieszonych czerwonym adamaszkiem, obierano sobie miejsca najdogodniejsze pomiędzy kolumnami, opuszczano je, znowu szukając innych stanowisk, pragnąc wszystko módz widzieć, nic nie utracić z oczekiwanego widowiska. Nawoływano się giestami, głosem, wybuchały krzyki ze stron różnych, a dominował szum rozmów, huczących bezustannym, hałaśliwym i przeciągłym szmerem. Z wysokich, przejrzystych okien padało jaskrawe, słoneczne światło, które, odbiwszy się o czerwoną adamaszkową oponę ścienną, zapalało pożarne refleksy na twarzach tłumu, na tych twarzach rozgorączkowanych, roznamiętnionych wyczekiwaniem. Setka lamp wiecznie gorejących w pobliżu Konfesyi migotała jak drobne, blade ogniki wobec tej olśniewającej jasności. Bazylika była dziś salą galową, w której obchodzić miano świecką uroczystość dla Boga, czczonego z przepychem cesarstwa Rzymskiego.
Nagle, skutkiem omyłki, nastąpił popłoch radosny. Rozległy się okrzyki dążące coraz to dalej „Eccolo, eccolo!“. Otóż i on! Otóż i on! Zafalowały głowy tłumu, ruszono, cisnąc się naprzód, miażdżąc się wzajemnie, byle zobaczyć orszak Ojca świętego. Lecz był to tylko oddział straży szlacheckiej, który ustawił się po obu bokach wielkiego ołtarza. Zająwszy wyznaczone stanowiska, oddział na dwoje rozdzielony, stał nieruchomie, chociaż czyniono mu pochlebne owacye, głośno chwaląc wojskową jego butę i piękny wygląd. Jedna z amerykanek, siedzących w sąsiedztwie Piotra, oświadczyła głosem stanowczym, że są to piękni mężczyźni a jakaś włoszka zaczęła opowiadać swej przyjaciółce angielce, że niegdyś w straży szlacheckiej służyła młodzież z arystokracyi rzymskiej, ku czemu niemałą przynętą był bogaty mundur i możność popisywania się w nim konno w publicznych miejscach spacerowych. Obecnie rekrutowanie do tego świetnego pułku szło bardzo opornie, tak iż większość tych ładnych chłopców pochodziła z rodzin wątpliwego szlachectwa i tak biednych, że służyli tylko dla żołdu, który chociaż skromny, pozwalał im żyć, nie umierając z głodu.
Jeszcze przez kilkanaście minut trwało wyczekiwanie, napełniające nawy coraz większą wrzawą rozmów prywatnych, dla skrócenia bowiem czasu, przypatrywano się sobie wzajemnie, czyniono uwagi, opowiadano dzieje znakomitszych osobistości w trybunach.
Wreszcie rozpoczęła się defilada tak niecierpliwie oczekiwanego orszaku. Gdy się ukazał, przyjęto go grzmotem oklasków jak w teatrze. Oklaski wzmagały się, odgłos ich odbijał się o wysokie sklepienia świątyni, hucząc z wściekłością szalejącej burzy. Orszak papieża witany był jak ulubiony aktor ukazujący się na scenie przed tysiącami widzów, których serca oddawna sobie pozyskał. Wreszcie wszystko było tu obliczone jak w teatrze dla wywołania jak największego efektu. Orszak uszykował się w kulisach, to jest w kaplicy de la Pietà, pierwszej przy głównem wejściu. By się tam przedostać z poblizkiego swego mieszkania, papież zeszedł do kaplicy św. Sakramentu, a ztąd niewidziany podążył dalej poboczną nawą, oddzieloną draperyą adamaszkową od reszty kościoła. Zastał już kardynałów, arcybiskupów, biskupów, wszystkich prałatów ustawionych i zgrupowanych w porządku hierarchicznym. Orszak gotów do pochodu oczekiwał na przybycie papieża jak na sygnał teatralnego reżysera i natychmiast wkroczył na scenę, sunąc przez główną nawę od wielkich drzwi wchododowych do ołtarza Konfesyi. Był to pochód tryumfalny, przy towarzyszeniu grzmotu oklasków rozstąpionego tłumu, wyjącego z nadmiaru wzruszenia na widok tak okazałej wspaniałości.
Orszak był uszykowany podług starodawnego porządku. Na przedzie niesiono krzyż i miecz a straż szwajcarska wystąpiła dziś w pełnem umundurowaniu, masztalerze w płaszczach szkarłatnych, rycerze w zbrojach z epoki Henryka II, kanonicy w koronkowych rokietach; dalej szli przełożeni przeróżnych zakonów, protonotaryusze, Stolicy apostolskiej, arcybiskupi i biskupi; członkowie pontyfikalnego dworu w fioletowych jedwabiach, kardynałowie w suto powłóczystych płaszczach, zwanych cappa magna, udrapowani w purpurę, szli licznemi parami w dalekich odstępach. Dokoła Ojca świętego zgrupowali się oficerowie jego dworu, prałaci przyboczni, monsignor-majordowie, monsignor główny, kamerier, wszyscy wyżsi dygnitarze watykańskiego pałacu, i asystent tronu, książe rzymski, tradycyjny i symboliczny obrońca Kościoła. Wreszcie papież na sedia gestatoria, niesiony przez służbę przybraną w ponsowe haftowane mundury, podczas gdy wyznaczona ku temu straż kołysała dokoła pękami piór strusich, osadzonych na wysokich drzewcach. Już w kaplicy św. Sakramentu, papież przywdział szaty, w których miał mszę celebrować, humerał, albę, stułę, ornat i mitrę białą ze złotym haftem, dar z Francyi nadesłany i podziw budzący nadzwyczajną swą okazałością. Na widok papieża, wszystkie ręce w górę się uniosły, bijąc szalone oklaski, ze wszystkich piersi wyrywały się okrzyki egzaltowanego uwielbienia, a słońce z niezmąconym spokojem jasno dalej spływało przez wysokie, przejrzyste okna.
Piotr widział już po raz trzeci Leona XIII i znów inne odnosił wrażenie. Nie był to już ów starzec poufale wsparty na ramieniu gadatliwego prałata i ciekawie słuchający drobiazgowych jego opowiadań, wśród zieloności i piękna watykańskiego ogrodu. Nie byłto wczorajszy Ojciec święty w czerwonej pelerynie i tiarze, który, zasiadłszy na tronie, przyjmował dobrotliwie dzieci swe z dalekich stron przybyłe i składające mu miliony w ofierze. Dziś był to najwyższy kapłan, pan wszechpotężny, istota przez całe chrześciaństwo umiłowana i uwielbiona. Szczupła jego woskowa postać, obleczona białą szatą sztywną jak zbroja od drogocennych złotych haftów, unieruchomiła się w hieratycznej pozie, dumną była i zamkniętą jak bóstwo czczone z dawien dawna, ozłocone kultem pobożnych, wyzierające z za kłębów dymu najcenniejszych kadzideł. Tylko oczy żyły w obumarłej sztywnocie tej twarzy, oczy błyszczące jak czarne dyamenty, oczy ze wzrokiem puszczonym w daleką przestrzeń, po za ziemię, w nieskończoność. Oczy te ani razu nie padły na tłum wiernych, nie odwróciły się ani na lewo, ani na prawo, pozostały w niebie, nie chcąc wiedzieć i widzieć co się dzieje poniżej. To nieruchome bóstwo w złoto zakute i niesione jak święty relikwiarz ponad głowami tłumu dyszącego miłosnem uwielbieniem, przybierało zadziwiający majestat, trwogę budzącą wielkość, nienaruszalność dogmatu i tradycyi, świętość i całość sztucznie przechowywanej mumii, która łudziła życiem, podtrzymana kunsztownemi spowinięciami.
Jednakże Piotr dopatrzył się wielkiego zmęczenia w zawiędłej twarzy papieża. Musiał być cierpiący, o czem wreszcie wspominał wczoraj monsignor Nani, sławiąc dzielność ducha tego osiemdziesięcioczteroletniego człowieka, żyjącego siłą woli, w gorącej chęci spełniania swej misyi pomiędzy ludźmi.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Doniesiony do ołtarza Konfesyi, papież zeszedł z sedia gestatoria i zwolna odprawiał cichą mszę w asystencyi czterech prałatów i pro-prefekta ceremonii. Przy obmyciu rąk Ojca świętego, wodę leli monsignor majordomus i monsignor pierwszy kamerier w asystencyi dwóch kardynałów. Na chwilę przed podniesieniem, wszyscy prałaci dworu pontyfikalnego klękli dokoła ołtarza, trzymając w rękach zapalone gromnice. Podczas podniesienia, dreszcz rozkoszy przejął ekstazą wszystkich obecnych, gdy srebrne trąby zagrały słynny chór anielski, na którego odgłos kobiety mdleją z nadmiaru wzruszenia. Jeszcze nie ucichły ostatnie echa tej nadziemskiej muzyki, gdy z wysokiej galeryi pod kopułą spłynął cudownej czystości śpiew stu dwudziestu chórzystów niewidzialnych dla oka. Była to jakby z nieba dolatująca odpowiedź aniołów, przyzwanych dźwiękami trębaczów. Śpiew chóru wzbijał się ku sklepieniom i opadał ku dołowi z lekkością harf grających w obłokach. Przycichły i rozpłynęły się dźwięki, w słodkim akordzie, wznosząc się ku niebu, jak lot skrzydeł anielskich.
Odprawiwszy mszę, Ojciec święty, stojąc przed ołtarzem, zaintonował „Te Deum“, które pochwycili śpiewacy z Sykstyńskiej kaplicy, śpiewając strofy naprzemian z chórzystami górnej galeryi. Pod koniec, przyłączył swe głosy cały tłum czterdziestotysiączny i grzmiał hymn radosnego tryumfu, z siłą niezrównaną, napełniając wezbranem pieniem cały obszar bazyliki. Widok był wtedy rzeczywiście wspaniały. Ten ołtarz o strojnym, kwiecistym, złoconym baldachimie, wymarzonym przez Berniniego, cały dwór pontyfikalny, z jaśniejącemi gromnicami w ręku, w pośrodku Ojciec święty w złotym ornacie, jak święta monstrancya, a naprzeciw kardynałowie w purpurze i koronkach, arcybiskupi i biskupi w fioletach, trybuny pełne kobiet w narodowych welonach, trybuny iskrzące się od bogatych mundurów poselskich i wojskowych, wreszcie tłum ten potężny, zbity i cisnący się zewsząd, roznamiętniony i rozmodlony a śpiewający teraz całą siłą swych piersi, całą mocą rozegzaltowanych uczuć, wszystko to było wielkości nadzwyczajnej, potężnej, jak ten kościół, ku takim jak dzisiejsza wzniesiony uroczystościom.
Po odśpiewaniu „Te Deum“, Leon XIII, zdjąwszy mitrę, włożył na głowę tiarę i zamienił ornat na płaszcz pontyfikalny. Siadł teraz na tronie ustawionym na dość wysokiej estradzie, z której wszystkich mógł widzieć i przez wszystkich mógł być widzianym. Odmówiwszy rytualne modlitwy, powstał, a tłum cały zatrząsł się, jakby nań powiało tchnienie pozaświatowych tajemnic. Postać papieża wyniosłą się zdawała w tym złotolitym płaszczu Najwyższego kapłana, w tej symbolicznej tiarze, będącej potrójną koroną. Zapanowała nagła i głęboka cisza, wśród której dosłyszeć można było bicie serc czterdziestu tysięcy. Papież, uniósłszy rękę ze szlachetnym giestem, błogosławił swoich wiernych, wymawiając głośno i dobitnie słowa ustanowione, a głos wychodzący z tych bladych ust i z tych wątłych piersi, siłą swą zadziwiał i zdawał się być głosem Boga samego. Po niemym zachwycie, nastąpił wybuch głośnych uwielbień tłumu, który widząc na nowo ustawiający się orszak papieski, zapragnął przed pożegnaniem zamanifestować swe uczucia. Entuzyazm doszedł do najwyższego paroksyzmu. Klaskano w ręce, krzyczano, a jakaś gorętsza grupa wiernych, zebrana u stóp statui św. Piotra, wołała z siłą przekonania: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“. Okrzyk ten rozpłomienił serca ostatecznie i stał się ogólnym. Brzmiał hucząc jak spadające raz po raz pioruny; te tysiące ludzi tutaj zebranych, protestowały przeciwko rabunkowi, przeciwko wydartej władzy świeckiej papieża. Podnieceni wspaniałością widzianego widowiska, ludzie ci gorzeli najwyższą miłością dla swego bóstwa, i tonęli w marzeniu, z zapamiętaniem, pragnąc, by papież był królem, by stał się mocarzem po nad innych mocarzy, wszechwładnym panem świata, właścicielem ciał wszystkich, ponieważ już dusze wszystkie były wyłączną jego własnością. W tem bezgranicznem władaniu, spoczywała cała prawda rzeczy, ogólne szczęście i ogólne zbawienie! Niechajże bierze on wszystko! niechajże cała ludzkość, świat cały padnie z oddaniem się do stóp jego świętości! „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“...
Ach ten okrzyk! Ten okrzyk bojowy, w imię którego tyle spełnionych zostało błędów, tyle krwi już popłynęło! Ten okrzyk poddańczy, ten okrzyk zaślepienia! Gdyby ziściło się jego pragnienie, ileż spadłoby klęsk nowych, o ileż wieków ludzkość wstecz zostałaby cofniętą! Bunt wielki zawrzał w sercu Piotra i czemprędzej opuścił trybunę, nie chcąc być świadkiem tego bałwochwalstwa, nie chcąc słyszeć i widzieć tych bezmyślnych czcicieli. Przeciskał się śpiesznie wśród wyjącego i szalejącego tłumu, rozpaczając, że nie zaraz zdoła się ztąd wydostać. Wtem idąc wzdłuż bocznej nawy, spostrzegł drzwi otwarte do sieni, w której znajdowało się wejście na schody prowadzące na dach i kopułę bazyliki. Przy schodach tych stał zakrystyan, zapatrzony w stronę, zkąd dolatywały go odgłosy uroczystości kościelnej, spojrzał na Piotra z miną wzruszoną, lecz zawahał się go spytać o kartę wejścia; może przez uszanowanie dla księżej sutany, a może przez nieuwagę wypływającą ze wzruszenia, przepuścił go pobłażliwie. Piotr, korzystając z tego natychmiast, wbiegł pędem na schody, chcąc co prędzej uciec, dostać się wyżej, wyżej jeszcze i dotrzeć do ciszy, do spokoju.
I nagle wstąpił w tę pożądaną ciszę. Grube mury nie przepuszczały straszliwego hałasu panującego wewnątrz kościoła. Zdawało się Piotrowi, że tylko mur drży od fali głosów odbijających się po drugiej jego stronie. Schody były wygodne, jasne, stopnie szerokie, wykładane kamieniem i zakręcały się jakby w wieży. Gdy wyszedł na dach po nad nawami, ucieszył się widokiem słońca, świeżością powietrza, powiewem wiatru hulającego tutaj jak wśród pól pozamiejskich. Zadziwił się nad obszarem tej płaszczyzny pokrytej ołowiem, cynkiem i kamieniami, a zwłaszcza rodzajem osady, żyjącej w szczególniejszych warunkach. Wśród kopuł, dzwonnic, tarasów, wznosiły się domki otoczone ogródkami, w których rosły kwiaty. Teraz dopiero przypomniał sobie, że mu mówiono o robotnikach stale zamieszkujących na dachach bazyliki, dachach potrzebujących ciągłego dozoru i bezustannej naprawy. Garstka ludzi żyła tu i gospodarowała, jadła, spała i kochała. Zbliżył się do balustrady, chcąc zbliska zobaczyć olbrzymie posągi Chrystusa i apostołów, ponad fasadą od strony placu. Posągi te, sześciometrowej wysokości, kruszyły się, będąc wystawionemi na działanie powietrza i zmian pogody, więc ręce, nogi, głowy, bezustannie były naprawiane cementem, podpierane żelaznemi drągami, drutowane obręczami, klejone kawałami blachy. Piotr się pochylił, chcąc ztąd spojrzeć na dachy watykańskiego pałacu, lecz cofnął się natychmiast, bo mu się zdawało, że słyszy znów dalszy ciąg wrzawy, dolatującej z placu przed bazyliką. Uciekł więc śpiesznie i zapuścił się na dalsze szczeblowania ku wyżynom. Schody wiodące na wierzch kopuły, poprzecinane były wązkiemi, skośno biegnącemi korytarzami, których spadzistość przerywały progi, lub kilka schodków. Piotr był teraz pomiędzy ścianami podwójnej kopuły, zewnętrznej i wewnętrznej. Napotkawszy drzwi, uchylił je z ciekawością i ujrzał się w bazylice, na wązkiej galeryi, pod fryzem noszącym napis. Tu es Petrus et super hanc peram.. Z tej sześdziesięcio metrowej wysokości, spojrzał w dół. Był po nad skrzyżowaniem się naw, i widział je tylko częściowo, natomiast ogłuszyły go krzyki szalejącego wciąż tłumu i szarą, ciemną masą pełzającego na dnia przepaści. Znów więc rzucił się w tył i popędził wyżej. A gdy przebywszy wielką ilość schodów i korytarzy, znalazł drzwi uchylone, ciekawość przemogła, wszedł po za nie i znalazł się na wyższej galeryi, okrążającej wewnątrz kopułę ponad oknami u stóp wspaniale jaśniejących, mozajkowych obrazów. Ztąd spojrzawszy na kościół, ujrzał tłum w postaci ruchomej plamy, a ołtarz Konfesyi, oraz tryumfalny baldachim Berniniego, były maleńkie, jak cacka widziane zdaleka. Lecz krzyk bałwochwalczego ubóstwienia, okrzyk bojowy rozlegał się na nowo i jakby z wzrastającą siłą. Krzyk ten potężniał jak huragan wzmagający się rozpędem i dążący na szczyty. Piotr niechciał tego słyszeć. Więc szedł znów wyżej, aż wreszcie dotarł do galeryi okrążającej latarnię u szczytu kopuły. Tu nic już nie słyszał i tylko niebo miał ponad sobą.
Ach z jakąż rozkoszą kąpał się Piotr w tej nieskończoności powietrza, słońca, jakże pokrzepiająco się trzeźwił z tej atmosfery panującej w dole!... Odetchnął swobodnie i dopiero nieco odpocząwszy, zaczął się rozglądać. Po nad latarnią, na której się znajdował, była jeszcze wielka kula ze złoconego bronzu, a napisy świadczyły, że cesarze i królowie zwiedzili jej puste wnętrze, mające właściwość odbijania w sobie wszystkich odgłosów dolatujących z dołu, każde słowo tu wypowiedziane rozlegało się z hałasem armatniego wystrzału.
Spojrzawszy w dół przed siebie, Piotr ujrzał watykańskie ogrody. Klomby drzew wielkie jak gaje, z tej wysokości wydawały się krzakami, ledwie że odrosłemi od ziemi. Piotr patrzał z zajęciem i odtwarzał odbyty tam spacer. Poznał wielki kwietnik rozpostarty jak dywan smyrneński, w wypłowiałych zmięszanych barwach. Ciemnej zieloności lasek wyglądał jak zielonkawa, śpiąca sadzawka. Patrzał na winnice starannie utrzymane, na wzorowo prowadzony ogród warzywny, a ztąd ledwie że rozpoznać i doszukać się dający. Wśród obszernego watykańskiego ogrodu, otoczonego potężnym, fortecznym murem z czasów Leona IV, widniały jak białe plamki monumentalne wodotryski, wieża astronomicznego obserwatoryum, i kasino, będące letnią rezydencją papieża.
Nasyciwszy się tym widokiem, Piotr poszedł wzdłuż wązkiej galeryi i zatrzymał się po drugiej stronie latarni. Ujrzał teraz cały Rzym przed sobą, a po za miastem, dalekie morze na zachodzie, łańcuchy gór na wschodzie i południu i cały horyzont wypełniony obszarem rzymskiej Kampanii, podobnej do płaskiej, zielonawej pustyni. Piotr oczu nie mógł oderwać od tego widoku. Jeszcze nigdy nie doznał tak silnego wrażenia wspaniałości obszaru. Rzym, miasto wieczne, miasto jedyne, miasto świata, stolica, leżało całe a odległością zmniejszone, rysując się wyraźnie jak wypukły plan geograficzny. Domy wydawały się maleńkie jakby przez liliputów stawiane, zaledwie że cackami były i plamką wobec ogromu ztąd widzialnego horyzontu.
Piotr z najwyższem zajęciem śledził granice starożytnego Rzymu z Kapitolem, Forum i Palatynem, granice Rzymu papieży z przedmieściem Borgo, wreszcie granice nowożytnego Rzymu z Kwirynałem i jasną obręczą nowo wyrosłych dokoła dzielnic, kredowo białych, młodzieńczych. A wśród tych domów ryżych, wypalonych słońcem, wśród domów białych odradzającego się Rzymu, wiło się łożysko Tybru, wypełnione wodą żółtą, ciężką, leniwą.
Patrząc na ten Rzym uśpiony w gorących, jaskrawych promieniach południowego słońca, Piotr nie mógł odnaleźć Rzymu widzianego w pierwszej godzinie swego przybycia, gdy nań wpatrywał się z tarasu Monte Gianicolo, w jasny poranek owiany lekkiemi mgłami. Rzym wtedy uśmiechał się ku niemu z łagodnością snu dziecięcego teraz zaś jaskrawe oświetlenie szorstko rysowało plan miasta, odzierało go z marzenia, czyniło z niego rzecz martwą, suchą, nieruchomą i głuchą jak śmierć. Na pierwszy rzut oka, Rzym widziany z tej wysokości i w tem oświetleniu podobnym był do olbrzymiej kopalni kamieniołomu a wśród tego opuszczonego pustkowia, zieleniały gdzieniegdzie oazy drzew. Dopiero wpatrując się w szczegóły, Piotr odnalazł starożytną dzielnicę z wieżą Kapitolu, ciemne cyprysy koronujące wzgórze Palatyńskie, ruiny pałacu Septyma Sewera, które bieliły się jak kościotrup olbrzymiego kopalnego potworu. Na poblizkiem wzgórzu kwirynalskiem, rozsiadł się nowożytny Rzym z królewskim pałacem, żółto malowanym i brutalnie odbijającym na tle zieloności. Po za wzgórzem Kwirynału, na wzgórzu Viminalu ciągnęły się nowo zbudowane dzielnice stolicy królestwa Włoskiego, dzielnice białe, kredowe, poprzecinane tysiącami czarnych kreseczek, będących oknami. Monte Pincio zieleniało jak staw, a przy nim strzelały wieżyczki willi Medici. Dalej, po nad Tybrem, warowny zamek św. Anioła rzucał ciemną, ryżawą plamę a kościół Santa Maria-Maggiore płonął jak gromnica. Na Monte Aventino drzemały kościoły wychylające się z pomiędzy zieloności, a pałac Farnese połyskiwał złotawym dachem przepalonym od słońca, od tego jaśniejącego słońca, w którem gorzeć się zdawały kopuły kościołów, ach, tylu kościołów wyrosłych w Rzymie papieży!...
Piotr patrzał na ten Rzym, tak dzisiaj surowy, twardy, nieubłagany i coraz większy smutek zalegał mu serce. Jakże innym, przyjaźniejszym, ukazał mu się Rzym w porannych promieniach słońca! Tracił nadzieję, ogarniała go rozpacz. Czuł że pryskają jego marzenia o Rzymie odrodzonym. Zdawało mu się, że to miasto na zawsze będzie tylko stolicą dumy, siedliskiem dążeń zaborczych, gniazdem niewyplenionych marzeń o wszechwładnem panowaniu nad światem.
Myśl ta pojawiła się w umyśle Piotra nagle i narzuciła się nie ustępując. Czyż była ona wynikiem wrażeń dopiero co odniesionych podczas uroczystości w bazylice?... Czyż zrodził ją fanatyczny, dziki krzyk poddańczy, ten krzyk przed którym uciekł, ten krzyk prześladujący go, gdy tutaj dążył ku wyżynom, a teraz jeszcze drażniąco brzmiący mu w uszach?... A może myśl ta sformułowała się, gdy ujrzał miasto z tej wysokości, Rzym podobny do wielkiego cmentarzyska przeszłości?... Piotr nie zagłębiał się w dociekanie przyczyn tej myśli, lecz widział jasno, czuł prawie dotykalnie, iż katolicyzm musi iść w parze z władzą świecką nad światem, inaczej bowiem, skazany jest na zagładę. Tradycya danych rządów rzymskich cezarów, dzierżoną była całym ciągiem wieków przez papieży, w których oddziaływał atawizm krwi Augustów. Papieże ani na chwilę nie przestali być żądnymi panowania nad światem. Kościół, uznając polityczne istnienie królestw i cesarstw, uważa rządzących tam królów i cesarzy, za czasowych tylko władców, bo ziemia cała i ludzie na niej mieszkający, są własnością Kościoła, ustanowionego przez Boga, który papieżowi, widocznemu przedstawicielowi swojemu, poruczył całkowitą pieczę nad światem. Dzisiaj, Kościół jest wyzuty z prawowitego panowania nad ziemią, lecz niczego się nie zrzekając, ulega chwilowej przemocy, a przy każdej sposobności głosząc o swym ucisku i popełnionej siłą grabieży, o niesprawiedliwem wydarciu swego dziedzictwa, czeka spełnienia się przyrzeczeń Chrystusa, który w dniu oznaczonym odda mu powrotnie ziemię i ludzi i niepodzielność panowania nad niemi.
Piotr wsparty o nikłą, żelazną balustradę wązkiej galeryi obiegającej szczyt potężnej kopuły koronującej bazylikę, zadumany nad tem marzeniem katolickiego Rzymu, wyczekującego ponownej wszechwładzy nad światem, zadrżał cały z przerażenia, przeszył go wielki lęk o wszystkie istoty i rzeczy. Jasno już odczuwając ogólne zarysy celu, począł sprawdzać słuszność swych przypuszczeń. Pius IX i Leon XIII zamknęli się w więzieniu watykańskiem, bo konieczność przymuszała ich do pozostawania w Rzymie. Losy papiestwa tak ściśle złączone były z Rzymem, iż papież po za tą nadaną sobie stolicą nie byłby katolickim papieżem. A gdy Rzym został mu wydarty, pozostał w nim jako więzień, nie zrzekając się praw dochodzenia swego dziedzictwa. Chociażby wieki upłynąć miały w stanie dzisiejszym rzeczy, następcy Leona XIII nie przestaną gwałtownie protestować, dopominając się o królestwo swoje. Wszak przed kilku laty zaczęły krążyć pogłoski o możliwości zgody pomiędzy królem włoskim a papieżem, lecz nieodzownym ku temu warunkiem postawionym przez Leona XIII, było oddanie mu dzielnicy Rzymu zwanej grodem Leonińskim, oraz pasa ziemi, stanowiącego wolny przystęp do morza. Ta drobna część miasta miała być początkiem; posiadając ją, można było zacząć działać na realniejszej podstawie. Było to już odzyskaniem kawałka dawnego królestwa i pozostawało już tylko zdobycie reszty, a więc całości Rzymu, a dalej Włoch, państw sąsiednich, wreszcie świata. Kościół nigdy nie rozpaczał nad utraconą przyszłością i nigdy nie zwątpi w spełnienie się obietnicy Chrystusa. Kościół wierzy w swą przyszłą nieograniczoną wielkość, wszechwładność, wierzy w swą niespożytą siłę i wieczność.
Pod wrażeniem tych myśli, Piotr naraz ujrzał bezzasadność rojeń, które wypowiedział w swej książce, nicość swych marzeń o papieżu posiadającym tylko władzę moralną. Pojęcie o papieżu panującym wyłącznie nad duszami, nie mogło być zrozumiane w tym Rzymie, pragnącym władzy, dążącym do berła nad światem! Do papieża według ewangelii, do papieża o władzy czysto duchowej, mieliby odrazę, wstręt fizyczny, wszyscy ci prałaci dworu pontyfikalnego, prałaci zakrzepli w rytuałach i w pysze. Ach, jakże godną pogardy wydawać się im musiała książka, którą przybył osłonić przed ich potępieniem! Jakże dziwacznemi były — ich zdaniem — pragnienia tego francuzkiego księdza, chcącego, by papież mógł żyć bez zbrojnego swego wojska, bez królewskiego dworu i etykiety, by stał się duchem, władzą moralną, by zamknął się w świątyni i rządził światem, błogosławiąc go i miłując. Tak gotyckie pojęcie władzy papieża mogło powstać tylko w głowie obcokrajowego księdza, człowieka wychowanego w północnych krainach, pełnych mgły zasłaniającej trzeźwość widzenia. Duchowieństwo włoskie, a zwłaszcza rzymskie, zbyt rozmiłowanem było w tradycyjnej okazałości i potędze Kościoła, by marzyć o wyzuwaniu z władzy swego najwyższego kapłana. Przywykli oni Boga swego czcić przed ołtarzem a po za progami świątyni, rządzić światem w jego imieniu. Ach teraz dopiero Piotr zaczynał rozróżniać dążności rzymskich prałatów, z dążnościami takiego kardynała Bergerat, tego świętego księdza, żyjącego zrzeczeniem się i spełnianiem miłosierdzia. Lecz żeby poznać tutejsze dążności, trzeba było żyć jakiś czas w Rzymie; czyż nie dzisiaj dopiero, pod gwałtownem wrażeniem widzianego przepychu kościelnego, ocknął się on i otrzeźwiał!
Piotr wychylił się i spojrzał na plac przed bazyliką. Czterdziestotysiączny tłum wiernych roił się w dole, jak czarna szarańcza. I znów mu się zdawało, że słyszy krzyk bojowy: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“ Serce Piotra ścisnął żal bolesny, wraz z tym krzykiem padały, zamierając, ostatnie jego nadzieje. Wczoraj jeszcze łudził się możliwością wyzwolenia papieża z pod ucisku materyalnych kłopotów, wczoraj jeszcze marzył o papieżu symbolizującym cały ogrom władzy moralnej. Lecz oto dziś przestał wierzyć w możność urzeczywistnienia swych idealnych pojęć o papieżu oderwanym od dóbr tego świata, o papieżu namiestniku Boga królującego w niebie, papieżu-apostole bratniej miłości pomiędzy ludźmi.
Piotr spojrzał w stronę Kapitolu, przypomniawszy sobie słynną świątynię Jowisza, która niegdyś jaśniała tam na szczycie, a dziś zniknęła, padła w gruzy, w proch i z ziemią się zespoliła. Tąż samą koleją przemian dziejowych podkopana bazylika, rozsypie się i będzie tylko mogiłą, oglądaną przez nową religię wyrosłą dla nowych ludzi. Ogrom i tragizm tych wizyj Piotra, przerwała mu myśl o napisanej w Paryżu, książce, którą przybył do Rzymu bronić przed gromem Indeksu. Czuł teraz, że przyjechał napróżno. Kartki jego książki rozlatywały się uniesione, rozproszone pod tchnieniem tych piersi z fanatyzmem i poddaństwem wyjących: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“
Znużony i zbolały natłokiem myśli, Piotr nie chciał dłużej tu pozostawać. Spuściwszy się z kopuły, zatrzymał się chwilowo na dachu po nad nawami, rozglądając się po tej metalowej przestrzeni, mogącej miasto całe pomieścić. Zdziwił się, ujrzawszy niespodziewanie monsignora Nani, który oprowadzał owe dwie damy francuskie, matkę z córką. Panie zdawały się być niezmiernie uradowane zwiedzaniem dachu bazyliki i rozmawiały z ożywieniem, lecz monsignor, zobaczywszy Piotra, opuścił je na chwilę, pytając go jeszcze zdaleka:
— No cóż, mój synu, jesteś zadowolony z dzisiejszej uroczystości?... Cóż mówisz o wspaniałości orszaku?...
Zapuścił wzrok badawczy w twarz i oczy Piotra, chcąc się przekonać, o ile powiodła się próba, której go poddał. Widocznie zadowolony, nie czekając odpowiedzi, rzekł z łagodnym uśmiechem:
— Bardzo dobrze... lepiej cię zastaję, aniżeli się mogłem spodziewać... Rozumny z ciebie człowiek! Mam teraz niezłomną nadzieję, że cała ta nieszczęśliwa sprawa, dla której tu przyjechałeś, ukończy się jaknajpomyślniej dla nas wszystkich! Zobaczysz!...




III.

Zdarzało się, że Piotr nie wychodził z domu, dopiero aż po południu; w dnie takie, spędzał ranek w ogrodzie pałacu Boccanera, w tym opuszczonym, zarośniętym chwastami ogrodzie, zakończonym rodzajem loży z wielkim przedsionkiem, z którego zataczały się dwa ramiona schodów, wiodących niegdyś w dół, aż do Tybru. W obecnej porze roku, w ogrodzie dojrzewały pomarańcze na wiekowych pomarańczowych drzewach, rosnących symetrycznie w rzędy, lecz dawniejszych ulic nie pozostało już śladu, wszystko zarosło trawą, wysokiemi chwastami. W środkowym basenie pełno było gruzów, ziemi i bukszpanowych krzaków, wydających woń silną, gorzkawą.
Piotr niezmiernie lubił to ciche, aromatyczne ustronie pełne słońca i łagodnego spokoju, a chociaż był już październik, poranki były jasne, ciepłe i ponętnie rozkoszne. Ileż godzin Piotr tu przemarzył, duszą całą oddany zwykłym swym myślom nad losem maluczkich, nad nędzą nieszczęśliwych, potrzebujących miłosierdzia i ratunku! Piotr upodobał sobie w tym ogrodzie zaciszny kącik obok starożytnego sarkofagu, którego rzeźby przedstawiały faunów miłośnie obejmujących młode ciała kobiece. Po nad sarkofagiem, z tragicznej maski, wykutej w murze, tryskał strumień kryształowej wody, szemrząc miłą dla ucha monotonną, czystą piosenką. Piotr wsłuchiwał się w tę muzykę spadającej wody, poił się wonią balsamicznego powietrza i, siadłszy na przewróconej marmurowej kolumnie, czytał dzienniki, listy z Francyi, zwłaszcza obszerną korespondencyę księdza Rose, który zdawał mu częste i szczegółowe sprawozdania o przytułku, założonym przez Piotra na jednem z najuboższych przedmieść Paryża. Ach tutaj tak było ciepło, rozkosznie w tym rzymskim ogrodzie, a tam, na północy, w Paryżu, już panowały zimne mgły, i biedni ludzie, idąc do pracy, topili się w kałużach błota, drżąc z chłodu i przejmującej wilgoci! A wszak niezadługo gorzej im jeszcze dokuczy nieubłagane zimno. Schorzałe, wycieńczone nadmierną pracą kobiety i bezkrwiste ich dziatki, zsinieją od zimna w izdebkach na poddaszach, mężczyźni, brodząc wśród śnieżnych zawiei, lodowatych deszczów, próżno szukać będą roboty w fabrykach. Ach, to wieczne konanie zgłodniałych nędzarzy, jakże się wzmaga cierpieniem podczas zimy!... Tutaj, w Rzymie, mają oni pociechę słodko uśmiechniętego nieba, słonecznego ciepła, zimno nie dokucza tu nikomu, nawet bezdomnym włóczęgom, spędzającym noce na głazach, dziennem słońcem ogrzanych.
Pewnego ranka Piotr mocno się zadziwił, gdy wszedłszy do cichego i zawsze pustego ogrodu, zastał w nim Benedettę, siedzącą na ulubionem miejscu. Ujrzawszy Piotra, lekko krzyknęła i przez chwilę milczała zakłopotana, albowiem zastał ją czytającą książkę, przezeń napisaną — „Nowy Rzym“. Czytała ją teraz powtórnie, albowiem niewiele z niej zapamiętała, nie mogąc wszystkiego zrozumieć. Gdy minęła pierwsza chwila ździwienia, Benedetta, usunąwszy się nieco, poprosiła uprzejmie Piotra, by zajął przy niej miejsce, i z właściwą sobie szczerością rzekła, iż przyszła tu, by w ogrodowej ciszy uczyć się z tej książki, bo jest jeszcze nieświadomą rzeczy, o których on tak pięknie i porywająco umie mówić i pisać. Żądała objaśnień, a Piotr z chęcią odpowiadając na jej pytania, spędził jeszcze rozkoszniejsze godziny od owych samotnych, zwykłych rozmyślań w ogrodzie. Benedetta, sama będąc smutną, odczuwała wielki smutek Piotra i chociaż nie rozumiała i nie znała jeszcze przyczyny, czuła się ku niemu pociągniętą przez wspólność bólu. Serce jej, szarpane katuszą własnego cierpienia, stało się przystępnem współczuciu. Książkę Piotra odczytywała ze szczerem wzruszeniem. Przyznawała mu się teraz, że nigdy poprzednio nie myślała o nędzy dokuczającej tylu ludziom. Przesiąknięta zasadami dumy rodowej, uważała hierarchię stanów za prawo boże. Jedni stali wysoko a inni niżko i tak być musiało zawsze, przedtem i potem, albowiem taki porządek Bóg na świecie postanowił. Ach, a ta książka tak odmienne wypowiadała rzeczy, tak różne pojęcia od tych, które w nią wpojono, które były cząstką jej samej! Jakże ciężko jej było zrozumieć te nowości! Bo czegóż żądała od niej ta książka?... By uwierzyła, że lud, ten ciemny i nieznany lud, posiada taką samą duszę jak ona, że każdy człowiek z tego ludu może doznawać tych samych wrażeń co ona, że lud ten cierpi nędzę i że ona powinna wszystkich sił dołożyć, by ulżyć bólom znoszonym niesłusznie przez biedniejszych jej braci! Chciała tem się przejąć, lecz nurtowała ją skryta obawa: ażali w grzech nie popadnie, chcąc pracować nad zmianą tego, co Bóg postanowił i co Kościół przyjmuje. Czyż nie dosyć czyniła dotychczas, dając biednym jałmużnę?... Prawda, że spełniała to jako obowiązek, nie przejmując się losem tych, których obdarzała. Benedetta była dobrą, lecz najzupełniej pozbawioną altruizmu, wyrosła bowiem w atawizmie rasy uważającej się za uprzywilejowaną; nawet w niebie jej równi zasiadali na tronach, podczas gdy tłum wybrańców cisnął się zbitą ciżbą poniżej, osobno, pozostając zawsze tylko ludem.
Ta pierwsza samotna gawędka Piotra z Benedettą, powtarzała się teraz często w przedpołudniowych godzinach w ogrodzie, w cieniu wielkiego laurowego drzewa, rosnącego przy sarkofagu, będącym teraz zbiornikiem wody tryskającej z tragicznej maski wyrzeźbionej w murze. Piotr z najżywszem rozradowaniem spędzał z Benedettą długie godziny, podniecała go bowiem myśl, iż piękna, młoda ta kobieta przedstawia Włochy, całe Włochy uśpione jeszcze w nieświadomości. Zdawało mu się, że wszczepiając poglądy swoje Benedecie, budzi miłość braterską Włoch całych, powołując je do zajęcia się sprawą jeszcze im nieznaną, a przygotować mającą nadejście szczęśliwszej epoki. Piotr z radością widział wzrastające współczucie Benedetty dla cierpiącej ludzkości, czytywał jej teraz listy starego księdza Rose i nauczył ją słyszeć straszliwy jęk bólu, dolatujący z brudnych przedmieść, zamieszkałych przez nędzarzy. Benedetta zdawała się wszystko pojmować, wszystko odczuwać, chciała zmian jakie Piotr uznawał za konieczne, lecz niechaj to przetopienie się społeczeństwa stanie się wśród innych narodów, w innych miastach, byle nie w Rzymie. Na myśl, by lud, zamieszkujący Transtevere, mógł się zjednoczyć, zbratać z mieszkańcami starożytnych pałaców rzymskich, Benedetta śmiała się jak dziecko i mimowolnego tego śmiechu opanować nie była w stanie. Nie, nie, w Rzymie nic zmienić nie można, nie trzeba! Istniejący stan rzeczy trwa tutaj od zbyt dawna!
Okazywało się więc, że Benedetta nie przejmowała się należycie naukami Piotra, była tylko porwana jego entuzyazmem przez sympatyę dla niego, przez podziw, jaki w niej wzbudzał ten młody ksiądz, który całą moc swej miłości odwróciwszy od kobiety, umiłował ludzi, a przedewszystkiem nędzarzy cierpiących. Te poranne godziny, razem spędzane wśród słonecznego, balsamicznego ogrodu, słodkiemi były dla Benedetty i dla Piotra. Wywiązał się pomiędzy niemi pełen zażyłości i przyjaźni miły stosunek, polubili się wzajemnie, bo łączyła ich miłość gorejąca w ich sercach, oraz wspólność odgadydywanego cierpienia.
Któregoś poranku, Benedetta stała wsparta o sarkofag i po raz pierwszy zaczęła mówić o swej miłości dla Daria, którego imienia jeszcze nigdy nie wspomniała tutaj w ogrodzie. Ach, jakże ten biedny Dario żałował tego szalonego uniesienia podczas szarej godziny w żółtym salonie donny Serafiny! Zaraz nazajutrz wyjechał na kilka dni do Neapolu i mówiono, że ładna Tonietta, która tak lubiła pokazywać się z białym bukietem kwiatów w powozie na Monte Pincio, wyjechała także do Neapolu, pragnąc się tam spotkać z ukochanym Dariem. Gdy powrócił z wycieczki, unikał Benedetty, sądząc, że jest zagniewaną na niego. Spotykał się z nią tylko w poniedziałki wieczorem, podczas tygodniowych przyjęć w salonie ciotki. Patrzał wtedy w oczy Benedetty z wielką pokorą i nieśmiałością, w niemej prośbie, błagając ją o przebaczenie.
— Wczoraj — mówiła dalej Benedetta — spotkałam go na schodach i pierwsza podałam mu rękę. Zrozumiał, że już się nie gniewam i był mocno wzruszony, uszczęśliwiony... Lecz cóż chcesz, kochany księże Piotrze... nie mogę być dla niego zbyt surową.. Ja go tak niezmiernie kocham! Przytem lękam się, by dla zapomnienia swoich zmartwień z mojego powodu, nie zaczął zbyt hulać z rozpaczy... to mogłoby mu zaszkodzić... przytem wiem, że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Więc wolałam pokazać mu, że nie mam już do niego żalu, że go zawsze kocham z równą miłością... że czekam na szczęśliwy dzień oddania mu się jako żona... O bo ja pewną tego jestem... wiem o sile jego uczucia... on mój, mój wyłącznie, i niechajbym zechciała skinąć na niego, a rzuciłby się w moje objęcia na zawsze... Lecz na nieszczęście, niewiem kiedy to nastąpi... i czy nastąpi... bo sprawa rozwodu źle stoi obecnie...
Zamilkła, a dwie wielkie łzy ukazały się w jej oczach. Piotr bardzo był wzruszony, widząc te łzy, bo Benedetta często mówiła ze spokojnym swym uśmiechem, że płakać nie umie. Obecnie wszakże oczy jej zaszły łzami, bo rzeczywiście sprawa rozwodu zły brała obrót. Benedetta milczała i była jakby złamana rozpaczą. Piękna jej postać pochyliła się nad marmurem sarkofagu, na który ze szmerem padał strumień wody, wyrzucanej przez tragiczną maskę, omdlewała z miłości i konać się zdawała wsparta o starożytny grobowiec, przyozdobiony rzeźbą, wyobrażającą faunów ścigających i obejmujących miłośnie młode ładne kobiety. W starożytności często pokrywano ściany grobowców obrazami bachanalij, mówiącemi o wszechmocnej sile miłości, był to symbol zwycięztwa życia nad śmiercią.
Ciepły wiatr powiał po ogrodzie, niosąc silny zapach pomarańcz i bukszpanów. Słońce goręcej poczęło pałać w ustronnym ogrodzie. Wreszcie Piotr rzekł z cicha:
— Kochając, znajduje się siłę, by znosić cierpienie...
— Tak, tak, masz racyę, drogi księże Piotrze!
I już uśmiechnięta dodała po chwili:
— Poddałam się smutkowi jak małe dziecko... Ale to wina twojej książki... Gdy jestem zmartwiona przejmuje się nią z rodzajem egzaltacyi... Tak, mówmy już tylko o twojej książce... Powiedz, księże Piotrze, czy zrobiłam jakie postępy?... Czy jesteś ze mnie zadowolony?... W tej oto chwili czuję, że wszyscy ludzie którzy cierpią, tak jak ja cierpię, są mi rzeczywiście braćmi i siostrami...
Po chwili, pożegnawszy się z Piotrem, odeszła, a on, jak zwykle, pozostał jeszcze czas jakiś w ogrodzie, rozkoszując się samotnością a zarazem wywołując obraz tej pięknej, młodej kobiety, która tyle miała uroku. Jakże życie bywało często okrutne dla tych biednych istot, palonych jedyną żądzą osobistego szczęścia! Piotr pogrążył się w dumaniach pełnych smutku a zarazem pogodnej słodyczy. Zdawało się, że cisza stała się głębszą, w pustym, opuszczonym ogrodzie, a stary pałac, wygrzewając się na słońcu, zasnął ciężko, jakby ostatecznym snem śmierci. Chłód jakiś grobowy dolatywał z dziedzińców, zarosłych trawą, okrążonych portykiem, pod którym spoczywały poroztrącane wykopaliska kolumn marmurowych, Appolin pozbawiony rąk i ramion, oraz głowa Wenery z częścią torsu. Od czasu do czasu, głęboką ciszę przerywał huczący turkot karety, wjeżdżającej z hałasem w pałacową bramę. Rozlegający się huk pod sklepieniami bramy przycichał nagle, gdy kareta, wjechawszy w dziedziniec pałacowy, stawała przed podjazdem. O tej porze dnia, kardynał Boccanera przyjmował odwiedzających go prałatów.
W następny poniedziałek, około godziny dziesiątej wieczorem, w salonie donny Serafiny nie było nikogo, prócz młodzieży. Monsignor Nani wyszedł, zabawiwszy tylko krótką chwilę, wyszedł również kardynał Sarno. Donna Serafina siedziała wyprostowana na zwykłem swem miejscu, z boku kominka i zapatrzyła się w pusty fotel adwokata Morano, który uparł się i niepokazywał wcale w pałacu. Na kanapie siedziała Benedetta a przy niej Celia, zaś dokoła przed niemi stali Dario, ksiądz Piotr i Narcyz Habert. W kółku tem rozmowa była ogólna, wesoła, przerywana wybuchami śmiechu. Narcyz Habert już od chwili prześladował młodego księcia, opowiadając tajemniczo, że go spotkał w towarzystwie pięknej młodej dziewczyny.
Wreszcie rzekł wprost:
— Nie zapieraj się, bo możnaby ci pozazdrościć, że znasz taki cud piękności... Tak, spotkałem cię, mój drogi, na Borgo, w ciasnej, pustej uliczce, lecz przez dyskrecyę udałem że cię nie widzę...
Dario uśmiechnął się i z miną człowieka szczerze zadowolonego, że spotkał kobietę nadzwyczajnej piękności, której nikt przed nim nie widział, zawołał:
— Ależ nie przeczę, nie przeczę, rzeczywiście tak było... tylko nie przypuszczaj zaraz... bo w danym wypadku żadnych przypuszczeń nie należy czynić...
Benedetta słuchała, śmiejąc się, bez najlżejszego cienia niepokoju lub zazdrości, przeciwnie, radowała się, że Dario miał przyjemność patrzenia na coś niezwykle pięknego. On zaś, zwróciwszy się ku niej, mówił dalej:
— Wiesz, to ta dziewczyna którą spotkałem przed kilku tygodniami... ta robotnica, zalewająca się łzami po stracie miejsca w fabryce paciorków... a kiedy chciałem jej dać jakieś wsparcie, uciekła, mówiąc, że nic odemnie nie przyjmie, lecz jeżeli chcę, to zaprowadzi mnie do swoich rodziców... Pierina... czy pamiętasz?...
— Wybornie pamiętam... tak, Pierina...
— Otóż, wyobraźcie sobie państwo, że od tego czasu spotkałem ją pięć czy sześć razy... A tak jest piękna, że gdy ją zobaczę, zatrzymuję się i rozmawiam przez chwilę, chcąc się nanią napatrzeć... Przed paru dniami ani się spostrzegłem, żem szedł z nią przez kilka ulic i zatrzymałem się dopiero gdy stanęła przed jakąś fabryką, w której chciała się dowiedzieć, czy nie znajdzie roboty... Poczekałem na nią, i znów zobaczyłem ją zapłakaną, bo jej nie chciano... więc żeby ją pocieszyć, pocałowałem tę piękność... Nie możecie sobie wystawić, do jakiego stopnia była ździwioną i uszczęśliwioną, ale uszczęśliwioną jakby nigdy płakać nie umiała!...
Wszyscy się głośno roześmieli, wysłuchawszy opowiadania, lecz Celia naraz spoważniała i rzekła z przejęciem:
— Pierina ciebie kocha... tak, najniezawodniej kocha... Otóż nie zapominaj o tem i nie nadużyj jej słabości...
Dario musiał się domyślać tej miłości pięknej Pieriny, bo spojrzał wymownie na Benedettę, jakby chcąc ją upewnić, że jeśli ta dziewczyna go kocha, to w każdym razie nie jest przez niego kochaną. Robotnica, prosta dziewczyna z przedmieścia! O nie, chociażby była piękniejszą od Wenery, taka kobieta dla niego nie istnieje i nigdy nawet chwilową kochanką jego być nie może... Roześmiał się na samą myśl o podobnem przypuszczeniu, zaś Narcyz Habert pochwycił tę przygodę jako temat do sonetu i w zręcznej formie deklamował strofy o pięknej, młodej wyrobnicy, rozkochanej w młodym księciu, który zjawił się przed nią jak bóstwo i w chwili strapienia chciał poratować swem złotem. Odtąd dziewczyna nie przestaje marzyć o swoim księciu, równie dobrym jak zachwycająco pięknym, i wciąż zabiega mu drogę gdy ten wyjdzie ze swego pałacu, przeczuciem wiedziona, gdzie i kiedy spotkać go może, bo miłość posiada tajemnicze łączniki i ogniwami splata serca pożądające... Wierność dziewczyny, gorąca jej miłość, oddziaływują na obojętnego oblubieńca, który, spotkawszy ją raz jeszcze, bierze ją w swoje ramiona...
Benedetta śmiała się swobodnie, zabawiona sonetem, ale Celia, jakkolwiek twarz miała z wyrazem dziewiczej nieświadomości wszystkiego, posmutniała i znów rzekła poważnie:
— Dario, ona na pewno jest w tobie rozkochana... pamiętaj, że nie należy jej krzywdzić... nie trzeba ją karać za miłość...
Benedetta zaś, zamyśliwszy się, szepnęła:
— Przypominam sobie, żeś nam mówił o wielkiej nędzy całej jej rodziny...
— O tak... nędza tych ludzi jest straszna, nie do uwierzenia — mówił Dario z pewnem obrzydzeniem w głosie. Gdym to zobaczył w owej norze, do której mnie zaprowadziła Pierina przez most Świętego-Anioła, myślałem, że zemdleję. Taka nędza jest wstrętna... nad wszelki, wyraz wstrętna, odrażająca...
— Przypominam sobie także — ciągnąła dalej Benedetta — żeśmy postanowili odwiedzić tych biednych ludzi... i to brzydko z naszej strony, żeśmy dotychczas nie uskutecznili naszego projektu... Księże Piotrze, wszak chciałeś wtedy iść razem z nami... mówiąc, że pragniesz zbliska zobaczyć nędzę wśród biedaków w Rzymie...
Zamilkła, wciąż patrząc na Piotra i wyczekując jego odpowiedzi, z którą on nieco zwlekał, będąc bardzo wzruszonym tą dobrocią i rozbudzonem w sercu Benedetty współczuciem; zdawało mu się, że były to owoce ich wspólnych rozmów porannych, w cichym, pałacowym ogrodzie. Myśl ta rozradowała mu serce. Czując potrzebę odpowiedzenia na słowa Benedetty, Piotr zaczął mówić powoli i spokojnie, lecz wkrótce dał się unieść swej żądzy apostołowania:
— Nie wyjadę z Rzymu przed zapoznaniem się z miejscowemi warunkami bytu ludu pracującego... chcę zobaczyć stopień jego cierpienia... chcę porównać i przekonać się... chociaż nędza i cierpienie wszędzie, we wszystkich krajach są takież same... i powinniśmy wszyscy myśleć o powstrzymaniu a chociażby zmniejszeniu tego straszliwego zła... Ach, uleczyć chorobę nędzy!
wytępić to zło!... Tylko wtedy może być szczęście na świecie... Bo gdy korzenie drzewa nie znajdują dostatecznego pożywienia, całe drzewo cierpi... i zamiera...
— A więc pójdziemy wszyscy odwiedzić biedną rodzinę Pieriny!... Umówmy się o godzinę, zejdziemy się i Dario nas zaprowadzi...
Lecz ten zaprotestował:
— Nie, nie, jeżeli chcesz tam iść, moja droga, to idź z księdzem Piotrem, z kim chcesz, lecz ja nie pójdę po raz drugi narażać się dobrowolnie na widok czegoś tak obrzydliwie wstrętnego! Życzę wam, moi państwo, dobrej i wesołej zabawy... lecz ja w niej udziału brać nie będę... Wszak jeszcze dreszcz mnie wstrząsa, gdy sobie przypomnę owo mieszkanie na przedmieściu... Gdym ztamtąd wrócił, myślałem że się rozchoruję i że na długo położę się do łóżka... Nie, ja nie pójdę... nie lubię patrzeć na rzeczy tak smutno brzydkie, tak wstrętnie ohydne!
Gdy skończył, ozwał się niezadowolony, surowy głos donny Serafiny, która dotychczas ciągle milczała:
— Dario ma najzupełniejszą słuszność! Jeżeli chcesz, moja droga, to poślij tym ludziom jaką jałmużnę, ja mogę też coś dołożyć z mojej strony... Lecz po cóż tam iść?... Możesz doprawdy znaleźć coś ciekawszego do pokazania w Rzymie księdzu Piotrowi... cóż chcesz, by on tam zobaczył?... A gdy zobaczy, pomyśl tylko, jakie wyniesie o nas pojęcie i co mówić będzie o naszym Rzymie!... Gdyby tam poszedł — nieciekawe i niepochlebne miałby o nas wspomnienia!...
Mówiła gniewnie, a głos jej świadczył o dotkniętej rzymskiej dumie. Po co pokazywać cudzoziemcom rany, którychby inaczej może nie dostrzegli?... Wreszcie zkąd można wiedzieć, jak spożytkuje to człowiek obcy?... Trzeba umieć skrywać swoje nędze, trzeba, aby Rzym olśniewał, zdumiewał obcoprzybyszów, by za powrotem do siebie, głosić mogli jego sławę i piękno niezrównane.
Narcyz Habert, zniżywszy nieco głos, rzekł do Piotra:
— Najzupełniej zapomniałem powiedzieć ci, żeś powinien zwiedzić tę dzielnicę po za Tybrem... Na dawnych łąkach po za zamkiem Świętego Anioła, wzniesiono całą nową dzielnicę, niezmiernie ciekawą... Jest to rzecz typowa i jedyna w swoim rodzaju. Ręczę ci, że nie pożałujesz wycieczki w tamtą stronę... zobaczysz coś niezwykłego i wyjaśniającego wiele z dziejów ostatnich lat kilkunastu.. Powiadam ci, że to warte widzenia... są to rzeczy nadzwyczajne... tak, zupełnie nadzwyczajne...
A zwróciwszy się do Benedetty, zapytał:
— Więc idziemy jutro... jutro z rana?... Niech pani wybierze godzinę... naprzykład godzinę dziesiątą?... na umówionem miejscu znajdzie pani mnie i księdza Piotra... bo wpierw chcę mu pokazać i opowiedzieć szczegóły dotyczące tamtej dzielnicy Rzymu.
Benedetta chciała najpierw załagodzić niezadowolenie donny Serafiny, nie robiąc jej wszakże żadnego ustępstwa:
— Ach, ciociu, ksiądz Piotr tylu już musiał spotkać żebraków na ulicach Rzymu, że nie ulęknie się, zobaczywszy kilku więcej! Wreszcie w książce swojej, opisując nędzę w Paryżu, tyle jej tam spotkał, że nie może się niczemu dziwić pod tym względem. W Rzymie nie ma większej nędzy niż w Paryżu, nie może jej być więcej... a słusznie powiada, że ubóstwo i głód wszędzie są jednakowe, bo jednakowo dokuczliwe...
Nie czekając na odpowiedź donny Serafiny, spojrzała na Daria i rzekła z przymileniem:
— Jeżeli chcesz zrobić mi rzeczywistą przyjemność, to zawieź mnie tam jutro... Bez ciebie zjawiając się u tych ludzi, nie będziemy umieli wytłómaczyć przyczyny naszych odwiedzin. Więc pojedziesz ze mną?... Weźmiemy powóz i pojedziemy do miejsca wskazanego przez pana Huberta... zobaczysz jak to będzie miło tak razem we dwoje wyjechać z domu... Już od tak dawna nie wyszłam z tobą na miasto...
Benedetta cieszyła się myślą tej wspólnej wycieczki, poprzedzonej jazdą powozem sam na sam z Dariem. Chciała mu dać dowód, że nie ma do niego urazy. Zrozumiał to, więc już tylko pozornie stawiając opór, rzekł żartobliwie:
— Jak widzę, chcesz, bym nie spał przynajmniej przez tydzień!... Bo wstrętne rzeczy jakie tam zobaczę, już z góry mnie przerażają...
Zaczęto się z niego śmiać i pomimo widocznego niezadowolenia donny Serafiny, uradzono zebrać się nazajutrz rano o godzinie dziesiątej. Celia niezmiernie żałowała, że nie może brać udziału w tej wyprawie. Lecz ona, zamknięta wyłącznie w krainie miłości, ciekawą była tylko Pieriny. Wychodząc, już w przedpokoju, pochyliła się do ucha Benedetty, szepcząc:
— Moja najdroższa, a przypatrz się jej dobrze... przypatrz się... byś mogła mi powiedzieć, czy ona naprawdę jest tak bardzo piękna... najpiękniejsza ze wszystkich...
Nazajutrz rano Piotr, spotkawszy Narcyza Haberta w pobliżu zamku św. Anioła, ździwił się, ujrzawszy go w stanie egzaltacyi i rozmarzenia, jak owego dnia w kaplicy Sykstyńskiej. Oczy miał powłóczyste, zamglone i głosem obumierającym ze wzruszenia mówił o sztuce, zamiast opowiadać dzieje nowej dzielnicy Rzymu i straszne finansowe katastrofy, spadłe ztąd na liczne rzymskie rodziny. Narcyz z uniesieniem mówił o doznanych wrażeniach. Wstał o wschodzie słońca i spędził parę godzin przed świętą Teresą dłuta Berniniego. Tęsknił już do niej, bo jej nie widział od tygodnia, a był to najdłuższy przeciąg czasu, jaki mógł wytrzymać bez widoku tego arcydzieła. Cierpiał też z nadmiaru tęsknoty i z bijącem sercem pobiegł dziś przed statuę, wzruszony jak na widok ukochanej i pożądanej kobiety. Mówił, że tę uroczą świętą, wykutą w marmurze, kochał w sposób najrozmaitszy, zależało to od padającego na nią oświetlenia. Rankami kochał ją mistyczną miłością, bo brzask ubierał świętą postać w śnieżną białość. W godzinach popołudniowych kochał ją namiętnie, bo czuł w niej żądzę, płynącą w krwi męczenników, lecz zachwycała go i nęciła zwłaszcza w promieniach zachodzącego słońca, które padając na nią skośnie, oblewało ją różową łuną dziewiczej wstydliwości.
Przymknąwszy oczy i głosem zmęczonym, wyczerpanym ekstazą, mówił zwolna:
— Ach, mój drogi, żebyś ty wiedział jak rozkosznie budziła się dziś rano... ileż było w tem, wdzięku i ponęty, wzruszającej mnie do głębi... Ach, ta święta Teresa! Czysta i nieświadoma dziewica, a zarazem omdlewająca z nadmiaru doznanych rozkoszy... jakże ociężale i miłośnie budzi się i rozchyla powieki... jak cała tchnie zmęczeniem pieszczot najwyższych... jak znać po jej ciele, że dopiero co konała w miłosnych uniesieniach boskiego oblubieńca!... Cała jest pogrążona w przedłużającej się rozkoszy i jeszcze jest w posiadaniu Jezusa... Powiadam ci, mój drogi, że i ja konałem z upojenia, patrząc na ogrom jej miłości...
Zamilkł a przeszedłszy kilka zaledwie kroków, rzekł zwykłym, naturalnym już głosem, z praktycznością człowieka obeznanego z pieniężnemi sprawami:
— Chodźmy wolniej, bym ci mógł opowiedzieć chociażby wstęp do tych szalonych spekulacyj, jakie wrzały w Rzymie podczas budowy tej nowej dzielnicy, która bieleje przed nami... znam całe te dzieje, bo kilku członków mojej rodziny brało w tem czynny udział i wycofawszy się na czas, zarobiło grube pieniądze tam, gdzie mniej przezorni, czy też głupsi, potracili fortuny i pozarywali innych...
Jasno, treściwie, ze znajomością technicznych terminów a przytem swobodnie, jakby tem tylko zajmował się całe życie, Narcyz opowiadał przebieg finansowych spekulacyj, jakie ogarnęły i wstrząsnęły Rzymem, gdy ze stolicy państwa Kościelnego, stał się stolicą Włoch zjednoczonych. Serca włochów chwycił wtedy entuzjazm i zapragnęli, by Rzym ich ukochany, Rzym starożytny, Rzym, to miasto wieczne, któremu świat cały był przyobiecany, na nowo i co rychlej zajaśniał odrodzoną świetnością i stał się grodem, mogącym rywalizować z najwspanialszemi stolicami państw współczesnych.
Przedewszystkiem więc, okazało się, że należy Rzym oczyścić, przeprowadzić kanalizacyę, albowiem Rzym papieży, la Roma sporca, uwielbiana jako taka przez artystów, była rumowiskiem najwspanialszych ruin, przepełnionych gnojowiskami wiekowych śmietników. Miasto było pozbawione ścieków i wszelkie nieczystości zawalały place, najpiękniejsze pałace miały zbeszczeszczone mury ludzkiemi odchodami, a gnijące pokłady kuchennych odpadków zamieniały ulice w bagniska, ziejące zarazą. Władze miejskie z konieczności musiały najpierw zapewnić zdrowotność mieszkańcom, wywożąc z ulic przegniłe śmietniska, a następnie pomyślano o budowaniu domów, zgodnych z pojęciami potrzeb nowoczesnych. Ludność Rzymu wzrastać zaczęła też natychmiast, ściągano tutaj z Włoch całych. Fakt podobny miał równocześnie miejsce w Berlinie, gdzie po ogłoszeniu konstytucyi cesarstwa, ludność pomnożyła się nagle o kilkaset tysięcy przybyszów z prowincyi. Włosi, upojeni radością z posiadania upragnionej stolicy, utrzymywali, że ludność ich stolicy się zdwoi, potroi, że wyludnią się inne miasta na rzecz Rzymu, który przyciągnie ku sobie całe narodowe życie. Pobudzona duma zwycięzców, chciała zarazem Watykanowi pokazać, jaką siłę posiada odrodzony naród i jaką wspaniałością przyozdobi on swoją stolicę, Rzym nowy, Rzym trzeci, który jeszcze będzie okazalszy od Rzymu cezarów i Rzymu papieży.
W pierwszych latach po zajęciu miasta, zachowano pewną oględność i budowano domy w miarę potrzeby. Ludność zdwoiła się i z dwustu tysięcy nagle doszła do czterystu tysięcy mieszkańców. Byli to w znacznej części urzędnicy rządowi, oraz ciżba ludzi, żyjących około dworu królewskiego lub z niego żyć pragnących, a także próżniacy, posiadacze jakiegoś mienia, chcący się bawić i używać swych pieniędzy. Ten nagły przypływ ludności, wytworzył pojęcie, iż ciągle tak będzie, że nawet napływ będzie coraz to silniejszy. Zaczęto więc zabudowywać dawne przedmieścia Rzymu, od wieków będące już pustkowiem. Wspominano o Paryżu, który tak się rozrósł, odmienił i upiększył za drugiego cesarstwa. Na nieszczęście nad Tybrem nie było naprzód nakreślonego planu co do zmian, których pożądano, by miasto na wzór Paryża stało się miastem szerokich ulic, pełnych światła, powietrza i zdrowia. Nie było też człowieka, któryby umiał objąć całość tych potrzeb i któryby mógł się oprzeć o potężne stowarzyszenia finansowe. Ambicya, duma i entuzyazm kierowały tu na oślep, zaczęto spekulować, podbijając cenę gruntów, agio jak nawałnica powiało nad Rzymem, poczęło szaleć, niszcząc wszystko, rujnując wszystkich, bo wszyscy brali w niem udział, porwani żądzą wzbogacenia się z dnia na dzień. Rozeszła się pogłoska, że grunta kupione po pięć franków za metr, sprzedają się po sto franków. Rozpaliło to ogólną gorączkę, wszyscy zaczęli spekulować. Z północnych Włoch spuścił się na Rzym cały tłum chciwych zarobku zdobywców, którzy ciągnęli tu jak do ziemi obiecanej, wiecznie słonecznej i wiosną swą ponętnej. Tak więc piękność południowego klimatu przyczyniła się pośrednio do moralnego rozkładu, przyśpieszając jego wybuch. Pierwsze stare dzielnice, które zwalono i przebudowano, przyniosły kolosalne zyski. Zręczniejsi, obrotniejsi spekulanci kupowali za bezcen walące się domostwa, wiedzeni instynktem, że tędy poprowadzonemi będą nowe ulice, a po wywłaszczeniu, z dnia na dzień stawali się bogaczami. Zaraza spekulacyi ogarnęła wszystkie klasy. Kupczyć zaczęli ziemią książęta, mieszczanie, drobni handlarze i rzemieślnicy. Wymieniano nazwisko piekarza, który, zapędziwszy się w swych obrotach pieniężnych, zbankrutował na czterdzieści pięć milionów. Ryzykowano z zaślepieniem i bez namysłu, jak niegdyś grając w loteryę ustanowioną przez rząd papiezki, lecz teraz nie pojedyncze franki były narażone na stratę, ale miliony, bo spekulowano jak na giełdzie i na tych samych zasadach. Atawizm żądzy wielkości gnał i pędził tych ludzi, pragnących ujrzeć Rzym najpiękniejszą ze stolic świata; rozegzaltowani aż do szaleństwa niemal, kupowali, budowali, sprzedawali bez miary, bez przerwy, zmienieni w spekulantów opętanych do nieprzytomności gorączką gry giełdowej.
Nigdy jeszcze żadne miasto podczas nowej swej ewolucyjnej fazy nie przedstawiało podobnego widoku. Dziś, chcąc się rozpatrzyć w ówczesnych sprawach, ogarnia zdumienie. Cyfra ludności, doszedłszy do pięciuset tysięcy, zatrzymała się, a chociaż nic nie wskazywało, by miała się wkrótce podnieść, budowano domy na gwałt; z dniem każdym wyrastały nowe dzielnice. Z zaślepieniem wierzono, że stolica Włoch musi mieć milionową ludność. Za zbrodnię, za brak patryotyzmu poczytywano brak wiary w tę naprzód ustanowioną prawdę. Więc budowano, budowano bez przerwy, dla owego pół miliona mieszkańców, mających wkrótce przybyć. Nie oznaczano dnia, w którym przybędą, lecz liczono na nich i to wystarczało.
Towarzystwa finansowe, które potworzyły się celem zwalenia i odbudowania dzielnic w środku miasta, wzbogaciły się wszystkie, lecz inne spółki, zawiązane w celu budowania ulic na przedmieściach, przeliczyły się najzupełniej, wznosząc całe miasta, których domy stały pustkami. Na łąkach w pobliżu zamku św. Anioła, postanowiono wznieść najwspanialszą dzielnicę z samych pałaców o trzech lub czterech piętrach, o jednakowych olbrzymich fasadach. Budynki te o babilońskim wyglądzie w znacznej części nie zostały ukończone i dziś, przeświecającemi swemi kadłubami sterczą, waląc się zwolna, zanieczyszczając gruzem liczne ulice, na których zieleni się trawa.
Wzrastająca gorączka budowania coraz to nowych dzielnic miasta wywołała zawiązanie się licznych Towarzystw finansowych, spekulujących na domach, wznoszonych lub wznieść się mających, na gruntach i kapitałach wypożyczanych ludziom, działającym na swoją rękę. Ci, porwani wirem spekulacyjnym, uniesieni żądzą marzonych zysków, a przytem, nieobeznani z praktyczną stroną zamierzonego przedsięwzięcia, pożyczali w bankach pieniądza dla budowania domów na gruntach, które od tychże banków zakupili. Okazało się, że banki, chcąc uniknąć całkowitego zaprzepaszczenia sum wypożyczonych, musiały wejść w posiadanie mnóstwa do połowy wzniesionych domów, niemając sił dostatecznych do ich wykończenia. Okoliczności te spowodowały bankructwo Towarzystw finansowych. Ginęły one skutkiem braku owego spodziewanego napływu ludności. Wyczekiwany milion przybyszów z prowincyi nie nadciągał, a przygotowane dla niego domy stały pustkami, poczynały się zmieniać w ohydnie brzydkie świeże ruiny. Bankructwo zawiązanych tak niedawno finansowych spółek i banków, było tem straszliwsze, iż obracały one kapitałami obcokrajowemi. Rzym budował się na kredyt, za pieniądze otrzymane na trzymiesięczne weksle. Obliczono, że miliard został w ten sposób pochłonięty a cztery piąte tej sumy dostarczyły kapitały francuskie. Bankierzy włoscy pożyczali od bankierów francuskich, płacąc im trzy do czterech procent, a od spekulantów w Rzymie pobierali sześć, siedem a często osiem od sta. Gdy sojusz pomiędzy królem włoskim a cesarzem niemieckim stał się rzeczą wiadomą, Francya zaczęła szybko cofać swe kapitały, powierzone Włochom. W przeciągu dwóch lat, napływ ośmiuset milionów franków, zawrócił odwrotnie i przyśpieszył katastrofę finansową w Rzymie. Rząd włoski, pod naciskiem opinii publicznej, dozwolił na wypuszczenie papierów emisyjnych, lecz trudniące się temi obrotami towarzystwa, też upadać poczęły jedne za drugiemi. Katastrofa dotknęła najpierw drobnych przedsiębiorców; ci, padając, pociągnęli za sobą towarzystwa budowlane, a te, padając, wywołały bankructwo Towarzystw finansowych, co odbiło się na towarzystwach emisyjnych, na kredycie publicznym, na kraju całym.
Tak więc sprawa czysto miejscowa: oczyszczenia Rzymu, odmłodzenia go domami nowoczesnej budowy, wstrząsnęła kredytem i zachwiała go w całych Włoszech. Atawistyczną żądzą wielkości pędzeni, włosi chcieli Rzym wreszcie odzyskany ujrzeć najpiękniejszą ze stolic istniejących, doprowadziło ich to do bezpożytecznego zmarnowania miliarda franków, który przepadł, wsiąknąwszy w grunt starożytnego grodu, pozostawił wstrętne kadłuby niedokończonych domów, budowanych w nadziei, że zaludnią się pół milionem mieszkańców, napróżno dotąd wyczekiwanych.
Ale i rząd państwa ulegał temu samemu prądowi. Pochwycony żądzą chwały tworzenia rzeczy wielkich, rozwijał gorączkową działalność. W ćwierć wieku po złączeniu rozerwanych tak długo księztw włoskich, chciano, by w imię dokonanego zjednoczenia, Wiochy stanęły w rzędzie najpotężniejszych mocarstw, mających wiekową przeszłość swej jednolitości. Rozpoczęto nadmierną ilość robót publicznych, wydając miliony z szaloną rozrzutnością. Kopano kanały, pogłębiano i tworzono porty, budowano drogi i linie kolei żelaznych, wszystkie miasta zapragnęły nowych dzielnic i gmachów. Nie obliczając wydatków, wszędzie organizowano nowe roboty, improwizując w ten sposób wielkość i tryumf Włoch, świeżo wskrzeszonych. Od chwili zawartego przymierza z cesarstwem Niemieckiem, rząd włoski zwiększył budżet wojny i marynarki. Dla stawienia czoła ogromowi nadzwyczajnych wydatków, wypuszczano coraz to nowe emisye papierów publicznych, pożyczka corocznie wzrastała z przerażającą szybkością. Postawiony w Rzymie gmach ministeryum wojny kosztował dziesięć milionów, a gmach ministeryum finansów piętnaście milionów, wydano sto milionów na regulacyę wybrzeży Tybru, a dwieście piędziesiąt milionów na forty dokoła miasta.
— Wszystko, co opowiedziałem ci — dodał Narcyz po chwilowem milczeniu — są to fakta powszechnie wiadome, lecz dziwićbyś się począł, księże Piotrze, gdybym cię wtajemniczył w sekretne strony tych dziejów. Wtedy byś dopiero zadrżał z przerażenia nad szaleństwem, jakie owładnąć może miastem całem, gdy nań spadnie gorączka namiętności gry, żądza wzbogacenia się z dnia na dzień. To rzeczywiście trudno uprzytomnić sobie, by coś podobnego zawrzało w tym Rzymie, tak zawsze spokojnym, rozkosznie rozmarzonym i egoistycznym. Wszyscy wtedy ucierpieli majątkowo, wszystkich wstrząsnęła burza, zniszczenie siejąca, ofiarami tego szału padły prawie bez wyjątku, szlacheckie starożytne rody, niegdyś wzbogacone z łaski papieży. Teraz wyzuli się z posiadanych pałaców, z galeryj pełnych arcydzieł, posprzedawali wszystko, pędząc za zyskiem, lecz to przypłacili ruiną. Nepotyzm nagromadził olbrzymie bogactwa w rękach niektórych rodów, a przez wieki dzierżone skarby stopniały i poszły w niwecz w niespełna lat dziesiątek.
Narcyz, zapomniawszy, że mówi do księdza, opowiadać mu zaczął drażliwej natury fakta, zaszłe wśród wybitniejszych rodzin rzymskich, wreszcie rzekł:
— A nasz przyjaciel Dario, ostatni potomek książęcego rodu Boccanera, żyjący dzisiaj z jałmużny swego stryja, posiadającego tylko pensyę i dochody swego kardynalskiego urzędu, Dario niezawodnie byłby bogatym, gdyby nie zaszły te dziwne wydarzenia przy spekulowaniu gruntami willi Montefiori... Zapewne coś o tem musiałeś słyszeć?... Rozległy obszar ogrodów willi został sprzedany pewnej spółce finansowej za dziesięć milionów franków. Naraz, książe Onufry Boccanera, ojciec Daria, ogarnięty nagłą żądzą spekulowania na własną rękę, odkupił grunty, które dopiero co sprzedał i puszczał je następnie częściowo na licytacyę, podbijał sam ceny, budował domy, całe ulice, wreszcie stracił nietylko owe dziesięć milionów, lecz wszystko co jeszcze posiadał z resztek kolosalnego niegdyś majątku rodzinnego. Hrabia Prada, który później ożenił się z tą piękną Benedettą, mającą spotkać się tutaj z nami, był wówczas kochankiem żony księcia Onufrego Boccanera, Flavii Montefiori, która w posagu wniosła mężowi willę, noszącą miano rodu. Flavia była znacznie młodszą od męża i wspaniałą swą urodą opanowała jego zmysłami. Pożądaniom starego księcia czyniła zadość tylko wtedy, gdy potrzebowała uzyskać jego podpis, a ulegając wpływowi kochanka, przynagliła księcia Onufrego do spekulowania według wskazówek, udzielonych przez hrabiego Prada. Tym sposobem Prada zyskał milionową fortunę, którą był dość rozumny, by utrzymać, a Flavia, pomimo ruiny męża, który nagle umarł, pozostała przy majątku dość znacznym. Zakochawszy się w pięknym i o wiele od siebie młodszym, byłym żołnierzu papiezkiego wojska, zrzekła się tytułu księżnej Boccanera i wyszła za mąż, kupiwszy małżonkowi prawo nazywania się markizem Montefiori... Dziś Flavia ma lat około piędziesięciu, lecz zachowała wspaniałe resztki niezwykłej swej urody, którą popisuje się, ukazując się wszędzie w towarzystwie męża o pietnaście lat od siebie młodszego... Godną pożałowania ofiarą tych wszystkich okoliczności jest Dario... majątku nie ma żadnego a trwa uparcie w postanowieniu ożenienia się z Benedettą, równie jak on nic nieposiadającą. Prawda, że ona go kocha, a jest tak uroczą kobietą, że niepodobna nie odwzajemniać się jej miłością. Gdyby nie to, Dario byłby się ożenił z jaką milionową amerykanką, jak to uczyniło tylu zrujnowanych włoskich paniczów... może byłaby się temu sprzeciwiła donna Serafina, a także i kardynał Boccanera, bo mają oboje bohaterskiego ducha... przepełniającego ich rodową bezgraniczną dumą... Tak, ci by nie chcieli przymieszki krwi obcej... i z tego względu popierają zamiary Daria, chcącego się żenić ze swoją kuzynką... miejmy nadzieję że to nastąpi, uszczęśliwiając Daria i piękną Benedettę...
Znów Narcyz zamilkł, a po chwili rzekł przyciszonym głosem:
— Jeden z moich krewnych zyskał trzy miliony podczas burzliwych tranzakcyj gruntów willi Montefiori... Szczerze żałuję, że zbyt późno przybyłem do Rzymu... przed kilku laty można było przy obrotności dojść tutaj szybko do znacznego majątku... lecz obecnie heroiczne czasy agia już przebrzmiały... Szkoda... byłbym się znakomicie bawił, a przytem dla człowieka z zimną krwią, była to pyszna okazya pokazania chociażby samemu sobie, że się ma głowę na karku...
Wtem spojrzał na brzydkie, walące się w gruzy, domy niewykończonej dzielnicy w pobliżu zamku Świętego Anioła i wyraz twarzy zmienił natychmiast. Chwycony nowem wrażeniem, stał się artystą, bolejącym nad zeszpeceniem dawnego Rzymu papieży. Oczy mu pobladły, zamroczyły się tęsknotą, usta wyrażały gorycz pogardy dla wszystkiego co dzisiejsze, był już tylko marzycielem pogrążonym w pięknie wieków minionych.
— Księże Piotrze, patrz, patrz, co oni zrobili z miasta cezarów, ze stolicy Augustów, z grodu Leona X! Z Rzymu o niezrównanej piękności! Z Rzymu urokiem swym królującego nad światem!
Na dawnych łąkach ciągnących się wzdłuż Tybru aż do stoków Monte Mario, na tej zielonej równinie urozmaiconej rzędem topoli i umiłowanej przez malarzy, którzy na tylu obrazach unieśmiertelnili ją jako pierwszy plan widniejącego w dali Borgo, lub bazyliki św. Piotra, wznosiła się nowa, niedokończona dzielnica Rzymu. Widok jej był wprost odrażający dla oka. Dawną łąkę poprzecinano w prostokątne ulice, wzdłuż których wznosiły się ciężkie olbrzymie domy, monotonne kamienne sześciany o jednakowych fasadach. Sprawiały wrażenie seryi koszar lub klasztorów, ciągnących się bez końca identycznemi rzędami. Gmachy te dziwiły i przerażały, albowiem wszystkie stały niedokończone, zaniedbane, zniszczone. Patrząc na nie, nasuwała się myśl o strasznej jakiejś katastrofie, która, gromem spadłszy na budujące się miasto, jednorazowo spłoszyła przelękłych robotników, broniąc im na zawsze dostępu. Uciekli, pozostawiając wszystko jak było w chwili kataklizmu. Porzucone, niedokończone roboty przedstawiały rozmaite fazy budujących się gmachów. Pod jedne dopiero założono fundamenty, pod inne zaledwie wykopano głębokie doły pełne teraz chwastów, tuż obok wznosił się dom doprowadzony do pierwszego, albo drugiego i trzeciego piętra, a były też domy prawie ukończone, lecz bez okien i drzwi. Stały jak puste klatki, przeświecając na przestrzał, oddane na pastwę deszczu i wiatru. Inne domy już pod dachem stały nieotynkowane wewnątrz, jeszcze inne miały drzwi i okna pozabijane deskami wreszcie były i takie, w których rozlokowali się przybłędni mieszkańcy. Lecz w ogóle ludzi było tu bardzo mało, szerokie ulice pełne gruzów i chwastów ociężale drzemały, wyczekując, by je zbudzono i powołano do życia, które nazawsze ztąd uciekło.
Piotr i Narcyz przebywali jedne ulice za drugiemi wśród głuchej, cmentarnej ciszy, nie spotykając żywej istoty, nie słysząc żadnego odgłosu albo turkotu. Niektóre z tych ulic nie miały jeszcze chodników i nie zdążono wyłożyć je całkowicie brukiem. Zielsko rozrosło się na nich bujnie, były to pola powracające do pierwotnego stanu natury. Tu i owdzie sterczały rury gazowe wprost przywiązane do żerdzi. Najsmutniejsze wrażenie sprawiały domy ukończone lecz pozabijane deskami; już popękane ich mury podparto, by nie zawaliły się zbyt raptownie. Zdawało się, że mieszkańcy z nich uciekli z powodu wojny, chroniąc się przed bombardowaniem, którego skutki przemawiały z tych ruin. Lecz nie; życie tu zamarło przed narodzeniem się swojem, domy te nigdy nie były siedzibą ludzi, dla których je wznoszono, były to raczej grobowiska ludzkich nadziei. Jakże bolesnem dopełnieniem ironii zewsząd tu wyglądającej, były wspaniałe marmurowe tablice na domach narożnych, głoszące nazwy ulic, nazwy najsłynniejsze, wzięte z historyi starożytnej Romy. A więc na walących się a niedokończonych murach jaśniało nazwisko Juliusza Cezara, Scypiona, Pompejusza, Gracchów. Świetność starożytnych dziejów szydziła z niedołęztwa swych potomków i wielkością swoją policzkować się ich zdawała.
Znów nasunęła się Piotrowi myśl uparcie powracająca w miarę jak się bliżej zapoznawał z całością Rzymu, że ktokolwiek stanie się panem tego miasta, ulega żądzy wznoszenia gmachów, pragnąc pozostawić po sobie trwałe pomniki swego posiadania, swej chwały. Cezarowie rzymscy pokryli pałacami wzgórze Palatyńskie, w średnich wiekach papieże wycisnęli swoje piętno, a otóż obecni posiadacze Rzymu zaledwie że weszli i zajęli miasto, natychmiast się rzucili do przebudowania go na swój sposób, marząc wzorem poprzedników, by ich przewyższyć okazałością gmachów, bogactwem marmurów, ogromem planów.
Przez kilka tysięcy lat trwał tu bezustanny wysiłek płodzenia gmachów zadziwiającej trwałości i niezrównanego piękna, lecz oto nadeszła chwila, gdy z żyznego gruntu Rzymu przestały wyrastać arcydzieła. Twórczość ustała, a Rzym nowoczesny wydaje same niedonoszone płody, które rozsypują się i marnieją, dreszczem smutku przeszywając serca.
Jakby chcąc się otrząsnąć z nawału przykrych myśli powstających na widok tych walących się młodych ruin niedokończonej dzielnicy miasta, Piotr zawołał:
— Ten stan rzeczy trwać nie może! Nadejdzie chwila właściwa i ktoś dokona rozpoczętej pracy!
Narcyz spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego i rzekł:
— Poco?... Dla kogo?...
Słowa te brzmiały okrutnie, bo opierały się na rzeczywistości. Patryotyczny entuzyazm włochów zrodził przekonanie, iż Rzym rozrośnie się w potężną stolicę o milionowej ludności, lecz po latach kilkunastu spostrzeżono omyłkę i przestano liczyć na owe setki tysięcy mieszkańców mających nadciągnąć z prowincyi. Rzym nie przyciągał ku sobie ani ponętą zabaw nadzwyczajnych, ani też nie przedstawiał pola do wzbogacania się handlem i przemysłem. Mogły się okoliczności zmienić pod tym względem, lecz trzeba na to było czekać cierpliwie długie lat dziesiątki. Więc po cóż wkładać nowe miliony potrzebne na wykończenie tych niezliczonych domów, które stałyby pustkami?... Lepiej zostawić je w stanie obecnym, niechaj same się rozkruszą i w pył zamienią. Miliard w nie rzucony przepadł bezpowrotnie i chyba należałoby życzyć Rzymowi nowego Nerona, któryby zburzył i zniósł doszczętnie okropność tych szkieletów, usuwając je z widowni w imię rozsądku i piękna.
— Otóż Benedetta i Dario! — zawołał Narcyz.
Wysiadłszy z powozu u skraju nieszczęsnej dzielnicy, Benedetta szła pod rękę ze swoim kuzynem. Wśród samotnej pustki i ciszy szli środkiem ulicy zarośniętej trawą, oboje uśmiechnięci, szczęśliwi, rozkochani i tak sobą zajęci, że zapominać się zdawali o celu tej wycieczki, o nędzy, którą przybyli oglądać i pocieszyć.
— Jaka dziś szczególniejsza, prześliczna pogoda — zawołała Benedetta, witając się z Piotrem i Narcyzem. — Jakie słońce pogodne i słodko łagodne... Z rozkoszą używam przechadzki i zdaje mi się, że jestem na wsi...
Rozmawiali czas jakiś, przebywając zwolna coraz to inne ulice, wreszcie Dario, jakkolwiek czuł się szczęśliwym z tej porannej przechadzki w towarzystwie Benedetty, zauważył:
— Jednakże trzeba nam się skierować ku mieszkaniu tych ludzi, których państwo chcecie tak koniecznie zobaczyć... szkoda... bo to nam popsuje przyjemność naszego spaceru... Sam nie wiem jak ja was doprowadzę do nich... bo nie znam drogi... nie siliłem się pamiętać, nie mając zamiaru przyjść tu po raz drugi... Co za niedorzeczne ulice... wszystkie do siebie podobne, puste... zamarłe... ani sklepów, ani ludzi... po czemże je rozpoznać i trafić?... No, ale chodźcie... zdaje mi się, że to będzie w tym kierunku...
I wszyscy czworo skierowali się w stronę Tybru, tam bowiem w niedokończonych domach osiadła cała rzesza biednej ludności poszukującej tanich lub bezpłatnych mieszkań. Właściciele mniej więcej wykończonych domów zadawalniali się byle jaką ceną komornego, częstokroć długo wyczekując na zaległe raty, lecz wiedzieli, że tylko pobłażliwą cierpliwością będą mogli coś uzyskać. Prócz tych mieszkańców opłacających komorne i zajmujących domy prawie ukończone, roiła się kilkotysiączna najbiedniejsza ludność Rzymu, która osiadła tutaj bez niczyjego zezwolenia, napłynąwszy gromadnie z Transtevere i Glietto, gdzie nowo wytknięte szerokie ulice uprzątnęły budy i przegniłe stare domostwa, odwieczne siedziby biedaków. Władze miejskie udawały, że nie widzą tego masowego przesiedlenia się ludności, nie mając środków na wspomożenie tych nędzarzy, a nie chcąc, by rozlokowali się na ulicach i placach miasta, dozwolono im schronić się w puste, opuszczone mury niedokończonych pałaców. Tak więc te wspaniale gmachy, stawiane dla bogaczów, stały się pastwą hord łachmanami zaledwie przykrytych, hord nieszczęsnych, skazanych na wieczną nędzę i cierpienie. Zgłodniali, brudni, robactwem pokryci ci ludzie, zamieszkali w pałacach o monumentalnych bramach zdobnych rzeźbami, o balkonach wspartych na wspaniałych karyatydach, ciągnących się na całej długości fasad. Każda rodzina, obrawszy najdogodniejsze dla siebie schronienie, pozawieszała szmaty w otworach pozostawionych na okna, a znalezione deski zastępowały drzwi, których nigdy tu nie było i nie będzie. Wstrętne łachmany suszyły się w pysznych, książęcych komnatach, których nietynkowane mury świeciły już szparami i ohydnością plam bezczeszczących ich dawniejszą białość. W bramach o wyniosłych rzeźbionych sklepieniach leżały stosy smrodliwych śmieci, gnijących pomiędzy kałużami pomyj i odchodów, które strugą wylewały się aż na ulicę, zanieczyszczając ją trującemi wyziewami.
Dario niecierpliwił się, nie mogąc odnaleźć drogi do mieszkania rodziców pięknej Pieryny. Coraz to chmurniejszy, powtarzał:
— Zapewne trzeba było iść na lewo... a może na prawo... Lecz jakże tu co odnaleźć i kogo się zapytać?...
Wchodzili w coraz ludniejsze ulice. Stada brudnych dzieci tarzały się w pyle, a prawie gołe ich ciała były czarniejsze, niż ziemia. Kędzierzawe, nigdy nierozplątywane ich czupryny sterczały im dokoła głowy jak wiązki chrustu. Wśród tej walającej się w pyle krzykliwej dziatwy snuły się kobiety w dziurawych spódnicach, ledwo że przytrzymanych nieco w pasie, a rozpięte kaftany na ciele bez koszuli, ukazywały opadłe i wychudzone piersi. Niektóre z tych wynędzniałych samic krzyczały piskliwie, rozmawiając jedna z drugą, inne, siedząc na kulejących stołkach, próżnowały z rękoma wspartemi na kolanach. Mężczyzn prawie tu nie było; czasami, gdzieś na stronie wśród trawy, spał który z nich snem ciężkim, wygrzewając się na słońcu.
Im biedniejszą była ulica, tem okropniejsze wypełniało ją powietrze, pełne odrażających wyziewów i wstrętnego odoru nigdy niemytej trzody ludzkiej, żyjącej w tym kale z odrętwieniem bezmyślności. Na jednej z ulic rozłożyły się ohydne stragany, na których sprzedawano zgniłe owoce, gotowane i skwaśniałe jarzyny, wszelkiego rodzaju resztki jedzeń cuchnących zepsuciem: odrażających widokiem. Pełno tu było drapieżnie patrzących, zgłodniałych dzieci, oczy ich pożerały rozłożone jadła, przed któremi siedziały biedne, obdarte przekupki.
— Zdaje mi się, że nigdy tam nie dojdziemy — szepnął że znużeniem Dario. — Czyż nie lepiej zaniechać naszego poszukiwania?... Benedetto, czyż jeszcze nie dosyć widziałaś tych okropności?
Dario rzeczywiście cierpiał, a jak słusznie mówiła Benedetta nie umiał on cierpieć. Podług jego pojęcia, spacer, jaki teraz odbywali, był rodzajem zbrodni, bo psuł i zasmucał chwile, które możnaby spędzić o wiele przyjemniej. Życie należało wyzyskiwać, starając się je urozmaicić w sposób miły, lekki, swobodny, pędząc swobodnie dni wśród tańców, śpiewu, muzyki, pod niebem zawsze pogodnem, jasnem i ciepłem. W naiwności swego egoizmu, Dario nienawidził wszystkiego co brzydkie, biedne, cierpiące, a gdy był zmuszony patrzeć na coś podobnego, doznawał prawdziwego bólu i czuł się chorym fizycznie i moralnie.
Benedetta podzielała jego zapatrywania, lecz starała się nad niemi panować, zwłaszcza wobec Piotra. Siliła się na zachowanie spokojne, podziwiając z jaką bezgraniczną litością i sympatyą Piotr spoglądał na tę nędzną ludność. Rzekła więc:
— Nie, mój drogi... zostań i doprowadź nas.... Ksiądz Piotr interesuje się takimi biedakami... i zapewne chce wszystko tutaj zobaczyć...
— Tak, dzisiejszy Spacer mówi mi więcej o Rzymie, aniżeli wszystkie moje dotychczasowe wycieczki, w celu oglądania słynnych ruin, gmachów i ogrodów..
— Księże Piotrze, przesadzasz! — zawołał Narcyz. — Przyznaję, że do pewnego stopnia widzi się i tutaj rzeczy interesujące... stare kobiety od pierwszej chwili zwróciły moją uwagę nadzwyczajnością swych sylwetek i wyrazem twarzy... ach, te stare kobiety rzeczywiście są zdumiewające...
W tej właśnie chwili Benedetta ucieszona, że zobaczyła wreszcie coś ładnego, zawołała z głośnym wybuchem radości, patrząc na młodą, piękną dziewczynę:
O che bellezza!
Dario, poznawszy ją, uśmiechnął się, mówiąc:
— Otóż mamy przed sobą Pierinę, ona nas najlepiej poprowadzi!...
Pierina już od chwili szła za niemi, ale nie śmiała się przybliżyć. Pałające jej oczy zwrócone były na młodego księcia, na którego patrzała z ubóstwieniem rozkochanej niewolnicy. Spojrzała też kilkakrotnie na Benedettę, z pokorą się poddając przeczuciu, że ta piękna pani musiała być kochaną przez księcia, z którym szła pod rękę.
Pierina była rzeczywiście tak piękną, jak opisywał ją Dario podczas poniedziałkowego zebrania w salonie donny Serafiny. Wysoka, barczysta z piersią bogini, podobną była do dwudziestoletniej Junony. Owal twarzy miała prześliczny, usta i nos niezwykłej czystości rysunku, a wielkie jej oczy płonęły wśród cery pozłoconej słońcem spoglądając z pod kasku bujnych, falistych, czarnych włosów.
— Czy zechcesz nas zaprowadzić? — spytała Benedetta, patrząc na nią łagodnie i ciesząc się myślą, że obok tak wstrętnie brzydkich widoków, jakie były naokoło, może wyrastać kwiat tak doskonałej piękności.
— I owszem... zaraz państwa poprowadzę, gdzie tylko pani zechce...
Dla wskazania drogi, Pierina szła przed nimi. Suknię miała czystą, świeżo wypraną, trzewiki całe i porządnie włożone na nogi, widać było, że dbała o swoją powierzchowność, a może było to tylko złudzenie, spowodowane promienną pięknością dziewczyny, która pomimo ubogiego ubrania wydawała się być boginią łaskawie zeszłą wśród ludzi.
— Jakaż ona piękna, jaka piękna! — powtarzała z uniesieniem Benedetta. — To pieszczota dla oczu patrzeć na taką piękność!...
— Wiedziałem, że ci się podoba! — odpowiedział Dario, uradowany, że to on wynalazł tak piękną dziewczynę.
Odzyskał już wesołość i przestał mówić o powrocie do domu. Z chwilą gdy mógł patrzeć na coś sprawiającego mu przyjemność, mógł i tu pozostać, by cieszyć się doznawanem wrażeniem.
Z tyłu idący Piotr też się zachwycał urodą Pieriny, Narcyz zaś opowiadał mu, że czegoś więcej potrzeba nad czysto fizyczną piękność, przekładał on piękno subtelniejsze, bardziej wyszukane i rzadkością swą cenne.
— Tak, zapewne, jest ona piękną... Ale ten typ rzymskiej piękności jest ciężki... bez duszy... bez polotu... Jest w tem tylko krew i tkanki mięsne... a nieba nie można się w tem doszukać... ach, nieba... koniecznie nieba!...
Naraz Pierina się zatrzymała i giestem ręki wskazała swoją matkę, siedzącą na wpół rozwalonej skrzyni przed bramą niedokończonego pałacu. Musiała ona być kiedyś także bardzo piękną, lecz dziś, chociaż miała zaledwie lat czterdzieści, była kobietą wynędzniałą przedwcześnie, z oczyma zagasłemi, a obrzękła jej twarz poprzecinana była rozlewającemi się bruzdami, usta miała obwisłe, zęby czarne, piersi ogromne i puste jak sakwy. Była przytem odrażająco brudna, rozczochrana, a przez podartą, zbrukaną spódnicę i kaftan przeświecało miejscami ciało pokryte warstwami kału. Obudwoma rękoma trzymała śpiące na kolanach małe dziecko i, patrząc bezmyślnie jak spracowane bydlę chodzące w jarzmie, czyniła wrażenie samicy, niewiedzącej dla czego napłodziła i wykarmiła tyle licznego potomstwa.
Pierina coś szepnęła matce do ucha. Stara kobieta podniosła wtedy oczy na przybyłych gości, mówiąc:
— No, już wiem... to ten pan, który przyszedł dać mi pieniędzy, bo cię spotkał płaczącą... Znów przyszedł... i przyprowadził z sobą znajomych... To bardzo ładnie... jak widzę są jeszcze zacne serca na świecie...
Zaczęła zaraz opowiadać dzieje swojego życia, wszakże bez widocznej chęci wzbudzenia litości. Na imię jej było Giasinta, wyszła za mąż za Tomaso Gozza, mularza, z którym miała siedmioro dzieci. Najstarszą była Pierina, drugim z rzędu Tito, mający lat osiemnaście, po nim miała cztery córki, a wreszcie jeszcze syna, oto tego małego, który zasnął na jej kolanach. Przez długie lata zamieszkiwali na przedmieściu Transtevere, w starym domu teraz już zwalonym. Od czasu jak dom ten zburzono, rozpoczęły się ich nieszczęścia, spadające jedne za drugiemi. Schronili się do tego niewykończonego pałacu, nie mając czem płacić komornego, bo roboty murarskie ustały. Tomaso i Tito rzadko kiedy pracują, a Pierina straciła miejsce w fabryce paciorków, gdzie zarabiała franka dziennie, co pozwalało na jakie takie wyżywienie się całej familii. Lecz teraz nikt z pracujących członków rodziny nie miał roboty, zapanowała bieda i rzadko kiedy można było coś kupić, żeby się najeść do syta.
— Może państwo zechcą pójść na górę... Tam państwo znajdą mojego Tomaso i brata jego Ambrogio... wzięliśmy go do siebie, bo nie miał się gdzie podziać... Oni państwu wszystko lepiej opowiedzą... bo oni umieją mówić jak się należy... Tomaso niema roboty, więc odpoczywa w domu... tak samo jak Tito... niema co robić, więc oto śpi chłopaczysko...
Ręką wskazała na syna leżącego na trawie. Tito był barczysty, twarz miał hardą, nos wielki i cudnie piękne oczy, takie same jak Pierina. Uniósł nieco głowę i patrzał na tych nieznanych gości. Zdawał się być zaniepokojony i zmarszczył czoło, zobaczywszy jak Pierina wpatruje się w Daria. Przyłożył się znów jakby do dalszego snu, lecz z pod rzęs śledził wszystko z natężoną uwagą.
— Pierino, zaprowadź tych państwa na górę... niech się rozmówią z ojcem...
Podczas opowiadania Giasinty zbliżyło się kilka ciekawszych sąsiadek, które, równie brudne i obdarte jak ona, przysłuchiwały się i patrzały, otoczone chmarą dzieci różnego wieku, a tak do siebie podobnych, jednakowo rozczochranych i nigdy niemytych, że tylko matki mogły rozpoznać je pomiędzy sobą. Wszyscy ci ludzie żyjący na ulicy wśród śmieci, gruzów i chwastów, wyglądali na koczowniczą hordę, a jaskrawo świecące słońce uwydatniało srogość poniżającego ich stanu.
Benedetta, lękając się wrażliwości Daria, rzekła do niego z wielką czułością:
— Drogi mój... Ty nie idź z nami, niechcę abyś mi się rozchorował... Już i tak zrobiłeś wysiłek i przyprowadziłeś nas tutaj wbrew swojej woli... Zostań na słońcu... tu będzie ci lepiej, aniżeli w mieszkaniu tych biednych ludzi... Ksiądz Piotr i pan Habert pójdą zemną na górę... więc bądź o mnie spokojny...
Dario uśmiechnął się, przyjmując tę propozycyę z wdzięcznością i, zapaliwszy papierosa, pozostał na ulicy, chodząc zwolna i nieco na uboczu od gromadki sąsiadek obstępujących Giasintę.
Pierina weszła śpiesznie w pałacową bramę o wysokiem sklepieniu rzeźbionem w róże i czworokątne wklęśnięcia. Wspaniała sień w połowie wyłożona marmurowemi flizami, zawalona była stosami gnojowisk. Schody były monumentalne, marmurowe, o balustradzie ażurowej i bogato rzeźbionej, lecz niektóre stopnie były popękane, inne poszczerbione i tak obrosłe brudem, że wydawały się czarne. Na ścianach pełno było plam od rąk zatłuszczonych, wstręt i ohyda tchnęły od tych murów, które miały być pokryte freskami lub stiukiem.
Na pierwszem piętrze był rodzaj obszernego przedsionka. Pierina zatrzymała się i, nie idąc dalej, krzyknęła przed wybitą olbrzymią framugą przeznaczoną dla paradnych podwoi:
— Ojcze... przyszła pani i dwaj panowie, którzy chcą się z tobą widzieć...
A zwróciwszy się do Benedetty dodała:
— Trzeba iść w głąb... tam w trzeciej sali zastaniecie państwo mojego ojca...
Rzuciwszy te słowa, zbiegła szybko ze schodów, pragnąc co prędzej już być na dole, by znów ujrzeć swoje bóstwo.
Benedetta i dwaj jej towarzysze przeszli przez dwie ogromne sale jeszcze bez posadzki i pełne gruzów, gipsu i śmieci tworzących wyboje. Otwory okien były puste, nawet bez ram. Trzeci salon był nieco mniejszy i służył za schronienie całej rodzinie Tomasa Gozzo. Na ziemi, na żelaznych belkach jeszcze gołych, leżało kilka sienników obrosłych jakby trądem i przegniłych od potu. Pośrodku stał długi, dość mocny stół i trochę krzeseł pozwiązywanych sznurkami, połatanych najdziwaczniej. Dwa okna były zabite na głucho deskami, a w trzeciem powiewały szmaty starego płótna z materaców, takaż sama obrzydliwie brudna i dziurawa płachta zastępowała drzwi.
Tomaso był widocznie bardzo zdziwiony, prawdopodobnie nie przywykł do tego rodzaju dobroczynnych wizyt. Siedział za stołem obydwoma łokciami podparty, z głową w dłoniach i jak mówiła jego żona, odpoczywał, nie mając roboty. Lat miał około czterdziestu pięciu, był silny, barczysty, kudłaty, o wielkiej ściągłej twarzy. Spoglądał poważnie ze spokojem i dumą rzymskiego senatora. W przybywających mężczyznach poznał natychmiast cudzoziemców i podniósł się z miejsca pełen nieufności, lecz ujrzawszy Benedettę uśmiechnął się, bo znał ją z widzenia, a gdy mu coś rzekła o celu swego przybycia i o Dariu, który został przed domem, rzekł:
— O ja znam książąt Boccanera; nawet będąc wyrostkiem, zamurowałem w pałacu jedno z okien... byłem wtedy pomocnikiem mojego ojca...
Na pytania, odpowiadał chętnie, zapewniając, że byłby zupełnie szczęśliwy, on i jego rodzina, gdyby można pracować dwa dni na tydzień... zarobione w ten sposób pieniądze wystarczyłyby im wszystkim. Z jego słów łatwo się było domyślać, że przedewszystkiem cenił on wolność rozporządzania swoim czasem i mając to obecnie, nie narzekał nawet na głód, jaki im dokuczał. Byle żyć bez zmęczenia i odpoczywać wedle upodobania... Piotr, słuchając go, nie wychodził z podziwienia. Była to wiecznie powtarzająca się i prawdziwa anegdotka o owym włoskim ślusarzu niemającym roboty i umierającym z głodu, ale niechcącym iść do sąsiedniego domu, gdzie go zawołano, nie mogąc drzwi otworzyć i wyrzekającym się zarobku, gdyż dopiero co rozpoczął swoją siestę.
Tomaso zdawał się być zadowolniony z mieszkania, za które nie potrzebował płacić komornego, brakowało mu tylko kilku groszy na kupienie trochy strawy. Nikt w rodzinie nie był wybredny, zapewniał, że zadawalniano się byle czem, tak pod względem jakości, jak ilości.
Zwróciwszy się w stronę Piotra, który mu najczęstsze zadawał pytania, rzekł:
— Za czasów papieża, wszystko szło lepiej... Mój ojciec był także mularzem, ale całe życie miał poddostatkiem roboty w Watykanie... oto i ja jeżeli od czasu do czasu pracuję, to również tylko tam. Prawda, żeśmy potem mieli dziesięć lat ciągłej roboty, przy budowie nowych domów... wtedy człowiek miał pieniędzy ile chciał... bo można było pracować bezustannie... Wtedy dobrze się jadło... Człowiek kupował sobie drogie odzienie... i niczego sobie nie odmawiał... Trochę to nas popsuło... i teraz ciężej biedę znosić... Ale najlepsze czasy były za panowania papieży... ot wtedy nie widziało się nędzy pomiędzy nami... nie było podatków a wszystko było takie tanie, jakby człowiekowi darmo dawano... tak, wtedy to było życie... użycie...
Wtem, od strony jednego z zabitych na głucho okien, doleciało jakieś opryskliwe mamrotanie a Tomasso objaśnił:
— To mój brat Ambrogio... on zawsze niekontent gdy mówię w ten sposób... On był z republikanami w roku 1849... miał wówczas lat czternaście... Ale to nic nie szkodzi... zawsze to mój brat... i gdy zapadł na zdrowiu, wzięliśmy go tutaj, żeby nie umarł sam, bo mieszkał w piwnicy i nikt go w chorobie nie doglądał... teraz jest z nami...
Odwiedzający spojrzeli na barłóg, na którym leżał Ambrogio i zdjęła ich wielka litość.
Był to starzec sześdziesięcioletni o ciele wyschłem i tak wyniszczonem nędzą i chorobą, że nie miał siły zwlec się z brudnego siennika, stanowiącego wraz z kilku szmatami całe posłanie i łoże. O piętnaście lat starszy od swego brata Tomaso, był z zawodu stolarzem, lecz żywszym, rzutniejszym obdarzony umysłem, różne przechodził koleje. Pomimo fizycznego wyniszczenia, twarz miał wspaniałą wyrazem. Była to twarz apostoła a zarazem męczennika o szlachetnych i tragicznych rysach, a siwe, najeżone włosy i broda stanowiły dopełniającą ramę, pełną powagi.
— Papież... papież — mruczał Ambrogio — nigdy się nie bawiłem w obmawianie papieża... Jednakże jego to wina, że jęczymy w jarzmie. W roku 1849, papież mógł ogłosić rzeczpospolitą i to byłoby nas wszystkich uchroniło od wielu nieszczęść... Gdyby był to zrobił, byłoby lepiej dzisiaj na świecie...
Ambrogio znał kiedyś Mazziniego i zachował dla niego kult religijny. Dobrze nie wiedząc dla czego, uznawał go za nietykalną świętość, za rodzaj republikańskiego papieża, który pragnął nadać światu nieograniczoną szczęśliwość w imię wolności i braterstwa. Później, gdy Garibaldi przyciągał serca ku sobie, Ambrogio stał się gorącym jego wielbicielem i zaćmiły się w jego umyśle poprzednio sformułowane pojęcia o świeckim papieżu. Był to człowiek wrażliwy, łatwo dający się unosić namiętniejszym prądom opinii, bardziej skory do wypowiadania swych chwilowych entuzyazmów, aniżeli zdolny do czynu. Pragnienia jego były gorące, lecz nieokreślone, tęskniące za czemś innem i lepszem, niż stan obecny.
Tomaso, nie zważając na gości, zwrócił się do brata:
— Mój kochany, już ci nieraz mówiłem, że nie masz racyi... Papież jest i będzie papieżem... zatem ludzie, mający sens w głowie, zawsze będą po jego stronie... bo tylko tym sposobem mogą czegoś się spodziewać... Papież jest i będzie najsilniejszy.. Gdyby jutro było głosowanie, zaraz dałbym mój głos papieżowi.
Po chwilowem milczeniu, Ambrogio odpowiedział spokojnie z włoską przebiegłością:
— Ja, mój bracie, głosowałbym przeciwko papieżowi... zawsze przeciwko niemu... I wiesz dobrze, że tak jak ja, głosowałaby większość... Już nie wzmoże się i na nogi nie wstanie wasze pragnienie papieża-króla... to już skończona historya... Nawet na Borgo wszyscy ludzie to już rozumieją... Lecz nie przeszkadza to, że należałoby się z papieżem porozumieć... bo dla religii trzeba mieć należne poszanowanie...
Piotr słuchał tej rozmowy z wielkiem zajęciem. Spróbował nawet postawić pytanie:
— Czy dużo jest socyalistów pomiędzy ludem na przedmieściach Rzymu?...
Bracia długo się namyślali jaką dać odpowiedź temu cudzoziemskiemu księdzu, wreszcie Ambrogio zabrał głos z pewną niechęcią:
— Socjalistów?... Tak, jest tego trochę pomiędzy nami... lecz znacznie mniej, niż w innych miastach... Są to nowości... i zdaje mi się, że przejmują się niemi zwłaszcza niecierpliwsi... a może niewiedzący czego żądać należy... My, starzy, inne mieliśmy chęci.. nam pilno było do wolności... nam w głowie nie roiło się o mordach i pożogach...
Umilkł, zaniepokojony, że zbyt dużo powiedział tym nieznajomym ludziom, niechcąc więc rozmawiać z nimi dłużej, zaczął się przewracać na swoim barłogu, zcicha jęcząc i wzdychając.
Benedetta, czując potrzebę odetchnięcia świeższem powietrzem, dała znak swoim towarzyszom, że się już pragnie pożegnać i zejść na dół, Piotrowi zaś szepnęła, że przeznaczoną dla tych ludzi sumkę pieniędzy, lepiej będzie oddać żonie Tomasa.
Żegnając się z odchodzącymi gośćmi, Tomaso nie powstał nawet z po za stołu, równie obojętny w chwili ich odejścia jak przyjścia. Jednakże powiedział im:
— Do widzenia!... Bardzo jestem szczęśliwy, żem mógł się państwu przysłużyć.
Narcyz jeszcze z progu odwrócił się, by spojrzeć na Ambrogia, którego twarz podziwiał i nie spuszczał z oka. Chcąc podzielić się swym entuzyazmem, zawołał, zatrzymując Piotra:
— Patrz na tę głowę, istne arcydzieło!... Otóż takie piękno mnie porywa, zachwyca!... O ileż piękno tej głowy jest podnioślejsze, rzadsze, mniej banalne od urody Pieriny, którą nazywacie bóstwem... Patrząc na głowę tego starca, wiem przynajmniej że jestem bezstronny, że natura nie podnieciła moich zmysłów, nakładając na mnie niewolnicze, upokarzające pęta... Patrząc na tą wspaniałą głowę nędzarza, wiem, że wzruszenie moje jest wyższe ponad zwykłość naszych zachwytów... Zachwyt mój niema w sobie nic poniżającego. Wreszcie patrz dobrze, księże Piotrze... naucz się patrzeć... a ujrzysz nieskończoność po za zmarszczkami tej twarzy... ujrzysz rzeczy nieznane w głębi tych oczu zamglonych, ujrzysz tajemniczość zagadnień w rozwianiu tych srebrnych włosów i brody!... Ta głowa napawa mnie nieskończonością marzeń... Mówi o prorokach... o Bogu Ojcu..
Na dole, przed bramą pałacu zamienionego w ohydną ruderę, pełną gnojowisk, siedziała Giasinta na wpół rozbitej skrzyni i w tenże sam sposób trzymała w dalszym ciągu śpiące niemowlę, rozłożone na jej kolanach. O kilkanaście kroków dalej stał Dario, dopalający papierosa a przed nim piękna Pierina, zapatrzona w niego z najwyższym zachwytem. Tito, niby śpiący na trawie, nie spuszczał ich z oczu i wyglądał na zwierzę przyczajone w zasadzce.
Giasinta, spostrzegłszy nadchodzącą Benedettę, rzekła swym ślamazarnym, niedołężnym głosem:
— Widziała pani nasze mieszkanie... Trudno w tem wyżyć... bo cugi zwalają z nóg człowieka... dobrze, że przynajmniej mamy miejsca pod dostatkiem.. Ale z powodu dziur i braku okien, ciągle się niepokoję o dzieci... może które spaść... o nieszczęście nietrudno...
Opowiedziała, że jedna z jej dawnych sąsiadek, pomyliwszy się w ciemności, wypadła z okna, myśląc że to drzwi i zabiła się na miejscu. A jedna z dziewczynek jej znajomych, złamała sobie obiedwie ręce, spadłszy ze schodów niemających poręczy. Oj tak! niemało bywa wypadków w tych niedokończonych domach... i często zamrze w nich człowiek a nikt ani się tego domyśla... niedawno znaleziono trupa jakiegoś człowieka, który umarł z głodu wśród pustego domu... byłby tam niewiadomo jak długo leżał niepochowany, lecz ciało zaczęło się psuć, więc je sąsiedzi odkryli po zaduchu, niedozwalającym pomyłki...
— Cóż z tego, że mamy darmo gdzie mieszkać — ciągnęła dalej Giasinta — kiedy niemamy co jeść!... a zwłaszcza karmiąc dziecko, trudno się obejść bez jadła... Ot ten malec, którego państwo widzicie, to krew ze mnie wyciąga — a nie mleko... bo zkądżeby się mleko wzięło w moich piersiach... Krzyczy też w niebogłosy, bo głodne niebożątko... ale zkądże mu dać czego żąda?... Mnie przecie jeszcze gorzej, bo krew mu swoją oddaję... nieraz aż płaczę nad tą moją biedą... ale cóż to pomoże?...
W spłowiałych, zaczerwienionych oczach Giasinty, stanęły łzy i zamilkła, lecz po chwili gniewnie spojrzała na Tita, który leżał, wygrzewając się na słońcu, jakby nie rozumiejąc, że powinien wstać i grzecznie się zachować wobec państwa, przybyłego w odwiedziny, zwłaszcza, że niezawodnie pozostawią oni jaką jałmużnę na pamiątkę po sobie. Wzburzonym głosem zaczęła wołać na syna:
— Tito! Tito! Ty leniwcze jakiś... zaraz mi wstań i chodź tutaj... Czy nie wiesz jak należy się zachować wobec takich gości?...
Chłopak najpierw udawał, że nie słyszy, lecz na nieustanne, nalegające wołanie matki, zdecydował się powstać z trawy, mruczał przy tem z najwyższem niezadowoleniem.
Piotr zbliżył się ku niemu i zaczął go rozpytywać, chcąc wdać się w rozmowę, lecz Tito odpowiadał opryskliwie, krótko, z widoczną niechęcią i nieufnością.
Kiedy nie ma roboty, to najlepiej spać. Bo cóż pomoże gniewać się lub martwić?... Nie mogąc nic zarobić, żyje się niewesoło, więc doprawdy niewarto przyczyniać sobie kłopotu, myśląc o tem, że jest źle. Co zaś o socyalistach, to słyszał o nich, podobno że gdzieś są, lecz osobiście ich nie zna. Ze słów jego można było wnosić, że chociaż ojciec jego jest stronnikiem papieża a stryj Ambrogio woli rzeczpospolitą, to on, Tito, nie ma i nie chce mieć żadnych przekonań.
Piotr patrzał na tego rozleniwionego wyrostka, i mówił sobie, że ma przed sobą przedstawiciela masy ludu włoskiego, który albo się przeżył i dogorywa, albo też może drzemie tylko, przed rozbudzeniem się z samowiedzą swej siły i wielkiej nowej przyszłości.
Chcąc się jeszcze czegoś dowiedzieć, Piotr pytał go ile ma lat, jak długo chodził do szkoły i gdzie, czy lubi dzielnicę miasta, w której mieszka, czy też woli tę, w której się urodził; lecz Tito, znudzony zbyt długą rozmową, przerwał ją, przybrawszy poważny wyraz twarzy i ręką wskazując swoją pierś:
Jo son romano di Roma!
I rzeczywiście słowa te: „Jestem rzymianinem z urodzenia!“ były najlepszą na wszystko odpowiedzią. Piotr smutnie się uśmiechnął i zamilkł. Nigdy jeszcze miejscowa duma nie uwydatniła się przed nim tak dosadnie i z taką siłą. Lud ten umierał z nędzy, lecz czuł wielkość swej rasy, pysznił się ogromem sławnej przeszłości. Tito, ten chłopak zaledwie umiejący czytać i pisać, dźwigał na swych ramionach część dawnego dziedzictwa, dumnym był z niego, prawie że bezwiednie, znając miasto, w którem się urodził, domyślał się niezrównanej jego przeszłości i potęgi. Patrząc na starożytne historyczne pamiątki, nauczył się dumy, umiał nawet wymienić najgłośniejszych cezarów, wodzów i papieży. Rodem będąc z miasta o tak wielkiej przeszłości, przeżywał jej okruchy, obojętniał na teraźniejszość, mało dbał o zarobek, wolał spać na trawie, ciesząc się pogodą wiecznie uśmiechniętego słońca, lub powtarzać wyniośle:
— Jo son romano di Roma.
Benedetta wsunęła w rękę Giasinty przeznaczone dla niej pieniądze, toż samo uczynił Piotr i Narcyz, Dario zaś rozmawiający jeszcze z Pieriną i nie śmiąc dać jej datku pieniężnego, przyłożył palce do swych ust i przesłał jej pocałunek, mówiąc głośno:
— A to ja daję twojej piękności!
Giest Daria był pełen dziwnego i głębokiego wdzięku, przypominając jakieś stare legendy o młodym księciu, zakochanym w piękności spotkanej dziewczyny. Dario uśmiechał się przy tem z pewną ironią a zarazem pobłażliwie, czując się ubóstwianym przez te piękne, wymowne miłością oczy. Pierina cała spłonęła z rozradowania i raptownym ruchem chwyciwszy rękę Daria, pocałowała ją z uniesieniem wdzięczności i z miłością kochanki. Lecz oczy Tita zapłonęły z oburzenia, oderwał siostrę od ręki, którą całowała i grożąc jej pięścią, rzucił ją brutalnie w bok, sycząc stłumionym głosem:
— Ani mi patrz w tę stronę, bo zabiję!... Zabiję ciebie i jego!
Czas już był wielki uchodzić ztąd coprędzej, bo mnóstwo kobiet, zwęszywszy pieniądze zaczęło się gromadzić, wyciągając ręce, wypychając naprzód swe obdarte, brudne, płaczące dzieci. Zdawało się tym nędzarkom, że wszystkie mają równe prawo do otrzymania wsparcia, jęczały opowiadając swój głód i ciężką niedolę. Lecz cóż było począć?... Nie starczyło pieniędzy, by wszystkie obdzielić i chociażby chwilowo pocieszyć. Trzeba było więc uciekać z sercem wezbranem żałością i z uznaniem swej niemocy. Tak, miłosierdzie jednostek nie może podołać i zwyciężyć ogromu nędzy, panującej na przedmieściach!
Benedetta i Dario z rozkoszą wsiedli do powozu i przytuliwszy się do siebie, radzi byli, że już patrzeć nie będą na okropności, które dopiero co widzieli. Benedetta cieszyła się sama z siebie, że okazała się wytrzymalszą, aniżeli się spodziewała. Spojrzała na Piotra, jakby chcąc mu powiedzieć, że to jego wpływ tak na nią podziałał i szukała w jego oczach zadowolenia z swej uczennicy. Gdy Narcyz oświadczył, że Piotr zgodził się iść z nim razem na śniadanie, Benedetta czule uścisnęła rękę swego przyjaciela.
— A gdzie pójdziecie na śniadanie? — zapytał Dario.
— Do restauracyi na placu św. Piotra, bo ztamtąd jest ciekawy widok na plac watykański.
— W takim razie napijcie się wina Genzano — zawołał Dario z odzyskaną już wesołością. Nie ma nic lepszego jak Genzano dla rozpędzenia przykrych i czarnych myśli!
Idąc zwolna ku miastu, Piotr rozpytywał się Narcyza o szczegóły dotyczące obyczajów oraz sposobu życia ludu rzymskiego.
Pod względem oświaty, lud ten stał bardzo nizko i jeszcze mało pod tym względem zrobiono. Przemysł prawie że nie istniał, handel zaś ograniczał się na zaspakajaniu potrzeb miejscowych. Kobiety pracowały w fabrykach paciorków, trudniły się haftem, mężczyźni zaś wyrabiali różańce, medaliki i różne drobiazgi sprzedawane w sklepach ze świętościami, trudnili się także fabrykowaniem biżuteryj czysto miejscowych. Kobieta, raz wyszedłszy za mąż, przestawała zajmować się pracą pozadomową, mając do wychowywania liczne zazwyczaj potomstwo. W ogólności lud rzymski pracował tylko z musu, przynaglony głodem, nie zaś z zamiłowania, woląc poprzestać na najnędzniejszej strawie, złożonej z jarzyn, potraw mącznych i byle jakich resztek mięsa, a być swobodnym, rozporządzać czasem według fantazyi. Myśl zapewnienia sobie przyszłości nie kłopotała nigdy tych ludzi, żyli z dnia na dzień a jedyną ich namiętnością były gry hazardowe i wino czerwone i białe z winnic podmiejskich. Podnieceni drażniącemi trunkami, skorzy byli do kłótni i wieczorami w sąsiedztwie szynków, często można było słyszeć jęk padających na ziemię ofiar pokłutych nożami. Dziewczęta zachowywały czystość obyczajów i rzadko która miała kochanka. Okoliczność tę przypisać należy ścisłemu przechowaniu się patryarchalnych zwyczajów, ojciec był rzeczywistą głową domu i władza jego w rodzinie była nieograniczoną. Nawet bracia czuli się obowiązanymi do czuwania nad siostrami, wszyscy oni strzegli swych sióstr, jak Tito strzegł Pieriny. Nie była to zazdrość pochodząca z wyrodzenia się uczuć braterskich, lecz chęć posiadania dobrej opinii. Według ich pojęć, wymagał tego honor rodziny. Religijność ludu rzymskiego była dziecinno bałwochwalcza; wszystkie serca oddane były czci Madonny i świętych, do nich się tylko modlono, nie niepokojąc nigdy swojemi prośbami Boga.
Umysł ludu rzymskiego pozostawał w najzupełniejszym zastoju, wiekami próżniactwa rozleniwiony, trwał wciąż w odrętwieniu, biernie się poddając losowi. Prócz trochy fabrycznych robotników oraz mularzy, stolarzy, piekarzy, wielu mężczyzn służyło w domach prywatnych lub u księży. Robotnicy, zamieszkiwali przeważnie na przedmieściu Transtevere i z przekonań politycznych należeli dawniej do carbonarów, mazzinistów, później zaś byli garybaldczykami. Zaś część ludności, trudniąca się służbą, należała do stronnictwa watykańskiego i wzdychała za rządami papieża-króla. Lecz wszystkie te pojęcia majaczyły niewyraźnie w rozleniwionych mózgach i trzeba było nadzwyczajnych okoliczności, by poruszyć namiętności mas. Po co chcieć zmiany?... Czyż nędza, dokuczająca im, może kiedy ustąpić?... Nie warto ryzykować skóry i lepiej używać słodkiego spoczynku, grzejąc się na słońcu i patrząc na zawsze pogodne niebo.
W jednym tylko razie lud rzymski jednoczył się w tożsamości patryotycznej idei: chciał, by Rzym był stolicą Włoch i dumnym był z odzyskania wiecznego miasta na rzecz całego kraju. O mało co nie wybuchły rozruchy w mieście, gdy rozeszła się pogłoska o zgodzie zawartej pomiędzy królem i papieżem, na podstawie oddania Watykanowi dzielnicy Leonińskiej.
Jeżeli obecnie nędza ludu rzymskiego pogorszyła się jeszcze, wywołując częstsze, niż dawniej narzekania ze strony robotników, pochodziło to z przyczyny, iż pomimo olbrzymich robót wykonywanych przy budowie nowych gmachów i dzielnic miasta, z pieniędzy w to włożonych, nic się nie pozostało w kieszeni miejscowego proletaryatu. Stało się tak, skutkiem napływu czterdziestu tysięcy ludu roboczego, który, przybywszy do Rzymu z północnych Włoch, okazał się pracowitszym, wytrzymalszym i za tańszą cenę pracował chętniej, aniżeli do opieszałości przywykli rzymianie. Gdy nastąpił kryzys finansowy i roboty w Rzymie zostały zawieszone, rząd usunął ze stolicy owe czterdzieści tysięcy przybyszów, odsyłając ich do ojczystych prowincyj. Miasto zaś zapadło w dawną ciszę; zamknięto warsztaty i rzymscy robotnicy, chociażby nawet chcieli, nie znajdowali dla siebie zajęcia. Prawda, że przez lat kilka, chociaż zrzadka i dorywczo tylko pracując, żyli jednak dostatniej, lecz słodką im była odzyskana swoboda. Narzekali na biedę, a jednakże w duszy radowali się, że nikt ich do pracy nie nagli namowami, więc z rozkoszą grzejąc się na słońcu, żyli w zgodzie z nędzą, dawną i zwykłą swą kochanką.
Piotr był zadziwiony różnicą nędzy w Rzymie a w Paryżu. Bieda ludu rzymskiego była bardziej krańcowa, ubiór mizerniejszy, strawa lichsza, brud widoczniejszy i wstrętniej odrażający. Zkądże więc ci ludzie czerpali swą wesołość?... Dlaczego mniej było jęku i narzekania?... Piotr przypominał sobie swoje wędrówki po najuboższych przedmieściach Paryża i okropność tamtejszych mieszkań nędzarzy; śnieg, deszcz i wiatr hulały w tych norach, mrożąc całe rodziny, zsiniałe, skostniałe, bez ognia i bez chleba. Tam widziane sceny, silniej nim wstrząsały, budząc żywsze współczucie i politowanie, niż nędza w Rzymie, nawet w tych nieukończonych domach, które dopiero co oglądał. Dlaczego? — pytał sam siebie. Naraz zrozumiał. Nędzarze w Rzymie nigdy nie cierpieli skutkiem zimna, którego nie znali nawet. Niebo zawsze niebieskie, słońce zawsze grzejące, ciągła pogoda i łagodność klimatu, były pocieszeniem nigdy niewyczerpanem, dobrocią wiecznie trwającą. Ludzie ci mogli się nie troszczyć o schronisko, byle jaka nora wystarczała im na złożenie marnego dobytku, sami zaś spać mogli na trawie, byle gdzie, nie lękając się mrozu, śniegu i szarugi. Ciepłe tchnienie wiatru kołysało ich do snu, sucha trawa, lub ogrzane słońcem kamienie, służyły im za łoże! W tych warunkach, głód nawet stawał się znośniejszy, bo klimat nie wymagał sztucznej podniety, alkohol i mięso nie były tutaj nieodzowną potrzebą.
Narcyz opowiadał, że w Neapolu, w najnędzniejszej portowej dzielnicy Santa-Lucia, wśród ciasnych, brudnych i smrodliwych uliczek, można było widzieć zawsze całą ludność na dworzu. Kobiety i dzieci, jeżeli nie pośrodku ulicy, to znajdowały się na balkonach wysuniętych przed każdem oknem. Wszystkie czynności domowe załatwiano na otwartem powietrzu, pod gołem niebem. Kobiety szyły, śpiewały, myły się i czesały, tępiły pasorzyty gnieżdżące się wiecznie w starganych czuprynach dzieci, mężczyźni rozbierali się i ubierali jak przy drzwiach zamkniętych. Jeżeli owe lekkie, drewniane balkoniki były prywatnemi pokojami zamieszkałych tutaj rodzin, to ulica stanowiła salon do ogólnego użytku. Na wózkach, straganach, w koszykach, w ręku, przekupnie bezustannie sprzedawali przyrządzone już jadło, albo też surowe jarzyny i owoce. Ścisk i krzyk panował tu bezustannie, a głód zaspakajano, kupując za parę groszy smażone ryby, ślimaki, makarony i jedzono na poczekaniu. Znaczna część rodzin nigdy nie rozpalała u siebie ognia, nigdy nic nie gotując. Matki rodzin ledwie że przysłonięte mając ciało brudnemi, opadającemi łachmanami, które uważały za spódnice i kaftany, opędzały się, krzycząc za dziećmi galopującemi wśród ścisku i wrzawy, ojcowie siadali rzędem wzdłuż domów, dopomagając do ogólnego zamięszania i krzyku śmiechem, śpiewami i hałaśliwą, najdziwaczniejszą muzyką. Wszyscy ci ludzie żyli bezmyślnie, a jednak ze smagłych ich twarzy, rzadko kiedy pięknych, lecz zdobnych atramentowo czarną i kędzierzawą czupryną, oraz oczyma szczególniejszego ognia i uroku, tchnęła radość życia. Biedny ten lud wesoły, dziecięco nieświadomy, jedno miał tylko pragnienie, mieć parę groszy dla kupienia sobie strawy zawsze gotowej wśród nieustającego nigdy jarmarku!
Ciepłe słońce, pogodne niebo — oto przyczyny umysłowego zastoju tutejszego ludu. Utrwalony w tej myśli, Piotr przypomniał sobie i wytłomaczył zarazem pojawienie się takiej postaci jak święty Franciszek, ten dobroci pełen żebrak wędrowny, głoszący o niezrównanym uroku ubóstwa. Człowiek taki mógł wyrość tylko pod łagodnem niebem włoskiem. Był to nieświadomy rewulucyonista, protestujący na swój sposób przeciwko rozwielmożnieniu się zbytku i przepychu na dworze papieży. Ogarnięty miłością dla maluczkich, puścił się na pieszą wędrówkę i apostołował w imię prostoty pierwotnego Kościoła. Tego rodzaju płomienne apoteozowanie ubóstwa i wszelakiego wyrzeczenia się dóbr ziemskich nie mogło się nigdy zrodzić w sercu człowieka północnych krain, gdzie srogie zimno nie dozwala żyć pod otwartem niebem. Święty Franciszek mógł się wznieść do zupełnego zapomnienia o sobie samym, bo dopomagała mu w tem piękność wiecznie ukwieconej natury. Stąpał po ogrzanych słońcem drogach, nie znał grozy zimna, żyjąc w kraju bezustannej wiosny, a trocha byle jakiej strawy i odzienia dostatecznie krzepiły i okrywały jego ciało.
Wciąż rozmawiając, Piotr i Narcyz doszli wreszcie do placu przed bazyliką i zasiedli przy jednym ze stolików ustawionych przed drzwiami restauracji. Nakrycia były wątpliwej czystości, lecz widok był wspaniały na bazylikę i na pałac Watykański, wznoszący się po prawej stronie, ponad majestatycznie roztaczającym się kręgiem sławnej kolumnady placu. Narcyz zajął się dysponowaniem śniadania, a Piotr zatopił wzrok w drugie piętro pałacu watykańskiego, w okna sypialnej komnaty papieża. Po chwili krzyknął zadziwiony i rzekł śpiesznie:
— Patrz... patrz... W oknie wskazanem nam przez monsignora Nani, czy nie widzisz lekko zarysowanej białej postaci?...
Narcyz roześmiał się, mówiąc:
— To zapewne papież we własnej swej osobie... Tak pragniesz go zobaczyć, że woli twojej ulegając pokazuje się nam w oknie!...
— Ale upewniam cię, że widzę nieruchomą białą postać...
Narcyz był głodny, więc nie przestając jeść przyniesionych przez chłopca zakąsek, żartował na ten temat, wreszcie rzekł:
— Kiedy papież na nas patrzy, więc mówmy o sprawach jego... Obiecałem ci powiedzieć w jaki sposób stracił on skarb pozostawiony przez Piusa IX, zaryzykowawszy miliony w czasie spekulacyj budowlanych w Rzymie... tych nieszczęśliwych spekulacyj, zakończonych katastrofą finansową...
Narcyz jadł z apetytem, lecz nie przeszkadzało mu to w opowiadaniu.
— A zatem po śmierci Piusa IX pozostało w skarbie przeszło dwadzieścia milionów. Przez długie lata kardynał Antonelli trudnił się zarządem tych pieniędzy, znaczną ich część ulokował w domu bankierskim Rotszylda, resztę zaś zlecił kilku nuncyuszom z poleceniem, by obracali niemi jaknajkorzystniej w krajach, w których przebywali. Kardynał Antonelli spekulował szczęśliwie i skarb pod jego zarządem przynosił wielkie zyski. Po jego śmierci zastąpił go kardynał Simeoni. Ten wszystkie pieniądze z rąk nuncyuszów wycofał i zgromadził w Rzymie. Gdy Leon XIII został papieżem, zamianował komisję dozoru nad skarbem. W skład komisji wchodzili sami kardynałowie, a monsignor Folchi został mianowany sekretarzem. Prałat ten, który następnie przez lat kilkanaście ważny wywierał wpływ na dworze Leona XIII, był synem zamożnego kupca, który obrotnością swą w handlu daktylami doszedł do milionowego majątku. Monsignor Folchi odziedziczył po ojcu, prócz pieniędzy, niezwykłą rzutkość w interesach i wybitne zdolności finansisty. Zająwszy zaś stanowisko sekretarza komisyi skarbu, ujawnił przy pierwszych pieniężnych operacyach taką znajomość spraw pieniężnych, że komisya stała się tylko tytularnem ciałem, on zaś rzeczywistym dyrektorem wszystkiego. Raport przez niego składany podpisywano bez przejrzenia. W chwili gdy monsignor Folchi objął zarząd skarbu, przynosił on milion dochodu, trzeba było zatem dopełniać budżet sześciu milionami, ponieważ siedem milionów wynosił ogół rozchodów. Papież dawał w tym celu trzy miliony rocznie, czerpiąc je z funduszu świętopietrza, a monsignor Folchi przez cały czas swego urzędowania, które trwało lat dwanaście, dokonywał cudów zręczności podwajając tę sumę za pomocą mądrze obmyślanych kombinacyj. W ten sposób, dzięki jego sprytowi pokrywano całość wydatków, nie naruszając skarbu. W pierwszych latach swego urzędowania spekulował na gruntach w Rzymie. Kupował akcye wszystkich nowych przedsiębiorstw i obracał niemi umiejętnie, nie zważając czy to były akcye młynów parowych, czy też omnibusów lub zakładających się rur wodociągowych. Prócz tych na własną rękę prowadzonych spekulacyj, grał w agio do współki z Katolickim bankiem rzymskim. Leon XIII, zachwycony obrotnością monsignora, zaniechał osobistego zajmowania się spekulowaniem pieniędzmi świętopietrza i odprawiwszy swego pomocnika nazwiskiem Sterbini, powierzył się monsignorowi Folchi, zalecając mu, by równie gorliwie zajmował się temi sumami. Sekretarz komisyi skarbu stanął wówczas u szczytu władzy i znaczenia w pałacu watykańskim. Niestety, było to w przeddzień mającego wybuchnąć kryzysu finansowego, a większość pieniędzy Leon XIII ulokował u książąt rzymskich, spekulujących zaciekle z zapamiętaniem nałogowych graczów. Panowie ci, przedsięwziąwszy zbyt wiele naraz interesów, kupując i odprzedając grunta i domy, zaczęli się plątać w olbrzymich cyfrach wydatków przy budowie setek wznoszących się domów. Brakowało im pieniędzy na dalsze prowadzenie rozpoczętych robót. Papież pożyczył im olbrzymie sumy, otrzymawszy jako gwarancyę wypuszczone akcye. Gdy nastąpiła katastrofa, akcye te stały się bezwartościowemi świstkami papieru. Prócz strat poniesionych w Rzymie, przedsięwziął papież inny interes, nie mniej ryzykowny i w rezultacie zgubny. Za pomocą podstawionych osób chciał założyć Bank kredytowy w Paryżu, mając nadzieję spieniężenia owych rzymskich, zdyskredytowanych akcyj, umieszczając je w bogatych arystokratycznych rodzinach francuzkich. W tym celu puszczono pogłoskę, że papież popiera Bank kredytowy. Na tem przedsiębiorstwie Leon XIII stracił przeszło trzy miliony. Główną część posiadanych milionów papież zaryzykował w Rzymie, grając w agio, spekulując przy budowie domów wznoszonych pod oknami Watykanu, w dzielnicy mającej stanąć na dawnych łąkach przy zamku Świętego Anioła. Papież zdawał się być pociągnięty chęcią zysków a zarazem może zapragnął zdobyć miasto siłą pieniędzy, kupić stolicę, która mu została przemocą wydarta. Wszystkie te sprawy zdecydował papież osobiście, monsignor Folchi nigdy bowiem nie ryzykował sum ważniejszych bez wyraźnego upoważnienia Leona XIII. Jednakże, gdy wybuchła katastrofa, papież się usunął i cała odpowiedzialność spadła na monsignora. Wobec straszliwego pogromu, papież zapomniał o swej zaciekłości w uganianiu się za olbrzymiemi zyskami, których pragnął na to, by Kościół stał się wszechwładną potęgą, dzierżącą w swem ręku przewagę kapitału. Marzenia papieża prysły wobec zaszłej katastrofy a monsignor Folchi stał się odpowiedzialnym sprawcą całego zła. Z powodu wyniosłości swego obejścia był on ogólnie nielubiony przez kardynałów, zwłaszcza przez kardynałów członków nadzorczej komisyi skarbu, którzy uważali posiedzenia komisyi za zupełnie zbyteczne wobec faktu, że absolutnym panem i zarządzającym wszystkiem był on jeden; zbierano się więc na obrady tylko dla formy, bo nie chciał nawet komunikować szczegółów obmyślanych przez siebie spekulacyj. Teraz więc, gdy zaszła katastrofa pochłonęła całość skarbu, kardynałowie, zmówiwszy się pomiędzy sobą, nastraszyli papieża, który natychmiast usunął monsignora Folchi. Napróżno błagał on o możność widzenia się z papieżem, spadła niełaska była nieodwołalną i Leon XIII nie dopuścił go do siebie, jakby mszcząc się na nim za własne swoje winy, a przynajmniej za wspólność roznamiętnionych rojeń zawładnięcia pieniężnym rynkiem stolicy. Monsignor Folchi usunął się bez szemrania, z przykładną pokorą szczerze pobożnego kapłana, i nikt nigdy z ust jego nie słyszał skargi, ani też sekretu tajemnic jemu i papieżowi wiadomych. Ztąd też pochodzi okoliczność, że nikt właściwie nie wie, jaką sumę stracił skarb watykański podczas kryzysu spadłego na Rzym zamieniony w szulernię. Jedni mówią, że straty wynoszą dziesięć milionów, a inni, że dochodzą do trzydziestu milionów. Najprawdopodobniejszą będzie cyfra pośrednia, to jest piętnaście milionów.
Tu Narcyz opowiadanie swoje przerwał i dopiero, zjadłszy kotlety jagnięce z pomidorami i oczekując na przyniesienie kurczęcia pieczonego w cieście, dokończył słowami:
— Przez lata ubiegłe od owej chwili Leon XIII zapełnił szczerbę uczynioną w skarbie... Miał czem, albowiem świętopietrze przynosi mu obfite miliony, z których nigdy nikomu nie zdaje rachunku, rozporządzając dowolnie jak swoją osobistą własnością. Wiem wszakże napewno, że doznane niepowodzenia nie uleczyły go od namiętności gry... i spekuluje w dalszym ciągu, tylko znacznie ostrożniej. Zaufanie swe złożył dziś w ręce także jednego ze swoich prałatów... podobno że monsignor Marzolini załatwia wszystkie sprawy pieniężne papieża... Prawdę powiedziawszy, nie dziwię się Leonowi XIII! Trzeba, żyjąc, zastosowywać się do swej epoki, a wszak współczesna nam epoka wyniosła znaczenie kapitału na pierwszorzędne i najważniejsze stanowisko!...
Podczas długiego opowiadania Narcyza, Piotr słuchał uważnie, czując wzrastający w sobie lęk a zarazem bezdenny smutek. Prawda, że wszystko miało swoją racyę i nie było w tem żadnego nadużycia, lecz dotąd nigdy o tem nie myślał, nigdy niczego podobnego nie przypuszczał, marząc o papieżu jako o najwyższym kapłanie, dusz pasterzu, wysoko, daleko uniesionym ponad nędzę kłopotów doczesnego porządku. A więc ten papież, ten ojciec duchowny wszystkich maluczkich i cierpiących, spekulował na gruntach i domach, grał na giełdzie, umieszczał majątek Kościoła w bankach żydowskich! Praktykował lichwę, wyciskał pot zysków z pieniędzy! On, on, ten następca apostoła, kapłan Chrystusowy, przedstawiciel Jezusa z Ewangelii, naturalny opiekun wszystkich nędzarzy tej ziemi! Ach, jakże straszną przytem była myśl i jak bolesną pewność, że tam, w tym Watykanie, w komnacie sypialnej papieża, w skrytkach jemu jednemu wiadomych, znajdują się nagromadzone stosy milionów wciąż pracujących, mnożących się i umiejętnie obracanych z całą znajomością sztuki wytrawnych giełdziarzy, podczas gdyż tuż pod oknami pałacu papiezkiego, wśród murów niedokończonego miasta mrze z głodu rzesza wynędzniałych istot, gnijąc na cuchnących barłogach. Czyż papież nie wie o rozgrywających się tam dramatach najsroższej nędzy?... Czyż nie wie, że są tam matki krwią swoją a nie mlekiem karmiące niemowlęta?... Tysiące mężczyzn pozbawionych zarobku?... Konający ludzie z głodu, starcy przedwcześnie nędzą sterani i dogorywający bez wsparcia, bez żadnej w chorobie opieki! Ach, Boże wielkiego miłosierdzia! Boże miłości, gdzie jesteś!... Czemuż spuszczasz na świat takie próby i takie przeznaczenia!...
Piotr truchlał ze zgrozy. Opanowawszy się nieco, znów myślał: prawda, że Kościół ma swoje materyalne potrzeby i nie może żyć bez pieniędzy. Papież stojący na czele Kościoła daje dowód wielkiej przezorności, myśląc o zabezpieczeniu tych wszystkich nieodzownych wydatków i głębokim jest politykiem, pragnąc potęgi swego skarbu, bo jedyny to sposób, by mógł walczyć z przeciwnikami Kościoła, by mógł stawiać opór ich szkodliwemu działaniu. Lecz jakie to wszystko boleśnie poniżające! Kościół zstępuje z przynależnych sobie wyżyn, z bozkości swego tronu, by stać się stronnictwem, międzynarodowem olbrzymiem stowarzyszeniem, zorganizowanem w celu podboju i władzy nad światem!
Wszystko to krążyło w kole dramatycznem. Nawet istnienie tego papieża cechował głęboki tragizm. Papież zamknął się w murach swojego pałacu i nazywał pałac ten więzieniem, chociaż z setek okien Watykanu patrzeć mógł na Rzym cały, na obszary Kampanii, na dalekie szczyty gór ciągnących się długim łańcuchem. W każdej porze roku i dnia, mógł spoglądać na miasto leżące u stóp Watykanu, ale widok tego miasta rozdzierał mu serce, wszak to była jego prawowita dziedzina, jego gród, który przemocą został mu zabrany, straty tej nigdy nie odboli i do ostatniego swego tchnienia słać będzie światu jęki pełne bólu, domagając się przywrócenia utraconej własności. Zamknięty w ciszy swego schronienia, papież z okien swych widział codziennie czynione zmiany w mieście noszącem piętno papieży królów, widział jak rozcinają starożytne dzielnice szerokością dróg nowych, widział rozrastający się biały pierścień budujących się domów, otaczających jakby ramą zrudziałe odwieczne siedziby środkowego przedwiecznego miasta. Papież patrzał na to samowolne rozporządzanie się zdobywcy i chwycił go gniew, złączony z bólem. W nadmiarze boleści wpadł w szał sobie dotąd nieznany i począł nowe tworzyć plany, zapragnął zgarnąć ku sobie korzyści z piękności nowego Rzymu. Lecz obliczenia zawiodły starca i zaprzepaścił całe mienie Kościoła, mienie powierzone jego pieczy, nadszarpnął swą opinię, wdając się w tę awanturę tragiczną, która nań spadła jak przynależny okup za winy. A grzesznym tu był ktoś wyższy nad monarchów tego świata, grzesznym był posłannik Boga, widomy jego przedstawiciel, Bóg we własnej osobie, bo papież Bogiem będący w oczach bałwochwalczego chrześciańskiego tłumu!
Śniadanie już miało się ku końcowi, na stole postawił służący deser, złożony z sera koziego i owoców. Narcyz, skubiąc ziarnka winogrona, podniósł oczy w stronę pałacu watykańskiego i zawołał wesoło:
— Masz racyę, księże Piotrze... i ja teraz widzę białą, nikłą postać nieruchomie stojącą po za szybami sypialni papiezkiej.
Piotr nie spuszczał z oczu tego okna, i wciąż patrząc w tamtą stronę, rzekł zwolna:
— Tak, tak... postać znikła a teraz znów powróciła... i stoi nieruchoma, biała...
— Cóż chcesz, papież musi się często nudzić... więc dla rozrywki patrzy przez okno... a można mu pozazdrościć widoku, jaki ma z okien swej sypialni... na taki widok możnaby patrzeć bezustannie i zawsze z nową rozkoszą...
Przed samym przyjazdem do Rzymu, Piotr, wyobrażał sobie, że pałac watykański, w którym papież zamknął się jako więzień, jest gmachem ponurym i otoczonym wysokiemi murami. Nikt mu bowiem nie powiedział, że Watykan wznosi się na wyżynie i że papież ze swych okien widzi Rzym cały i olbrzymi po za miastem horyzont. Jaki to był widok, Piotr dobrze już teraz wiedział, patrzał nań bowiem z wyżyn Monte Gianicolo, a następnie podziwiał go, zwiedzając loże Rafaela, oraz będąc na szczycie kopuły bazyliki św. Piotra. Uprzytomnił sobie teraz ów wspaniały widok, chcąc nań patrzeć równocześnie z Leonem XIII. A więc w pośrodku pustynnych obszarów Kampanii, obwiedzionej rąbkiem gór Albańskich i Sabińskich, papież widział owo miasto o siedmiu pagórkach. Monte Gianicolo ukoronowane zielenią ogrodów willi Pamphili; Monte Aventino już tylko z trzema kościołami ukrytemi wśród drzew o bujnych i wysokich konarach; Monte Celio nieco na uboczu, mało zabudowane, lecz pokryte wonnemi ogrodami drzew pomarańczowych przy willi Matei; Monte Palatino z rzędem ciemnych cyprysów u szczytu, cyprysów jakby wyrosłych na grobach cezarów; Monte Esquilino ze smukłą wieżycą kościoła Santa Maria-Maggiore; Monte Viminale podobne do olbrzymiej kopalni kredowego kamieniołomu świeżo bowiem zbudowana tam nowa dzielnica stolicy raziła jaskrawą białością, której ton mógł złagodnieć dopiero z latami; Monte Campidoglio, starożytny ołtarz Jowisza, Kapitol, wzgórze promienne sławą, a dziś ledwie wyróżnić się dozwalające kwadratową wieżą na pałacu Senatu; Monte Quirinale z długą fasadą pałacu królewskiego, brutalnie żółtą i odskakującą naprzód od tła ciemno-zielonych ogrodów. A prócz Santa-Maria-Maggiore, ileż kościołów widział papież z okien swej sypialni. Wszystkie bazyliki! San Giovanni in Laterano, tę kolebkę papieztwa, San Paolo fuori le mura, basilica Santa-Croce, Santa Angella! Wszystkie kopuły Gesù, San-Andreo-della-Valie, San-Carlo, San-Giovanni-di-Fiorentini! Wszystkie kościoły Rzymu, wszystkie czterysta kościołów, nadających miastu postać świętego grodu o niezliczonych wieżycach i krzyżach. Widział wszystkie sławne pomniki mówiące o dawnej chwale, potędze i dumie Rzymu, zamek świętego Anioła, ten grobowiec cesarzów rzymskich, zamieniony w warownię stolicy papiezkiej; widział bielejącą linię innych grobowców ciągnących się wzdłuż Via Appia; widział kolosalne ruiny starożytnej Romy, łaźnie Karakalli, dom Septyma Sewera, kolumny, portyki, łuki tryumfalne, wspaniałe wille i pałace kardynałów z epoki Odrodzenia, pałac Farnese, pałac Borghese, willę Medici, i tyle innych wyróżniających się dachem i fasadami wśród tłumu pospolitych domów. Lecz najbliżej, tuż pod swemi oknami, nieco na lewo, widział papież ohydną szpetotę niedokończonej dzielnicy na dawnych łąkach po za zamkiem świętego Anioła. A gdy w popołudniowych godzinach przechadzał się po ogrodzie watykańskim ciągnącym się na płaskowzgórzu, otoczonym murem fortecznym Leona IV, papież nie mógł uniknąć widoku na rozkopaną, przewróconą, wstrętnie podziurawioną dolinę u stóp Monte Mario, gdzie kopano glinę i wypalano cegły w znacznej liczbie założonych podczas gorączkowego obłędu budowlanego cegielni. Zielone stoki pagórka poprzedzierały żółte długie szramy wijące się w różnych kierunkach, oddawna wygasłe piece cegielni sterczą, zwolna waląc się w gruzy. Tak, ilekroć razy papież stanie przed oknem swej sypialni widzi tuż w swoim sąsiedztwie smutne te rumowiska dawnych cegielni i smutniejsze jeszcze ruiny niewykończonych domów, wśród których osiadł najnędzniejszy lud Rzymu, gnijąc w brudzie i konając w męczarniach głodowych...
Piotrowi wydało się wszakże, że ta biała postać widniejąca tam wysoko za szybą pałacu watykańskiego, że ten Leon XIII tak często myślą jego wywoływany, musi najczęściej słać swe spojrzenia ku wzgórzu palatyńskiemu, temu cmentarzysku pałaców, gnieździe cezarów, dziś smutnie uwieńczonemu koroną czarnych cyprysów. Leon XIII, wpatrując się w to wzgórze, musiał odbudowywać w swych marzeniach dawne dumne pałace władców Rzymu. Musiał widywać cienie starożytnych cezarów odzianych purpurą, i pytał ich jako swych poprzedników na tronie, jak postąpić, co uczynić, by znów pochwycić berło nad światem, by znów zawładnąć narodami wszystkiemi. Pałające oczy starca watykańskiego, porzuciwszy wywoływaną przeszłość wzgórza palatyńskiego, spojrzały w lewo i spoczęły na Kwirynale. Godzinami wpatrywał się pogrążony w myślach nad tą nową władzą osiadłą tuż naprzeciwko jego tronu. Watykan i Kwirynał przedzielała tylko dolina Tybru, cała zapełniona domami średniowiecznego Rzymu i pałacami z epoki Odrodzenia. Stanąwszy w oknach swoich rezydencyj, papież i król mogli się wzajemnie widzieć, a za pomocą zwykłej lornetki teatralnej mogli rozpoznawać rysy swoich twarzy. Patrzą na siebie i walczą o lepsze, kto kogo przezwycięży, kto całość władzy pochwyci, ku któremu z nich dłonie wyciągnie lud zamieszkały w tych szarych domach, zalegających dolinę... Wieczny to bój, pełen tajemniczych zagadnień! Kto zwycięży, kto?... Czy kapłan, pasterz dusz ludzkich — czy monarcha, władca ciała ludzkiego?...
Piotr zapytywał sam siebie, jaki mógł być wątek marzeń papieża, gdy wzrokiem wybiegał po za Rzym, po za Kampanię, góry Sabińskie i góry Albańskie, gdy wzrokiem duszy biegł w dal, obejmując całe chrześciaństwo. Od lat tylu zamknięty w swem więzieniu, cóż wiedział papież o świecie żyjących?... Jakie odgłosy dolatywały po za mury Watykanu?... Co myślał o dążnościach nowożytnego społeczeństwa?... O ile prawda była mu znaną, temu starcowi, patrzącemu tylko z okna swej sypialni na obszar całego świata. Z wyżyn pagórka wyminalskiego musiał go chociażby czasami dolatywać świst lokomotywy, a ten przeciągły odgłos mówić musiał o nowej cywilizacyi opartej na wiedzy, o ludach łatwością komunikacyi zbliżonych, o ludzkości domagającej się światła, prawdy, wyswobodzenia.
A może, śląc wzrok tęskny ku równinom zachodu, po za któremi kołysały się niebieskie morskie fale, papież marzył o własnem swojem wyswobodzeniu?... A może chciał a przynajmniej marzył o zerwaniu z tradycyą o rzuceniu Rzymu, starodawnego siedliska papieży, i wyszukaniu nowej stolicy, kiedy posiadaną wydarto mu i na zawsze zabrano... Wszak musiały dojść do niego posłuchy o wzrastającej sile Kościoła w dalekich krainach po za Oceanowych. W tej pełnej życia Ameryce wszak roiło się od ambitnych biskupów, którzy podbijali lud pod swoją władzę. Dla kogóż pracowali?... Dla siebie samych... czy też dla niego... dla głowy Kościoła, najwyższego kapłana, papieża siedzącego na tronie rzymskim stolicy apostolskiej?... Zamknięty w odosobnionym od świata Watykanie, nie mógł z dostateczną bacznością śledzić działalności tych biskupów, a upierając się, by pozostać nadal więźniem watykańskim, skrępowanymi więzami dogmatu, nie byłże narażony na ewentualną konieczność zerwania z tym tworzącym się zdala nowym Kościołem?... Jakby mroźny wiatr schyzmy, dolatywał go z oddalonych krain po drugiej stronie oceanu, czuł złowrogi jego powiew i wzrastający niepokój w swem sercu. I to pchnęło go na drogę pokojowej dyplomacyi. Za pomocą względnej pobłażliwości, chciał pochwycić w swe ręce wszystkie rozproszone siły i wpływy Kościoła, zamykając oczy na dość samowolne działania niektórych biskupów, posuwając tolerancyę do ostatnich możliwych ze swej strony kresów, zapragnął podbić lud i stanął po jego stronie, często przemawiając w jego sprawie, broniąc przeciwko chwiejącym się władzom świeckim. Lecz czyż mógł iść dalej jak zaszedł?... Czyż mógł się wyrzec powierzonej spuścizny, przekazanej tylu wiekami?... Tradycyą związany, musiał się zasklepiać w ścisłości katolickiej formuły. Wiedział, że siłę jego stanowi ta wszechpotężna władza duchowa, władza moralna, sięgająca po za świata doczesność i że promienny, tajemniczy jej urok, rzuca mu ludzkość pod nogi, tłumy kornemi czyni, przyciąga pątników, ujarzmia wrażliwe serca kobiet, mdlejących z miłości u stóp jego tronu... Lecz czyż władzę tę unieść może, porzucając Rzym na zawsze?... Wszak opuściwszy Rzym i zrzekłszy się tem samem rojeń o świeckiej wszechwładzy, uczyniłby największy z przewrotów, przeniósłby punkt ciężkości całego katolickiego świata, przestałby być sobą, przestałby sprawiać urząd następcy Chrystusowego apostoła, najwyższego kierownika rzymskiego katolicyzmu, a stałby się naczelnikiem, twórcą czegoś innego.
Jakież różnorodne i niepokojące myśli musiały oblegać tego starca, gdy patrząc na świat z okien swego pałacu, dumał nad koniecznością odmiany! A jednak wszystko mu o niej mówiło! Korowód zmąconych jeszcze obrazów snuł przed nim formy nowej religii. Tworzące się jej elementy czuł pod stopami swojemi, wdychał je wraz z powietrzem, odgadywał powstającą i coraz to możniejszą ich siłę, trwożył się nią, z niepokojem słysząc ruch nowy, tętniący na wszystkich krańcach horyzontu. Piotr, wciąż zapatrzony w okno pałacu watykańskiego, poczuł nagle, że rysująca się po za szybami biała, nieruchoma postać papieża dyszała dumą, upewniała się, że odniesie zwycięztwo nad wszystkiemi powstającemi prądami. Jeżeli siły mu w tem zbraknie, cud się ukaże i za niego zwycięży! Tak więc, jeżeli nie on osobiście, to jego następca wejdzie w powrotne posiadanie Rzymu. Wszak Kościół jest wieczny i całą ma przyszłość przed sobą, dziś uciemiężony chwilowo, jutro tryumfować będzie. A dla czegóżby ta chwila rzeczywiście jutro nie miała nastąpić?... Dlaczegóżby tym tryumfującym papieżem nie miał być on, Leon XIII?... Bóg wszystko może!... Jeżeli taką jest wola Boga, stanie się to natychmiast, pomimo skojarzonego i przeciwdziałającego motłochu ludzkiego, pomimo logicznej niemożliwości faktu. Karta historyi odwrócić się może zaraz i Rzym przywróconym zostanie prawowitemu władcy. Ach, jakiż słodki będzie ten powrót zbłąkanej owieczki! Jak czułością wezbrane serce pasterza zadrży radośnie i po ojcowsku powita korzący się i oddający Rzym ten ukochany! Rzym ten upragniony, przez lat tyle przez najezdcę poniewierany, plugawiony, szpetotą nowych domów pstrzony i kalany! A może Leon XIII myślał teraz właśnie, co pocznie wtedy, z tą olbrzymią dzielnicą niewykończonych domów, rozpoczętych tuż w pobliżu Watykanu. Czy zburzy je... czy też pozostawi jako dotykalny dowód szaleństwa najezdcy?... I tak marzenia swe snuł dalej Leon XIII, wyobrażając sobie że nagła zmiana zajść może lada chwila, a jakąkolwiek ona będzie, to lepszą być musi od obecnego stanu; woli rzeczpospolitą niż panowanie sabaudzkiego domu! Bo dla czegóżby miał się lękać federacyjnej rzeczypospolitej?... Włochy podzieliłyby się wtedy na dawne polityczne grupy, na dawne księztwa, oddanoby mu Rzym i uznano w nim protektora i opiekuna nowo utworzonej formy rządu. Odzyskawszy w ten sposób przynależne sobie stanowisko we Włoszech, papież sięgał myślą dalej, ku Francyi, ku Hiszpanii, kto wie, może nawet Austrya przyłączyłaby się do wielkiej federacyi południowych państw europejskich i zakwitłyby katolickie Stany zjednoczone w Europie, wierne Rzymowi, w papieżu uznające swego prezydenta. Po tym pierwszym tryumfie nastąpiłyby inne. Dysydenckie narody oświecone łaską niebieską zrzekłyby się schyzmy i wszystkie schylićby przyszły głowę przed władzą Namiestnika Chrystusowego. Jedenby wtedy zajaśniał Kościół i jeden byłby tylko pasterz nad ludźmi! Dojść do tego mógł tylko jedną drogą, wspierając się jawnie na demokracyi, tym coraz to potężniejszym prądzie nowoczesnego społeczeństwa.
Z marzenia swego o Leonie XIII, Piotr został zbudzony wykrzyknikiem Narcyza:
— Patrz na te posągi na kolumnadzie. Czy widzisz, jakie zachwycające przybierają tony?...
Kazawszy podać czarną kawę i niedbale paląc cygaro, Narcyz wpadł w seryę swych wyrafinowanych uniesień estetycznych.
— Czy widzisz, księże Piotrze, jakie te posągi są teraz różowe i to różowością graniczącą z liliowemi tonami... możnaby przypuścić, że w tych aniołach wykutych z kamienia krąży krew niebieska... Ach to słońce tutejsze! To słońce po nad Rzymem jaśniejące, jakich nie tworzy ono cudów! Tym posągom wlewa życie nadprzyrodzone, życie nadziemskie... bo powiadam ci, że one żyją... ileż razy widziałem uśmiechające się ku mnie ich twarze!... A gdy zmrok zapada, gdy słońce ostatnie śle promienie, aniołowie nad tą kolumnadą budzą się z odrętwienia i dłonie wyciągają ku ziemi... Ach, Rzymie! Ty, Rzymie przedziwnych rozkoszy!... Rzymie, cudem świata będący! Rzymie, byle żyć wśród drogocennej twej piękności, wyrzec się można wszystkiego! Podziwiając twoją niezrównaną okazałość, poprzestać można na samem tylko wdychaniu twojego powietrza!... Tutaj można być nędznym jak Job a czuć się niewysłowienie szczęśliwym, bo upojonym rozkoszą podziwu rzeczywistego piękna!... Rzymie, Rzymie, modlę się do czaru, jaki roztaczać na nas raczysz!
Piotr spojrzał na Narcyza nieco niedowierzająco, albowiem przypomniał sobie jak jasno i trzeźwo mówił dziś o kwestyach finansowych, jaki był zwięzły i suchy w obliczeniach sum zaprzepaszczonych w ową nieszczęsną, niedokończoną dzielnicę miasta, dzielnicę będącą ropiejącym wrzodem, osiadłą w pobliżu zamku św. Anioła. Ach, ileż tam nędzy się teraz gnieździ! Ile cierpienia! Serce Piotra wezbrało bezgraniczną litością dla nędznego tłumu tamtejszej biednej ludności. Z bolesnym smutkiem myśleć począł nad niesprawiedliwością społeczną, skazującą większość na życie męczeńskie, na istnienie bydląt sponiewieranych i wyklętych, pozbawionych wszelkiej radości i wiecznie łaknących okruszyny chleba! Znów oczy Piotra spoczęły na oknie sypialni Leona XIII. Zdawało mu się, że biała postać stojąca po za szybami wzniosła rękę, jakby błogosławiąc. Wszak papież z wyżyn Watykanu, błogosławić zwykł nietylko Rzym lecz Włochy, wszystkich wiernych, całe chrześciaństwo. Ach, czemuż to błogosławieństwo tak czczą było formułą! Czemuż było tak ironicznie bezsilnem! Od tylu wieków spływając na wierne Kościołowi kraje nie ukoiło ani jednej łzy, nie usunęło ani źdźbła niesprawiedliwości szalejącej nad ludźmi. Nie nakarmiło ani jednego nędzarza, konającego z głodu tuż pod oknami błogosławiącego papieża...




IV.

Nad wieczorem, Benedetta kazała poprosić Piotra, by zechciał zejść do salonu, bo pragnie z nim pomówić. Zastał ją rozmawiającą z Celią, która właśnie szczebiotała pieszczonym swym głosem:
— Tak, widziałam Pierinę... Tak, tak, i wiesz, widziałam ją idącą w towarzystwie Daria... lecz nie, to nie tak było... Pierina, wiedząc, że może go zobaczyć podczas spaceru na Pincio, czekała, by się jej ukazał... a gdy zobaczyła, rozpromieniła się cała a on się do niej uśmiechnął... natychmiast wszystko pojęłam... Ach, jaka ona piękna, jaka piękna!
Benedetta uśmiechała się, słuchając i żartowała z entuzyazmu Celii, jednakże coś smutnego osiadło na jej twarzy, bo czuła, że ta miłość Pieriny dla Daria jest silna, żywiołowo porywająca. Benedetta, godząc się z koniecznością położenia, zgadzała się, by Dario używał swobody, by się bawił i uczęszczał gdzie zechce, bo był przecież młodym i nie ślubował czystości, nie będąc księdzem. Lecz ta Pierina zbyt silnie go kochała, to mogło go pociągnąć... mógł się zapomnieć ze względu na jej nadzwyczajną piękność. Niepokój swój Benedeta zdradziła, odwracając rozmowę w innym kierunku.
— Siadaj, drogi księże Piotrze... Dobrze, żeś właśnie nadszedł w tej chwili, bo zaczęłyśmy obgadywać bliźnich... Mój Dario ma sławę zdobywcy serc niewieścich... wszystkie kobiety w Rzymie są w nim rozkochane... Ogólne jest przypuszczenie, że białe bukiety z któremi Tonietta jeździ od paru tygodni po Corso i po Pincio, są codziennemi darami mojego Daria...
Celia z wielkiem ożywieniem i przejęciem zawołała, ujmując rękę przyjaciółki.
— Ależ to nie są przypuszczenia, moja najdroższa... to pewność... najzupełniejsza pewność... Z początku myślano, że te kwiaty Tonietty pochodzą od młodego Pontecorvo, inni sądzili, że od porucznika Moretto... Mnóstwo było przypuszczeń i tylko tem się zajmowano podezas spaceru... Ale dziś wszyscy wiemy, że kwiaty pochodzą od Daria... i że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Dario o tem wie wybornie, temi dniami widziano go w teatrze, a podczas przerwy ukazał się w loży Tonietty...
Słuchając rozmowy, Piotr przypomniał sobie, że podczas spaceru z młodym księciem Boccanera w ogrodzie na Monte Pincio, widział Toniettę. Dario mu ją pokazał jako jedną z rzadkich dam pół-świata, któremi zajmowało się arystokratyczne kółko towarzyskie w Rzymie. Przypomniał sobie nawet szczególniejszy obyczaj Tonietty, która miewała bezinteresowne miłostki i od chwilowego wybrańca swego serca przyjmowała jedynie białe róże, a jadąc na spacer kładła obok siebie kwiaty od ukochanego, intrygując niemi spotykane damy, które z podnieconą ciekawością siliły się odgadnąć od kogo one pochodzą?... Od śmierci starego markiza Manfredi, Tonietta zamieszkiwała w ładnym pałacyku, pozostawionym jej wraz z całym majątkiem przez markiza. Powóz jej i konie wymieniano jako jedną z najpiękniejszych uprzęży w Rzymie. Ubierała się z wielkim wykwintem a zarazem prostotą, tylko kapelusze miewała ekscentryczne i psujące całość umiejętnie dobranego stroju. Utrzymujący ją bogaty anglik był teraz nieobecny, wyjechał w podróż przeszło od miesiąca.
W dalszym ciągu, mówiąc o Toniecie, Celia powtarzała z naiwnem przeświadczeniem.
— Ona jest ładna... zupełnie ładna... zwłaszcza lubię łagodność jej oczów... ale nie można jej urody porównywać z pięknością Pieriny... bo taki cud piękności jest rzadkością nad rzadkościąmi... Tonietta jest milutka... i można z przyjemnością pieścić oczy jej widokiem...
Benedetta nieco spochmurniała na wzmiankę o Pierinie. Pozwalała, by Dario gustował w piękności Tonietty, wiedziała bowiem, że to chwilowy tylko pociąg, doraźna rozrywka... lecz tamta, z tą nadzwyczajną urodą dziewczyna, przytem namiętnie rozmiłowana, niepokoiła ją i drażniła niemile; panując wszakże nad sobą, rzekła z uśmiechem:
— Biedny mój Dario, więc to on rujnuje się obecnie na białe róże dla Tonietty!... Gdy go zobaczę, będę go prześladowała białemi różami... Ale te wszystkie kobiety rozkochujące się w nim do szału, gotowe mi go zabrać... na szczęście wkrótce się to może skończy... bo sprawa rozwodu wstąpiła na lepszą drogę... Proces rozpoczyna się na nowo... i ciocia wyszła właśnie na miasto... żeby poczynić nieodzowne starania... trzeba zawsze zapewnić sobie poparcie...
Celia wstała, chcąc się pożegnać, w chwili, gdy Wiktorya wniosła zapaloną lampę, bo zmierzch już był zupełny. Piotr też powstał z fotela, lecz Benedetta zwróciła się w jego stronę, mówiąc:
— Księże Piotrze, nie odchodź, jeżeli łaska, bo pragnę z tobą pomówić...
Celia już zaczęła się żegnać z przyjaciółką, gdy chwyciła ją nagła ciekawość dowiedzenia się bliższych szczegółów o tych dobrych wieściach o procesie. Dopytywała się, kiedy sprawa się ostatecznie rozstrzygnie i czy ślub Daria z Benedettą zaraz potem nastąpi. Na samą myśl o ślubie Benedetty, rozradowana Celia zaczęła ją obsypywać pocałunkami.
— Ach, moja najdroższa... jakże się cieszę... jak podzielam twoją radość... Więc masz nadzieję?... Masz pewność że Ojciec święty zdejmie z ciebie dotychczasowe pęta?... będziesz wolna... i zaraz poślubisz Daria!... Ach, moja miła, co za szczęście... co za wielkie szczęście!... Jaka z was będzie prześliczna para... jak wy pięknie przy sobie wyglądacie!... Może nasze szczęście razem nastąpi, może równocześnie ślub będziemy brały!... Bo i u mnie wszystko się ma na lepsze... widzę już wybornie, że ojciec i mama zaczynają mieć dosyć tej bezustannej wojny z mojego powodu... Wczoraj znów wydarzyła się okazya powtórzenia zwykłej mojej piosenki... powtarzam ją coraz to spokojniej, lecz ze wzrastającą stanowczością... Otóż ledwie skończyłam mówić: „Chcę mieć za męża Attilio, i dotąd będę prosić i czekać aż go dostanę“, ojciec mój wpadł w szalony gniew, z uniesieniem wymyślał mi od najgorszych wyrazów, groził pięścią, wreszcie wrzasnął, zwróciwszy się do mamy: „Dajże jej tego Attilia i niechaj więcej o tem nie słyszę!“ Ucieszyłam się... ach, jakże ja się ucieszyłam! Pojmujesz, moja najdroższa, że po tem co ojciec powiedział... lada dzień mogę się spodziewać że ustąpią... i Attilio będzie wreszcie mój! Tylko mój i mój na zawsze!
Piotr i Benedetta nie mogli się powstrzymać od głośnego śmiechu, patrząc na rozpromienioną i ucieszoną twarz Celii. Dziewicza piękność jej twarzy, zwykle biała jak lilia, zarumieniła się nieco z nadmiaru radości, wyrażającej nieskończoność zachwytu a zarazem niebiańskiej niewinności.
Raz jeszcze uściskawszy Benedettę, Celia wyszła, zabierając z sobą pannę służącą, która czekała na nią w pierwszym salonie.
Gdy pozostali sam na sam, Benedetta, wskazując Piotrowi krzesło i siadając tuż obok, rzekła pośpiesznie:
— Kochany księże Piotrze, polecono mi, bym ci udzieliła pewnej ważnej wskazówki, co do dalszego zachowania się w Rzymie. Wiadomość o twojem przybyciu narobiła sporo hałasu i przypisują ci ogólnie najdziwaczniejsze zamiary i dążności. Książka twoja jest uważana za bardzo szkodliwą, ma ona być od początku do końca nawoływaniem do schyzmy, ty zaś masz być ambitnym i przewrotnym człowiekiem, który, wyzyskując pojawienie się twej książki w Paryżu, przybyłeś do Rzymu dla uczynienia tem większego rozgłosu swojemu dziełu — słowem przypisują ci chęć wywoływania skandalu. Otóż polecono mi, bym cię ostrzegła, że jeżeli zawsze trwasz w chęci widzenia się z Ojcem świętym i bronienia przed nim napisanej przez siebie książki, to należy się postarać, by najpierw o tobie zapomniano... w tym celu, nie pokazuj się nigdzie przez kilka tygodni, żyj w ukryciu, wyczekując sposobniejszej chwili dla dalszych twoich zabiegów...
Piotr czuł się na razie oszołomiony temi słowami. Ależ oni wszyscy do szaleństwa chcą go doprowadzić postępowaniem swojem; sami mu nasuwają myśl schyzmy i skandalu, uwalniającego go na zawsze z pod takiego pełnego krzyczącej niesprawiedliwości ucisku. Zużyją jego cierpliwość bezustannem odkładaniem terminów, ciągiem osłabianiem jego energii, drobnemi lecz drażniącemi niepowodzeniami. Wzburzony, chciał wybuchnąć gniewem, wypowiadając swój protest. Lecz opanował się i machnął tylko ręką zniechęcony, znurzony. Po cóż wreszcie miał wypowiadać swój gniew i swoją gorycz, przed tą piękną, dobrą Benedettą, która najniezawodniej była przekonana, iż oddaje mu przyjacielską usługę... Więc zapytał tylko:
— Niechaj pani zechce mi powiedzieć, kto mi tej rady użycza, za łaskawem pani pośrednictwem?...
Lecz ona nie odpowiedziała, a patrząc na niego z wymownym uśmiechem, dała do zrozumienia, iż jest związana przyrzeczeniem tajemnicy.
Nagłą intuicyą ogarnięty, Piotr zapytał:
— Wiem już... to monsignor Nani... Wszak tak?...
Nie odpowiadając wprost na pytanie, Benedetta z zapałem zaczęła wychwalać monsignora. Jaki on dobry był dla niej! Zgodził się pokierować osobiście sprawą rozwodu, a zatem małżeństwo jej na pewno będzie unieważnione! Mówił o tem z donną Serafiną, która obecnie jest właśnie u niego. Pojechała do pałacu trybunału świętej inkwizycji, by się naradzić nad rozpoczęciem nowych starań. Ojciec Lorenzo, spowiednik ciotki i siostrzenicy, uczestniczył także w naradzie. Był on zawsze za prowadzeniem rozwodowego procesu, za rozerwaniem małżeństwa Benedetty z hrabią Prada, małżeństwa tak gorliwie popieranego przez księdza Pisoni, gorącego patryotę. Benedetta mówiła z wielkiem ożywieniem, wymieniając przyczyny, na których opierała swoje nadzieje:
— Monsignor Nani wszystko może... wszystko co zechce... otóż jestem niezmiernie szczęśliwa, że raczył wziąść w swoje ręce całą sprawę tego procesu... Proszę cię, drogi księże Piotrze, miej i ty cierpliwość... nie buntuj się... a zobaczysz że jeszcze wszystko się stanie, tak jak tego pragniesz...
Piotr spuścił głowę na piersi i milcząc zastanawiał się nad swojem położeniem. Rzym pociągał go nadzwyczajnością piękna i uroku, zwiedzając miasto i okolicę, zaspakajał długoletnie swe pragnienia rozbudzonej ciekawości, zatem przedłużony o kilka tygodni pobyt w Rzymie nie był przykrością, raczej przeciwnie. Prawda, że z drugiej strony rzecz biorąc, to ciągłe odkładanie celu, w którym tu przybył, zużywało jego wolę, zniechęcało go, odbierając odwagę, napawało goryczą bezużyteczności zamierzonego kroku. Lecz czegóż się lękał?... Wszak poprzysiągł sobie, że nie uczyni żadnego ustępstwa, nie zmieni w swej książce ani jednego słowa, a jeżeli tak gorąco pragnie widzieć się z Ojcem świętym, to jedynie dla utwierdzenia się w swych przekonaniach i zamanifestowania swych poglądów o potrzebie nowej wiary. Raz jeszcze w myśli odnowiwszy te postanowienia, przyjęte wobec samego siebie, Piotr zdecydował się pozostać i czekać. Powiedziawszy to Benedecie, zaczął coś mówić, przepraszając za nadużywanie gościnności, udzielonej mu w pałacu. Lecz Benedetta przerwała, mówiąc:
— Nie mów tak, księże Piotrze, bo sprawiasz mi tem przykrość! Ja taka jestem rada z zabranej z tobą znajomości! Musisz zostać z nami aż do końca swego pobytu w Rzymie! Teraz, zdaje się, że szczęście uśmiechnęło się nam i zobaczysz, że tak mój proces, jak i twoja sprawa wezmą inny obrót, razem więc będziemy się radowali...
W ciągu dalszej rozmowy, ułożyli, że Piotr będzie unikał swych codziennych wycieczek do bazyliki i w stronę Watykanu... albowiem bezustannie snująca się po placu czarna jego sutanna zwraca niepotrzebnie uwagę. Obiecał, że przez kilka dni prawie nie wyjdzie z pałacu, a czas ten swobodny użyje na przeczytanie książek, dopełniających wiadomości, jakie miał o historyi rzymskiej i o samym Rzymie.
Światło lampy łagodnie oświetlało wysoki salon, a cisza dokoła panująca uspakajała wzburzenie Piotra. Czuł się nawet szczęśliwym ze sposobności rozmowy z Benedettą. Wybiła godzina szósta, na dworze była już noc zupełna.
— Zdaje mi się, że Jego Eminencya jest dziś cierpiący? — zapytał Piotr.
— Tak, wuj mój jest nieco cierpiący... ale to tylko trochę zmęczenia... Wuj kazał mnie zawiadomić, że zamyka się dziś na cały dzień z don Vigiliem w swoim pokoju, dla dyktowania mu listów... A więc stan jego zdrowia nie może być groźny.
Zapadło chwilowe milczenie. Nagle wpadła Wiktorya, niezmiernie przerażona, i głosem zdyszanym zawołała:
— Nieszczęście... nieszczęście!...
Benedettą zerwała się, nagle pobladłszy i, przeczuwając coś rzeczywiście zatrważającego, spytała:
— Co takiego?.. Mów... mów prędzej!...
— Dario... pan Dario jest na dole... Zeszłam do bramy, zobaczyć czy tam zapalić lampę, bo często zapominają zapalić ją o właściwej porze... gdy wtem, wśród ciemności, potknęłam się o coś leżącego na ziemi... To był nasz Dario... leży tam w bramie... Zdaje mi się, że jest ugodzony nożem...
Straszliwym, pełnym bólu głosem, Benedetta krzyknęła:
— Zabity, umarł!...
— Nie... ale jest raniony... pewnie raniony nożem!
— Zabity, zabity!
— Nie... mówił ze mną... I proszę, błagam, niechaj pani się uspokoi... i ciszej mówi... kazał, bym milczała... nie chce, aby ktokolwiek o tem wiedział... przysłał mnie tylko do pani... do pani jednej... ale stało się... niewiedziałam, że tutaj zastanę księdza Piotra... lecz on dochowa tajemnicy... i zejdzie z nami... pomoże nam... bo same możebyśmy rady nie dały...
Piotr słuchał z przerażeniem. Wiktorya, chcąc wziąć lampę dla poświecenia na schodach, wyciągnęła rękę, lecz ręka ta była cała skrwawiona, musiała się nią dotknąć Daria, broczącego we krwi, w bramie na dole. Benedetta, na widok tej drżącej i zakrwawionej ręki, krzyczeć zaczęła z bólu i z przerażenia.
— Nie ma czasu teraz na rozpacz i na łzy... Zejdźmy na dół w jaknajwiększej ciszy. Biorę lampę, bo trzeba widzieć gdy go brać ztamtąd będziemy... Śpieszmy się, śpieszmy, aby go kto nie zobaczył...
To mówiąc, Wiktorya poszła naprzód, zabierając lampę. We drzwiach, przed sienią, leżał na kamiennej posadzce Dario, musiał tu paść, nie mając siły iść dalej, widocznie raniono go przed samym domem. Leżał nieruchomie, zemdlony, usta miał zaciśnięte, twarz niezmiernie bladą i zamknięte powieki.
Benedetta już odzyskała energię, właściwą rodowi Boccanera, odważnie stawiającemu czoło przeciwnościom. Milcząc, z szeroko rozwartemi oczami, patrzyła bez łez i jęku, nierozumiejąc spadającego nagle ciosu. Któż popełnił to morderstwo?... Dlaczego teraz, o tej godzinie, przed progiem tego starożytnego pałacu?... Krew z rany Daria sączyła się w niewielkiej ilości, bo tylko ubranie było na nim zbroczone. Wiktorya, przekonawszy się o tem, rzekła przyciszonym głosem:
— A teraz zabierajmy go ztąd jaknajprędzej; dobrze się stało, że nie ma odźwiernego... on wiecznie przesiaduje u stolarza naprzeciwko... umizga się do jego żony... i dziś tak, jak zawsze, zapomniał zapalić lampę w bramie... ale może nadejść... więc się śpieszmy... Ja z księdzem Piotrem dam wszystkiemu radę... zaniesiemy Daria na górę... do jego pokoju...
Tylko jedna Wiktorya miała teraz całą przytomność umysłu; była to kobieta zawsze czynna, spokojna i ztąd pochodziła u niej równowaga rozsądku. Benedetta i Piotr z dziecięcem posłuszeństwem, wykonywali co rozkazała, tak bowiem byli wzruszeni, iż nie mieli siły myśleć ani też mówić.
— Contessina weźmie lampę i będzie świecić na schodach... tak, trzeba nieco lampę przysłonić żeby światło padało na stopnie. Ksiądz Piotr niechaj stanie przy nogach... ja wezmę Daria pod ramiona... Wniesiemy go we dwoje... on biedaczek nie bardzo nam zacięży...
Rozpoczął się smutny pochód na górę, po monumentalnych schodach pałacu. Na szczęście, stopnie były nizkie i szerokie, co niemało ułatwiło straszne przenosiny tego rannego ciała ostatniego dziedzica starożytnego pałacu, który już niejedną krwawą scenę widział w swych murach. Na obszernych, jak sale, przerwach pomiędzy schodami, tragiczny orszak zatrzymywał się na chwilę i szedł znów dalej przy drżącem i słabem świetle lampy, trzymanej przez Benedettę wysiłkiem woli i bólu. Szli, milcząc, wśród grobowej ciszy, zalegającej pałac Boccanera. Cisza ta była tak głęboka, że zdawało się słyszeć rozkładające się części starych murów, gotowych się zapaść sufitów, wieki toczyły starożytną budowę gmachu, który przy lada wstrząśnięniu, mógł się zamienić w historyczną ruinę.
Wiktorya niosła ranne ciało swego pana z troskliwością matki i ze spokojem kobiety ufnej w swe siły. Natomiast Piotr, bezustannie będąc w obawie, że się pośliznie na marmurowych stopniach schodów, wysilał się nadmiernie, dysząc już ze zmęczenia. Nieszczęsna grupa z trudem postępująca ku górze, odbijała się fantastycznemi cieniami na ścianach. Wydłużone postacie kurczyły się przy zakręcie balustrady, to znów się wydłużały aż do sklepienia o bogatych rzeźbach i złoceniach.
Mieszkanie Daria, złożone z trzech pokoi, z salonu, sypialni i ubieralni, znajdowało się na pierwszem piętrze, obok mieszkania kardynała. Okna sypialni młodego księcia wychodziły na pałacowy ogród i na Tybr, płynący poniżej. Przebywszy olbrzymiej wysokości schody pierwszego piętra, dalej przedsionek i długą galeryę, należącą już do mieszkania kardynała i tłumiąc odgłos kroków, by nikt ich nie posłyszał idących, wnieśli wreszcie Daria do jego sypialni i położyli na łóżku.
Wiktorya zaśmiała się cichutko, uradowana, że przenieśli rannego, nie budząc niczyjej uwagi.
— Otóż i leży już wygodniej... Niechajże pani nie trudzi się trzymaniem lampy... teraz można ją postawić... oto tutaj na stole... tu najlepiej... Kontenta jestem, że nas nikt nie słyszał i nie widział... prawdziwe szczęście, że donna Serafina musiała dziś wyjechać na miasto... i że don Vigilio jest zajęty u Jego Eminencyi... owinęłam ramiona Daria moją spódnicą... więc ani kropla krwi nie padła na schody... ale jeszcze się o tem przekonam... pójdę tam z gąbką... bo na dole, pewno zostały ślady...
Zamilkła i przystąpiwszy do łóżka, wpatrzyła się w twarz Daria.
— Oddycha... lepiej teraz oddycha... więc niechajże państwo go pilnują, a ja co prędzej biegnę do naszego doktora... jemu można zaufać... doktór Giordano był przy twojem przyjściu na świat moja najdroższa contessino... to człowiek zupełnie nam oddany...
Gdy Wiktorya wyszła, Piotr i Benedetta milczeli dalej, stojąc po obu stronach łóżka, tylko węzgłowiem przypartego do ściany. Drżeli oboje z przerażenia, patrząc na bladą twarz zemdlałego Daria. Wtem Benedetta rozwarła szeroko ramiona, załamała dłonie i poczęła żałośnie jęczeć. Po chwili ucichła i, pochyliwszy się tuż nad twarzą rannego, śledziła przerażającą jej bladość i złowrogo przymknięte oczy. Nadsłuchiwała lekkiego oddechu, który był niezmiernie powolny i słaby. Lecz twarz zaczęła przybierać normalniejszą cerę i Dario otworzył oczy.
Pochwyciła go za rękę, chcąc w tym uścisku wypowiedzieć swoją miłość, swój niepokój a nawet nagłą pociechę jakiej doznała, widząc otwierające się te drogie oczy, a zwłaszcza czując lekki uścisk w odpowiedzi na swoją pieszczotę.
— Ty widzisz mnie?... Ty czujesz mnie przy sobie?... Powiedz... powiedz, ukochany?... Co tobie... co się stało?... Czy możesz nam powiedzieć?...
Milczał i zdawał się być zaniepokojony obecnością Piotra, lecz poznawszy go, pogodził się z tą myślą, wzrokiem szukając, czy jeszcze kogo nie było w pokoju. Po chwili szepnął:
— Nikt nie widział?... Nikt się nie domyśla?... powiedz...
— Nie, nikt nie widział i nikt się nie domyśla, uspokój się, mój najdroższy... Z pomocą Wiktoryi wnieśliśmy cię na górę, nie spotkawszy nikogo.. Ciocia wyszła z domu... a wuj zamknął się w swoim pokoju...
Musiało go to uradować, bo się uśmiechnął:
— Nie chcę, aby ktokolwiek o tem wiedział, bo cała ta przygoda jest niemożliwie niedorzeczna,..
— Powiedz... cóż to takiego?...
Przymknął oczy, będąc już zmęczonym a zarazem pragnąc uniknąć dania odpowiedzi. Jednakże zrozumiawszy, iż lepiej zrobi, mówiąc tymczasowo chociażby część prawdy, rzekł:
— Ktoś ukrył się przy bramie i czekał mojego przyjścia... A gdy nadszedłem, pchnął mnie nożem tu koło ramienia...
Benedetta, drżąc cała, pochyliła się nad Dariem i patrząc prosto w oczy pytała:
— Ale któż to był?... Cóż to za człowiek?... Mów... mów... proszę, powiedz jego nazwisko!...
Dario zaczął coś mówić głosem niechętnym i zmęczonym o człowieku nieznanym i uciekającym wśród ciemności, nawet nie zapamiętał jego rysów. Benedetta znów pobladła i syknęła przez zęby:
— To Prada! Prada chciał cię zabić! Wszak tak?... Nie potrzebujesz przedemną ukrywać... widzisz, że się zaraz domyśliłam...
Wpadła w rodzaj gorączkowego obłędu i coraz głośniej dowodziła:
— Wiem... na pewno wiem, że to on... słyszysz... wiem, że to on!... Nie kto inny tylko on! Prada! Nie mógł mnie posiąść... nie mógł zadowolić swojej żądzy... więc nie chce, bym tobie się oddała... lękał się teraz, że niedługo pobrać się będziemy mogli... więc postanowił cię zabić, woli być mordercą twoim, aniżeli wiedzieć, że mężem moim być możesz!... Ach, znam tego człowieka... on nie przestanie mnie prześladować... zawsze będę nieszczęśliwa z jego powodu... Ach, ten Prada, ten niegodziwy Prada!...
Dario, uniesiony niespodziewaną energią i chcąc co prędzej usunąć to niesłuszne podejrzenie, zawołał:
— Nie... nie! To nie Prada, ani też nikt przez niego nasłany... Przysięgam, że to nie on! Pamiętaj, że ci mówię, że to nie on!
Dario wyrzekł te słowa z taką szczerością i z taką siłą przekonania, że Benedetta nie śmiała dłużej posądzać. Przestała nawet o tem myśleć, na nowo przerażona stanem rannego, uczuła bowiem słabnący uścisk jego dłoni, rękę miał teraz bezwładną, spotniałą i zimną. Zmęczony uczynionym wysiłkiem, na nowo wpadł w zemdlenie, twarz mu zbielała, powieki się zasunęły. Zdawało się, że umiera.
Odchodząc prawie od zmysłów, Benedetta dotykała jego twarzy drżącemi rękoma i przywoławszy Piotra, mówiła urywanemi słowami:
— On... umiera... umiera... już jest zimny... martwy... Boże, ratuj go! Boże, on umiera!...
Piotr silnie wzruszony jej trwożnym niepokojem i jękiem rozpaczy, uspakajał ją o ile mógł:
— To chwilowe omdlenie... zmęczył się, mówiąc zbyt gwałtownie... Czuję bicie jego serca... Błagam, uspokój się pani... doktór zaraz przyjdzie...
Nie słyszała go nawet... w tem, w nadmiarze egzaltowanego wzburzenia, rzuciła się na ukochanego człowieka i leżąc przy nim, tuląc się do niego z namiętną miłością, całowała go i pieściła, zalewając się łzami, szepcząc mu słowa gorącego uczucia:
— Najdroższy... najdroższy!... Czyż ja ciebie mam utracić?... Dario mój, wybacz mi, ja odpychałam cię od siebie... nie chciałam być twoją aż dopiero po ślubie... chciałam czekać... ach, ja niegodziwa... pocóżem nie oddała się tobie, tobie tak bardzo mnie pożądającemu... mogliśmy być szczęśliwi... Lecz ja chciałam dochować przysięgi złożonej Madonnie... wierzyłam, że ona pragnie, bym żyła w czystości... i tę czystość dziewiczą chciałam dochować aż do ślubu naszego, mówiono mi, że tylko takie małżeństwa są szczęśliwe... Ach, najdroższy, najdroższy, po cóż ja obstawałam przy podobnych wierzeniach!... Przecież Madonna nie byłaby odwróciła się odemnie, gdybym była zaznała rozkoszy z tobą!.. Ach a teraz... teraz, jeżeli cię ona zabierze... pierw nim miłością naszą będziemy złączeni... ach, jeżeli mnie ona zawiedzie... jeżeli wydrze cię z moich objęć, pierw nim będę twoją... jaki żal, jaki okrutny żal mieć będę do niej... jakże do końca życia cierpieć będę, żałując, iż z tobą nie zatraciłem duszy!... Wolę nie dostąpić zbawienia... wolę nieba się wyrzec a być twoją... ach, najdroższy... czy słyszysz!... ja pragnę być twoją... złączyć naszą krew z sobą, spoić nasze usta w bezgranicznem oddaniu się miłosnem...
Piotr słuchał z osłupieniem, patrząc na ten miłosny szał Benedetty. Więc to była ta sama kobieta, tak zawsze spokojna, rozsądna, cierpliwa i myślą naprzód zabiegająca, by jak najlepiej zorganizować przyszłe swe szczęście?.. Słyszał jej miłośne zaklęcia, widział ją namiętnie całującą i obejmującą Daria i jeszcze jakby nie wierzył rzeczywistości. Wszak ta Benedetta była zwykle tak dziewiczo skromną, powściągliwą w okazywaniu uczucia, wdzięk jej naiwnej niewinności zdawał się wynikać z głębi jej natury... Widocznie pod nagłem wrażeniem okrutnego ciosu, wzburzyła się w niej namiętna krew rodu Boccanera. Atawizm ujawnił się, bo grożące niebezpieczeństwo pozrywało pęta, krępujące w zwykłych okolicznościach. Jakaż siła była w jej miłości, jaka duma i jakie niepohamowane pragnienie użycia! Domagała się praw swoich naturalnych ze wściekłością, niczem już nieopanowanego uczucia, żądała miłości, której dotychczas nie było jej danem użyć w całej pełni. Wyła teraz z bólu, złorzeczyła śmierci, odpędzała ją od tego łoża, broniła kochanka, bo śmierć, unosząc go, zabrałaby całość jej pożądań, cel życia, dla którego czuła się stworzoną.
Piotr błagał ją:
— Uspokój się pani... uspokój... on żyje... on żyć będzie..
Ale Benedetta, zalewając się łzami i przyciskając się do bezwładnego ciała kochanka wołała z rozpaczą:
— Ukochany mój... zabierz mnie z sobą.... ja bez ciebie żyć nie chcę... mnie bez ciebie życie będzie ciężarem... katuszą... Ja chcę umrzeć wraz z tobą... przyłożę moje serce do twojego serca i wpiję się w ciebie tak mocno... niezmiernie mocno, że umierając, złączę się z tobą i całość z twem ciałem będę stanowiła... Umrę na twem sercu... i nikt nas nie rozdzieli... pochowają nas razem... na zawsze będziemy razem w swych objęciach jak mąż z żoną... śmierć będzie naszem złączeniem... Przyrzekłam ci, że tylko twoją będę na zawsze... więc będę nią, chociażby po śmierci, pod ziemią, we wspólnym grobie i w jednej z tobą trumnie... Ukochany mój,... otwórz oczy!... daj usta twoje... upieść mnie pocałunkiem twoim!... Powiedz, że chcesz, bym z tobą umarła... jednem słowem odezwij się do mnie...
Stare mury ponurego pokoju, drżeć się zdawały od płomiennych, miłosnych zaklęć Benedetty. Osłabła z rozpaczliwego uniesienia i osunęła się na podłogę, głową tylko wsparta o krawędź łóżka, na którem Dario spoczywał jakby martwy. W tejże prawie chwili weszła do pokoju Wiktorya, prowadząc ze sobą doktora.
Doktór Giordano miał lat przeszło sześdziesiąt, był wzrostu małego, głowę miał pokrytą włosami, wijącemi się w srebrne pukle, różowy, starannie wygolony, miał postawę dobrodusznego prałata, widocznie skutkiem leczenia klienteli prawie wyłącznie złożonej z duchownych, przejął się układem ich i stał się do nich podobny. Mówiono, że był rzadkiej zacności i dobroci. Chętnie leczył biednych i nigdy nic od nich nie żądał. Przytem miał wyrobioną opinię człowieka taktownego i umiejącego dochować tajemnic sobie powierzonych. Od lat trzydziestu był doktorem rodziny Boccanera. Wierzono mu i z ufnością oddawano się w jego ręce, nawet kardynał Boccanera nigdy, w najważniejszych wypadkach, nie wzywał do siebie innego doktora.
Ostrożnie, z pomocą Piotra, rozebrał Daria, który z bólu ocknął się z omdlenia. Zbadawszy stan rany, doktór się uśmiechnął i zapewnił, że nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa. Co najwyżej chory pozostanie w łóżku przez trzy tygodnie. Uspokoiwszy obecnych, znów zaczął oglądać ranę i, ulegając zwykłej w Rzymie skłonności zachwycania się sztuką umiejętnych pchnięć nożem, znając się wreszcie wybornie na tego rodzaju ranach, codziennie wydarzających się w jego praktyce wśród biednej ludności, doktór Giordano nie śpieszył się z opatrzeniem rany, znajdując zapewne, że zadaną została z całem możliwem mistrzowstwem. Zwróciwszy się do Daria rzekł:
— Taką ranę nazywamy ostrzeżeniem... Ten, który ją zadał, nie chciał zabić i wymierzył cios z góry na dół... tym sposobem nóż zagłębił się tylko w mięśniach, nawet nie zawadziwszy o kość... Nie ma co mówić, ten który wymierzył to pchnięcie zna się na rzeczy... ogromnie zręcznie zadał ranę...
— Tak, tak... szepnął Dario, wiem, że nie chciał mnie zabić... bo miał ku temu wyborną sposobność... mógł mnie przebić na wylot...
Benedetta nie słyszała tej rozmowy. Od chwili, gdy doktór zapewnił, że rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa, padła na krzesło i była prawie w odrętwieniu. Teraz, gdy opuścił ją straszliwy lęk, podtrzymujący jej energię, osłabła. Była to zwykła reakcya nerwowa. Wreszcie pojawiły się w jej oczach łzy, lecz ciche, słodkie łzy przynoszące ulgę. Po chwili wstała i pochyliwszy się nad rannym, pocałowała go z rozradowaną twarzą i wielką czułością.
Dario rzekł do opatrującego doktora:
— Pragnąłbym, aby nikt nie wiedział, co mnie spotkało... Wprost nie chcę narazić się na śmieszność... Podobno, nikt o tem nie wie, prócz obecnych tutaj, zatem proszę wszystkich o tajemnicę... Zwłaszcza niechaj nikt tem nie niepokoi cioci... i kardynała... słowem nikogo z przyjaciół i ze znajomych...
Doktor Giordano kiwał znacząco głową i dobrotliwie uśmiechnięty zapewnił:
— Dobrze... dobrze... nikt o tem się nie dowie... Powiemy, żeś książę spadł ze schodów i wywichnął sobie ramię... A teraz proszę się uspokoić i jak najprędzej zasnąć... Przyjdę jutro zrana... tylko proszę spać... o niczem nie myśleć... i nie doprowadzać się do gorączki... Do jutra...
Skutkiem rozmowy z Benedettą, oraz skutkiem choroby księcia Boccanera, rozpoczął się dla Piotra odmienny rodzaj życia. Przez pierwsze dni zupełnie nie wydalał się z pałacu, pisząc, czytając a po południu schodził na kilka godzin do pokoju Daria, gdzie zawsze zastawał Benedettę. Przez czterdzieści osiem godzin Dario miał dość silną gorączkę, lecz teraz rana już się goiła i wszystko zapowiadało blizkie wyzdrowienie. Powszechnie myślano, że Dario zwichnął sobie ramię, potknąwszy się na schodach. Do tego stopnia uwierzono w bajkę, wymyśloną przez poczciwego doktora, że kardynał począł nalegać na donnę Serafinę, by ustąpiła od zaprowadzonej i przestrzeganej oszczędności w oświetlaniu schodów. Wymógł więc na siostrze jedną dodatkową lampę, palącą się odtąd przy zakręcie wspaniałej balustrady. Lampa ta miała chronić domowników od nieszczęśliwego wypadku.
Któregoś dnia nad wieczorem, podczas gdy Piotr znajdował się w pokoju chorego księcia, Wiktorya weszła, niosąc filiżankę rosołu, a zobaczywszy, iż wyjątkowo nie było Benedetty, rzekła cicho:
— Od czasu jak pan się położył, codziennie przychodzi do pałacu młoda dziewczyna... płacze i dopytuje się o zdrowie pana... Powiedziałam jej, żeby nas nie nachodziła, ale nie ma sposobu opędzić się od niej... na imię jej Pieryna...
Piotr wszystko słyszał i nagle zrozumiał a Dario, spojrzawszy na niego, wiedział, że już nie można dłużej ukrywać prawdy, więc nie odpowiadając Wiktoryi, rzekł:
— Tak, wyobraź sobie, księże Piotrze, jaki dziwny ten Tito... żeby wiedział... nie byłby na mnie godził... jaka niedorzeczna cała ta sprawa!..
Jakkolwiek Dario utrzymywał, że nie powinien był dostać „ostrzeżenia“ od brata Pieriny, jednakże czuł się zawstydzony i widocznie zakłopotany. Piotr, zrozumiawszy teraz towarzyszące tej sprawie okoliczności, zaofiarował się, że pomówi z Pieriną, namawiając ją, by nie przychodziła do pałacu. Dario podziękował mu z serdeczną wdzięcznością, dodając z niechęcią:
— Sensu nie ma ta awantura! To aż nieprawdopodobne w naszej epoce... i zakrawa na opowieść z przeszłych stuleci!...
Nagle zamilkł, widząc wchodzącą Benedettę. Usiadła przy nim jak zwykle i rozmawiała ze spokojną słodyczą, nie krępując się obecnością Piotra, który chętnie głos zabierał, nadając inny wątek zwykłej pogadance. Gwarzyli tak całemi godzinami wśród głębokiej ciszy starego pałacu, który zdawał się być uśpiony, prawie martwy, bez tchnienia.
Dla użycia przechadzki, Piotr chodził obecnie tylko po najbliższych ulicach pałacu Boccanera. Lubił przedewszystkiem via Giulia, na której mieszkał, lubił jej szerokość, ciszę i wygląd, sięgający epoki papieża Juliusza II. Z rozkazu papieża rozszerzona, wyprostowana, nie doszła wszakże do świetności, w jakiej ją widział Juliusz II, pragnący by po obu jej stronach powstały najpiękniejsze i najwspanialsze pałace Rzymu. Jednakie na tej oto ulicy odbywały się najgwarniejsze uroczystości podczas karnawału, była ona polem wyścigów pieszych i konnych od pałacu Farnese aż do placu św. Piotra. W r. 1630 poseł francuzki markiz de Couré, zamieszkujący przy via Giulia w pałacu Saccheti, wyprawił trzydniową uroczystość na radosną wiadomość urodzin delfina, który był później królem Ludwikiem XIV. Podczas tej trzydniowej uroczystości, via Giulia pokryta była kwiatami a w oknach i na balkonach pozawieszano bogate różnobarwne makaty, wyścigi odbyły się z nadzwyczajnym przepychem, na Tybrze puszczano sztuczne ognie a fontanny przelewały się winem. Jakże odległą była ta epoka i jakże inną była dziś via Giulia, odosobniona od reszty ulic, na które ruch i życie się przeniosło, zawsze była pustą, cicho zadrzemaną... Wszystko tu wszakże mówiło o starodawnem jej pochodzeniu i minionej świetności. Wybrukowana drobnym, białym kostkowym kamieniem, nie miała chodników a uśpione po obu jej bokach ciężkie stare domy były pałacami o potężnych murach, głęboko obsadzonych oknach, monumentalnych bramach. Gdy która z tych bram była uchyloną, można było widzieć wysokie sklepienia, obszerne dziedzińce pełne chłodu i wilgoci, zielone zarastającą spokojnie trawą. Portyki, obiegające dziedzińce przypominały średniowieczne klasztory. Wzdłuż małych, wązkich i ciemnych uliczek, przecinających via Giulia, ciągnęły się boczne pałacowe skrzydła najczęściej niższe i mniej wspaniałe od głównej fasady. Z czasem pootwierały się na tych uliczkach sklepiki z wiktuałami, oraz osiedli drobni przemysłowcy, krawcy, introligatorzy obok piekarza i zieleniarki, sprzedającej trochę pomidorów w koszyku i parę główek sałaty na deseczce. Szyldy szynków zawiadamiały, że tu się sprzedaje wino Frascati i Genzano, lecz to nie przywabiało konsumentów, można było przypuszczać, że wszyscy wymarli.
Mniej więcej w połowie długości ulicy wznosił się brzydki, żółty mur więzienia a w górze biegły liczne druty telegraficzne. Zwłaszcza wieczorem via Giulia była ponurą. Zamiast rozweselających ją podczas dnia jaskrawych promieni słońca, panował gęsty, czarny zmrok, gdzieniegdzie upstrzony migotliwą gwiazdką zapalonych latarni gazowych, zaś w oknach domów nigdy nie bywało śwatła, a bramy były zabarykadowane, zaryglowane, ciche jak grobowce. Przechodniów nigdy tu nie można było spotkać; jedynemi ludzkiemi istotami byli dwaj żołnierze stojący na warcie przy więzieniu, jeden przed drzwiami a drugi na rogu uliczki. Obadwaj stali nieruchomo jakby skamieniali w tej ulicy śmiercią tchnącej.
Mnóstwo tu było kościołów; każda z uliczek, biegnących do Tybru posiadała swoją świątynię, nie wielką, lecz przeciążoną pstrocizną ozdób, złoceń i małowideł. Wszystkie te kościoły były do siebie podobne i otwierały się tylko w godzinach nabożeństwa. Przy via Giulia, prócz San-Giovanni di Fiorentini, prócz San-Biagio della Pagnotta, prócz San-Eligio degli Orefici, znajdował się jeszcze kościół degli Morti, w którym Piotr lubił marzyć o starożytnym Rzymie. Kościół był obsługiwany przez zakonników, mających obowiązek grzebania zmarłych, co padli rażeni śmiercią po za domem, zostawiając swą rodzinę i znajomych bez wieści. Temi dniami Piotr był świadkiem ceremonii religijnej w tym kościele; zakonnicy grzebać mieli ciała dwóch nieboszczyków, znalezionych na polu, w pobliżu via Appia. Trupy te przeleżeć tam musiały przynajmniej dwa tygodnie.
Ulubionem miejscem teraźniejszych przechadzek Piotra było wybrzeże Tybru, po drugiej stronie pałacu Boccanera. Zaczęto tu budować nadbrzeżną ulicę wzdłuż nowego ocembrowania rzeki, lecz zaniechano od jakiegoś czasu dalszej roboty i wszystkie zwiezione materyały wyglądały, jakby dawno leżały na tem bezludnem pustkowiu. Olbrzymia przestrzeń gruntu pokryta była wzgórkami zwiezionego żwiru i ciosanych brył kamieni; gdzieniegdzie sterczała wpół rozwalona palisada lub buda z narzędziami, na której dach się już zawalił.
Łożysko Tybru wyższem było teraz niż niegdyś, i dla zabezpieczenia dolnej części miasta od wiosennych wylewów, dawano cembrowanie potężne, wysokie. Wzdłuż całego brzegu rzeki skutkiem tego sypano istny wał forteczny. Projektowana ulica nadbrzeżna biedz miała znacznie wyżej niż ogrody pałacowe, spuszczające się niegdyś aż do Tybru. Taras ogrodu Boccanera, portyk i loża, z której dwuramienne schody spuszczały się dawniej aż do rzeki, unoszącej zbytkowne, spacerowe łodzie, wszystko to miało wkrótce zniknąć całkowicie lub w części. Obecnie wszakże pomiary nie były jeszcze ukończone a zaczęte roboty ponad murem, regulującym bieg Tybru, porzucono i zaniedbano. Wśród rozkopanego gruntu i nagromadzonych materyałów budowlanych, ubogie, obdarte dzieci zbiegały się dla wspólnej zabawy, czasem spotkać tu można było śpiących na piasku robotników, lub też kobiety rozkładające nędzną swą bieliznę, by wyschła na słońcu. Piotr wszakże lubił tu przychodzić, radował się, że wynalazł to ciche ustronie i całemi godzinami marzył, patrząc na rzekę, na ukończone jej ocembrowania, na miasto leżące po drugiej stronie Tybru.
Na lewo, w oddaleniu dostrzegał dachy przedmieścia Transtevere; rysowały się one szaro, błękitnie, lub tonęły we mgle, jeżeli przyszedł o wczesnej porannej godzinie. Po prawej stronie rzeka tworzyła kolano, opływając wysunięty aż do wybrzeża tył kościoła San-Giovanni-di-Fiorentini. Po drugiej stronie Tybru, w temże miejscu wznosił się szpital św. Ducha, cały przybrany rzędami topoli, rosnących nad wodą. Po za tą firanką zieleni rysował się wyraźnie profil zamku świętego Anioła. Szczególniejsze zaś miał zamiłowanie do patrzenia na widok roztaczający się wprost ogrodu pałacu Boccanera. Tak tu jak po drugiej stronie rzeki ocembrowanie nie było jeszcze ukończone, tam nawet nic dotychczas nie tknięto, i cały szmat starego Rzymu papieży roztaczał się aż do wody. Roboty przy obrzeżeniu Tybru od mostu San Sisto aż do mostu San-Angelo pozostawiono po prawej stronie w zawieszeniu, ta część budowy fortecznych murów mających obejmować rzekę, miała być dokonaną dopiero na ostatku. Dzięki tej okoliczności, Piotr miał sposobność przypatrzenia się szczególniejszemu widokowi starej, nietkniętej części miasta. Od strony ulicy Lungara fasady domów były świeżo otynkowane i ciągnęły się jednostajnym szeregiem, lecz tylne ich części spuszczały się do rzeki i pozostały popękane, rude, plamiste, zjedzone rdzą i wypalone słońcem, pokryte powłoką starości, niby starożytne rzeźby. Jakże dziwnie te domy grupowały się i piętrzyły jedne nad drugiemi! Jedne w dole stały na podmurowaniach, pod które podpływała rzeka, inne wznosiły się na palach, lub na resztkach starożytnych murów, których całe ściany i odłamy zanurzały się, wstępując wprost w rzekę. Prawie prostopadłe, przegniłe i zzieleniałe schodki wiodły od rzeki na dziwaczne tarasy, nieregularnie zarysowane, jedne ponad drugiemi a wychylające się domy, przeróżnych kształtów, dziurawiły maleńkie okna tu i owdzie powybijane w murze. Domy i domki piętrzyły się niżej, to znów bardzo gdzieś wysoko, bez ładu i żadnej symetryi, wszystkie zaś miały balkony o fantastycznych, dziwacznych kształtach. Od domu do domu rzucone były galerye, mosty ponad dachami i, co Piotra najmocniej dziwiło, to drzewa, wyrastające z niedającego się odgadnąć gruntu. Wyglądały jakby wyrosły z czeluści pomiędzy dachami, lub wprost z samychże dachów. Z wielkiego otworu w starożytnym murze wypływał kanał, niosący nieczystości i z pluskiem przelewał się po kamieniach, niosąc kał aż do Tybru. Miejscami domy się nieco usuwały w tył, pozostawiając kawałki gruntu, wynurzającego się z wody i pokrytego bujną roślinnością traw, krzaków i bluszczów rozkładających się wspaniałym płaszczem o królewskich, powłóczystych fałdach. Ubóstwo, brud tych nędznych domostw znikały w promieniach słońca, malującego je złotem i purpurą swych promieni. Wywieszona w oknach i na balkonach odzież i bielizna przemieniała się w drogocenne makaty, lśniące jaskrawością barw wyszukanych.
Zdarzało się, że Piotr, przyszedłszy na puste, ciche wybrzeże po za ogrodem pałacu Boccanera, nie patrzał przed siebie na malowniczo zgrupowane domy starego Rzymu, nie patrzał na dalekie przedmieście Transtevere, ani na Monte Gianicolo, nie słał wzroku na prawo ku zamkowi św. Anioła, lecz wsparłszy się o mur wybrzeża wpatrywał się w rzekę. Serce wzbierało mu wielką tęsknotą za ubiegłym szeregiem wieków i poglądał w wody Tybru, które płynęły zwolna, dziwne zmęczone, niezadowolnione z tych murów babilońskich, w jakie je spowijano, murów więziennych, fortecznych, nieznośnych monotonnością, nagością, brzydkich, bo nowych, gładkich i rażąco białych. W blaskach słońca żółte wody Tybru złociły się, mieniły zielonemi i niebieskiemi barwami, morując się lekkim biegiem prądu. Lecz po zachodzie, podczas zapadającego zmroku rzeka stawała się mętną, koloru błota, ciężką i leniwo starą, nie chciała nawet odbijać w swych nurtach nadbrzeżnych domów i murów. Płynęła z rozpaczliwem zniechęceniem, w ponurem milczeniu, samotna i życie odtrącająca. Po zimowych ulewnych deszczach Tybr wzbierał i pędził groźny z szaloną gwałtownością, lecz podczas długich letnich miesięcy wpadał w odrętwienie i martwo przepływał przez Rzym, cicho przelewając swe wody, jakby wstrętem przejęty dla wszelkiej bezpożytecznej hałaśliwości. Można było stać dnie po nad Tybrem napróżno, wyczekując pojawienia się na nim statku jakiegokolwiek, chociażby najmniejszej łódki. Nieliczne handlowe małe parowce przywożące wino z Sycylii, łodzie rybackie i trochę statków żaglowych, zatrzymywały się u stóp Monte Aventino, nigdy nie zapuszczając się głębiej w miasto. Na rzece było więc pusto, głucho, woda zdawała się być zamarłą a tylko gdzieniegdzie jakiś nieruchomy lubownik stał, zapuściwszy wędkę i patrzał w beznadziejnem oczekiwaniu. Wszakże u stóp dawnego wybrzeża Piotr dostrzegł jakiś mchem obrosły statek, rodzaj przegniłej arki Noego. Może była tam kiedyś pralnia?!.. obecnie żaden odgłos ztamtąd nie dochodził i nigdy się nie pojawiała żadna istota. Po drugiej stronie rzeki na błotnistym występie gruntu leżała łódka bokiem w mule zagrzęzła, wpół przegniła, zmurszała i poszczerbiona odpadłemi już kawałami desek. Łódka ta była rodzajem symbolu tragicznego żeglugi zaniechanej i uniemożliwionej. Jakąż straszliwą ruiną była cała ta rzeka, zamarła jak starożytne gmachy pyłem już tylko będące, zmartwiała, nie mogąc odbijać w swej wodzie ogromu ich wspaniałości! Ach, ileż wieków historyi odbiły w sobie żółte wody Tybru, ilu ludzi, ile czynów i rzeczy, a teraz zmęczone, wstrętem do swego istnienia przejęte, płynęły ociężałe, nieme, zaniedbane i opuszczone, pragnąc już zatracenia tylko, nicości!...
Przyszedłszy tutaj któregoś poranku, Piotr spotkał się z Pieriną, zaczajoną po za budą drewnianą, niegdyś służącą za skład narzędzi. Wychyliwszy głowę z ukrycia wpatrywała się może już od wielu godzin w okna pokoju Daria, o których musiał jej ktoś powiedzieć, że znajdują się po tej stronie skrzydła pałacowego. Pierina, odstraszona złem przyjęciem jakiego doznała, przychodząc do pałacu dla dowiedzenia się o zdrowie Daria, nie śmiała tam iść, wpatrywała się więc w okna ukochanego, wyczekując zjawienia się jego, znaku życia; całą siłą uczucia pragnęła coś wyśledzić, czegoś się o nim dowiedzieć; Piotr doznał wielkiego wzruszenia na widok tej bozko pięknej dziewczyny, tak namiętnie rozkochanej i kryjącej się ze swą miłością. Zbliżył się ku niej i zamiast ją ofuknąć, jak to było mu polecone, zaczął wesoło rozmawiać, pytając ją o rodzinę. Udawał, że nie wie o tem co zaszło, lecz tak pokierował rozmowę, że wyraźnie powiedział, iż Dario jest prawie zupełnie już zdrowy i niedalej, jak za parę tygodni wyjdzie na miasto. W pierwszej chwili, gdy wymówił imię młodego księcia, Pierina się zerwała i podejrzliwie na niego spojrzawszy, chciała uciekać, lecz widząc, że Piotr nie ma zamiaru łajania jej, pozostała jak wryta na miejscu, łzy popłynęły jej z oczu, uśmiechnęła się z wdzięcznością, a gdy skończył mówić, przesłała mu ręką pocałunek i szybko odchodząc, zawołała już z daleka:
— Grazie, grazie! (dziękuję, dziękuję!).
Odtąd, Piotr nigdy już nie spotkał pięknej Pieriny. Zadowolniła się wieścią, że Dario żyje i powraca do zdrowia.
Innego znów poranku Piotr, idąc do kościoła św. Brigidy, gdzie codziennie odprawiał cichą mszę, spotkał niespodzianie Benedettę. Wychodziła z kościoła, trzymając w ręku maleńką flaszeczkę. Szczerze i bez najmniejszego zakłopotania powiedziała, że przychodzi tu co kilka dni, albowiem uprosiła zakrystyana, by jej dawał trochę oliwy z lampki palącej się przed rzeźbioną Madonną. Przyznała się Piotrowi, że tylko do tej Madonny ma zupełne zaufanie, do tej a nie innej, albowiem ilekroć razy prosiła którą o wysłuchanie modlitwy, prośby nie były skuteczne, podczas gdy ta z drzewa wyciosana Madonna w kościele św. Brygidy, niezmiernie była dla niej łaskawą. Tamte Madonny może były piękniejsze, z marmuru lub z drogocennych kruszców, ale chociaż słynęły cudami, zachowywały się obojętnie względem próśb przez nią składanych, dlatego też zarzuciła chodzenie do nich z modlitwą, a całą swą pobożność skierowała ku tej jednej, gorąco umiłowanej i tak dobrej!... Serce jej gorzało miłością dla tego posągu, nie odmawiającego wysłuchania jej modłów! Teraz właśnie ta Madonna daje jej dowód szczególniejszej swej łaski, bo Dario przychodzi do zdrowia tak szybko jedynie dzięki oliwie, wziętej z kościelnej lampki, a którą ona co rana i wieczora smaruje mu ranę. Benedetta mówiła o tym cudzie jakiego doznawała, z prostotą i przekonaniem, niedopuszczającem najlżejszego powątpiewania. Piotr słuchał jej opowiadania, patrząc na nią z osłupieniem, zdołał jednak zapanować nad sobą i nawet się nie uśmiechnął; ogarnęła go raczej gorzka rozpacz. Więc ta rozsądna, piękna, dobra i urocza kobieta, miała tak dziecinne pojęcia religijne!
Nad wieczorem, powracając ze swych spacerów, Piotr szedł do pokoju Daria, a Benedetta dla rozerwania chorego, prosiła, by opowiadał swe wrażenia. Piotr nie ukrywał przed nimi swoich zachwytów, swoich wzruszeń i swych oburzeń, mówił całemi godzinami i przeważnie jego tylko głos słychać było w obszernej, wysokiej komnacie. Obecnie zaczął zwiedzać słynne rzymskie ogrody, ciągnące się przy starodawnych pałacach. Szedł tam w porannych godzinach, unikając spotkania się z ludźmi, a zwłaszcza ze znajomymi. Rozmiłował się w tych ogrodach i opowiadał z zachwytem o piękności drzew, wodotrysków i basenów; kwiatów, marmurów a zwłaszcza tarasów, z których roztaczały się widoki na czarujące horyzonty. Benedetta i Dario, trzymając się za ręce, wsłuchiwali się w milczeniu, z przyjazną wdzięcznością, uśmiechając się do opowiadającego Piotra.
Przy willi Borghese ciągnął się park rozległy o majestatycznych alejach, wśród których snuły się powozy w popołudniowych godzinach, przed zwykłym, nieodzownym spacerem po Corso. Piotr wszakże więcej był ujęty wdziękiem prywatnego ogrodu przed samą willą, która cała z marmuru zbudowana, mieści w sobie najpiękniejsze muzeum na świecie. Ogród składał się z krótko i równo strzyżonych trawników, a przy środkowym basenie bielił się marmurowy posąg Wenery, starożytne w części uszkodzone rzeźby, wspaniałe wazony, kolumny, sarkofagi, wszystko to ustawione symetrycznie w kwadrat odbijający od zieloności trawy, po której nikt nie stąpał, ale którą muskało słońce, ożywiające melancholijną całość obrazu.
W godzinach porannych powracał Piotr do ogrodu na Morte Pincio, widzianego już poprzednio o zachodzie słońca i pełnego spacerującej publiczności. Teraz dopiero odczuwał właściwe piękno tego ustronia, zdobnego w drzewa cennej rzadkości a zawsze zielone. Jakiż wspaniały był ztąd widok na Rzym i na bazylikę św. Piotra, rysującą się na tle pogodnego, przeuroczego nieba, które z samej wyżyny zdawało się sypać złotawym pyłem na kościół i na miasto!
Dokoła willi Aldani i willi Pamphili, Piotr podziwiał prześliczne sosny, rozkładające się u wierzchołków w olbrzymie, pyszne parasole, pełne wdzięku i powagi. Obok nich rosły potężne, zawsze zielone dęby o przysadzistych pniach i konwulsyjnie powykręcanych konarach. Zwłaszcza przy willi Pamphili dęby te były przedziwnej piękności a zasadzone niemi aleje napełniało cieniste powietrze, o delikatnych, czarujących tonach. Ponad małem jeziorem rosły wierzby płaczące i dzikie zarośla a na trawnikach nęciły oczy kwieciste klomby barw umiejętnie dobranych, kunsztownych jak mozajka... Nizko rosnące kwiaty i różnokolorowe liście tworzyły zawiłe desenie, arabeski i rozety, w barokowym lecz ponętnym stylu. Był to najobszerniejszy i najstaranniej utrzymany ogród w Rzymie, szlachetne jego piękno zachwyciło Piotra, więcej jednak zachwycił go widok, który ujrzał ztąd, zbliżywszy się do nizkiego obwodowego muru. Najniespodziewaniej ujrzał bazylikę św. Piotra w nowym i nieznanym sobie efekcie, tak pięknym, że natychmiast uczuł, iż obraz ten na zawsze w sercu swem zachowa. Mur, obwodzący ogród dookoła, zakrywał miasto, a tylko wśród dwóch rozstępujących się w dali pagórków, widać było kolosalną kopułę bazyliki, która zdawała się spoczywać na rozrzuconych bryłach rudo-złotych lub białych. Były to dachy Borgo, oraz gmachów leżących w tamtej stronie; kopuła bazyliki przewyższała je całą swą wysokością i wspaniała, potężna, gniotła je, zstąpiwszy z jasno-niebieskiego nieba. W dalekiej głębi, po za szarawą kopułą zanikały w lekkich, delikatnych oparach, rozłożyste błonia Kampanii.
Wszakże Piotr silniej jeszcze odczuwał duszę rzeczy w mniejszych ogrodach rzymskich, w których wspaniałość piękna zastępował wdzięk bardziej zamknięty. Takim był ogród przy willi Mattei na stokach Monte Celio, cały złożony z tarasów, wysadzonych alejami drzew laurowych, pełen strzyżonych wielkich bukszpanów, szpalerów z róż pnących, gajów pomarańczowych i źródeł szemrzących kaskadami. Zręby tarasów obsadzone były rozłożystemi aloesami. Ileż słodkich godzin spędził Piotr w tym cienistym ogrodzie! Lubił tu powracać, pewnym będąc samotności.
Nęciło go również Monte Aventino, gdzie zwiedził trzy kościoły, tonące w bujnej zieloności drzew, dumnie rozrośniętych. Przy kościele Santa-Sabina, tej kolebce zakonu dominikanów, znajdował się niewielki ogród, otoczony murem, zasłaniającym dalszy widok. Powietrze było tu balsamiczne, ciepłe, spokojne, a wśród pomarańczowego gaju, pokazano mu odwieczne, olbrzymie, sękate drzewo pomarańczowe, obficie pokryte dojrzałemi owocami, zapewniając, że było ono niegdyś zasadzone ręką św. Dominika.
W pobliżu, przy opactwie Maltańskiem, ogród ciągnął się na wzgórzu prostopadle opuszczającem się ku Tybrowi. Widok był ztąd rozległy na rzekę, na dachy i fasady domów po obu wybrzeżach, na dalekie wzgórze Gianicolo. Roślinność, rozkład ogrodu, obfitość marmurów i wody, były podobne do wszystkich już widzianych w innych rzymskich ogrodach, rosły tutaj takież same strzyżone bukszpanowe drzewa, takież same eukaliptusy o pniach białawych, o bladych wydłużonych liściach, a przy nich ciemno-zielone, przysadziste dęby, olbrzymie sosny, czarne cyprysy, starożytne marmurowe posągi i zabytki ustawione wśród róż, w pobliżu sztucznych strumyków, jezior i wodotrysków, podtrzymujących bogatą zieloność bluszczów, pnących się w festony, lub oplatających złomy głazów i ziemię.
Willa papieża Juliusza różniła się od innych półkolistym portykiem, rozwierającym ramiona na ogród, zabytek epoki Odrodzenia, lubującej się w zbytku i lubieżności. Mury pokryte były dekoracyjnemi malowidłami, a na złotych kratach wiły się sploty rzeźbionych kwiatów, wśród których igrały uśmiechnięte małe Amorki.
Willa Farnesina wyjątkowo silne wrażenie wywarła na Piotra, który nad wieczorem znalazłszy się w pałacu Boccanera w towarzystwie Daria i Benedetty, rzekł, że dziś widział zmarłą duszę starego Rzymu. Znajdujące się tam malowidła, wykonane podług kartonów Rafaela, mniej mu się podobały od ogrodu i otwartej sali nad brzegiem jeziora. Ścienne dekoracye sali nie były malowane ręką mistrza, lecz posiadały czysto rzymski charakter i wiele wdzięku, skutkiem harmonijnego zlania się kolorytu, o delikatnych odcieniach różowych, niebieskich i bladoliliowych. Niegdyś ogród willi dochodził do samego Tybru, obecnie zaś cała ta część została zniszczona, zabrana przez miasto budujące wybrzeże, a uszczuplony obszar ogrodu, pozostawał w zupełnem zaniedbaniu. Chwasty rozpanoszyły się wszędzie, grunt pogarbił się i poobsuwał w rozkopane doły, smutek tu zaległ cmentarny, a tylko dojrzewające owoce drzew cytrynowych i pomarańczowych, jaskrawością i rozmaitością tonów swojego złota, rozweselały żałobny nastrój opuszczonego ogrodu.
Razu pewnego, nad wieczorem, Piotr wybrał się do willi Medicis, będącej własnością Francyi. Jakiejże cudownej piękności był ogród ciągnący się dokoła willi! Ileż tu było cienistych alei, wysokich sosen, kunsztownie strzyżonych bukszpanów! Ciemny, odwieczny lasek dębowy usposabiał do dumań a na skrajach tego starożytnego gaju, zachodzące słońce rozpalało żary, odbijając się w bronzie grubych połyskujących liści. Przeszedłszy niezliczoną ilość schodów i dostawszy się na platformę wysoko wzniesionego belwederu, można było jednem spojrzeniem objąć całość Rzymu, który zdawał się być tuż blizko, łatwy do ujęcia w wyciągające się ku niemu ramiona. W refektarzu willi zawieszone były portrety wszystkich artystów francuzkich, którzy tu kolejno zamieszkiwali jako pensyonarze, przysłani z Paryża. Z okien biblioteki, cichej, ustronnej i olbrzymiej sali, roztaczał się daleki widok niezrównanej piękności. Było w nim coś równie bezgranicznego jak ambicya. Widok to był najwłaściwszy dla tych młodych, studyujących artystów, marzących o podboju świata, o stworzeniu nowych dróg dla sztuki. Zamknięte życie wiodący tutaj młodzieńcy, krzepić mogli i potęgować swą wolę, patrząc na niezrównany widok Rzymu, tego Rzymu o tak szczytnej przeszłości.
Piotr był zawsze przeciwny owej ustanowionej przez rząd francuzki nagrodzie, polegającej na wysyłaniu młodych artystów na trzyletni pobyt w Rzymie. Zdawało mu się, że zdobyta drogą konkursu „prix de Rome“ zgubną jest dla kształcącego się młodzieńca, albowiem narzuca tradycyjną monotonność metody, niebezpieczną dla talentów oryginalnych. Teraz jednak, zwiedzając piękne sale i ogrody willi Medicis, Piotr chwilowo zmienił swój pogląd, pozostając pod wrażeniem czarującego widoku, jaki ztąd ujrzał. Ach, jakże tu rozkosznie żyć było można, przybywając dwudziestoletnim młodzieńcem, z zabezpieczonym trzyletnim bytem, ze swobodą ciągłego przebywania wśród arcydzieł gieniuszu ludzkiego! Powiedzieć sobie: jestem zbyt młody, by tworzyć samodzielnie, lecz oto mogę patrzeć na to co inni stworzyli, mogę zastanawiać się nad sobą i szukać właściwej dla siebie drogi! Po chwili dumania, Piotr zmienił to zapatrywanie. Ten bezwzględny spokój, jakiego używali pensyonarze willi Medicis, nie był najwłaściwszem środowiskiem dla urabiającej się twórczości młodzieńczej! Ciche ustronie, boski spokój oderwany od wszelkich, trosk i walk codziennego, pracowitego życia, byłby stosowniejszą nagrodą dla artystów dojrzałego już talentu chwilowo zwichniętych nieszczęściem, lub zmęczonych i niezadowolonych twórczością niedopowiedzianą. Zapoznawszy się z rodakami tutaj żyjącymi, Piotr wywnioskował z ich rozmów, że młodzieńcy obdarzeni umysłem marzycielskim i kontemplacyjnym, lub też średnio zdolni, radzi byli z klasztornego swego bytu w willi Medicis, formuły znalezione, sztuka przeszłości, wystarczała ich biernemu temperamentowi, natomiast natury oryginalne, poczuwające w sobie siłę do walk nowych i nowych zdobyczy, kipiały z niecierpliwości i pobyt swój w willi uważały za ciężkie wygnanie, za odosobnienie od świata i życia. Oczy tych zapaleńców gorzały gorączką i znać po nich było, że duszą rwą się do Paryża, do walki, do czynu.
Wszystkie opowiadania Piotra o zwiedzanych przez niego ogrodach rzymskich wywoływały w Dariu i Benedecie wspomnienia ogrodu przy willi Montefiori. Oboje tęsknili za tym rozległym ogrodem dziś już wyciętym i na zawsze zniszczonym. Rosły w nim drzewa pomarańczowe najpiękniejsze w Rzymie a w wonnym, niezrównanym tym lesie, nauczyli kochać się wzajemnie.
— Gdy drzewa zakwitły — mówiła Benedetta — zapach był tak upajający, rozkoszny, że umrzeć można było z nadmiaru odurzenia... raz nawet padłam tak na trawę i podnieść się nie mogłam w bozkości upojenia... Czy pamiętasz, mój najdroższy?... Przeląkłeś się i, chwyciwszy mnie na ręce, zaniosłeś do fontanny... jak tam było dobrze.. jaki tam panował chłód orzeźwiający...
Mówiąca tak Banedetta siedziała tuż przy łóżku lepiej się już mającego Daria i jak zawsze trzymała go za rękę. On się błogo uśmiechnął do niej, odpowiadając:
— Tak, pamiętam... oh, jak dobrze pamiętam! Oczy miałaś zamknięte i nie wracałaś do przytomności... zaczęłem całować twoje oczy... i po chwili otworzyłaś je ku wielkiej mojej radości... czy pamiętasz, że wtedy pozwalałaś się całować... byłaś lepszą niż teraz, mogłem całować twoje oczy, ile tylko chciałem. Lecz to dawno... byliśmy wtedy dziećmi... a gdybyśmy nie byli dziećmi, bylibyśmy się pobrali w tym cudownym ogrodzie... byłbym twoim mężem a ty moją żoną... pod temi drzewami tak było rozkosznie, pachnąco i swobodnie jak w raju...
Benedetta przyświadczyła ruchem głowy, że tak było rzeczywiście i tylko Madonna ich strzegła... tylko dzięki opiece Madonny nie popełnili wtedy grzechu.
— Tak... ona nas ustrzegła... Jakaż ona dobra i tkliwa dla nas opiekunka... Lecz teraz już niedługo będziemy czekali... niedługo nastąpi chwila naszego szczęścia... miłością będziemy złączeni i sobie wzajemnie oddani a z nieba patrzący na nas aniołowie radować się będą, bo nie potrzebowali płakać z naszego powodu!...
Rozmowy Benedetty z Dariem krążyły zawsze tylko koło ich miłości. Unieważnienie małżeństwa zdawało się być zapewnione, więc radowali się tą nadzieją, robili projekty przyszłego swego pożycia, wtajemniczali Piotra w swe szczęście, byli upojeni miłością. Donna Serafina, kierowana umiejętnemi radami, wspierana wszechpotężną ręką pozostającą w ukryciu, zajmowała się z całem oddaniem i energią, przyśpieszeniu końca rozwodowego procesu. Prawie, że codziennie przynosiła z miasta pocieszające wiadomości w tym względzie. Pragnęła ona jak najprędzej umożliwić ślub Daria z Benedettą tak dla zapewnienia dalszego istnienia rodu Boccanera, jak też dla przykrócenia plotek szerzonych przez świat czarny i przez świat biały. Tylko małżeństwo Daria z kuzynką mogło koniec temu położyć, tłomacząc wszystko. Donna Serafina oburzała się na ciągłe plotki i czuła potrzebę odniesienia zwycięstwa w sprawie procesu, tem bardziej pragnęła się z tem załatwić, bo przewidywała zwołanie konklawe a wszak wtedy kardynał Boccanera nie powinien był znajdować we własnej rodzinie przeszkód dla dojścia do tyary. Pragnienie ujrzenia brata papieżem stanowiło cel ambicyi donny Serafiny. Byłby to trzeci papież z ich rodu! Ta myśl, przez całe życie podtrzymywała jej energię, ogrzewając staropanieńskie jej serce a teraz, gdy jedyny człowiek, do którego była przywiązana zerwał z nią trzydziestoletni stosunek, donna Serafina, dla zapomnienia o adwokacie Morano, egzaltowała się gorączkowo myślą przyszłego konklawe, przed zebraniem się którego powinien był nastąpić ślub dwojga zakochanych. Wysoka, szczupła, zawsze ciemno ubrana i zawsze czynna, donna Serafina zdawała się być duszą pałacu staroświeckiego. Piotr spotykał ją zawsze, ilekroć wyszedł ze swojego mieszkania, była to skrzętna rządczyni, czujnie strzegąca dobra swego brata. Na ukłon Piotra odpowiadała lekkiem mrożącem go skinieniem głowy, znosząc jego obecność tylko przez wzgląd na monsignora Nani a także chcąc się okazać uprzejmą dla wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który tak liczne i pięknie zorganizowane pielgrzymki pobożnych pątników francuzkich przywodził do Rzymu, przed tron papieża.
Dario i Benedetta, widząc jak życzliwie był Piotr dla nich usposobiony, zawiadamiali go stopniowo o wszystkich fazach procesu. Sprawa miała być powtórnie przedstawiona kongregacyi konsylium, albowiem monsignor Palma, korzystając z przysługującego mu prawa, zażądał po pierwszym rozpatrzeniu sprawy, śledztwa powtórnego, szczegółowego. Wreszcie pierwsza decyzya przeważyła tylko jednym głosem na korzyść Benedetty, a skutkiem tak małej większości Ojciec święty nie byłby zechciał unieważnić małżeństwa. Trzeba było obecnie starać się przedewszystkiem o zjednanie sobie głosów dziesięciu kardynałów, wchodzących w skład kongregacyi. Donna Serafina pragnęła mieć wszystkie te głosy. Rzecz to była niesłychanie trudna, albowiem blizkość pokrewieństwa Benedetty z kardynałem Boccanera nietylko nie ułatwiała, ale psuła zabiegi donny Serafiny. Tysiączne i subtelnie założone intrygi otoczenia watykańskiego, pobudzone rywalizacye, chciały usunąć tego kandydata do tronu papieskiego, przedłużając skandal, mający miejsce pod jego dachem. Pragnąc pozyskać głosy kardynałów, donna Serafina codzienne toczyła narady ze swym spowiednikiem, ojcem Lorenzo, jezuitą, zamieszkującym w Kolegium niemieckiem, tem ostatniem schronieniu jezuitów w Rzymie, gdzie odebrano im wszechwładzę, jaką dzierżyli poprzednio w słynnem Gesù.
Nadzieja szczęśliwego ukończenia procesu wzrosła w sercach mieszkańców pałacu Boccanera, z chwilą gdy się stało wiadomem, że hrabia Prada, formalnie się zrzekł dalszego popierania tej spraw. Nawet nie odpowiadał na posyłane mu zawezwania do sądu. W aktach powodowych przypisywano mu impotencyę i na tej zasadzie domagano się zerwania małżeństwa, wszak o niesłuszności tego zarzutu świadczyło macierzyństwo ładnej Lizbety, wszyscy bowiem w Rzymie wiedzieli, że był ojcem jej syna.
Tak więc nadzieja uzyskana rozwodu napełniła błogością serce Benedetty, a donna Serafina, wracając wieczorem po ukończeniu wizyt na mieście, przynosiła z sobą nową otuchę, mówiąc, że pozyskała głos jeszcze jednego z dziesięciu kardynałów. Najgroźniejszą osobistością zdawał się być monsignor Palma, adwokat z urzędu, przez kongregacyę wyznaczony dla bronienia świętości sakramentu małżeńskiego. Pierwsza jego obrona, w odpowiedzi na obronę adwokata Morano, świadczyła o stanowczej jego nieprzychylności. Zaprzeczał wiarogodności świadectwa udawadniającego dziewiczość powódki, wymieniał wypadki, popierając je naukowemi dowodzeniami, że kobieta, utraciwszy stan dziewiczy, może zachować pozorne jego ślady, mogące wprowadzić w błąd badające ją akuszerki. Żądał, by powódka ponownie została zbadana przez dwóch zaprzysiężonych lekarzy, ostatecznie zaś twierdził, że żona przedewszystkiem pamiętną być powinna na złożoną przed ołtarzem przysięgę małżeńskiego posłuszeństwa, zatem w danym wypadku, powódka, chociażby nawet była dziewicą, nie ma słuszności, domaga się unieważnienia małżeństwa, które jeżeli nie zostało dokonane, to jedynie skutkiem stawianego przez nią oporu.
Mówiono, że monsignor Palma jeszcze okrutniejszą przygotował obronę. Postanowił być nieubłaganym na zasadzie niewzruszonych swoich przekonań. Lękano się więc, by pozyskani pobocznie kardynałowie nie ulegali energicznemu twierdzeniu monsignora, powstrzymując papieża od podpisania unieważnienia małżeństwa. Znów więc zagroziło niebezpieczeństwo projektom Benedetty i Daria. Smucili się, tracąc pierw posiadaną nadzieję. Wtem, donna Serafina wróciwszy z narady z monsignorem Nani, pocieszyła ich nieco, mówiąc, że ktoś wpływowy starać się będzie o pozyskanie przychylności monsignora Palma. Lecz będzie to rzecz bardzo kosztowna. Monsignor Palma posiadał ustaloną opinię nieskazitelnej uczciwości, lecz doznał wielkiego nieszczęścia w życiu, bo siostrzenica, którą ubóstwiał, rozkochawszy się w niej na starość, musiała czemprędzej znaleźć sobie męża dla uniknięcia gorszącego skandalu. Otóż mąż wyzyskiwał położenie, tracąc majątek żony i bił ją, jeżeli nie dostarczała żądanych przez niego pieniędzy. Monsignor wszystko w ten sposób już utracił i obecnie w wielkim był kłopocie, bo nie miał środków dla zapłacenia znacznej sumy, jaką przybrany siostrzeniec zagarnął, oszukując przy grze w karty. Doradzono donnie Serafinie, by nie nie mówiąc monsignorowi Palma, postarała się zapłacić ową sumę i by wystarała się o posadę dla jego siostrzeńca. A gdy się tak stało, monsignor Palma przyszedł do pałacu Boccanera i z płaczem dziękował, za wyświadczone przez nią dobrodziejstwo.
Tego właśnie wieczoru Piotr znajdował się w pokoju Daria, gdy wbiegła rozradowana, śmiejąca się Benedetta i, klaszcząc w dłonie z wielkiej uciechy, zawołała:
— Monsignor był u cioci, przyrzekł jej dozgonną wdzięczność! Teraz już wszystko dobrze pójdzie! Ach, jaka jestem szczęśliwa!
Dario, zawsze podejrzliwy i nieufny, zapytał:
— Czy dał jakie zobowiązanie na piśmie?... Czy ta sprawa została formalnie załatwiona?...
— Nie... lecz dla czego wątpisz w jego uczciwość... pomyśl tylko... czyż można było od niego żądać zobowiązania piśmiennego?... Przecież on ma ustaloną opinię uczciwości...
Wszakże słowa Daria oddziałały na Banedettę. Zaczęła nieco wątpić. A monsignor zapomni o usłudze, którą mu wyświadczono?... Może w sprawie procesu pozostanie nieubłaganie przy swoich zasadach nierozerwalności małżeństwa i obstając przy niem będzie chciał okazać swoją nieskazitelność, nieprzedajność... Niepokój dręczył ich oboje. Znów zaczęły się dla nich czasy niespokojnego wyczekiwania.
— Czy wiesz — rzekła raz Benedetta w obecności Piotra — czy wiesz, że poddałam się wymaganiom monsignora Palma i byłam dziś zbadana przez dwóch lekarzy... Tak... dziś rano... byłam z ciocią u owych dwóch wyznaczonych panów...
Uśmiechnęła się, patrząc na Daria i bynajmniej nie była zmieszana, tem co wyrzekła.
— I cóż oni powiedzieli? — zapytał Dario z równąż swobodą.
— Cóż chcesz, żeby powiedzieli innego, jak to co zobaczyli... przekonali się, że nie kłamałam i każdy z nich napisał rodzaj zaświadczenia... ale napisali to po łacinie... Podobno, że to zaświadczenie było nieodzownie potrzebne, by monsignor Palma mógł odwołać, to co poprzednio twierdził...
Zwróciwszy się do Piotra, dodała:
— Jaka szkoda, że nie umiem po łacinie... nie mogłam się dowiedzieć, co oni napisali a byłam ciekawa... pomyślałam więc o tobie, drogi księże Piotrze... i miałam postanowienie poprosić ciebie byś zechciał mi to przetłomaczyć... Ale ciocia niewiadomo, dla czego, nie chciała i natychmiast wzięła te papiery i przyłączyła do innych...
Piotr uczuł się niezmiernie zakłopotany i nic nie odpowiedziawszy skinął tylko głową, wiedział on bowiem, jaką jest treść tego rodzaju świadectw. Doktorzy, nie uciekając się do wybiegów, nazywają wszystko po imieniu i określają z jaknajwiększą ścisłością, nie pomijając opisu kształtów i koloru.
— Miejmy nadzieję, że monsignor Palma nie zechce zawieść naszego oczekiwania — mówiła dalej Benedetta, patrząc na Daria. — Chcę wierzyć, że monsignor zechce okazać swoją wdzięczność... Lecz ty, mój najdroższy, staraj się jaknajprędzej wrócić do zdrowia... nie trzeba, aby z twojego powodu miało się opóźnić nasze szczęście... ach, kiedyż nadejdzie ten dzień upragniony, wyczekiwany tak gorąco!...
Dario, znudzony tylodniowem leżeniem w łóżku, wstał bez pozwolenia doktora, lecz skutkiem tej nieostrożności, rana się otworzyła i musiał znów się położyć, przedłużając ostatecznie swoje wyzdrowienie. Piotr, chcąc go rozerwać, przychodził w dalszym ciągu do jego pokoju i opowiadał odbyte za dnia wycieczki po Rzymie. Zwiedzał obecnie place publiczne. Początkowo wydały mu się wszystkie do siebie podobne, lecz teraz, gdy zapoznał się lepiej z duchem miasta, każdy plac wydał mu się odmiennego charakteru, każdy posiadał swoją oryginalną właściwość. Obszerny piazza del Popolo, zachwycał Piotra monumentalną symetrycznością, szlachetny miał wygląd i ponętną słoneczną jasność. Na piazza di Spagna, napotkał mnóstwo spacerujących cudzoziemców, podziwiających podwójną ewolucyę wspaniałych, marmurowych schodów, wysokości niezwykłej lecz pełnej wdzięku, wszystko tu było olbrzymie i wszystko pozłocone szczodrością słońca. Przy piazza Colonna, dokoła kolumny Marka Aureliusza, snuły się zawsze tłumy ludu, tego chętnie próżnującego ludu rzymskiego, który rozrzutnie czas marnując i przymierając z głodu, nieprzestaje się spodziewać polepszenia swej doli i uśmiechu fortuny spadającej wprost z nieba. Długi, regularny, pusty piazza Navone, wypełnia melancholia i jakby żal za ubiegłemi latami, gdy wśród ruchu i zgiełku roztasowane przekupki, przyciągały na targ mnóstwo kupujących. Obecnie targ odbywa się codziennie na piazza Campo de Fiori, gdzie pod olbrzymiemi parasolami zatkniętemi w ziemię, sprzedają się owoce i jarzyny, złożone w wielkie stosy, przy których bezustannie kłócą się przekupki z kupującemi gospodyniami.
Zdziwienie Piotra było wielkie, gdy po raz pierwszy stanął na placu przed Kapitolem. Wyobrażał sobie, że rozgłośne to miejsce leży na wysokiem płaskowzgórzu, z widokiem na cały Rzym, na świat szeroki. Z urobionem tem pojęciem stanąwszy przed Kapitolem, znalazł Piotr plac niewielki, kwadratowy, z trzech stron ujęty oddzielnemi trzema pałacami, a strona odkryta, niezabudowana, prawie że żadnego nie dawała widoku, nawet na poblizkie dzielnice miasta. Horyzont był mały, skrócony dachami sąsiednich domów. Na schodach wiodących na plac właściwy, nie spotkał Piotr nikogo, cudzoziemcy bowiem przyjeżdżają tu powozami, które muszą objeżdżać znacznie większe koło. Turyści, wysiadłszy z dorożek, oczekujących ich powrotu, śpieszą ku arcydziełu rzeźby starożytnej i podziwiają ze śpiżu ulany pomnik Marka-Aureliusza, który na swym rumaku stoi na środku placu. Wdzięk tego placu oddziaływa powoli, lecz ze wzrastającą siłą, która ukazuje coraz to inne jego piękności. Urok staje się zupełny, gdy zachodzące słońce, śląc skośne swe promienie, ożywia i odcina na tle niebieskiego nieba rzeźbione figury, umieszczone na zrębach pałacowych dachów. Pod obszernym portykiem rozsiadają się zwykle miejskie kumoszki, schodzące się tutaj dla wspólnej pogadanki, rozmawiając, przebierają drutami przyniesione z sobą roboty a dokoła nich biega i krzyczy rój drobnych dzieci, hałasujących jak szkoła wypuszczona z klasy na chwilową zabawę. Dzięki tej miejscowej publiczności, plac przed Kapitolem posiada charakter prowincyonalny.
Innego znów wieczoru Piotr, przybywszy na zwykłą pogadankę do pokoju Daria, opowiadał swoje zachwyty nad wodotryskami, które dziś oglądał. Rzym jest miastem najliczniejszych i najpiękniejszych wodotrysków, przelewających się przez bronz i marmury. Na piazza di Spagna, Piotr podziwiał piękność łodzi, na piazza Barberini — trytona, gdzieindziej — żółwie, a przy piazza Navone, napotkał aż trzy fontanny, z których największa, środkowa, jest pomysłu Berniniego. Może najwspanialszą z rzymskich fontann, jest fontanna Trevi, ponad którą wznosi się tryumfująco Neptun, pomiędzy alegorycznemi postaciami Zdrowia i Płodności.
Któregoś dnia, Piotr, idąc brzegiem Tybru, wyszedł po za miasto i powrócił rozmarzony ze swej przechadzki. Opowiadał Benedecie czuwającej przy łóżku Daria, że dziś po raz pierwszy ujrzał krajobraz w tej formie, jaką się spotyka na obrazach klasycznych mistrzów. Idąc brzegiem rzeki, co chwila napotykał widoki przypominające mu obrazy Poussina, które widywał w muzeum Luwru, dobrze ich nie rozumiejąc. Lecz dziś napotkał tę samą żółtą i leniwą rzekę o brzegach zarośniętych szuwarami, niewielkie opuszczające się ku wodzie urwiska, których kredowa białość jaskrawo odcinała się od ciemno ryżych przestrzeni rzymskiej Kampanii, przestrzeni ułudnie płaskich a w rzeczywistości lekko falistych i zakończonych w głębi niebieskawemi wzgórzami. Gdzieniegdzie napotkał samotną kępę drzew, lub ruiny jakiegoś portyku otwartego na pustkę. Dalej znów zatrzymał się, by patrzeć na stado owiec spuszczających się ku rzece, podczas gdy pasterz ich, wsparty o drzewo, czekał, by się napoiły. Wszystkie te drobne, proste sceny posiadały wyłączne, miejscowe piękno, szlachetniały, dzięki wspomnieniom jakie tu wywołuje każda grudka ziemi, tej ziemi związanej z takim ogromem historycznej przeszłości.
Powróciwszy z Campo Verano, najobszerniejszego z rzymskich cmentarzy, zastał Piotr przy Dariu nietylko Benedettę, lecz także Celię.
— Jakto, księże Piotrze — zawołała trochę przerażona Celia — chodzisz na cmentarz dla przyjemności... bez koniecznej potrzeby?...
— Ach, ci francuzi — rzekł w tym samym tonie Dario — ci francuzi! Psują sobie dobrowolnie życie, wyszukując rzeczy smutne, odrażające! Dziwne mają w tem zamiłowanie!
Chcąc się bronić przeciw tej napaści, zwrócił im Piotr uwagę, że nie należy dobrowolnie odwracać się od rzeczywistości. Lepiej jest przywyknąć do myśli o śmierci, ponieważ jest ona koniecznością każdego istnienia.
Dario oburzył się:
— Dlaczego mam wiedzieć o rzeczywistości?... Dlaczego mam patrzeć na rzeczywistość?... Jeżeli nie ma w sobie nic pięknego, nic przyjemnego, silę się, o ile tylko mogę, by o niej zapomnieć i nigdy o niej nie myśleć.
Piotr uśmiechnął się łagodnie i spokojnie opowiadał dalej odniesione wrażenia podczas przechadzki po Campo Verano. Cmentarz był utrzymany we wzorowym porządku a jasne, jesienne słońce rozweselało wygląd grobowców, które zadziwiły Piotra swem bogactwem. Jakież piękne i rozliczne napotkał tam marmury, bo wszystko na tem cmentarzu było z marmurów, posągi, kaplice, mauzolea. Dzisiejsi rzymianie, potomkowie rzymian stawiających olbrzymie grobowce przy via Appia, przez atawizm otaczają śmierć pompatycznością wrodzonej sobie dumy. Zwłaszcza część cmentarza, gdzie arystokracya miała swe grobowce, przypominała pragnienia wypowiedziane niegdyś ogromem mauzoleów przy via Appia. Dziś toż samo było silenie się na monumentalność. Kaplice miały rozmiary świątyń, posągi były zdumiewającej wielkości, a czasami grupowały się, tworząc całość bardzo wątpliwego smaku; brak artyzmu był rażący, nie ubiegano się za pięknem, lecz za bogactwem użytych materyałów. Nagrobki te kosztować musiały miliony. Miłą dla oka była tylko nieskazitelna białość marmurowych posągów, wdzięcznie uwydatniona na tle ciemnych drzew cmentarza. Słoneczne, suche powietrze tutejsze chroniło posągi od plam i omszałości, zanieczyszczających marmury wystawione na działanie dżdżystego, bardziej północnego klimatu.
Benedetta słuchała, milcząc, lecz wzruszona rozdrażnieniem Daria, zwróciła rozmowę w inną stronę, zapytując Celię:
— A polowanie, czy udało się?... Powiedz nam, coś tam ciekawego widziała?...
Właśnie w chwili, gdy Piotr przyszedł, zaczęła Celia opowiadać, że była z matką na polowaniu na lisa.
— Ach, było to niezmiernie zajmujące! Za punkt zborny obrano grobowiec Cecylii Metelli, pod namiotem urządzono bufet. Osób zaproszonych było mnóstwo, cała cudzoziemska kolonia, młodzi ludzie z ambasad, wojskowi z naszego kółka i my wszyscy... mężczyźni byli w czerwonych frakach a kobiety w amazonkach. Konie ruszyły o godzinie pierwszej.. i galopowały przeszło dwie godziny za uciekającym lisem, którego schwytano daleko... Nie mogłam jechać aż do końca, lecz wszystko widziałam... doskonale widziałam... działy się rzeczy wprost zadziwiające... trzeba było przeskakiwać mury, rowy, płoty, jazda była szalona... pędziliśmy bez przytomności a psy przed nami pędziły za lisem... Tylko dwa zdarzyły się wypadki... stosunkowo więc mało... i to nic ważnego... jeden z panów zwichnął sobie rękę... a drugi złamał nogę...
Dario słuchał teraz z widoczną przyjemnością był cały rozpromieniony, niezmiernie bowiem lubił polowanie na lisa wśród rozległych równin rzymskiej Kampanii, która nibyto doskonale płaska, najeżoną wszakże była tysiącznemi przeszkodami dla jeźdźców cwałujących po niej gromadnie. Słuchając opowiadania Celii, Dario przypominał sobie różne doznane przygody w podobnych okolicznościach; radość, jaka go ogarniała, gdy ukryty chwilowo lis znów się wynurzał z kotliny, lub z po za muru kryjącego go przed oczami polujących, aż wreszcie zmęczony, bez tchu, padał ku ogólnej uciesze swych zwycięzców, dumnych ze swej przewagi i zdobywających zwierzę wytrwałością pogoni bez pomocy fuzyi.
— Ach, jakaż szkoda, że mnie tam nie było! — zawołał rozpaczliwym głosem Dario. Muszę leżeć w łóżku, podczas gdy inni się bawią!... Jeżeli to długo potrwa, to umrę z nudów w tym pokoju!
Benedetta uśmiechnęła się tylko do niego, nie czyniąc mu żadnej wymówki za ten naiwny okrzyk egoizmu. On się tutaj nudził, a ona czuła się tak bardzo szczęśliwa, mogąc z nim spędzać długie godziny! Lecz w miłości Benedetty było także jakby wiele matczynej wyrozumiałości. Rozumiała, że Dario mógł tęsknić za zwykłym swym trybem życia. Wszak nikogo teraz nie widywał. Nie wpuszczano do jego pokoju nawet najbliższych jego przyjaciół, lękając się, by który nie zaczął się domyślać właściwej przyczyny tego długiego niedomagania. Tak dawno nie był w teatrze, ani na balu, ani u żadnej z ładnych pań, które lubił odwiedzać! Zwłaszcza tęsknił za codziennemi spacerami po Corso. Prawdziwie cierpiał, nie mogąc brać w nich udziału. Pomiędzy godziną czwartą a piątą popołudniu, ogarniała go rozpacz, że nie widzi zwykłej defilady powozów i ludzi, których twarze zwykł był oglądać zawsze w tej porze. Teraz nic już nie wiedział co się dzieje w Rzymie, jakie są najświeższe wydarzenia. Jeżeli więc wyjątkowo ktoś z najbliższych znajomych został wpuszczony do sypialni, Dario zarzucał go pytaniami, czy spotkał tego lub innego, czy ktoś jeszcze inny zaczął się już pokazywać na mieście, jak się skończyły miłosne sprawy tamtego, czy nie wydarzyła się jaka nadzwczajna okoliczność, mogąca zająć ich wszystkich; pytał się bez końca o drobne sprawy będące ulubionemi plotkami kółka, w którem się obracał, plotkami podtrzymującemi zużyte energie jemu podobnych. Nie rozumiał on nawet, by można się zajmować czemś innem, bo jemu to wystarczało jaknajzupełniej, dając pełną dozę poszukiwanej przyjemności.
Celia przynosiła mu mnóstwo nowinek, krążących po mieście i była właśnie w trakcie opowiadania czegoś zajmującego, gdy nagle zamilkła i spojrzawszy na Daria swemi szczeremi oczami, w głębi których kryły się wszakże tajniki jeszcze niezbadanych zagadnień, rzekła:
— Nie przypuszczałam, aby zwichnięcie ramienia mogło przeciągać się tak długo!...
Czyżby ta dziewczyna, wyłącznie zajęta śledzeniem spraw sercowych, odgadła właściwą przyczynę niedomagania młodego księcia?... Dario uczuł się zakłopotanym ciekawością wzroku Celii, więc spojrzał na Benedettę, jakby z prośbą, by odpowiedziała za niego, lecz Celia z właściwą żywością swego usposobienia, natychmiast przeskoczyła na inny temat rozmowy:
— Wczoraj, podczas spaceru po corso, widziałam pewną damę... cóż... jesteś ciekawy co za damę spotkałam?...
Rzekłszy to, nieco się zmięszała i już zaczęła żałować postawionego pytania, lecz opanowała się szybko i jako blizka znajoma, od lat dziecinnych, dodała zuchwale:
— Ładną damę, którą znasz... lecz wyobraź sobie... miała w powozie bukiet białych, prześlicznych kwiatów...
Benedetta głośno się roześmiała, Dario też się uśmiechnął, chociaż uczuł się dotknięty w swej miłości własnej; tak szybkie pocieszenie się Tonietty drażniło go. Jakto?... więc Tonietta znalazła już jego zastępcę, chociaż miał ustaloną opinię jednego z najpiękniejszych młodych ludzi w Rzymie?!... Wszakże ze względu, iż nie miał zamiaru przedłużania tego miłosnego stosunku, rzekł niedbale:
— Doprawdy... lecz cóż w tem dziwnego?... nieobecnym zawsze dzieje się krzywda!...
— Człowiek, którego się kocha, nigdy nie jest nieobecnym — zauważyła Celia z wielką powagą swej dziewiczej miłości.
Benedetta wstała i, poprawiając poduszki pod głową Daria, rzekła z czułością:
— Mój najdroższy, jakże jestem rada, że już teraz żadna kobieta nie będzie mi ciebie odbierała!... już skończyły się wszystkie nasze nieszczęścia... i mnie jedną będziesz kochał... ja jedna będę miała prawo do ciebie...
Dario patrzył z namiętnem przywiązaniem na mówiącą, bo rzeczywiście ją jedną tylko kochał w życiu i z chwilą, gdy zostanie jego żoną, postanawiał nazawsze być jej wiernym. Benedetta nigdy o tem nie powątpiewała i często z nim o tej przyszłości mówiła, siedząc całemi dniami przy łóżku i dozorując go zazdrośnie podczas tych kilku tygodni. Zdawało się jej, że Dario jest znów tym dawnym niewinnym chłopcem, którego pokochała wśród kwitnących drzew pomarańczowych w ogrodzie przy willi Montefiori. Podczas swej choroby Dario rzeczywiście nabrał coś dziecięcego, całemi dniami bawił się oglądaniem obrazków rozrzuconych na łóżku, wpatrywał się w fotografie, śmiał się do nich uradowany. Osłabienie, jakiemu ulegał, uwydatniło zwykłą jego drobiazgowość i zniedołężnienie rasowe, był to powrót do stanu dzieciństwa, powrót jaki można zauważyć u ludzi wyczerpanych, zużytych starością. Przytem nie umiał cierpieć a nudząc się monotonią parotygodniowego przebywania w pokoju, wymagał od Benedetty, by go bawiła, by śpiewała i była wesołą. Benedetta, nie zastanawiając się nad egoizmem takich zachcianek, stosowała się do woli Daria a rozmowy, jakie z sobą wiedli, były wypowiadaniem marzeń o szczęściu jakiego doznawać będą, pobrawszy się z sobą. Wierzyli, iż życie ich będzie nieprzerwaną niczem radością. Ach, jakże błogo płynąć będą im dni i lata!... Zawsze będą razem, śmiać się będą do słońca, pieszczota będzie jedynem ich zajęciem, myśleć będą tylko o sobie zdala od kłopotów, zdala od świata, który zapaść się może, byle ich dwoje ocalało i kochać się mogło w zapomnieniu o wszystkiem!
Skutkiem prawie bezustannego szczebiotania Celii, Piotr mały brał udział w dzisiejszej rozmowie. Dario, przez wrodzoną uprzejmość zwrócił się w jego stronę, mówiąc.
— Ogromnie się cieszę, księże Piotrze, widząc, żeś się rozkochał w pięknościach naszego Rzymu... czy pamiętasz, żeśmy ci to wszyscy przepowiedzieli zaraz w pierwszy wieczór po twojem przybyciu?...
— Pamiętam — odrzekł Piotr, przytakując ruchem głowy.
— Tak, tak, przepowiedzieliśmy słusznie... lecz czyż mogło być inaczej — mówiła Benedetta — klasnąwszy lekko w dłonie. By poznać Rzym, by zrozumieć jego piękno, trzeba sporo czasu... i gdyby ksiądz Piotr był wyjechał we dwa tygodnie po przyjeździe, jak pierwotnie miał zamiar, to nie byłby mógł się zżyć z Rzymem i wywiózłby jak najgorszą o nas opinię. Lecz teraz, po dwumiesięcznym pobycie, jestem spokojna! Wiem, że często myśleć będzie o nas i zawsze tęsknić będzie za Rzymem!
Piotr skłonił się przed Benedettą, ujęty jej uprzejmością i wdziękiem, objaśnił zarazem, że jeżeli Rzym nie wywiera wrażenia przy pierwszem spotkaniu, to jedynie dla tego, że każdy przyjeżdża tu z urobionem pojęciem i pragnie ujrzeć miasto wymarzone i wyidealizowane przez własną wyobraźnię. Lecz po kilkodniowem rozczarowaniu, następuje zwrot i piękno rzeczywistego Rzymu zaczyna oddziaływać, przykuwając do siebie w miarę jak się spogląda na to jedyne miasto o niezrównanej przeszłości.
Celia wstała i zaczęła się żegnać:
— Do widzenia, moi drodzy... przyjdę znów temi dniami... takbym chciała, aby Dario był zdrów jak najprędzej... jakby to było ślicznie, że by nasze śluby odbyły się równocześnie!... Tymczasem za kilka dni będą zaręczyny moje z Attiliem... ojciec wyda bal... musi wydać bal wspaniały... najwspanialszy... Do widzenia!...
Piotr już kilkakrotnie zwracał swą przechadzkę w stronę przedmieścia Transtevere, pociągany tam swem wielkiem współczuciem i miłością dla maluczkich i cierpiących. Ach, to nieszczęsne przedmieście Rzymu, to cuchnące nędzą Transtevere, w którem ciżba ludzkich istot żyła w poniżającej ohydzie brudu i ciemnoty! Piotr widział w Paryżu wiele sromotnej nędzy i przerażających upośledzeń, lecz niczem to było w porównaniu z bezmyślnością w opuszczeniu się tej ludzkiej trzody, którą tutaj spotykał.
Pomimo ciepłego zawsze klimatu i jaskrawego słońca, uliczki na Transtevere ciasne, kręte, ślepe, były ciemne i wilgotne jak piwnice. Odrażającym był zwłaszcza odór chwytający tutaj za gardło, wstrętny, powstały z kwaśniejących gotowanych jarzyn, z tłuszczów zjełczałych i potu ludzkiego, brudu i odchodów, nigdy nieuprzątanych i kalających domy i ulice. Domy byle jak sklecone, z sobą pozlepiane, dobudowywane bez planu, bez żadnej symetryi. Drzwi ich były zawsze otwarte i najczęściej spuszczające się w głąb korytarza, wiodącego gdzieś w nory podziemne. Na wyższe piętra wchodzono po schodkach przyczepionych zewnątrz i wiodących na balkony z desek i łachmanów. Fasady tych domostw trzymały się dzięki podporom a po za powybijanemi oknami widać było gołe ściany cuchnących nór, nazywających się mieszkaniami! W odrażających sklepikach sprzedawano gotowaną żywność, albowiem lud ten nieszczęsny, dogadzając wrodzonej zaradności i lenistwu nigdy nie rozpalał domowego ogniska, opędzając głód trochą przegniłych owoców, skwaśniałych i obślizłych jarzyn, polentą lub rybą pływającą w odrażającym tłuszczu. Na niektórych straganach sprzedawano mięso nieznanego pochodzenia, źle pokrajane, czarne, z kawałami zaskrzepłej krwi a większe ćwierci wyglądały jakby porywane z padliny. Chleby w piekarniach leżały zwalone na półkę, jak wielkie okrągłe kamienie, u zieleniarek sprzedających jodłowe szyszki i strąki czerwonego pieprzu, wisiały przed drzwiami sznury nanizanych suszonych pomidorów. Najapetyczniej przedstawiały się wędliniarnie a wydzielający się z nich silny odór solonego mięsiwa i serów, ponętnym był dla węchu, napotykającego tutaj tylko wstrętne wyziewy. Wśród tych wązkich uliczek mnóstwo było biur sprzedających bilety loteryjne a tuż obok w szynkach wielkiemi literami wypisane były pochwały dla wyborowych win z okolic Rzymu, z Genzano, Marino, Frascati.
Cała ludność żyła na ulicy, wałęsając się bandami w czarnych od brudu łachmanach. Dzieci biegały prawie gołe a jednak pokryte najwstrętniejszemi pasorzytami, których całe gniazda zlepiały włosy nigdy niemyte i nigdy nieczesane. Kobiety w porozpinanych kaftanach, w spódnicach sztywnych od zaskrzepłych warstw tłustego brudu, wymachując rękoma, kłóciły się, lub wrzeszczały, rozmawiając z sobą z oddalonych balkonów. Starcy, rozsiadłszy się na ławkach i stolikach, nieruchomie znosili znęcanie się roi much osiadających im twarze. Wśród tłumu stałych tych mieszkańców wązkich uliczek, przeciskały się wózki zaprzężone w niewielkie osiołki, lub pastuchy pędzili stada indyków, smagając je biczami. Czasami spotkać można było turystów zaniepokojonych otoczeniem, jakie tu widzieli i napastowanych przez całe bandy żebraków. Uliczni szewcy reparowali stare obuwie, roztasowawszy się przed drzwiami a przed drzwiami jakiegoś krawca wisiał stary, pokoszlawiony blaszany kubełek, w którym wspaniale kwitły jakieś rośliny. Ze wszystkich okien, ze wszystkich balkonów, na sznurach przerzuconych wprost i w ukos po nad ulicę, spuszczały się szmaty stanowiące bieliznę, różnokolorowe gałgany niewiadomego przeznaczenia, powiewając jak sztandary symboliczne przerażającej nędzy i najskrajniejszego niechlujstwa.
Braterską miłością płonące serce Piotra wzbierało bólem na widok takiego upadku i tak poniżającej nędzy. Ach, czemprędzej zwalić te domy będące kloakami, ziejące zarazę, tępiące zdrowotność tysięcy biedaków! W imię ludzkości należało zburzyć całą dzielnicę, usunąć ją nazawsze, chociaż tylu miała zwolenników wśród poszukiwaczy tematów do obrazu. Już kilka szerokich, nowoczesnych ulic przecięło Transtevere, niosąc światło i powietrze, lecz pozostałe stare uliczki tem sromotniejszy przybrały wygląd. Wzdłuż nowo przetkniętych ulic budowały się gdzieniedzie domy, lecz roboty szły opieszale, w wielu miejscach zawieszono je w połowie, brak kapitałów nie dozwalał rość miastu i opóźniał jego przemianę. Wszystkie te nowe ulice i skwery zawalone były cegłą, kamieniem, gipsem i gruzami, wyglądając jak miasto, które zaczęto budować, lecz nagle opuszczono z nieznanej przyczyny. Plany powzięto olbrzymie i gwałtownie chciano je przeprowadzić, mając na względzie konieczność zapewnienia zdrowotności miastu, które dotychczas, trupiejąc i gnijąc, stanowiło zabytek średniowiecznej epoki, przedłużającej się w Rzymie aż do wkroczenia wojsk Wiktora Emanuela. Ach, przebudować ohydne to przedmieście, dać światło i powietrze temu biednemu ludowi, wypędzić ztąd choroby powstające z brudu i zgnilizny! Chciano to wszystko, lecz wynikły w całym kraju kryzys finansowy nie dozwalał na urzeczywistnienie tych szlachetnych zamiarów, mających przygotować lepszą przyszłość następnym pokoleniom dzisiejszych nędzarzy. Można się oburzać, iż teraźniejszy rząd włoski zbyt skrzętnie oczyścił ruiny starożytnego Rzymu, zbyt gorliwie pozmiatał w nich kurz i powyrywał bluszcze i dziką roślinność, którą przyjezdne angielki zasuszały w swoich zielnikach, można gniewać się na szpetotę murów jakiemi ujęto łożysko Tybru i płakać można z żałości za utraconą malowniczością romantycznych dawnych wybrzeży rzeki, lecz trzeba zarazem pamiętać, że życie rodzi się ze śmierci i że jutro zakwitnie na miejscu tego co dziś w pyły się zmienia.
Myślami temi zajęty, Piotr wyszedł z przedmieścia i stanął na placu Farnese, chcąc zajść do ambasady francuzkiej, gdzie go oczekiwano o oznaczonej godzinie. Plac był pusty, poważny, otoczony domami o drzwiach szczelnie zamkniętych, a tylko dwie fontanny rzucały w górę strumienie wody rozsypujące się w przezroczyste perły opadające z powrotem ku basenom. Piotr, przystanąwszy, słuchał monotonnego szumu wody i patrzał na fasadę pałacu Farnese, ponad którego monumentalną bramą powiewała trójkolorowa chorągiew francuzka. Pałac był olbrzymi, ciężki, kwadratowy, o trzynastu frontowych oknach i wspaniale rzeźbionym fryzie. Wszedł do bramy, jeden bowiem z przyjaciół Narcyza Haberta, podjął się pokazania mu wnętrza pałacu uchodzącego za najokazalszy w całym Rzymie. Francya wynajmowała pałac Farnese dla pomieszczenia swego ambasadora przy królu włoskim. Ach, jakże wspaniały a zarazem śmiertelnie posępny był ten słynny pałac o rozległym dziedzincu z portykiem ciemnym i wilgotnym, o monumentalnych schodach, nieskończonej długości galeryach i korytarzach, o salach niezliczonych i nieprawdopodobnie wysoko sklepionych! Z tych murów wiała zamarła pompa królewskiej okazałości a przejmujące zimno mroziło kości śmiałków zbyt długo rozglądających się po ścianach. Młody rodak oprowadzający Piotra, zwierzył mu się, że całe otoczenie ambasadora nudzi się niewymownie wśród tych zimnych, pustych murów pałacu, za obszernego na wyznaczony użytek. Latem upał tu jest szalony a zimą wszyscy marzną. Jedyną dość przyjemną częścią pałacu jest pierwsze piętro od strony Tybru i tam właśnie ambasador obrał sobie mieszkanie, do którego należy sławna galerya ozdobiona malowidłami trzech braci Carrache’ów. Z okien widać Monte Gianicolo, ogrody Corsini, Acqua Paola i na szczycie wzgórza kościół San Pietro in Montorio. Po za galeryą i obszernym salonem znajduje się gabinet ambasadora, ciche i miłe ustronie rozweselone ciepłem promieni słonecznych. Lecz stołowy pokój i kilka innych salonów, wchodzących w skład mieszkania, ciemne są i ponure, z oknami wychodzącemi na wązką, boczną uliczkę. Wszystkie salony w pałacu mają siedem do ośmiu metrów wysokości, posiadają wspaniale rzeźbione i malowane sufity, lecz przeważnie stoją pustkami jako zbyteczne a do tych się zaliczają dawne galowe galerye i sale. Ściany ich zdobią freski lub makaty, lecz ani jednego w nich nie ma sprzętu, oddane są na pastwę szczurom i pająkom. Najrozleglejsza z tych sal ma osiemnaście metrów wysokości. Właściciel pałacu Farnese, dawny król neapolitański, wymówił sobie tę salę na swój użytek i pomieścił w niej skład najróżnorodniejszych sprzętów, gratów niepotrzebnych, obrazów, szkiców, posągów a wśród mnóstwa wykopalisk i rzeźb niewykończonych, znajduje się wspaniale piękny sarkofag starożytny.
Piotr zwiedził tylko małą cząstkę pałacu, większa część sal jest bowiem na głucho zaryglowana, nikt tam nigdy nie wchodzi i tym sposobem unika się niepotrzebnego zamiatania i opylania ścian i sufitów. Tak, ambasador francuzki w Rzymie zamieszkuje wspaniały pałac i jakkolwiek ma to pewien urok módz sobie powiedzieć, że się mieszka w pałacu zbudowanym przez papieża Pawła III, w rezydencyi kardynałów i królów, jednakże mieszkanie to przedstawia mnóstwo niedogodności, chociażby z przyczyny obszaru. Trzy czwarte pałacu zalega pustka, martwa, odcięta od życia, zamknięta jak grobowiec. Zwłaszcza wieczory straszliwe są w tym ponurym gmachu, którego brama wielka jak katedra, dziedziniec, portyk, monumentalne schody toną w ciemnościach. Próżno gazowe lampy silą się rozproszyć gęstość czarnej nocy, błądzi się wśród zmroku i zimna przestrzeniach kilometrowych, by wreszcie stanąć u drzwi gościnnego i miłego salonu, w którym przyjmuje znajomych ambasador.
Wyszedłszy z pałacu Farnese, Piotr przypominał sobie inne pałace, które już widział. Wszystkie utraciły dawną swą świetność, wszystkie stały pustką, lub też były częściowo odnajmowane jak zwykłe kamienice. Żaden z dawnych książęcych rodów nie posiadał dostatecznych materyalnych środków, by prowadzić dwór okazały wzorem pradziadów, by żywić służbę potrzebną dla zaludnienia przedpokojów i utrzymania porządku w olbrzymich galeryach i salach. Do wyjątków pod tym względem należał ród książąt Aldobrandini, tak liczny, że zajmował cały swój pałac, inne książęce rody wynajmowały staroświeckie swe pałace firmom handlowym, lub też osobom prywatnym, zatrzymując dla siebie jedno piętro, lub też kilka pokojów. Pałac Chigi miał wynajęty dół towarzystwom finansowym, pierwsze piętro ambasadzie austryackiej a książe wraz z rodziną zamieszkiwał drugie piętro, którego część ustępował jednemu z kardynałów. W pałacu Schiarra wynajęto pierwsze piętro ministrowi spraw zagranicznych, drugie jednemu z senatorów a książe i matka jego zamieszkiwali na dole. Pałac Barberini cały był podzielony na prywatne mieszkania a książe zadawalniał się trzeciem piętrem, gdzie niegdyś były izby dla służby. W pałacu Borghese cały dół wynajął handlarz starożytności, pierwsze piętro loża masonów a z reszty porobiono mieszkania dla średnio zamożnych rodzin, z których jedno książe zatrzymał dla siebie. Pałac Odescalchi, pałac Colonna, pałac Doria, były wynajęte a książęce rody, do których gmachy te należały, pragnęły ciągnąć jak największe zyski z komornego, by módz starczyć na liche swe utrzymanie. Złowrogi wiatr powiał na kolosalne fortuny patrycyuszów rzymskich i zburzył je ostatecznie podczas kryzysu finansowego a nieliczne rody książęce, które utrzymały się przy resztkach dawnego mienia, żyły z procentu, lękając się dalszego obracania kapitałami. Obciążeni podatkami, pozbawieni widoków polepszenia bytu, skazanymi byli na blizkie wyzucie z ostatnich funduszów, rozdrabniających się bezustannie skutkiem działów rodzinnych. Ostateczna ich ruina była tylko kwestyą czasu, koniecznością nieodmienną i złączoną z fatalnością biegu społecznego rozwoju. Oporniejsi starali się zastosować do nowych warunków epoki i zaludniali swe pałace lokatorami płacącymi im czynsze dzierżawne, lecz inni woleli umrzeć, zasklepiwszy się w swej rodowej dumie, niedozwalającej im na żadne układy i tranzakcye z losem. Zamurowawszy się w swych pałacach, żyli odosobnieni, patrząc jak z grobowców na koniec swej rasy na rozsypujące się ściany rodzinnego gniazda dogorywali w cieniu i w pustce ze spokojem i bez jęku. Piotr miał tego widomy przykład w pałacu Boccanera, gdzie jedynym odgłosem ruchu była wyjeżdżająca i powracająca stara kareta kardynała a turkot jej kół głuchł na trawie zarastającej dziedziniec pałacowy.
Wrażenia odniesione z wycieczek po przedmieściach Rzymu zestawiał Piotr z wrażeniami wyniesionemi ze staroświeckich pałaców książęcych i doszedł do konkluzyi: że w kraju tym nie było jeszcze ludu a prawie już nie było arystokracyi. Lud, który tu widział, był tak nędzny, ciemny, poddany swemu losowi, poniżony i trzymany w nieświadomości przez tyle wieków, że dopiero kilka pokoleń wyrosłych w nowych warunkach, mogło rozbudzić samowiedzę, wytworzyć demokracyę silną i zdrową, pracowitą, znającą swoje obowiązki i prawa. Arystokracya dogorywała w walących się murach swoich siedzib średniowiecznych książęcych, była to rasa na schyłku, rasa mieszańców, w której rzadko kiedy płynęła krew czysto rzymska, książęta bowiem chętnie się żenili z obcoplemiennemi dziedziczkami, mogącemi im wnieść bogate wiano. Patrycyusze ci żyli w zupełnej bezczynności, nie chcieli służyć konstytucyjnemu królowi włoskiemu a coraz też rzadziej poświęcali się służbie Kościoła, chętnie popierającego dorobkiewiczów i wysadzającego tychże na najwyższe dostojeństwa. Pomiędzy maluczkimi będącymi u dołu i możnowładcami u góry, nie było jeszcze silnie zorganizowanego mieszczaństwa, stanu pośredniego. Z jakichże ludzi składała się ta klasa w dzisiejszem państwie Włoskiem... a zwłaszcza w Rzymie? Tworzyli ją dawni lokaje i poplecznicy żyjący dotychczas przy dworach pańskich, drobni dzierżawcy ziem książęcych, notaryusze i adwokaci trudniący się zarządem dóbr i mienia artystokracyi; tworzyli ją urzędnicy niżsi i wyżsi, deputowani, senatorowie, sprowadzeni przez rząd z oddalonych prowincyj; do niej także zaliczyć trzeba było ciżbę chciwych spekulantów spadłych na Rzym w chęci rabunku, osobistego wzbogacenia się; ci drapieżce pożerali wszystko; zarówno lud jak arystokracyę. Dla kogóż więc pracowano?... Dla kogo poniesiono tyle trudu?... Dla kogo Rzym chciano odbudować i pokryć pałacami przewyższającemi okazałością dotychczas stawiane siedziby?... W nadmiernej dumie rozpoczęte budowanie nowego Rzymu okazało się dziełem bezpodstawowem. Rozmach był zbyt silny i źle obliczony, nie dotarł aż do celu i, zamiast doprowadzić do bogactwa, wtrącił miasto w przepaściste manowce ubóstwa a w niedokończonych pałacach, będących już tylko wstrętnem, walącem się i skalanem schroniskiem, zamieszkał lud najnędzniejszy, setki żebraków i włóczęgów.
Wieczorem, podczas ciemnych nocy, lubił Piotr spędzać godziny dumania nad brzegiem Tybru, po za ogrodem pałacu Boccanera. Głucha cisza i pustkowie tego miejsca pociągały go tutaj często, pomimo ostrzeżeń Wiktoryi, która utrzymywała, że niebezpiecznie jest tam chodzić po zachodzie słońca. Noc dzisiejsza była czarna jak atrament i puste wybrzeże nad Tybrem tchnęło dziwnie głębokim tragizmem. Żywej duszy tu nie było, ani śladu przechodnia; cisza, ciemność, pustka zalegały do koła. Palisady zamykały całą część wybrzeża psom nawet nie dozwalając przejść tędy, a na rozległym osamotnionym tym placu jeżyły się stosy kamieni, piasku i gruzów, zwiezionych i porzuconych oddawna. Przy jednym z rogów pałacu paliła się latarnia gazowa a światło jej wydłużało złowrogie cienie sterczących desek i nagromadzonych materyałów do budowy murów wzdłuż rzeki. Na prawo, w dali, migotały oddalone od siebie latarnie na moście przy kościele San-Giovanni-di-Fiorentini, oraz światełka w oknach szpitala di San-Spirito. Na lewo, w nieokreślone czarne przestrzenie rozlewały się wody Tybru, opływając niewidzialne dzielnice miasta uśpionego w pomroce. Naprzeciw, ciągnęło się przedmieście Transtevere a nadbrzeżne jego domy rysowały się niewyraźnie jak blade fantastyczne widmo miasta. Po za niektóremi szybkami migotało tam niepewne, stłumione światło przedzierając się z trudnością przez niemyte nigdy okna. Ponad piętrzącemi się domami Transtevere biegł ciemny pas, oznaczający szczyty pagórka Gianicolo, na którym paliło się trochę miejskich latarni gazowych, rozsianych jak gwiazdy w trójkąty i dziwne figury. Lecz Piotr wpatrywał się w Tybr jedynie, zachwycony jego melancholicznym majestatem. Oparłszy się o parapet kamienny, patrzał na wodę, płynącą wzdłuż nowowznoszonych murów nadbrzeża a mury te były teraz czarne i wydawały się jakiemś potwornem więzieniem, zbudowanem dla olbrzyma. Dopóki światła połyskiwały w oknach nędznych lepianek, piętrzących się po drugiej stronie rzeki, padał od nich płowy refleks na wodę i morował ją w pręgi, lekko drżące i leniwo kołysane. To blade igranie światła na ciemnej rzece darzyło ją życiem pełnem tajemniczości. Piotr patrzał i dumał o przeszłości tej rzeki. Przyszła mu na myśl legenda twierdząca, że nieobliczone bogactwa spoczywają w mulistem łożu Tybru. Za każdem zbliżeniem się nieprzyjaciół a zwłaszcza podczas najazdów hord barbarzyńskich, wrzucano do rzeki wszystkie posiadane bogactwa, chcąc je w ten sposób uchronić przed chciwością łupieżców. Unoszono ze świątyń i z pałaców zdobiące je skarby i topiono w Tybrze jak w skrzyni. A więc może, te połyskujące pręgi na rzece, są to szczerozłote siedmioramienne świeczniki zwiezione przez Tytusa do Rzymu po wzięciu Jerozolimy?.. A te bladawe smugi, kołyszące leniwym prądem, to może białość marmurowych posągów, spoczywających w głębinach?... Ach, a te drobne płomyczki lśniące tu i owdzie... to może stosy drogocennych sprzętów, kruszców i klejnotów wysadzanych błyskotliwością drogich kamieni?... Ach, stary Tybrze, przesławna rzeko, powiedz co ukrywasz w twem łonie?... Jakie skarby przechowujesz od lat tak dawnych?... Cóż powierzyły wieki tajnej skrytości twoich wód brzemiennych?... A może leżące w wodach twoich skarby, przyniosłyby bogactwo dzisiejszemu Rzymowi?... Rozstąpcie się wody rzeki i oddajcie dziedzictwo powierzone waszej straży! Stańcie się cudownem źródłem bogactwa i odrodzenia Rzymu!...
Piotr dumał tak oparty o kamienny parapet, lecz nagle myśl jego porzuciła fantazyowanie na tle legendy mówiącej o skarbach spoczywających w łożysku rzeki i zatrzymała się nad surowszą rzeczywistością. Wody tej rzeki były zamarłe i wybór Rzymu na stolicę Włoch zjednoczonych, Włoch, państwa nowożytnego był nieszczęśliwą koniecznością, srogo ciążącą nad całym krajem. Ten Rzym, świetnością swej przeszłości promienny, zdawał się być nieodzowną, jedyną stolicą, upragnioną przez wszystkich; bez Rzymu zjednoczenia Włoch być nie mogło, lecz teraz doświadczenie wykazywało całą niedogodność Rzymu jako stolicy. Ach, ta trupiej martwoty rzeka, jakże ponuro leżała w swej kamiennej, otwartej trumnie!... Na powierzchni ociężałej wody, nigdy nawet łodzi dostrzedz nie było można! Pusta przestrzeń rzeki nie unosiła statków, niosących dobrobyt, nie było na niej śladu żadnego ruchu, nie chciała wiedzieć o potrzebie handlu i przemysłu. W pierwszych latach Rzymu, stolicy Włoch zjednoczonych, robiono rozliczne plany, chciano by Rzym stał się portem morskim, mówiono o dokonaniu olbrzymich prac, o pogłębieniu łożyska, by okręty mogły przybijać do stóp Awentynu. Lecz były to chimery. Zamulone ujście Tybru nie dozwalało myśleć o czemś podobnem, dziś pogłębione — jutro znów byłoby niedostępnem dla większych statków, bo coraz to nowe pokłady mułu zagradzały drogę, uniemożliwiając żeglugę. Rzeka więc była tylko bezpożytecznym kanałem! Rzym stojący nad Tybrem zamierał z pragnienia za wodą spławniejszą. Inną przyczyną zamierania Rzymu były stepy Kampanii, martwe, przecięte martwą wodą Tybru. Bezpłodna ziemia Kampanii leżała odłogiem i Rzym, pośrodku niej rzucony, był jakby stolicą wzniesioną na pustyni. Chciano temu zaradzić zapomocą kanalizacyi i zdrenowaną ziemię drzewami zasadzić, tymczasem toczyły się spory czy Kampania była żyzną kiedykolwiek? Czy to dzisiejsze cmentarzysko usłały warstwy pyłów, naniesionych podmuchem wieków późniejszych? Przyczyny geograficzne, które starożytnemu Rzymowi oddały berło nad światem, zmieniły się także. Pobrzeże morza Śródziemnego poszło na działy pomiędzy potężne i różnorodne państwa a ciążenie Włoch całych zwróciło się w stronę Medyolanu. Tam kwitł handel i przemysł włoski a Rzym był tylko stolicą dekoracyjną, której największe nawet wysiłki nie mogły już do życia powołać. Chciano Rzym odnowić, przebudować, rzucono się ku temu gwałtownie, lecz wywołano tylko przesilenie i zastój tem większy. Porzucono więc zaledwie w połowie ukończone gmachy, oddając je w posiadanie zniszczeniu i zawieszone roboty, które naród cały doprowadziły prawie do zupełnej ruiny.
Noc stawała się coraz ciemniejsza, w oknach domostw Transtevere pogaszono już światła i wody Tybru były teraz zupełnie czarne. Złotawe blaski przestały igrać na rzece i nic już nie mówiło o cudownej legendzie, zapełniającej łożysko nieprzebraną ilością marmurów, złota i drogich kamieni. Marzenia o skarbach utonęły w głębokościach czarnej nocy, pociągając za sobą w otchłanie starożytną sławę stolicy świata. Ciemność i cisza zaległy na całej przestrzeni rzeki, na całem wybrzeżu. Wszystko spać się zdawało w głębokiem odrętwieniu, a tylko plusk kanału, niosącego nieczystości z miasta do rzeki, rozlegał się donośnie, zwycięzko.
Wróciwszy do pałacu Boccanera, wstąpił Piotr do pokoju Daria. Młody książę siedział w fotelu, a Wiktorya krzątała się, by wszystko przygotować do nocnego spoczynku. Usłyszawszy zkąd Piotr przychodzi, zawołała prawie z gniewem:
— Jakto?... więc ksiądz dobrodziej jeszcześ tam chodził po nocy, pomimo wszystkiego co mówiłam?... Na pewno źle się to skończy i lada dzień wydarzy się jakie nieszczęście... o pchnięcie nożem w Rzymie nietrudno...
Zwróciła się znów w stronę Daria:
— Pierina nie przychodzi teraz do pałacu... ale wiem, że często siedzi za ogrodem...
Dario zapytał Piotra:
— Więc jeszcze przychodzi... a jednak zakazałeś jej pokazywać się koło domu?... Czemuż cię nie usłuchała?... Czyż chce, aby Tito pchnął mnie nożem po raz drugi?...
Nagle zamilkł silnie zakłopotany, bo do pokoju weszła Benedetta. Chciał się przed nią usprawiedliwić, wyjaśnić, że nie zasłużył na zemstę ze strony brata Pieriny, lecz Benedetta uspokoiła go, mówiąc z czułością:
— Nie potrzebujesz się tłomaczyć, mój najdroższy... wiem wszystko... Czyż ty mogłeś przypuszczać, że nie zapragnę wiedzieć, kto cię ranił?.. Domyśliłam się z łatwością i przestałam się też pytać... Ale bądź spokojny... nic to nie wpłynęło na moją miłość...
Benedetta była w wybornym humorze, bo właśnie dowiedziała się przed chwilą, że monsignor Palma okazał już swoją wdzięczność za pomoc, udzieloną mężowi jego ukochanej siostrzenicy. Monsignor złożył nowy raport w kwestyi rozwodu i tym razem okazał się przychylnym zerwaniu małżeństwa, mówiąc, że świadectwo złożone przez dwóch doktorów przekonało go o stanie niezaprzeczonej dziewiczości powódki. Zatem osobiście jest za potrzebą zerwania małżeństwa i ma nadzieję, że kongregacya toż samo uzna w wysokiej swej mądrości.
Promieniejąc radością, powtarzała Benedetta, że skoro monsignor Palma mówi to samo co jej adwokat, przeto można rzecz uważać za załatwioną, tembardziej, że hrabia Prada nie daje żadnej o sobie wieści i nie odpowiada na wezwania sądowe. Kongregacya najniezawodniej da wszystkie głosy za unieważnieniem małżeństwa, co dozwoli papieżowi na bezwłoczne położenie przyzwalającego podpisu.
— Ach, jakże jestem szczęśliwa!... Dario, mój najdroższy, wreszcie skończą się nasze kłopoty... nasze ciężkie umartwienia... Ale ten rozwód pochłonął wiele pieniędzy... Ciocia powiada, że ze wszystkiego nas odarto — nic nie posiadamy i wodą żyć będziemy zmuszeni...
Roześmiała się głośno i serdecznie, lekceważąc materyalne względy, bo cóż one znaczyły w porównaniu ze szczęściem ukochania!
W zasadzie kongregacye załatwiały sprawy i wymierzały sprawiedliwość bezpłatnie, lecz było mnóstwo kosztów pobocznych. Trzeba było opłacać wielu niższych urzędników, koszta lekarskiej ekspertyzy okazały się bardzo wysokie, a przepisywanie papierów, cena raportów i obrony — chłonęły pieniądze z zadziwiającą szybkością. Prócz tego, prawda że głosy kardynałów nie były sprzedajne i żadnego z nich nie można było kupić, jednakże dla większej pewności pozyskania ich na swoją stronę, trzeba było czynić wiele starań przez osoby, należące do najbliższego otoczenia członków kongregacyi. Starania te załatwiały się za pomocą znacznych sum pieniężnych a trafiające się w każdej sprawie liczne trudności dawały się usunąć w Watykanie, lecz tu przede wszystkiem ceniono bogate dary pieniężne i przestrzegano przytem taktu ze strony ofiarodawców. Umiejętnie złożona ofiara, była najwymowniejszym argumentem do pokonania trudności, inaczej nie do przezwyciężenia. Największą sumę pieniędzy w sprawie procesu Benedetty wyłożyła donna Serafina, ratując honor siostrzeńca monsignora Palmy.
— Mniejsza z tem, że wzięli nam dużo pieniędzy... niechajby tylko pozwolili jaknajprędzej na nasze małżeństwo... Wszak i ty, mój najdroższy, tego pragniesz?... Wiesz co?... oddałabym im zaraz moje perły, ten jedyny mój majątek a niech przyśpieszą dzień naszego ślubu...
Dario śmiał się, najzupełniej podzielając zapatrywania Benedetty. Pieniądze żadnej nie przedstawiały wartości w jego życiu. Nigdy nie rozporządzał żadną sumą i zawsze czuł potrzebę pieniędzy, lecz zdawało mu się, że tak być musi w jego położeniu i nie przewidywał możności zmiany pod tym względem. Przypuszczał, że zawsze żyć będzie przy swoim wuju kardynale, który niedozwoli, by jemu i jego żonie zbywało na koniecznych potrzebach. Wiedział, że nie posiada majątku a jednakże sto lub dwakroć sto tysięcy franków, nie stanowiło znacznej sumy jego zdaniem. Jeżeli tyle wydano na koszta procesu, należało uważać, że wszystko załatwiło się jaknajpomyślniej, bo słyszał o procesach kosztujących i pół miliona.
— Ty dasz twoje perły... to ja do nich dołożę mój pierścionek... oddajmy im co tylko zechcą... bo szczęścia zabrać nam nie mogą... a gdy się pobierzemy, będziemy tak niezmiernie szczęśliwi, że dobrze nam będzie w tym pałacu, chociażby nam zabrano meble i ogołocono ściany...
Rozpromieniona radością Benedetta zerwała się z miejsca i ująwszy dwoma rękoma głowę Daria, całowała go namiętnie w oczy, pieszcząc najczulszemi słowy.
Po chwili, zwróciwszy się do Piotra, rzekła:
— Ach, zapominam, że mam polecenie do ciebie, kochany księże Piotrze.. Tak, kazano mi coś tobie powiedzieć, a ja tymczasem tylko sobą i Dariem się zajmuję!... Otóż był u nas monsignor Nani... to on przyniósł nam tę dobrą nowinę o procesie... Prócz tego polecił mi, bym ci powiedziała, że nazbyt zaniedbujesz swoje interesa... że trzeba, abyś zaczął działać w obronie swojej książki... i to bezwłocznie...
Piotr słuchał mocno zdziwiony.
— Przecież z polecenia monsignora Nani zaniechałem rozpoczętych starań... kazał mi zniknąć... nigdzie się nie pokazywać...
— Tak... zapewne... lecz okazuje się, że teraz zaszła zmiana... i trzeba zacząć się ruszać w sprawie zagrożonej książki. Monsignor powiedział mi nazwisko sprawozdawcy wyznaczonego do złożenia raportu o twojej książce... jest nim monsignor Fornaro, mieszkający przy Piazza Navone...
Ździwienie Piotra jeszcze się wzmogło. Nie było bowiem w zwyczaju wyjawiać nazwiska takiego oficyalnie wyznaczonego sprawozdawcy. Pozostawało ono w tajemnicy, dla uniknięcia możliwości jakichkolwiek wpływów. Dlaczego w danym razie uczyniono wyjątek?... Czyżby miała się rozpocząć nowa jaka faza jego pobytu w Rzymie?... Nie zdając sobie z tego dokładnie sprawy, Piotr rzekł spokojnie:
— Dobrze... spełnię rozkaz... Zacznę czynić zabiegi i zobaczę się z kim należy.




V.

Zaraz nazajutrz postanowił Piotr zająć się sprawą swej książki. Wahał się wszakże, komu najpierw złożyć wizytę?... Pragnął uniknąć popełnienia jakiego fałszywego kroku, poznał bowiem, iż niezmiernie zawiłą jest kwestya hierarchii w świecie duchownym w Rzymie. Uchyliwszy drzwi od swego pokoju, spostrzegł na korytarzu sekretarza kardynała Boccanera. Poprosił go więc, by zechciał wejść do niego na chwilę.
— Możesz mi pan oddać wielką przysługę. Chciałbym się pana poradzić... bo jestem w trudnem położeniu...
Piotr wiedział, że don Vigilio ma niezmiernie wielką znajomość stosunków miejscowych, że wie bardzo wiele, chociaż stara się usilnie żyć w odosobnieniu i w ukryciu. Dziwny ten mały człowieczek o szafranowej cerze, zawsze wylękły i trzęsący się z powodu nieopuszczającej go febry, unikał zawsze Piotra, lękając się skompromitować stosunkami z księdzem, którego książka zagrożona była klątwą. Jednakże, od pewnego czasu, don Vigilio mniej starannie unikał spotkania się z Piotrem, nie odwracał od niego oczu jak poprzednio, przeciwnie, patrzał weń uporczywie, a płomienny jego wzrok świadczył, że podziela i rozumie niecierpliwość oczekiwania, w jakiem Piotr pozostawał tak długo.
Zaprosiny sąsiada przyjął a Piotr, wprowadzając go do swego pokoju, rzekł uprzejmie:
— Najmocniej przepraszam za nieporządek, jaki pan tutaj zastajesz... Ale właśnie dziś rano otrzymałem paczkę z Paryża i rozpakowałem ją naprędce... musiałem ztamtąd sprowadzić trochę cieplejszej odzieży i trochę bielizny... Przyjechałem do Rzymu na dwa tygodnie, więc wziąłem z sobą tylko małą podręczną walizkę... ale pobyt mój znacznie się przedłużył, już blizko trzy miesiące jak tutaj siedzę, a na nieszczęście nic jeszcze nie zdołałem zrobić, w celu załatwienia mojego interesu...
Don Vigilio potrząsnął głową i gorzko się uśmiechnął:
— Wiem... tak... wiem dobrze...
Piotr opowiedział mu, że monsignor Nani zawiadomił go przez Benedettę, iż nastąpiła pora rozpoczęcia działalności. Jest więc zdecydowany iść do różnych dygnitarzy Kościoła i bronić przed nimi zagrożonej książki, lecz nie wie od kogo rozpocząć szereg nieuniknionych wizyt?... Jak je rozłożyć, by nikomu nie uchybić?... Czy najpierw pójść do monsignora Fornaro, któremu powierzono napisanie raportu o książce oskarżonej przed kongregację Indeksu?...
— Jakto... więc pan wiesz nazwisko prałata piszącego raport?... Monsignor Nani powierzył panu to nazwisko?... Nie myślałem, by chciał się posunąć tak daleko!...
Don Vigilio, obejrzawszy się podejrzliwie na wszystkie strony i jakby porwany chęcią okazania życzliwości Piotrowi, dodał głosem zniżonym:
— Nie, nie, nie rozpoczynaj swoich wizyt od monsignora Fornaro! Idź najpierw z pokorną postawą do prefekta kongregacyi Indeksu, do Jego Eminencyi kardynała Sanguinetti. Ten nigdy by ci nie przebaczył, gdybyś go pominął i wizytę swą na później odłożył... jemu więc najpierw złóż należną czołobitność...
Zamilkł, znów rzucił dokoła niespokojnym wzrokiem i prawie do ucha Piotrowi szepnął trwożliwie:
— On wiedziałby zaraz, żeś go pominął... on należy do tych, co wszystko natychmiast wiedzą... tu wszystko się wie...
Wypowiedziawszy to, don Vigilio nabrał nieco otuchy i wzruszony własną śmiałością, ujął ręce Piotra w schorzałe swe dłonie, mówiąc z nieokazywaną dotąd serdecznością:
— Proszę wierzyć, że pragnąłbym oddać ci jaką rzeczywistą usługę... Przekonałem się, patrząc na ciebie codziennie od kilku miesięcy, że jesteś prawym człowiekiem... więc żal mi cię niezmierny... Niestety, w czemże mogę ci dopomódz?... W niczem... bo znam tutejsze stosunki, o których ty jeszcze nie masz wyobrażenia, bo gdybyś je znał, lękałbyś się nawet ze mną mówić... Wszakże wiedz, że kardynał Boccanera w niczem nie będzie ci pomocny. Kilkakrotnie słyszałem, jak ganił twoją książkę i potępiał jej dążności... Ale kardynał Boccanera jest człowiekiem cnót wyjątkowych... jest on świętej zacności, więc napadać na twoją książkę nie będzie, pozostanie bierny... uczyni to chociażby przez wzgląd na swoją siostrzenicę, którą ubóstwia, a która otwarcie broni cię, ile razy zdarzy się tego potrzeba... Radzę ci, gdy spotkasz kardynała, nie zaczynaj mówić o swojej książce, bo tylko go rozdrażnisz...
Piotr bynajmniej się nie zdziwił tem zwierzeniem. Od pierwszej wizyty, jaką złożył kardynałowi Boccanera, zrozumiał, że go nigdy nie pozyska za sprzymierzeńca, a przy następnych spotkaniach z Jego Eminencyą, ostatecznie się utrwalił w tem przekonaniu.
— Pójdę podziękować mu za jego neutralność...
— Nie czyń tego! Zmiłuj się nie czyń tego, bo mnie zgubisz; zarazby się domyślił, że z tobą wszedłem w ścisłe stosunki przyjaźni... że ci się zwierzam!... Ulituj się nad mojem położeniem i milcz o wszystkiem co ci powiedziałem... Proszę, błagam cię, byś chciał zapomnieć że cośkolwiek z tobą mówiłem...
Don Vigilio drżał cały z przerażenia i dopiero uspokoiwszy się zapewnieniami Piotra, zalecił mu:
— Odwiedź wszystkich kardynałów, niepomijając żadnego... lecz pamiętaj, nie gub mnie i nikomu nie wyjawiaj, żeśmy z sobą mówili...
Don Vigilio nie chciał już dłużej pozostawać w pokoju Piotra i zapewniwszy się, że nikogo niema na korytarzu, wymknął się na palcach, a przesuwając się ostrożnie, drżał, by go nie spotkano.
Tymczasem Piotr wyszedł zaraz na miasto i skierował się ku mieszkaniu kardynała Sanguinetti. Była dopiero godzina dziesiąta zrana, mógł go więc jeszcze zastać w domu. Kardynał Sanguinetti zajmował pierwsze piętro niewielkiego pałacu przy francuzkim kościele św. Ludwika, w uliczce ciasnej, pozbawionej światła i powietrza. Mieszkanie Jego Eminencyi posiadało zupełnie inny charakter niż rezydencya kardynała Boccanera, pełna tragicznej melancholii oraz książęcej pychy, pomimo zewsząd widniejącego upadku majątkowego. Kardynał Sanguinetti, odstąpiwszy od obowiązkowych przepisów, nie posiadał galowego apartamentu i pocztu nadwornej służby. Nie miał sali tronowej, ani baldachimu, pod którym wisieć powinien kardynalski kapelusz; nie było też tutaj fotela, odwróconego przodem do ściany, w oczekiwaniu przybycia panującego papieża. Mieszkanie składało się z dwóch poczekalnych pokojów, oraz z sali, w której kardynał przyjmował przybywających gości. Meble były skromne, niewygodne, z czasów pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia, a zakurzone obicia i dywany były spłowiałe i zużyte.
Piotr długo dzwonił, nim mu roztworzono. Wreszcie ukazał się służący nawpół dopiero ubrany i, nakładając jakąś kurtkę, powiedział przez uchylone drzwi, że Jego Eminencya jest od wczoraj na wsi, we Frascati.
Piotr przypomniał sobie, że kardynał Sanguinetti był równocześnie biskupem Frascati, gdzie posiadał willę, w której zamykał się dla odpoczynku, lub też ze względów politycznych, gdy to uznawał za dogodne dla swych zawiłych spraw i planów.
— A kiedy Jego Eminencya będzie z powrotem?...
— Niewiadomo... Jego Eminencya jest cierpiącym... I mam polecone mówić każdemu, by nie fatygował się do Frascati.
Znalazłszy się znów na ulicy, Piotr począł się wahać jak dalej postąpić. Czyż pójdzie do monsignora Fornaro, mieszkającego w pobliżu przy piazza Navone?... Ale przypomniał sobie słowa don Vigilia, polecającego mu, by najpierw złożył wizyty kardynałom. Pomyślawszy przez chwilę, postanowił iść zaraz do kardynała Sarno, z którym się nieco bliżej zapoznał na poniedziałkowych przyjęciach w salonie donny Serafiny. Kardynał Sarno prawie z nikim nie utrzymywał stosunków, był małomówny, lecz powszechnie uważano go za jednego z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych członków wszechwładnego świętego Kolegium. Pomimo to, Narcyz Habert, siostrzeniec kardynała, uważał swego wuja za człowieka niesłychanie ograniczonego we wszystkich kwestyach, będących po za kołem codziennych, biurowych jego zajęć. Piotr wszakże był przekonany, że jeżeli kardynał Sarno nie będzie brał udziału w decydowaniu o losie jego książki, to w każdym razie może mu udzielić wskazówek i rad, oraz, gdy zechce, wywrze wpływ dodatni na kolegów swoich, wyznaczonych przez kongregacyę Indeksu.
Zajęty temi myślami, skierował się Piotr w stronę pałacu Propagandy, wiedząc, że napewno zastanie tam kardynała. Ciężki, olbrzymi i ogołocony z ozdób architektonicznych pałac Propagandy zajmował całą przestrzeń pomiędzy dwoma wązkiemi uliczkami a fasadą zwrócony był na piazza di Spagna. Wszedłszy wewnątrz gmachu, Piotr, nieumiejący dobrze po włosku, źle zrozumiał dane objaśnienie i zabłądził wśród niezliczonych sal i korytarzy, krętych jak labirynt, spuszczających się na dół, to znów wiodących na wyższe piętra. Na szczęście spotkał młodego księdza będącego sekretarzem kardynała Sarno, a którego poznał w salonie donny Serafiny.
— Nie wątpię, że Jego Eminencya zechce pana przyjąć — rzekł uprzejmie sekretarz. — Doskonale pan wybrałeś godzinę swej wizyty, bo Jego Eminencya kończy właśnie swe przedpołudniowe zajęcia. Proszę więc za mną... doprowadzę pana najbliższą drogą...
Pomimo tego zapewnienia, Piotr ponownie odbył całą podróż wzdłuż rozlicznych sal i korytarzy olbrzymiego gmachu. Kardynał Sarno był przez długie lata sekretarzem świętej Propagandy, obecnie zaś jako kardynał, prezydował w komisyi zajmującej się organizacyą szerzenia religii katolickiej w krajach europejskich, niepodlegających władzy papieża, oraz w krajach, będących jeszcze do zdobycia dla Kościoła: w Afryce, Ameryce i Australii. Jako prezes komisyi, kardynał zajmował całą część pałacu na liczne biura swej administracyi, którą zarządzał z nadzwyczajną gorliwością i absolutną władzą. Był to w całem znaczeniu tego słowa stary, zdziwaczały urzędnik, nic niewiedzący po za sprawami swego biura. Całe życie spędził na safianowem krześle i w otoczeniu papierów, tek i szuflad, a świat znał tylko z okien swego gabinetu, wychodzącego na ulicę mało przez ludzi uczęszczaną.
Zatrzymawszy się w długim, ciemnym korytarzu, w którym palił się gaz nawet w południe, sekretarz wskazał Piotrowi wązką ławeczkę przy murze, prosząc, by zechciał tutaj zaczekać. Po upływie przeszło kwadransa wrócił i zawsze uprzejmie a nawet uprzedzająco rzekł:
— Jego Eminencya jest obecnie zajęty konferencją z misyonarzami, mającymi nas wkrótce opuścić... Ale konferencya ma się ku końcowi, tymczasem zaś mam sobie polecone zaprowadzić pana do gabinetu Jego Eminencyi... tam dogodniej będzie czekać...
Wszedłszy do gabinetu kardynała, Piotr zaczął się rozglądać z wielką ciekawością. Pokój był obszerny, wyklejony zielonym papierem i umeblowany skromnie zielonemi, adamaszkowemi meblami. Pomimo dwóch okien, światła w pokoju było mało, bo uliczka była wązka, posępna. Pod jednem z okien stało biurko z prostego, na czarno malowanego drzewa, o blacie wybitym zrudziałą i zużytą moleskiną, mało wreszcie widzialną z powodu stosu papierów i tek zwalonych jedne na drugie. Fotel przed biurkiem wytłoczone miał siedzenie i oparcie, a stary kałamarz obryzgany był grubemi warstwami atramentu. Spory parawan stał na uboczu, strzegąc kardynała od zawiania, którego zawsze się lękał. Piotr dostrzegł jeszcze dwie konsole pod ścianą, a zaspokoiwszy swoją ciekawość, zaczął czekać i niecierpliwić się długiem wyczekiwaniem. Powietrze tego zawsze zamkniętego pokoju, było stęchłe i duszne, a cisza tu panująca, miała w sobie coś zatrważającego. Tylko z ulicy dolatywał głuchy i nie często powtarzający się turkot kół jakiegoś powozu przejeżdżającego przez piazza di Spagna.
Piotr zaczął chodzić wzdłuż i wszerz obszernego pokoju. Wtem wzrok jego padł na wielką mapę przybitą na ścianie. Zatrzymał się przed nią i zagłębiwszy się w badanie jej, stracił pamięć o wszystkiem będącem po za nią. Była to kolorowana mapa świata katolickiego, przedstawiała ziemię całą, a kolory oznaczały kraje wyznania katolickiego, inne barwy oznaczały kraje częściowo ulegające władzy Kościoła rzymskiego, a jeszcze inne wskazywały części ziemi, pozostające do zdobycia; zamieszkane przez ludy niewierne. Wszakże i te kraje podzielone już były na dyecezye i wikaryaty. Ta mapa świat cały przedstawiająca, mówiła graficznie o rzeczywistym celu katolicyzmu, który od pierwszej chwili nie przestał dążyć, by zapanować nad światem, Bóg dał Kościołowi świat cały a zatem Kościół obowiązanym był dochodzić praw swoich i zagarniać krainy, opierające się jego władzy. Ztąd powstała walka, trwająca bezustannie od chwili, gdy apostołowie wyszli z Judei dla głoszenia Ewangelii, walka zacięta, bo liczne narody uparcie odpychały od siebie światło wiary, przekładając swoje bóstwa i swoje błędne marzenia. Przez cały ciąg epoki średniowiecznej, Kościół był zajęty organizacyą podbitej przez siebie Europy, nie mając nawet czasu na pracę pojednawczą z dysydenckiemi Kościołami Wschodu. W tem wybuchła Reformacya, była to nowa schyzma, równie złowroga jak poprzednie odszczepieństwa. Prócz Wschodu, Kościół miał teraz do nawrócenia całą środkową Europę protestancką. Prawie równocześnie odkrytą została Ameryka, przybywała zatem cała nowa część świata do pozyskania dla wiary. Rzym ogarnięty wojowniczą żądzą pozyskania tamtejszych ludów, wysłał swoich misyonarzy, by opanowali kraje, dane Kościołowi przez Boga a nieoświecone czyją były własnością.
Piotr, patrząc na tę mapę zawieszoną na ścianie w biurze Propagandy, uprzytamniał sobie całą organizacyę misyj, wysyłanych z ramienia Kościoła. Najpierw więc były kraje katolickie, w których wiara była ustalona i tylko podtrzymywana ustanowioną władzą biskupów, rozporządzających miejscowem duchowieństwem, środowiskiem tej organizacyi, prawidłowo działające był sekretaryat państwa Kościelnego w Watykanie. Reszta świata zaludniona przez narody schyzmatyckie lub wprost pogańskie, była powierzona kongregacyi Propagandy, mającej za zadanie nawracanie niewiernych i zbłąkanych. Dla ułatwienia sobie ogromnej swej pracy, Propaganda podzieliła się na dwa wydziały: wschodni, mający działać i nawracać ludy Wschodu, i wydział łaciński, którego władza rozciągała się na resztę krajów misyjnych. Całość tej organizacyi Kościoła, stanowiła sieć gęstą i potężną, zarzuconą na wszystkie ludy świata, a przez oczka tej sieci, nie powinna była ujść ani jedna z dusz ludzkich.
Piotr patrzał na tę mapę i oczu nie mógł od niej oderwać, zdawało mu się, że widzi działalność potężnej maszyny, chcącej ludzkość całą wchłonąć na swój wyłączny użytek. Teraz dopiero pojął doniosłość potężnej Propagandy, rozrządzającej olbrzymim majątkiem. Była to siła, zupełnie wyłącznej natury, papieztwo w papieztwie. Prefekta kongregacyi Propagandy, nazywano często czerwonym papieżem, bo jakże olbrzymią była władza tego kardynała, mającego panowanie tak obszerne, nieograniczone, w krajach tak licznych, prawie całość ziemi stanowiących. Bo jakże szczupłą była część kuli ziemskiej, podlegającej władzy sekretaryatu rezydującego w Watykanie! Wreszcie cyfry świadczyły o tem z nieubłaganą swą ścisłością. Rzym miał pod niezaprzeczonem swem panowaniem, dwieście milionów wiernych, wyznających katolicyzm rzymsko-apostolski. Schyzmatycy zaś, łącząc obrządki Wschodu z kościołami reformacji, wynosili razem już większą cyfrę, a wszak do nich dodać należało miliard niewiernych, których trzeba było nawrócić! Tak, miliard pozostawał jeszcze do podbicia! Pięć milionów żydów, blizko dwieście milionów mahometan, przeszło siedemset milionów bramanistów i budystów i około sto milionów pogan wyznających najrozmaitsze religie! Wobec tego miliarda niewiernych, chrześcian było tylko czterysta milionów i chrześcianie ci dzielili się na dwa przeciwne obozy, z których jeden był za Rzymem a drugi przeciwko Rzymowi. A zatem przez osiemnaście wieków, Chrystus posiadł zaledwie trzecią część ludzi, żyjących na ziemi, a Rzym, ten Rzym wszechpotężny, Rzym zwany stolicą świata, panował zaledwie nad szóstą częścią ludności świata! A więc na sześć dusz, jedna tylko dostąpić mogła zbawienia! Ileż jeszcze pozostawało do spełnienia! Mapa mówiła to brutalnie. Panowanie Rzymu oznaczone na niej było czerwonym kolorem i stanowiło punkt nieznaczny, maleńki, wobec obszaru ziemi, zaludnionej przez wyznawców innych bogów. Tak, koloru żółtego najwięcej było na tej mapie, a kolor żółty oznaczał kraje, mające być zdobyte przez Propagandę! Ileż zatem wieków ma jeszcze przeminąć, nim spełnią się słowa obietnicy Chrystusa?... Kiedyż ziemia cała podlegać będzie jego tylko prawu, kiedyż ludy świata złączone zostaną jedną tylko wiarą?... Lecz właśnie siłę Rzymu stanowiła niezachwiana jego ufność w spełnienie się tej boskiej obietnicy. Wsparty tą ufnością, Rzym, zbrojny był w nieprzebraną cierpliwość i trwał w pracy przedsięwziętej, działając przez swoich biskupów, przez swoich misyonarzy, nieznających zwątpienia ani wypoczynku. Nad dziełem swojem pracowali oni bez wytchnienia ze spokojnym ciągiem rzeczy i to czyniło ich podobnymi do tych najdrobniejszych pyłków, z których świat się utworzył.
Piotr, patrząc na mapę świata podzielonego przez Kościół, do którego on należał i dla którego został przez Boga stworzonym, wsłuchiwał się w pochód i w działalność armii misyonarzy, rozrzuconych po wszystkich ziemi zakątkach, dla zdobycia jej w imię religii. Jednakże ta zdobycz w imię religii była przedewszystkiem polityczną zdobyczą i dlatego posłowie państw zagranicznych przy dworze watykańskim, przedewszystkiem mieli sobie zalecone, by nie spuszczali z oka działalności Propagandy. Misyonarze bowiem byli częstokroć działaczami politycznymi narodu, z którego sami pochodzili, a podbijając dusze niewiernych, zjednywali zarazem ich ciała na rzecz mocarstw, którym sami podlegali. Kongregacya Propagandy z planem, politykę uwzględniającym wysyłała włoskich misyonarzy, faworyzując zarazem misye cudzoziemskie narodów z państwem włoskiem sprzymierzonych. Z zazdrością spoglądano w Rzymie na energiczną działalność francuzkich misyonarzy, wysyłanych do odległych krain przez kongregacyę Propagandy osiadłej w Lyonie i posiadającej olbrzymi i niezależny swój majątek. Gdzie tylko było można, tam rzymska Propaganda stawiała przeszkody działalności liońskiej. Ileż tajemnych intryg, ile skrytych nadziei spełniło się i spełnia skutkiem tej rywalizacyi!...
Piotr przypominał sobie teraz mnóstwo szczegółów i spraw, odnoszących się do szerzenia cywilizacyi i wiary w krajach pogańskich i zadrżał, obejrzawszy się po murach tego zapylonego biura Propagandy, w którem się znajdował. Zadrżał bo nagle wiele zrozumiał, a świadomość tych rzeczy przepełniała go trwogą odrazy, jaką budziły nadmiarem swej potworności.
Stał tak długo pogrążony w myślach nad tym Rzymem spokojnie i ufnie wyczekującym chwili pochwycenia władzy nieograniczonej, władzy świeckiej i duchownej, nad ludźmi będącymi już tylko jednym narodem zbratanym za pośrednictwem tryumfującej wiary Chrystusa. Wtem, ozwał się jakiś kaszel i Piotr, odwróciwszy się, drgnął, bo ujrzał kardynała Sarno, który wszedł cicho i niepostrzeżenie. Piotr silnie się zmięszał. Zdawało mu się, że został schwytany na czynie zakazanym, bo patrzeć na tę kartę wiszącą na ścianie może nie należało, zbyt jawnie bowiem wypowiadała ona tajemne plany i cele Propagandy. Czuł, że silnie się zaczerwienił z przyczyny zakłopotania.
Lecz kardynał, spojrzawszy na niego swym bezbarwnym wzrokiem, poszedł do biurka i opuścił się ociężale w fotel, nie mówiąc ani słowa. A gdy Piotr stanął przed nim, giestem ręki uwolnił go od ceremonii pocałowania sygnetu.
— Przyszedłem złożyć należne uszanowanie Waszej Eminencyi... Czy Wasza Eminencya czuje się dobrze?...
— Nie, nie. Ten przeklęty katar nie chce mnie opuścić... Przytem mam obecnie niezmiernie wiele zajęcia.
Posępne światło płynące od okna oświetlało chudą i mizerną postać kardynała. Był on prawie ułomny, jedno ramię miał o wiele wyższe od drugiego, twarz martwą, zużytą, nawet oczy zdawały się zamarłe. Piotr, patrząc na niego, przypomniał sobie jednego ze swych krewnych w Paryżu, który, spędziwszy trzydzieści lat w biurze ministeryum, miał taką samą pergaminową cerę, martwy wyraz oczów i twarz człowieka osłupiałego z nadmiaru wyczerpującej, monotonnej pracy. Lecz ten oto wysuszony staruszek, znikający w zbyt obszernej sutanie obszytej czerwoną wypustką, był panem świata, potężnym mózgiem posiadającym świadomość o dziejach wszystkich spraw toczących się w całem chrześciaństwie, i chociaż nigdy z Rzymu się nie ruszył, znał ustrój niezliczonych państw, organizował podbój ich i nic się stać nie mogło w rzeczach Kościoła, by natychmiast nie został powiadomiony a znaczną część wydarzających się okoliczności on przygotował, on popchnął ku spełnieniu. Wszak prefekt Propagandy we wszystkim do niego się odnosił i jego rady spełniał. Kardynał Sarno niepoczesną miał postać, lecz władzę nieograniczenie wielką, nieograniczenie rozgałęzioną i sięgającą wszystkich krańców ziemi.
— Proszę usiąść na chwilę... Przyszedłeś, więc zapewne masz do mnie jaką prośbę?...
Mówiąc to i niby szykując się do wysłuchania słów przybyłego, kardynał odwracał kościstemi palcami strony leżących przed nim papierów i rzucał wzrokiem tu i owdzie, jakby chcąc się zapewnić, że wszystko pamięta i wie gdzie i kto działa z jego rozkazu.
Piotr znów się zmięszał tem jasnem postawieniem pytania, odsłaniającego rzeczywisty cel jego przybycia. Postanowił jednak nie uchylać się od dania równie kategorycznej odpowiedzi.
— Tak, przybyłem z prośbą do Waszej Eminencyi, potrzebując światłych wskazówek co do mojego postępowania w sprawie, w której przybyłem do Rzymu. Wasza Eminencya wie zapewne, iż chcę bronić książki, którą napisałem...
W jak najkrótszych zdaniach i treściwie przedstawił Piotr całą swoją sprawę. Lecz w miarę jak mówił, twarz kardynała silniej jeszcze tępiała, zdawał się nie słuchać i nie rozumieć. Wreszcie, po chwili milczenia, odezwał się:
— Tak, coś sobie przypominam... napisałeś jakąś książkę... mówiono kiedyś o tem w poniedziałek u donny Serafiny... Popełniłeś wielki błąd, pisząc książkę... ksiądz nie powinien nigdy pisać... Bo po cóż miałby pisać?... A jeżeli kongregacya Indeksu chce potępić twoją książkę, to dobrze zrobi... bo kongregacya Indeksu ma zawsze racyę... Czegóż ty mogłeś się spodziewać odemnie?... Nie jestem nawet członkiem kongregacyi... wreszcie nic nie wiem... o niczem nie chcę wiedzieć...
Piotr silił się jeszcze, chcąc go zjednać, lecz widział, że próżne czynił zabiegi. Kardynał był niewzruszony i najzupełniej obojętny. Od czasu do czasu rzekł kilka słów, z których Piotr wywnioskował, że zajmując się od lat czterdziestu wyłącznie sprawami Propagandy, kardynał nic innego nie mógł nawet zrozumieć. Mózg jego stępił się na wszystko po za jedną wyłączną specyalnością pracy dla dobra Propagandy. Mózg ten taki niesłychanie giętki i czuły w kierunku nabranego wyrobienia, stawał się zamarły na wszystko inne. Oczy kardynała były teraz szklane, zapadnięte, bez iskry życia. Czaszka zdawała się być mniejszą a ogólny wyraz twarzy był zamknięty w sobie i martwy.
— Nic a nic nie wiem — powtarzał. — Nie mam zwyczaju popierania kogokolwiek...
Wtem, jakby nagle coś przypomniawszy sobie, zapytał:
— Przecież Nani interesuje się tą sprawą... Cóż on ci poradził?....
— Monsignor Nani raczył mi powierzyć nazwisko prałata wyznaczonego do złożenia raportu o mojej książce... jest nim monsignor Fornaro... kazał mi iść do monsignora Fornaro...
Kardynał lekko drgnął, jakby zbudzony. Nieco życia nabiegło mu do oczu.
— Doprawdy... no proszę... ale jeżeli Nani to zrobił... to musi w tem mieć jakąś myśl z góry powziętą... Więc idź do monsignora Fornaro.
Rzekłszy to, kardynał wstał, dając tym sposobem znak, że dłużej nie chce rozmawiać a Piotr podziękował za udzielone posłuchanie, składając głęboki ukłon. Kardynał, nie odprowadziwszy go ku drzwiom, siadł natychmiast w swój fotel i wśród ciszy zamarłego pokoju, słychać znów było ruch kościstych palców, przerzucających stronice papierów leżących stosami na wielkiem czarnem biurku.
Piotr usłuchał rady udzielonej mu przez kardynała Sarno i skierował się w stronę piazza Navone, gdzie mieszkał monsignor Fornaro. Lecz tu powiedział mu służący, że pan jego dopiero co wyszedł i że zastać go można tylko rano, około godziny dziesiątej. Zaraz nazajutrz rano Piotr stawił się powrotnie, pierw wszakże wywiedział się o szczegóły odnoszące się do osoby monsignora. Urodził się on w Neapolu i tamże ukończył szkoły w zakładzie naukowym ojców barnabitów, następnie wstąpił do seminaryum w Rzymie, wreszcie przez lat kilka był profesorem przy uniwersytecie Gregoryańskim. Obecnie był radcą kilku kongregacyj, kanonikiem przy kościele Santa-Maria-Maggiore, lecz pragnął takiej nominacyi przy bazylice św. Piotra i wzdychał, by dojść kiedykolwiek do urzędu sekretarza przy konsystorzu szarży kardynalskiej, dającej purpurę. Monsignor Fornaro był uważany za biegłego teologa, zarzucano mu jedynie skłonność do prac literackich, wiedziano bowiem, że chętnie pisuje artykuły pojawiające się w przeglądach katolickich, chociaż przez oględność nigdy się nie podpisywał. Mówiono także, iż jest bardzo światowy.
Piotr, przyszedłszy do mieszkania monsignora, oddał swoją kartę wizytową i natychmiast został przyjęty, mógłby nawet przypuszczać, że go tutaj oczekiwano, gdyby nie szczerość zdziwiona i pewne zakłopotanie, z jakiem monsignor powtarzał:
— Ksiądz Froment.. ksiądz Froment... Proszę... niech pan zechce wejść... Miałem nie przyjmować dziś nikogo, bo mam pilną robotę... Lecz nic nie szkodzi... proszę... niechaj pan siądzie...
Piotr z prawdziwą przyjemnością patrzał na piękną postać młodego jeszcze prałata. Mógł mieć lat czterdzieści pięć, był wysoki, dość pełnej tuszy, różowy, wygolony, siwiejące nieco włosy układały się w pukle na kształtnej głowie, nos miał prawidłowego rysunku, usta wilgotne a piękne oczy pełne były ujmującego, pieszczotliwego wdzięku. Monsignor Fornaro był typem pięknego i dekoracyjnego prałata rzymskiego. Czarna sutana o fioletowym kołnierzu obciskała zręczne jego ciało, wydając się na nim wyszukanie wykwintnem ubraniem.
Salon, w którym przyjmował Piotra, był wesoły a przez wielkie okna wychodzące na piazza Navone wpływało obfite światło. Umeblowanie było bardzo gustowne, rzecz niesłychanie rzadka w mieszkaniach duchowieństwa rzymskiego. Wszystko było tu przyjemne i wonne, dopasowane harmonijnie do zewnętrznej postawy pana domu.
— Bardzo mi jest miło wiedzieć pana u siebie... lecz proszę o łaskawe powiedzenie mi, czemu mam przypisać zaszczyt wizyty pańskiej?...
Słowa te wyrzekł z naiwnym wyrazem twarzy i z uprzejmą gotowością do usług.
Piotr nie spodziewał się tego pytania tak zaraz na wstępie, więc nieco się zmięszał, lecz opanowawszy się, postanowił skorzystać, szczerze przedstawiając swoją sprawę.
— Wiem, że nie jest w zwyczaju postępować tak otwarcie jak zamierzam... Lecz doradzono mi, bym przyszedł tutaj i zdaje mi się, że pomiędzy uczciwymi ludźmi najlepiej jest, gdy razem poszukują prawdy, nic nie ukrywając przed sobą...
— Cóż to takiego?... Cóż to?... Jestem niezmiernie zaciekawiony — dopytywał się prałat z wdzięcznym uśmiechem i z wielką szczerością w spojrzeniu.
— Co takiego?... Otóż dowiedziałem się, że kongregacya Indeksu powierzyła panu moją książkę pod tytułem: „Nowy Rzym“ z poleceniem, byś ją pan przejrzał. Otóż przychodzę stawić się na rozkazy pańskie w razie gdybyś sobie życzył jakich objaśnień.
Lecz monsignor Fornaro podniósł obie ręce w górę, jakby chcąc chwycić się za głowę i nie dozwolić gościowi dalej mówić, przybrał wyraz przerażenia i mimo to niezmienną zachowując uprzejmość, zawołał:
— Drogi panie... zechciej mi o tem nie mówić, bo zrobisz mi największą przykrość... Proszę... zechciej sobie wyobrazić, że ci mylne dano wskazówki... bo nikt nie powinien wiedzieć o czynności, którą wymieniłeś... nikt... nawet ten, który musi ją odbyć... Zatem mówmy z sobą a czem innem, o czem zechcesz... byle nie o tem...
Piotr, przypomniawszy sobie, jak wielkie sprawia wrażenie nazwisko asesora świętej Inkwizycyi, rzekł:
— Proszę wierzyć, że nie chciałbym panu wyrządzać przykrości i również proszę wierzyć, że nie ośmieliłbym się nachodzić domu pańskiego, lecz monsignor Nani zawiadomił mnie równocześnie: że losy mojej książki są w ręku pana a zarazem wskazał mi adres pański.
Nazwisko monsignora Nani i tym razem podziałało jak zwykle. Lecz monsignor Fornaro poddał się z wdziękiem, z pieszczotliwem ociąganiem się, co było właściwością jego wytwornego układu.
— Jakto monsignor Nani jest tym nieoględnym winowajcą!... Gniewam się na niego... doprawdy, że się gniewam!... Powiem mu to i wyłaję przy sposobności.. Zkądże on to wie?... Przecież nie należy do kongregacyi Indeksu... Ktoś go mylnie uwiadomił... Proszę... powiedz mu pan, że się omylił.. najzupełniej omylił... ja nic nie jestem w stanie uczynić w sprawie, która pana obchodzi... No... no... ktoby się tego spodziewał, że monsignor Nani nie umie dochowywać tajemnic najkonieczniejszych i przez wszystkich za takie uznawanych...
Mówiąc to, przysiadł się do Piotra bliżej i z układną, przymiloną uprzejmością dodał:
— Ponieważ monsignor Nani przysłał pana do mnie, nie mogę panu odmówić chwili szczerej rozmowy... pod warunkiem wszakże, że nie będziemy mówili o sprawozdaniu, jakie jestem obowiązany napisać o książce pańskiej... ani też o czemkolwiek bądź, co o niej sądzą członkowie kongregacyi...
Teraz uśmiechnął się Piotr, pełnym będąc podziwu dla tego księdza światowego, który z tak uprzejmą zręcznością umiał mówić rzeczy nieprzyjemne. Znów więc zaczął opowiadać cel, w jakim napisał swoją książkę i jak dalece nie spodziewał się, że padną nań gromy srogiej kongregacyi Indeksu; przyczyny ich nie rozumiał, szukał powodów i znaleźć ich nie mógł.
Monsignor Fornaro słuchał z najwyższem zajęciem i, widząc szczerość Piotra, zdawał się być tajemnie zdjęły podziwem nad wielką jego naiwnością. Wreszcie rzekł:
— Kongregacya Indeksu jest trybunałem i jeżeli zajmuje się książką pańską, to skutkiem aktu oskarżenia, jaki jej nadesłano. Książka pańska stanie przed sądem tego trybunału, bo została zadenuncyowana!
— Tak, wiem, została zadenuncyowana.
— Oskarżenie wnieśli trzej biskupi francuzcy, jednak pan pojmiesz, że nie mogę powiedzieć ich nazwisk... Wobec skargi tak wysokich dostojników Kościoła, kongregacya była zmuszona zająć się tą sprawą...
Piotr spojrzał na mówiącego szczerze przerażony. Aż trzech biskupów francuzkich zadenuncyowało go przed trybunałem kongregacyi! Dla czego?... W czemże on zawinił?...
Wtem przyszedł mu na myśl potężniejszy może od nich zwolennik zasad rzeczywistych w książce:
— Jednakże kardynał Bergerat raczył mi wyrazić swoje zadowolenie... i list, który do mnie o tem napisał, zamieściłem jako wstęp... znajduje się on w całości na pierwszych stronicach mojej książki...
Monsignor Fornaro ze znaczącą dobrodusznością pokiwał głową, uśmiechając się słodko i zawahawszy się znów pieszczonym wzrokiem popatrzył na Piotra i rzekł w formie zwierzenia:
— Tak, list Jego Eminencji jest bardzo piękny i podniosły... Jestem jednak zdania, że lepiej było go nie pisać... tak ze względu na samego siebie jak też przez życzliwość dla pana...
Widząc, że Piotr nie rozumie znaczenia tego zdania, monsignor dodał dobrotliwie:
— Zapomnij pan, com powiedział... wyobraźmy sobie, że milczałem... bo wreszcie cóż ja mogę wiedzieć?... Jego Eminencya kardynał Bergerat jest świętym człowiekiem i gdyby mógł grzech jaki popełnić, to trzebaby w takim razie tylko serce jego obwiniać...
Zapanowało milczenie. Piotr czuł, że roztwiera się przed nim przepaść. Nie panując już dostatecznie nad oględnością słów, zawołał wzburzony:
— Dla czego uwzięto się na moją książkę a nie na tyle innych?... Nie potrafiłbym odgrywać roli owych trzech biskupów i nie mam zamiaru nikogo denuncyować, lecz ileż znam książek o wiele niebezpieczniejszych od tej, com napisał, a jednak Rzym zamyka na nie oczy!
Monsignor Fornaro przytakiwał głową i zdawał się być uszczęśliwionym, że w tym razie najzupełniej podziela zdanie Piotra.
— Masz pan racyę, najzupełniejszą racyę! Na nieszczęście nie możemy dosięgnąć i zniszczyć mnóstwa szkodliwych i niebezpiecznych książek i rozpacz nas ogarnia, że ich tyle się pojawia i tyle rozpowszechnia! Lecz czyż my możemy podołać ogromowi pracy ztąd wynikającej!... Czyż możemy wszystko przeczytać?... Ilość pojawiających się codziennie książek uniemożliwia szczegółowe nasze wglądanie w treść tych utworów... By zaradzić złemu potępiamy je z góry i prawie bez wyjątku...
Monsignor rozpoczął teraz szczegółowe dawać objaśnienia. W zasadzie, każdy drukarz był obowiązany przed wydrukowaniem dzieła, oddać rękopis do przeczytania i do zatwierdzenia. Lecz obecnie, gdy z dniem każdym wzrasta nawał piszących, zasada ta nie może być przestrzeganą, bo jakiż powstałby zamęt i kłopot dla biskupów, gdyby drukarze chcieli się stosować do przepisów! Tak, na odczytywanie tych niezliczonych rękopisów nie starczyłoby czasu, nie byłoby wreszcie pieniędzy na utrzymywanie biur, w którychby zaufani urzędnicy mogli wykonywać ważną tę pracę. Otóż kongregacya Indeksu bez szczegółowego zatrzymywania się nad dziełem, mającem się pojawić, potępia wszystkie książki już wydrukowane lub mające się wydrukować, jeżeli należą do niektórych kategoryj: a więc najpierw książki zagrażające obyczajności, książki erotyczne, powieści, następnie biblię tłomaczoną na języki nowoczesne, bowiem święte księgi nie powinny być przystępne dla każdego; wreszcie książki mówiące o czarach, książki traktujące o wiedzy, książki historyczne, filozoficzne, wszelkie przeciwne dogmatowi, książki głoszące heretyckie zasady, oraz książki pisane przez duchownych i dyskutujących o rzeczach wiary. Wysoka mądrość tych postanowień, będących prawem przy wydawaniu wyroków przez kongregacyę Indeksu, godną jest podziwu. Prawa te pierwszorzędnej doniosłości, zatwierdzone przez papieży, stanowią wstęp do katalogu książek poszczególnie wzbronionych przez kongregacyę, tym sposobem uniknięto potrzeby katalogu, wymieniającego każde dzieło z osobna, co tworzyłoby foliały trudne tak do przejrzenia jak i do pomieszczenia.
— Łatwo zrozumieć, że kongregacja Indeksu nie będzie czyniła zarzutu oceniania i wzbraniania pierwszej lepszej książki, byłoby to poniekąd robieniem reklamy utworom niezasługującym, by o nich wiedziano... Niezdrowych, złych książek pojawia się niestety zbyt wiele i we wszystkich krajach, nie możemy zatem każdą z nich zajmować się pojedynczo... chcąc podjąć taką pracę musielibyśmy znaleźć wielkie sumy na utrzymanie urzędników, na kupno papieru i atramentu... Zatem tylko od czasu do czasu rzucamy klątwę na coś wyjątkowo gorszącego, zwłaszcza jeżeli autor nosi głośne nazwisko... Manifestując w ten sposób naszą opinię, dajemy znać światu, co uważamy za wzbronione, oraz do czego dążymy i jakie są nasze prawa...
— Ale moją książkę... dlaczego moją książkę kongregacya uznała za godną potępienia?...
— Niechaj to pan sam wywnioskuje z tego co już powiedziałem... Jesteś pan księdzem a kongregacya przede wszystkiem zwraca uwagę na książki pisane przez duchownych... zwłaszcza jeżeli mają wziętość a książka przez pana napisana sprzedaje się w olbrzymiej ilości... Lecz nie przeczę, że pod względem literackim najzupełniej na to zasługuje... Byłem zachwycony, czytając... podziwiałem siłę natchnienia poetycznego.. i szczerze panu winszuję tak niepospolitego talentu... Ale właśnie to wszystko się przyczyniło do zwrócenia naszej uwagi na dzieło przez pana stworzone... nie mogliśmy pozostać z zamkniętemi oczyma wobec okropności konkluzyj pańskich... bo czemże są one innem jak nie podkopywaniem świętości naszej wiary, podburzaniem ku zwaleniu Rzymu, stolicy przez Boga ludziom wyznaczonej...
Piotr struchlał z podziwu i dopiero po chwili szepnął z przejęciem:
— Mnie posądzają o chęć podburzania do obalenia Rzymu! Mnie?... Wszak ja niczego tak nie pragnę jak ujrzeć Rzym na nowo odrodzony i królujący nad światem!
Uniesiony swym płomiennym entuzyazmem, Piotr rozpoczął obronę swej książki, spowiadał się ze swoich wierzeń, ze swoich pragnień, by katolicyzm powrócił do pierwotnej formy Kościoła, by się odrodził w chrześciańskiej nauce braterstwa Jezusowego, a wtedy papież, wyzwolonym będąc z więzów kłopotliwych królestwa ziemskiego, owładnie serca całej ludzkości przez miłość i dobroć pełną miłosierdzia. Tym tylko sposobem papież zbawić może świat, zagrożony najstraszliwszem ze wszystkich wstrząśnień i przewrotów, uchroni go od zguby i doprowadzi ku rzeczywistej szczęśliwości, jaką da ludziom przywrócenie królestwa bożego na ziemi, wspólność dóbr ziemi w imię braterstwa, wspólność wiary i własności wszystkich ludów a będących wówczas jednym tylko ludem.
— Czyż Ojciec święty może potępić te moje pragnienia?... Czyż nie są one jego pragnieniami?... Wszak ujawniają się w każdej wypowiedzianej przez niego myśli, zatem jeżeli popełniłem winę, to jedynie w tem, że wyłuszczyłem je w mojem imieniu, w książce przezemnie napisanej i ta swoboda wyznania została mi za grzech poczytaną! Ach, gdyby mnie dopuścić chciano przed oblicze Ojca świętego! Wiem, że przez niego nie mogę być potępiony, onby mnie zrozumiał, rozgrzeszył i uchronił od prześladowania, jakie mnie ściga tak niesłusznie!
Monsignor Fornaro milczał i wpatrzony w mówiącego nie miał zamiaru gniewania się za zapalczywość młodzieńczą jego mowy. Nawet uśmiechał się chwilami z widocznem zadowolnieniem, szczerze rozbawiony tym entuzyastą przedziwnej naiwności i poezyi. A gdy Piotr zamilkł, monsignor jakby żałując, że przedstawienie się skończyło, rzekł wesoło:
— Możesz mówić, mój drogi... możesz mówić... ja nie wzbraniam ci mówić... żałuję tylko, że stanowisko moje nie pozwala mi na danie ci odpowiedzi... Ale twoje zapatrywania na władzę świecką...
Powstrzymał się, jakby znaglony obowiązkiem milczenia i tylko piękne swe oczy wzniósł w górę ku niebu.
— A cóż można zarzucić moim zapatrywaniom się na znaczenie władzy świeckiej będącej tylko ciężarem dla Ojca świętego?...
Monsignor, nie odpowiadając na to pytanie, wyżej jeszcze wzniósł miłą swą twarz ku niebu, podnosząc zarazem w górę śliczne, pieszczone dłonie, potem znów patrząc na Piotra, zawołał jakby z wymówką:
— A zapowiedziana przez ciebie nowa religia?... Bo to nieszczęsne połączenie słów dwukrotnie napotkałem na stronicach twojej książki... nowa religia! Nowa religia! Boże wielki, przebacz mu to bluźnierstwo!
Monsignor z przejęciem złożył ręce przy tych słowach, jakby się modląc za karygodnego grzesznika. Piotr czuł rosnące w sobie wzburzenie, zawołał więc z odcieniem niecierpliwości:
— Nie wiem, co orzekniesz w sprawozdaniu swojem, mój Ojcze, lecz wiem na pewno, że nie miałem zamiaru krytykowania dogmatu... pozostawiłem go w mej książce w należnej nietykalności... Przecież każdy uczciwy człowiek, czytając moją książkę, czuje, że mówię w niej tylko o miłości bliźniego i wybawieniu go z nędzy dzisiejszej... Czyż pragnienia te moje nie są dość wyraźnie zaznaczone?... Czyż intencye moje nie widnieją na każdej stronnicy mojego dzieła?...
Monsignor Fornaro siedział teraz spokojnie i przybrał wyraz ojcowskiej pobłażliwości:
— Och intencye!... intencye!...
Wstał na znak, że uważa rozmowę za skończoną i mówił dalej:
— Bądź przekonany, drogi panie Fromont, że czuję się mocno zaszczycony twoją bytnością i twoją szczerością... Wybacz, ale nie mogę odwdzięczyć się równą szczerością... Wszak pojmujesz, że nie mogę ci powiedzieć treści mojego sprawozdania?... I tak zbyt wiele z tobą mówiłem... nie powinienem był chcieć słuchać twojej obrony... Lecz po za tem, chciej pamiętać, że wszystko jestem gotów uczynić, czego tylko odemnie zażądasz... Ale co do twojej książki, to jestem w obawie, że będzie potępioną...
Piotr drgnął, a monsignor, popatrzywszy na niego, mówił dalej:
— Cóż chcesz... nie może być inaczej... Sądzi się o faktach a nie o intencyach... Wszystko cobyś mógł powiedzieć na usprawiedliwienie tej książki, nic nie pomoże... bo książka musi być sądzona taką jak jest... jaką napisałeś... wydrukowałeś... późniejszych, gołosłownych komentarzy nikt nie uwzględni... Z tego też powodu kongregacya nigdy nie wzywa autorów danego dzieła i z ich strony żąda jedynie odwołania napisanej książki... Odwołania bez komentarzy. Podług mnie, najlepiej zrobisz, wycofując swoją książkę przed wydaniem o niej wyroku... Tak, powinieneś się poddać... Nie chcesz?... Ach, mój kochany, jakże niezmiernie jesteś młody!
Monsignor śmiał się teraz głośno z powodu niemego zaprzeczenia Piotra, który wstrząsł się cały i hardą przybrał postać, słysząc rady dawane mu przez uprzejmego prałata. Już przy samych drzwiach monsignor, zniżywszy głos, rzekł z wielką serdecznością:
— Pozwól, że jeszcze cię zatrzymam... lecz tak gorąco pragnę dopomódz ci w twojem położeniu... Ja osobiście nic nie jestem w stanie uczynić dla ciebie... Włożono na mnie obowiązek napisania sprawozdania, więc obowiązek ten spełnię, sprawozdanie moje zostanie wydrukowane, przeczytane i kongregacya wyda wyrok, jaki zechce. Lecz człowiekiem niezmiernie wpływowym jest sekretarz kongregacyi, ojciec Dangelis... on może przeprowadzić co zechce... Idź więc do niego... Klasztor dominikanów znajduje się w pobliżu piazza di Spagna... Tylko nie mów nic o mnie... Do widzenia, mój kochany... do widzenia!
Za chwilę Piotr znalazł się na piazza Navone, nieco oszołomiony przyjęciem jakiego doznał ze strony monsignora Fornaro. Nie wiedział co sądzić i czego się spodziewać. Zaczęło go opanowywać wielkie zniechęcenie. Po cóż przedłużać tę bezużyteczną walkę, kiedy przeciwnicy pozostawali w ukryciu, niepochwytni, nieznani?... Po cóż miał dłużej pozostawać w tym Rzymie, tak ponętnym a zarazem tyle zsyłającym mu udręczeń?... Ach najlepiej uciec ztąd co rychlej! Uciec natychmiast i powrócić do Paryża, gdzie zniknie z oczu świata, zamykając się w obrębie swej dobroczynnej działalności... słodycz i ogrom tych zajęć zatrą ślady doznanych w Rzymie goryczy... Znużenie Piotra było tak wielkie, że wyczerpany z swej energii, chciał wyrzec się na zawsze rozpoczętej zuchwale walki, zdawało mu się bowiem w obecnem przygnębieniu, że się porwał, nie obliczywszy z możliwością warunków. Rozbity, zniechęcony, szedł wszakże dalej i prawie machinalnie ujrzał się na Corso, potem na ulicy Condotti i wreszcie na piazza di Spagna. Tak, chciał jeszcze rozmówić się z ojcem Dangelis. Klasztor dominikanów był tuż w pobliżu, przy kościele Santa-Trinita-de-Monti.
Ach, ten przesławny zakon dominikanów! Przez długi szereg wieków, potężny ten zakon był najdzielniejszym obrońcą władzy absolutnej i teokratycznej. Mężnej wytrwałości tych mnichów, zawdzięczał Kościół większość swoich zwycięztw; byli to niezmordowani żołnierze walczący bezustannie dla zabezpieczenia samowładzy, rzymskiej stolicy. Święty Franciszek podbijał serca prostacze, podczas gdy św. Dominik opanowywał dusze przodowników narodu, żądny był on władzy nad najrozumniejszymi i najpotężniejszymi tego świata. Podbój ten czynił z głęboką wiarą w swoje posłannictwo i rozwinął przy tej sposobności zadziwiający zasób woli, dozwalającej mu na użycie wszelkich sposobów, wiodących do zamierzonego celu. Apostołował z ambony, książką, prześladowaniem, stosem. Jeżeli nie jest twórcą inkwizycyi, to przynajmniej podniósł jej znaczenie, posługując się nią z całem przejęciem pobożnego serca, pragnącego zbawić dusze swych bliźnich, chociażby katuszą doczesnej ich powłoki. Zwalczał odszczepieństwo, nieszczędząc krwi i płomieni. Żył w czystości i ubóstwie, dwie te cnoty najwyżej ceniąc, jako nawołujące do upamiętania współczesnych lubujących się w rozwiązłości obyczajów, św. Dominik ścisłą ustanowił regułę dla braci swego zakonu i szedł z nimi od miasta do miasta, głosząc napomnienia, nawracając bezbożnych, utrwalając w wierze zachwianych, siląc się wszystkich zjednać dla Kościoła, a jeżeli słowa nauki nie skutkowały, oddawał winnych pod opiekę trybunału świętej Inkwizycyi. Marzył on, by wiedza stała się wyłączną własnością Kościoła. Istnienia Boga dowodził w imię rozumu i wiedzy, a całość jej zebrał w swojej „Sumie“, zawierającej psychologię, logikę, politykę i naukę moralności. Umiejętnością swoją, zajaśniał nad ciemnotą epoki średniowiecznej i zapewnił swemu zakonowi przewagę nauczycielską. Dominikanie wszędzie posiadali swe klasztory i szkoły, szerząc zasady przez Rzym głoszone. Urabiali mózgi młodzieży, porywali serca krasomówczemi kazaniami z ambony, prawie wszędzie zdołali karcić swobodę uniwersytetów, a ująwszy je pod swoje kierownictwo, jawne lub skryte, okazywali się czujnymi stróżami dogmatu. Byli to niezmordowani pracownicy wielkości i bogactwa papiezkiego tronu, a zawładnąwszy wszystkiem, wiedzą, sztuką, literaturą i rzemiosłem, zbudowali olbrzymi gmach katolicyzmu, gmach taki, jakim go dziś jeszcze widzimy.
Lecz obecnie, wszak gmach ten potężny drgnął już w swych posadach i groził zawaleniem, budowany, by trwał wiecznie, pękał i osuwał się; więc jakież było znaczenie tych pracowitych zakonników zasklepiających się w swoim średniowiecznym ustroju?... Przechowujących swój trybunał inkwizycyjny o zniweczonej działalności, trybunał uśmiercony własną swoją ohydą. Po cóż ci zakonnicy dalej zajmują ambony, kiedy nikt nie słucha słów przez nich głoszonych, po co piszą książki, których nikt już nie czyta, rola ich skończyła się, przestali być uznanymi szerzycielami oświaty i wiedzy. Dzisiaj uznawane prawdy, innym dążą gościńcem, niwecząc na zawsze dogmat przez nich strzeżony. Ów zakon istnieje tylko siłą i zasobnością nabraną, a jeżeli posiada jeszcze wpływy, czemże one są w porównaniu ze świetnością dawniejszą, gdy generał zakonu dominikanów rządził Rzymem, będąc czczonym szafarzem w pałacu papieży! Wtedy cała Europa pokryta była klasztorami i szkołami potężnego zakonu, przed którym wszystkie ludy korzyły się z poddańczą uległością. Z tego olbrzymiego dziedzictwa pozostało zakonowi niewiele: wpływy ograniczone, miejscowe, a w kuryi rzymskiej niektóre urzędy, między innemi urząd sekretarski przy kongregacji Indeksu, niegdyś odłamku świętej Inkwizycyi, której byli wszechwładnymi panami.
Wpuszczono Piotra natychmiast i zaprowadzono do ojca Dangelis. Sala, w której pracował, była obszerna, jasna, o białych, gołych ścianach. Prócz stołu i kilku zydelków, był tu jeszcze wielki krucyfiks miedziany, zawieszony na murze. Ojciec Dangelis miał lat około piędziesięciu, był bardzo chudy a biały habit drapował się na nim w surowe załamania. Ascetyczna twarz jego była jakby wydłużona, usta wązkie, nos cienki, broda koścista, wystająca, znamionowały upartą wolę, szare zaś oczy wpijały się wzrokiem w sposób niemile drażniący. Gdy Piotr wszedł, ojciec Dangelis, stał przy stole i, nie poruszywszy się z miejsca, rzekł z lodowatą grzecznością:
— Ksiądz Fromont... więc to pan jesteś autorem książki „Nowy Rzym“?
Siadł na jednym ze stołków, a ukazując inny giestem ręki, mówił:
— Proszę usiąść... i niechaj pan mówi, co pana do mnie sprowadza?...
Piotr był znowu zmuszony opowiedzieć swoją sprawę, broniąc równocześnie oskarżonej książki. Opowiadanie to sprawiało mu w tej chwili szczególniejszą przykrość, bo słowa jego padały wśród grobowo zimnej i niechętnej ciszy. Zakonnik słuchał, siedząc nieruchomie, z rękoma opartemi na kolanach i z badawczym wzrokiem, utkwionym w oczy Piotra.
Gdy zamilkł, ojciec Dangelis rzekł zwolna:
— Wysłuchałem pana do końca i nie przerywałem... lecz zechciej pan zauważyć, że mogłem nie chcieć słyszeć tego, coś pan mówił... Proces pana obchodzący, już się rozpoczął i żadna potęga ludzka nie zdoła go wstrzymać w jego biegu... Zatem nie rozumiem, czego pan sobie życzy?... Czego się pan odemnie spodziewa?...
Piotr szepnął drżącym głosem:
— Spodziewam się dobroci i sprawiedliwości.
Usta zakonnika okolił blady uśmiech, świadczący o bezmiernej dumie, ukrywającej się pod sztuczną pokorą:
— Nie lękaj się pan... Bóg w najwyższej swej dobroci dotychczas zawsze raczył wskazywać mi moją powinność, jakkolwiek skromne spełniam zadanie... Nie do mnie należy wydawanie wyroku... jestem tylko urzędnikiem, któremu polecono zbieranie dokumentów, odnoszących się do tej lub innej sprawy... Tak, wiedz pan, że odemnie nic nie zależy... o książce pańskiej wyrokować będą Ich Eminencye, członkowie kongregacyi... Duch Święty oświecać ich będzie, zatem rozstrzygną sprawę jak najsprawiedliwiej... i pozostanie ci tylko ukorzyć się przed wyrokiem, skoro opatrzony zostanie podpisem Ojca świętego...
Mówił szorstko, zimno, chociaż z widoczną chęcią nieprzekroczenia form grzeczności. Domawiając ostatnich słów, wstał zmuszając Piotra, by toż samo uczynił. Zatem ojciec Dangelis powtarzał prawie treść tego, co dopiero mówił monsignor Fornaro; inny był dobór słów, lecz rzecz pozostawała taż sama. Piotr z przerażeniem widział coraz wyraźniej, że wszędzie napotyka jakąś bezimienną potężną siłę, zorganizowaną w straszliwą maszynę, której koła i kółka chcą niewiedzieć o sobie, a jednak działają wspólnie, jednolicie, miażdżąc śmiałków, chcących nadać im nowy obrót. A więc napróżno szukać będzie do nich zbliżenia... odepchniętym zostanie wszędzie i nigdzie nie znajdzie tego, który całą maszyneryą kieruje. Wszyscy ci ludzie zasłaniają się bezskutecznością swojej pomocy, ukrywając swoje myśli i zakres swej działalności.
Piotr wstał, lecz przed pożegnaniem postanowił i tutaj wymienić nazwisko monsignora Nani. A może nawet tutaj nazwisko to oddziała.
— Przepraszam, najmocniej przepraszam, że pana niepotrzebnie trudziłem mojemi sprawami... Lecz przyszedłem, ulegając życzliwym radom monsignora Nani, który łaską mnie swoją obdarza.
Otóż wrażenie objawiło się tu inaczej. Znów blady uśmiech przebiegł po ustach zakonnika, lecz uśmiech ostrej, ironicznej wzgardy. Twarz mu pobladła a mądre przenikliwe oczy zaiskrzyły się gorączkowo.
— Ach, to monsignor Nani pana przysłał!... W takim razie wiedzże pan, że jeżeli potrzebujesz opieki, pomocy, to nie należy tego szukać po za nim!... Jest on wszechwładny... Idź do niego!... Idź i oddaj mu się z ufnością...
Tak więc, jedynym wynikiem złożonej wizyty, była rada, by zwrócił się do tego, który go tutaj przysłał! Piotr czuł, że traci grunt pod nogami i chcąc się namyśleć jak dalej działać, postanowił wrócić do swego mieszkania. Zdawało mu się, że dobrze będzie naradzić się z don Vigiliem. Właśnie tego wieczoru spotkał go w korytarzu, idącego ze świecą do swego pokoju.
— Może pan zechce wstąpić do mnie na chwilę rozmowy... Chciałbym się z panem naradzić i rozpytać się o różne szczegóły...
Don Vigilio dał mu znak, by zamilkł i obejrzawszy się na wszystkie strony, szepnął ledwie że dosłyszalnym głosem:
— Czyś pan nie spotkał księdza Paparelli na schodach?... Mam przekonanie, że on nas szpieguje...
Piotr często spotykał księdza Paparelli, chyłkiem chodzącego w różnych częściach pałacu i wstrętem był przejęty do tej marnej figury w fałdzistej, czarnej sutanie. Omijał go starannie, nie lubiąc fałszywej układności i przebiegłej twarzy kodytaryusza, lecz nigdy się nim nie niepokoił, zatem ździwił się pytaniem don Vigilia. Ten zaś, nie czekając odpowiedzi, zawrócił ku schodom i długo stał, wsłuchując się, czy żaden podejrzany szelest ztamtąd nie doleci. Wreszcie zgasił świecę trzymaną w ręku i jednym susem wpadł na palcach do pokoju Piotra.
— Otóż jesteśmy — szepnął, zamknąwszy drzwi z wielką ostrożnością. — Lecz wolałbym, abyśmy poszli do drugiego pokoju... Dwie ściany lepsze są, aniżeli jedna...
Weszli do sypialni Piotra i postawiwszy lampę na stole, usiedli w głębi pokoju o płowych, bladawych tonach, gołej posadzce i gołych ścianach, przy których stało trochę mebli rozmaitego stylu, przeważnie starych i zużytych. Piotr zauważył, że don Vigilio ma dziś silniejszą, niż zwykle, gorączkę, a pomimo to, drobna, chuda jego postać trzęsła się febrycznie, podczas gdy oczy pałały roziskrzone, wśród pozapadanej, żółtej i schorzałej twarzy.
— Czyś pan nie chory?... Nie chciałbym pana męczyć rozmową, jeżeli się pan czujesz niedobrze...
— Chory, ach tak, jestem chory... całe moje ciało trawi gorączka... Lecz właśnie chcę mówić... potrzebuję dziś mówić... Nie mogę już dłużej wytrzymać... nie mogę... A wiem, że z panem mogę rozmawiać szczerze i to mi właśnie ulży...
Może chciał rozmową zagłuszyć chorobę?... A może wprost ciężył mu przymus milczenia, jaki sobie zawsze zadawał?... Więc też natychmiast zaczął rozpytywać Piotra o szczegóły wizyt jakie złożył. Lecz wzburzenie jego wzrosło, gdy się dowiedział, jakiego Piotr doznał przyjęcia u kardynała Sarno, monsignora Fornaro i ojca Dangelis.
— Tak, nie mogło być inaczej!.. Oni zawsze są tacy... osobiście niczemu się już nie dziwię, bo przywykłem do tych okropności... ale oburzam się za pana... wstrząsa mną wielkie obrzydzenie, a może dla tego, że to mi przypomina własne moje przejścia... Kardynała Sarno usuwam zupełnie na bok, bo ten się nie liczy, jako człowiek żyjący wyłącznie swojem specyalnem rozmiłowaniem dla Propagandy... wiadomem jest też powszechnie, że jeszcze nikomu nigdy w niczem nie dopomógł... Ale ten Fornaro, ten Fornaro!
— A ja przeciwnie, nic nie mam mu do zarzucenia... był uprzejmy, prawie życzliwy i mam przekonanie, że po rozmowie, jaką miał ze mną, względniejszym się okaże przy pisaniu sprawozdania... na pewno złagodzi niektóre wyrażenia...
— On, on złagodzi swoje sprawozdanie! Mówisz tak, bo go nie znasz! Będzie na ciebie tem srożej napadał, im czulszym był przy spotkaniu. Pożre cię... połknie, by się utuczyć tą łatwą do zdobycia ofiarą... Uprzejmość swoją, słodycz i wytworność uprawia starannie, bo to służy za skuteczną przynętę a po karkach opanowanych przez siebie ludzi dąży ku zaszczytom, miażdżąc tych wszystkich, którzy źle są widziani przez dygnitarzy Kościoła. Jest on wyłącznie zajęty chęcią przypodobania się tym, którzy mogą mu dopomódz do upragnionego wywyższenia... do nowych godności... O ileż wolę od niego ojca Dangelis! Srogi to człowiek, lecz otwarty, nikogo nie łudzący obietnicami, a przytem niezwykle inteligentny... O, ten z radością spaliłby cię na stosie, gdyby było można stosy zapalać... lecz władza tych panów została już przykrócona... Szkoda, że nie mogę cię wtajemniczyć we wszystko co wiem, bo wiem bardzo wiele o zakulisowych sprawach tego świata, z którym się obecnie zapoznajesz w Rzymie... Ach, jakie potworne są pożądania ambicyi tych ludzi! Jakie wstrętne i złożone są ich intrygi! Ile w nich próżności, tchórzostwa, zdrady a nawet zbrodni!
Don Vigilio egzaltował się coraz namiętniej, jakby pałając nienawiścią za osobiste urazy, Piotr więc, chcąc zwrócić jego myśli w inną stronę, zapytał:
— Powiedz mi, co wiesz o mojej sprawie?... Gdy ciebie pytałem zaraz po moim przyjeździe do Rzymu, odpowiedziałeś mi, że jeszcze żadna oficyalna wiadomość o mojej książce nie została nadesłana kardynałowi. Lecz teraz wszak już pozbierano wszelkie odnośne papiery i kongregacja niezwłocznie wyda wyrok, więc musisz coś wiedzieć?... Monsignor Fornaro powiedział mi, że denuncyacya została nadesłana do Rzymu przez trzech biskupów francuzkich... wszyscy trzej żądali potępienia mojej książki... Aż trzech biskupów! Jest-że to możliwe?...
Don Vigilio, ruszywszy ramionami, spojrzał ze współczuciem na Piotra i rzekł:
— Jesteś dziwnie naiwny! Ja oddawna pozbyłem się złudzeń i zastanawia mnie jedynie, że cię tylko trzech biskupów oskarżyło! Tak, obecnie widziałem już papiery odnoszące się do twojej sprawy, to jest, część dokumentów nadesłanych dla kardynała. Owi trzej biskupi są mi już znani. Jeden z nich, biskup z Tarbes, jest narzędziem kierowanem przez Ojców obsługujących grotę w Lourdes, a biskup z Poitiers i biskup z Evreux, działają przez fanatyzm religijny, który z nich uczynił zawziętych wrogów kardynała Bergerat. Wiesz teraz, że kardynał Bergerat źle jest notowany w Watykanie, gniewają się tam na niego za liberalne jego poglądy za jego francuzki patryotyzm... Zatem widzisz teraz jasno, że zemsta wywierana na tobie, jest właściwie skierowana przeciwko kardynałowi Bergerat... a zarazem jest to zemsta Ojców z Lourdes, wprost przeciwko tobie... Wszechwładni Ojcowie z Lourdes dołożyli wszelkich starań, by cię potępiono i niedopuszczono przed oblicze papieża... Tak, kardynał Bergerat pokutuje obecnie za list, który do ciebie napisał po przeczytaniu rękopisu twojej książki... Większość książek potępionych przez kongregacyę Indeksu, taką a nie inną ma historyę... Potępienie książki jest ciosem zadanym, zemstą wywartą na człowieku znienawidzonym, przez pewną część duchowieństwa... Denuncyacya w świecie duchownym kwitnie i jest zawsze na porządku dziennym.. a rządzi się prawem: bo tak mi się podoba. Mógłbym ci opowiedzieć rzeczy nie do uwierzenia... wymienić najniewinniejsze książki, które zostały potępione tylko ze względów na osobistą chęć zemsty, dla zabicia jakiejś idei lub człowieka. Po za autorem danej książki, zemsta taka ma za cel kogoś innego, stojącego wyżej... Cała ta procedura daje pole do niezmiernie złożonych intryg i nadużyć, obniżających znaczenie kongregacyi Indeksu... Nawet do tego już doszło, że w Watykanie zaczęto się troszczyć i obmyślać nowe ustawy... czują tam, że należy nieodmiennie je wprowadzić, by zasłonić kongregacyę od upadku, skutkiem śmieszności. Rozumiem ich chęć posiadania wszechwładzy i nawet uwzględniam, że dążą ku temu, nie przebierając w środkach, lecz niechajże używają broni skutecznej, mniej wstrętnej i nie do tego stopnia zbutwiałej!
Piotr słuchał a serce jego wzbierało bolesnem zdziwieniem. Przez czas swego pobytu w Rzymie, przekonał się już, jak potężne znaczenie mieli tutaj Ojcowie groty z Lourdes, nadsyłający bogate jałmużny, czuł że cierpi prześladowanie z ich podszeptów, pokutując za ustęp zamieszczony w swej książce, ustęp w którym zaznaczał, jak olbrzymie skarby Ojcowie zgarniali przy grocie cudami słynącej. Ten połów złota uważał za bezwstydny wyzysk, mogący wzbudzić niewiarę w sprawiedliwość a nawet w istnienie Boga, twierdził zarazem, że wszystko ustanie, gdy Kościół znów powróci do czystości pierwotnego swego istnienia. Piotr również teraz zrozumiał, jak dalece wielkie wywołał oburzenie w święcie watykańskim, ciesząc się z utraconej przez papieża władzy świeckiej i głosząc chwilę odrodzenia się Kościoła, co nazwał nieszczęśliwie: nową religią. Tak, w oczach świata watykańskiego był to skandal dostateczny dla usprawiedliwienia oskarżeń donosicieli. Lecz do rozpaczy doprowadzała go wieść, że skutkiem wydrukowanego na wstępie książki listu kardynała Bergerat, pasterz ten, cześć w nim budzący, będzie pośrednio rażony gromem przygotowującym się w łonie kongregacyi Indeksu. Nie miano odwagi wystąpić przeciwko niemu otwarcie; więc karcono go w ten sposób, wiedząc, że cios go nie minie. Ach, jakże straszną była dla Piotra myśl, że święty ten starzec cierpieć będzie z jego przyczyny! Jakże wstrętną wydawała mu się czynność tych wszystkich ludzi, działających w cieniu, w skrytości! Wszak oni powinni byli być sprzymierzeńcami tych wszystkich, którzy serca mają ogrzane miłością maluczkich i cierpiących, a zamiast sprzymierzeńców, kardynał Bergerat napotykał w nich wrogów, uganiających się wyłącznie za połowem złota i zadowoleniem osobistych ambicyj. Celem tych pełnych okrucieństwa egoistów było dogadzanie wyuzdanej swej dumie.
Nad rozpaczą Piotra górował teraz bunt przeciwko działalności Indeksu. Jakże nikczemną i niedorzeczną była ta działalność! Poznał teraz całą organizacyę tej strupieszałej instytucyi. Początkiem jej działalności było zapoznanie się z nadesłanem oskarżeniem, a końcem ogłoszenie potępiającego wyroku, wyszczególniającego tytuł książki. Akt oskarżenia przechodził najpierw przez ręce sekretarza, owego surowego ojca Dangelis, który natychmiast zawiadamiał o tem członków kongregacyi i zaczynał skrzętnie zbierać odnośne do książki dokumenty. Niczego nie zaniedbał, aby ich było jaknajwięcej, ascetycznemu zakonnikowi zdawało się bowiem, że znów nastąpią heroiczne czasy Inkwizycyi, gdy zakon, do którego należał, ujarzmić zdoła wszystkie samodzielnie myślące mózgi. Z prałatów radców kongregacyi Indeksu, Piotr poznał jednego, sprawozdawcę oskarżonej książki, wykwintnego monsignora Fornaro, który, kierowany szaloną ambicyą, przystępnym się robił dla każdego. Był to biegły teolog umiejący w razie potrzeby wynaleźć zbrodnię przeciwko wierze w traktacie algebry. Od czasu do czasu zwoływano posiedzenie członków kongregacyi i za pomocą głosowania kardynałowie potępiali tę, lub inną książkę, żałując, że nie mogą zniszczyć wszystkich istniejących... Wreszcie papież uprawomocniał swym podpisem wydany wyrok, lecz była to tylko formalność, bo czyż książki wogóle nie zasługują na zagładę?
Jakże zadziwiającą i politowania godną Bastylią była ta działalność kongregacyi Indeksu! Obecnie już tylko raziła swą zgrzybiałą starością swem niedołęztwem, lecz jakże straszliwą była ongi w czasach, gdy książek było mało i gdy Kościół miał swoje trybunały wykonywające wyroki za pomocą ognia i miecza! Potem książki mnożyć się zaczęły, myśl ludzka ujęta w słowa i druk stała się wezbraną rzeką znoszącą wszelkie zapory. Już sam ogrom pracy ubezwładniał, działalność Indeksu musiała więc zrzec się pierwotnych swoich roszczeń, lecz, nie kapitulując jeszcze, protestowała, chociaż czcze były jej odgróżki. Jakąż bowiem doniosłość ma jej potępiający wyrok rzucony ryczałtowo na wszystkie książki! Zadawalniając się takiem załatwieniem sprawy, kongregacya rozpatruje się bliżej, prawie że wyłącznie tylko w dziełach pisanych przez duchownych, lecz i tu rola jej uważana jest za chybioną, albowiem unosząc się namiętnością zemsty, intrygi, lub nienawiści, popełnia błędy obniżające jej znaczenie.
Po cóż próżny wysiłek dla utrzymania pozorów władzy nad umysłami wyzwalającej się ludzkości?. Jakieżby miały znaczenie wyroki, prawa i rozkazy jakiejkolwiek starożytnej królowej, która, wyzuta z państwa, pozbawiona poddanych, spędzałaby życie na podpisywaniu tych dokumentów podsuwanych jej przez nielicznych wiernych dworaków?... Lecz wyobraźmy sobie Kościół będący tą królową i naraz odzyskujący cudem dawną swą władzę, dawną potęgę swego panowania. Cóż stałoby się wtedy z myślą ludzką, ściganą przez trybunały i kneblowaną za pomocą wyroków! Niechajby przepisy Indeksu stały się rzeczywistością, wtedy drukarz nie mógłby nic drukować bez pozwolenia biskupa a pojawiające się dozwolone książki byłyby jeszcze składane pod najwyższe uznanie kongregacyi Indeksu. Panowanie takie byłoby hasłem zamknięcia bibliotek, zniszczenia dobytku otrzymanego wysiłkiem myśli ludzkiej i jej skrępowaniem, jeżeli nie zabiciem. Przyszłość byłaby zamknięta, możność postępu wstrzymana, rozwój potwornie nazawsze skarlały.
Rzym jest widomym i straszliwym przykładem, czem byłoby panowanie Kościoła. Żywotność miasta tak dalece została wyczerpana rządami papieży, że dziś, chociaż ćwierć wieku dzieli Rzym od chwili nowego w nim życia, nie pojawił się tu ani jeden objaw gieniuszu, czy to w postaci wyjątkowego człowieka, czy też stworzonego na miejscu arcydzieła. Więc któżby się dziś zgodził na taką podległość ponowną?... Nikt, nawet pomiędzy ludźmi szczerze przywiązanymi do religii, lecz posiadającymi trzeźwość sądu i szerokość poglądów wspartych na wykształceniu. Panowanie Kościoła przywiodłoby świat do utraty wszystkich zdobytych już nabytków i wtrąciłoby go w stan krańcowej niedorzeczności.
Piotr czuł się wzburzony wątkiem swoich myśli i rozpaczliwie poruszył się na swem krześle, patrząc na milczącego don Vigilia. Milczeli jeszcze czas jakiś a dokoła nich głęboka panowała cisza, jakby się nieruchomość śmierci z uśpionego starego ulatniała pałacu. Milczeli, siedząc w głębi szczelnie zamkniętego pokoju oświetlonego bladem, spokojnem płomieniem lampy. Wreszcie don Vigilio pochylił się i szepnął gorączkowo:
— Wiesz, przyczyną wszystkiego złego są zawsze oni... i tylko oni.
Piotr nie zrozumiał i nieco strwożony spojrzał na schorzałą twarz don Vigilia, przypuszczając, że powiedział on zdanie oderwane, bez związku i łączności z poprzednią rozmową.
— Co za oni?...
— Jezuici!
Słowo to wyrzekł z wybuchem wściekłości i bezgranicznej nienawiści. Sam się uląkł tak szczerego wyjawienia skrywanej zawsze tajemnicy i jeszcze więcej pożółkł a oczy gorętszym błysnęły mu ogniem. Lecz tem gorzej, jeżeli postąpił nieoględnie!... Ulżył sobie, wypowiadając te słowa, przecie obejrzał się po ścianach komnaty, zdjęty niepokojem, czy aby nikt inny tego nie słyszał. Lecz postanowił dać ulgę swojemu wezbranemu od tak dawna sercu i począł mówić pośpiesznie, z dziką namiętnością, z nieokiełznaną żądzą człowieka niemogącego już dłużej opanować ogromu oburzenia:
— Jezuici... jezuici!... Ty nie masz wyobrażenia, jaką oni są plagą, jak straszna jest ich działalność, jak olbrzymią jest ich potęga i wpływy! Wszędzie tylko ich się spotyka, wszystko zło jest tylko ich dziełem! Ile razy czego nie pojmujesz, nie możesz sobie wytłomaczyć, powiedz sobie, że to oni a nie omylisz się nigdy i od razu zrozumiesz. Gdy wydarzy ci się nieszczęście, gdy będziesz cierpiał i rozpaczał, wiedz, że ból twój i łzy twoje są z ich przyczyny. Oni są wszędzie i zawsze... ot wiesz, nie jestem pewien, czy którego z nich nie ma pod łóżkiem, w tej szafie... Ach, jezuici... jezuici!... wszak oni pożerali mnie, pożerają i do śmierci szarpać mnie nie przestaną!
Przerywanym od wzburzenia głosem don Vigilio opowiedział dzieje swojego życia, marzenia swojej młodości. Pochodził z drobnej szlachty osiadłej na prowincyi, rodzina jego była majętna a on, jako bardzo zdolny, mógł sobie rokować najświetniejszą przyszłość. Ach, gdyby nie oni, gdyby nie jezuici — byłby już teraz prałatem, dążącym ku wysokim dostojeństwom. Lecz otwartej będąc natury, wypowiedział się przed laty ze złą opinią, jaką miał o jezuitach, a następnie skorzystał parę razy, by odsłonić i tem samem popsuć plany układane przez kilku członków tego zakonu. Don Vigilio utrzymywał, że od tej chwili nieustanne spotykały go nieszczęścia. Rodzice jego umarli śmiercią gwałtowną, bankier, u którego był złożony ich majątek, uciekł bez wieści, obiecane dobre posady mijały go, w ostatniej chwili przed ostateczną nominacyą, najdziwniejsze spotykały go przygody, skutkiem których o mało co nie zabroniono mu prawa noszenia sutany. Teraz dopiero zaznał nieco spokoju, zostawszy sekretarzem kardynała Boccanera, który, ulitowawszy się nad jego nieszczęsnym losem, wziął go pod swoją opiekę.
— Tak, tutaj mam bezpieczne schronienie... tu znalazłem przytułek... Oni nienawidzą kardynała Boccanera, bo on zawsze był zawziętym ich przeciwnikiem, lecz dotąd nie mieli odwagi rzucenia się na niego lub na osoby przy nim będące... lecz to tylko do czasu.. prędzej lub później znów zaczną mnie prześladować... Kto wie... może dowiedzą się o rozmowie mojej z tobą i drogo to przypłacę... wiem, że źle robię, mówiąc z tobą... źle, bo to jest przeciwne moim interesom... mojemu spokojowi na przyszłość... ale cóż chcesz, musiałem się wygadać... nie mogłem już dłużej wytrzymać i dusić tę męczarnię w sobie samym... Ach, ci jezuici, ileż złego uczynili mi oni! Pozbawili mnie wszelkiego szczęścia na świecie, z ich powodu cierpiałem i cierpię i zawsze cierpieć będę... słyszysz, to najokrutniejsi moi prześladowcy!...
Opowiadanie don Vigilia wydało się Piotrowi pełne chorobliwej fantazyi, więc w żart chcąc obrócić przesadzane jego obawy, zawołał, śmiejąc się:
— Obwiniasz ich chyba zbyt srogo, bo chociażby febra, która ci dokucza, nie została ci nasłana przez jezuitów!
— Otóż właśnie, że się mylisz; mam febrę tylko z ich powodu! Dostałem febry po bezsennej nocy, którą spędziłem nad Tybrem, płacząc z rozpaczy, gdy z ich powodu wypędzono mnie z kościoła powierzonego mojej pieczy! Lubiłem ten mały kościółek i obsługiwałem go, nie żądając nic więcej... lecz i to mi odebrano z ich przyczyny!
Piotr zrósł się z pojęciem, że szerzono niesłusznie wstrętną legendę o działalności jezuitów. Należał do ludzi niewierzących w baśnie o strachach i zwykł był uśmiechać się ironicznie gdy słyszał straszliwe opowieści o skrytych manewrach zakonu, który miał jak najgorszą opinię wśród licznych rodzin, dopatrujących się złowrogiego wpływu jezuitów we wszystkich nieszczęściach. Słyszał nawet zapewnienia, że jezuici słyszą, gdy się mówi po cichu i przy drzwiach zamkniętych, lecz baśnie tego rodzaju nie mogły mieć przystępu do umysłu Piotra, uważał je za wymysły pozostałe w egzaltowanych głowach przywódców stronnictw politycznych lub religijnych. Patrzał więc na don Vigilia z niedowierzaniem, lękając się, że ma do czynienia ze zdziwaczałym maniakiem.
Jednakże pomimowoli uprzytomnił sobie cały przebieg dziejów zakonu jezuickiego. Święty Franciszek z Asyżu i święty Dominik streszczają w sobie ducha epoki średniowiecznej. Byli oni wychowawcami i nauczycielami ludzi ówczesnych. Święty Franciszek przedstawia sobą gorącą naiwność wierzeń i miłosierdzia maluczkich a święty Dominik, obrońca dogmatu, utrwalenie się doktryny religijnej wśród ludzi inteligentnych i możnych. Otóż na samym wstępie epoki nowożytnej zjawia się postać świętego Ignacego Lojoli, który zdołał powstrzymać Kościół od grożącego upadku. Chcąc złemu zaradzić, przystosował on religię do potrzeb wyzwalającego się społeczeństwa i ustępstwem tem zapewnił Kościołowi całe wieki pomyślności. Średnie wieki chciały wyzuć człowieka z człowieczeństwa, chciały gwałt zadać jego naturze i wytępić przyrodzone skłonności. Tyrania taka, nałożona w imię pozagrobowego zbawienia, mogła się tylko czasowo utrzymać, ludzkość zapragnęła swobodniejszego oddechu i Kościół był już na progu swej zguby. Z pojawieniem się jezuitów rozpoczyna się nowa faza potęgi Kościoła, który pod ich naciskiem zluzował więzy na ludzi nałożone. Zakon zadecydował, że Kościół powinien schlebiać ludziom, przynęcić ich i tem silniej opanować. Oświadczyli oni, że można z niebem wchodzić w układy i zastosowali się do obyczajów, do przesądów a nawet do wybryków ułomności i zepsucia. Zawsze uśmiechnięci, uprzejmi, pobłażliwi, z zadziwiającą dyplomacyą potrafili zręcznie wszystko wytłomaczyć i obrócić ku tem większej chwale Boga. Najwszeteczniejsze występki znajdowały u nich przebaczenie, jeżeli tą pobłażliwością dały się osiągnąć należyte korzyści. Stworzyli oni zasadę, że cel uświęca środki, jeżeli celem tym jest chwała Boga, którego Kościół jest przedstawicielem na ziemi. Ta powolność zakonu pozyskała mu natychmiastowy rozgłos i zapewniła powodzenie. Z niesłychaną szybkością jezuici wzrośli liczebnie i pokryli świat cały, ujarzmiając go i sidląc w niedostrzegalne swoje pęta. Byli spowiednikami królów, doszli do posiadania olbrzymich skarbów a umiejętność ich zdobywczej taktyki dozwalała im stawać się panami kraju, do którego wkroczyli w postawie bogobojnych i pokornych kapłanów. Starali się przedewszystkiem o zakładanie szkół swoich i po mistrzowsku urabiali w nich mózgi młodzieży, rozumiejąc całą doniosłość zapewnienia sobie jutra. Będąc w ten sposób panami woli wzrastających pokoleń, które od lat pacholęcych przywykły ich uważać za mistrzów swych i przewodników, spodziewali się jezuici wiecznego panowania nad światem. Od czasu soboru Trydenckiego urobiwszy katolicyzm podług obmyślanej przez siebie modły, jezuici stają się nieodzownymi żołnierzami tronu papiezkiego, który, żyjąc z ich łaski, żył też wyłącznie tylko dla nich. Rzym stał się ich własnością, w Rzymie rezydował generał zgromadzenia i rządził ztamtąd światem, rozsyłając tajne i pełne genialności rozkazy do swoich podkomendnych osiadłych gęsto we wszystkich krainach. Organizacya tych jezuickich aksamitnych, a jednak nieodwołalnie stanowczych rządów, jest wprost zdumiewająca swoją mądrością, lecz w większy jeszcze podziw wprawia nadzwyczajna żywotność zakonu, który, zasłużywszy sobie na nienawiść, cierpiał następnie prawdziwe prześladowania, był tępiony, rugowany a pomimo wszystko ostać się zdołał, rozkrzewiał się tajemnie i pozostał niewzruszony w swej sile. Wytoczono jezuitom skandaliczne procesy, udowodniono potworne nadużycia, Pascal skazał ich na wieczną pogardę, uniwersytety obwiniały o niemoralność, mianując ich nauczanie trucizną, palono publicznie pisane przez nich książki, wypędzano ich po za granice królestw. Lecz przy pierwszej zdarzonej okazyi wracali, a chociaż zgromadzenie ich zostało skasowane przez jednego z papieży, postarali się, by zaraz jego następca przywrócił im prawo bytu. Żadna klęska ich nie zraża, poniósłszy ją, dyplomatycznie usuwają się na bok, żyją czas jakiś w głębokiem ukryciu, czyhając na sposobną chwilę zamanifestowania swego istnienia. Zawsze spokojni o rezultat ostatecznego swego zwycięstwa, uważają się za potęgę nieulegającą zniszczeniu i z wiarą tą nie przestają wywierać wpływów na losy wszystkich narodów. Pozornie, zakon jezuitów zniesiony został w Rzymie, gdzie wydziedziczono go z posiadanego kościoła Gesù, i gmachów szkolnych, odbierając zarazem zwierzchnictwo w Kolegium rzymskiem, gdzie kształtowali ducha młodzieży. Wyzuci z posiadanych siedzib, jezuici schronili się pod obcą opiekę, wyprosiwszy sobie przytułek w Kolegium niemieckiem, gdzie znajduje się kaplica. I tu, skromnie żyjąc w ciszy, zaczęli się trudnić wykładami szkolnemi, spowiadając przytem wyborowe i wpływowe koło penitentów i penitentek. Pomimo szczelnie zamkniętego życia przypisywano im wszechpotężne znaczenie. Wola ich rządzi i kieruje wszystkiem. Podobno proklamacya nieomylności papieża jest wyłącznie ich dziełem. Uzbroili się w ten nowy dogmat, udając, że papieża nim zbroją, lecz przeprowadzili tę konieczność ze względu na plany tyczące się przewidywanej przez nich przyszłości.
A więc może obawy don Vigilia nie były bez słuszności?... Może miał racyę lękać się wpływów tego straszliwego zakonu, który nawet niewidzialny rządzi Kościołem i Watykanem.
Wtem nawinęło się na myśl Piotrowi pewne zestawienie faktów i nagle zapytał:
— A więc monsignor Nani jest jezuitą?
Nazwisko to na nowo roznieciło nienawiść don Vigilia. Drżąc cały, zawołał:
— O, jest za mądry, za chytry i za zręczny by jawnie nosić ubiór jezuity! Lecz kształcił się w Kolegium rzymskiem, przejął się duchem jezuitów i wysubtelnił go jeszcze jako odpowiadający przyrodzonym jego skłonnościom. Nie wstąpił do ich zgromadzenia, chcąc uniknąć nienawiści, jaką wzbudzają, lecz zachowując swobodę jest jezuitą z krwi i kości, z duszy i z serca, krańcowo! Rozumie on wybornie, że Kościół może panować jedynie za pomocą posługiwania się wyzyskiwaniem żądz ludzkich, a do Kościoła jest on szczerze przywiązany i pragnie jego tryumfu. Przytem jest pobożny, dbały o służbę bożą i Boga miłuje za absolutną władzę, jaką nadał przedstawicielom swoim na ziemi. O, monsignor Nani wszystkie posiada zalety; jest układny, słodki, taktowny, pochodzi z rodu wielko-pańskiego, co łatwo dostrzedz z całej jego postaci i sposobu obejścia, jest bardzo wykształcony i świat zna wybornie, albowiem będąc nuncyuszem w Wiedniu i w Paryżu chętnie bywał w tamtejszych towarzystwach. Czynny, energiczny i wszystko wiedzący, wydoskonalił się jeszcze, pełniąc urząd asesora świętej Inkwizycyi... a delikatną tę czynność sprawia od lat dziesięciu. Tak, monsignor Nani jest pierwszorzędną potęgą... nie jest to jezuita, ukrywający się z czarnym swym habitem i trwożny, by nie odgadnięto przebiegłych jego planów, ale jest wodzem, głową i mózgiem, któremu przyznano kierownictwo prawem wyższości, jaką posiada...
Piotr słuchał teraz z natężoną uwagę, bo sceptyzm nie dozwalał mu się lękać jezuitów ukrywających się w ścianach domów, podsłuchujących tajemnice, knujących potworne intrygi w romantycznem ukryciu i otoczeniu, natomiast przypuszczał, że oportunistyczna moralność jezuitów mogła się stać moralnością całego Kościoła, zawsze dążącego do przewagi i panowania nad ludźmi. Zatem rozumiał, że człowiek tej wartości co Nani, mógł się stać wszechwładną potęgą w ustroju hierarchii duchowieństwa rzymskiego, głową rządzącą, głosem decydującym.
— Ach, żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział! — powtarzał don Vigilio z najwyższą namiętnością. — Ten człowiek jest wszędzie, ten człowiek rozporządza wszystkiem! Chociażby w sprawach prywatnych książąt Boccanera także pierwszorzędną odegrał rolę... napotykałem go zawsze i wszędzie... wszystkie nitki intryg w swoich trzyma rękach i plącze je, lub rozplątuje, stosownie do uznanej przez siebie potrzeby... nikomu się nie zwierza a jemu zwierzają się wszyscy...
Don Vigillo zaczął opowiadać, jak ważną rolę odgrywa monsignor Nani w sprawie rozwodu Benedetty z hrabią Prada. Pomimo pozornego ducha zgody jezuici nienawistnie są usposobieni względem odrodzonego państwa Włoskiego, którego zjednoczenie jest przeciwne władzy świeckiej Kościoła. Z tego też względu monsignor Nani w zażyłych pozostając stosunkach z donną Serafiną, dopomógł jej do zabrania Benedetty z domu poślubionego przez nią człowieka, który należał do przeciwnego stronnictwa politycznego! Monsignor Nani wpłynął, by Benedetta zmieniła spowiednika i za jego namową przestała się spowiadać przed konfesyonałem proboszcza Pisoni, gorliwego patryoty i zwolennika jej małżeństwa z hrabią Prada. Obecnie Benedetta spowiada się u tegoż samego ojca jezuity, co ciotka jej, donna Serafina. Ojciec Lorenzo, piękny o jasnem spojrzeniu człowiek, wyrozumiały i niezmiernie pobłażliwy, miał swój korfesyonał w kaplicy przy Kolegium niemieckiem. Panie ze sfer arystokracyi rzymskiej oblegały jego konfesyonał. Otóż zostawszy spowiednikiem ciotki i siostrzenicy, ojciec Lorenzo szybko zerwał i w niwecz obrócił małżeństwo skojarzone wpływem proboszcza Pisoni. Proboszcz działał dla dobra Włoch a ojciec Lorenzo przeciwko Włochom. Dlaczego monsignor Nani, zerwawszy małżeństwo Benedetty, przestał się zajmować jej rozwodem?... Dlaczego znów następnie zajął się tą sprawą, wpłynął na przekupienie monsignora Palma i sam oddziaływał na kardynałów kongregacyi Koncylium? Tego nie umiał objaśnić don Vigilio, utrzymując, że zawsze jest mnóstwo ciemnych punktów we wszystkich kombinacyach monsignora Nani, który nigdy się nie śpieszył i przetrzymywał sprawy w zawieszeniu, dając im taki lub inny obrót, stosownie do ułożonych przez siebie dalekich planów. Można było przypuszczać, że pragnąc obecnie jak najprędzej złączyć Benedettę z Dariem, chciał położyć koniec plotkom szerzonym w obozie białych. Utrzymywano tam, że Dario i Benedetta wspólną mają sypialnię i że skandaliczny ten stosunek jest dobrze widziany przez ich wuja, kardynała. A może wieści te umyślnie były szerzone przez jezuitów, chcących szkodzić opinii kardynała Boccanera?... Używali oni wszelkich tajnych sposobów, by zdyskredytować kardynała, jako ewentualnego kandydata do tronu papiezkiego.
— Prawie zupełnie jestem przekonany, że jest tak a nie inaczej — mówił don Vigilio. — Wybory nowego papieża mogą nadejść z dnia na dzień... dziś nawet słyszałem, że Leon XIII jest chory... A starzec w jego wieku powinien się obawiać, że go nawet katar o śmiertelną przyprawi chorobę... Przy lada niedomaganiu papieża powstaje natychmiast rozruch w całym Watykanie... budzące się ambicye ścierają się z sobą.. każdy z tych prałatów marzy o czemś osobliwszem dla siebie... Otóż jezuici zawsze byli wrogami kardynała Boccanera i całą siłą zwalczają możliwość jego kandydatury. Powinniby być za nim ze względu na ród, z którego pochodzi, ze względu na jego nieugiętość woli, niechęć do rządu włoskiego, lecz nie chcą mieć tak absolutnego pana na zwierzchnika, i uważają go za niebezpiecznego władcę Kościoła, zmuszonego prowadzić akcyę wysoce dyplomatyczną. Tak więc w obawie przed możliwością kandydatury kardynała Boccanera, uknuli przeciwko niemu całą sieć intryg tajemnych a za razem bezwstydnych.
Piotr czuł, że zaczynała go opanowywać trwoga i lęk. Te niepochwytne czarne intrygi snute w tajemniczości przez tych księży, słynących z przewrotności, oddziaływały niepokojąco na Piotra. Cisza zalegająca pałac starożytny wydała mu się złowrogą a głębokość nocy tragiczną. Wspomniał, że się znajduje ponad martwo płynącym Tybrem i w Rzymie pełnym legendowych dramatów. Uczynił więc nagły zwrot w rozmowie, pytając:
— Lecz powiedz mi, jakim sposobem ja jestem w to wszystko teraz wprowadzony? Dla czego monsignor Nani zdaje się interesować procesem wytoczonym mojej książce?...
— Czyż można czegokolwiek być pewnym z tymi ludźmi! To wszakże wiem na pewno, że monsignor Nani dowiedział się o istnieniu twojej książki, dopiero po nadesłanej denuncyacyi przez biskupów z Tarbes, z Poitiers i z Evreux. Wiem także, iż czynił usiłowania, by powstrzymać proces, znajdując, że jest niepotrzebny a nawet szkodliwy. Lecz denuncyacyę nadesłano ojcu Dangelis, jako sekretarzowi kongregacyi Indeksu, a ten, jako dominikanin, jest zaciętym wrogiem jezuitów... zatem nie mogąc nic uzyskać od ojca Dangelis, polecił Benedecie, by napisała list do wicehrabiego Filiberta de la Choue, by ci powiedział, żeś powinien natychmiast przybyć do Rzymu, dla osobistego bronienia zagrożonej książki. Monsignor Nani oświadczył przytem, że życzy sobie, byś zamieszkał w pałacu Boccanera przez cały czas twego pobytu w Rzymie.
Szczegóły te mocno zadziwiły Piotra.
— Czy jesteś pewny tego, co mówisz?...
— O najzupełniej! Słyszałem, gdy o tobie mówiono podczas wieczornych poniedziałkowych zebrań u donny Serafiny... Wreszcie ostrzegłem cię, że monsignor Nani zna cię wybornie i o całej twojej przeszłości jak najszczegółowsze przeprowadził śledztwo. Podług mnie musiał on przeczytać wtedy twoją książkę i zaniepokoił się jej treścią.
— Czyż przypuszczasz, że on podziela mój sposób pojmowania rzeczy?... I broniąc mnie, broni tem samem i siebie?...
— O nie!... Twoje pojęcia są mu wstrętne i nienawidzi twej książki i ciebie samego! Pomimo swej słodyczy i nieledwie pieszczotliwej uprzejmości, monsignor Nani gardzi słabym, a ubodzy budzą w nim odrazę. Byłby ci przebaczył twoją napaść na Lourdes, lecz nigdy nie przebaczy twojej miłości dla maluczkich, oraz twojego wypowiedzenia się przeciwko władzy świeckiej papieża. Chciałbym, żebyś słyszał, jak się on wyśmiewa z wicehrabiego Filiberta de la Choue! Wyobraź sobie, że go nazywa elegijną wierzbą płaczącą neokatolicyzmu.
Piotr, chwyciwszy się rozpaczliwie za głowę, pytał znowu:
— Więc pocóż to wszystko?... Pytam się po cóż?... Dlaczego mnie tutaj sprowadził?... Dla czego osadził mnie w tym pałacu?... i dla czego zajmuje się mną tak uprzejmie?... Dlaczego przetrzymuje mnie w Rzymie tak długo?... Wszak od trzech miesięcy rozbijam się o napotykane trudności. Dlaczego chce mnie znurzyć bezpotrzebnie?... Wszak mógł pozostawić moją książkę na pastwę kongregacyi Indeksu. Jeżeli go ta książka niepokoiła, wiedział, że w ten sposób zostanie skazaną na zagładę i potępienie. Prawda, że ta klątwa nie byłaby przeszła bez wywołania wrzawy, bo byłem zdecydowany niepoddawać się wyrokowi i byłbym głośniej niż poprzednio wypowiadał moje przekonania, zupełnie się nie troszcząc, co Rzym na to powie.
Oczy don Vigilia zamigotały wśród żółtej, wychudłej twarzy.
— A może właśnie tego się lękał i to przewidując, postarał się powstrzymać wybuch twojego buntu. On ciebie uważa za człowieka bardzo zdolnego a zarazem za wielkiego entuzyastę... a słyszałem, jak nieraz mówił, że nigdy nie należy wprost walczyć z ludźmi inteligentnymi... szczególniej zaś jeżeli są równocześnie szczerymi entuzyastami...
Lecz Piotr już nie słyszał tych słów, powstawszy ze swego krzesła, chodził po pokoju zamaszystemi krokami, jakby uniesiony nawałem plączących się myśli. Po chwili zatrzymał się naprzeciw don Vigilia, mówiąc:
— Mówmy spokojniej i z większym ładem. Muszę wiedzieć i zrozumieć, by módz dalej działać... Powiesz mi, co wiesz o osobach, o które z kolei ciebie zapytywać będę... bo te osoby są wprost wmięszane w moją sprawę... Ty chciałbyś we mnie wmówić, że wszyscy w Rzymie są jezuitami... wszędzie tylko ich widzisz... może i tak jest... Ale muszą w ten być różne odcienia... Więc na przykład ten Fornaro, czy też jest jezuitą?...
— Monsignor Fornaro jest wszystkiem, czem tylko chcesz... Lecz wychował się pod okiem jezuitów w Kolegium rzymskiem i jest jezuitą... jest jezuitą wychowaniem, pozycyą i ambicyą swoją... Obecnie płonie żądzą otrzymania purpury kardynalskiej, a gdy zostanie mianowany kardynałem, zapragnie być papieżem... Oni wszyscy są kandydatami marzącymi o tyarze papieskiej... ledwie seminaryum ukończą już o najwyższej godności...
— A kardynał Sanguinetti?...
— To jezuita, jezuita!... Lecz jezuita zmienny w wyjawianiu swych sympatyj... Był jezuitą, przestał nim być a teraz jest nim ponownie. Sanguinetti kokietował i zawsze kokietować będzie tych, którzy górę biorą nad innymi... Przez długi czas myślano, że należy do części duchowieństwa pragnącego zgody i pojednania się Watykanu z Kwirynałem... lecz gdy rozpoczęte rokowania spełzły na niczem, Sanguinetti stał się nieprzyjacielem najeźdczych ciemiężycieli Stolicy apostolskiej. Z tychże samych względów już kilkakrotnie gniewał się i zgodził z Leonem XIII, obecnie dyplomatyzuje z Watykanem... Słowem ma on cel jedyny, upragniony i aż nadto widoczny zostania papieżem. Lecz tem opędzaniem się zużywa swą kandydaturę. Wszakże chwilowo za najniebezpieczniejszego współzawodnika uważa kardynała Boccanera. To go nawet popchnęło do nowego złączenia się z jezuitami... bo wie, że oni nienawidzą kardynała i na tem się opierając, przypuszcza, że w razie wyboru nowego papieża, oni go podtrzymają... Wątpię, by tak było... bo jezuici są zbyt chytrzy i mądrzy, by mieli podtrzymywać kandydaturę... Ale on niema czasu na chłodne zastanowienie się... pędzony ambicyą, gorący w swych żądzach, wierzy w to, czego pragnie. Powiadasz, że obecnie wyjechał do Frascati?... Ręczę ci, że ten wyjazd spowodowała wiadomość o chorobie papieża... umyślił sobie, że powinien się usunąć... uważając takie chwilowe opuszczenie Rzymu za wygodną i zręczną taktykę...
— No a papież... powiedz mi, czem jest właściwie Leon XIII?...
Don Vigilio zawahał się, zaczął szybko mrugać powiekami, lecz przemógłszy opadającą nań trwogę, zawołał z przekonaniem:
— Leon XIII jest jezuitą... tak, na pewno jest jezuitą, chociaż wielu utrzymuje, że jest on po stronie dominikanów... i jest w tem wiele prawdy... on sam ma przekonanie, że w duchu jest dominikaninem... nawet zaprowadził wiele reform mogących to poświadczyć. Lecz można być jezuitą bezwiednie, niechcący, otóż Leon XIII jest tego najoczywistszym przykładem. Rozpatrz się uważnie w jego postępowaniu, w jego czynach, w jego polityce, a wtedy jasno ujrzysz, że to esencya jezuityzmu. Jest może takim bezwiednie z przyrodzenia, a przytem wszystko co go otacza i na niego wpływa — ztamtąd pochodzi... Zdaje mi się, że mi nie wierzysz?... Ale ręczę ci, że tak jest, bo jezuici wszystko już zdobyli, zagarnęli, pochłonęli. Rzym cały jest w ich mocy, począwszy od najnędzniejszego kleryka, a skończywszy na papieżu.
Piotr dalej pytał, nowe stawiał nazwiska a don Vigilio z uporem maniaka powtarzał: i ten jest jezuitą, i ten jezuitą!... Słuchając go, można było przypuszczać, że ktokolwiek wstępuje na służbę Kościoła, natychmiast staje się jezuitą, bo tylko uległością, ustępstwami czynionemi dzisiejszemu światu, można było ocalić kult Boga. Heroiczne czasy katolicyzmu już oddawna minęły i mógł on istnieć tylko dzięki dyplomatycznej przebiegłości i pozornemu przystosowywaniu się do ducha czasu.
Z widocznem wzburzeniem i wstrętem, don Vigilio mówił dalej:
— Albo ten Paparelli, ach jakiej nizkiej kondycyi to jezuita! Pokorny, uniżony a tem samem najgorszy, najstraszliwszy z tego gatunku! Lubujący się w ohydzie szpiegowania i zdrady! Mógłbym przysiądz, że go tutaj nasłano i umyślnie osadzono, by szpiegował kardynała Boccanera. Ach, żebyś ty wiedział, ile on zużył cierpliwości, na powolne zawojowywanie Jego Eminencyi! Lecz dopiął już celu i kardynał Boccanera niespostrzeżenie dał się oplątać i usidlić, uległ miarkowanemu umiejętnie naporowi i dziś Paparelli jest wszechwładnym jego panem. Wpuszcza do kardynała tylko tych, których chce i decyduje o wszystkiem. Tak, ten lew dał się ujarzmić tej nędznej gadzinie, ten nikczemny księżyna rozporządza tym księciem Kościoła i Rzymu, ten mizerny kodytaryusz, który powinien siedzieć jak wierny pies u stóp swego pana, zapomniał o swej roli sługi i panuje nad kardynałem, popycha go w którą chce stronę... Ach wstrętny jezuita! Marny i plugawy jezuita! Wierzaj mi, strzeż się tego domowego szpiega! Strzeż się ocierać o fałdzistą jego sutanę, strzeż się z nim spotykać, gdy chyłkiem przesuwa się wśród ciszy pałacu, i wszedłszy do swego pokoju, spojrzyj uważnie, czy nie siedzi gdzie zaczajony w szafie lub pod łóżkiem... Ach oni ciebie zjedzą, tak jak mnie już zjedli! I jeżeli długo będziesz musiał mieć z nimi do czynienia, dostaniesz gorączki z nadmiaru rozpaczy, postradasz zdrowie, tak jak ja postradałem... Jezuici, ach ci jezuici to cholera, zaraza, plaga nad światem ciążąca!...
Piotr, który znów chodził po pokoju wielkiemi krokami, zatrzymał się, zdjęty strachem, wzburzony gniewem. Bo może wszystko co słyszał jest istotną prawdą?... Tak, to nie były rzeczy zmyślone, to musiała być prawda!
— Więc powiedz, cóż mam uczynić?... Radź, jak mam postąpić?... Zaprosiłem cię, byś tu do mnie przyszedł, bo poczułem że tracę grunt pod nogami, potrzebuję, byś mi wskazał, jak się wydostać na dobrą drogę!
Zamilkł i znów zaczął chodzić gwałtownie, jakby pchany unoszącą go żądzą działania. A po chwili dodał:
— A może lepiej nic mi nie mów! Niechaj się to skończy. Wolę wyjechać. Już nieraz porywała mnie ochota do ucieczki z tego Rzymu, w którym tak trudno dociec istoty rzeczy. Lecz wiem, że taki upadek woli do dalszej walki, napada mnie tylko przejściowo... ach tak, ale oto teraz, jakże szczerze pragnę uciekać, zniknąć i zagrzebać się w moim kącie i pogrążyć w codziennej mojej pracy, którą mam w Paryżu. Lecz jeżeli wyjadę, zapragnę zemsty, zapragnę wymierzyć sprawiedliwość, zapragnę wypowiedzieć z Paryża, co widziałem w Rzymie, co w nim zrobiono z nauki Chrystusa! Zapragnę by wiedziano, że Watykan w próchno się rozsypuje, że trupie wydaje wyziewy! Zapragnę ostrzedz tych, którzy się łudzą nadzieją odrodzenia się katolicyzmu, ach, jakże srodze się oni mylą, ci naiwni, bo niewiedzący! Chcą nowego życia od trupa, który się rozkłada! Chcą go widzieć głoszącego uzdrawiające prawdy, bo myślą, że jeszcze żyje i do nowego apostolstwa się gotuje! Nie, on umarł! Watykan jest tylko grobowcem pełnym nagromadzonej zgnilizny całego szeregu wieków! O ja nie ustąpię, ja się nie poddam! Bronić będę mej książki, napisaniem drugiej! A ta nowa książka większego narobi hałasu niż pierwsza. Będzie to podzwonne przy zgonie umierającej religii, którą trzeba co rychlej zakopać w głębokim grobie, by wyziewami swemi nie mogła szerzyć zarazy pomiędzy ludźmi chcącymi żyć i zbudować nowe warunki mizernego dotychczas bytu swojego.
Słowa Piotra zbyt daleko sięgały dla umysłu don Vigilia. Zbudził się w nim teraz duch włoskiego księdza, o ciasnej wierze i trwodze świadomości nowych porywów. Złożył ręce i zawołał z przerażeniem:
— Ach nie mów tak, nie mów, bo bluźnisz!...
A nieco uspokoiwszy się i ochłonąwszy z trwogi, zaczął perswadować:
— Nie możesz tak nagle wyjeżdżać! Nie powinieneś! Staraj się w dalszym ciągu, by cię dopuszczono do Ojca świętego. Jego tylko wola jest niezawodna. I nie dziw się temu co ci powiem: ale ojciec Dangelis, jakkolwiek przez kpiny wyprawił cię z powrotem do monsignora Nani, wypowiedział wszakże najzdrowszą radę. Bo tylko monsignor Nani może cię doprowadzić do Ojca świętego.
Piotr wzdrygnął się z oburzenia.
— Jakto?... Więc rozpocząłem moją działalność przez monsignora Nani i wyprawiony przez niego do innych, mam znów do monsignora Nani powracać?... Więc jestem zabawką w ich rękach, piłką, którą rzucają tam i napowrót!
Zmęczony, zrozpaczony, Piotr rzucił się na krzesło stojące tuż przy fotelu don Vigilia, który rozdrażniony gwałtownością rozmowy, wyczerpany z sił długim niewywczasem, zsiniałą miał cerę i ręce mu się trzęsły w paroksyzmie febry. Siedzieli, milcząc. Wreszcie don Vigilio zaczął mówić, że przyszła mu myśl zapoznania Piotra ze spowiednikiem papieża. Był nim franciszkanin u którego czasami bywał. A może ten pełen skromności i prostoty człowiek, zechce wbrew swemu zwyczajowi, wywrzeć wpływ na papieża?... Może los Piotra zdoła go zająć?.. Dla czegóżby nie spróbować z tej strony?...
I znów zapanowało milczenie. Oczy Piotra zatrzymały się na obrazie wiszącym na ścianie. Było to stare, zczerniałe malowidło, które zauważył zaraz pierwszego dnia po swoim przyjeździe i odtąd nie mógł nań patrzeć bez silnego wzruszenia. Czyż ta nieznana kobieta rozpaczająca napróżno przed zamkniętemi drzwiami domu, z którego ją wypędzono, nie była jego siostrą, równym bólem znękaną?... Jakże była ona miłości pełną, rzewnie płaczącą i jakże wzruszała swą twarzą ukrytą w dłoniach, twarzą niewidzialną a jednak najniezawodniej piękną i łzami rozpaczy zalaną. Padła z bólu na stopniach pałacu i cierpiała katusze, będąc odepchniętą od tych drzwi niemiłosiernie przed nią zamkniętych. Chłód musiał jej dokuczać, bo obnażone ciało ledwie że przysłaniał rąbek bielizny. Ukryła twarz i nie chciała, by ją kto mógł poznać, nie chciała wyjawić tajemnicy swego nieszczęścia. Ręce jej konwulsyjnie przywarły do bolejącej twarzy, a Piotr, patrząc na nią, wyobrażał sobie, że ta twarz musi mieć podobne z nim rysy. Tak, to była jego siostra, równie bolejąca i rozpaczą szarpana jak on w tejże chwili. Była opuszczona, odtrącona, sama i namiętnością swego cierpienia myślała przebłagać serca złych ludzi, mieszkających po za temi spiżowemi drzwiami. W miarę jak patrzał na ten obraz przedstawiający tyle pokrewnego mu bólu, Piotr dziś silniej był wzruszony i nagle zapytał milczącego don Vigilia:
— Czy wiesz, czyj to obraz?... Kto namalował to arcydzieło wywołujące we mnie wzruszenie od pierwszej chwili mego przyjazdu?...
Don Vigilio spojrzał na Piotra, zaniepokojony niespodziewanem pytaniem, a jeszcze silniej się zadziwił, rzuciwszy okiem na zczerniały obraz, oprawiony w ubogie ramy. Oniemiał z przerażenia a Piotr znów pytał nalegająco:
— Zkąd pochodzi ten obraz?... Czy nic o nim nie wiesz?... Jakim sposobem zaniedbano go tutaj, bo do tego pokoju nikt nigdy nie przychodzi... A ten obraz to prawdziwe arcydzieło...
Don Vigilio machnął ręką, jakby przecząc i rzekł:
— O to nic niewarte!... Zkądże chcesz, abym cokolwiek wiedział o tym obrazie, niemającym żadnej wartości!... Tego rodzaju płócien czarnych i zniszczonych od starości jest wszędzie aż nadto pełno... Przypuszczam, że ten obraz został zawieszony przed paru wiekami... gdy zawieszano w pałacu inne obrazy... Był i pozostał... Przyznam się, że go nigdy dotychczas nie zauważyłem... teraz dopiero spostrzegłem że tu wisi...
Don Vigilio wstał, chcąc odejść do swojego pokoju, a ze zmęczenia tak silne wstrząsały nim dreszcze, że zęby mu dzwoniły. Przerywanym głosem rzekł do Piotra, chcącego wziąść lampę dla przeprowadzenia gościa:
— Nie trudź się... proszę cię nawet, byś mnie nie odprowadzał do swoich drzwi. Ja wolę wyjść sam, ostrożnie i zbadawszy, że nikogo nie ma w korytarzu.. Lecz na zakończenie naszej rozmowy, powtarzam ci i szczerze zalecam, byś się oddał w ręce monsignora Nani... ten przynajmniej jest rozumniejszy od innych... Pamiętasz co ci powiedziałem zaraz po twoim przyjeździe?... Wszak cię ostrzegłem, że czy chcesz, czy nie chcesz, będziesz musiał to zrobić, czego on zażąda... Więc pocóż masz przedłużać walkę?... A teraz jeszcze jedno... proszę, nigdy ani jednem słowem nie daj nikomu do zrozumienia, że tu spędziłem z tobą wieczór... bo gdyby dowiedziano się że z tobą rozmawiałem... wystarczyłoby to, by wyrok śmierci został na mnie wydany!
Przystanął przy drzwiach i długo się wsłuchiwał, a uchyliwszy je, spojrzał na prawo i na lewo w ciemności korytarza, wreszcie odważył się próg przestąpić i znikł, dążąc ku swojej sypialni. Szedł tak cicho, że pomimo głuchego, grobowego milczenia, które tchnęło z całego pałacu, nie można się było domyślić, że stąpa wśród tych murów strwożona ludzka istota.
Zaraz nazajutrz, Piotr, ogarnięty nowym zapałem do dalszej walki, uzyskawszy od don Vigilia list polecający, poszedł do spowiednika papieża, pragnąc wyczerpać wszystkie sposoby obrony. Spowiednik Leona XIII, franciszkanin, zrobił na nim wrażenie dobrego i skromnego zakonnika; wybrano go jako takiego, lękając się, by inny, posiadający szersze ambicye, nie nadużywał swego wyjątkowego stanowiska, dla wywierania wpływów na dostojnego swego penitenta. Papież chętnie się zgodził na ten wybór, dla wykazania swego ducha pokory. Rad był, że spowiednik jego należał do zakonu ślubującego wieczne ubóstwo. Wszak każdy franciszkanin był przyjacielem maluczkich, świętym żebrakiem żyjącym z jałmużny. Spowiednik papieża miał ustaloną sławę kaznodziei pełnego wiary i Leon XIII słuchał jego kazań, ukryty podług przepisów, za firanką, bo jeżeli jako najwyższy kapłan był nieomylnym i nie mógł przyjmować napomnień żadnego duchownego, wszakże jako człowiekowi, dozwolonem mu było korzystać z mądrości słów natchnionego sługi bożego. Lecz po za naturalnym darem wymowy, poczciwy franciszkanin był tylko powiernikiem dusz grzesznych, spowiednikiem słuchającym wyznania i wobec szczerości skruchy, odpuszczającym winy. Zapewne, że nic on nawet nie pamiętał co mu mówiono, zadawalniając się darem rozgrzeszania i prawem oznaczania pokuty, zmazującej wszelkie przewinienia. Piotr, widząc jego wielką prostotę ducha, zamilkł o sprawie w jakiej przyszedł do niego, czując, że nie może być zrozumianym.
Skutkiem tego zapoznania się z poczciwym mnichem, Piotr, wyszedłszy od niego, począł w myśli wywoływać wspomnienia o założycielu zakonu franciszkanów. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, że Narcyz Habert zwykł był go nazywać „zachwycającym świętym Franciszkiem“. Dziwnem było w istocie to pojawienie się tego nowego Jezusa, tak słodkiego dla ludzi i dobrego dla zwierząt a nawet dla rzeczy, w epoce, gdy Włochy całe były oddane zmysłowym uciechom i czci cielesnego piękna. Wśród tych ucztujących i bogaczów, ukazała się niespodziewanie postać świętego, którego serce płonęło wyłączną miłością dla ubogich i nieszczęśliwych. Wyrósł on z ich łona i chciał im być pocieszycielem i bratem miłosiernym, a do udarowanych dobrami doczesnemi, przemawiał, nakazując im wyrzeczenie się bogactw, wyzbycie się samolubstwa, wzgardę dla przemocy i siły brutalnej, głosząc, że tylko pokorą, miłością, posłuszeństwem, zapewnią światu i sobie niezmącony spokój i błogosławioną szczęśliwość. Pieszo wędrując po kraju, nauczał i pocieszał ów święty. Nędzną miał na sobie odzież, płócienną szarą opończę, w biodrach przepasaną sznurem, drewniane sandały na gołych nogach, nie chciał mieć nawet sakwy ani kija ku obronie lub wsparciu. Wkrótce poszli za nim i inni, a każdy z nich przemawiał według serca swojego, nie szczędząc napomnień możnym. Słowa tych świętych braci, cechowała natchniona poezya, lecz przypowieści ich były ostre i śmiało wyrzucające nadużycia bogaczom. Nie wahali się oni wymieniać z nazwiska tych, których skarcić pragnęli, nie wahali się też wskazywać złych księży, rozpustnych biskupów, kapłanów kupczących religią, a tem samem przeniewierzających się ślubom złożonym przy święceniu.
Pojawienie się św. Franciszka i jego towarzyszów, biedny lud powitał jak posłanników z nieba zesłanych. Tłumy gromadziły się dokoła braci będących ich przyjaciółmi, radując się, słuchano, że wreszcie nastąpi wyzwolenie cierpiących, ulga dla pracą przeciążonych.
Zrazu zaniepokoił się Rzym temi wędrownymi kaznodziejami i papieże nie chcieli dać upoważnienia na założenie nowego zakonu, a gdy wreszcie ustąpili i zakon się zorganizował, to jedynie wskutek skrytej myśli Kościoła, wyzyskania go na swoją korzyść. Była to bowiem nowa siła, zdolna przyciągnąć lud i pozyskać dla dobra Kościoła całe masy tej najliczniejszej społecznej warstwy, która, jakkolwiek nie przyszła jeszcze do samopoznania, lecz liczbą swą stanowiła wieczny postrach nawet w najdespotyczniejszych epokach. Odtąd papieże rzeczywiście pozyskali dzielnych dla siebie żołnierzy, w osobie synów świętego Franciszka. Zakon ten był rozbiegającą się ciągle i tem skuteczniej działającą armią. Franciszkanie przebiegali kraj cały, dążąc piechotą od wioski do wioski, od miasta do miasta, rozniecając wiarę w sercach prostaczych. W przeciągu kilku lat, znaczenie coraz to liczniejszego zakonu franciszkanów wzrosło w sposób nadspodziewany i wszędzie wznosiły się już ich klasztory.
Od kilku dni Piotr pozostawał w ciągłej styczności z różnemi zakonami, które, utraciwszy dawne społeczne znaczenie, toczyły pomiędzy sobą zacięte i skryte walki o współzawodnictwo, wśród zobojętniałego ku nim dzisiejszego Rzymu. Franciszkanie i dominikanie, niegdyś złączeni wspólnością celu i pracy dla dobra Kościoła, wrogo teraz na siebie spoglądali z po za murów olbrzymich swych klasztorów, mających tylko zewnętrzne oznaki dawnej zamożności. Wszakże franciszkanie przejęci zasadami swej reguły, zalecającej im pokorę, chętniej trzymali się na uboczu, walka więc najżarliwsza toczyła się pomiędzy dominikanami a jezuitami, to jest pomiędzy wychowawcami i kaznodziejami, roszczącymi prawo do ukształtowania świata na obraz własnej swej modły. Każdy z tych zakonów chciał Rzym sobie przywłaszczyć i obstawiał Watykan oddanymi sobie ludźmi.
Prócz tych zakonów domagających się władzy i walczących w imię dogmatu, coraz kruchszą będącego bronią w obec świata pożądającego wiedzy, na ściślejszych opartej podstawach, istniały w Rzymie inne jeszcze klasztory. A więc kameduli w habitach z białego sukna, zawsze milczący, święci i czyści, marzyciele uciekający od świata dla zamknięcia się w cichych, klasztornych celach, zrozpaczeni szukający pociechy. Bracia ci, jakkolwiek nieliczni, pewnymi być mogą najdłuższego istnienia, bo rozpacz pragnąca spokoju, wiecznie pomiędzy ludźmi napotykać się będzie. Benedyktyni o wielkiej, uświęconej pracą przeszłości, którzy w średniowiecznej epoce, byli potężną dźwignią cywilizacyi, wytrwali pisarze kronik i przepisywacze ksiąg zawierających promyki tryskającej oświaty. Piotr szczególniejszą miał cześć ku przeszłości tego zakonu i niejednokrotnie powtarzał sobie w myśli, że byłby wstąpił do tego pracowitego zgromadzenia, gdyby się był urodził o kilka wieków wcześniej. Lecz wydziwić się teraz nie mógł, dlaczego benedyktyni budują sobie olbrzymi klasztor na Monte Aventino i to za miliony dostarczone im w znacznej części przez Leona XIII. Po co?... Czyż rola ich nie była skończoną?... Czyż wiedza dzisiejsza i jutrzejsza mogła być dla nich odpowiedniem żniwem?...
Inne reguły zakonne i klasztory, setkami się liczyły w Rzymie. Byli pomiędzy nimi karmelici, trapiści, minimy, barnabici, łazarzyści, edyści, misyonarze, rekolekci, bracia doktryny chrześciańskiej, bernardyni, augustyni, teatyni, obserwatyści, celestyni, kapucyni, oraz do tejże reguły klasztornej liczące się żeńskie zgromadzenia zakonne i prócz takowych: klaryski, wizytki, kalwaryanki i mnóstwo niezliczone innych zakonnic, pozostających pod szczególniejszemi wezwaniami. Wszystkie to zakony męzkie i żeńskie posiadały swoje klasztorne gmachy skromnych rozmiarów, lab też wielkiego rozmiaru i wielkiej wspaniałości. Były w Rzymie dzielnice, prawie wyłącznie złożone z zabudowań klasztornych, które ciągnęły się wzdłuż pustych ulic, ukazując wysokie potężne i głuche mury, lecz po za niemi żyjący rój ludzkich istot wrzał intrygami i podnieceniem do wzajemnej pomiędzy sobą walki o lepsze warunki bytu. Ewolucya społeczna, która wytworzyła te zakony, dawno już minęła, jednakże klasztory pozostawały zaludnione i pragnące utrzymać się przy resztkach życia, które coraz to słabnąć musiało, jako nieznajdujące odpowiedniego pola działania. Skazane na powolne konanie, czuły one blizkość swej śmierci, która nieuniknienie musiała nastąpić z nowym społecznym ustrojem.
Piotr jednak tylko czasową miał styczność z rzymskiemi zakonami; zabiegi, jakie czynił w swej sprawie, zapoznały go przedewszystkiem ze świeckiem duchowieństwem. Wiedział teraz dokładnie o istniejącej hierarchii pomiędzy tem duchowieństwem, o znaczeniu jakie jej dawano, o ściśle przestrzeganej i zachowywanej różnicy klas i dostojeństw.
U szczytu, dokoła papieża, panowała jego pontyfikalna familia, kardynałowie i prałaci, bardzo wyniośli i dumni, pomimo udawanej przystępności. Poniżej stało duchowieństwo parafialne a zbita jego ciżba, była jakby mieszczaństwem dostatniem i wpływowem. Pomiędzy proboszczami, było wielu ludzi rzeczywiście wykształconych, a niektórzy nawet byli szczerymi patryotami. Coraz mniej było pomiędzy nimi rozpusty i minęły już czasy, gdy kochanki tych bezżennych a zawojowanych przez kobiety starych kawalerów, rządziły Rzymem. Na najniższym szczeblu kościelnej hierarchii stały zastępy biednych księży, niemających żadnej posady. Piotr dopiero w Rzymie spotkał się z tą nieszczęsną masą duchownych, prawdziwych proletaryuszów w społecznym ustroju Kościoła. Sutana, ledwie że przykrywająca brudem porosłe ich ciała, była już tylko zbrukaną, porozrywaną szmatą a znaglani głodem, żebrali w parafialnych kościołach tanich mszy, które im z łaski odstępowano. Mieszkali w najnędzniejszych zajazdach, w towarzystwie złodziei i zawodowych żebraków. Prócz tych, stale osiadłych w Rzymie księży różnych kategoryj, była ogromna liczba przejezdnych, czasowo tylko przybyłych ze wszystkich krańców chrześciańskiego świata. Byli pomiędzy nimi awanturnicy, zarozumialcy, wierzący, oraz waryaci, a wszyscy zbiegali się do Rzymu, jak owady z ciemności dążące ku światłu zapalonej pochodni. Ludzie ci, różnych narodowości, różnego wieku i majątku, uwijali się po Rzymie, smagani biczem swej ambicyi, a pod naciskiem swych żądz niepomiarkowanych, tłoczyli się dokoła Watykanu, czyhając swobodnej chwili, by rzucić się na upragniony łup, po zdobycie którego przybyli do Rzymu. Piotr wszędzie i ciągle napotykał tych przybyszów i z pewnego rodzaju wstydem, mówił sobie, że należy do ich liczby.
Ach ileż, ileż w tym Rzymie widziało się tych czarno odzianych księży i mnichów w habitach o barwach najrozmaitszych! Seminarya wszystkich narodowości pełne były kleryków, którzy wyprowadzani na częste spacery, pstrzyli ulice jaskrawością pasów i wypustek, odbijających na ciemnych przeważnie sutanach. Klerycy francuscy ubierali się czarno, klerycy z Ameryki południowej na czarnej sutanie nosili pas niebieski, klerycy z Ameryki północnej mieli pas czerwony, w polskiem seminaryum przewiązywali się pasem zielonym, greccy klerycy byli ubrani niebiesko, niemieccy czerwono, rumuni fioletowo, a inni jeszcze inaczej, w setne przeróżne sposoby, różniące się kolorem, haftem, wypustkami i pasem. Istniały także w Rzymie liczne stowarzyszenia kościelne, bractwa, a wszyscy ci ludzie ubierali się w odpowiednie szaty, białe, czarne, niebieskie, szare, w peleryny, odmiennej lub jednolitej barwy z ubraniem. Czasami, widząc tę ciżbę sług Kościoła, możnaby przypuszczać, że Rzym jeszcze nie przestał być własnością papieża... Tak, ci wszyscy noszący mundur Kościoła, zaznaczali jego żywotność, jego uparte obstawanie przy resztkach swego istnienia. Chcieliby oni, chociażby szatą swoją świadczyć, że Rzym do nich należy, że jest wyłączną ich własnością i że pstrokacizną swych sutan i habitów, przeważają wśród szarego tłumu cywilnych, noszących monotonną, kosmopolitycznego kroju odzież, współczesnej nam mody.
Im dłużej Piotr pozostawał w Rzymie, im więcej poznawał prałatów i księży z którymi ciągłe miał stosunki, z powodu swej sprawy, tem większą widział różnicę pomiędzy pobożnością rzymską a pobożnością francuzką. Spostrzeżenia w tym kierunku czynił zwłaszcza w kościołach. Wszedłszy pewnej niedzieli do bazyliki Santa-Maria-Maggiore, zdawało mu się, że się znajduje w jakiejś przepysznej i okazałej poczekalni publicznego pałacu a może dworca kolei żelaznej. Nie było tu ławek, ani krzeseł dla modlących się, a wierni szybko chodzili po posadzce mozajkowej, jakby śpiesząc się, by pociąg nie odjechał. Kobiety i dzieci, uległszy zmęczeniu, opierały się o cokoły kolumn starożytnych, wyczekując jakby na sygnał kolejowy. Tłum ten składał się z biednego ludu. A przed drzwiami bocznej kaplicy, gdzie się odprawiała cicha msza, stał długi szereg pobożnych, szereg wydłużony i przecinający nawę. Piotr, patrząc na tych ludzi, przypomniał sobie wydłużone szeregi ciekawych wyczekujących przed kasą teatralną kupienia biletu. W czasie podniesienia tłum ten pobożnie pochylił głowy a następnie rozbiegł się na wszystkie strony, bo msza już była skończoną. Wogóle nie lubiono tutaj składać zbyt długich wizyt Bogu i dla tego w kościołach rzymskich nie ma przygotowanych ławek i klęczników. Natomiast galowe przyjęcia w kościołach rzymskich w dnie wyjątkowych uroczystości, przeciągają się długo i są urozmaiconem widowiskiem. Wszakże, w inną niedzielę Piotr, wszedłszy do dawnego kościoła jezuickiego, napotkał otoczenie przypominające mu obyczaje kościołów francuzkich. Przed wielkim ołtarzem odbywała się msza śpiewana a wierni siedzieli na ławkach, modląc się przykładnie. Lecz większość kościołów rzymskich stała zawsze pustkami, a podczas nabożeństwa zaledwie garstka ludzi przybywała tu z najbliższego sąsiedztwa. Z pośród czterystu kościołów wznoszących się w Rzymie, większość była zamknięta, otwierając podwoje tylko w dnie wyjątkowych uroczystości, lub też raz na rok w dzień święta swojego patrona; niektóre zaś miały byt zapewniony posiadaniem jakiegoś fetysza, bóstwa, cieszącego się sławą niesienia pomocy nieszczęśliwym. W kościele Aracoeli był mały Jezusek czyniący cuda „il Bambino“ uzdrawiający przynoszone ku niemu chore dzieci; kościół San-Agostino posiadał cudami słynącą Madonnę del Parto, ułatwiającą połogi. Inne kościoły miały wyrobioną opinię pod względem dobroczynnego działania święconej wody w swych kropielnicach, lub oleju w swych lampach, albo jeszcze jakiej innej relikwii obrazu lub posągu. Prócz kościołów opuszczonych i w zupełnem pozostających zaniedbaniu, było wiele innych, które przyciągały turystów oprowadzanych przez zakrystyanów, odgrywających rolę kustoszów muzeów poświęconych bogom już zamarłym. Do takich zaliczał się kościół Santa Maria-Rotonda w Panteonie. Był okrągły jak cyrk a Matka Boska zastępowała tu miejsce dawnych bóstw Olimpu. Piotr zwiedził także kościoły leżące na przedmieściach stolicy lecz nawet i w tych było pusto, w żadnym nie napotkał tłumu rozmodlonego, którego się spodziewał. Któregoś dnia wszedł do kościoła San Crisogono na przedmieściu Transtevere, i zastał go w stroju świątecznym na jutrzejszą uroczystość. Kolumny były powleczone adamaszkiem czerwonym a portyki znikały pod fałdami udrapowanych firanek na przemian żółtych, niebieskich, białych i czerwonych. Ujrzawszy tę jarmarczną pstrociznę i jaskrawość, Piotr uciekł czemprędzej, przerażony szpetotą tej dekoracyi. Ach, jakże pięknym wydały mu się teraz kościoły francuzkie, w których za lat chłopięcych modlił się z takiem przejęciem i wiarą! Pod wrażeniem tych wspomnień poszedł zwiedzić kościół Santa-Maria-Sopra-Minerva, o którym słyszał jako o jedynym zabytku architektury gotyckiej w Rzymie. Lecz doznał tylko ostatecznego rozczarowania. Kolumny były raczej pilastrami a łukowe sklepienie nie miało śmiałości linij, przygniecionych i gubiących się w masywności murów. Sklepienia się zaokrąglały w ciężką majestatyczność kopuły. Gotyk, wyrażający najwyższy płomień wiary ludów północnych, nie znalazł podatnego dla siebie gruntu w słonecznym, włoskim klimacie. Piotr wychodził już właśnie z kościoła, gdy przy drzwiach spotkał monsignora Fornaro, który z pogardą, wyrażając się o stylu gotyckim, nazwał go pełnym herezyi. Gotyk był wymysłem ducha anglo-saksońskiego, ducha buntu, który wydał z siebie kacerzy takich jak Luter. Piotr musiał nad sobą zapanować, by się powstrzymać od dania odpowiedzi na te zarzuty monsignora, lecz lękając się powiedzieć zbyt wiele, zamilkł.
Jeszcze jedno zarzucał Piotr bazylikom rzymskim. Raziły go one brakiem dzwonów. Były w Rzymie tylko kopuły, leci nie było dzwonnic. Kościoły rzymskie nie wzywały wiernych odgłosem dzwonów, których poważne, lub wesołe tony dźwięczały jeszcze w sentymentalnej duszy Piotra, wywołującego wspomnienia o wysokich wieżach północy, dzwonnicach o potężnych murach, wśród których w zaułkach okien i poddaszy gnieżdżą się niezliczone stada dzikiego ptactwa.
Z zaciągniętego względem samego siebie obowiązku, składał Piotr, jakkolwiek rozdrażniony czynionemi już staraniami w swej sprawie, bezustanne wizyty dostojnikom kościoła, którzy odsyłali go na przemian jeden do drugiego. Obecnie postanowił złożyć wizyty kardynałom należącym do kongregącyi Indeksu. Wszystkie te starania i zabiegi sprawiły, że się zdołał nieco obeznać ze znaczeniem innych kongregacyj, będących jak gdyby ministeryami dawnego rządu pontyfikalnego. Są one teraz mniej liczne, lecz działalność ich jest niezwykle złożona a funkcyonowanie wzorowe spokojem i nabytą rutyną. Prefektem każdej kongregacyi jest kardynał, członkami obradującymi są kardynałowie, zaś praca biurowa przypada w udziale całej ciżbie urzędników. Piotr podziwiał umiejętny mechanizm organizacyi tych biur, działających podług oddawna ustanowionej metody. Wszystko tu miało przestarzałą i zużytą już formę, a jednak sam na sobie odczuwał całą potęgę tej umiejętnej administracyi. Czyż nie został pochwycony w jej kleszcze, czyż nie doznawał wrażenia, że jest igraszką tych ludzi, czyż nie widział, że kongregacye są absolutną władzą zorganizowaną, w celu samowolnego panowania Kościoła! Czuł się Piotr rzucony wśród labiryntu intryg, wpływów, przerażała go pycha i sprzedajność i srodze bolał na widok takiej moralnej nędzy, tu gdzie się spodziewał napotkać tyle zaparcia i podniosłości ducha. Ach, jakże daleko był ów Rzym przez niego wymarzony! Jakichże doznawał porywów buntu lub wstrętu i umęczenia, chciał przecież dotrwać i postanowił spełnić swój obowiązek do końca.
Piotr poczynał teraz rozumieć mnóstwo rzeczy, których znaczenia nie umiał sobie dotąd wytłomaczyć. Któregoś dnia, będąc w gmachu Propagandy u kardynała Sarno, posłyszał go mówiącego z taką zaciekłością gniewu o wolnomularstwie, że naraz pojął jasno całą tego przyczynę. Dotychczas Piotr uśmiechał się tylko, gdy mu opowiadano o wolnomularzach równie zadziwiające baśnie jak o jezuitach. Przypisywano jednym i drogim niezmierne wpływy, działalność skrytą, lecz dążącą ku zawładnięciu światem. Piotr dziwił się niejednokrotnie nad nienawiścią jaką pałali niektórzy ludzie wrogo uprzedzeni przeciwko wolnomularstwu, wszak któregoś dnia słyszał jak jeden z wykształconych i wysoce inteligentnych prałatów, zapewniał go szczerze, że każda loża masońska jest przynajmniej raz w roku prezydowana przez dyabła, w widzialnej swej postaci, przekonanie tego rodzaju mogło oddziaływać zdumiewająco na każdego człowieka posiadającego zdrowe zmysły.
Lecz teraz zrozumiał Piotr powód zaciętej nienawiści. Wyrodziła się ona skutkiem współzawodnictwa dwóch odrębnych Kościołów. Rzymskokatolicki kościół chciał zwalczyć i zniweczyć Kościół wolnomularski, czyniący mu konkurencję, podkopujący dogmaty przezeń ustanowione. Nieprzyjaźń tych dwóch sekt pochodziła zwłaszcza ztąd, że jednakowe miały one ambicye, jednakową międzynarodową organizacyę, jednakowe zamiary opanowania umysłów ludzkich, działając za pomocą dogmatów, tajemniczych obrządków i znaków. Bóg więc walczył przeciwko Bogu, wiara przeciwko wierze, podbój przeciwko podbojowi, bo przeszkadzając, szkodząc sobie wzajemnie czychali na zgubę i zatratę strony przeciwnej. Piotr uznawał katolicyzm za formę już zużytą i w krótkiej przyszłości mającą pójść w rozsypkę, lecz również sceptycznie zapatrywał się na władzę i żywotność wolnomularstwa. Zaciekawiony, zbadał do pewnego stopnia całą tę kwestyę. Zapewniano go, że wielu książąt rzymskich należało do lóż masońskich, by uniknąć przykrości, jakie mogły ich spotkać w razie przeciwnym. Lecz któż wiedzieć może, o ile to czynili, chcąc zapewnić spokojną przyszłość swoim dzieciom, z przekonania, a o ile ulegając naturalnej ewolucyi epoki współczesnej?... A teraz gdy wolnomularstwo dopełniło już cyklu zamierzonej obrony sprawiedliwości, rozumu i prawdy, czyż nie upadnie jego dotychczasowe znaczenie?... Wszak jest to wiecznie się powtarzającym faktem, że zwycięstwo danej idei zabija sektę, która się wytworzyła dla jej szerzenia. Po odniesionym tryumfie jakże śmiesznemi wydają się formułki i znaki zewnętrzne ustanowione przez sekciarzy, dla oddziaływania na umysły, dziś nikt już nie wierzy w możliwość podboju świata za pomocą lóż masońskich i chętnie śmiejemy się z ceremoniału obrządków wolnomularskich. Wielki mistrz tego zakonu świeckiego zamieszkuje w Rzymie, tak jak papież katolicki a wolno-mularstwo jest tylko łącznikiem pomiędzy ludźmi, rodzajem stowarzyszenia wzajemnej pomocy.
Piotr ukończył już składanie wizyt, był u wszystkich kardynałów mogących swym wpływem obronić książkę przed klątwą Indeksu. Widział się z kardynałem wikaryuszem, zarządzającym dyecezyą Rzymu. Kardynał przyjął go uprzejmie, rozmawiał z nim o dziełach Horacyusza, wypytywał o Francyę, o budżet wojny i budżet marynarki Rzeczypospolitej francuzkiej, lecz o książce Piotra nie wspomniał ani słowa. Piotr był także u wielkiego Pokutnika, którego poznał w pałacu Boccanera. Był to chudy starzec o twarzy ascetycznej a gdy dowiedział się o przyczynie wizyty Piotra, zgromił tak jego, jak i wszystkich wogóle księży, którzy, zepsuci wpływem nieszczęsnej epoki teraźniejszej, piszą książki o najszkodliwszych dążeniach. Wreszcie był Piotr także w Watykanie u kardynała sekretarza, będącego rodzajem ministra spraw zagranicznych Ojca świętego. Piotr ociągał się z tą wizytą, bo powiedziano mu, że kardynał sekretarz jest jednym z najgłówniejszych dygnitarzy stolicy apostolskiej a więc wpływ jego jest olbrzymi, co w danej okoliczności mogło być zgubnem dla książki zagrożonej Indeksem, doznał więc miłej niespodzianki, ujrzawszy się przed człowiekiem o wiele przystępniejszym, aniżeli się spodziewał. Z wyszukaną grzecznością i z wysoką dyplomacyą wypytywał się Piotra kardynał sekretarz o sprawę, która go przywiodła do Rzymu, słuchał uważnie i nawet znalazł słowa dodające otuchy. Wszakże gdy Piotr, wyszedłszy z Watykanu, znalazł się na placu przed bazyliką, spostrzegł, że to grzeczne przyjęcie w niczem nie posunęło jego sprawy, czuł zarazem, że jeżeli zdoła przemódz przeszkody i uzyska posłuchanie u papieża, to na pewno nie za pośrednictwem kardynała sekretarza. Ach, jakże dokuczliwe znurzenie zapanowało w duszy Piotra! Tyle zabiegów, tyle wizyt i wszystko napróżno! Cóż czynić ku swojej obronie?... Z przerażeniem pytał sam siebie, gdzie jutro wypadnie mu iść i z jaką tam pójdzie nadzieją?... Zmęczony nadmiarem zużywanej napróżno energii, lękał się Piotr chwilami, czy zmysłów nie postrada z rozpaczy.
Wieczorem spotkał w korytarzu don Vigilia. Chciał go zaprosić do siebie, by znów porozmawiać i poprosić o radę, lecz don Vigilio dał mu znak, by przestał mówić. Widocznie był dziś wyjątkowo strwożony, świadczyły o tem jego oczy pełne przerażenia. Wszakże przystanął i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Czy widziałeś się z monsignorem Nani?... Nie!.. No to idź do niego... idź koniecznie. Powtarzam ci, że to jest jedyna rzecz, jaką masz do zrobienia.
Piotr uległ. Pocóż się miał dłużej ociągać?.. Wreszcie przyjechał tutaj nietylko dla bronienia swej książki, lecz takie dla zapoznania się bliższego z tutejszemi warunkami. Przytem nie chciał sobie mieć do wyrzucenia, że czegokolwiek zaniedbał w swej sprawie.
Nazajutrz rano był już pod kolumnadą na placu św. Piotra, gdy się spostrzegł, że jest zbyt wcześnie, by iść zaraz do monsignora Nani. Kolumnada wydawała mu się dziś większą i rozleglejszą. Czterema rzędami biegnące kolumny stanowiły jakby las o kamiennych, olbrzymich polach, pomiędzy któremi zawsze bywało pusto. Nikt się tutaj nie przechadzał, cicho było i ponuro pod sklepieniem kolumnady, która nie miała żadnego przeznaczenia jak tylko być niezrównanej wspaniałości portykiem, dekoracją dla placu, ozdobą nadzwyczajnej piękności. A więc duch Rzymu, żądza wywierania podziwu i tutaj wypowiadała się raz jeszcze.
Okrążywszy zakrystyę, musiał Piotr, idąc do do pałacu świętej inkwizycyi, przebyć cichą i prawie bezludną dzielnicę miasta. Po drobnym jej bruku, wybielonym żarem słonecznych promieni, rzadko odbijają się kroki przechodnia, a rzadziej jeszcze rozlega się turkot powozu. Jest coś klasztornego w panującej tutaj ciszy a sąsiedztwo z bazyliką św. Piotra, zdaje się napełniać powietrze zapachem kościelnych kadzideł. Gmach pałacu świętej Inkwizycyi, ma wygląd surowy, ciężki, niepokojący. Wysoką żółtą fasadę przecina tylko jeden rząd okien, które jeszcze są mniejsze i więcej odstręczające wzdłuż bocznej fasady wychodzącej na małą uliczkę. Wązkie te okna, ponure i więzienne, smutne wywołują wrażenie, a szyby ich zielonawe mało muszą przepuszczać światła. Pałac jest koloru błota i zdaje się drzemać od strony miasta. Jest tajemniczy, zamknięty, groźny swym ogromem, a Piotr, patrząc na potężne jego mury, uczuł się wstrząśnięty dreszczem. Lecz zaraz uśmiechnął się nad dziecinnem przerażeniem swojemu. Bo święta, powszechna Inkwizycya rzymska, lub jak ją dzisiaj zowią: święta kongregacya Inkwizycji przestała być ową legendarną dostarczycielką ofiar ginących w płomieniach stosów, nie był to już ów dawny, skrycie działający trybunał, mający prawo śmierci nad całą ludzkością. Jednakże posiedzenia członków kongregacyi odbywały się przy zamkniętych drzwiach i przestrzegano, by żadne słowo nie uleciało po za mury starego pałacu. Posiedzenia miały miejsce w każdą środę; sądzono i potępiano z dawną surowością kacerzy i ich dzieła, lecz wyroki te nie wchodziły w wykonanie, bo brakowało ku temu zbrojnej siły, tortur, stosów a nawet więzień. Święta kongregacya zadawalniać się musiała tylko protestem, utraciwszy władzę nawet nad duchownymi, których mogła karcić jedynie podług dyscyplinarnych przepisów.
Gdy go wprowadzono do salonu monsignora Nani, który mieszkał w pałacu jako asesor świętej Inkwizycyi, Piotr doznał miłej niespodzianki. Sala bowiem była obszerna, jasna, pełna słońca, wszystko tu tchnęło łagodnością i wdziękiem, jakby mieszkanie było urządzone przez ładną i gospodarną kobietę, która każdej rzeczy udziela część swojego uroku. Umeblowanie było w stylu poważnym a jednak uśmiechać się zdawało, miły zapach unosił się w powietrzu, a jednak kwiatów tu nie było. Dziwny jakiś wdzięk chwytał za serce każdego, kto tu wchodził.
Prawie natychmiast ukazał się monsignor Nani, uśmiechnięty, różowy. Niebieskie, pełne życia oczy patrzały dobrotliwie i zachęcająco, wszedł z wyciągniętemi rękoma do gościa, mówiąc serdecznie:
— Jakże to pięknie, jak poczciwie z twej strony, żeś przyszedł mnie odwiedzić... Siadajże, mój synu, i pomówmy ze sobą od serca, po koleżeńsku.
Nie czekając na odezwanie się Piotra, zaczął się go rozpytywać z oznakami najczulszej troskliwości:
— Więc cóż?... Jakże ci idzie?... Czyś posunął swoją sprawę?... Opowiedz mi wszystko, opowiedz szczegółowo.. cóżeś zrobił od czasu ostatniego naszego widzenia się?...
Pomimo przestróg, jakich mu udzielił don Vigilio, Piotr uległ okazywanej sobie sympatyi i z całą szczerością opowiedział wszystko, nic nie tając i nic nie przepuszczając. Zdał sprawę z wizyt, jakie złożył u kardynała Sarno, u monsignora Fornaro, u ojca Dangelis, u wpływowych kardynałów, u członków kongregacyi Indeksu, u wielkiego Pokutnika, u kardynała sekretarza, u innych prałatów i dostojników Kościoła, u proboszczów i zakonników. Kończąc swe opowiadanie, Piotr położył nacisk, że widzi całą bezużyteczność swych zabiegów... wszędzie odsyłano go od drzwi do drzwi, a teraz gdy wszystkie już uchylił, gdy wszystkich widział i poznał, czuje, że tylko napróżno poderwał sobie nogi, zmordował ciało i stępił mózg, bo przestał rozumieć, nie jest zdolny pojąć, dlaczego tak długo bawiono się nim jak piłką, rzucaną z rąk do rąk.
Monsignor Nani zdawał się słuchać z natężoną uwagą, z zachwytem i od czasu do czasu przerywał wykrzyknikiem:
— Wybornie!... Doskonale!... O ręczę ci, że dążysz do celu... Sprawa twoja posuwa się, jaknajlepiej się posuwa!
Cieszył się a na jego twarzy nie można było dostrzedz najlżejszego śladu ironii. Patrzał tylko uważnie w oczy Piotra, jakby sądując go, czy nic nie ukrywa a w rzeczywistości chcąc sprawdzić, czy ten młody entuzyasta już dostatecznie wyzbył się złudzeń, czy nabrał doświadczenia, czy się dobadał jądra rzeczy i czy znurzenie doprowadziło go do pożądanego stanu bierności i posłuszeństwa. Czyżby jeszcze było za mało trzymiesięcznego pobytu w Rzymie, dla ustatkowania tego zapaleńca?...
Wtem nagle zapytał monsignor:
— Mój drogi synu, dlaczego mi nie mówisz o swej wizycie u kardynała Sanguinetti?...
— Nie mogłem widzieć Jego Eminencyi kardynała Sanguinetti, bo jest obecnie we Frascati.
Monsignor spojrzał, jakby zaniepokojony, że widzi konieczność wynikającej ztąd nowej zwłoki i z ukrytą przyjemnością dyplomaty-artysty, podniósł ku niebu swe małe kształtne ręce, z trwogą człowieka mówiącego, że wszystko stracone.
— Trzeba, żebyś się mógł widzieć z Jego Eminencyą!... Tak, trzeba koniecznie... nieodzownie... Pomyśl tylko... wszak Jego Eminencya kardynał Sanguinetti jest prefektem kongregacji Indeksu! Nie nie możemy przedsięwziąść, dopóki się z nim nie zobaczysz. Dopóki nie widziałeś kardynała Sanguinetti, jest zupełnie tak, jakbyś nikogo jeszcze nie widział. Jedź do Frascati, mój synu... jedź coprędzej...
Piotr rzekł, dziękując za radę:
— Dobrze... pojadę... usłucham cię, mój Ojcze...

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.