<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Rzym
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Rome
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA.

RZYM.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.

1897.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Февраля 1897 года.




W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.




I.

W czasie nocy pociąg spóźnił się znacznie pomiędzy Pizą i Civita-Vecchia. Była już blizko godzina dziewiąta rano, gdy ksiądz Piotr Fromont dojechał do Rzymu, po dwudziestu pięciu godzinach podróży. Miał z sobą tylko ręczną walizkę, wyskoczył więc z wagonu i, niosąc lekki swój tłomoczek, przeciskał się wśród tłumu popychającego się przed pociągiem, odsuwając na bok i opędzając się tragarzom ofiarującym mu swoje usługi. Rad, że wreszcie stanął na miejscu, spragniony był oglądania i chciał co prędzej pozostać sam z sobą. Przeszedłszy na drugą stronę dworca, ujrzał się na Piazza Cinquecento. Wsiadł do jednego z licznych małych powozików stojących wzdłuż chodnika i położywszy przy sobie walizkę, dał adres woźnicy:
— Via Giulia, palazzo Boccanerra.
Był to poniedziałek, 3-go września. Poranne niebo było jasne, lekkie, zachwycająco łagodne. Woźnica, mały, opalony brunet o błyszczących oczach i białych zębach, uśmiechnął się, poznawszy że ma do czynienia z francuzkim księdzem, co rozeznał natychmiast po akcencie Piotra. Uderzył biczem chudego swego konia i powóz potoczył się żwawo, obyczajem rzymskich dorożek, zachęcająco czystych i wesołych. Minąwszy zielony, niewielki skwer, przed dworcem i wjechawszy na plac Termów, dorożkarz odwrócił się na koźle i, zawsze uśmiechnięty, rzekł złą francuzczyzną, lecz z uprzejmością woźnicy, chcącego sobie zapewnić względy przyjezdnych cudzoziemców:
— Łaźnie Dyoklecyana.
To mówiąc, wskazywał batem w stronę walących się murów starożytnego gmachu.
Koń biegł kłusem po spadzistej Via Nationale, łączącej Monte Viminale, na którym jest dworzec, ze środkową częścią miasta. Woźnica co chwila obracał głowę w stronę Piotra i tym samym giestem co poprzednio, wskazywał mu różne gmachy, wymieniając ich nazwy. Lecz wśród świeżo ukończonej ulicy, znajdowały się tylko nowe budowle. Gdy dojechali do ogromnego niedawno wzniesionego gmachu, piętrzącego się stosami białawych, ciosowych kamieni, woźnica spojrzał nań z pewną dumą a zarazem z odcieniem ironii. Donośniejszym głosem, jakby przez poszanowanie dla bogactwa, rzeźbami przeładowanych frontonów, zawołał:
— Bank narodowy!
Podróż Piotra do Rzymu zdecydowaną została przed tygodniem i cały ten czas poświęcił on na rozglądanie się w topograficznym planie miasta, czytając przytem szczegółowe jego opisy. Znał też wybornie rozkład ulic i byłby mógł wszędzie trafić, nie pytając się o drogę. Objaśnienia, których mu udzielał dorożkarz, były zupełnie zbyteczne. Myliły go jedynie niespodziewane spadki ulic i coraz to inne dzielnice, ukazujące się jedne po nad drugiemi na pagórkach, o których wiedział, lecz inaczej je sobie wyobrażał. Na prawo widział teraz smugę zieloności, pnącej się ku górze a na jej szczycie ciągnął się długi, żółty, prosty budynek, zapewne jakiś klasztor lub koszary.
— Kwirynał, pałac królewski, rzekł woźnica, wskazując biczem w tę stronę.
Zjechawszy w dół Via Nationale, powóz skręcił na trójkątny plac a Piotr, podniósłszy oczy w górę, zobaczył po nad wysokim murem wiszący ogród, wśród którego strzelał wyniośle, wytworny profil wspaniałej, wiekowej pinii, roztaczającej swój iglasty parasol na tle pogodnego nieba. Zachwycony był wytwornością i dumą tego drzewa, uprzytamniającego piękność i wdzięk Rzymu.
— Villa Aldobrandini!
Spuścili się jeszcze niżej i tu ukazał się niespodziewanie widok podbijający Piotra ostatecznie. Ulica załamywała się gwałtownie a na skręcie, po za ciemnym kawałkiem uliczki, błysnęła świetlana przestrzeń, przestrzeń niewielka, w dole, jakby studnia wypełniona słońcem rozpryskującem się w złote pyły. Był to plac biały, w pośrodku którego wznosiła się olbrzymia marmurowa kolumna, promienna słoneczną chwałą, cała ozłocona z jednego boku porannem słońcem, które od długich wieków kąpało ją w swych blaskach codziennego wschodu. Piotr ździwił się, gdy dorożkarz wyrzekł jej nazwę, nie wyobrażał sobie bowiem, że ją ujrzy w tej świetlanej przepaści, odbijającej olśniewająco od sąsiednich, ciemnych i wysokich murów.
— Kolumna Trajana.
Dojechawszy do końca spadzistej ulicy Narodowej, powóz zakręcił znowu a woźnica coraz częściej wymieniał nazwy mijanych pałaców. Podczas gdy koń rączym biegł kłusem, Piotr słyszał nazwy: palazzo Colonna i ujrzał brzegiem ogrodu rosnące chude cyprysy; palazzo Torlonia wpół rozwalony z powodu upiększeń nowego, rozszerzającego swe ulice Rzymu; palazzo di Venezia nagi i srogi, o zębatych basztowych murach, surowo tragiczny swą średniowiecczyzną wśród banalności nowoczesnych domów. Rozciekawienie Piotra wciąż się wzmagało, wobec różnicy obrazu, jaki sobie wytworzył w pojęciu i rzeczywistości rzeczy po raz pierwszy widzianych. Drgnął zadziwiony, gdy woźnica ukazał mu tryumfalnem machnięciem bicza Corso, ulicę długą, wązką, białą od słońca z lewej, czarną i spoczywającą w cieniu z prawej strony i zakończoną w głębi świetlanym punktem, błyszczącym jak gwiazda, takim bowiem w oddaleniu wydawał się plac del Popolo, zalany promieniami słońca. Więc to jest owo słynne Corso?... to serce miasta, sławne miejsce spacerowe, najruchliwsza z ulic stolicy, główna arterya Rzymu?... Piotr wyobrażał ją sobie o wiele szerszą i piękniejszą.
Dorożka wjechała teraz na ulicę Wiktora Emanuela, która świeżo wytknięta przez starą dzielnicę miasta, stanowi dalszy ciąg również nowej ulicy Narodowej, łącząc tym sposobem dworzec kolei żelaznej z mostem św. Anioła. Na lewo, okrągła nawa jezuickiego kościoła jaśniała w wesołem świetle poranku. Staroświeckiego pałacu Altieri nie śmiano zwalić dla rozszerzenia nowej ulicy, która zwęża się pomiędzy pałacem i kościołem a nieprzepuszczając dostatecznej ilości światła, jest w tem miejscu wilgotna, ponura i lodowata. Lecz zaraz przed jezuickim kościołem jest plac i słońce promienieje, ogrzewając go złotem swych blasków. W oddaleniu, po za ciemną ulicą Aracoeli, widnieją palmowe drzewa skąpane słońcem.
— Kapitol! — rzekł woźnica, wskazując.
Piotr wychylił się z dorożki, lecz po za mrocznym korytarzem, ujrzał tylko jasną, zieloną plamę. Uderzyła go ta ciągła zmiana oświetlenia. Obok miejsc ciepło oświetlonych, nagle występowały inne, zimno-cieniste. Przejeżdżając koło pałacu di Venezia, koło Gesci, zdawało mu się, że nocny chłód wieków minionych spadł mu na ramiona a na każdym placu spotykając znów ciepło i słońce, doznawał wrażenia powrotu do łagodnej normalności życia. Strugi żółtego słońca, opadając z dachów, znaczyły ich cienie wyraźnie, fiołkowo. A pomiędzy fasadami ukazywały się kawałki nieba o czysto niebieskim i łagodnym tonie. Powietrze, jakiem oddychał, miało jakiś smak sobie właściwy, jeszcze nieokreślony, lecz przypominający mu owoce. Wszystko dla Piotra było tu nowością i czuł się gorączkowo podniecony chęcią poznania.
Mimo swej nieregularności, nowo wytknięta ulica Wiktora Emanuela jest ładną, na sposób nowoczesny i Piotr, patrząc na bogate jej kamienice, mógł chwilowo przypuszczać, że znajduje się w któremkolwiek z wielkich miast, podobnych jedne do drugich. Lecz znów ogarnęło nim wrażenie już doznane na widok średniowiecznych pałaców, które przed nim mignęły, gdy dojechał przed Kancelaryę państwa, gmach wzniesiony przez Bramantego w stylu Odrodzenia i uchodzący za arcydzieło tego mistrza. Piotr dziwił się, patrząc na te olbrzymie, ciężkie rzymskie pałace, wyobrażał sobie, iż więcej posiadają wdzięku i zewnętrznej wspaniałości? Nie myślał, by tak prostą była ich architektura. Podobnemi były do kolosalnych kamiennych sześcianów, w których mieszczą się szpitale i koszary. Musiało to mieć swoje piękno, którego jeszcze nie rozumiał, lecz powinien postarać się zrozumieć.
Nagle dorożka skręciła w bok i opuściwszy ludną ulicę Wiktora Emanuela, jechała ciasnemi, krętemi zaułkami, z trudem torując sobie drogę. Panowała tu głucha cisza. Stara dzielnica miasta była senna i zimna, w porównaniu z nową, pełną ruchu i słońca. Piotr przypomniał sobie plany miasta, w których się rozpatrywał przed wyjazdem i nabrał pewności, że się zbliża do via Giulia. Ogarnął nim żal, iż tak mało widział. Pragnienie zobaczenia czegoś więcej, zaczęło mu coraz żywiej dokuczać. Podniecony przebytą podróżą, w czasie której nie przestawał się dziwić, nie znajdując rzeczy takiemi jak je sobie wyobrażał, rozgorączkowany ciekawością, czuł, że nim opanowywa żądza widzenia i że musi ją zadowolnić. Była dopiero godzina dziewiąta, zatem miał przed sobą cały poranek, by się stawić w pałacu Boccanera. Dlaczegóż więc nie kazać się zawieźć do klasycznego miejsca, z którego można ujrzeć cały Rzym, rozsiadły na siedmiu pagórkach?... Myśl ta nie dawała mu teraz spokoju, dręczyła go i skończyło się na tem, że jej uległ.
Dorożkarz nie odwracał się teraz dla dawania objaśnień, więc Piotr podniósł się dla dania mu nowego adresu:
— Do San Pietro in Montorio.
W pierwszej chwili włoch popatrzył na niego jakby nie rozumiejąc, wreszcie ruchem bata wskazał kierunek, że to było tam, gdzieś bardzo daleko. Lecz Piotr powtórzył wyrzeczone słowa, więc dorożkarz znów się zaczął uprzejmie uśmiechać, kiwając po przyjacielsku głową, na znak, że wie, czego sobie życzy jego klient: dobrze, dobrze, ja chętnie na to przystaję, pojedziemy!
Popędził konia i dorożka szybciej ruszyła, turkocząc po labiryncie wązkich uliczek. Jedna z nich zwłaszcza tak była ciasna a mury jej były tak wysokie, że światło dzienne padało na nią jakby przez czeluść. Nagle wjechali na przestrzeń pełną słońca po nad Tybrem. Jadąc po starym moście Sykstusa IV, przypatrywał się Piotr nowym, kamiennym wybrzeżom ciągnącym się daleko po obu stronach rzeki a nagromadzone stosy wapna świadczyły, że budowano tu całe dzielnice. Przedmieście Transtevere też uległo przemianom. Dorożka pięła się na pagórek Gianicolo, jadąc szeroką ulicą, zwaną Garibaldi, której miano licznie było wypisane na wielkich tablicach. Wszakże mimo to obrócił się woźnica z zadowolenia dumą w stronę Piotra i rzekł, wskazując na tryumfalną drogę:
— Via Garibaldi.
Koń szedł teraz noga za nogą a Piotr, ogarnięty dziecinną niecierpliwością, odwrócił się i patrzał po za siebie, na miasto coraz lepiej widzialne w miarę, jak wjeżdżali na górę. Coraz to nowe ukazywały się dzielnice, wreszcie pokazały się wzgórza leżące po za miastem. Serce Piotra biło coraz żywszem wzruszeniem. Zauważył jednak, że tem stopniowem zdobywaniem horyzontu rozprasza i psuje sobie wrażenie o jakiem marzył, chcąc jednym rzutem oka objąć Rzym cały, odrazu, raptownie. Zapanował nad sobą i pomimo żądzy obrócenia się i patrzenia na święte miasto, dojechał na górę nie odwróciwszy już głowy.
Kościół San Pietro in Montorio, podobno, że stoi na miejscu, gdzie św. Piotr został ukrzyżowany. Plac przed kościołem jest pusty, ryży, wypieczony słońcem podczas lata. W pobliżu, po za placem znajduje się monumentalny wodotrysk Aqua Paola w kształcie potrójnego kielicha, z którego bezustannie przelewa się z szumem kryształowa i zimna woda. Płaskowzgórze tworzy taras ścięty prostopadle od strony Transtevere. Wzdłuż tarasu ciągnie się parapet około którego zawsze stoi szereg turystów. Szczupli anglicy, rozrośli niemcy, z „przewodnikiem“ w ręku, zachwycają się tradycyjnym zwyczajem i zaglądają do książki, by rozpoznać miejscowość i gmachy stolicy.
Piotr lekko wyskoczył z dorożki i zostawiając w niej walizkę na ławeczce, dał znak woźnicy, by na niego czekał. Włoch, skinąwszy na znak zgody, odjechał i zatrzymał się obok długiego szeregu innych dorożek a pozostając na koźle pomimo słońca, spuścił tylko nieco głowę, równie jak jego koń; obadwaj zdawali się wiedzieć, że w tem miejscu przystanek jest zwykle długi.
Piotr, stanąwszy na skraju tarasu, zapatrzył się w dal całą siłą wzroku. Gorączkowo rozpalone ręce zaciskał nerwowo, założywszy je na opiętej, czarnej sutannie. Rzym! Rzym! Miasto cezarów, miasto papieży! Wieczysta stolico, któraś dwukrotnie świat zhołdowała! Miasto, przeznaczeniem do przodowania powołane!
Piotr patrzał i myślał o tem, jak gorąco pragnął módz urzeczywistnić tutaj żarliwe swe marzenia. Jest wreszcie w Rzymie! Patrzy i widzi go przed sobą!
Burze dni poprzednich wystudziły upalne sierpniowe powietrze. Dzisiejszy wrześniowy poranek niósł z sobą orzeźwiająco chłodnawe powiewy a niebo roztaczało bezchmurną bladą niebieskość, gdzieś aż w nieskończoność. Miasto występowało łagodnie, jak widzenie zanikające w falach porannych blasków. Lekkie niebieskawe mgły unosiły się nad dachami domów w dolinach, lecz mgły te były ledwie widzialne i delikatne, jak gaza. Okolice poza miejskie, oraz dalekie wzgórza gubiły się w blado różowych i złotych pyłach.
W pierwszej chwili nie rozróżniał nic, nie chciał zatrzymywać się na szczegółach, chcąc objąć Rzym cały, ten olbrzymi żywy kolos, spoczywający przed nim na gruncie powstałym z tylu zpopielonych pokoleń. Rzym! Wiek każdy odnawiał jego sławę nieśmiertelną, nadając mu nową młodość. Piotr patrzał i serce biło mu tem gwałtowniej, iż po raz pierwszy widząc Rzym, ujrzał go właśnie takim, jakim chciał i pragnął oglądać, porannym, młodzieńczym, wesoło jaśniejącym, prawie nieziemskim, uśmiechniętym nadzieją jutrzenki życia, pięknym zaraniem odnowionej przyszłości...
Zaciskając rozpalone ręce, Piotr stał nieruchomy przed wspaniałością horyzontu a rozgorączkowane jego myśli sprawiły, że w chwil kilka ogarnął całość swego życia w ostatnich trzech latach spędzonych w Paryżu.
Ach jakże okrutnym był rok pierwszy, który przeżył zamknąwszy się w swoim domku w Neuilly, zatarasowawszy drzwi i okna, zakopawszy się jak zwierz śmiertelnie zraniony! Powrócił z Lourdes z duszą zamarłą, z rozkrwawionem sercem. Był tylko już popiołem. Cisza i noc zaległy na ruinach jego miłości i jego wiary. Mijały dnie jeden za drugim, pasmo dni ciężkich, grobowych a żadne światełko nie pojawiało się, by rozjaśnić ciemności straszliwej pustki, którą czuł w opuszczeniu swojem. Żył machinalnie, oczekując, by mu przyszła odwaga do nowego bytu po całopaleniu, jakie uczynił, znaglony rozkazem rozumu. Dlaczego bolał tak srogo? Dlaczego brakło mu siły, by urządzić sobie spokojne życie, zgodne z nowemi przekonaniami?... Nie chciał zrzucić sutanny, brzydząc się wiarołomstwem i pragnąc pozostać wiernym jedynemu doznanemu w życiu uczuciu, lecz dlaczegóż trwa w bezczynności?... Dlaczego nie zajmuje się jaką gałęzią wiedzy dozwolonej duchownym? Astronomią, albo archeologią?... Lecz niemoc obezwładniała go, jęk w nim płakał serdeczny, może była to żałość za utraconemi przez niego marzeniami pobożnej matki a może ból powstały z przeświadczenia, że ogrom uczuć, które w nim szalały, nigdy zadowolenia swego nie znajdzie!... Cierpiał w swej samotności, jątrzyła się rana sercu zadana, lecz zamykał się w dumie odzyskanego prawa swobody myślenia.
Któregoś jesiennego, dżdżystego wieczoru wypadek zrządził, że się poznał ze starym księdzem Rose, wikaryuszem przy kościele św. Małgorzaty na przedmieściu św. Antoniego. Piotr poszedł go odwiedzić. Odnalazł go w głębi nędznego domu przy ulicy Charonne. Mieszkanie starego księdza składało się z trzech wilgotnych pokoików na dole, zamienionych na przytułek dla dzieci, które zbierał porzucone wśród ubogich ulic przedmieścia. Od tego dnia życie Piotra odmieniło się najzupełniej. Zainteresował się działalnością księdza Rose i stał się żarliwym jego pomocnikiem. Przestrzeń była wielka pomiędzy Neuilly a ulicą Charonne. W pierwszych czasach Piotr przychodził tylko dwa razy na tydzień. Wkrótce, przychodzić począł codziennie. Wychodził z domu rano a wracał wieczorem. Trzy pokoiki księdza Rose okazały się zbyt ciasne, więc Piotr wynajął mieszkanie na pierwszem piętrze, zachowując jeden pokój dla siebie. Zdarzało się, że pozostawał w nim na noc. Całość szczupłych swych dochodów poświęcał na ratowanie opuszczonych dzieci. Ksiądz Rose, uszczęśliwiony, rozczulony, całował go płacząc i mawiał, że to Bóg mu zesłał takiego pomocnika.
Przez całe dwa lata żył Piotr w tych warunkach, zapoznając się zblizka z nędzą, ze straszliwą, okrutną nędzą paryzkiego przedmieścia. Przytułek pełen był dzieci porzuconych na ulicy. Ludzie zaczęli oceniać miłosierną działalność tych dwóch księży i przyprowadzano im wynędzniałe, opuszczone sieroty. Były to dzieci kilkoletnie, czasami młodsze, które znalazły się wśród ulicznego kału, podczas gdy ojciec i matka byli przy pracy, albo też pili w szynku lub umierali w szpitalu. Często zdarzało się, że ojciec był niewiadomy, lub też opuścił matkę swego dziecka, która wtedy szukała pracy a nie znajdując jej upijała się i prostytucyą zdobywała chwilowy zarobek. Lecz dzieci nie posiadały już wtedy rodzinnego kąta. Jeżeli były małe, ulica stawała się ich domem i obumierały z głodu na chłodnym bruku a jeżeli były nieco starsze, rozpraszały się po mieście, żyjąc zbrodnią i występkiem. Pewnego wieczoru Piotr podniósł prawie z pod wozu, który najeżdżał, dwoje maleńkich chłopiąt, dwóch braci, nieumiejących nawet wskazać adresu, ani też wieści o rodzicach swoich. Innego wieczora przyniósł na ręku trzyletnią, jasnowłosą dziewczynkę, którą znalazł płaczącą na ławce. Mówiła, że matka pozostawiła ją tu oddawna. Zajmując się tym opuszczonym drobiazgiem, Piotr starał się odnaleźć rodziców. To go zmusiło do zapoznania się z zabójczą atmosferą zaułków i nor, zamieszkiwanych przez najnędzniejszą ludność Paryża. Z każdym dniem zgłębiał piekielne przepaści nędzy i poznał całą jej ohydę. Wracał zgnębiony, z sercem krwawiącem się z żalu i litości, strwożony i zrozpaczony ogromem zła, któremu miłosierdzie nie jest w stanie zaradzić.
Ach jakże straszliwie bolesnem było to zetknięcie się z nieszczęsną siedzibą niedostatku, jak bezmierną ten niedostatek wywołał głębię cierpień i poniżenia ludzkiego! Dwuletnie wędrówki Piotra po tych przepaściach nędzy i głodu wstrząsnęły całą jego istotą. W dzielnicy św. Małgorzaty, w pośrodku przedmieścia św. Antoniego, które wre pracowitością i przemysłem swych mieszkańców, Piotr znał całe szeregi ciasnych zaułków, brudnych domów, klitek i przystawek pozbawionych światła, powietrza a natomiast wilgotnych jak piwnice, gdzie mieszkały tysiące nędzarzy gnijących i zdrętwiałych z niedostatku. Ileż razy piął się po ciemnych schodach o wyszczerbionych stopniach, pozbawionych poręczy, śliskich od nagromadzonego na nich błota. Mieszkania w takich domach jeszcze groźniej odrażający przedstawiały widok. Przez okna bez szyb wpadały wiatry i deszcze a brud i ciasnota cuchnęły pomimo tego. Sypiano tu na gołej ziemi, nigdy się nie rozbierając. Nie znano sprzętów ani bielizny a ludzie tam żyjący, pogrążali się w pijaństwie, w niem szukając ulgi. Podłoga była im łóżkiem, pościelą dla wszystkich śpiących gromadą zbitą bez różnicy płci i wieku. Zezwierzęceni niedostatkiem, zadawalali swe instynkta nie czyniąc wyboru a przyniesione resztki pożywienia, wygrzebane ze śmietnika, wyrywali sobie i bronili ich, szczerząc zęby jak psy zgłodniałe. Poniżający godność ludzką stan tych nędzarzy o ileż był okrutniejszy od losu dzikiego człowieka, swobodnie polującego na zdobycz wśród puszcz pełnych zwierząt; jadł on do syta i chodzić mógł bez odzienia, zdrowe przytem mając ciało, podczas gdy wielkomiejscy nędzarze, zdegenerowani chorobą, dziedzicznością, zbrukani, potworni szpetotą, słabi i byt swój wiodą nie w przestronnym dzikim lesie, lecz wśród Paryża, królującego światu swym zbytkiem i wyrafinowaną cywilizacją.
Piotr rozpytywał się tych ludzi i wszyscy opowiadali mu jednakowe dzieje swej przeszłości. Gdy zeszli się z sobą mieli młodość i wesołość, na konieczność pracy zapatrywali się odważnie. Lecz z latami ogarniało ich zmęczenie. Pocóż ciągle pracować? Mąż zaczynał się upijać, chcąc zdobyć chociażby ułudę szczęśliwości, żona opuszczała się w domowych zajęciach i zaglądała również do szynku, pozostawiając dzieci na los szczęścia. Brnąc w ten sposób coraz głębiej, nie podtrzymywani oświatą, odepchnięci, wpadali w otchłań bezratunkowej nędzy.
Częściej jeszcze brak roboty stawał się początkową przyczyną niedostatku tych ludzi. Brak pracy był tym wielkim winowajcą, nietylko wypróżniającym resztki oszczędzonych pieniędzy, lecz rodzącym zniechęcenie, wyczerpującym odwagę i przyzwyczajającym do próżniactwa. W fabrykach bywa często kilkotygodniowy zastój w robocie, warsztaty milkną a pozbawieni pracy ludzie leniwieją najpierw z musu a potem z zamiłowania. Szukającym zaś zajęcia, jakże je trudno znaleźć w tym gorączkowo czynnym Paryżu! Pierwszych dni mąż wraca do domu z oczyma łez pełnemi, był wszędzie i wszędzie ofiarował swe usługi, lecz wszędzie napróżno, wszędzie odmówiono. A jeżeli ma żonę i dzieci i patrzy na głodowe ich męczarnie?... Czarna nędza, pijaństwo, upodlenie — są następstwami ciążącemi nad słabością tych istot na śmierć skazanych. Przebijający się przez życie, znajdujący pracę dzięki sprzyjającem okolicznościom, jakąż ma starość, gdy lata wycieńczą siłę jego muskułów?... Uzbierać oszczędności nie mógł, pomimo piędziesięciu lat wytrwałej pracy. W starości więc pada na barłóg, gdzie na strychu kona powoli, wyczekując śmierci. Większość rzeszy kończy swój żywot w szpitalach, inni gdzieś giną z oczu, przepadają bez wieści, uniesieni falą błota płynącego z ulic do ścieków. Podczas porannej wycieczki Piotr kiedyś znalazł jednego z tych biedaków, zmarłego z głodu w rozwalającej się lepiance. Umrzeć on musiał od dni kilkunastu a szczury wygryzły mu twarz do kości.
Podczas zimy litość Piotra wystawiona była na cięższe jeszcze próby. Zimą, cierpienie nędzarzy, wzmaga się wraz z mrozem i śniegiem gospodarującym w nieopalanych nigdy norach, które zamieszkują. Na Sekwanie płyną lody i powstrzymują żeglugę, zamarznięta ziemia przeszkadza także w niektórych robotach a skutkiem tego mnoży się ilość rąk bezczynnych, żądnych zarobku i chleba. W uliczkach zamieszkiwanych przez gałganiarzy panuje głód wraz z przerwą roboty. Stada bosonogich i zaledwie odzianych dzieci domagają się strawy, kaszląc złowrogo. Suchoty kładą istotne pokosy tych wyrostków. Piotr napotykał całe rodziny, matki z kilkorgiem dzieci, stulone razem na barłogach z gałganów. Cisnęli się do siebie, by ciepło w sobie utrzymać i jęczeli z głodu, nie mając co jeść po dni kilka. W pamięci Piotra wyrył się złowrogo ów straszny widok, jaki ujrzał wchodząc do dusznej izby w ciemnem jak piwnica podwórzu. Matka, nie mogąc znieść dłużej głodowej męczarni, zaczadziła się wraz z pięciorgiem swych wychudłych dziatek. Dramat ten, spowodowany nędzą, opisały dzienniki, wywołując na chwilę dreszcz oburzenia i zgrozy wśród sytych i odzianych. W izbie rozgościła się pustka, sprzęty, bielizna, wszystko już było sprzedane, wyniesione, sztuka po sztuce do sąsiedniego kramarza. Pozostał tylko blaszany piecyk, dymiący jeszcze resztką węgli kupionych dla sprowadzenia śmierci. Na podartym sienniku leżała matka, która nań padła, trzymając trzymiesięczne dziecko u piersi. Zamiast mleka, wystąpiła kropla krwi, ku której wyciągały się usteczka zmarłego maleństwa. W pobliżu matki leżały obok siebie dwie ładne dziewczynki kilkoletnie i w uścisku spały snem wiecznym. Siedmioletni chłopiec skonał z głową pochyloną na dłonie i przyparty do muru, podczas gdy nieco starszy jego brat musiał się borykać ze śmiercią; bo leżał prawie na czworakach, w pobliżu okna, jakby chciał tam dopełznąć i szukać ratunku. Czad zwrócił uwagę sąsiadów, lecz było już zapóźno. Zbiegła się chmara ludzi i rozprawiano o smutnych dziejach nieżyjącej już rodziny. Rzecz była zwykła, banalna, podobna do tylu innych. Bieda waliła się zwolna, ojciec coraz rzadziej znajdował robotę. Z rozpaczy pić począł. Zalegało komorne. Gospodarz groził wyrzuceniem, znudzony zbyt długiem wyczekiwaniem pieniędzy. Wtedy matka powzięła zamiar szukania ratunku w śmierci i namówiła dzieci, by razem z nią pomarły. Wykonała swój plan, korzystając z nieobecności męża, który raz jeszcze wyszedł na miasto dla szukania zarobku. Gdy przybył komisarz policyi dla sprawdzenia samobójstwa, nadszedł i ojciec. A gdy spojrzał i zrozumiał, runął na ziemię jak byk uderzony obuchem i zawył jękiem bez końca, jękiem śmiertelnego bólu, przerażając ludzi, wstrząsając ich do głębi tak, że wtórować mu poczęli.
Tragizm tego krzyku zawodzącego nad całem pokoleniem zmarłem z niedostatku i opuszczenia, echem jeszcze się odbijał w uszach Piotra, bólem napełniając mu serce. Tego dnia nie jadł i noc spędził bezsenną.
Piotr czuł się uniesiony najwyższem oburzeniem. Nawet przez chwilę wątpił, by miłosierdzie i ofiarność mogły mieć jakiekolwiek znaczenie. Pocóż więc czas swój poświęca na zbieranie opuszczonych dziatek, na niesienie pomocy ich rodzicom, na przedłużanie życia a zatem cierpienia starych, konających na przegniłych barłogach?...
Posłyszawszy płacz i jęk bolejącego Piotra, ksiądz Rose wszedł do jego komnatki, łając go z ojcowską dobrotliwością. Ksiądz Rose był świętym człowiekiem niewyczerpanej łagodności i słodkich nadziei. Wielki Boże, jakże można rozpaczać, mogąc się wesprzeć na Ewangelii! Czyż boska maksyma: kochajcie jedni drugich, nie wystarcza dla zbawienia świata?... Gardził on gwałtownością środków. Zwykł był mawiać, że gdyby nawet rozrosnąć się miało zło już istniejące, przykrócić je można będzie łatwo i szybko w dniu gdy ludzie, spostrzegłszy manowce, po jakich pędzą, zawrócą w tył, do dawnej prostoty i czystości, do szczęśliwej epoki chrześciańskiej szczerego braterstwa. Na tem tle snuł przepiękne obrazy szczęśliwości życia, wywoływał je z własnego serca ze spokojną, wesołą ufnością, wierząc w jutrzejszą ich rzeczywistość. Piotr, słuchając opowieści starego księdza, promieniał i wchłaniał spływające z nich pocieszenie, znajdując ulgę po straszliwych zmorach dnia dzisiejszego. Tej nocy rozmawiali z sobą długo a następnie często wracali do tego przedmiotu rozmowy. Ksiądz Rose był niewyczerpany w rozwijaniu coraz to nowych szczegółów przyszłego ustroju społecznego, gdy wszyscy ludzie podlegać będą władzy miłości bliźniego, gdy zapanuje sprawiedliwość. Mówił ze wzruszającą wiarą uczciwego człowieka, który nie wątpi, że przed śmiercią ujrzy Boga na ziemi.
Piotr począł ulegać nowej fazie ewolucyjnej. Uprawiając miłosierdzie wśród biednej dzielnicy, doszedł do bezmiernego roztkliwienia. Żył tylko sercem, które bólem wzbierało na widok nędzy. Rozpaczał, że zła uleczyć nie jest w stanie. Czasami zdawał sobie sprawę, iż rozum jego podwładnym być poczyna sercu. Nie zastanawiał się nad tem dłużej i wracał ku młodocianym myślom, ku zaraniu chłopięcych lat, gdy matka miłością rządzić mu się kazała. Wyobraźnia Piotra zaczęła mu podsuwać chimeryczne sposoby natychmiastowej ulgi ogólnej. Wyczekiwać począł pomocy sił i potęg niezbadanych. Odrzucając brutalność faktów, lękając się gwałtownych środków, coraz to goręcej pragnął zbawienia drogą miłości. Chcąc zapobiedz zbrodniczym gwałtom, Piotr marzył o możliwości pokojowego załatwienia i rozstrzygnięcia zadania. Niechaj ludzie poczną się miłować bratniem uczuciem, niechaj zawrócą wstecz ku czystości zasad Ewangelii głoszonej przez Jezusa. Na tej tylko drodze odnajdą szczęśliwość, wieczysty pokój ubezpieczony pocałunkiem ogólnej zgody. Lecz zaczęły go męczyć wątpliwości: czy możebnem jest to odmłodzenie starego katolicyzmu? Czy można mu przywrócić młodzieńczość naiwnych wierzeń pierwotnego chrystyanizmu?
I Piotr pogrążył się w badaniach i czytaniu. Z gorączkowem upodobaniem rozpatrywał się w tej kwestyi, która od lat kilku nabierała coraz donośniejszego rozgłosu. Roztkliwiony miłością dla nieszczęsnych nędzarzy, roznamiętniony myślą cudu mającego powstać z braterstwa, Piotr zatracał skrupuły stawiane przez zepchnięty uczuciem umysł swój i poczynał wierzyć w powtórne odkupienie cierpiącej ludzkości. Wreszcie, jasno już formułował pewność, że oczyszczony, przywrócony do pierwotnych swych dążeń, katolicyzm jest w stanie być owym paktem najwyższym, prawem najistotniejszem, zbawcą społecznym, zapobieżycielem bratobójczych walk będących w przededniu wybuchu.
Dwa lata mijały, jak wrócił z Lourdes oburzony bałwochwalczością tamtejszą, która zabiła w nim wiarę a którą pragnął tam utrwalić. Dusza jego pozostała wszakże trwożna skutkiem nieodłącznie zespolonego z nią pragnienia boskości wierzeń. Z głębi swej istoty wołał zrozpaczony: trzeba nam nowych ideałów. Otóż dzisiaj stawały przed nim te nowe ideały a raczej ta odnowiona wiara, którą zdawało mu się, że odkrył w celu społecznego zbawienia. Chciał spożytkować dla szczęśliwości ludzi jedyną, która się ostała zniszczeniu moralną władzą i jej długowieczną organizacyę, stanowiącą wypróbowane narzędzie, z niezrównanym wykonane kunsztem dla skutecznego rządzenia narodami.
Podczas peryodu formowania się nowych poglądów Piotra, dwóch ludzi, oprócz księdza Rose, miało wielki wpływ na niego. Z okazyi jednego ze swych miłosiernych uczynków, Piotr zapoznał się z biskupem Bergerot, który niedawno został mianowany przez papieża kardynałem, w nagrodę życia pełnego cnoty i przedziwnej dobroci. Otoczenie papieża sprzeciwiało się tej nominacyi, skrycie uobwiniając francuzkiego prałata o zbyt wyraźną swobodę myśli i zbyt ojcowskie rządzenie dyecezyą. Piotr bardziej jeszcze rozgorzał w swym szale, przypatrując się zblizka życiu tego apostoła, prawdziwego dusz pasterza, jednego z tych szczerych i dobrych przywódców, jakich pragnął widzieć na czele przyszłego, odnowionego społeczeństwa.
Większy jeszcze wpływ na Piotra wywarł wice hrabia Filibert de la Choue, z którym się poznał w jednem ze stowarzyszeń katolicko-rzemieślniczych. Wice-hrabia był człowiekiem przystojnym, o wojskowej postawie, twarzy ściągłej i szlachetnej, nieco zeszpeconej małym, jakby przyłamanym nosem, który był niby wskazówką ostatecznego niepowodzenia niezrównoważonej natury. Filibert de la Choue był jednym z najzagorzalszych czynnych agitatorów partyi katolickiej we Francyi. Posiadał rozległe dobra ziemskie, znaczne kapitały, wszakże mówiono, że stracił już połowę mienia w nieszczęśliwie obmyślanych przedsiębiorstwch rolnych. W departamencie, w którym leżały jego majątki, silił się na urządzenie wzorowo prowadzonego gospodarstwa a w licznych swych folwarkach zastosowywał ideje neokatolickie, lecz niepowodzenie źle wróżyło o praktyczności systemu. Przecie dzięki temu został wybrany na deputowanego. W izbie przemawiał często, wykładając program swego stronnictwa. Mowy jego były długie i ogólną zwracały uwagę. Niezmordowany w obranym zawodzie agitatora, wiódł pielgrzymów do Rzymu, przewodniczył zebraniom, miewał prelekcye, pragnął przedewszystkiem pozyskać dla swej sprawy lud, który jak wyrażał się poufnie, raz podbity, mógł zapewnić tryumf Kościołowi. Piotr z całą naiwnością podziwiał jego działalność i przymioty jakich jemu samemu brakło, to jest spryt organizacyjny, wytrwałość woli, która, jakkolwiek była nieścisłą w przewidywaniach, cała była oddana przywróceniu Francyi ducha chrześciańskiego. W obcowaniu z wice-hrabią Piotr wiele się nauczył, pozostał wszakże uczuciowym, oderwanym marzycielem, odrzucającym giętkości środków politycznych a dążącym wprost do celu polegającego na zapewnieniu ludziom błogiej szczęśliwości. Wice-hrabia zaś, podzielając tę dążność, pragnął jeszcze ostatecznego zniweczenia liberalnych idei Wielkiej rewolucyi, używając jako środka do zawrócenia wstecz, rozczarowania ku nim całego stronnictwa demokratycznego.
Piotr spędził wtedy kilka czarownych miesięcy. Żaden neofita nie płonął nigdy żarliwszą żądzą szczęścia bliźnich. Stał się miłością i wcieleniem swego apostolstwa. Patrząc teraz na nędzarzy zamieszkujących ciemne zaułki, na robotników pozbawionych pracy, na matki niemające kawałka chleba do podania zgłodniałem dziatkom, nabierał pewności, że musi nadejść nowa epoka przykrócająca tak wielką niesprawiedliwość, powstrzymująca świat zbuntowany od wytępienia się wzajemnego. To wstawienie się bóstwa, to odrodzenie się pierwotnego chrystyanizmu, można było wywołać, przyśpieszyć. Postanawiał w tym kierunku działać i pracować całym wysiłkiem swej istoty.
Dawne jego wierzenia bezpowrotnie wymarły. Zadawalał się najzupełniej świeżo zrodzoną w sobie nadzieją, że Kościół może jeszcze wywierać wpływ zbawienny, chwyciwszy silną dłonią nieprzeparcie zaznaczający się wszędzie ruch demokratyczny. Tylko Kościół może uchronić narody od strasznej socyalnej katastrofy zewsząd zagrażającej. Z chwilą jak zrodziły się i utrwaliły w nim te myśli, Piotr doznał uspokojenia. Rzucił się więc zapamiętale ku szerzeniu swej misyi, polegającej na szczepieniu zasad Ewangelii w sercach zgłodniałej rzeszy, odgrażającej się na przedmieściach. Zaprzepaściwszy się w tej pracy, przestał myśleć i cierpieć nad pustką, jaką czuł w sobie od czasu powrotu z Lourdes. Przestał pytać sam siebie a ztąd męczarnia niepewności przestała go zabijać. Obowiązek odprawiania codziennej mszy spełniał już bez przykrości. Zaczął nawet myśleć, że tajemniczy ten obrządek który celebrował, był symbolem — jak również były nim wszystkie inne tajemnice wiary, dogmaty i rytuały, niezbędne dla umysłów prostych. W miarę jak ludzkość dojrzewała, mogły je bezkarnie i stopniowo odrzucać, by ostatecznie dojść do pojęć wszechstronniejszych, czystszych, jaśniejących niezłomnością prawd nagich, z symboli wyswobodzonych.
Uniesiony zapałem swoich przekonań, Piotr zapragnął podzielić się niemi ku dobru powszechnemu. Sam nie wiedział, jaką siłą popchnięty zasiadł do napisania książki. Przyszło to naturalnie, karty książki zapisywał czerpiąc w swem sercu, nie myśląc o literackiej jej formie. Podczas jednej z bezsennych nocy tytuł błysnął przed nim ognistemi zgłoskami, jawiąc się nagle wśród ciemności: La Rome nouvelle. Słowa te wypowiadały treść przewodniej jego myśli, bo tylko wieczysty i święty Rzym mógł przedsięwziąć pracę około odkupienia ludów. Jedyna z władz istniejących tam miała swoją stolicę, tam więc, na świętym gruncie, na którym rozrósł się stary dąb katolicyzmu, powinno rodzić się i zakwitnąć odnowienie.
W dwa miesiące Piotr ukończył pisanie swojej książki, bowiem nie zdając sobie sprawy nosił ją od roku w swem sercu, przygotowanym będąc do tej pracy badaniami nad rozwojem współczesnego socyalizmu. Wrzał natchnieniem jak poeta w chwili tworzenia, zdawało mu się czasami, że pisze w rozmarzeniu, słuchając głosu wewnętrznego, który gdzieś z oddali dyktuje mu słowa.
Zdarzało się, że napisane w przeddzień kartki odczytywał wice-hrabiemu Filibertowi de la Choue, który chwalił je gorąco, jako wybornie nadające się dla szerzenia propagandy. Twierdził, bowiem że trzeba działać na serce ludu, chcąc go pociągnąć za sobą. W tym celu wice-hrabia życzył sobie, by Piotr lub kto inny ułożył seryę pobożnych a zarazem wesołych piosnek, któreby lud mógł polubić i śpiewać podczas godzin roboczych. Zaś biskup Bergerot, nie zagłębiając się nad książką Piotra ze strony dogmatycznej, zachwycał się chrześciańskim jej duchem, tchnącym współczuciem miłosiernem na każdej jej stronicy. Rozczulony, pod świeżem wrażeniem, biskup, nie obliczając wyników, napisał do autora książki list, upoważniając go do umieszczenia jako przedmowy do dzieła.
Książka wydrukowaną została w czerwcu. Niespodziewanie Piotr otrzymał wiadomość, że ma zostać zakazaną przez kongregacyę Indeksu. Wieść ta stała się przyczyną jego przyjazdu do Rzymu. Przybiegł, by się wytłomaczyć, by sam osobiście obronić napisane przez siebie dzieło. Był tem zdziwiony a zarazem silnie podniecony, płonął żądzą wyjawienia swych poglądów, ujrzenia tryumfu swoich wierzeń, chciał stanąć i wytłomaczyć się przed papieżem, mając najgłębsze przekonanie, iż był tylko rozkrzewicielem własnych jego poglądów.
Nieruchomie stojąc przy kamiennym parapecie, patrząc na ten Rzym, ku któremu od tak dawna rwały się jego pragnienia i porywy. Piotr przebiegał myślą wątek swego życia podczas trzech lat ostatnich. Z tyłu, pozanim, przyjeżdżały i odjeżdżały powozy i defilowały bez przerwy liczne postacie chudych anglików i ociężałych niemców, nie zatrzymując się na tarasie dłużej jak pięć minut oznaczonych w „Przewodniku“. Woźnica Piotra i koń zaprzężony do dorożki, grzeli się na coraz silniejszem słońcu, pospuszczawszy głowy a mała walizka leżała samotnie opuszczona na ławeczce powozu. Porwany pięknością widoku, Piotr zdawał się rosnąć, wydłużać w swej obcisłej czarnej sutannie. Od powrotu z Lourdes znacznie wychudł, mięśnie twarzy stopiły się, znikły. Usposobienie matki zaczęło w nim przeważać i pod tym nowopowrotnym wpływem czoło, które miał wyniosłe, podobne do ojca, zdawało się maleć, wydatność swoją ustępując ustom, coraz to głębszą wyrażającym dobroć i brodzie o delikatnym owalu. Cały dół twarzy, oraz oczy płonące ogniem miłosiernego apostolstwa, które stało się rdzeniem jego myśli, zacierały dominującą dawniej rozumność czoła, zarysowanego linią prostą, śmiałą.
Ach jakże tkliwie i gorąco patrzały teraz jego oczy na Rzym, na ten Rzym widziany podczas tworzenia o nim książki, na ten Rzym nowego odrodzenia, o którem marzył! Lecz powoli mijała pierwsza gwałtowność ekstazy i Piotr, pochwyciwszy już całość miasta mięko owiniętego poranną gazą, zaczął rozpatrywać się w szczegółach, zatrzymując się przy ważniejszych gmachach. Cieszył się jak dziecko, poznając wszystkie. Znał je bowiem od dawna z planów miasta, które przeglądał, oraz z rycin i z fotografij. U stóp Monte Gianicolo, ze szczytu którego spoglądał na miasto, ciągnęło się przedmieście Transtevere, o starych, chaotycznie rzuconych domach z czerwonej cegły. Dachówką wyblakłą na słońcu, pokryte ich dachy zasłaniały bieg Tybru.
Piotr był nieco zdziwiony płaszczyzną miasta widzianego z tego wyniosłego tarasu. Owe sławne siedem pagórków wydawały się tylko lekką falistością wśród morza rozpłaszczonych domów. Na prawo, na tle niebieszczących się w dalekiej głębi gór Albańskich, występował naprzód w ciemno-fioletowych tonach monte Aventino z trzema kościołami do połowy zakrytemi zielonością. Ogołocony ze swej korony pałaców monte Palatino obiegała ciemna frendzla cyprysów rosnących szeregiem. Monte Celio rozpływał się z tyłu, ukazując tylko drzewa willi Mattei, zanikającej w złotym pyle słońca. Wysmukła dzwonnica i dwie małe kopuły kościoła Santa Maria Maggiore, oznaczały szczyt monte Esquilino, wprost tarasu, lecz daleko, po drugiej stronie miasta. Na stokach monte Viminale bieliły się stosy kamieni wśród ciemniejszych pręgów; nowobudujące się ulice i domy zlewały się bezładnie w rodzaj opuszczonej kopalni kamieniołomu zalanej jaskrawem światłem. Napróżno Piotr szukał Kapitolu, nie mógł go odnaleźć. Dopiero zoryentowawszy się za pomocą kościoła Santa Maria Maggiore, przekonał się, że kwadratowa, skromnego wyglądu wieża, gubiąca się wśród sąsiednich dachów jest tem, czego szukał. Monte Quirinale poznał natychmiast po długiej fasadzie królewskiego pałacu, fasadzie przypominającej szpital lub koszary, jaskrawo-żółtej, płaskiej i regularnie poprzetykanej nieskończoną ilością okien. Wzrok Piotra podążył dalej na lewo i drgnął uderzony nagłością niespodzianego widoku. Po za miastem, po nad drzewami willi Corsini, ujrzał kopułę św. Piotra. Zdawała się spoczywać na zieloności. Niebo było czysto błękitne a kopuła lżejszego tonu niebieskością znaczyła się na niem powiewnie, prawie nieznacznie, tylko olbrzymia, kamienna latarnia, będąca na jej wierzchołku, występowała biało, olśniewająco jasno, jakby zawieszona w powietrzu.
Piotr wodził nienasyconym wzrokiem po wszystkich krańcach horyzontu. Z upodobaniem przypatrywał się żłobionej linii szczytów gór Sabińskich i Albańskich, których dumne, szlachetne i wdzięczne pasma zasiane miastami, otaczały pasmem granicznym część widnokręgu. Po za stolicą, rzymska Kampania ciągnęła się olbrzymią równiną, pustą i majestatyczną jak pustynia śmierci, płowa jej zieloność przypominała uśpione morze. Wzrok Piotra zaostrzał się. Dostrzegł teraz nizką, okrągłą wieżę grobowca Cecylii Metelli a po zatem wązką, bladą linię oznaczającą starożytną via Appia. Tu i owdzie szczątki wodociągów rozsypywały się wśród równiny, łącząc się z pyłem dawniejszych światów. Zatrzymując wzrok bliżej, znów widział miasto i rozeznawał ten lub inny gmach pomiędzy tylu innemi. Tuż blizko napotkał olbrzymi, ryży sześcian pałacu Farnese, którego logia zwróconą była ku rzece. Nieco dalej, ta nizka, ledwie widzialna kopuła, musiała być kopułą Panteonu. A ten odnowiony kościół, tam het daleko, zwany był San Paolo fuori le muri, architekturą swą przypominał olbrzymią stodołę. Posągi wieńczące kościół św. Jana z Lateranu wydawały się z tej odległości niewiększe od drobnych owadów. Wyrastając jedne przy drugich, widniały kopuły: Gesu, św. Karola, św. Andrzeja, św. Jana florenckiego, i tylu, tylu innych gmachów pamiątkowego, doniosłego znaczenia. Statua pałacu św. Anioła błyszczała w słońcu, willa Medici wznosiła się wysoko na skraju miasta a wśród tarasu na monte Pincio bieliły się marmurowe posągi w ogrodzie złożonym z drzew rzadkich gatunków. Willa Borghese zamykała horyzont w tej stronie obszarem widniejącej na tle nieba zieloności. Piotr szukał jeszcze Kolizeum, lecz dostrzedz go nie zdołał.
Lekki, północny wietrzyk zaczynał zdmuchiwać poranne opary. Z po za dalekich mgieł występowały coraz wyraźniej całe nowe dzielnice miasta, rysując się jak przylądki na morzu światła. Wśród nagromadzonych chaotycznie domów wyrastał jakiś białością rażący kawał muru, szereg szyb rzucał płomienie, lub ogród ciągnął się czarną plamą. Wszystko nabierało potężnie silnego kolorytu. Niektóre ulice i place lśniły się, jakby wyspy wśród zanikającego w szczegółach natłoku domów a po nad ich kominami falowały lekkie, białe dymy, unosząc się wysoko i zwolna ku jasnym błękitom nieba.
Tajemniczym instynktem powodowany, Piotr zainteresował się teraz wyłącznie trzema punktami olbrzymiego horyzontu. Oczy jego uparcie biegły ku monte Palatino. Patrzał ze wzruszeniem na czarną linię wysmukłych cyprysów, po za któremi nie było już starożytnych pałaców rzymskich cezarów. Runęły, znikły, powalone czasem. Wywoływał więc ich wspomnienie i zdawało mu się, że widzi złociste ich cienie majaczące w purpurze porannego słońca. Odwróciwszy się na lewo pogrążał się w innych myślach, wpatrując się w św. Piotra. Potężna kopuła kościoła trwałą się jeszcze zdawała. W jej cieniu ciągnął się pałac Watykanu, tuż po za świątynią, która go kryła po tej stronie. Jakże tryumfalną, potężną i olbrzymią była ta kopuła! Była ona jakby monarcha najwyższy królujący miastu, zewsząd widoczny i wiecznotrwały. Trzecim punktem pociągającym oczy Piotra był monte Quirinale. Stojący na tem wzgórzu pałac królewski, coraz podobniejszym mu się wydawał do koszar o banalnej, nizkiej architekturze, oszpeconych żółtem otynkowaniem. Monte Palatino, monte Vaticano, monte Quirinale, te trzy wzgórza spoglądające na siebie z ponad morza domów i przez Tyber, stanowiły symboliczny trójkąt, zamykający w sobie całość dziejów odwiecznego Rzymu, stolicy wstrząśniętej tylu przemianami, lecz zawsze odradzającej się, zawsze żywotnej. Rzym starożytny kwitł obfitością pałaców i świątyń, które, jakby potwornej wielkości kwiaty, mówiły o potędze i świetności cesarstwa. Rzym papieżów, zwycięski w średnich wiekach, władał wówczas światem, gnąc pod przewagę Kościoła chrześciańskie karki, korzące się przed jego wolą. Rzym teraźniejszy mniej był dla Piotra znanym, mało się nim dotychczas zajmował a patrząc na szpetotę królewskiego pałacu, ujemnie myślał o nowych rządach, którym ulegało wieczyste miasto. Musiała to być jakby biurokratyczna próba, chęć przekształcenia Rzymu na miasto współczesne. Porywy te Piotr uważał za świętokradztwo. Rzym powinienby pozostać nietykalnem miastem o niezrównanej przeszłości, pobudzającej do marzeń o jutrze. Nad teraźniejszością Rzymu Piotr nie chciał się w tej chwili zastanawiać, odsuwał ją na bok, pomijając wzrokiem całą część nowobudującego się miasta nad Tybrem, naprzeciwko św. Piotra. Patrzał on na Rzym nowo odrodzony, Rzym, który nosił w swem sercu, o którym marzył który chciał wskrzesić, nawet teraz, stojąc naprzeciwko Palatyńskiego wzgórza mieszczącego prochy zniweczonej przeszłości, naprzeciwko kopuły św. Piotra osłaniającej sennym cieniem pałac Watykanu a nawet naprzeciwko odnowionego królewskiego pałacu, zamierzającego rządzić burżuazyjnie budowanem przez siebie miastem, którego dzielnice coraz to liczniejsze, mnożyły się wśród rdzawych, starych domostw dawniejszego Rzymu.
La Rome nouvelle, znów te słowa, będące tytułem jego książki, zajaśniały ognistemi zgłoskami przed oczyma Piotra. Patrząc na Rzym, przesnuł w myśli wątek swego życia trzech ostatnich lat, obecnie zaś stanęła przed nim treść napisanej książki. Stworzył ją w gorączkowem uniesieniu. posługując się notatkami, które zbierał na wszelki wypadek. Podział książki na trzy części narzucił się sam przez się: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
Przeszłością była wyjątkowo nadzwyczajna historya wytworzenia się pierwotnego chrystyanizmu, jego powolnej ewolucyi przekształcającej ten chrystyanizm w dzisiejszy katolicyzm. W tej części książki Piotr wykazywał, że w każdej religijnej ewolucyi kryje się kwestya ekonomiczna i że rzeczywistem, wiecznem złem jest i po wszystkie czasy był stosunek pomiędzy bogaczem i nędzarzem. W dziejach żydowskiego społeczeństwa po ukończonym peryodzie koczowniczego życia, wraz z zawładnięciem ziemią Chanaan, utworzyło się prawo własności a razem z niem zrodziła się i wybuchła walka klas. Byli bogacze i byli ubodzy: to natychmiast stworzyło kwestyę społeczną. Przejście z życia koczowniczego do osiadłego z prawem własności stało się nagle i nagle też wybuchły niezadowolenia nic nie posiadających, którzy miniony wiek złoty, pasterski wspominając z wzrastającym żalem, zaostrzali swe cierpienia, próżno dopominając się jego powrotu. Aż do czasów Jezusa, prorocy byli przywódcami tego bolejącego tłumu, wyrazicielami jego cierpień, ujmując się za sprawą nędzarzy, z których łona wyszli, gromiąc bogaczów i przepowiadając im i przywołując na nich wszystkie plagi, by ich skarciły i upokorzyły za ich niesprawiedliwość. Jezus, ostatni w tym poczcie proroków, jest ucieleśniałem prawa maluczkich. Poprzedzający go prorocy domagali się równości społecznej, albo zburzenia świata, gdyby tak być nie miało. Jezus, w naukach swoich też występuje przeciwko bogaczom tego świata. Królestwo niebieskie, które obiecywał, stałoby się rzeczywistością na ziemi, wraz ze ścisłem zastosowaniem jego nauki o miłości bliźniego. Byłby to powrót do złotego wieku pasterskiego żywota, którego marzenie po części w czyn wprowadzili jego uczniowie, już znacznie później gromadząc wiernych dokoła siebie. Przez pierwsze trzy wieki każdy Kościół był rodzajem gminy, w której wszystko było wspólne stowarzyszonym, wszystko z wyjątkiem niewiast. Opierając się na apologistach, oraz na pierwszych ojcach Kościoła, mamy pewność, że chrystyanizm w pierwszej fazie swego rozwoju był religią ubogich i maluczkich, był czynnikiem walczącym przeciwko rzymskiemu społeczeństwu, które niedługo paść miało, ostatecznie stoczone nadmiernym zbytkiem, zgnilizną szacherek, oszustw, wyzysku. Spekulacye pieniężne, chciwość i pogoń za zyskiem, więcej się przyczyniły do upadku państwa Rzymskiego, aniżeli najazd hord barbarzyńskich i podziemne knowania pierwszych chrześcian. Kwestya pieniężna jest zawsze podstawą wszystkiego. Ponownie dowód dostarczył później Kościół katolicki, gdy dzięki różnego charakteru okolicznościom stał się tryumfującym i uznanym za religię Państwa. Chcąc zabezpieczyć sobie zwycięztwo, był zmuszony sprzyjać bogaczom. Potrzeba znagliła go ku temu. Teraz dopiero chrystanizm mógł sobie rościć prawo do politycznego bytu, za tę cenę stał się katolicyzmem, to jest religią powszechną. Odtąd, organizacya Kościoła olbrzymieje, doskonali się. U szczytu stają władcy i bogacze, przyjmujący niewykonany obowiązek dzielenia się z ubogimi; poniżej staje tłum maluczkich, skazany na bezustanną troskę, za co ma sobie obiecane Królestwo niebieskie, jako nagrodę zgładzającą doznane na ziemi krzywdy, nagrodę natury boskiej i wiekuistej. Na tej podstawie wyrosły gmach przetrwał wieki. Obietnica zaspakajała żary pragnień nieśmiertelności i sprawiedliwości, których ludzkość nigdy nie przestaje łaknąć i pożądać.
Pierwszą część swej książki, część poświęconą przeszłości, Piotr uzupełnił zarysem historyi katolicyzmu aż do dni ostatnich. Najpierw więc zaznaczył przybycie św. Piotra do Rzymu. Apostoł nieświadomy przepowiedni, mówiącej o niespożytej sławie i wieczystości Kapitolu, stawał się jej urzeczywistnieniem. Szedł dalej korowód pierwszych papieży, będących naczelnikami obrządków i stowarzyszeń grzebiących zmarłych. Zwolna papieże ci nabierali coraz większego znaczenia, walczyli o pozyskanie władzy, o zdobycie świata, bezustannie dążąc do zadowolenia marzeń powszechnego sterownictwa wszelkiemi sprawami świata. W wiekach średnich, za panowania wielkich papieży, Kościół stanął prawie u celu wszechwładnego rozporządzania losami narodów. Jako pewnik stawiał zasadę, iż papież, najwyższy kapłan, powinien być zarazem królem nad królami ziemi. Powinien być władcą dusz i ciał ludzkich, jako nim jest Bóg, którego on jest przedstawicielem. Wszak bezmierna śmiałość tej żądzy, w całości została dopiętą przez Augusta, cesarza i kapłana, bezpodzielnego władcy świata. Toż samo zadanie postawili sobie papieże. Wznowić oni chcieli w swej osobie bezgraniczne możnowładztwo Augusta, potężna jego postać unosząca się nad zwaliskami starożytnego Rzymu, kusiła swem widzeniem ambicye papieży. Lecz po upadku państwa Rzymskiego, władza rozpadła się na dwoje. Papież zmuszony był ustąpić cesarzowi władzy świeckiej, pozostawiając sobie prawo namaszczania w imieniu Boga, którego był przedstawicielem. Ludy należały do Boga, papież w imieniu Boga oddawał je i zlecał cesarzowi, zachowując wszakże możność odebrania ich, używając ku temu prawa klątwy kościelnej. Broń to była wszechpotężna, z jej pomocą papieże posiadali rzeczywistą i nieograniczoną władzę na ziemi. Nieustającą przyczyną nieporozumień pomiędzy cesarzem i papieżem był lud, ta zbiorowa masa uciśnionych i nieszczęśliwych, niemających prawa głosu, lecz jękiem swym świadczących o nędzy swego istnienia. Rozporządzano ludem, jak wieczyście małoletnią dzieciną, o której dobru inni mają stanowić. Kościół zaczął kłaść zasługi cywilizacyjne i społeczne, szerzył jałmużny, wspierał nędzarzy. W klasztorach przechowywały się resztki wspomnień o pierwotnej chrześciańskiej wspólności, bo zebrane fundusze dzielono na trzy części: pierwsza szła na podtrzymanie świetności obrządków kościelnych, druga na księży a trzecia dzielona była pomiędzy ubogich. Klasztorna prostota życia nęciła ku sobie wielu, którzy, zrzekając się dóbr i rozkoszy tego świata, pragnęli doczekać w modlitwie przyobiecanej wiekuistej szczęśliwości w niebie. System klasztornych urządzeń zdawał się mówić: oddajcie nam ziemię całą w moc rozporządzalności naszej a my podzielimy jej owoce na trzy równe działy, by zapanował wiek złoty pomiędzy ludźmi, którzy pełnymi wówczas będą bezwzględnej pokory i bezwarunkowego posłuszeństwa.
Piotr wykazywał następnie w swej książce jak wielkie niebezpieczeństwo zewsząd zagrażało wszechwładzy papieża w epoce Odrodzenia. Wzgardzona, okiełznana, nieledwie że trupem już będąca ludzka doczesność, naraz ożyła ze średniowiecznego letargu i szalejąc bujnością odzyskanych praw naturalnych, nie znała granic w manifestowaniu swej siły. Wszechmocna dotychczas władza papieży nieomal zniesioną doszczętnie nie została. Groziło jej także przebudzenie się samopoznania w ludzie; niema moc jego zapragnęła przemówić i ująć się za prawa swoje. Reformacya była protestem rozumu przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy, domagała się sprawiedliwości, powołując na prawdy zapomnianej Ewangelii. By uratować Rzym od zupełnej zagłady ustanowiono srogi trybunał Inkwizycyi, który okrucieństwem swej działalności i z pomocą pracowitych zabiegów soboru Trydenckiego, wzmocnił zachwianą budowlę i zapewnił siłę władzy, świeckiej. Przez dwa następne wieki panował pokój, połączony z przyćmieniem władzy papieży. Państwa o absolutnych rządach ustaliły swój podział Europy i czuły się dość silne, by pomijać rozkazy nadchodzące z Rzymu. Monarchowie przestali drżeć przed groźbą klątwy Kościoła, stała się ona dla nich igraszką a papież najwyższym mistrzem ceremonii, potrzebnym do przewodniczenia religijnym obrządkom. Dzierżona dotychczas przez Rzym równowaga wytrąconą została. Monarchowie, uważając się za władzę, jako przez Boga im nadaną, chcieli by papież tę otrzymaną przez nich donacyę uznawał za fakt dokonany po za obrębem swego urzędu i nie wtrącał się w ich świeckie sprawy. Rzym dalekim był teraz od urzeczywistnienia swych tradycyjnych dążności rządzenia światem. Zdawało się, że w końcu zeszłego wieku Francya, ogłaszając prawa człowieka, ostatecznie dobije władzę papieży, władzę mianującą się za ustanowioną nad ludźmi z łaski samegoż Boga. Trwoga i gniew zawrzały wtedy w Watykanie, postanawiającym przeszkadzać rozprzestrzenieniu się tego nowego credo, powstałego w imię uwolnionego z więzów rozumu, przez ludzkość, chcącą samoistnie stanowić o swoich losach.
Piotr kończył pierwszą część swej książki porównaniem pierwotnego chrystyanizmu do katolicyzmu dzisiejszego, który stał się tryumfem bogaczów. Jezus, przemawiając w imieniu biednych i uciśnionych, zniweczył rzymską potęgę, lecz katolicki Rzym, niepomny swych początków, długim szeregiem wieków rządził się polityką odmienną, kroczącą ku zawładnięciu świata, wzorem dumnych i chciwych złota Augustów. W ośmnaście wieków po Jezusowej Ewangelii świat stanął nad tąż samą przepaścią. Znów mu grozi ta sama, co wówczas zagłada, pożera go agio, szachrajskie banki, finansowe katastrofy, najsroższa niesprawiedliwość, dająca garstce ludzi nadmiar bogactwa, podczas gdy reszta ich braci ginie w głodowych męczarniach. A więc obronę maluczkich na nowo podjąć należy!
Piotr wypowiadał tę konieczność w słowach pełnych miłości i nadziei, słodycz jego marzeń odbierała książce charakter burzycielski. Przytem na kartach jej nie występował on przeciwko dogmatom. Książka była głosem wołającego apostoła, formą swą zaś: sentymentalnym poematem, płonącym miłością ku bliźnim.
Druga część dzieła mówiła o teraźniejszym katolicyzmie. Piotr zebrał w niej obrazy widzianej przez siebie nędzy, kryjącej się na przedmieściach stolicy, tej okrutnej nędzy, nad której zatrutemi ranami serce krwawiło mu się z bólu. Taka niesprawiedliwość nie mogła być dłużej tolerowaną, bo cierpień ubogiego nie słodziła nawet nadzieja a wszelka dorywcza pomoc nie wpływała na zapobieżenie ogromowi złego. Biedak nieszczęsny tracił resztę dawnych swych wierzeń, widząc, że chrześciańskie rządy zezwalają na wielką jego niedolę a zbytek i rozpusta bogaczów krzewiły w nim nienawiść i chęć odwetu.
Naszkicowawszy zarys dzisiejszej zgnilizny społecznej i walącej się z zepsucia cywilizacyi, Piotr kładł nacisk na chwilę, gdy schyłek zeszłego wieku rozbudził nadzieje szczęścia, głosząc światu swe ideje. Stan trzeci, mieszczański, czyli liberalne stronnictwo zagarnęło władzę, obiecując zadowolenie pragnień każdej jednostki. Sto lat ubiega od owej epoki a obietnica w niczem urzeczywistnioną nie została. A więc wszystko było ułudą?... Rozczarowanie przenika serca ludzi. Jeżeli bowiem stan trzeci, u władzy dziś będący, wyraża z tryumfem własne zadowolenie, natomiast stan czwarty cierpi i nie przestaje dopominać się o część sobie przynależną. Nadano mu wolność i równość polityczną, lecz są to czcze bawidełka i ułudne dary, z których korzystać nie może. Zdycha więc z głodu, jak za czasów ekonomicznej swej zależności, wolność pod tym względem zachował w całej pełni. Dochodzenie praw przynależnych biedakom biorą ich przywódcy za punkt wyjścia stawianego przez siebie zagadnienia, którego rozwiązanie grozi ruiną istniejącemu porządkowi społecznemu. Przeciw sobie stoją: praca i kapitał. Gdy najem robotnika zastąpił praktykowane przez starożytnych niewolnictwo, przewrót stosunków był olbrzymi a chrześciańska religia była niewątpliwie jednym z najdzielniejszych czynników zniesienia niewolnictwa. Dziś trzeba to zastąpić czemś innem i czemużby Kościół nie miał obmyślać tej nowej formy, czemużby nie miał objąć steru nowej przemiany stosunków?... Rzym nie może pozostać obojętnym tego świadkiem, papież musi wypowiedzieć swoje zdanie, inaczej dzierżone przez niego posłannictwo runie bezpowrotnie, jako niepotrzebne kółko w maszynie, puszczonej w bieg bez niego.
Ten wzgląd usprawiedliwiał utworzenie się stronnictwa katolicko-społecznego. Gdy ze wszech stron sekty, mnożąc się, słały coraz to nowe rozwiązania kwestyi, mające zapewnić szczęście ludzkości, obowiązkiem Kościoła było stawić się ze swojem. Na tej tylko drodze nastąpi odrodzenie się Rzymu i nowa jego ewolucya ku coraz szerszym zakresom rozbudzonych nadziei, nieznających granic. W zasadzie, Kościół katolicki nie mógł być przeciwnym ubogim. By odrodzenia swego dokonać, potrzebował natchnąć się duchem pierwotnej swej tradycyi i w imię Ewangelii stanąć po stronie uciśnionej rzeszy, chcieć przywrócić dla niej chrześciańskie braterstwo, wsparte na wspólnem używaniu wszelkiego dobra. Kościół z łona ubogich powstały, tylko chwilowo mógł iść ręka w rękę z bogaczami ziemi, tą ceną okupując zachwiane prawo swego istnienia; chrystyanizm, przedzierzgnąwszy się w katolicyzm, z konieczności poświęcił pierwotną czystość swych zasad. Lecz dziś, usuwając się od skazanych na zagładę klas, dowiedzie Kościół niespożytej siły żywotnej i wiekuiście odradzającej się młodości swojej a zbliżenie się jego ku maluczkim będzie tylko powrotem do nauki Chrystusa, oczyszczeniem się z ugodowej polityki, której jarzmo musiał dźwigać dla okupienia swego bytu. Po wszystkie czasy Kościół umiał naginać się i stosować do wymagań wieku, nigdy nie wyrzekając się absolutu swojego. Dzięki tej cierpliwej wytrwałości, zachował Kościół całość majestatu swej władzy, która, jakkolwiek ulegała przyćmieniu, gotową jest w każdej chwili objąć panowanie nad światem.
Czy chwilą ku temu sposobną nie będzie dzień jutrzejszy? Znów zapanował niepokój i monarchie współubiegają się we wzbudzaniu ufności ludów, rządzonych. Lud, poznawszy znaczenie oświaty, stał się siłą, poznał ważność stanowiska własnego i objawia już wolę swoją. Świeżo ocknioną istotę jego rządy pragną przyswoić sobie. Chcą panować, poparte przez lud i chociażby z ludem. Zrozumiałem to jest dla wszystkich, iż czasowo przez stan trzeci na prezydentów wyniesieni rządcy respublik, ambitni trybunowie, marzący o pochwyceniu władzy, wszyscy zgodnie wtórują, że przewaga wywierana dziś przez kapitał wiedzie wstecz ku pogańskiemu ustrojowi społeczeństwa, ku niewolnictwu. Narzekają na srogość i dokuczliwość warunków pracy, która, sprzedając się jak każdy inny towar, ulega niecnym wyzyskom, bo płaca za nią jest ściśle obliczona w celu niedawania pracownikowi nic więcej nad pożywienie potrzebne do podtrzymania życia. Wśród ciżby pracowników szerzy się plaga nędzy, mrą z głodu, podczas gdy nad ich głowami wre spór krzyżujących się systemów, mających złe zażegnać. Ale wszelkie ku temu wysiłki marnieją, popłoch ogólny się wzmaga. Wśród głosów, nawołujących do szukania sposobów obrony, do znalezienia ujścia dla dokuczliwych plag, stanął Kościół walczący ze swym wrogiem o lepsze, chcąc zwycięztwo po swojej zatrzymać stronie.
Piotr rozwijał w swej książce zwiększającą się z dniem każdym działalność katolickiego ruchu. Rzecz dziwna, miał on szersze pole działania, większą siłę i żywotność w krajach protestanckiego wyznania. Tam księża wiedli bój zażarty z pastorami chcącymi lud utrzymać po swojej stronie. O ten lud ubiegając się, katoliccy księża wypowiadali niespodziewanie śmiałe, demokratyczne teorye.
W Niemczech biskup Ketteler był jednym z pierwszych żądających opodatkowania kapitału; stworzył jądro agitacyjne, składające się z licznych stowarzyszeń, mających swoją prasę a kierownictwem ruchu zajmują się wyłącznie księża. W Szwajcaryi, biskup Mermillod stał się rzecznikiem klas ubogich a przykład jego pociągnął innych biskupów, którzy mają nadzieję nawrócić te warstwy i ku wierze nakłonić w dniu ostatecznego zwycięztwa.
W Anglii, gdzie socyalizm niezmiernie powolne czyni postępy, kardynał Manning odznaczył się niejednokrotnem zwycięztwem, od chwili, gdy stanął po stronie pracujących, podczas jednego z najgłośniejszych strejków.
Przedewszystkiem podatnym gruntem dla rozwoju katolickiego ruchu, okazują się amerykańskie Stany Zjednoczone, gdzie z demokratycznego społeczeństwa wyrośli biskupi, z biskupem Ireland na czele, są kierownikami dopominających się o przynależne sobie prawa społeczne. Katolicyzm w Stanach Zjednoczonych nabiera skutkiem tego niebywałego znaczenia i młodzieńczej żywotności, budzącej w sercach bezgraniczne nadzieje, jaśniejące jak wschodząca zorza lepszego jutra.
W krajach nawskroś katolickich działalność nowego kierunku o wiele jest słabszą. W Austryi katolicki ruch łączy się z ideją antysemityzmu. W Belgii nie posiada żadnego wyraźnego stronnictwa. W Hiszpanii i we Włoszech prawie dopatrzeć się nie można jego istnienia. Hiszpańscy biskupi, uparcie stojąc przy skrajności i gwałtowności wiary swych poprzedników, zadawalniają się ciskaniem gromów kościelnych na niedowiarków i odszczepieńców, jak za czasów Inkwizycyi. Zaś włoskie duchowieństwo, zasklepione w tradycyi, wyrzeka się inicyatywy i milczy w pokorze, zapatrzone w stolicę apostolską.
We Francyi wre żwawa utarczka, lecz jest to tylko utarczka idei. Duchowieństwo walczy wyłącznie przeciwko dziełu stworzonemu w końcu zeszłego wieku, sądząc, że przywrócenie dawnej organizacyi monarchicznej, przyniesie z sobą ponowny rozkwit marzonej złotej epoki. Z tego punktu wychodząc, postawiono i naprzód wysunięto kwestyę dawnych robotniczych stowarzyszeń cechowych, które wznowione, uleczyłyby wszystkie niedole. W zapatrywaniu jednak na tę kwestyę, niema zgodności: jedni pragną widzieć samorząd cechowy bez współudziału państwa, drudzy zaś, należący do młodszego i burzliwszego obozu katolickiego, chcieliby stawić cechy pod opieką władzy monarszej ze swobodą rozporządzania posiadanym kapitałem, oraz z prawem przymusu do obowiązkowego należenia do odnośnego stowarzyszenia.
Wice-hrabia Filibert de la Choue był propagatorem obowiązkowego zaciągania się do cechów, i kwestyę te popierał słowem i piórem, bolejąc, że papież nie wypowiedział stanowczego zdania w tej mierze. Kwestya cechów ze swobodnym do nich wstępem, lub też z przymusowem należeniem, była według niego najważniejszą. Zbawienie albo zguba społeczeństwa zawisły od rozstrzygnięcia tego dwoistego zadania. Jakkolwiek nie wyznawał tego głośno, wice-brabia był zwolennikiem państwowego poparcia i przymusu. Pomimo braku jedności, stronnictwo to we Francyi bardzo było ruchliwe. Nie zniechęcano się niepowodzeniem i zakładano korporacyjne stowarzyszenia spożywcze, budowano na tejże zasadzie mieszkalne domy dla robotników, tworzono banki ludowe, starano się nadać tym instytucyom pozory wspólnej własności, powrotu do samorządu pierwotnych gmin chrześciańskich. Niesnaski polityki bieżącej, roztrój ogólny i brak jednolitości dążeń narodu, rozniecał odwagę ruchliwego stronnictwa katolickiego, które, oślepiając się chwilową ułudą pozorów, zaczynało marzyć o możności pochwycenia rządów nietylko we Francyi, lecz nad całością chrześciańskiego świata.
Drugą część swej książki Piotr kończył obrazem uprzytomniającym stan ogólnego rozprzężenia, tak pod względem intelektualnym jak moralnym. Wiek dobiegał końca wśród chorobliwego rozstroju. Bo jeżeli warstwa ludu ubogiego, jęcząc z nędzy, domagała się zapewnienia chociażby suchego kawałka codziennego chleba, tą samą głębią niezadowolnienia szemrali syci, lecz duchowo łaknący, wyrzekając na pustkę odartą z rojeń, przez wyzwolony z pęt swoich rozum. Było to owo osławione bankructwo racyonalizmu, pozytywizmu i samej nawet wiedzy. Umysły, trawione potrzebą absolutu, łatwo poddają się zniechęceniu względem wiedzy, która postępuje ostrożnie i powoli, uznając tylko prawdy doświadczalne. Nie otrzymując z tej strony pożądanych odpowiedzi na wszystko, zwracają się trwożnie ku dawnym wiarom, by drzemać spokojnie, padłszy na kolana przed Bogiem i powtarzając credo, stwierdzające objawienie rzeczy nadprzyrodzonych. Dzisiejszy stan wiedzy nie zaspakaja naszego pragnienia sprawiedliwości, nie potwierdza nam i nie mówi o pozagrobowem życiu, o wieczności złączonej z rozkoszą marzonego szczęścia. Wiedza zapoznawać się dopiero poczyna z otaczającym nas światem, nakazuje nam surową solidarność obowiązku życia, mówiąc, że jesteśmy jednym z czynników bezustannie odnawiającej się jego formy. Wobec podobnych twierdzeń, zrozumiałym staje się bunt serc, ich żal za chrześciańskiem niebem, zaludnionem przez aniołów, pełnem światła, muzyki i kadzideł. O ileż lżejszem jest wtedy pożegnanie z istotą ukochanych zmarłych, wszak rozłąka z nimi jest tylko chwilową przed wieczystem połączeniem się w nieśmiertelnej chwale! Jakąż potężną dźwignią dla znoszenia przykrości życia jest wiara w wymiar pozaświatowej sprawiedliwości; ulatuje wtedy przerażająca myśl o nicości i zaniku swojego ja, pozostawiając niewzruszoną wiarę w jutro śmierci i szczęśliwe rozwiązanie wszystkich zagadnień przeznaczenia. Wierzenia te na długo jeszcze pozostaną niezachwianemi myślami większości. Wiekami nabrana przez nie siła oddziaływa na zmęczone wysiłkiem umysły. Świat nasz jest w przededniu nowego porodu, trwoży się więc i w słabości swej wraca ku religijnym wierzeniom, wypowiada swą tęsknotę za ideałem i nieskończonością, wymaga praw etyki i zapewnienia wyższej sprawiedliwości. Teraz właśnie ujawniła się potrzeba nowych ideałów. W łaknący i uprawny grunt, czyż stary katolicyzm nie rzuci swego ziarna, by odrodzić się mógł z młodzieńczą siłą i wyrosnąć z bujnością kwiecia ogarniającego świat cały wonnością swoich nadziei?...
Trzecią część swej książki, Piotr poświęcił rzuceniu zarysu, czem będzie przyszłość tego odrodzonego katolicyzmu, niosącego konającym w bólach narodom zdrowie i siłę, spokój i szczęście złotego wieku, utraconego wraz z przeistoczeniem się pierwotnych dążności chrystyanizmu. Mówił o tem z zapalczywością przekonań apostoła, rozpoczynając od nakreślenia portretu Leona XIII, tego idealnego papieża, wyznaczonego do chlubnego posłannictwa niesienia pociechy i zbawienia zrozpaczonej ludzkości. Wywołując postać tego nowego zbawcy, otoczył go majestatem i chwałą, widząc go już kładącym koniec nędzom narodów. Nie był to portret wierny i ścisły, lecz upostaciowanie potrzebnego zbawcy, pasterza o nieprzebranem miłosierdziu, sercu i inteligencyi podniosłej, odnowiciela świata jakiego pożądały gorączkowe marzenia roztkliwionego Piotra. Wszakże nim przystąpił do zestawienia tego portretu, przerzucił ogrom dokumentów, zastanawiał się nad każdą encykliką Leona XIII, wytwarzając sobie o nim pojęcie oparte na faktach: religijnego przygotowania, pobieraną przez przyszłego papieża w Rzymie nauką, przebiegiem jego nuncyatury w Brukselli i długim pobytem w Perugii w roli biskupa. Pius IX trudne do podtrzymania pozostawił po sobie dziedzictwo. Wstąpiwszy na tron papieski, Leon XIII okazuje natychmiast dwoistość swej natury: jest niewzruszenie wiernym stróżem dogmatu a zarazem giętkim politykiem, zdecydowanym na wszelkie ustępstwa ugodowe. Zrywa ze współczesną filozofią i, sięgnąwszy poza epokę Odrodzenia aż do wieków średnich, przywraca w katolickich szkołach chrześciańską filozofię św. Tomasza z Akwinu, doktora anielskiej dobroci. W ten sposób ubezpieczywszy nienaruszalność dogmatu, stara się o utrzymanie równowagi, dając rękojmię swej życzliwości rządom, z zamiarem korzystania z każdej sprzyjającej okoliczności. Niezrównanie czynny, godzi stolicę apostolską z cesarzem niemieckim, pragnie zbliżenia z dworem ruskim, chce zadowolnić Szwajcaryę, ubiega się o przyjaźń Anglii, pisze do cesarza chińskiego, polecając jego opiece misyonarzy i chrześcian znajdujących się w granicach jego państwa. Ostatecznie zwraca się ku Francyi, uznając prawowitość jej republikańskiej formy rządu. Zaraz na wstępie swego panowania Leon XIII wzbudza przekonanie ogólne, iż będzie jednym z wielkich papieży i polityków, pracującym około węgielnej myśli swych poprzedników, dążących ku panowaniu nad światem i dysponowaniu ludźmi z wysokości papieskiego tronu jaśniejącego w stolicy, w Rzymie. Wolą i celem Leona XIII jest urzeczywistnienie jedności Kościoła przez przywrócenie na jego łono wszystkich dysydentów. Wtedy dopiero Kościół będzie niezdobytą twierdzą, ostającą się grożącym światu przewrotom społecznym. W tej idei działając, Leon XIII pragnie, by Anglia i jej anglikańskie Kościoły zawarły z nim braterski sojusz, by schizmatyckie Kościoły Wschodu zwróciły się ku niemu z chęcią przymierza. Pragnie on przedewszystkiem pozyskania Wschodu i z ojcowską wyrozumiałością traktuje jego Kościoły, jakby chwilowo tylko zwaśnione młodsze córy Rzymu. Pozyskawszy i odzyskawszy dla swej stolicy rozproszone dziś Kościoły, postawiłby Rzym u szczytu potęgi, zapewniając swym następcom panowanie nad całem chrześciaństwem.
Piotr ze szczególniejszem upodobaniem zaznaczał w swej książce, jak żywo Leon XIII interesował się zawsze kwestyą socyalną. Będąc biskupem Perugii napisał list pasterski zabarwiony humanitarnym socyalizmem. Lecz przywdziawszy tiarę papieską zmienił opinię i cisnął gromy na rewolucyonistów, którzy śmiałością akcyi, przerazili Włochy. Jednakże zapoznawszy się bliżej z rozwojem nowych dążności ludów, Leon XIII cofa się. Dostrzegł śmiertelne niebezpieczeństwo, w razie gdyby ruch ten został opanowany przez nieprzyjaciół katolicyzmu. Chętnie udziela posłuchania popularnym biskupom szerzącym propagandę katolickiego socyalizmu, przestaje brać udział w zatargach w Irlandyi, cofa klątwę rzuconą na „rycerzy pracy“ w Stanach Zjednoczonych, zabrania stawiania na indeksie książek o najśmielszych teoryach pisanych przez autorów katolicko-socyalistycznego stronnictwa. Ta ewolucya ku demokracyi widnieje w najgłośniejszych encyklikach Leona XIII: Immortale Dei o konstytucyi państw; Libertas o wolności ludzkiej; Sapientiae o obowiązkach chrześciańskiego człowieka; Rerum novarum o położeniu klas pracujących; zwłaszcza ta ostatnia była jakby zwiastowaniem nadziei chcącego się odrodzić Kościoła. Papież ubolewał w niej nad nędzą gniotącą robotników, nad zbyt długą ilością godzin pracy i nad marnością ich zarobku. Każdy bowiem człowiek ma prawo do życia a groźbą głodu wydarte zobowiązania są niesprawiedliwością. W innem znów miejscu encyklika mówi, że nie należy wydawać bezbronnej klasy roboczej na łup wyzysku, który, bogacąc jednostki, skazuje na nędzę setki tysięcy ludzi. Nie wdając się w szczegóły pożądanych przemian w istniejącej dziś organizacyi, papież zachęca do zakładania stowarzyszeń cechowych, które poleca opiece państwa, a zaznaczywszy i uznawszy przodownictwo należne władzy cywilnej, poleca je Bogu wszechmocnemu. Zbawczym środkiem przeciwko złemu jest szerzenie moralności, poszanowania rodziny, oraz prawa własności.
Tak więc przedstawiciel Chrystusa na ziemi wyciągnął miłosierną dłoń ku maluczkim i głosił swą troskliwość o ich dobro. Nie byłobyż to zapowiedzią nowego przymierza i ponownego panowania Chrystusa nad światem?... Odtąd ludy wiedziałyby, że mają opiekuna swojego, że jęczeć nie będą w srogości dotychczasowego opuszczenia. Wszak ta encyklika sprawiła, iż wszystkie oczy zwróciły się ku Rzymowi, w którym królował papież otoczony chwałą. Całe chrześciaństwo ze czcią obchodziło jubileusz Leona XIII, zbiegły się ku niemu tłumy, nadesłano niezliczone dary a monarchowie napisali do jubilata listy tchnące najwyższem uznaniem.
W następnym rozdziale Piotr mówił z całą swobodą o władzy świeckiej papieży. Wiedział, że Leon XIII w zatargach z rządem włoskim obstaje przy swoich prawach nad Rzymem, lecz uważał to za konieczność zachowania pozorów, kwestyę podrzędną, podtrzymaną sztucznie ze względów politycznych, czasowo i zniknąć mającą z chwilą blizkiego odrodzenia Kościoła. Piotr był przekonany, że wyjątkową swą wielkość i potęgę wzrastającego wpływu moralnego, papież częściowo zawdzięcza postradaniu dawnej swej świeckiej władzy. Przez piętnaście wieków posiadane przez papieży niewielkie państwo Kościelne ileż spowodowało niesnasek i błędów!
W czwartym wieku gdy Konstantyn opuścił Rzym, pozostawiając na Palatynie rzeszę podrzędnych urzędników, papież ujął władzę w swe ręce i dawne życie grodu zapulsowało w Laterańskim pałacu. Lecz dopiero w cztery wieki później Karol Wielki uznaje świecką władzę papieża, nadając mu w posiadanie państwo Kościelne. Odtąd nieustannie wrzała walka pomiędzy władzą świecką i władzą duchowną, lała się krew i płonęły pożogi. Pocóż więc dziś marzyć o odtworzeniu świeckiej władzy papieża? Jakież znaczenie mieć może to posiadanie drobnego państewka, na którego obronę należałoby wystawić potężną armię, równie wyćwiczoną i silną jak armie innych mocarstw europejskich?... Czemże stałoby się to państwo Kościelne bronione przez płatnych obcokrajowców, gdyby ci ulegli przewadze sił nieprzyjacielskich?... O ileż stanowisko papieża zadawalniającego się władzą duchowną jest wyższe, szlachetniejsze i czystsze! Zrzekłszy się władzy świeckiej, nabiera on nieograniczonej władzy nad światem dusz wszystkich! W pierwszych czasach swego istnienia Kościół miał znaczenie czysto miejscowe, rzymskie a później dopiero stał się katolickim, czyli uniwersalnym, rozszerzając swe panowanie na całe chrześciaństwo. Też same koleje przebyło święte kolegium, które początkowo zastępując rzymski senat, przekształciło się w ciało międzynarodowe, złożone z kardynałów wszelkiej narodowości. Papież otoczony tym pocztem, stał się jedyną, wielką, międzynarodową władzą, tem potężniejszą, że wolną od trosk monarchicznych a natomiast przemawiającą w imieniu całego społeczeństwa, jaśniejącą wyżej ponad wszystkie narody. Jakże płonnemi wydają się wyniki długich i krwawych walk trwających tyle wieków bez rozstrzygnięcia zadania, które spoczywało w tej a nie innej kwestyi: oddać papieżowi królestwo ziemi i świecką władzę nad światem lub pozostawić go jedynie władcą duchownym. Papież, przedstawiciel Boga na ziemi, wszechwładzę i nieomylność z łaski bożej posiadający, rozporządziciel dusz ludzkich, panować powinien na tronie wzniesionym w przybytku Pańskim, jeżeli narody same go nie ogłoszą mocarzem świata, królem nad królami.
Jakże niespodziewanem zrządzeniem, mogą zasiewy, rzucone przez Wielką rewolucyę, przyczynić się do urzeczywistnienia dążeń trwale pielęgnowanych przez wszystkich papieży mających na celu objęcie najwyższej władzy nad światem! Wobec grożących upadków wszelkich władz istniejących, jedna tylko stolica apostolska promienieje nietknięta, w nienaruszonej swej całości. Stać się ona może ową arką przymierza gromadzącą dokoła siebie ufające jej i zbratane z nią ludy. Dlaczegóż nie miałyby się jej oddać, zawiódłszy się w dotychczasowych swych nadziejach, zniechęciwszy się do idei swobody, która je zawiodła! Wszak stronnictwo liberalne zdaje się, że ostatnią ponosi porażkę na polu ekonomicznem. Warstwy ludowe przestają wierzyć w zbawienność zasad 1789 roku, narzekają na zwiększoną swą nędzę, niepokoją się i gorączkowo pragną znaleźć ulgę dla swych cierpień. Zaszła w formie rządzenia przemiana dozwoliła zaostrzyć charakter międzynarodowościowy Kościoła, we wszystkich parlamentach znajdują się wśród członków duchowni. Tak więc wytwarzają się coraz to liczniej okoliczności, potężnie przygotowujące grunt mający wydać odrodzenie się starego katolicyzmu. Nawet wiedzę ogłoszono za upadłą a to rzucone na nią oszczerstwo bankructwa, chroni Syllabus przed pośmiewiskiem ogółu, trwożąc chwiejniejsze umysły i nawracając je ku niezbadanym i bezgranicznym tajemnicom rzeczy nadprzyrodzonych. Jaśnieć znów zaczyna dawna przepowiednia, wróżąca papieżom nieograniczoną władzę na ziemi z dniem połączenia się obu Kościołów, z dniem, gdy Kościół wschodni zleje się w jedno z Kościołem katolickim, rzymsko-apostolskim. Rzym wtedy zapanuje nad światem, stanąwszy na czele demokratycznej dążności ludów a papież wzorem Jezusa, odwróciwszy się od możnych i bogaczów zwróci się ku biedakom łaknącym chleba, ku nędzarzom nieposiadającym dachu. Może już tylko lat kilka cierpieć i jęczeć oni będą, może już tylko lat kilka trwać będzie dzisiejszy niepokój, zamięszanie i trwoga a minie nazawsze niebezpieczeństwo chwili obecnej, bo lud, z biernej swej roli wyszedłszy, przemówi i, we wznowionej pokorze wiary schroniwszy się pod opiekę jednolitego Kościoła, uratuje ludzkość od grożącej nawałnicy zniszczenia.
W ostatnich rozdziałach swej książki Piotr mówił z radosnym zachwytem, czem będzie wówczas odrodzona władza papieska, nowy Rzym duchowy, panujący nad narodami miłującemi się bratnią miłością, otwierającą wnijście do nowożytnej złotej epoki. Pomijając obalenie a nawet krytykowanie dogmatów, Piotr mówił o bezpowrotnem zniknięciu przesądów, marzył i płomienne swe marzenia wypowiadał, przewidując, że nowe wierzenia zniosą rytuały, zadawalniając się religią miłości bliźniego. To wypowiedzenie myśli przyniosło Piotrowi ulgę, uzdrawiając mu serce, jeszcze bolejące po ciosach zadanych mu w Lourdes. Te oburzające przesądy, praktykowane w Lourdes, czyż nie były symptomatami epoki przeciążonej cierpieniem?... Z chwilą gdy Ewangelia ponownie zagości w sercach ludzi, przestaną oni koić swe cierpienia ułudą leków przed daleką grotą, bo odnajdą pocieszenie w samych sobie a pomoc i opiekę w chorobie wśród swoich najbliższych. Jakże tragicznie przedstawiały się w umyśle Piotra warunki długiej podróży i uciążliwego pobytu w Lourdes! Znając to wszystko, można było zwątpić w miłosierdzie boże. Lourdes przytem, zagarniając olbrzymie dochody, ciągnąc zyski, przyczyniało się do gorszących zatargów, które znikną dopiero z jutrem społeczeństwa, gdy żyć będzie na łonie odrodzonego Kościoła.
Książka Piotra tchnęła żarem miłości dla tego jutrzejszego społeczeństwa. Dla niego to on pragnął wznowienia obyczajów pierwotnych czasów chrystyanizmu, tej religii sprawiedliwości i prawdy, jaką był chrystyanizm przed złączeniem się swojem ze sprawą możnych i bogaczy. Wraz z religijnem odrodzeniem nastąpi panowanie maluczkich, doczesna ich szczęśliwość, równość rzeczywista ustalona podziałem pracy. Po nad braterską równością społeczeństwa jaśnieć będzie jedna tylko postać — w chwale i pokoju królującego papieża. Będzie on najwyższą treścią, regulatorem moralnego porządku, łącznikiem miłości pełnym, duchowym ojcem każdego stworzenia. Nadchodzą czasy pojednania się ludzi, panowania zgody i szczęścia pomiędzy nimi, blizkim jest tryumf błogosławionej tej epoki, przepowiedzianej przez wszystkich proroków. Ustaną walki, ustanie antagonizm pomiędzy duchem i ciałem; cudotwórcza równowaga zabije zło, by panowało królestwo boże na ziemi. Rzym odrodzony stanie się środowiskiem świata, ogarniając go tchnieniem nowej religii!...
Rozmarzenie Piotra wprawiło go w zapomnienie; nie widząc zdziwienia, jakie wywołuje pośród chudych anglików i przysadzistych niemców, stojących wzdłuż parapetu na tarasie, wyciągnął ramiona ku rzeczywistemu Rzymowi, na który patrzał i z oczyma pełnemi łez, wzruszony, modlić się zdawał do miasta ciągnącego się u stóp pagórka. Będzież ono przychylne jego wielkim nadziejom?... Znajdzież on w tym Rzymie uleczenie na troski i nędzę swych bliźnich?... Czy katolicyzm może się odrodzić?... wrócić do pierwotnego swego posłannictwa i być religią niosącą ukojenie, przywracającą wiarę, darzącą szczęściem i życiem, konające dziś w męczarniach ludy?...
Piotr słał te pytania ku opromienionemu słońcem miastu, płonąc porywem szlachetnego uniesienia i wierząc w prawdę swoich przekonań. Wspomniał myślą starego księdza Rose, zalewającego się łzami w czasie czytania świeżo napisanych rozdziałów książki. Słyszał głos wice-hrabiego Filiberta de la Choue, twierdzącego, że taka książka równa się potężnej armii; pokrzepieniem dla Piotra było przedewszystkiem zachowanie się kardynała Bergerot, którego list pełen uznania rozpoczynał napisane dzieło. Dlaczegóż więc kongregacya Indeksu chce wzbronić czytania tej książki?
Wiadomość tę otrzymał Piotr przed dwoma tygodniami drogą prywatną i od tej chwili nieustannie zadawał sobie to pytanie, nie znajdując nań odpowiedzi. Zawiadomiono go, by czemprędzej zjechał do Rzymu, jeżeli chce bronić swej książki. Któreż to stronnice ściągnąć mogły niezadowolenie?... Wszak każda z nich we wszystkiem była zgodna z zasadami chrześciańskiemi.
Piotr pełen był otuchy. Śpieszno mu było znaleźć się u stóp papieskiego tronu, by wyjednać dla dzieła swego najwyższą aprobatę, by wypowiedzieć, że je napisał przejąwszy się duchem encyklik Leona XIII i że najgorętszem jego pragnieniem jest tryumf polityki papieża. Jakimże sposobem potępioną mogła być książka sławiąca dążności Leona XIII?... Piotr bowiem najmocniej był przekonany, że napisał dzieło, dopomagające polityce papieża, dążącego do jedności chrześciańskich Kościołów i pragnącego szczęśliwości, oraz pokoju pomiędzy ludźmi.
Otrząsnąwszy się z zadumy, Piotr stał jeszcze czas jakiś na tarasie, nie mogąc nasycić swego wzroku wielkością Rzymu: jakże pragnął módz go objąć w uścisku i otrzymać odpowiedź na swoje pytania! Dlaczegóż wszystko to pozostaje jeszcze dla niego zagadnieniem, pojąć się nie dającem, nieznanem!
Raz jeszcze postanawiał doświadczyć siebie i wystawić na ostateczną próbę. Była ona ważniejszą i bardziej jeszcze stanowczą, niż próba uczyniona w Lourdes. Wiedział, że jeżeli spotka go teraz zawód, to śmiertelnie zostanie nim rażony. Tym razem nie żądał dla siebie przywrócenia wiary, naiwnych pojęć dziecięcych, lecz chciał utrwalenia swych wierzeń dzisiejszych, wyższych ponad rytuały i symbole, chciał nabrać pewności, czy za pomocą religii można dźwignąć ludzkość i wskazać jej drogę do rzeczywistej szczęśliwości. Serce w nim wzbierało naprzemiany radością i trwogą: jaką Rzym da na to odpowiedź?...
Słońce wzbiło się już ku górze i wyżej położone dzielnice Rzymu występowały jaskrawo na tle pałającem od żaru. Dalekie wzgórza złociły się purpurą a domy w bliższych ulicach stojące o murach coraz to jaśniejszych, fasadach ostro zarysowanych, ukazywały tysiące okien o wyraźnych wgłębieniach. Wszakże poranne mgły jeszcze nie znikły w zupełności. Unosić się zdawały z najniżej leżących ulic i snując się lekką parą ku pagórkom, topniały, gubiąc się w powietrzu, rozpływając się zda pod gorącem niebem, w przestworzach niebieskich. Monte Palatino zmalało, jakby zasłonięte powstałym z swych gruzów pyłem i Piotr widział tylko majaczącą na niem linię ciemnych cyprysów; monte Quirinale prawie że zupełnie znikło, ciągnąca się na jego szczycie nizka i płaska fasada królewskiego pałacu zasunęła się w głąb, przysłonięta oparem; daleką była teraz i prawie niewidzialną. Natomiast na lewo, tam po nad drzewami, wyrosła jeszcze i spotężniała wspaniałość kopuły św. Piotra. Błyszczała wyraźnie i pogodnie w słonecznem złocie, zajmując część nieba, królując po nad całością miasta.
Ach ten Rzym dziś poraz pierwszy widziany, jakże był ponętny w porannej krasie! Piotr rozgorączkowany zmęczeniem po długiej podróży koleją, rozegzaltowany myślami, patrzał nań rozradowany, widząc go takim, jakim go widzieć pragnął w swych marzeniach. W upojeniu swojem, Piotr dopatrywał się w nim życia. Okrzyk zmartwychpowstania zdawał się rozbrzmiewać po nad tysiącami domów, okrzyk, będący obietnicą szczęścia dla ludzkiego rodu, wydawała ta święta ziemia Rzymu, dwukrotnego już władcy świata. Teraz trzeci Rzym, Rzym nowego Odrodzenia, Rzym ojcowskiego dla świata uczucia wyciągnął ku bolejącej ludzkości rozwarte swe ramiona, niosąc nadzieję pocieszenia, przywołując wszystkie ludy do wzajemnego uścisku. Piotr widział to i słyszał. W chwale pogodnego dnia podziwiał ten Rzym zawsze młodzieńczy, łagodny jak dziecię, skąpany blaskiem jaśniejącego nieba, promienny pięknością poranku, przeczysty i gorejący jak chciały go widzieć własne jego marzenia.
Wreszcie Piotr oderwał się od czarującego widoku. Z boku tarasu, na słońcu, czekała go dorożka; woźnica i koń, pochyliwszy głowy, nie ruszyli się z miejsca. Żarem piekących promieni rozpalona walizka leżała na przedniej ławeczce w powozie. Piotr, stanąwszy w dorożce, dał raz jeszcze swój adres:
— Via Giulia, palazzo Boccanera.




II.

Via Giulia ciągnie się na przestrzeni blisko pięciuset metrów, linią prostą od pałacu Farnese do kościoła San-Giovani Fiorentini. W tej porze dnia słoneczna jasność wypełniała ją na całej długości, bieląc drobny, kwadratowy bruk wykładający ją równo, nie posiadała bowiem bocznych chodników. Dorożka, wioząca Piotra przebyć ją musiała prawie w całości. Wznoszące się po obu stronach wielkie, staroświeckie domy, były szare, jakby zaspane i puste, miały okna okratowane, bramy głębokie, po za któremi widzieć można było niewielkie podwórza, ciemne, podobne do studni. Via Giulia otwartą została z rozkazu papieża Juliusza II, który marzył o przyozdobieniu jej szeregami wspaniałych pałaców. Była to niegdyś najpiękniejsza i najregularniejsza z ulic Rzymu i w swoim czasie, to jest w XVI wieku służyła za spacerowe Corso. Dziś, pozostało tylko o tem wspomnienie. Wygląd pozwalał się domyślać, że niegdyś stanowiła ozdobę stolicy, lecz obecnie była cichą, pustą, opuszczoną, tchnęła rodzajem dobroci i przezorności klerykalnej. Piotr patrzał z zajęciem na mknące jedna za drugą stare fasady, przymknięte ażurowe okiennice, żelazne okratowania, wzdłuż których gdzieniegdzie pięły się kwitnące rośliny. Czasami w bocznem skrzydle domu, otwarty był skromny sklepik a na progu siedział kot grzejący się na słońcu. Ruchu na tej ulicy nie było prawie wcale. Ludzi było mało, zaledwie kilka matek z gołemi głowami i w otoczeniu gromadek dziatwy. Wóz zaprzężony w muła i wiozący siano, wspaniale piękny mnich, udrapowany w ciężki habit, welocypedysta sunący bez hałasu na maszynie połyskującej od słońca.
Wreszcie, woźnica się odwrócił i pokazując Piotrowi olbrzymi, ciężki, kwadratowy budynek na rogu uliczki spuszczającej się ku Tybrowi rzekł:
— Palazzo Boccanera.
Piotr spojrzał zaciekawiony, lecz widok tego surowego gmachu, zczerniałego od starości, o masywnej a zarazem gołej architekturze, ścisnął mu serce. Pałac Boccanera, również jak sąsiednie z nim pałace Farnese i Sacchetti, był zbudowany w połowie XVI wieku przez Antonio da San Galio. Tradycya niosła, że słynny ten architekt użył dla zbudowania tych trzech pałaców, kamieni skradzionych w Koloseum i teatrze Marcellusa.
Olbrzymia, kwadratowa fasada pałacu Boccanera, od ulicy dzieliła się na trzy piętra o siedmiu oknach. Pierwsze piętro, niezwykle wysokie, wywierało imponujące wrażenie. Jedyną dekoracyę stanowiły potężne, jakby forteczne występy przy mocno okratowanych oknach parteru. Ponad temi oknami, rysowały się atyki spoczywające na konsolach nieco mniejszych niż dolne. Monumentalnej wielkości brama o bogatych okuciach, zasuwała się wgłąb pod balkonem okalającym środkowe okno pierwszego piętra. W górze fasady, już pod niebem, ostatni szereg kamieni tworzył wyskok o fryzie niezmiernie bogatym, rysującym się czysto i z wdziękiem. Ów fryz, konsole i atyki nad oknami, oraz potężna framuga dokoła bramy były wykute w białym marmurze, lecz stracił on z latami swój połysk i stał się podobny do żółtego, zwykłego kamienia. Na prawo i na lewo przy bramie, ciągnęły się ławy, spoczywające na grzbietach marmurowych gryfów. Przy jednym z rogów pałacu, w ściętem wyżłobieniu, była prześliczna fontanna w stylu Odrodzenia, lecz wyschłą była już oddawna a kunsztowna rzeźba wyobrażająca Amora jadącego na Delfinie, zacierała się i kruszyła, zżarta przez czas.
Wzrok Piotra zatrzymał się na tarczy herbowej rodziny Boccanera, której rzeźbione godło wyobrażało skrzydlatego smoka, zionącego płomienie. Wyryta na tarczy dewiza występowała wyraźnie, nieuszkodzona: „Bocca nera, Alm arossa“ (usta czarne, dusza czerwona). Tej tarczy herbowej, po nad drugiem parterowem oknem, odpowiadał rodzaj kapliczki, jakich sporo napotyka się w Rzymie: Matka Boska ubrana w atlasową suknię a przed nią lampka płonąca dniem i nocą.
Podług przyjętego obyczaju, dorożkarz chciał skręcić w podwoje otwartej bramy, lecz Piotr powstrzymał go, nagle onieśmielony.
— Nie, nie, ja tutaj wysiądę.
Zapłaciwszy dorożkarza, wszedł pod ciemne sklepienie bramy, po drugiej stronie której znalazł się na środkowem pałacowem podwórzu, nie napotkawszy żywego ducha.
Kwadratowy, obszerny dziedziniec był dokoła okrążony portykiem jak klasztor. Po bokach cichego krużganku, leżało mnóstwo zdruzgotanych rzeźb, wykopalisk i uszkodzonych posągów. Apollo z odtrąconemi ramiony, Venus z połową tylko postaci. Drobniutka trawka zarastała pomiędzy kamieniami wykładającemi ziemię w mozajkę białą i czarną. Zdawało się, że słońce nigdy nie zagląda w ten pleśniejący dziedziniec. Mroczno tu było, wilgotno i cisza panowała jak w grobie, pustkowie to zaległ śmiertelny smutek, zgasłej, dawnej wielkości.
Piotr, trzymając w ręku swą walizkę, szukał napróżno odźwiernego lub sługi. Wtem, po za inną sklepioną bramą, zdawało mu się, że dostrzegł jakąś przemykającą się ludzką postać, pośpieszył więc tam i znalazł się wśród niewielkiego ogrodu, spuszczającego się aż do Tybru. Pałac od strony ogrodu, żadnych nie posiadał ozdób. Fasada przeciętą była trzema rzędami symetrycznych okien. Ogród był w najzupełniejszem zaniedbaniu. Pośrodku stojący basen, zawalony był gruzami, wśród których rosły bukszpany a między chwastami i trawą, rzędy pomarańczowych drzew o złotych, dojrzewających owocach przypominały kierunek dawniejszych ogrodowych ulic. Pomiędzy dwoma olbrzymiemi laurami wznosił się ponad dziką, nizką roślinnością, sarkofag z drugiego wieku, zdobny szalejącą bachanalią satyrów ścigających w uściskach miłośnych rzeszę nagich kobiet. Tego rodzaju erotyczne sceny dekadencki Rzym rzeźbił na marmurze swych grobowców. Sarkofag ten, zamieniony na zbiornik, stał wzdłuż muru, gdzie z ust tragicznej maski, tryskał strumień wody. Ogród kończył się portykiem i tarasem a podwójne schody z tak zwanej loggia, spuszczały się aż do rzeki. Lecz skutkiem budowy nadbrzeżnej ulicy, porobiono nasypy dla wyrównania gruntu, otóż szły one wyżej niż ogrodowy taras, który cały był zawalony porzuconemi łomami kamieni, osypującą się kredową ziemią, przedstawiając widok gruzów i niedającej się powetować ruiny.
Tym razem Piotr najwyraźniej dostrzegł jakąś kobietę w pierwszem podwórzu a podążywszy tam, znalazł się wobec piędziesięcioletniej imości, o twarzy wesołej, czarnych włosach i przysadzistej figurze. Na widok księdza, twarz a przedewszystkiem jasne, małe oczy kobiety przybrały wyraz podejrzliwej nieufności.
Piotr, zebrawszy niewielki zasób włoskich słów, jakie umiał, zaczął jej tłómaczyć swoją obecność.
— Jestem księdzem Piotrem Fromont...
Nie pozwalając mu na dalsze objaśnienia, przerwała, odzywając się doskonałą francuzczyzną, z wyraźnym akcentem wieśniaków ze środkowej Francyi.
— A, to pan jesteś księdzem Piotrem Fromont... Wiem, wiem... Spodziewałam się pańskiego przybycia.. otrzymałam rozkazy.
Piotr patrzał na nią zdumiony, więc dla zaspokojenia jego ciekawości, dodała:
— Jestem francuzką... Od dwudziestu pięciu lat mieszkam w tym obcym kraju i ani rusz nie mogę się przyzwyczaić do ich włoskiego paplania...
Teraz dopiero Piotr przypomniał sobie, że wicehrabia, opowiadając mu szczegóły urządzenia domu rodziny Boccanera, wspomniał także o Wiktoryi Bosquet. Mając lat dwadzieścia dwa, przyjechała do Rzymu wraz ze swoją panią, chorą na suchoty a gdy ta umarła, Wiktorya znalazła się w nędzy i opuszczeniu, równie obca jak w dzikim kraju. Na szczęście hrabina Brandini z domu Boccanera, wypadkowo dowiedziawszy się o tej francuzkiej dziewczynie, zaliczyła ją pomiędzy swoją służbę, z poleceniem, by nauczyła z czasem swej mowy małą, dopiero co urodzoną jej córkę Benedettę. Od tej chwili Wiktorya nie opuściła służby w rodzinie Boccanera, przywiązawszy się do niej duszą i ciałem. Chociaż nie umiała ani czytać, ani pisać i przez lat dwadzieścia pięć nie nauczyła się mówić po włosku, Wiktorya wyniesioną została do godności ochmistrzyni pałacu a służba z trudnością rozumiejąc kaleczone i przekręcane przez nią słowa, starała się odgadywać rozporządzenia, słuchając jej z uległością.
Z familiarną otwartością, Wiktorya zapytała Piotra:
— A pan wicehrabia czy zdrów?... My go bardzo lubimy tutaj i z radością czekamy na każde jego przybycie... Wiem, że panie moje miały wczoraj list od niego, zapowiadał pański przyjazd... tak mi powiedziała księżna i nasza contessina.
Rzeczywiście tak było. Wicehrabia Filibert de la Choue, gorliwie się zajął ułatwieniem pobytu Piotra w Rzymie.
Ze starożytnego i dzielnego rodu Boccanera, żyli obecnie: kardynał Pius Boccanera, księżniczka jego siostra, którą, chociaż była starą panną, tytułowano przez poszanowanie donna Serafina, ich siostrzenica Benedetta, córka Ernestyny Boccanera, która, owdowiawszy po śmierci hrabiego Brandini, w kilka lat po nim zmarła, wreszcie był młody książę Dario Boccanera syn Onufrego Boccanera, po którego śmierci, żona, z domu Montefiori, wyszła za mąż powtórnie. Wicehrabia Filibert de la Choue był zpowinowacony z rodem Boccanera, przez młodszego swego brata, ożenionego z hrabianką Brandini, siostrą ojca Benedetty; tytułowany przez nią wujem za życia jej ojca, niejednokrotnie bawił po kilka tygodni w pałacu Boccanera, okazując swej siostrzenicy wiele przywiązania, zwłaszcza od chwili, gdy nieszczęśliwie wyszedłszy za mąż, rozpoczęła starania o unieważnienie swego małżeństwa. Rozłączywszy się z mężem, Benedetta zamieszkała przy swoim wuju, kardynale Boccanera, i przy swej ciotce Serafinie a wicehrabia, chcąc ją rozerwać, pisywał do niej często, przysyłając jej zarazem książki z Paryża. Między innemi, przysłał jej książkę napisaną przez Piotra, co spowodowało wymianę kilku listów siostrzenicy z wujem. W przedostatnim Benedetta zawiadamiała go, że książka Piotra, którą tak żywo popierał, została zadenuncyowana przed kongregacyę Indeksu, radziła więc, by autor zjechał do Rzymu, ofiarując przytem gościnne dla niego przyjęcie w pałacu na via Giulia.
Wicehrabia równie się temu dziwił, jak powiadomiony przez niego Piotr, nierozumiejący przyczyny grożącej klątwy. Wszakże namówił Piotra do wyjazdu do Rzymu, pewnym przytem będąc zwycięztwa, które z góry sobie przeważnie przypisywał.
Znaglony do spiesznego wyjazdu, oraz do przyjęcia gościnności wśród nieznanej sobie rodziny cudzoziemskich książąt, Piotr czuł się niepewny, trwożny. Miał przed sobą walkę z potężną kongregacyą Indeksu, nieznając przyczyn i warunków.
Popatrzywszy przez chwilę w milczeniu na nieznaną sobie postać Piotra, Wiktorya rzekła:
— Co też ja robię najlepszego!... Zatrzymuję pana tutaj, zamiast go zaprowadzić do przygotowanego dla niego pokoju... Gdzież są pańskie rzeczy?..
Wskazał jej na walizkę, którą położył na ziemi, objaśniając, że przybywszy tutaj na parę tygodni, wziął z sobą tylko nową sutannę na zmianę i trochę bielizny. Bardzo była tem zadziwiona.
— Na parę tygodni! Pan przypuszcza, że z nami zostaniesz tylko kilkanaście dni?... No, ale to nie moje sprawy... sam pan się przekona, że to potrwa znacznie dłużej...
Piotr czuł się pokrzepiony i ucieszony tem spotkaniem z wesołą i dobrą swoją rodaczką. Pałac Boccanera mniej przygnębiająco na niego oddziaływał skutkiem tej niespodziewanej okoliczności. Szli teraz obok siebie i Wiktorya opowiadała mu, że księżna wyszła a contessina nieco dziś cierpiąca, jeszcze jest w swoich pokojach. Piotr wiedział, że pomimo małżeństwa Benedetty, domownicy pałacu Boccanera, niezmiernie do niej przywiązani, zowią ją po dawnemu hrabianką.
Wiktorya upewniała, że nie potrzebuje meldować paniom przybycia gościa, albowiem otrzymała rozkazy odnośnie do jego osoby.
Główne wejście na pałacowe schody, znajdowało się w rogu podwórza pod sklepionym krużgankiem. Sień i schody miały monumentalny wygląd, stopnie były nizkie, szerokie a spadek tak łagodny, że możnaby konno wjeżdżać na piętra. Ale kamienne ściany świeciły nagością a przedsionki na zakrętach były puste, głuche; melancholia śmierci zdawała się opadać z wyniosłych tych sklepień.
Przystanąwszy na pierwszem piętrze, Wiktorya uśmiechnęła się, widząc zdziwienie Piotra. Pałac zdawał się być pusty, niezamieszkany, najlżejszy szmer nie dolatywał z zamkniętych salonów. Wskazawszy wielkie, dębowe podwoje, rzekła:
— Jego Eminencya zajmuje całe skrzydło wychodzące na podwórze i na rzekę... Jest to zaledwie czwarta część pierwszego piętra, sale od paradnych przyjęć oddawna stoją zamknięte... Trudno utrzymać w porządku taką stodołę, wreszcie po co?... Trzebaby chyba spraszać połowę Rzymu, żeby to zapełnić...
Szli teraz schodami, wiodącemi na drugie piętro. Wiktorya mówiła raźnie, obojętnie, widocznie że pozostała obcą tym ścianom, zbyt od tutejszych ludzi odmienną, by przejąć się mogła otoczeniem. Zatrzymawszy się w przedsionku, na drugiem piętrze, objaśniła:
— Na lewo są pokoje donny Serafiny a na prawo mieszka contessina. To jedyny kąt w tym domu, w którym jest trochę ciepła i życia... A dziś mamy poniedziałek... zatem to dzień, w którym donna Serafina, przyjmuje gości... Zobaczy pan... to ciekawe.
Odwróciwszy się, otworzyła drzwi, po za któremi były wązkie schody.
— Służba mieszka na trzeciem piętrze... tam znajdują się jeszcze i gościnnne pokoje. Pan pozwoli że pokażę mu drogę.
Paradne schody kończyły się na drugiem piętrze. Wiktorya objaśniała w dalszym ciągu, że trzecie piętro ma oddzielne, boczne schody, wychodzące na uliczkę idącą aż do Tybru. Brama tych bocznych schodów była o wiele mniejszą a zarazem bardzo dogodną.
Wszedłszy na korytarz trzeciego piętra, znów wskazywała drzwi, mówiąc:
— Tutaj mieszka don Vigilio, sekretarz Jego Eminencyi... Te drzwi są moje... A te prowadzą do mieszkania przygotowanego dla pana. Ile razy pan wicehrabia przyjeżdża do Rzymu, zawsze chce mieć te pokoje a nie inne. Powiada, że jest w nich najswobodniejszy, może wychodzić i wracać kiedy mu się podoba. Dam panu klucz pana wicehrabiego od bramy na dole... A zaraz pan też zobaczy, jaki z tych pokojów jest ładny widok!
Mieszkanie, do którego weszli, składało się z dwóch pokojów. Salon był obszerny i wyklejony czerwonym papierem w ogromne kwiaty, w sypialni ściany były jasno lnianego koloru w bladoniebieskie bukiety. Okna w salonie były narożne, na boczną uliczkę i na Tyber. Wiktorya roztworzyła je natychmiast. Po za jednem widać było bieg rzeki ku morzu, a przez drugie był widok na przedmieście Transtevere i Monte Gianicolo po drugiej stronie Tybru.
— Ach tak! Widok jest bardzo piękny i przyjemny! — zawołał Piotr, stanąwszy z kolei przy otwartych oknach.
Giacomo, nie śpiesząc się, wniósł walizkę Piotra, którą Wiktorya zaleciła mu zanieść na górę. Było już około południa. Widząc, że Piotr jest bardzo zmęczony i domyślając się, że jest głodny po tak długiej podróży, Wiktorya powiedziała, iż każe mu natychmiast podać śniadanie, tutaj w salonie. Będzie miał następnie całe popołudnie do rozporządzenia, położy się spać, by wypocząć, albo też wyjdzie na miasto, bo z paniami zobaczy się dopiero przy obiedzie, albo wieczorem. Piotr zapewnił ją, że spać nie będzie, bo szkoda byłoby marnować popołudniowe godziny, ale za to z wdzięcznością przyjął propozycyę śniadania, bo czuł się niezmiernie głodnym.
Upłynęło dobre pół godziny, nim podano obiecane śniadanie. Giacomo, wyznaczony przez Wiktoryę do obsługiwania Piotra, nigdy się nie śpieszył. Wiktorya znała tę jego przywarę, więc pozostała dla nadzoru, by niczego nie brakowało gościowi a między jednym rozkazem a drugim, narzekała, mówiąc do Piotra:
— Co to za ludzie są w tym kraju! To trudno sobie wyobrazić coś podobnego, gdy się samemu ich nie widziało zblizka! Mogłabym tu między nimi wieki całe spędzić i jeszczebym się do nich nie przyzwyczaiła. O gdyby nie ta śliczna i dobra contessina, od dawnaby mnie tu nie było!
Zaczęła się sama krzątać przy nakrytym już stole a układając figi na deserowy talerz, mocno zadziwiła Piotra, oświadczając, że w mieście, gdzie tylu jest księży, nie może być ładu i takie miasto nie może być przyjemnem miastem.
— Jakto?... więc pani jesteś bezreligijną?
— Lepiej o tem nie mówić, ale wiem, że księży nie mogę znieść na oczy. Jeszcze we Francyi znałam ja jednego... i chociaż byłam wtedy niewielką dziewczyną, popamiętam go nazawsze. A co tutaj w Rzymie, to napatrzyłam się na nich od dawna do sytości... oj tak, za dużo ich widziałam... za dużo... to też znieść ich nie mogę... Nie mówię tego z powodu Jego Eminencyi, bo to święty człowiek i godzien szacunku... Jestem na służbie w pałacu już od ćwierć wieku i każdy może powiedzieć, że jestem porządna kobieta. Więc nikt mnie nie zaczepia o religię, bo przecież cóżby mi można zarzucić, kiedy kocham moich państwa i służbę swoją spełniam jak mogę najlepiej.
Znów się zakręciła po pokoju, roześmiawszy się głośno i szczerze. A potem mówiła dalej:
— Przyznam się panu. że gdy się dowiedziałam, że ksiądz zjeżdża do nas w gościnę, mamrotałam całemi dniami, bo chyba tych dobrodziejów dosyć już mamy w Rzymie. Ale gdy spojrzałam na pana, zaraz zmiarkowałam, że pan jesteś jakiś poczciwy człowiek i że będę z panem żyła w jaknajlepszej zgodzie. Nie wiem dlaczego tyle gadam i tak otwarcie z serca. Może to dla tego, że pan z Francyi... a może dlatego, że contessina bardzo się panem interesuje? W każdym razie proszę mi wybaczyć moje gadulstwo i jeszcze o jedno pana proszę: Oto trzeba się położyć i wypocząć po drodze. Niewarto lecieć tak zaraz na miasto. Przecież jestem tutaj od dawna, więc mogę pana upewnić, że niema tu ani części tych ciekawości, któremi oni lubią się przechwalać, kiedy mówią o swoim Rzymie.
Gdy Piotr znalazł się wreszcie sam, poczuł ogrom swego zmęczenia. Strudzony był podróżą oraz gorączkowem uniesieniem, jakie go przejęło gdy patrzał na Rzym. Zjadłszy pośpiesznie śniadanie, składające się z dwóch jaj i kotleta, rzucił się nie rozbierając na łóżko, z zamiarem półgodzinnego wypoczynku. Zbyteczne znużenie odbierało mu sen, zaczął więc myśleć o znanych sobie szczegółach, odnoszących się do rodu Boccanera, poddając się zdziwieniu, jakie go opanowało z chwilą wejścia do tego olbrzymiego i pustego pałacu, cichego jak cmentarzysko opuszczone i melancholiczne. Myśli Piotra stawały się coraz mniej wyraźne, ogarniała go stopniowo senność i zdawało mu się, że napotyka mnóstwo postaci, krążących jak cienie, o twarzach tragicznych lub słodkich, a wszyscy ci dawni dziedzice pałacu patrzyli na niego w sposób dziwny, zagadkowy i rozpływali się gdzieś, niknąc w nieznanych przestrzeniach.
Ród Boccanera wydał z siebie dwóch papieży, jednego w trzynastym wieku a drugiego w piętnastym. Ci dwaj wybrańcy, ci dwaj wszechpotężni władcy świata nadali swemu rodowi nieprzebrane skarby, obszary dóbr ziemskich, kilka pałaców w Rzymie i niezliczone ilości dzieł sztuki, mogące zapełnić olbrzymie galerye. Rodzina ta uważaną była za najpobożniejszą wśród rzymskich patrycyuszów, słynęła żarliwością wiary a miecz jej był zawsze w pogotowiu na usługi Kościoła. Lecz jeżeli miała ona ustaloną sławę przykładnej pobożności, była zarazem słynną z gwałtowności. Ród Boccanera był w ustawicznej wojnie i zatargach, a gniew członków tej rodziny miał dzikie wybuchy, ztąd przeszedł w przysłowie i tem się tłomaczy ich godło herbowe, wyobrażające skrzydlatego smoka, zionącego płomienie, oraz dewiza: Bocca nera, Alma rossa, (usta czarne, dusza czerwona), usta rykiem gniewu zczerniałe a dusza czerwona żarem wiary i miłości.
Dotychczas powtarzane są legendy o straszliwych żądzach i okrutnych wymiarach sprawiedliwości, spełnianych przez ten ród potężny. Onfredo Boccanera, żyjący w szesnastym wieku, właśnie ten, który wzniósł pałac przy Via Giulia na miejscu staroświeckiej siedziby swych przodków, wsławił się szczególniejszym pojedynkiem. Dowiedziawszy się, że młody hrabia Costamagna pocałował usta pięknej jego żony, kazał hrabiego pochwycić i przed siebie, związanego sznurami, przywieść. Sprowadziwszy mnicha do największej pałacowej sali, kazał winowajcy wyspowiadać się, a następnie przeciąwszy mu więzy sztyletem, pogasił płonące lampy i rzuciwszy drugi sztylet, krzyknął hrabiemu, by bronił swego życia. Wśród ciemności i sprzętów, w olbrzymiej sali zamienionej na plac pojedynku, dwaj przeciwnicy ścigali się, unikali i kaleczyli. Walka trwała przeszło godzinę a gdy wyłamawszy drzwi, ludzie wbiegli, by bój powstrzymać, znaleziono wśród przewróconych, połamanych i krwią zbryzganych mebli, hrabiego Costamagna na ziemi, z odciętym nosem i trzydziestu dwoma ranami na ciele, podczas gdy Onfredo utracił dwa palce u prawej ręki i był pokłuty jak sito. Rzecz szczególna, iż żaden z nich nie umarł skutkiem tego pojedynku.
W piętnastym wieku, nad temże wybrzeżem Tybru, Cassia Boccanera, szesnastoletnia piękna księżniczka, energią gwałtownej swej miłości w podziw wprawiła Rzym cały. Kochała Flavia Corradini, syna nieprzyjaznej rodziny swego rodu. Książe Boccanera wzbronił córce tej miłości a brat jej starszy Ercole poprzysiągł, że zabije jej kochanka. Flavio Corradini widywał się z Cassią wieczorami, przybijając łódką do stóp ogrodowych schodów, dochodzących do Tybru. Ercole ich podpatrzył i wskoczywszy do łodzi, zabił Flaria pchnięciem sztyletu w serce. Później, zbadano zaszłą scenę nad rzeką i zrozumiano, że Cassia, podniecona rozpaczą, wymierzyła sprawiedliwość na razie. Nie chcąc przeżyć ukochanego, chwyciła brata i, przeważywszy łódź, wpadła z nim w rzekę, wraz z trupem zabitego Flavia. Gdy odnaleziono ich ciała, Cassia trzymała jeszcze w śnieżnych swych ramionach obu przeciwników, którzy ścierali się z sobą twarzami.
Lecz były to czasy dawno minione. Dzisiaj, jeżeli wiara pozostała nienaruszoną i płomienną w duszy rodu Boccanera, krew jego utraciła dawną zapalczywość. Zmalało również bogactwo, topniejąc przez cały bieg ostatniego wieku, który przyniósł ruinę większości patrycyuszów rzymskich. Dobra ziemskie zostały sprzedane a pałac opustoszał, chyląc się ku upadkowi. Ród Boccanera wiódł życie skromne, prawie ubogie, strzegąc się wszakże z dawną zawziętością domieszki obcej krwi, dumny przechowaniem czystości swoich związków. Czerpiąc w tem zadowoleniu swych przekonań, nie narzekali na ubóstwo, żyjąc zdala od uciech światowych w ciszy i odosobnieniu. Ród ich, już tylko jednego miał potomka, jakkolwiek książę Ascanio Boccanera, umierając w r. 1848 pozostawił czworo dzieci zrodzonych z księżniczki Corvisieri, którą poślubił w młodości. Dziećmi temi byli: Pius, kardynał; Serafina, która nie wyszła zamąż, chcąc pozostać przy bracie; Ernestyna, która zmarła, pozostawiając tylko córkę i Onofrio, ojciec obecnego dziedzica rodu, trzydziestoletniego księcia Dario Boccanera. Jeżeliby ten zgasł bezpotomnie, zgasłby z nim potężny niegdyś ród książąt Boccanera, których czyny zapisała historya narodu.
Jeszcze w dziecinnych latach Dario i kuzynka jego Benedetta pokochali się głębokiem, szczerem, naturalnem uczuciem. Zdawało się im, że żyć bez siebie nie mogą i że racyą ich pojawienia się na świecie, jest małżeństwo, które ich połączy, gdy dojdą do odpowiedniego wieku. Ojciec Daria, książę Onofrio, był człowiekiem niezmiernie popularnym w Rzymie. Szczodrobliwy, trwonił resztę swej fortuny z młodzieńczą lekkomyślnością a zostawszy wdowcem, namiętnie się rozkochał w pięknej margrabiance Montefiori, którą porównywał do młodej Junony. Flavia Montefiori zamieszkiwała z matką willę stanowiącą ostatnie bogactwo możnego niegdyś rodu. Książę Onofrio, poślubiwszy Flavię, zamieszkiwał w willi Montefiori, położonej w pobliżu kościoła św. Agnieszki. Ogród otaczający willę był raczej parkiem ze względu na swą rozległość. Rosły w nim olbrzymie, setki lat mające drzewa, dom zaś mieszkalny, wzniesiony w siedemnastym wieku, nie odznaczał się pięknością architektury i obecnie walił się w gruzy. Panie Montefiori, matka i córka, niejednokrotnie dostarczały powodów do ludzkiej obmowy, znajdowano mnóstwo zarzutów pełnych słuszności. Z tego też względu, małżeństwo czterdziestoletniego, owdowiałego księcia Onofrio, wywołało niezadowolenie jego siostry, surowej i dumnej Serafiny, oraz starszego brata, Piusa, który nie był wtedy kardynałem, lecz tylko kameryerem Ojca Świętego i kanonikiem przy bazylice watykańskiej. Tylko Ernestyna zachowała z bratem dawny swój stosunek serdeczny, kochała go bowiem zawsze, znajdując urok w jego towarzystwie pełnem humoru. Jedyną rozrywką Ernestyny była co tydzień składana przez nią wizyta w willi Montefiori. Jeździła tam na cały dzień zabierając z sobą swoją córkę Benedettę. W epoce powtórnego małżeństwa swego ojca, Dario miał lat piętnaście. O lat pięć od niego młodszą była jego kuzynka Benedetta. Jakże lubili się razem bawić w tym obszernym ogrodzie willi Montefiori. Dzień schodził im szybko wśród olbrzymich drzew, parasolowatych pinij, rozrosłych bukszpanów, gajów dębowych, gubili się w tej dziko rosnącej zieleni, sądząc, że błądzą w dalekich, nieznanych, dziewiczych lasach.
Matka Benedetty posiadała duszę ognistą, lecz stłumioną i starganą życiową walką. W młodości rwała się ku życiu, ku słońcu, pragnęła szczęścia, wolności, czynu. Wielkie i jasne jej oczy słynęły z piękności, również jak śliczny owal łagodnej jej twarzy. Maleńki zasób posiadanych wiadomości nabyła na pensyi utrzymywanej przez zakonnice francuzkie; brakiem wykształcenia stała na równi z innemi córkami arystokratycznych rodzin rzymskich, świat zaś znała jedynie z codziennych spacerów powozem, odbywanych z matką po Corso i po ogrodach Monte Fincio. Do lat dwudziestu pięciu żyła w ciszy i samotności ponurego pałacu Boccanera a znudzona i zrozpaczona pustką swego dotychczasowego życia, wyszła zamąż za hrabiego Brandini, najmłodszego syna rodziny licznej, ubogiej, lecz starożytnej. Młode małżeństwo zamieszkiwało część skrzydła pałacu Boccanera. Prawie więc żadna nie zaszła zmiana w życiu Ernestyny. Dnie płynęły z dawną monotonnością, wśród głuchej pustki pałacu, gasząc porywy Ernestyny i pchając ją za życia w cienie zimnego grobowca.
Tylko rodziny były zobopólnie zadowolnione z tego małżeństwa, łączącego dwa patrycyuszowskie rody rzymskie.
Mąż Ernestyny uważany był za jednego z najgłupszych a zarazem najdumniejszych ludzi w Rzymie. Bardzo pobożny, z zamiłowaniem przestrzegał ścisłego zachowywania przepisów religijnych i formułek, wyznawał zasady skrajnej nietolerancyi a ostatecznie pysznić się niemi zaczął, gdy po dziesięciu latach bezustannych zabiegów i tajemnych intryg, został mianowany wielkim koniuszym dworu Watykańskiego. Wraz z objęciem tego urzędu, hrabia Brandini wniósł do swego domu część strupieszałego ceremoniału, otaczającego majestat papiezki. Za panowania Piusa IX, zwłaszcza do roku 1870 mniej srogo dawało się to uczuć Ernestynie, bywała wtedy u znajomych i przyjmowała ich u siebie, lecz z chwilą, gdy wojska króla włoskiego zdobyły Rzym i papież oznajmił światu, że jest więźniem, pałac Boccanera stał się grobowcem. Zamknięto bramę, zaryglowano ją i zagwożdżono na znak żałoby. Przez lat dziesięć mieszkańcy pałacu wymykali się na ulicę bocznemi drzwiami, przez schody służebne wychodzące na zaułek, wiodący ku rzece. Zabronionem również było otwieranie okien od ulicy, fasada pałacu była martwa, z okiennicami szczelnie zamkniętemi. Stronnictwo papiezkie objawiało w ten sposób swoje niezadowolenie; zamykano się u siebie, zaprzestano odwiedzać się wzajemnie. W pałacu Boccanera tylko w poniedziałki ukazywały się jak błędne cienie postacie bliższych znajomych donny Serafiny, prześlizgując się wzdłuż wązkiej uliczki i wchodząc bocznemi drzwiami uchylającemi się tajemniczo. Przez lat dziesięć Ernestyna żyła w tym grobie, płacząc po nocach nad powolnem swem konaniem, zrozpaczona jej dusza umierała obezwładniona surowością ciążącego nad nią jarzma.
Dopiero w kilka lat po zamążpójściu, mając lat trzydzieści trzy, została matką. Dziecku stało się jej jedyną rozrywką. Lecz gdy Benedetta wyrosła na kilkunastoletnią dziewczynkę, matka zmuszona stosować się do reguł przyjętych, oddała ją na pensyę do tychże samych zakonnic francuzkich, które niegdyś ją wychowywały. Gdy Benedetta powróciła do domu mając lat dziewiętnaście, umiała mówić po francuzku, znała ortografię, nieco arytmetyki, cały katechizm, oraz trochę urywków z historyi i geografii. Matka i córka prowadziły teraz razem życie zamknięte, jak w gineceum wschodniem, nigdy nie ukazując się po za domem w towarzystwie męża i ojca. Jedyną ich rozrywkę stanowił codzienny, nieodzowny spacer w powozie po Corso i Monte Pincio. Przywykłe do biernego posłuszeństwa, znosiły bez skargi ciążącą nad niemi władzę hrabiego, bunt przeciwko tej władzy rodzinnej nie postał nawet w ich pojęciu, nawyknienie do formułek przewidujących każdą chwilę życia, łamało je bez oporu, miażdżąc serce matki i córki. Do władzy wywieranej nad niemi przez hrabiego, przyłączała się jeszcze władza donny Serafiny i kardynała, czujnie i surowo przestrzegających przechowywania całości tradycyjnych obyczajów.
Z chwilą, gdy papież, uznawszy się więźniem, przestał ukazywać się po za pałacem Watykańskim, hrabia stał się prawie bezczynnym, albowiem stajnie przedtem obficie zaopatrzone w konie, opustoszały; pomimo to wielki koniuszy odbywał swą służbę, zawsze pyszniąc się swem dostojeństwem, którego tylko pozory pozostały. Rozniecił w sobie tem żarliwszą pobożność, chcąc nią wyrazić swój protest przeciwko „najezdcy“ królującemu w Kwirynale.
Benedetta miała już lat dwadzieścia, gdy pewnego wieczoru ojciec jej wrócił do domu chory po całodziennej służbie w bazylice św. Piotra. Rozchorował się na zapalenie płuc i w tydzień po położeniu się do łóżka umarł. Ernestyna i Benedetta przywdziały żałobę, lecz nie zwierzając sobie wzajemnych swych uczuć, odetchnęły swobodniej.
Ernestyna żyła teraz myślą znalezienia sposobu wyratowania córki z ciasnoty życia, którego smutek na samej sobie odczuwała. Znękana i znużona nic już nie żądała dla siebie, lecz nie chciała widzieć swej Benedetty skazaną na męczarnię przebywania w dobrowolnym grobie. Uważała to za zbrodnię przeciwko naturze. Z zadowoleniem dostrzegła, że tenże sam bunt opanował kilka patrycyuszowskich rodzin, które zapominać się zdawały o swej niechęci, szukając sposobu zbliżenia się do dworu Kwirynalskiego. Dlaczegóżby bowiem dzieci miały marnować się w ukryciu z powodu niewygasłych nienawiści swych rodziców?... Objawy w tym kierunku były jeszcze niewyraźne, nieśmiałe, lecz zapalczywość niechęci gasła, stronnictwo czarne zawierało rodzaj przymierza ze stronnictwem białych.
Ernestyna nie zajmowała się polityką, nie znała nawet znaczenia tego wyrazu, natomiast gorąco pragnęła, by jej dziecko żyć mogło swobodnie, po za okropnością głuchej i niemej ciszy pałacu Boccanera, w którym tyle lat konała, nie zaznawszy żadnej radości. Będąc bardzo pobożną i nie chcąc nic przedsięwziąść bez przyzwolenia swego spowiednika, Ernestyna postanowiła zmienić tego, którego miała z rąk swego męża. Wybór jej padł na księdza Pisoni, proboszcza sąsiedniego kościoła pod wezwaniem św. Brygidy. Ksiądz Pisoni miał lat około piędziesięciu, usposobienie łagodne, był dobry i miłosierny, co rzadką bywa cnotą w sferach rzymskich. Z zamiłowaniem zajmował się archeologią a przywiązanie do starych kamieni wyrobiło w nim miłość dla rodzinnego kraju. Krążyły o nim pogłoski, że pomimo swej wielkiej skromności, służył już niejednokrotnie za pośrednika pomiędzy Watykanem i Kwirynałem, że niejedną sprawę drażliwej natury załatwił pomyślnie. Zostawszy spowiednikiem Ernestyny i Benedetty, chętnie im opowiadał o ważności zjednoczenia się Włoch w jednolitą całość, wróżąc pierwszorzędne znaczenie ojczyźnie, skoro nastąpi zgoda pomiędzy papieżem i królem.
Benedetta i Dario kochali się zawsze równie niezłomną miłością, ufni w swoją przyszłość, która miała im być wspólną. Czuli, że wzajemnie należą do siebie. Lecz po śmierci męża Ernestyna postanowiła ich rozdzielić, stanowczo opierając się ich małżeństwu. Nie, niechciała, by Dario miał poślubić Benedettę, nie chciała, by ten ostatni potomek rodu miał być jej zięciem. Zamknąłby on swoją żonę w ponurym pałacu Boccanera, w tym czarnym grobowcu, który był własnem jej więzieniem. Pocóż jej córka miałaby cierpieć tak samo jak ona cierpiała?... Obumierać wśród pustki, znosić niedostatek, pogrążać się w dumie rodu i w martwocie ztąd wynikającej?... Przedłużanie niezadowolenia osłabia i ubezwładnia. Wszak znała ona dobrze tego młodego krewnego. Był egoistą, słabej woli, niezdolnym do samoistnej myśli i czynu. Patrzeć on będzie z biernym uśmiechem na ostateczny upadek i koniec swego rodu, zginie pod gruzami walącego się gmachu, nie uczyniwszy najlżejszego wysiłku, by zapobiedz temu, by dźwignąć się i założyć odnowioną rodzinę. Ernestyna z najwyższą odrazą odrzucała myśl związku z tym człowiekiem. Innego pragnęła losu dla swego dziecka. Chciała dla Benedetty bogactwa i możności życia na szerokim, jasnym świecie, wraz z zwycięzcami a nie zwyciężonymi. Postanowiła zapewnić córce szczęście pomimo jej woli a chcąc ją zmusić do zerwania projektowanego małżeństwa z kuzynem, opowiadała jej gorycze własnego życia, palące łzy swych bezsennych nocy, błagając, by nie skazywała się na taką samą dokuczliwą męczarnię. Benedetta słuchała spokojnie, zbrojna miłością, jaką poprzysięgła towarzyszowi swej młodości. Spokojem tym byłaby może przezwyciężyła opór matki, gdyby ta nie była napotkała właśnie takiego zięcia, o jakim marzyła. Był nim hrabia Prada, syn Orlando Prada, jednego z bohaterów zjednoczenia włoskiego. Przybył z ojcem z Medyolanu do Rzymu, mając lat osiemnaście i po zajęciu stolicy przez króla, wstąpił do ministeryum finansów, gdzie pracował jako urzędnik. Ojciec jego Orlando Prada, w nagrodę zasług i bohaterskich czynów, został mianowany senatorem i żył na uboczu z resztek znacznej niegdyś fortuny, którą złożył w ofierze na ołtarzu ojczyzny... Syn nie tak wojenne i rycerskie miał porywy. Pragnął on korzystać z owoców zdobytych przez ojca, towarzysza i współpracownika Garibaldiego. Żądzą bogactwa opanowany, rzucił się na Rzym, jako na łup szczęśliwą wojną pozyskany i stał się jednym z licznej zgrai ludzi, którzy ćwiertowali i wysysali miasto, jako zdobycz mającą zaspokoić ich chciwość. W krótkim stosunkowo czasie przyszedłszy do majątku, hrabia Prada spekulował, zakupując grunta przeznaczone na wzniesienie nowych dzielnic Rzymu. W tym celu namówił księcia Onufrego Boccanera do sprzedania willi Montefiori. Mówiono, że był kochankiem jego żony, pięknej Flawii, która chociaż była o dziewięć lat od niego starszą, zachowała urok wdzięku niewieściego. Hrabia Prada był rzeczywiście człowiekiem żądz nienasyconych, był to zdobywca pędzony namiętnością użycia, namiętnością usuwającą skrupuły w przywłaszczaniu sobie mienia cudzego, oraz żony cudzej. Od chwili, gdy ujrzał Benedettę zapragnął ją posiadać. Nie mogąc jej mieć za kochankę, postanowił mieć ją jako żonę. Zerwał natychmiast swój stosunek z Flawią, pragnąc usunąć przeszkody zbliżenia się do Benedetty, która pociągała go swoją pięknością, młodością a zarazem nęciła go wielkość jej patrycyuszowskiego pochodzenia. Natychmiast zrozumiał, że Ernestyna chętnie wyda za niego swoją córkę, nie zwlekając więc oświadczył się o rękę Benedetty. Wieść o tem wywołała ogólne zdziwienie. Rzym cały zajmował się tem małżeństwem człowieka o piętnaście lat starszego od narzeczonej, zbieracza milionów, ulubieńca Kwirynału, szczęśliwca, noszącego nazwisko świeżo zapisane w historyi a zasługom odleglejszych przodków, zawdzięczającego tytuł hrabiego.
Benedetta nigdy niemówiła, dlaczego zgodziła się zostać żoną hrabiego Prada. Małżeństwo to zostało zawarte w szczególniejszej chwili napięcia stosunków pomiędzy stronnictwem czarnem a białem. Na sześć miesięcy przedtem, lub w sześć potem, ulęknionoby się obustronnie zbyt głośnego skandalu. Wszak Benedetta była ostatnią przedstawicielką rodu Boccanera, rodu podtrzymującego wiernie i wspaniale blask papiezkiego tronu, jakże więc mogła zaślubić człowieka należącego do pogromców i krzywdzicieli Kościoła! Lecz szalony w swej śmiałości projekt połączenia małżeństwem dwóch rodów tak odmiennej polityki, przypadł właśnie w chwili, gdy przygotowywano zbliżenie się i porozumienie pomiędzy Watykanem a Kwirynałem. Puszczono pogłoskę, że król ustąpi papieżowi władzę i posiadanie części Rzymu po za Tybrem, wydzielając mu zarazem szeroki pas ziemi aż do morza. Małżeństwo Benedetty Boccanera z hrabią Prada, uważano za rodzaj symbolu zgody i ostatecznego ustalenia się stosunków jedności Włoch, tchnących już tylko chęcią pokoju. Piękna dziedziczka potężnego rodu, lilia wyrosła pod strażą Kościoła, składała z siebie ofiarę dla ogólnego dobra, przyjmowała rolę zakładniczki dobrowolnie wstępującej do przeciwnego obozu. Tylko o tem mówiono, komentowano, rojono nadzieje, wylewając łzy rozczulenia.
Benedetta nie znała tych okoliczności a znając je, nie byłaby rozumiała ich wagi. Wiedziała natomiast, że serce swe oddała już komu innemu, że więc nie może niem rozporządzać. Powtarzała to matce błagającej ją, by nie odrzucała małżeństwa przynoszącego jej bogactwo i życie. Nalegania Ernestyny popierał ksiądz Pisoni, który, jako spowiednik, stanowczy posiadał wpływ na umysł Benedetty. Ksiądz Pisoni z patryotycznym zapałem poświęcił się sprawie skojarzenia tego małżeństwa. Wierzył, iż stanowić ono będzie ważny krok ku pożądanej przez niego zgodzie pomiędzy papieżem i królem, w modłach swych dziękował Opatrzności za nadzwyczajność łaski jakiej doznał, będąc obranym za pośrednika wiążącego przeszłość Włoch z ich przyszłością. Wszak od zgody papieża z królem, zależy tryumf Włoch i Kościoła, tryumf Boga na ziemi, ku urzeczywistnieniu czego padł wybór na jedną z owieczek powierzonych duchownej jego pieczy.
Ksiądz Pisoni wywierał wpływ wielki na pobożną Benedettę; tylko dzięki jego naleganiom zgodziła się na małżeństwo z hrabią Prada. Benedetta szczególniejsze miała nabożeństwo do Madonny w maleńkim kościółku przy Piazza Farnese, chodziła się do niej modlić w każdą niedzielę. Otóż ksiądz Pisoni ją zapewnił, że płomień lampki gorejącej przed obrazem Madonny natychmiast bieleje, skoro on modli się przed nim, wzywając Najświętszą Pannę, by skłonić raczyła serce Benedetty do zawarcia małżeństwa, które błogosławieństwo na kraj sprowadzić miało. Wobec tej wyraźnej woli nieba, Benedetta nie śmiała stawiać dłuższego oporu i posłuszną się okazała wobec matki. Kardynał oraz donna Serafina, przeciwnymi byli temu małżeństwu, lecz z chwilą gdy niebo tak chciało, ustąpili, pozostawiając Ernestynie zupełną swobodę w rozporządzaniu losem córki.
Benedetta wzrosła w takiem odosobnieniu i czystości, że nieświadomą jeszcze była samej siebie, i wszystkiego co do życia się odnosi. Kochała swego kuzyna i chciała wspólne z nim wieść życie a teraz, gdy rojone w tym kierunku marzenia prysły, niepoczuła fizycznego bólu odłączając się od tego, który miał być jej dozgonnym towarzyszem. Płakiwała tylko często, lecz pomimo to wyszła za hrabiego Prada, nie znajdując w sobie siły do dalszego opierania się przeciwko skojarzonej woli ludzi i nieba.
Po ślubie, wieczorem, padł grom niweczący spokój małżeńskiego pożycia nowożeńców. Przyczyny pozostały nieznane. Czy Prada, ten północny włoch, dumny z podboju Rzymu, chciał z brutalnością zwycięzcy posiąść młodą swoją żonę? Czy niecierpliwością zadowolnienia swej żądzy oburzył dziewiczą jej niewinność?... Czy też niespodziewany i nieznany przez nią akt miłości wywołał w niej odrazę do człowieka, którego niekochała i któremu uledz niechciała?... Nigdy o tem Benedetta nie wspominała. Lecz ogólnie wiedziano, iż uciekłszy z sypialni, zamknęła się przed mężem i ubłagać się nie dała. Obrażony, zraniony w swej dumie i żądzy, Prada poprzysiągł, iż przezwycięży opór swej żony, chociażby miał zmusić ją szpicrutą jak klacz niedającą się powodować. Lecz gniew i wściekłość roznamiętnionego małżonka rozbijały się o niezłomną wolę Benedetty, wolę naraz zrodzoną w maleńkiej i ślicznej jej główce. Stanowczość jej w tym wypadku okazywała się godną rodu, z którego pochodziła. Spokojnie rzekła że nie chce i niechciała, chociażby to miała zaraz życiem przypłacić. Teraz, świadoma miłości, myślą całą oddała się swemu kuzynowi, księciu Dario, nabrała pewności, że jemu ciało swe jest obowiązana złożyć w ofierze, ponieważ jemu przyrzekła dozgonne przywiązanie. Dario, od chwili postanowionego małżeństwa Benedetty z hrabią Prada, opuścił Włochy i podróżował po Francyi. Lecz otrzymał teraz list od kuzynki, list, o którym mówiła swobodnie do krewnych i znajomych. Wzywała go, by powrócił i zobowiązywała się, że nigdy nie zgodzi się być niczyją jak tylko jego. Stała się teraz jeszcze pobożniejszą i modły swe mięszając z imieniem Daria, przysięgała dochowania swej dziewiczej czystości dla ukochanego, dla obranego przez siebie kochanka. Żar mistyczny miłości owładnął jej serce i gotową była na śmierć męczeńską, byle dochować wiary temu, którego ukochała. A gdy matka, złożywszy przed nią ręce, zaklinała ze łzami, by poddała się spełnieniu obowiązków małżeńskich, Benedetta odpowiadała spokojnie, że nie jest do nich zobowiązana, nic o nich nie wiedząc aż do ślubnej, nieszczęsnej nocy. Duch bieżącej polityki też się odmienił, projektowane zbliżenie pomiędzy Watykanem a Kwirynałem spełzło na niczem a obu stron dzienniki wznowiły przyciszoną na czas jakiś zaciekłą walkę na słowa. Tak więc małżeństwo Benedetty z hrabią Prada, symboliczne małżeństwo, mające wieńczyć sprzymierzenie się dwóch przeciwnych stronnictw, odźwierciadlało w dalszym ciągu nastrój rzymskiej polityki rozsypującej się w niwecz, walącej się w gruzy jak tyle innych ludzkich dążności i pragnień.
Nieszczęśliwe małżeństwo Benedetty stało się przyczyną śmierci Ernestyny. Spostrzegła że się pomyliła, pragnąc los zapewnić córce. Znękana własnem życiem pełnem niedoli, umarła ze zmartwienia, bolejąc nad zmarnowaniem życia jedynego swego dziecka. Troskę tej pomyłki dźwigała sama, albowiem brat jej, kardynał, oraz siostra jej, donna Serafina, obciążali ją wymówkami, na nią składając cały ciężar winy. Pocieszeniem Ernestyny mogła być tylko rozpacz księdza Pisoni, który podwójnie bolał zawiedziony w swych patryotycznych nadziejach, oraz przygnieciony ciosem małżeństwa Benedetty, do którego tak czynnie się przyłożył.
Któregoś ranka, znaleziono Ernestynę martwą, już zimną i skostniałą w łóżku, na którem skonała. Mówiono że zmarła skutkiem pęknięcia żyły w sercu, lecz w rzeczywistości zabiło ją nieszczęście córki. Cierpiała nad tem srodze a zarazem skrycie, bez skargi, bez jęku, jak przywykła poprzednio boleć nad własnem nieszczęściem. Zmarła w rok po zamążpójściu Benedetty, która, niepołączywszy się z mężem, żyła wszakże pod jednym z nim dachem, chcąc oszczędzić matce zmartwienia, jakieby jej przyniósł skandal publicznego zerwania małżeństwa. Donna Serafina podtrzymywała w Benedecie nadzieję możności unieważnienia małżeństwa i w tym celu namawiała ją, by uprosiła sobie tę łaskę, ukorzywszy się u stóp papieża. Wpłynęła na siostrzenicę, by zmieniła spowiednika. Benedetta, opuściwszy konfesyonał księdza Pisoni, oddała swą duszę pod dyrekcyę jezuity, ojca Lorenza, który od jakiegoś czasu był spowiednikiem donny Serafiny; był to człowiek jeszcze młody, miał lat trzydzieści pięć, uprzejmy a zarazem poważny, oczy miał przejrzyste i moc łagodnego narzucania swej woli. Pod jego pozostając wpływem, Benedetta natychmiast po śmierci matki opuściła dom męża i, powróciwszy do pałacu Boccanera, zamieszkała w pokojach gdzie się urodziła, wychowała, cierpiała i gdzie z bólu zgasła jej matka. Równocześnie podała prośbę o unieważnienie małżeństwa, powierzając swą sprawę pieczy kardynała-wikarego przy rzymskiej dyecezyi. Mówiono, że contessina tak uczyniła po tajemnie złożonej wizycie Ojcu świętemu, który okazał jej wiele szczerego współczucia.
W pierwszej chwili hrabia Prada utrzymywał, że na drodze sądowej zmusi swoją żonę do powrotu pod dach małżeńskiego domu. Zaniechał tego zamiaru, uproszony przez swego ojca, który niezmiernie bolał nad całą tą sprawą. Hrabia Prada przyjął więc do wiadomości, że jego małżeństwo unieważnionem zostanie przez władzę kościelną, na żądanie pozywającej, która się powoływała na nienaruszone panieństwo swoje, skutkiem niemocy męża. Prada oburzał się na nieprawość tej przyczyny, która wszakże była najpewniejszym ze względów uznanych za słuszne przez prawo kanoniczne. Morano, adwokat przy konsystorzu a zarazem jeden z najznakomitszych prawników w Rzymie, spisując podanie i wyłuszczając przyczyny, zręcznie ukrył, iż w danym razie niemoc męża pochodziła skutkiem oporu stawianego przez żonę. Rozpoczęły się rokowania strony pozwanej i pozywającej, roztrząsano szczegółowo tajemnice małżeńskiej alkowy, chciano udawadniać prawdę, niedającą się ująć a cytaty drażliwszej natury, wymieniano po łacinie. Jako świadków, przywoływano służbę, która przez rok pożycia Benedetty z mężem, słyszała i widziała niejedną scenę, opowiadając teraz głośno zatargi swoich państwa. Główną podstawę procesu stanowiło świadectwo podpisane przez dwie akuszerki, które, sprawdziwszy zawodowo, ręczyły o dziewiczości contessiny. Kardynał-wikary, posiadający władzę biskupa Rzymu, zlecił wtedy proces w ręce kongregacyi Konsylium, co oznaczało, że sprawa przychylała się korzystnie na stronę Benedetty. Oczekiwała ona obecnie, by kongregacya wyrzekła swój wyrok, którego następstwem będzie unieważnienie małżeństwa, zawartego w kościele, co pozyskawszy, łatwo będzie można otrzymać rozwód w trybunale cywilnym.
W ponurem, zimnem mieszkaniu swych rodziców, będących już w grobie, osiadła contessina i wiodła równie ciche i spokojne życie jak niegdyś, gdy przebywała tutaj przy matce. Dario był zawsze wybrańcem jej serca, lecz pomimo że głębokie miała do niego przywiązanie, postanowiła oddać mu się całkowicie dopiero w dniu, gdy ksiądz pobłogosławi ich związek, łącząc ich na życie całe przed ołtarzem i w obliczu Boga.
Dario też zamieszkiwał w pałacu Boccanera. Przed sześciu miesiącami umarł mu ojciec, zrujnowawszy się doszczętnie, chociaż nie tak dawno, za radą hrabiego Prada sprzedawszy willę Montefiori, zgarnął dziesięć milionów. Lecz ogarnęła go chęć spekulowania na gruntach, uległ gorączce trawiącej Rzym cały i, zamiast zachować w kieszeni otrzymane za willę dziesięć milionów, książę Onufry Boccanera odkupił ją, zawikłał się i przeliczył, grunta zaczęły spadać w cenie, wkrótce więc utracił wszystko, padł wraz z tylu innymi graczami, pochłonięty olbrzymim krachem spadłym na miasto. Nietylko zrujnowany, lecz mocno zadłużony, książę pokazywał się wszakże codziennie na Corso, uśmiechając się uprzejmie, pewien swej popularności. Nagle umarł, wypadkiem spadłszy z konia podczas rannego spaceru. W cztery miesiące po jego śmierci, pozostała po nim wdowa, zawsze zadziwiająco piękna Flavia, wybrała sobie męża o dziesięć lat od siebie młodszego. Juliusz Laporte, rodem szwajcar, był najpiękniejszym żołnierzem z wojska papiezkiego, dosłużył się rangi sierżanta a potem zajmował się sprzedawaniem relikwij. Flavia posiadała jako osobistą własność willę i czterdzieści tysięcy franków rocznego dochodu. Wychodząc za mąż za upatrzonego przez siebie człowieka, wyrobiła dlań u papieża tytuł margrabiego Montefiori. Księżna Boccanera powróciła tym sposobem do pierwotnego swego miana margrabiny Montefiori. Urażony na nią kardynał Boccanera, wymógł, by jej syn, książę Dario zamieszkał przy nim i w tym celu oddał mu część pokojów na pierwszem piętrze. Kardynał, jakkolwiek obojętnym i zmarłym zdawał się być dla świata, zachował dumę swego rodu i miłość dla nazwiska, skutkiem tego, przywiązał się do siostrzeńca, do tego wątłego młodzieńca, ostatniego potomka rodu, który tylko z niego mógł się odrodzić. Względem Benedetty kardynał okazywał ojcowską czułość i nie był przeciwnym jej małżeństwu z Dariem, a tak dalece wierzył w cnotę i pobożność ich obojga, że na chwilę się nie zawahał, by przygarnąć ich oboje pod dach rodzinny przodków, pomijając ze wzgardą rozsiewane po mieście oszczerstwa przez hrabiego Prada i jego przyjaciół, upatrujących powód do zgorszenia w tem zbliżeniu się kochającej pary. Donna Serafina strzegła Benedettę a kardynał strzegł młodego księcia i czworo tych ludzi żyło w ciszy i w cieniu staroświeckich murów pałacu, który niegdyś widział tyle scen krwawych i tragicznych a teraz osłaniał ostatnich przedstawicieli potężnego rodu o krwi płomiennej lecz już gasnącej, przedstawicieli dawnego społecznego ustroju, na którego zwaliskach miał powstać świat nowy, odrodzony.
Gdy ksiądz Piotr Fromont ocknął się ze snu, poczuł, że głowa ciąży mu jeszcze ze zmęczenia a zarazem był niezadowolniony, iż spał znacznie dłużej niż zamierzył. Spojrzał na zegarek i przeraził się ujrzawszy, że jest już godzina szósta. Zatem, zamiast jednogodzinnej drzemki, spał blizko siedem godzin, uległszy nieprzepartemu znurzeniu po długiej podróży. Nawet teraz, rozbudziwszy się i szeroko otwierając oczy, nie miał odwagi wstać z łóżka, tak dalece rozbite miał członki. Prócz fizycznego zmęczenia, czuł się opanowany trwożnemi przeczuciami. Zkądże one nań spłynęły, ziębiąc i osłabiając gorączkowy, młodzieńczy jego zapał, tak silny dzisiejszego ranka?... Czyż majaczono podczas snu dzieje rodu Boccanera udręczyły mu duszę?... Przypominał sobie, że zasnąwszy, przebywał w towarzystwie ludzi tej rodziny, sunącej się przed nim pocztem groźnych, zagadkowych postaci. Napełniły go one męczącym niepokojem, który nieustępował teraz na jawie. Piotr, leżąc z otwartemi oczyma, wywoływał te postacie, a wystraszony nagłą zmianą otoczenia, w którem się obudził, rozglądał się po nieznanym sobie pokoju. Nie mógł odnaleźć ładu w swoich myślach. Pytał sam siebie, jakim sposobem Benedetta, której nie znał, mogła była napisać do wicehrabiego Filiberta de la Choue, iż napisana przez niego książka, została wskazana kongregacyi Indeksu. Nie rozumiał przyczyny tego zainteresowania się Benedetty całą tą sprawą. Dlaczego zażądała ona, by autor książki przybył do Rzymu, by osobiście jej bronić?... I dlaczego ta patrycyuszka posunęła swą uprzejmość aż do zaproszenia go do własnego swego domu?... Nie zupełnie otrzeźwiony ze snu i zmęczenia, Piotr dziwił się, znalazłszy się na tem nieznanem łóżku, w obcem mieście i w pałacu pełnem grobowej ciszy. Rozbite miał członki i pustkę czuł w głowie. Chwilami tylko odzyskiwał przytomność, która mu świadczyła, że mnóstwa rzeczy nie odgaduje i że muszą być one bardziej zawiłe, aniżeli wskazują proste na pozór fakta. Było to raczej przeczucie, lub rodzące się podejrzenie, z którego się otrząsnął, zerwawszy się raptownie z pościeli. Przyczynę nagłego niepokoju i trwogi, Piotr złożył na smutny, szary zmrok, zalegający mieszkanie i zawstydził się rozpaczy, oblegającej mu serce.
Chcąc zmienić kierunek myśli, zaczął się rozglądać po dwóch pokojach, stanowiących nowe jego mieszkanie. Mahoniowe ich umeblowanie było proste, prawie ubogie, niedobrane, wszakże większość sprzętów nosiła charakter stylu używanego na początku bieżącego stulecia. Łóżko było bez kotary a drzwi i okna bez firanek. Podłoga była pociągnięta czerwoną farbą, woskowana a tu i owdzie pod meblami, leżały małe dywaniki. Ten rodzaj urządzenia mieszkania, przypomniał mu pokój jego babki, w którym czasami sypiał będąc dzieckiem, babki mającej sklepik z materyałami do szycia w Wersalu, za panowania Ludwika Filipa. Wtem, rozglądając się po ścianach, wśród kilku bezwartościowych rycin i malowideł, napotkał obraz, który silnie go zainteresował. Przedstawiał młodą kobietę siedzącą na kamiennym progu domu, z którego zdawała się być wygnaną. Dom miał wygląd surowy i możny a z bronzu odlane podwoje, zamknąć się musiały dopiero co przed chwilą za nieszczęśliwą, wyrzuconą po za ich progi. Siedziała znękana i tylko w bieliźnie a na potężnych, granitowych stopniach, leżała jej odzież w nieładzie, gniewną rzucona dłonią. Bosa, z obnażonemi ramionami, ukryła twarz w konwulsyjnie załamanych rękach i chociaż rysy jej były niewidzialne, całością postaci wyrażała boleść. Rozpuszczone, wspaniale piękne płowe włosy o złotych odblaskach, wiły się, okalając ją całą. Cóż było przyczyną jej niedoli?... Jakiż wstyd i opuszczenie szarpały jej serce?... Dlaczegóż została odtrąconą, jaką opowieść miłości mogłaby odkryć ta zraniona losem nieszczęśliwa?... Jakże pociągającą, uroczą i młodzieńczą była ta nieznana pokutnica, pomimo, że twarz miała w dłoniach ukrytą. Niezawodnie pięknemi były jej rysy. Można się było tego domyślać, sądząc po pięknie obnażonego jej ciała. Nęciła ona swoją tajemniczością, zagadkowem nieszczęściem, namiętnością rozpaczy a może ogromem popełnionego przewinienia. Cóż chciał wyrazić artysta, malując ten obraz?.. Może symbol bólu i rozpaczy? Ukrył więc twarz namalowanej przez siebie postaci jęczącej u stóp podwoi, wieczyście głuchych i wieczyście zamkniętych, nigdy niezaspokojonych pragnień i porywów?... Piotr długo się wpatrywał w zagadkowość obrazu i zdawało mu się, że widzi czysty, bosko piękny profil rozpaczającej kobiety. Czuł, że to złudzenie a zarazem nie mógł się oderwać od piękna zaklętego w tem płótnie, które zczerniałe i popękane od starości, zachowało czar dzieła stworzonego ręką mistrza. Na ścianie obok, wisiała kopia obrazu z XVIII wieku, przedstawiająca Matkę Boską; Piotr szybko odwrócił odeń oczy, podrażniony banalnością jej uśmiechu.
Zmierzch zapadał coraz ciemniejszy. Piotr, roztworzywszy jedno z okien salonu, oparł się o framugę i patrzał na Monte Gianicolo leżące naprzeciw po za Tybrem. Przypomniał sobie upojenie jakiego doznał dzisiejszego ranka, ujrzawszy Rzym ze szczytu tego wzgórza. Lecz teraz urok już minął wraz z porannem słońcem i nastąpiła szara niepewności godzina. Z nieba opadał jakby popiół coraz ciemniejszy, horyzont malał, topniejąc niewyraźnie, głuchł i pochmurniał. Na lewo, w oddaleniu, Piotr domyślał się, że po za temi dachami leży Monte Palatino a na prawo rysowała się szafirową barwą potężna kopuła św. Piotra, odbijając na tle ołowianego nieba. Na innym znów krańcu miasta, w stronie której nie mógł ztąd widzieć, na innym pagórku, Pałac kwirynalski też musiał ciemnieć i osuwać się w szarość wieczoru. Stał jeszcze czas jakiś w otwartem oknie i wpatrywał się w zanikające w ciemnościach szczegóły widoku, Rzym, którego jeszcze nie znał, zacierał się i usuwał. Lecz znów dręczący niepokój bólem się odezwał w sercu Piotra; nie mogąc dłużej wytrzymać, zamknął okno i usiadł, pogrążywszy się w zadumę pełną bezbrzeżnego smutku. Wraz z ubywającem światłem potężniała jego tęsknota, z której ocknął się gdy przez uchylone drzwi błysnęła zapalona lampa.
Niosła ją Wiktorya, idąc cicho, na palcach. Ujrzawszy Piotra, zawołała:
— Już się pan obudził i wstał! Byłam tutaj o godzinie czwartej, lecz pan smacznie spał wtedy. Bardzo pan dobrze zrobił, wypoczywając do syta po swej nocnej podróży.
Piotr zaczął się uskarżać, iż rzeczywiście czuje się bardzo zmęczony i jakby zziębnięty, czem wielce się zaniepokoiła.
— Niechaj pan tylko nie dostanie tej ich szkaradnej febry! Ta ich rzeka tuż pod nosem płynąca jest wcale niemiłem sąsiedztwem. Powietrze mamy niezdrowe z jej powodu. Don Vigilio, sekretarz Jego Emineacyi, cierpi na owe febry. To szpetne choróbsko i nie chciałabym, aby ono miało chwycić pana.
Wiktorya zaczęła nalegać, by zaraz się położył do łóżka, zapewniając, że potrafi go wytłómaczyć przed swojemi paniami. Ani księżniczki, ani contessina nie wezmą mu za złe, jeżeli się dziś przed niemi nie stawi. Piotr na razie nie protestował, pozwalając Wiktoryi rozporządzać swoją osobą, czuł bowiem, że chwilowo wola w nim wygasła. Więc stosując się do jej żądania, zasiadł do przyniesionego przez Giacomo obiadu i zjadł zupę, kawałek pieczonej kury, oraz trochę konfitur. To go znacznie pokrzepiło, uczuł się o wiele zdrowszym i silniejszym, więc odrzuciwszy projektowane położenie się do łóżka, postanowił dziś jeszcze podziękować paniom za uprzejmie ofiarowaną sobie gościnność. Ponieważ donna Serafina przyjmuje w poniedziałki swych znajomych, zejdzie więc do jej salonu o właściwej godzinie.
— Dobrze, niechaj i tak będzie — potwierdziła Wiktorya. — Ponieważ zdrowie panu wróciło a zatem niechaj się pan rozerwie... Najlepiej będzie jeżeli don Vigilio przyjdzie po pana o godzinie dziewiątej... Tak, niechaj on pana tam wprowadzi. Ja go o tem uprzedzę.
To mówiąc, wyszła a Piotr umył się i włożył nową sutanę wyjętą z walizki. O godzinie dziewiątej lekko zastukano do drzwi i wszedł niewielkiego wzrostu ksiądz, jeszcze młody, zaledwie trzydziestoletni, lecz chudy i schorzały, o długiej, pozapadanej, szafranowo-żółtej twarzy. Od lat kilku cierpiał na febrę, której napady powtarzały się codziennie z regularnością chronometru. W chwilach zapomnienia, w żółtej tej twarzy błyszczały gorejące czarne oczy, świadcząc o zapalczywości ducha tego napozór spokojnego człowieka.
Ukłoniwszy się, rzekł wyborną francuzczyzną i z wielką uprzejmością:
— Jestem don Vigilio i polecam się z gotowością na pańskie usługi... Jeżeli pan sobie życzy, możemy zejść zaraz do salonu...
Piotr zgodził się na tę propozycyę, podziękował i wyszli razem. Don Vigilio milczał, lecz z grzecznym uśmiechem słuchał Piotra, potakując głową. Spuściwszy się wązkiemi schodami na drugie piętro, znaleźli się w rodzaju przedsionka stanowiącego zakończenie klatki schodowej paradnego wejścia do pałacu. Piotr ździwiony był brakiem oświetlenia. Tylko gdzieniegdzie pobłyskiwała lampka gazowa, jak na korytarzach podrzędniejszych hoteli. Żółte plamki owych lampek rozsianych zdaleka świeciły jak gwiazdy, słabo wszakże rozpraszając ciemności długich i bardzo wysokich korytarzy. Wszystko w tym pałacu było olbrzymie a zarazem cmentarne. Nawet w pobliżu drzwi wiodących do mieszkania donny Serafiny nic nie zdradzało, iż dzisiaj był dzień przyjęcia. Tuż w pobliżu tych drzwi były inne, wiodące do pokojów zajmowanych przez Benedettę.
Piotr dziwił się głębokości ciszy zalegającej pałac. Najlżejszy szelest nie dolatywał jego uszu. Przystanąwszy, don Vigilio skłonił się raz jeszcze i, nie zadzwoniwszy, ostrożnie nacisnął klamkę.
Weszli do przedpokoju, w którym paliła się naftowa lampa postawiona na środku stołu. Przedpokój był obszerny, o ścianach malowanych na czerwono i zdobnych w złote, regularne staroświeckie draperye. Na krzesłach leżały rzucone męzkie paltoty i dwa damskie okrycia, na konsoli zaś spoczywały kapelusze. Pod ścianą siedział lokaj i drzemał w półcieniu.
Don Vigilio usunął się grzecznie przy drzwiach wiodących do pierwszego salonu, obitego czerwoną brokatelą. Wszedłszy tam, Piotr był przekonany, że niema nikogo. Naraz stanęła przed nim niespodziewanie czarna postać kobiety, której rysów nie mógł dojrzeć z powodu ciemności. Na szczęście, don Vigilio znów się ukłoniwszy, rzekł:
— Mam zaszczyt przedstawić contessinie księdza Piotra Fromont, dziś rano przybyłego z Francyi.
Przez chwilę Piotr pozostał sam na sam z Benedettą w tym pustym, olbrzymim salonie zlekka oświetlonym dwoma lampami, przysłoniętemi abażurami z koronek. Z sąsiedniego salonu, biło żywsze światło przez otwarte na rozcież podwoje i dolatywały głosy kilku rozmawiających tam osób.
Contessina okazała się wielce uprzejmą dla Piotra, witając go z serdeczną prostotą:
— Jakże jestem rada, że pana widzę. Lękałam się, by pan nie rozchorował się ze zmęczenia. Lecz teraz już czuje się pan lepiej... już niedomaganie minęło?..
Piotr wsłuchiwał się z przyjemnością w powolny, dźwięczny jej głos, który zdawała się tłumić, nauczona panować nad gwałtownością swej natury. Światło padło teraz na twarz Benedetty, twarz białą jak kość słoniowa. Owal miała okrągły, usta nieco wydatne, nos kształtny i cienki. Delikatne jej rysy młodzieńczy, dziewiczy miały wyraz. Najpiękniejszą jej ozdobą były wielkie, głębokie oczy, w których nikt zdolnym nie był czytać, tak dalece tajemnicze spoczywały w nich przepaści. Patrzała ona niemi?... Czy marzyła?... Kryłaż żary żądz niezaspokojonych, czy też modliła się płonąc w świętości?... Oczy te były nieodgadnioną zagadką, świecąc wśród twarzy o nieruchomych rysach. Biała, młodzieńcza, pełna spokoju Benedetta była uroczą, wyrobioną sztucznie powagą; ruchy miała harmonijne, szlachetne, rytmiczne. Przy uszach jej połyskiwały matowo dwie olbrzymie perły najczystszej piękności, perły z naszyjnika podziwianego przez cały Rzym a należącego do kobiet z rodu Boccanera.
Piotr, dziękując jej za udzieloną sobie gościnność, rzekł:
— Najmocniej żałuję, iż zaraz po przyjeździe nie mogłem pani wyrazić szczerej mej wdzięczności za zbytek jej dobroci.
Benedetta, chcąc go ośmielić a zarazem wytłómaczyć swoje postępowanie względem niego, odpowiedziała:
— Proszę, niechaj się pan uważa tutaj jakby we własnym domu. Wiem jak przyjaźnie jest dla pana usposobiony krewny nasz de la Choue i jak bardzo się interesuje napisaną przez pana książką, to najzupełniej wystarcza, byś pan życzliwie był przez nas widziany. Pan zapewne wie, jak serdecznie jestem przywiązana do mojego krewnego...
Głos Benedetty nieco przycichł i mówiła wolniej, zrozumiała bowiem, że należało coś powiedzieć o książce napisanej przez Piotra, o tej książce, która była jedynym powodem jego przyjazdu. Po chwili namysłu, mówiła dalej:
— Książkę pańską przeczytałam dzięki mojemu kuzynowi. Bardzo mnie zajęła. Jest to utwór piękny, szlachetny, lecz, czytając, byłam nieco strwożoną. Przypisuję to mojemu nieuctwu, zapewne niewszystko zrozumiałam, niewszystko pojęłam w sposób należyty. Liczę, że zechcesz pan ze mną pomówić w tym przedmiocie. Wszak mogę pana prosić o bliższe objaśnienia co do nowości poglądów zawartych w pańskiem dziele?...
Piękne oczy Benedetty były w tej chwili dziecięco przejrzyste i Piotr czytał w nich szczery niepokój istoty poraz pierwszy spotykającej się z zagadnieniami, o których nigdy przedtem nie słyszała. A zatem nie była porwaną poruszonemi w książce ideami... a zatem nie ona zażądała jego przyjazdu, nie ona oświadczyła swą gotowość bronienia autora dzieła, które trafiło do własnych jej przekonań?... Znów Piotra opadły podejrzenia, znów przeczuwał działające w ukryciu przeciwne sobie siły, niewidzialną rękę kierującą wszystkiem ku nieznanym celom. Natomiast Benedetta podbiła go ujmującą swoją szczerością, oczarowany był szlachetnością jej piękności, młodocianym jej wdziękiem. Czuł, iż można w niej pokładać ufność, wzbudziła ją ona zaraz na wstępie rozpoczętej z nim rozmowy. Chciał właśnie jej powiedzieć, że może nim dowolnie rozporządzać, lecz nadeszła ku nim dama czarno ubrana. Wyniosła, szczupła jej postać wyraźnie się zarysowała na tle jasności płynącej z sąsiedniego salonu.
— Benedetto, czyś powiedziała, by Giacomo poszedł na górę zobaczyć, co się tam dzieje?... Don Vigilio przyszedł sam. Znajduję to nietaktownem.
— Ależ nie, moja ciociu, ksiądz Piotr Fromont jest tutaj.
I dla uzupełnienia ceremonii przedstawienia rzekła, powtarzając:
— Ksiądz Piotr Fromont... Księżna Boccanera.
Zamieniono się ukłonami. Donna Serafina musiała mieć lat około sześdziesięciu, lecz ściskała się tak mocno, iż sądząc z figury, możnaby ją uważać za zupełnie młodą kobietę. Była to ostatnia i jedyna jej kokieterya, bo włosy zachowała siwe, bynajmniej ich nie ukrywając. Gęste były i puszyste a wydawały się tem bielsze, że brwi donny Serafiny były czarne. Twarz miała podłużną, pofałdowaną i wielki, typowy nos swego rodu. Nigdy nie była piękną i nie miała ubiegających się o swoją rękę. Jednym z ciosów jej życia było zamążpójście Ernestyny o kilka lat od niej młodszej. Przebaczyć nie mogła tego wyboru hrabiemu Brandini i odtąd zerwała z myślą wydania się zamąż, postanawiając pocieszyć się dumą, jaką w niej wzbudzała piękność nazwiska Boccanera. Wszak ród ten potężny wydał już z siebie dwóch papieży a donna Serafina nie powątpiewała, iż dożyje chwili, gdy brat jej, kardynał, zasiądzie na Watykańskim tronie. Myśli tej poświęciła się z całem oddaniem. Czyniła wysiłki, by umiejętnie zarządzać szczupłością dochodów kardynała i rodziny, pielęgnowała brata, strzegła go i niejednokrotnie wspierała swojemi radami. Praktycznością swą dokonywała cudów i dzielnie podtrzymywała dom od ostatecznej ruiny. Od lat trzydziestu otwierała w poniedziałki podwoje swojego salonu, obliczyła bowiem, że tak jej nakazuje wyższa polityka. W salonie tym przyjmowała kółko nieliczne, lecz dobrane z pomiędzy najżarliwszych stronników papieża. Tym sposobem salon jej był środowiskiem agitacyi na rzecz papieża a tem samem pogróżką i siłą wobec przeciwnego obozu.
Piotr natychmiast odczuł jak dalece był niczem w jej obliczu. Jakież bowiem znaczenie mógł mieć w jej oczach ten ksiądz obcokrajowiec, nie będący chociażby tylko prałatem. Więc znów wzrosło zadziwienie Piotra, coraz bowiem trudniej mógł odgadnąć przyczynę zaprosin i gościnności doznawanej pod tym dachem, gardzącym ubogimi. Wiedział zarazem, że donna Serafina była niezmiernie pobożną. Zatrzymał się tymczasowo na przypuszczeniu, iż przyjmowano go tutaj jedynie przez wzgląd na wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszak donna Serafina powitała go słowami:
— Radzi jesteśmy, że będziemy mieli przez pana blizkie wiadomości o panu de la Choue. Dwa lata temu sprawił on nam niemałą pociechę, przywiódłszy z Francyi pięknie zorganizowany poczet pątników.
Postępując na przedzie, donna Serafina wprowadziła Piotra do przyległego salonu.
Była to wielka kwadratowa komnata, wybita staroświecką żółtą brokatelą w rzucane kolorowe kwiaty; musiała sięgać conajmniej epoki Ludwika XIV. Wyniosłe ściany podtrzymywały wspaniały, bogato rzeźbiony sufit, który tworzył zagięcia w rodzaju ram, ujmujących piękne malowidła. Umeblowanie nie było jednolite. Po nad pięknemi, złoconemi konsolami lśniły wysokie lustra, a niektóre fotele pochodziły z siedemnastego wieku. Inne sprzęty raziły pospolitością, pozbierane były bez wyboru i smaku. Na ciężkim, nieładnym stole z epoki pierwszego cesarstwa, leżały fotografie a brzydota ich jeszcze stawała się widoczniejszą na drogocennym marmurze złoconych konsoli. W całym tym salonie, trudno było znaleźć coś zajmującego pod względem sztuki. Na ścianach wisiało kilka średniej wartości obrazów a pomiędzy niemi wyróżniał się jeden tylko z epoki przedrenesansowej. Obraz ten był niewiadomego mistrza. Przedstawiał Zwiastowanie. Wzorem pierwotnie pojętej Matki Boskiej, artysta wyobraził ją pod postacią wątłej, drobnej dzieweczki, mogącej mieć lat dziesięć. Natomiast Anioł był wspaniale potężny, piękny i olbrzymi, promieniały od niego potoki świetlane, któremi miłośnie ogarniał przeczystą swą oblubienicę. Na przeciwnej ścianie, naprzeciwko Zwiastowania, Piotr zauważył inny niemniej zajmujący obraz a raczej portret młodej dziewczyny z rodu Boccanera. Przypuszczano, że wyobraża on rysy pięknej Casii Boccanera, owej legendowej Casii, która rzuciła się do Tybru, uśmiercając w ten sposób swego brata Ercolo i pociągając zarazem trupa zabitego przez niego Flavia Corradini, umiłowanego przez nią kochanka.
W salonie tym paliły się cztery lampy, oświecając jaskrawo a zarazem spokojnie żółte, staroświeckie ściany, które złociły się miejscami jakoby wyblakłe słoneczne promienie, melancholijnie zasuwające się po za mgły zachodu. Komnata miała wygląd surowy, zdawała się być gołą i pustą, nie ożywiała ją żadna zieloność, nie rozweselała żadna, chociażby najskromniejsza wiązanka kwiatów.
Donna Serafina przedstawiła Piotra zebranemu towarzystwu; nastąpiła chwilowa cisza w przerwanej rozmowie i oczy wszystkich zatrzymały się na nowo przybyłym, widocznie już zapowiedzianym gościu. W salonie było dziesięć osób a pomiędzy nimi Dario. Stał rozmawiając z młodą księżniczką Celią Buongiovanni, która tu przybyła z sędziwą swoją krewną, rozmawiającą teraz półgłosem z monsignorem Nani w ustronnym kącie komnaty. Przy wymianie nazwisk, Piotr baczniejszą zwrócił uwagę na pana Morano, adwokata przy konsystorzu, o którego wyjątkowem stanowisku w pałacu Boccanera, powiedział mu wicehrabia Filibert, chcąc go zabezpieczyć od popełnienia jakiego błędu, skutkiem niewiadomości. Morano, od lat trzydziestu był najbliższym przyjacielem donny Serafiny. Stosunek ten, niegdyś ukrywany, Morano miał bowiem żonę i dzieci, stał się prawie jawnym z chwilą, kiedy adwokat owdowiał; lata wreszcie sprawiły, iż ogólnie przyzwyczajono się do tego stanu rzeczy i tolerowano naturalny ten związek, jak gdyby był uświęconem przez kościół małżeństwem. Donna Serafina i Morano byli ludźmi bardzo pobożnymi a zatem najniezawodniej zaopatrzyli się w potrzebne dyspensy. Morano siedział teraz na zwykłym, od ćwierć wieku przynależnym sobie fotelu około kominka, w którym jeszcze nie zapalono ognia, płonącego podczas całej zimy. A gdy don na Serafina ukończyła zaznajamianie Piotra z zebranem towarzystwem, zajęła swój fotel, stojący po drugiej stronie kominka.
Piotr usiadł obok don Vigilio, nie przemówiwszy jeszcze nic do nikogo, Dario zaś zaczął głośniej opowiadać przygodę, o której mówił z Celią. Dario był bardzo przystojny, średniego wzrostu, wytwornie wysmukły. Czarna, starannie utrzymana broda, okalała mu twarz o charakterystycznym wielkim nosie Boccanerów. Rysy miał ściągłe, miękie, jakby świadczące o zaniku dzielności rasy, z której ród wywodził.
— O tak, była piękna! — powtarzał z przesadzonem uniesieniem. — Nieprawdopodobnie piękna!
— Któż taki? — spytała Benedetta, zbliżając się do rozmawiającej z sobą pary.
Celia, przypominająca swym wyglądem dziewczynkowatą postać Najświętszej Panny na obrazie tuż po nad nią wiszącym, zachichotała, mówiąc:
— Jakaś biedna dziewczyna, jakaś robotnica, którą Dario dziś spotkał na mieście.
Dario poczuł się w obowiązku powtórnego opowiedzenia swej przygody. Przechodząc jedną z ciasnych uliczek w pobliżu piazza Navone, ujrzał na kamiennych stopniach peronu, młodą, dwudziestoletnią dziewczynę, która, siedząc z załamanemi rękoma, rozpaczliwie płakała. Wzruszony jej łzami a zwłaszcza niezwykłą urodą, zbliżył się do niej i wreszcie wyrozumiał z urywanych słów dziewczyny, iż pracowała w fabryce paciorków woskowych, lecz że obecnie skutkiem braku roboty odprawiono znaczną część robotnic i ją pomiędzy innemi. Przerażona tem nieszczęściem, nie śmiała wracać do domu, do rodziny, która przeważnie żyła z jej zarobku. Opowiadając swoją nędzę, z po za łez patrzała tak cudnie pięknemi oczyma, iż Dario pomimowoli sięgnął do kieszeni, chcąc ją pocieszyć pieniężnym datkiem. Lecz dziewczyna zerwała się raptownym skokiem i nic od niego nie chcąc przyjąć, rzekła, stojąc już z daleka, że jeżeli chce pomódz jej rodzinie, to niechaj z nią pójdzie do domu i matce da pieniądze. Mówiąc to, zaczęła szybko iść w stronę mostu świętego Anioła.
— Ach, jakże była piękną! — powtórzył znów z uniesieniem — Wspaniale piękną!... Wyższa ode mnie, szczupła, pomimo silnej budowy ciała, z piersią kształtną jak u bogini. Patrzałem na nią jak na starożytny posąg dwudziestoletniej Wenery. Dolna część owalu jej twarzy była majestatyczna a maleńkie usta i prześliczny nos — zachwycały mnie poprawnością rysunku. A oczy, ach oczy jej! Jakże były przejrzyste, wielkie, wymowne! Głowę jej wieńczył ciężki kask czarnych, obfitych włosów, skręconych w torsadę. Biła od niej formalnie jasność, tak dalece była piękną a padające na nią słoneczne promienie złociły ją, ślizgając się i podnosząc jeszcze zadziwiającą jej urodę.
Słów Daria słuchało całe towarzystwo z natężoną uwagą, bo w duszy tych ludzi żyło poszanowanie dla piękna. Namiętność ta jeszcze niezupełnie wygasła w potomkach starożytnych rzymian.
— Tego rodzaju piękne dziewczyny stają się coraz rzadszem zjawiskiem pomiędzy ludem, zauważył Morano. Możnaby cały dzień chodzić po Trastevere, nie spotkawszy ani jednej. Lecz jak widzę gatunek ich jeszcze nie zaginął doszczętnie, dowiedzieliśmy się, że przynajmniej jest chociażby jedna przedstawicielka owego słynnego piękna.
— A jakże jej na imię tej twojej bogini? — spytała z uśmiechem Benedetta, zaciekawiona i gotowa do zachwytu na równi z resztą towarzystwa.
— Pierina — odrzekł Dario, uśmiechnąwszy się do kuzynki.
— I cóż z nią zrobiłeś?...
Lecz podniecona zachwytem twarz Daria przybrała nagle odmienny wyraz. Skrzywił się i strwożył jak dziecko, które podczas zabawy ujrzy wstrętny owad na ulubionej swej lalce.
— Wolałbym o tom nie mówić, bo bardzo żałowałem, żem poszedł za tą dziewczyną... W domu jej matki zastałem nędzę, ale to nędzę tak odrażającą, iż rozchorować się można zatrzymując myśl na podobnej ohydzie!...
Przeszedłszy z dziewczyną na drugą stronę mostu św. Anioła, dostał się on w dzielnicę miasta nowobudującego się na dawnych podwórcach zamkowych. Świeżo stawiane tutaj domy dla najbiedniejszej ludności walą się w gruzy prawie natychmiast, pękają, schnąc. Otóż w jednem z takich opuszczonych już przez mieszkańców nowych a walących się domów, Dario znalazł rodzinę pięknej dziewczyny. Składała się z ojca, matki, niedołężnego wuja i mnóstwa dzieci. Wszyscy byli zaledwie okryci cuchnącemi, brudnemi szmatami i jęczeli z głodu, leżąc na barłogach. Dario, mówiąc o tych widzianych przez siebie nędzarzach, silił się na dobór słów o ile możności wyszukanych i maskujących wstręt jakiego doznał. Rękoma zdawał się odpychać okropność widzenia, wzbudzającego w nim odrazę.
— Ujrzawszy to, uciekłem i ręczę że nigdy już tam nie powrócę...
Wszyscy potrząsali zlekka głowami i jakiś przykry chłód wionął po salonie. Ciszę powstałą z ogólnego milczenia, przerwał Morano, zaznaczając słowami pełnemi goryczy, iż nędzę ludności w Rzymie przypisać należy zaborcom, chciwym panom rządzącym z wyżyn Kwirynału. Oni wszystkiemu złu stali się przyczyną, złu co raz silniej rozrastającemu się po nad uciemiężoną stolicą papieży. Wszak krąży obecnie pogłoska, iż deputowany Sacco wyniesiony będzie na ministeryalną posadę, a przecież Sacco jest znanym powszechnie jako niebezpieczny intrygant, przyłapany już niejednokrotnie na sprawach wielce podejrzanej natury. Jeżeli człowiek tego rodzaju będzie ministrem, to łatwo przepowiedzieć ostateczne bankructwo, grożące lada chwila bezczelności wrogów.
Pod wrażeniem opowiadania Daria, jedna tylko Benedetta, zamyśliwszy się i ze smutkiem patrząc na Piotra, o którego książce sobie przypomniała, szepnęła:
— Biedni ludzie! Lecz dlaczegóżby nie pójść do nich i ulżyć ich ubóstwu?...
Piotr słuchał słów Daria nietylko z zajęciem lecz z wielkiem wzruszeniem. Wspomniał swoje apostolstwo po najuboższych ulicach Paryża i ogarnęła go niewymowna litość, widząc, że zaraz w pierwszym dniu swego przyjazdu do Rzymu spotyka się z tą samą plagą nędzy. Usłyszawszy tkliwe słowa Benedetty, zawołał głośniej aniżeli przypuszczał:
— Pani zechce pozwolić, byśmy razem tam poszli. Proszę niechaj mi będzie wolno pani towarzyszyć. Mnie niezmiernie zajmują sprawy tego rodzaju.
Uwaga całego towarzystwa skierowała się ku mówiącemu. Zaczęto go pytać, badać, widocznie ludzie ci pragnęli, by Rzym wywarł na nim dodatnie tylko wrażenie. Zapewniali, iż nie można sądzić z i z oderwanych faktów. Pragnęli wszakże poznać, jakiemi były te pierwsze wrażenia Piotra. Cóż widział już w Rzymie?... Cóż o nim sądził?.. Wymawiał się od dania odpowiedzi, mówiąc, że nic jeszcze nie widział, bo nawet nie wyszedł na miasto od chwili przyjazdu. Pomimo to zapewnienie, nalegano, by wyjawił swoje zdanie. Piotr czuł, iż wszyscy pragną zmusić go do zachwytu. Radzono jak ma postąpić, by zwiedzić Rzym należycie, ostrzegano go z uprzejmym naciskiem, że dodatnie wrażenie wzrasta dopiero stopniowo i że długo musi poczekać, by odczuć piękno i wielkość świętego miasta.
— Jak długo zamierza pan pozostać między nami? — odezwał się głos uprzejmy, o łagodnym i czystym dźwięku.
Był to głos monsignora Nani, który, siedząc na uboczu i w cieniu, po raz pierwszy donośnie przemówił, przerwawszy cichą rozmowę ze swoją sąsiadką. Piotr zauważył, iż monsignor często się w niego wpatrywał swojemi przenikliwemi oczyma, udając tylko, że uważnie słucha zwolna sączącej się, lecz nieustannej paplaniny ciotki ładnej Celii. Monsignor miał na sobie sutanę z amarantowemi wypustkami a fioletowy jedwabny pas okręcał się w około wysmukłej jego figury; miał lat przeszło piędziesiąt, lecz wyglądał jeszcze młodo, włosy miał jasne, bez śladu siwizny, nos prosty i cienki, usta delikatnie zarysowane a pomimo to stanowcze, zęby lśniąco białe.
— Mam zamiar pozostania w Rzymie przez dwa a najwyżej trzy tygodnie — odpowiedział Piotr, wpatrując się w postać monsignora.
Powiedzenie to wywołało ogólny protest. Jak to... trzy tygodnie?... Jakże mógł przypuszczać, iż pozna Rzym w tak krótkim przeciągu czasu! Na to potrzeba sześciu miesięcy, roku, dziesięciu lat! Pierwsze wrażenie jest zwykle mylne a co gorzej niekorzystne i by takowe zwalczyć, trzeba zamieszkać w Rzymie lata całe.
— Trzy tygodnie! — zawołała z wyniosłem lekceważeniem donna Serafina. — Cóż można poznać, cóż można pokochać w przeciągu trzech tygodni?... Ci, którzy rzeczywiście Rzym umiłowali, stali się jego mieszkańcami a przynajmniej powracają do nas często na znacznie dłuższy pobyt niż trzy tygodnie!
Nani, nie przyłączając się do wyrażanych podziwień, uśmiechnął się tajemniczo i zlekka machnął ładną, kształtną ręką, zdradzającą arystokratyczne pochodzenie monsignora. Piotr bronił się, że nietyle przyjechał dla gruntownego zapoznania się z Rzymem, ile dla załatwienia naglącej sprawy, która gdy się ukończy, stanie się hasłem do jego powrotu do Paryża, gdzie stale zamieszkuje, mając tam liczne zajęcia. Prałat, znów się uśmiechnąwszy, rzekł spokojnie:
— Jestem przekonany, iż pan pozostaniesz z nami znacznie dłużej niż przypuszczasz, tak, znacznie dłużej niż trzy tygodnie...
Chociaż to zdanie zostało wypowiedziane z uprzejmą swobodą, Piotr silnie się zaniepokoił. Dlaczego oni wszyscy to mówią?... Zkądże mogą wiedzieć, ile czasu wypadnie mu pozostać dla załatwienia sprawy?... Pochylił się więc do ucha don Vigilia i spytał jak mógł najciszej:
— Kim jest monsignor Nani?...
Milczący dotychczas don Vigilio niezaraz odpowiedział. Chorobliwa jego twarz jeszcze więcej pożółkła. Oczy mu błysły, powiódł niemi szybko po zgromadzeniu a dopiero upewniwszy się, że nikt nie zwraca na nich uwagi, rzekł zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Jest asesorem trybunału inkwizycyjnego.
To krótkie objaśnienie było dla Piotra najzupełniej wystarczającem, wiedział on bowiem, że asesor, milcząc, uczestniczy podczas posiedzeń inkwizycyjnego trybunału a po skończonych obradach odbywających się co środa, zdaje z nich sprawę papieżowi. To stanowisko asesora, mogącego podczas tygodniowej, jednogodzinnej, lecz bez świadków odbywającej się audyencyi u papieża, mówić z nim o wszystkich najdrażliwszych sprawach, nadawało monsignorowi wyjątkowe, pierwszorzędne znaczenie. Godność tego urzędu równoważyła się nieledwie godności kardynała. Asesor nie mógł być następnie czem innem, jak tylko kardynałem.
Monsignor Nani patrzał w dalszym ciągu z pociągającą uprzejmością na Piotra, który, ujęty tą życzliwością, wstał i zajął przy nim fotel, nakoniec opuszczony przez starą krewnę księżniczki Buongiovanni. Piotr cieszył się tą niespodziewanie objawioną mu życzliwością, przez człowieka, mającego tak potężną władzę i tak doniosłe znaczenie. Wszak mógł on usunąć wszelkie przeszkody, otworzyć wszystkie drzwi. Wzruszenie Piotra jeszcze się spotęgowało, gdy uprzejmy prałat postawił mu pytanie:
— Jak wiem, mój drogi synu, napisałeś i wydałeś książkę?...
Uniesiony wdzięcznością, zapominając gdzie się znajduje, Piotr zaczął mówić ze wzrastającym zapałem o pobudkach, jakie go skłoniły do napisania owej książki. Opowiadał jak się zapoznał z nędzą ludzkich cierpień i niedoli, jaką rozgorzał miłością dla tych maluczkich. Porwany zapałem, Piotr głośno teraz marzył o potrzebie powrotu ku pierwotnemu założeniu nauki Chrystusowej, ku chrześciańskiej gminie i wspólności braterskiej. Tryumfował wraz z odrodzonym katolicyzmem, który już widział jako powszechną religię mas całego świata. Głos Piotra potężniał, rozbrzmiewał coraz donośniej wśród ścian surowego, staroświeckiego salonu. Zebrane towarzystwo słuchało ździwione, coraz nieprzystępniej lodowate, lecz Piotr tego nie widział i odczuć nie był zdolny, płonąc młodzieńczym zapałem swoich przekonań.
Korzystając z chwilowej pauzy, monsignor przerwał uniesienie Piotra, zapytując go z nieodstępnym uśmiechem lekkiej, ukrytej ironii:
— Masz zupełną słuszność, wierząc w piękno tego wszystkiego. O tak, wszystko to jest bardzo piękne, podniosłe i godne imaginacyi czysto i szlachetnie myślącego chrześcianina. Lecz jakie masz zamiary, moje dziecko?... Jak chcesz się zabrać do załatwienia swojej sprawy?...
— Chcę iść prosto przed oblicze Ojca świętego i bronić się przed nim osobiście.
Znaczący uśmiech przebiegł po ustach osób zebranych a donna Serafina wytłomaczyła jego znaczenie, mówiąc:
— Niekażdy kto chce, może być przypuszczony przed oblicze Ojca świętego.
Lecz Piotr, na nic nie zważając, zawołał porywczo:
— Ja muszę go zobaczyć i nie wątpię, że go zobaczę. Czyż ja nie jestem tym, który wypowiedział własne jego poglądy?... Czyż ja nie jestem tym, który bronił jego polityki?... Jakże by więc on mógł dozwolić, by skazano na zagładę napisaną przezemnie książkę, przy pisaniu której byłem natchniony jego własnemi, najwznioślejszemi myślami?...
— Zapewne, zapewne — potakiwał pośpiesznie monsignor, jakby z obawy, by ktoś z obecnych nie odjął zbyt gwałtownie nadziei rojonych przez tego młodego entuzyastę. — Ojciec święty posiada rzadkiej miary inteligencyę!... Trzeba będzie się rozpatrzeć... tylko zalecam ci, mój synu, byś wyrobił w sobie więcej spokoju... działać należy z rozmysłem... nie śpiesz się zbyt gwałtownie...
A zwróciwszy się w stronę Benedetty, zapytał:
— Wszak pani także tak sądzi?... Przypuszczam że Jego Eminencya jeszcze nie widział księdza Piotra?... Należałoby uzyskać corychlej posłuchanie... chociażby jutro rano... Rady Jego Eminencyi będą zbawienne dla księdza Piotra, który nie omieszka z nich skorzystać i według nich się kierować.
Kardynał Boccanera nigdy się nie ukazywał na poniedziałkowych przyjęciach w salonie swojej siostry. Lecz był on obecny w myśli zebranych tu osób, które uznawały w nim głowę i niewidzialnego kierownika tego domu.
— Obawiam się — rzekła contessina — by mój wuj nie był przeciwnikiem poglądów księdza Piotra. Więc może lepiej poczekać i później dopiero uzyskać audyencyę u kardynała?...
Nani uśmiechnął się i, patrząc na Benedettę, rzekł dwuznacznie:
— Właśnie najlepiej będzie przedstawić mu księdza Piotra, jak można najprędzej. Kardynał objaśni go jak należy i lepiej niż kto inny...
Natychmiast więc postanowiono, by don Vigilio, sekretarz kardynała, naznaczył dla Piotra audyencyę na dzień następny, na godzinę dziesiątą zrana.
W tej właśnie chwili wszedł do salonu nowy gość, w kardynalskim stroju wizytowym. Powłóczysta, czarna jego suknia z czerwonemi guzami i wypustkami, przewiązana była czerwonym pasem a na nogach miał tejże barwy pończochy. Był to kardynał Sarno, długoletni przyjaciel rodziny Boccanera. Przepraszał, że tak późno przychodzi, lecz zatrzymała go pilna, niecierpiąca zwłoki praca. Wszyscy słuchali go w milczeniu, z oznakami najwyższego szacunku. Był to pierwszy kardynał, widziany przez Piotra w Rzymie. Na jego widok, doznał pewnego rozczarowania, wyobrażał bowiem sobie, iż wraz z tak wysoką dostojnością, w parze iść powinna piękność, majestatyczność i dekoracyjność postawy. Kardynał zaś Sarno był nizki, prawie ułomny miał lewe ramię o wiele niższe od prawego, twarz zniszczoną, szarą, oczy zamarłe. Piotrowi zdawało się, że patrzy na starego, siedemdziesięcioletniego urzędnika, osłupiałego pod wpływem półwiekowej ogłupiającej pracy za stołem biurowym. W rzeczywistości, dzieje życia kardynała Sarno były następujące: był on chorowitem dzieckiem mieszczańskiej rodziny, która go oddała do seminaryum w Rzymie; w temże seminaryum był później profesorem prawa kanonicznego przez lat dziesięć a opuściwszy katedrę był sekretarzem Propagandy, wreszcie od lat dwudziestu pięciu był kardynałem. Przed niedawnym czasem obchodzono jubileusz z tego powodu. Urodzony w Rzymie, nigdy chociażby na dzień jeden nie wyjeżdżał z Rzymu. Stanowił on typ księdza, wzrosłego w cieniu pałacu Watykańskiego, którego władza rozciągała się nad światem. Chociaż nigdy nie spełniał żadnej dyplomatycznej misyi, stał się najpotężniejszym filarem Propagandy, był bowiem bardzo systematyczny, ścisły i pracowity, skutkiem czego mianowany został prezesem jednej z dwóch komisyj, dzielących pomiędzy siebie organizacyę szerzenia katolicyzmu w krajach niewiernych. Tak więc pod tem nizkiem czołem, wyrażającem upór i ciasnotę pojęć, mieściły się mapy świata, mającego w przyszłości hołdować Rzymowi.
Na powitanie kardynała, powstał z fotelu nawet monsignor Nani, ulegając niememu przymusowi, jaki wywierał ten niepozorny człowiek budzący trwogę podziemnem swem znaczeniem, miał on bowiem styczność z najodleglejszemi punktami świata, jakkolwiek nigdy nie działał po za ścianami swego biura. Niepoczesna ta postać, czyniąca wrażenie pospolitej miernoty, wzniosła się na wyżyny władzy siłą pracy i metodycznie zorganizowanego podboju. Dzierżył on dość potężne środki, by módz zachwiać państwa w swych posadach.
— Czy Wasza eminencya już nie cierpi na katar, który strwożył nas wszystkich?...
— Jeszcze kaszlę... Jest tam korytarz bardzo dla mnie szkodliwy. Gdy tylko wyjdę z biura, zaziębiam się natychmiast.
Z chwilą przybycia kardynała Sarno, Piotr poczuł cały ogrom swej hierarchicznej niższości. Zapomniano o nim i nie przedstawiono kardynałowi. Blizko przez godzinę pozostał jeszcze w salonie, milcząc i czyniąc spostrzeżenia nad tym światem widzianym po raz pierwszy. Wydał mu się zgrzybiałym starością a zarazem smutnie zdzieciniałym. Pycha i wyniosłość tych ludzi nie starczyły na pokrycie skrywanej przez się nieśmiałości pochodzącej z nieuctwa. Nie dowierzali oni sobie samym. Rozmowa nie była ogólna, bo nikt nie śmiał głośno się odezwać. Z przyciszonych słów wymienianych w różnych stronach salonu, Piotr się przekonał, iż treścią rozmów były drobne, bieżące wydarzenia zaszłe w przeciągu ubiegłego tygodnia w salonach i w zakrystyach. Żyli oni wszyscy w dobrowolnem odosobnieniu, rzadko się widując nawet pomiędzy sobą a skutkiem tego najdrobniejsza okoliczność wyrastała na fakt wielkiej doniosłości. Piotr doznał wrażenia, iż się znajduje we Francyi za panowania Karola X, w prowincyonalnym salonie jednego z większych miast francuzkich. Gości niczem nie częstowano, nawet nie roznoszono chłodzących napojów. Ciotka Celii siadła teraz przy kardynale Sarno, pragnąc opanować jego uwagę swojem opowiadaniem, lecz on, nie odpowiadając ani słowa, tylko od czasu do czasu potrząsał zlekka brodą. Przez cały wieczór don Vigilio pozostał w niemem milczeniu. Nani i Morano wiedli ze sobą długą rozmowę po cichu a donna Serafina, pochyliwszy się ku nim, słuchała, potwierdzając głową. Zapewne musieli mówić o sprawie rozwodowej Benedetty, bo oczy ich kierowały się w jej stronę z wyrazem powagi. W obszernej tej komnacie wypełnionej usypiającem światłem metodycznie rozstawionych lamp, całe życie skupiało się dokoła grupy złożonej z Benedetty, Dario i Celii. Rozmawiali przyciszonemi głosami lecz wesoło, często powstrzymując się od wybuchów śmiechu.
Siedząc nieruchomie i patrząc po obecnych, Piotr nagle zauważył, iż Benedetta jest bardzo podobna do portretu przedstawiającego Casyę Boccanera. Równie była wiotka, równie namiętne miała usta i wielkie, przepadziste oczy a okrągła jej twarz miała tenże sam wyraz rozsądku i zdrowia. Dusza tych dwóch kobiet musiała być zacna a serce płomienne. Piotr przypomniał sobie portret Beatryksy Cenci, malowany przez Guido Reniego; ta prześliczna kobieca główka również była podobną do Casyi Boccanera. To podwójne podobieństwo do Benedetty silnie Piotra wzruszyło. Popatrzał na nią z sympatycznem zaniepokojeniem, jakby jej grozić miała fatalność ciążąca nad istotami tej rasy. Lecz Benedeta wydała mu się pełną spokoju, energii, wytrwałości. Wiedząc o jej miłości, spoglądał na nią i na Daria a stosunek ich wydał mu się nacechowany braterskiem przywiązaniem i swobodą. Zwłaszcza Benedetta taki miała wyraz twarzy, patrząc na swego kuzyna otwarcie, z siłą uczucia niepotrzebującego się ukrywać. Zdarzyło się, że wśród rozmowy Dario ujął obydwie dłonie Benedetty i, ściskając je, uśmiechał się nieco nerwowo, spoglądając na nią z przebłyskami pożądliwości, lecz ona zwolna, bez pośpiechu, wysunęła swe rączki, jakby bawiąc się ze starym i kochanym towarzyszem. Tak, kochała go ona potęgą uczucia wypełnić mającego całość życia.
Pod koniec wieczoru, Dario, powstrzymawszy się od ziewnięcia, spojrzał na zegarek i wysunął się z salonu, mówiąc, że idzie na umówioną schadzkę z przyjaciółmi, mającymi go zaprowadzić do pewnej damy na grę w karty. Wtedy Benedetta i Celia usiadły na kanapie tuż w pobliżu Piotra, który mimowoli posłyszał część ich wzajemnych zwierzeń. Księżniczka Celia była starszą siostrą Matteo Buongiovanni, który, ożeniwszy się z angielką, panną Martiner posiadającą milionowy posag, był już ojcem pięciorga dzieci. Rodzina Buongiovanni posiadała osobisty olbrzymi majątek. Była to jedna z rzadkich patrycyuszowskich rodzin, które uniknęły ogólnej ruiny. Ród ich także wydał z siebie dwóch papieży, lecz pomimo to Matteo Buongiovanni zaliczał się do stronnictwa królewskiego. Bywał w Kwirynale, zdoławszy nie zerwać stosunków z Watykanem. Urodzony z matki amerykanki, wraz z tą przymieszką krwi nowej, nabył rzutkości i giętkości; zręczny polityk a zarazem skąpiec, pragnął zachować dawną świetność rodu, chociaż najmocniej był przekonany, iż bogactwo nie zdoła uchronić od zagłady możnowładztwa, koleją wieków na śmierć skazanego.
Wśród tej rodziny napełniającej miasto podziwem i zazdrością, dumnej z nazwiska i bogactwa, zaszła okoliczność dostarczająca materyału plotkom. Celia zakochała się w młodym poruczniku, którego znała tylko z widzenia. Miłość tych dwojga kochanków znaną była ogólnie, widywali się bowiem codziennie na Corso, zamieniając się wymownem spojrzeniem. Celia oświadczyła swemu ojcu, iż nigdy nie będzie kochała innego mężczyzny a pomimo niezadowolenia rodziny postanowiła cierpliwie czekać, pewna, że tym sposobem przezwycięży wszystkie trudności. Na nieszczęście porucznik Attilio Sacco, był synem deputowanego Sacco, dorobkiewicza, człowieka nienawidzonego przez stronnictwo watykańskie, posądzające go o najbrudniejsze nadużycia.
— Wiesz, mam przekonanie, że Morano tylko w chęci dokuczenia mnie mówił dopiero co tak źle o ojcu Attilia — szeptała Celia do ucha Benedecie. — Ręczę ci, że chciał mi dać nauczkę, opowiadając o prawdopodobnym wyborze Sacco na ministra...
Celia i Benedetta znały się od dzieciństwa, razem były na pensyi i tam poprzysięgły sobie wieczną przyjaźń. Benedetta, jako o kilka lat starsza, rzekła z macierzyńską powagą:
— Więc ty nie myślisz dać temu pokój i w dalszym ciągu kochasz tego młodego człowieka?...
— Droga moja, czyż i ty będziesz mi robiła wymówki z tego powodu!... Nie zasmucaj mnie!... Ja go kocham i muszę go mieć za męża. Czy słyszysz... muszę mieć Attilia a nie innego. Chcę tak i tak będzie, bo go kocham i on mnie kocha... A więc, jak widzisz, rzecz prosta, że tak będzie...
Piotr się zadziwił, słysząc ją tak mówiącą i spojrzał na nią zaciekawiony. Była to lilia przeczysta i zamknięta, tak łagodną i dziewiczą była twarz Celii. Linia czoła i nosa była zachwycającego rysunku a niewinne, drobne usteczka, chwilami odsłaniały białość zębów rzadkiej równości. Oczy miała przejrzyste jak źródła, a policzki atłasowej świeżości. Jakież myśli krążyły w tej główce?... Cóż ona wiedziała o życiu?... Któż mógł dać na to stanowczą odpowiedź? Była ona tajemniczem zagadnieniem pociągającem swoją dziewiczością.
— Droga moja — rzekła Benedetta — nie chciej wstępować w moje ślady! Małżeństwa zawierane w celu połączenia Kwirynału z Watykanem rodzą nieszczęście.
— Ja a ty, to rzecz inna! Tyś nie kochała hrabiego Prada a ja kocham, bardzo kocham Attilia. A więc pewną jestem, że z nim będę szczęśliwa. Szczęście życia leży w miłości.
Te ostatnie słowa, wypowiedziane z prostotą przez niewinne usta tego nieświadomego dziewczęcia, zastanowiły i do łez wzruszyły Piotra. Tak, miłość była najdoskonalszem rozwiązaniem wszystkich zagadnień, wszystkich sporów, miłość zapewni szczęście i przymierze narodów ziemię tę zamieszkujących, niosąc z sobą radość i ufność pokoju.
Naraz donna Serafina powstała ze swego miejsca, chcąc przerwać rozmowę dwóch przyjaciółek. Spojrzała na don Vigilio a ten, zrozumiawszy, zbliżył się do Piotra i szepnął mu na ucho, że pora rozejścia się nadeszła. Wybiła dopiero co godzina jedenasta. Celia i ciotka jej, pożegnawszy się, wyszły do przyległego salonu a Morano, Sarno i Nani, pozostawszy sami, zaczęli mówić pomiędzy sobą o trudnościach zachodzących w sprawie unieważnienia małżeństwa Benedetty.
Żegnając się z Piotrem, Benedetta rzekła do niego z wielką życzliwością:
— Jutro rano, pisząc do wice-hrabiego, doniosę mu jak jesteśmy radzi mając pana w naszym domu, i to zapewne na dłużej, aniżeli pan przypuszcza... A niechaj pan nie zapomina, że jutro o godzinie dziesiątej zrana, mój wuj udzieli panu posłuchania.
Wszedłszy na trzecie piętro, Piotr i don Vigilio, każdy trzymając zapalony świecznik w ręku, już mieli się rozejść do swych pokojów, gdy nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, Piotr zapytał:
— Czy monsignor Nani jest człowiekiem bardzo wpływowym?...
Don Vigilio się zmięszał, jak zwykle w podobnych okolicznościach i, zamiast odpowiedzieć, rozłożył szeroko ramiona, chcąc tym giestem wyrazić, że władza monsignora rozciąga się na całą świata szerokość. Oczy mu błysnęły i, jakby sam chwycony nagle ciekawością, szepnął:
— Pan go już znałeś poprzednio?
— Ależ nie, nigdy go nie widziałem.
— Naprawdę?... To w takim razie rzecz dziwna, bo on pana zna dobrze. W przeszły poniedziałek opowiadał o panu tak szczegółowo i z taką pewnością, iż byłem przekonany, że się znacie oddawna. Zdaje mi się, że jest obznajmiony z najdrobniejszemi szczegółami pańskiego życia.
— To rzeczywiście mnie zadziwia, bo nigdy nie słyszałem o nim i dziś dopiero, widząc go, dowiedziałem się o jego nazwisku.
— Zapewne musiał o panu zebrać potrzebne wiadomości.
Don Vigilio ukłonił się i wszedł do swojego pokoju. Piotr zastał drzwi otwarte i zaraz przy progu spotkał Wiktoryę, która krzątała się, spokojna i czynna podług przyjętego przez siebie zwyczaju.
— Chciałam się upewnić, czy niczego nie brakuje w pana pokoju. Przygotowałam świecę, zapałki, wodę, cukier... A co pan zwykł jadać na pierwsze śniadanie?... Czy podać mam kawę?... Nie... Pan woli mleko z bułeczką... Dobrze... A teraz niechaj się pan położy, wypocznie i wyśpi... Przed laty, gdym wstąpiła tutaj na służbę, zawsze się wieczorami bałam... myślałam, że w tym pałacu coś musi straszyć po nocach... Ale nie... przekonałam się, że strachów tutaj nie widać... Oj tak, gdy kto umrze, to jest już taki z tego kontent, że nie myśli o przerywaniu sobie wiecznego spoczynku!...
Wreszcie sam zostawszy, Piotr swobodnie odetchnął po kilkogodzinnym przymusie, jaki znosił w salonie donny Serafiny. Ludzie tam widziani, snuli się i mięszali w jego wyobraźni, oświetleni usypiającym blaskiem lamp. Jakkolwiek przespał się w dzień, czuł się niezmiernie znurzonym, pragnął zasnąć jaknajprędzej, by przestać myśleć o wszystkiem, co go dziś spotykało a co zmięszane, niewyraźne, nieprzestawało mu natrętnie dokuczać zwłaszcza brakiem jasności. Był przekonany, iż nic nie pojął we właściwem znaczeniu. Zacząwszy się rozbierać, nagle mocno się zadziwił, że się tutaj znajduje i, rozglądając się dokoła, pytał sam siebie, czy jest właściwie sobą. Naprzykrzona myśl: co sądzą ci wszyscy ludzie o jego książce, znów wyraźnie wyryła mu się w mózgu. Po cóż go oni sprowadzili do tego grobowego pałacu tchnącego ku niemu niepokojem i niechęcią. Chcąż mu oni dopomagać, czy też poskromić i obezwładnić?... I znów ujrzał żółty salon oświetlony czterema lampami, donna Serafina zajmowała fotel po jednej stronie kominka a po drugiej siedział na swem miejscu adwokat Morano, poza nimi wychylała się piękna, namiętna a jednakże spokojna głowa Benedetty, podczas gdy naprzeciwko uśmiechała się twarz monsignora Nani, połyskując przebiegłemi oczyma.
Piotr położył się, lecz nie mogąc znaleźć sobie miejsca, dusząc się, pobiegł do okna i, otworzywszy je, szukał orzeźwienia. Niebo było atramentowo czarne a zbita ciemność zakrywała horyzont. Chmury nie dozwalały przebić się gwiazdom, sklepienie nieba opuszczało się nizko, ciężąc jak ołowiane. Naprzeciwko, poza Tybrem, domy przedmieścia Transtevere leżały uśpione, żadnem nie połyskując światłem. Gdzieś w dali paliła się jedna tylko latarnia gazowa, świecąc jak spadająca gwiazda. Piotr starał się dojrzeć Monte Gianicolo. Lecz wszystko zapadło się w morze nicości, wszystko pochłaniała nieprzebita ciemność, zlewając i zatapiając pagórki Rzymu, starożytny Palatyn, nowoczesny Kwirynał, olbrzymią kopułę św. Piotra i dwadzieścia cztery wieki historycznych dziejów Rzymu. Piotr wsłuchiwał się, chcąc pochwycić odgłos biegu rzeki, lecz martwym był Tyber i przez martwe przepływał miasto.




III.

Nazajutrz rano o godzinie trzy kwadranse na dziesiątą, Piotr zeszedł na pierwsze piętro pałacu, by stawić się na audyencyę u kardynała Boccanera. Obudziwszy się, był pełnym otuchy, chwyciła go napowrót niezłomna wiara w pomyślne załatwienie sprawy z powodu której przybył do Rzymu. Wczorajsze obawy i trwożne przeczucia pierzchły, musiały one być spowodowane zmęczeniem po długiej podróży, gwałtownością wzruszenia doznanego na widok świętego miasta. Pogoda była piękna, niebo jasne, co niemało się przyczyniło do rozbudzenia nadziei ożywiających serce Piotra.
Drzwi, wiodące do przedpokoju mieszkania zajmowanego przez kardynała, szeroko były otwarte na paradne schody pałacowe. Kardynał Boccanera był jednym z bardzo nielicznych kardynałów pochodzących z patrycyuszów rzymskich a mieszkanie jego zachowało umeblowanie innego kardynała tegoż rodu, rodzonego brata jego dziada. Obecnie, galowe salony od ulicy stały zamknięte, pokrywając się pleśnią starości, nietknięte od końca osiemnastego wieku a właściwe mieszkanie składało się z czterech olbrzymich komnat o sześciometrowej wysokości z oknami wychodzącemi na wązką uliczkę spuszczającą się ku Tybrowi. Słońce nie zaglądało tu nigdy, bo po drugiej stronie uliczki wznosiły się wysokie mury domów. Urządzenie tych pokojów pozostało nietknięte, zachowując wspaniałość i pompatyczną okazałość otaczającą dawnych książąt i wielkich dygnitarzy Kościoła. Lecz znać było na wszystkiem długoletnie zaniedbanie, ścienne obicia opadały szmatami, kurz stężałą warstwą pokrywał meble a jednakże w tem dobrowolnem zrzeczeniu się i zaniedbaniu, łatwo można było dostrzedz nieograniczoną, wyniosłą dumę i wolę, chcące powstrzymać bieg i przemiany czasu.
Piotr zauważył to natychmiast wszedłszy do pierwszego przedpokoju, przeznaczonego dla służby. Niegdyś, przy wejściu stali dwaj żandarmi z papiezkiego zaciągu i w pełnem umundurowaniu, strzegąc drzwi, przepuszczali tłumy cisnących się osób. Ciżbę dawnych sług, zastępował dzisiaj stary, do widma raczej podobny lokaj, ginący wśród pustki i melancholijnego półcienia zalegającego tę olbrzymią salę, w której zaraz na wstępie zwracał uwagę ołtarz czerwono opięty, pod baldachimem tejże barwy, z herbem Boccanerów, wyobrażającym smoka buchającego płomieniem, z dewizą Bocca nera Alma rossa. Tutaj się także znajdował czerwony kardynalski kapelusz poprzedniego kardynała, dwie czerwone, jedwabne poduszki i dwa staroświeckie parasole, bez których tej rangi kościelni dygnitarze nie wyjeżdżali ze swych pałaców. Wśród głębokości ciszy, zdawało się słyszeć szelest owadów toczących całą tę przeszłość tak dalece martwą, iż lada silniejszy podmuch na kurze obrastające ściany i sprzęty mógł wszystkiem zachwiać i w grobowe rozsypać pyły...
W drugim przedpokoju zasiadał niegdyś sekretarz kardynała. Była to komnata równie obszerna jak pierwsza, lecz więcej jeszcze pusta. Piotr przeszedł ją całą i dopiero w trzeciej sali, przeznaczonej na poczekalnię dostojniejszych gości, odnalazł don Vigilio.
Kardynał, zmuszony zmniejszyć swój dwór, ograniczał się na niezbędnej ilości potrzebnych sobie osób, zażądał więc, by don Vigilio pracował tuż w pobliżu niego, przy drzwiach wiodących do dawnej sali tronowej, w której obecnie zwykł był przyjmować odwiedzających. Przy niewielkim czarnym stole, uginającym się pod stosami papierów, siedział don Vigilio, jeszcze mizerniejszy i żółtszy, wśród ponurego otoczenia. Drżąc chorobliwie, pisał coś pochyliwszy głowę a posłyszawszy zbliżającego się Piotra, podniósł oczy, poznał go i szepnął tak cicho, iż głuchy dotychczasowy spokój prawie że nie został przerwany:
— Jego Eminencya jest chwilowo zajęty, proszę poczekać.
Rzekłszy to, zaczął pilnie przeglądać jakieś papiery, z widocznym zamiarem unikania rozmowy.
Piotr nie śmiał usiąść, więc dla zabicia czasu, zaczął się rozglądać dokoła komnaty. Była ona jeszcze w smutniejszym stanie zaniedbania od poprzednich dwóch komnat. Ścienne obicie z zielonego adamaszku strzępiło się jakby mchem porastającym wiekowe drzewo. Tylko sufit pozostał wspaniale piękny. W bogato rzeźbionem i złoconem obramowaniu z drzewa, biegł malowany fryz, tworzący ramę środkowego fresku, zajmującego całość sufitu a przedstawiającego Tryumf Amfitryty. Dzieło to było pędzla jednego z lepszych uczniów Rafaela. Podług starodawnego obyczaju, w tej poczekalnej komnacie, leżał kardynalski kapelusz na specyalnym stoliku, ponad którym wisiał wielki krucyfiks z hebanu i słoniowej kości.
Oczy Piotra przywykły już do panującego tutaj ponurego oświetlenia, ujrzał więc wiszący na ścianie portret kardynała, portret niedawno ukończony. Kardynał miał na nim strój uroczysty, to jest sutanę z czerwonej mory, rokiet koronkowy i wielki płaszcz po królewsku opadający z ramion. Ten siedemdziesięcioletni starzec w stroju księcia Kościoła pozostał zarazem księciem w doczesnem znaczeniu; dumną, wyniosłą miał postać, włosy srebrne latami, lecz gęste i spadające w puklach aż poniżej szyi. Była to twarz typowa możnowładczego rodu Boccanera, o wielkim nosie, szerokich ustach zarysowanych cienkiemi wargami, rysach ściągłych, poprzecinanych szerokiemi fałdami. Pod gęstemi czarnemi brwiami żarzyły się wielkie, ciemne oczy, pałające życiem i rozświetlające bladość oblicza. Brakowało mu tylko lazurowego wieńca na potężnych skroniach, by stać się podobnym do typowych postaci rzymskich cesarzy. W żyłach tego człowieka krążyć się zdawała krew Augustów, władców i pogromców świata.
Piotr znał całą życiową przeszłość kardynała. Wychowany w Kolegium szlacheckim, Pio Boccanera raz tylko wyjechał z Rzymu, wysłany do Paryża, jako ablegat doręczyć mający kapelusz kardynalski świeżo mianowanemu dygnitarzowi Kościoła. Był wtedy młodym człowiekiem a gdy powrócił do Rzymu, godności kościelne i urzędy spływały nań naturalnie, jako na członka znakomitego rodu. Święcenia otrzymał z rąk papieża Piusa IX, został następnie mianowany kanonikiem przy bazylice św. Piotra, przybocznym camerierem a później majordomem w Watykanie. Od roku 1874 był kardynałem a od lat czterech camerligiem. Mówiono, że tak Leon XIII, jak poprzednik jego Pius IX, umyślnie obdarzali go urzędami mogącemi stanowić przeszkodę do wyniesienia go na najwyższe stanowisko Kościoła. Bo jakkolwiek przy obiorze Leona XIII, conclavium pominęło tradycję, niedozwalającą camerlingowi pretendować do papiezkiego tronu, należało przypuszczać, iż podobne nadużycie nie mogło się powtórzyć dwukrotnie. Mówiono także, iż kardynał Boccanera żyje w skrytej wojnie i niechęci z teraźniejszym papieżem, w nielepszych pozostając stosunkach niegdyś z jego poprzednikiem. Kardynał prowadził politykę wrogą papieżom, potępiał ich postępowanie i wszystkiemu, co od nich pochodziło, stawiał zacięty opór. Opozycja ta wszakże była niemą na zewnątrz. Odosobniony nicością piastowanego urzędu, wyczekiwał śmierci papieża, by jako najwyższa władza w czasie bezkrólewia, na swój sposób załatwić mnóstwo spraw przed zwołaniem conclavium, mającem obrać nowego władcę. Nie marzył że on o możności dostania się na apostolską stolicę... czy surowe to czoło nie snuło zamiarów możności powtórzenia faktu zaszłego z camerlingiem Pecci, dzisiejszym Leonem XIII? Dlaczegóżby dla niego nie miano powtórnie zadać gwałtu starodawnemu obyczajowi?... Dumny rodową dumą, kardynał Boccanera musiał pragnąć najwyższej władzy w tym Rzymie, którego był księciem. Chełpił się, iż ukochał przeszłość a o teraźniejszości spraw ludzkich nic wiedzieć nie chce. Był szczerze i gorąco pobożnym, wiara jego była silna, niezachwiana, niedozwalająca przystępu najlżejszemu powątpiewaniu.
Rozmyślania Piotra przerwał jakiś szelest i szept przyciszonych słów. Don Vigilio, zbliżywszy się ku niemu, rzekł poufnie a zarazem dyskretnie:
— Może trzeba będzie czekać długo... niechaj pan przysiądzie, ale na taburecie.
Rzekłszy to, don Vigilio znów zaczął zapisywać żółty arkusz papieru drobnem swem pismem a Piotr machinalnie, przez posłuszeństwo usiadł na jednym z dębowych stołków ustawionych wzdłuż ściany, naprzeciwko portretu kardynała. Znów się zamyśliwszy, odtwarzał w swej głowie, jakim właściwie był przepych i zbytek otaczający dawnych kardynałów. Z powodu swej nominacyi, kardynał zwykle wyprawiał ucztę, oraz zabawy dla ludu; niektóre z podobnych uroczystości dotychczas pozostały pamiętne i są wymieniana dzięki niezwykłej swej świetności. Przez całe trzy dni podwoje salonów nowego dygnitarza były otwarte i przystępne dla każdego a stojący przy drzwiach lokaje podawali sobie nazwy przybywających, głośno je powtarzając z komnaty do komnaty. Świeżo mianowany książę Kościoła przyjmował w ten sposób patrycyuszów, mieszczan, lud, Rzym cały, składający mu cześć poddańczą, jak potężnemu monarsze. Dwór niektórych kardynałów składał się z pięciuset ludzi różnego znaczenia a przyjęty ceremoniał był równie zawiły i pompatyczny, jak na dworach królewskich. Nawet przed niedawnemi laty, przed rokiem 1870, kardynał pochodzący z książęcego rodu, miał prawo używania na uroczystych występach pocztu złożonego z czterech pojazdów zaprzężonych w czarne konie. Przed powozami szło czterech hajduków przybranych w herbową barwę książęcą, nieśli oni kardynalski kapelusz, paradną czerwoną poduszkę i parasole tegoż koloru. W powozach jechali: sekretarz w fioletowym jedwabnym płaszczu, kodytaryusz przybrany w wełniany, fioletowy płaszcz zwany croccia o szerokich, jedwabnych wyłogach, wreszcie z konieczności towarzyszył kardynałowi dworzanin, szlachcic rodem, przybrany w strój używany za panowania Henryka II, a w rękach pokrytych rękawicami trzymał zwykły, do codziennego użytku służący kapelusz kardynalski. Prócz tego uszczuplony dwór kardynała składali: urzędnik trudniący się sprawami różnych kongregacyj, sekretarz wyłączny do pisania listów, kapelan, marszałek; kamerdyner, nielicząc całego zastępu służby jak: kucharze, stangreci, chłopcy stajenni; ciżba ta zaludniała pałac wrący wtedy życiem. Piotr, wywołując myślą całą tę dwornię, napełniał nią puste dziś komnaty, głuche i ciche poczekalnie wiodące do sali tronowej. Uwijali się po nich lokaje w niebieskiej liberyi bramowanej taśmami o misternie haftowanych herbach książęcego rodu Boccanera a pomiędzy domową służbą roiły się postacie przeróżnego stopnia księży, opatów i w jedwabnych płaszczach sunących się wysokich dygnitarzy Kościoła. Z natężeniem wpatrując się w wywoływane obrazy przeszłości, Piotr doznawał złudzenia, iż słyszy gwar i że jaśniej jest teraz w wysokich, ponurych komnatach, które tylko sufity zachowały w całości dawnego piękna.
Dziś, to jest z chwilą zajęcia Rzymu przez wojska królewskie, wszystko się zmieniło w otoczeniu dostojników Kościoła. Przepych ich prysł wraz z bogactwem. Zrujnowane patrycyuszowskie rodziny poszukiwały dla swych synów zyskowniejszych urzędów i odradzały im zaciąganie się w służbę Kościoła. Mało płatne i nieprzynoszące zbytniej sławy urzędy kościelne, stały się łupem mieszczaństwa, żądnego zastąpić dawniejszą szlachtę. Kardynał Boccanera, jedyny autentyczny książę noszący purpurę, miał zaledwie trzydzieści tysięcy franków na całe utrzymanie wymagające pewnego decorum. Dwadzieścia dwa tysiące wpływało mu do kasy jako kardynalska pensya a osiem przynosiło mu załatwianie innych, drobniejszych urzędów. Dochody te nie mogły mu wystarczyć na utrzymanie, dopełniała je więc donna Serafina z resztek ojcowizny, której okruchów zrzekł się niegdyś kardynał na rzecz brata swego i dwóch sióstr swoich.
Donna Serafina i Benedetta prowadziły dom oddzielny, żyły na uboczu, swoje własne mając gospodarstwo, swoją kuchnię i służbę. Przy kardynale mieszkał tylko jego siostrzeniec, książę Dario Boccanera; przyjęć i obiadów kardynał nie wydawał nigdy. Największy wydatek stanowiły konie, kardynał bowiem był zobowiązany wysokością urzędu do posiadania karety i pary koni, etykieta watykańska wzbrania kardynałom pieszo chodzić po Rzymie. Stangretem był stary, przywiązany sługa, który postanowił nie brać nikogo do pomocy, sam więc oczyszczał karetę i sam doglądał pary starych, ociężałych koni. Lokajów było dwóch, ojciec i syn, ten ostatni urodził się w pałacu. Żona kucharza była pomywaczką. Zmniejszenie dworu widocznem zwłaszcza było w komnatach poprzedzających salę tronową. Zamiast kilkunastu dawnych urzędników, kardynał miał tylko dwóch. Don Vigilio był sekretarzem a zarazem marszałkiem dworu a kolega jego, ksiądz Paparelli zastępował miejsce kodytaryusza i kamerdynera. W komnatach więc rojących się niegdyś tłumem dworzan i służby, przesuwały się dziś dwie tylko postacie przybrane w skromne sutany. Chodzili oni po tem pustkowiu jak dwa cienie, stąpając cicho, mówiąc cicho, jakby przez poszanowanie dla tego grobowca przeszłości.
Po bliższem zastanowieniu, Piotr zrozumiał wyniosłą dumę na osobności żyjącego kardynała. Zamknął się w pałacu grożącym ruiną i, wiedząc, że nie może podnieść i podtrzymać rodowego znaczenia przodków, dozwalał czasowi, by kruszył i niszczył rozsypujące się gniazdo rodzinne. Pałac wzniesiony był w szesnastym wieku i dla potrzeb owoczesnych, dla książęcego licznego dworu i bogatych dochodów, dziś, opuszczone, wyludnione mury chyliły się do upadku, grożąc ostatniemu panu swemu zasypaniem i osunięciem mu się na głowę. Kardynał to widział lecz nie miał dostatecznych środków, by sprowadzić robotników dla poczynienia chociażby najkonieczniejszej naprawy. Wreszcie, nie miał nawet ochoty uczynić tego. Czuł, iż wszystko się zmienia, że religia przestaje być najpotężniejszą królową. Świat się odmienił i szukał dróg nowych, nie napotykając ku nim właściwego kierunku. Do nieznanych wrót dążyła dzisiejsza społeczność okrywając pośmiewiskiem i wzgardą wszystkie dawne świętości. Niechajże więc resztki przeszłości przepadają co rychlej a ostatni tej przeszłości przedstawiciele niechaj się ratują ucieczką zpod dawnych znaków, lub niechaj padają żywcem zagrzebani pod walącą się w gruzy dawną wielkością i sławą. Bohaterską jest śmierć taka! Bohaterstwem jest umrzeć, trzymając swój sztandar wysoko, z wiernością go broniąc i z wiarą mu służąc aż do kresu swych chwil ostatnich, lecz jakże bolesną jest podobna odwaga, ileż najsroższego cierpienia sprawia widok powolnego konania swojego Boga! Na dumnej, wyniosłej, bólem hartownej twarzy kardynała Boccanera, Piotr widział to wszystko a wpatrując się w jego portret, nabierał przekonania, iż jest on człowiekiem zdolnym do tego bohaterstwa, do tej śmierci zadanej przez walące się mury staroświeckiego gmachu społecznego. Wolał on zginąć, aniżeli ustąpić, aniżeli zmienić chociażby jedną jego cegiełkę...
Z zamyślenia swego Piotr został wyrwany przyciszonem stąpaniem. Ktoś szedł drobnemi krokami, szeleszcząc jak mysz spłoszona. Odwróciwszy głowę, Piotr ujrzał tłustego, przysadzistego księdza, podobnego do starej przebranej kobiety. Mógł mieć lat około czterdziestu, lecz twarz miał nalaną i pokrytą krzyżującemi się zmarszczkami. Był to ksiądz Paparelli, kodytaryusz Jego Eminencyi. Zatrzymał się przed Piotrem, bo z urzędu był wprowadzieielem gości i już miał mu zadać pytanie, gdy don Vigilio uprzedził go, mówiąc:
— Ksiądz Piotr Fromont... Jego Eminencya raczy go dziś przyjąć... Lecz trzeba chwilę poczekać...
Ksiądz Paparelli, nic nie rzekłszy, potoczył się ku drzwiom środkowego salonu, w którym zazwyczaj przebywał.
Uczynił on niemiłe wrażenie na Piotrze, któremu niepodobała się ta twarz starej dewotki, pożółkłej w panieństwie i przedwcześnie zgrzybiałej w surowości praktyk religijnych. Widząc, że don Vigilio przestał pisać i z pochyloną głową przeciągał rozpalone chorobą ręce, Piotr zapytał go, jakim człowiekiem jest ksiądz Paparelli? Okazało się, iż był człowiekiem najżarliwszej wiary i pobożności, pozostawał na służbie u Jego Eminencyi przez zamiłowanie skromności urzędów. Nagrodą jego poświęcenia było zaufanie jakiem obdarzał go kardynał, niejednokrotnie stosując się do jego zdania. Don Vigilio mówił to z ironią i skrytą goryczą, zatrzymując się, by badawczo spojrzeć na Piotra a nabierając przekonania, iż ten świeżo przybyły cudzoziemiec nie może należeć do żadnej tutejszej bandy, stawał się mniej oględnym i wyspowiadał się z nieznaną sobie samemu szczerością. Wyzwoliwszy się chwilowo z chorobliwego niedowierzania, mówił:
— Tak, tak, bywam często przeciążony pracą i to ciężką pracą... Jego Eminencya należy do kilku kongregacyj: Świętego-Oficyum, Indeksu Konsystoryum. Wszystkie papiery ztamtąd nadsyłane ja muszę przeglądać, utrzymywać i załatwiać wynikające z tego sprawy. Wszystko to w moich rękach jest złożone i na mnie spoczywa. Każdą sprawę muszę rozpatrzyć, zrobić stosowne o niej sprawozdanie, słowem przeżuć całą robotę. Prócz tego muszę załatwiać liczną korespondencyę Jego Eminencyi. Lecz na szczęście kardynał jest świętym człowiekiem, niewdającym się w żadne intrygi ani koterye, więc mogę żyć przy nim spokojnie i zupełnie na uboczu.
Piotr słuchał tych szczegółów z wielkiem zajęciem, pozwalało mu to bowiem na utworzenie sobie prawdziwego pojęcia o sposobie życia wielkiego dostojnika Kościoła, o czem krążyły ledendy niemające żadnej rzeczywistej podstawy. Dowiedział się, że kardynał latem i zimą wstaje o godzinie szóstej zrana. Mszę odprawiał w maleńkiej kapliczce tuż obok swego pokoju. Była ona pusta; prócz drewnianego, malowanego ołtarza, nie było w niej żadnego sprzętu i nikt nigdy tam nie był dopuszczony. Prywatne mieszkanie kardynała składało się z sypialni, stołowego pokoju i gabinetu; w którym przesiadywał najchętniej. Wszystkie te pokoje były niezmiernie skromne, szczupłe. Zajmowały one miejsce sali, którą przerobiono na mieszkanko dzisiejsze, przegrodziwszy ją lekkiemi przepierzeniami. Kardynał żył nieledwie jak pustelnik, prawie nic nie wydając na swe utrzymanie. O godzinie ósmej z rana wypijał filiżankę zimnego mleka i wyjeżdżał z domu, by brać udział w sesyach kongregacyjnych, lub też przyjmował u siebie osoby pragnące go widzieć. Obiad jadł o godzinie pierwszej. Następowała potem siesta trwająca do godziny czwartej a latem nawet do piątej. Siestę obchodził z całą skrupulatnością prawego mieszkańca Rzymu. Nikt wtedy nie byłby się odważył zastukać do jego pokoju. Jeżeli pogoda była piękna, kardynał, przebudziwszy się, wyjeżdżał na spacer, zwykle w stronę via Appia, zkąd wracał o zachodzie słońca, gdy dzwoniono na Anioł Pański. Od godziny siódmej do dziewiątej przyjmował nielicznych gości, zjadłszy zaś wieczerzę, zamykał się u siebie, pracując wtedy sam i kładąc się spać o niejednej porze.
Kardynałowie odwiedzają papieża dwa lub trzy razy miesięcznie w dni oznaczone. Otóż powszechnie zauważono, iż kardynał Boccanera przeszło od roku nie był wezwany do pałacu Watykańskiego. Ta widoczna niełaska dawała pole do przeróżnych domysłów, lecz mówiono o tem ostrożnie i w wielkiej tajemnicy.
— Jego Eminencya ma usposobienie gwałtowne i surowe — mówił dalej don Vigilio, dłużej nie opierając się rozbudzonej chętce do szerszej pogadanki. — Lecz jakaż nagła następuje zmiana w twarzy Jego Eminencyi, gdy contessina przybiegnie, by uściskać swego wuja... Jego Eminencya niezmiernie kocha swoją siostrzenicę... I niechaj pan wie, że jej tylko pan zawdzięcza dzisiejszą audyencyę...
Lecz rozmowa została przerwaną z powodu głosu dolatującego z sąsiedniej komnaty. W tejże prawie chwili don Vigilio powstał i złożył głęboki ukłon przed gościem wprowadzonym przez księdza Paparelli. Był to otyły człowiek w czarnej sutanie o czerwonym pasie, na głowie miał czarny kapelusz z torsadą czerwoną przeplataną złotem. Ksiądz Paparelli nie przestawał kłaniać się z uniżonością nowo przybyłemu a don Vigilio, dając znak Piotrowi, by też powstał, zdążył szepnąć:
— Kardynał Sanguinetti, prefekt kongregacyi Indeksu.
Ksiądz Paparelii z twarzą rozjaśnioną uszczęśliwionym uśmiechem, ze spojrzeniem wyrażającem zachwyt, obiegał ze wszystkich stron gościa, a drepcząc przyśpieszonemi krokami i kłaniając się bezustannie, mówił z przejęciem:
— Wasza Eminencya, reverendissime, jest oczekiwana... Otrzymałem rozkaz wprowadzenia Jej natychmiast... Obecnie jest tam Jego Emineneya wielki Penitencyaryusz.
Sanguinetti, głośno stąpając, rzekł z wybuchem szorstkości, jakby skarżąc się przed kimś zaufanym:
— Trudna rada, nie mogłem wcześniej... zawsze mnie oblega ciżba nudziarzy! Nie można się od tego opędzić! Lecz wreszcie się wyrwałem i oto mnie macie!
Sanguinetti miał lat około sześdziesięciu, barczysty był, otyły, z twarzą okrągłą i czerwoną, miał olbrzymi nos, usta grube, oczy żywe i w bezustannym ruchu. Zwracał uwagę młodzieńczością ruchów i ciągłą giestykulacyą. Włosy miał czarne, zaledwie przesiane siwizną, zaczesywał je starannie, sprowadzając część pukli na podłysiałe skronie. Urodził się w Viterbo, ukończył tam gimnazyum seminaryjne a następnie w Rzymie wstąpił do uniwersytetu gregoryańskiego. Wyświęcony na księdza, szybko szedł naprzód, zdobywając stopnie jeden za drugim, dzięki giętkości swego umysłu. Był sekretarzem nuncyatury w Lizbonie, następnie tytularnym biskupem Tebańskim, jeździł w drażliwej misyi do Brazylii a za powrotem otrzymał nominacyę na nuncyusza w Brukselli; tę samą godność piastował później w Wiedniu, wreszcie, prócz arcybiskupstwa podmiejskiego we Frascati, otrzymał purpurę kardynalską. Wprawny w prowadzanie spraw najtrudniejszych, i jako bywalec obeznany ze wszystkiemi dworami europejskiemi, wzbudzał postrach ogólny. Zarzucano mu zbyt jawną nienasyconość ambicyi, oraz skłonność do intryg. Opinie jego ulegały częstej zmianie. Obecnie był zawziętym przeciwnikiem rządu włoskiego, domagał się zwrócenia Rzymu papieżowi a przed niedawnym czasem starał się zbliżyć do Kwirynału i pozyskać względy króla. Owładnięty żądzą zostania papieżem, przerzucał się z jednego obozu do drugiego, uganiał się za zjednaniem sobie wpływowych zwolenników a pozyskawszy ich, odwracał się od nich bez widocznej przyczyny. Już dwukrotnie pogniewał się z Leonem XIII i dwukrotnie go przeprosił, obiecując poprawę i posłuszeństwo. Postępowaniem swojem sprawił, iż był uważany za jawnego kandydata do tronu papiezkiego, lecz usiłowania jego w tym kierunku czynione bezużytecznie zużywały go przedwcześnie. Podejmował zbyt wiele spraw naraz i poruszał zbyt wielu ludzi.
Na razie Piotr widział w nim tylko prefekta kongregacyi Indeksu i doznawał bicia serca na myśl, iż od tego człowieka, którego teraz miał przed sobą, zależy los napisanej przez niego książki. Gdy Sanguinetti znikł, wprowadzony do sali tronowej i gdy ksiądz Paparelli powrócił do zajmowanego przez siebie miejsca w sąsiedniej komnacie, Piotr, nie mogąc dłużej wytrzymać, zapytał sekretarza:
— Czy kardynał Sanguinetti, pozostaje w przyjacielskich stosunkach z kardynałem Boccanera?
Don Vigilio uśmiechnął się ironicznie i, nie panując nad sobą, rzekł z połyskującemi oczyma:
— O nie... nie są w przyjacielskich stosunkach!... Widują się gdy muszą, gdy tego wymagają jakieś sprawy ważniejsze.
Don Vigilio objaśnił, iż kardynał Boccanera wzbudza poszanowanie zupełnie wyjątkowe, z powodu znakomitości swego rodu i dzięki temu inni kardynałowie chętnie zbierają się u niego, zwłaszcza, gdy jak dzisiaj, wypadnie im naradzić się nad jaką wyjątkową i ważną sprawą, niecierpiącą zwłoki i odroczenia aż do zwykłej sesyi. Dodał przytem, że Sanguinetti, był synem skromnego i ubogiego doktora z Viterbo.
— Nie, nie, bynajmniej nie są przyjaciołmi — powtórzył raz jeszcze don Vigilio — nic ich z sobą nie łączy. Inne mają zapatrywania, inne usposobienia a w takich warunkach o przyjaźni nie może być mowy. Zwłaszcza, gdy się sobie wzajem przeszkadza!
Te ostatnie słowa wyrzekł tajemniczo, jakby sam do siebie a zgryźliwy uśmiech okolił mu usta. Piotr tego nie zauważył, albowiem pochłaniała go myśl czysto osobista. Spytał więc:
— A może zebrali się dzisiaj dla narady w sprawie jakiej książki zagrożonej Indeksem?...
Don Vigilio najniezawodniej wiedział o czem kardynałowie mówią z sobą w tej chwili, lecz ograniczył się na zrobieniu uwagi, iż w podobnej okoliczności posiedzenie miałoby miejsce u prefekta kongregacyi Indeku. Piotr, zniecierpliwiony tem nieco, uległ żywości swego usposobienia i postawił pytanie wprost dotyczące najważniejszej swej sprawy:
— Pan zapewne zna przyczynę mojego przybycia do Rzymu... i wie pan o książce przezemnie napisanej?... Ponieważ kardynał Boccanera należy do kongregacyi Indeksu, musi pan być obeznany ze sprawami wchodzącemi w zakres działalności tejże kongregacyi. Otóż, czy nie mógłbyś mi pan wskazać, jak mam postępować?... Zupełnie jestem nieświadomy a tak gorąco pragnę załatwić moją sprawę jaknajpomyślniej i jaknajprędzej!
Słowa Piotra rozbudziły uśpioną chwilowo podejrzliwość sekretarza. Zaniepokoił się, zaczął coś jąkać niezrozumiale, wreszcie powiedział, że jeszcze nie miał w ręku papierów odnoszących się do owej książki. Mówiąc to, był szczery, bo rzeczywiście tak było.
— Zaręczam panu, że nic o tem nie wiem. Nic nam jeszcze nie nadesłano. Nic a nic nie wiem...
Piotr chciał mu stawić jakieś nowe pytanie, lecz don Vigilio, rzekłszy, iż musi powrócić do swojej roboty, spojrzał z ukosa na drzwi wychodzące do komnaty, w której zasiadał ksiądz Paparelli, żałując w duchu, że za wiele mówił i nadto był otwarty. Skurczył się więc po za swoim stołem, pragnąc się zmniejszyć i stać się niewidzialnym w swoim kącie, kącie bardzo ciemnym wśród ponurej sali.
Piotr, pozostawiony sam sobie, znów się zamyślił a wątkiem jego myśli były te wszystkie rzeczy nieznane, jakie tu napotykał. Przepełniał go smutek nad drobiazgowością rzeczy, które widział. Znów upływały długie chwile wyczekiwania. Była już godzina blizko jedenasta. Naraz posłyszał jakiś ruch i głosy. Był to kardynał Sanguinetti wychodzący po odbytej naradzie. Towarzyszył mu inny kardynał, wysoki, chudy o ascetycznej twarzy. Piotr wstał i nizko się ukłonił, lecz kardynałowie nie zwrócili nawet uwagi na tego młodego, nieznanego księdza. Rozmawiali głośno, swobodnie.
— Tak, wiatr się zmniejszył, będzie dziś większy upał niż wczoraj.
— Zapewne jutro będziemy mieli siroco.
Nastąpiła cisza, wśród której zaledwie od czasu do czasu zlekka skrzypnęło pióro don Vigilio, piszącego coś na żółtawym, sztywnym papierze. Naraz odezwał się głos dzwonka. Natychmiast ksiądz Paparelli wybiegł z przyległej komnaty i szybko zniknął po za drzwiami sali tronowej; za chwilę wrócił i, kiwnąwszy na Piotra, zaanonsował go:
— Ksiądz Piotr Fromont.
Sala tronowa była wielka, lecz równie zaniedbana, zrujnowana jak trzy poprzednie komnaty. Od wspaniale rzeźbionego i złoconego sufitu, spuszczało się drogocenne obicie z czerwonej brokateli przetykanej palmami, lecz obicie to popękane w pręgi, wyglądało jak postrzępione łachmany. Niegdyś porobiono reparacye w bogatej materyi, lecz dziś spłowiała właśnie w tych miejscach, morując się ukośnie. Najciekawszy sprzęt tej sali stanowił fotel wybity czerwoną, jedwabną materyą, był to tron, na którym zasiadał papież, gdy przyjechał z odwiedzinami. Po nad tronem był czerwony baldachim, czerwony jak fotel, nad nim zaś był zawieszony portret papieża obecnie panującego. Stosownie do przepisów, fotel był odwrócony przodem do ściany, na znak, iż nikt inny, prócz papieża, nie powinien na nim zasiadać. Ogromna ta sala była umeblowana zrzadka rozstawionemi kanapami, fotelami i krzesłami. Znajdował się tu także wspaniale piękny stół o złoconej podstawie i mozajkowej płycie, przedstawiającej porwanie Europy. Pochodził on z epoki Ludwika XV.
Lecz Piotr, wszedłszy, widział tylko postać kardynała Boccanera. Stał on przy innym wielkim stole służącym za biurko. W czarnej, skromnej sutanie o czerwonych wypustkach, wydał się Piotrowi o wiele jeszcze dumniejszym niż na portrecie przedstawiającym go w uroczystym stroju. Był to ten sam człowiek, lecz w naturze jeszcze był wynioślejszy. Siwe pukle włosów tak samo opadały na ramiona i takież poorane bruzdy przecinały twarz o ściągłych rysach. Nos miał wielki i wązko rysujące się usta a płomienne oczy rozświetlały bladość oblicza. Lecz portret nie oddawał bijącej mu z wyrazu twarzy głębokości przekonań. Kardynał mówić się zdawał, że wie gdzie jest prawda wszechrzeczy a energiczne spojrzenie świadczyło, że wiarę tę zachowa na zawsze.
Kardynał stał, nie ruszając się z miejsca i przenikliwie się wpatrując w idącego ku niemu Piotra. Ten, znając zwyczaje ceremoniału, przyklęknął i pocałował pierścień o wielkim szmaragdzie, połyskujący na palcu kardynała, który podniósł natychmiast klęczącego, mówiąc:
— Witam cię, mój synu, witam w moim domu... Moja siostrzenica mówiła mi o tobie z taką sympatyą, że rad jestem, widząc cię u siebie...
Siadłszy przy stole, patrzał na Piotra, ale jeszcze nie dawał mu pozwolenia na przyniesienie sobie krzesła. Oglądał nowo przybyłego, mówiąc doń powoli i uprzejmie:
— Wczoraj rano przyjechałeś... i zapewne jesteś bardzo zmęczony?...
— Wasza Eminencya jest zbyt łaskawa... Tak, przyjechałem rozbity, lecz głównie z nadmiaru wzruszenia. Ta podróż a raczej cel tej podróży tak wielką ma dla mnie doniosłość...
Ale kardynał nie chciał zaraz przystępować do ważnej tej kwestyi.
— Tak... odległość pomiędzy Rzymem a Paryżem jest wielka. Dziś można ją przebyć znacznie szybciej... za dawnych czasów, podróż ta była niezmiernie uciążliwą i długą.
Kardynał mówił coraz wolniej, jakby szukając w dawnych wspomnieniach.
— Raz tylko byłem w Paryżu, mniej więcej przed laty piędziesięciu... i bawiłem tam zaledwie tydzień... Paryż... tak, jest to wielkie miasto, piękne i bardzo ruchliwe... ulice roją się od ludzi... paryżanie są bardzo uprzejmi i grzeczni, a naród francuzki dokonał wielu wspaniałych czynów. Nawet teraz... gdy tak smutną przebywamy epokę, trudno zapomnieć, iż Francya zwała się najstarszą córą Kościoła... Od czasów tej jedynej w mojem życiu podróży, nie wyjeżdżałem z Rzymu...
Spokojnym ruchem ręki dopełnił znaczenia słów ostatnich. Był to ruch najwyższego zniechęcenia. Po cóż zwiedzać cudzoziemskie kraje coraz głębiej pogrążone w zwątpieniu i buncie?... Rzym starczył mu za wszystko, Rzym rządzący światem, wieczysta jego stolica, miasto święte, któremu jest przeznaczone królować po nad ziemią i ludźmi.
Piotr, milcząc, podziwiał głębokość wiary tego potomka rycerskiego rodu, który nie przestawał być księciem w ubogiej swej sutanie. Pięknym i majestatycznym mu się wydał tą miłością dla Rzymu i dumnem roszczeniem praw jego nad światem. Lecz to lekceważenie i pomijanie wszystkiego, co nie jest Rzymem, przeraziło nieco Piotra. Kardynał nie chciał wiedzieć o zachodzących odmianach pojęć i dążności, ograniczając się do uważania państw cudzoziemskich za hołdownicze narody.
Nastąpiła chwila milczenia, Piotr, pełen myśli o swej sprawie, postanowił zwrócić rozmowę w tym kierunku. Rozpoczął więc od złożenia kardynałowi należnej czci:
— Przed rozpoczęciem jakichkolwiek kroków, zapragnąłem złożyć moje uszanowanie u stóp waszej Eminencyi, polecając się opiece i łasce, o którą śmiem upraszać. Mam nadzieję, że wasza Eminencya nie odmówi mi swej rady i zechce mną pokierować właściwie.
Kardynał teraz dopiero wskazał ręką na krzesło, co było zarazem znakiem przyzwolenia na dłuższą rozmowę.
— Zapewne, że nie odmówię ci, mój synu, rady, o którą prosisz. Niewolno mi jej odmawiać żadnemu chrześcianinowi żądnemu pracowania dla ogólnego dobra. Lecz mylisz się, mój synu, jeżeli przypuszczasz, że posiadam jakiekolwiek wpływy. Nie posiadam żadnych. Pędzę życie odosobnione i nie mogę a zarazem nie chcę o nie prosić... Ale pomimo to możemy trochę z sobą porozmawiać...
Odtrącając wszelką przebiegłość, jako niegodną swej wielkiej prawości, kardynał przystąpił wprost do kwestyi z niespodziewaną przez Piotra szczerością:
— Napisałeś, mój synu, książkę, zdaje mi się pod tytułem „Nowy Rzym“... i przyjechałeś jej bronić, została ona bowiem zaskarżoną przed kongregacyą Indeksu... Nie czytałem jeszcze tej książki. Rozumiesz, że nie mam dość czasu, by wszystko czytać... I tak muszę czytać mnóstwo dzieł nadesłanych mi przez kongregacyę Indeksu; do której należę dopiero od roku, wyznaję, że częstokroć muszę się zadawalniać przeczytaniem tylko raportu zredagowanego przez mojego sekretarza... Ale twoją książkę przeczytała Benedetta, moja siostrzenica, i mówiła mi, że ją książka ta bardzo zajęła, zaciekawiła, chociaż początkowo była nią tylko zdziwiona... a potem dopiero wzruszona... Otóż obiecuję ci, że książkę twoją przerzucę, zatrzymując się na rozdziałach uważanych za szkodliwe.
Piotr pochwycił sposobność bronienia swej książki. Zdawało mu się, iż powinien ją osłonić opieką osób interesujących się nią we Francyi.
— Nie zdołam wyrazić — rzekł — jak dalece byłem przerażony i oszołomiony, gdy otrzymałem wiadomość o grożącem napisanemu przezemnie dziełu niebezpieczeństwie... Polegałem bowiem na zdaniu wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który niejednokrotnie głośno mówił, iż książka ta przynieść może Stolicy apostolskiej większą korzyść, aniżeli najwaleczniejsza armia...
— De la Choue, de la Choue — powtarzał kardynał, wydąwszy usta z dobrotliwem lekceważeniem — wiem, że de la Choue uważa siebie za bardzo dobrego katolika... Jest on skoligacony z nami... i gdy u nas zamieszkuje, przyjechawszy do Rzymu, chętnie go widuję... i lubię z nim rozmawiać, z wyjątkiem kilku kwestyj, pod względem których nigdy się nie porozumiemy. Lecz katolicyzm tego poczciwego de la Choue jest tylko literacką egzaltacyą, mieszaniną nieokreślonego socyalizmu, niedowarzonych roszczeń demokracyi, mrzonek o korporacyach, stowarzyszeniach... Tak, tak... to nazwać można tylko literaturą!
Słowo to zastanowiło Piotra i uczuł się niem osobiście dotknięty. Wyrzeczone zostało z pogardliwą ironią. Więc czemprędzej wymienił drugiego swego opiekuna, sądząc, że jego znaczenie będzie wielkiej i niezachwianej wagi.
— Jego Eminencja kardynał Bergeret raczył wydać sąd pochlebny o mojej książce. Zyskała ona jaknajłaskawszy jego wyrok.
Twarz kardynała Boccanera raptownie się zmieniła. Dotychczasowa łagodna ironia i pobłażliwość dla czegoś, co uważał za dziecinną igraszkę niemającą żadnej doniosłości, ustąpiła miejsca gniewnemu, surowemu wyrazowi twarzy. Oczy mu zabłysły i pociemniały. Gotów był do walki. Wszakże, hamując się, rzekł powoli:
— Wiem, że kardynał Bergeret uważany jest we Francyi za męża wielkiej świątobliwości... Lecz w Rzymie bardzo niewiele o nim wiemy... Osobiście widziałem go raz jeden, gdy przybył tutaj z powodu swej nominacyi... I nie pozwoliłbym sobie na wypowiadanie o nim zdania, gdyby mnie nie był mocno zasmucił wszystkiem, co pisze... wogóle cała jego działalność zaniepokoiła mnie jako duszę wierzącą... Na nieszczęście nie ja jeden taki sąd o nim wydaję... Wszyscy członkowie świętego kolegium są tego zdania... Nikt nie przyznaje mu racyi... nikt go nie pochwala.
Zatrzymał się a po chwili rzekł stanowczo:
— Kardynał Bergeret jest rewolucyonistą!...
Tym razem Piotr oniemiał z nadmiaru zdziwienia. Boże wielki! Ten łagodny pasterz dusz o niewyczerpanem miłosierdziu był uważany za rewolucyonistę! Ten niezmąconej dobroci prałat marzący o powrocie Jezusa na ziemię, by przywróconem zostało panowanie miłości bratniej i sprawiedliwości pomiędzy ludźmi! A zatem słowa niewszędzie mają jednakowe znaczenie?... Jakąż religię wyznawano tutaj, jeżeli religia miłości ku maluczkim i nieszczęśliwym uważaną była za godną potępienia i zwała się buntem?...
Piotr, na razie dobrze nie rozumiejąc, czuł, że nie należy przeczyć, co wreszcie byłoby bezużytecznem. Zapragnął więc mówić o swojej książce, by ją uniewinnić wytłómaczeniem jej założenia. Lecz zaledwie powiedział kilka słów, kardynał mu przerwał:
— Daj pokój, mój synu... Rozmowa o tem zabrałaby zbyt wiele czasu. Sam przeczytam ustępy potrzebne... Powiem ci tylko regułę, od której nikt, absolutnie nikt nie powinien się uchylać: każda książka dotykająca rzeczy wiary jest szkodliwa. Czy książka, którą napisałeś, tchnie najwyższem poszanowaniem dogmatu?...
— Tak przypuszczam, ręcząc zarazem, że pisząc moje dzieło nie miałem zamiaru przeczenia rzeczom wiary.
— Jeżeli tak jest rzeczywiście, to mógłbym stanąć po twojej stronie... Jeżeli zaś jest przeciwnie, to wierzaj, że najlepiej zrobisz, niszcząc swoje dzieło, odwołując je przed zapadnięciem wyroku kongregacyi Indeksu, wyroku, który cię zmusi do tego. Ktokolwiek stanie się przyczyną skandalu, powinien ponieść należną karę, uczynić pokutę i wyrwać z siebie zło siejące zgorszenie. Najważniejszym obowiązkiem księdza jest bezbrzeżna pokora i posłuszeństwo, oraz całkowite zrzeczenie się samego siebie na rzecz woli wszechpotężnego Kościoła. Pocóż pisać książki?... Ksiądz nie powinien się dopuszczać podobnej zdrożności, jest bowiem sama przez się buntem... chęć wyrażenia swojego zdania; po co... nie jest że to co innego, jak pokuszenie... dyabeł podsuwa pióro dla zatraty duszy piszącego. Nie godzi się zatracać duszę dla zadośćuczynienia podszeptom pychy, zdradzieckiemu rozumowaniu... Twoja książka, mój synu, jest tylko literaturą... niczem innem jak literaturą!
Znów wyrazu tego kardynał użył w pogardliwem znaczeniu. Położył nawet nacisk tak dobitny, iż Piotr osłabł na sercu i napisane przez siebie dzieło uważał teraz za rzecz małej doniosłości. Czemże było jego apostolstwo wobec wiary tego księcia sięgającego wyżyn świętości! Piotr, oczu nie mogąc oderwać od wspaniałej postaci kardynała, podziwiał go a zarazem lękał się ogromu jego katolickiej doskonałości.
— Mój synu, niema jak wiara, wiara zupełna, bezgraniczna. Ona jedna obdarza nas szczęściem pochodzącem z samej jej istoty. Jakaż błogość jest naszym udziałem, gdy z należną czcią i pokorą chylimy czoła przed wielkością tajemnic, nie szukając i nie dociekając ich znaczenia, pewni, iż wraz z ich uznaniem posiadać będziemy słowo prawdy ostatecznej. Czyż może być wyższe intelektualne zadowolenie nad radość spływającą na nas z tego boskiego podboju i zawładnięcia naszym rozumem, wypełnionym bojaźnią gniewu bożego i niezdolnym niczego innego pożądać, nad łaskę swego Stwórcy! Człowiek, który wszystkiego co nieznane nie tłómaczy sobie bożem zrządzeniem, nigdy nie zazna zupełności spokoju. W Bogu spoczywa prawda i sprawiedliwość najwyższa i tylko tą ufnością świat okupić może zaznanie doczesnej szczęśliwości. Niewierzący w to staje się łupem szarpiących go zwątpień. Wiara, tylko wiara zbawia nas, kojąc i zaspakajając niepewności nasze!
Piotr słuchał w niemem podziwieniu ogromu wiary tego człowieka. W Lourdes widział tylko tłum kornie się garnący ku obietnicy uzdrowienia dolegliwości ciała i pocieszenia trosk duszy. Lecz teraz miał przed sobą intelektualnie wierzącego człowieka, rozum potrzebujący oparcia się na prawdzie i znajdujący ją w rozkoszy zrzeczenia się wątpliwości. Nigdy jeszcze nie słyszał tak silnie wyrażonej radości życia w posłuszeństwie wiary bez troski o jutro śmierci. Wiedział, że kardynał Boccanera miał burzliwą młodość, gorzała w nim wówczas na zewnątrz ognista krew przodków. Jakąż przemianę wywarła nań wiara, otaczając go majestatem spokoju! Duma tylko pozostała w nim żywotną.
Zapadłe milczenie przerwał wreszcie Piotr, odważywszy się łagodnie powiedzieć:
— Jednakże, chociaż wiara pozostaje niewzruszoną treścią rzeczy, formy jej ulegają przemianom... Z godziny na godzinę wszystko ulega ewolucyom i świat się odmienia...
— Nieprawda! — z mocą zawołał kardynał. — Świat się nie odmienia, bo odmienić się nie może. Jest i pozostanie na zawsze takim, jakim był w dniu swego stworzenia. Tylko zbuntowane jednostki ludzkie szarpią się i wybiegają na manowce, słabszych pociągając i gubiąc wraz z sobą... Szaleńców tych powstrzymywać jest naszem zadaniem... Wyrywających się ku nim nawracać na właściwą drogę — powinno być nieustającą naszą troską i staraniem... Podług obietnic Chrystusa Pana, obietnic, spełnić się mających, świat zbłąkany powróci ku pierwotnej niewinności swojej. Ten dzień wielkiego tryumfu nastąpi gdy serc wątpiących nie będzie... gdy człowiek każdy posiadaczem prawdy się stanie, prawdy przez Ewangelię głoszonej. W przeszłość naszą zapatrzeni i ku niej bieżąc ochotnie, dotrzemy do powrotu początku naszego, do prawdy jednej i jedynej. Tą tylko drogą unikniemy zguby naszej i doczekamy się szybszego zmiłowania bożego. Wszystko, co ludzie w zarozumiałości swej nazywają postępem jest tylko zdradziecką ułudą, przez piekło podsuwaną zasadzką, wymierzoną ku wiekuistej zatracie dusz zbłąkanych. Pocóż czas daremnie tracić na poszukiwania, które stekiem błędów być muszą, gdy prawda objawioną nam została i od osiemnastu wieków jaśnieje ponad nami. Prawda! Gdzież-że być ona może, jeżeli w całości nie spoczywa w łonie katolickiego rzymsko-apostolskiego Kościoła?... Prawda jedyna prawda objawiona, prawda hołd odbierająca wiarą tylu już pokoleń!... Nie jest-że to bluźnierczym występkiem chcieć burzyć Kościół na takiej opoce spoczywający?... Kościół, wzniesiony najlepszą cząstką rozumu naszego, natchnieniem dusz najpobożniejszychl! Kościół, jedyne narzędzie doczesnego spokoju naszego i wiekuistego zbawienia dusz naszych!
Piotr nawet nie zaprzeczył, widział bowiem, że ma przed sobą wrogiego przeciwnika najdroższych swych dążeń. Ze ściśniętem z bólu sercem skłonił się, czując jak po twarzy musnęło go zimno wiejące z grobowców. Kardynał powstał z fotela i wyprostowawszy wyniosłą, dumną postać, grzmiącym, hartownym głosem nacierał na wrogów pełen zaciekłości i dumy:
— Nieprzyjaciele Kościoła twierdzą, że katolicyzm śmiertelnym ciosem został rażony... jeżeli tak jest... to niechajże umiera w całości swych wierzeń... w nietykalności swej chwały... Tak, bez ustępstw, bez układów, bez przeniewierstwa! Niech umiera w pełności swojej, takim jakim jest, bo nie powinien ulegać najlżejszej przemianie. Boskość wierzenia, prawda objawiona, nietykalnością swą pozostają wielkiemi. Ich gmach w niebotyczność sięgający nie znosi usunięcia chociażby najmniejszej swej cegiełki. Wszak nawet naszemi rękoma stawiane domy runęłyby po wyjęciu węgła. Jeżeli gmach Kościoła rzymskiego w proch się ma rozsypać, to lepiej zginąć śmiercią mężnych i umierać umiejących na stanowisku, aniżeli przedłużać nędzny żywot kosztem ustępstw i tchórzowskiego błagania o litość... To są moje niezłomne, nieodwołalne przekonania. Stać będę i czekać. Lecz kłamstwem jest, bezczelnem kłamstwem i oszczerstwem, ten zawistny głos obwieszczający koniec katolickiej wierze. Niezachwiane mam przekonanie, iż nigdy nie był silniejszym gmach Kościoła mającego zapewnienie wiekuistego panowania nad światem. Z boskiej on powstał łaski i z niej czerpie nieskończoność swego istnienia. Jeżeli zaś niebo ma się zawalić, czekać tego będę z równym spokojem i wiarą. Stare mury mojego domu, spróchniałe i stoczone belki tych ścian i sufitów zawalą mnie stojącego. Uchodzić z pola klęski nie będę. Zginę, odmawiając Credo po raz ostatni!...
Głos kardynała posępniał. Mówił wolno, uroczyście a przy ostatnich słowach ręką ukazywał mury staroświeckiego pałacu swego rodu, pałacu będącego dziś grobem przeszłości. Grobowa pustka i grobowy chłód miały obecnie tu siedlisko swoje. Teraz dopiero Piotr poznał całkowitą przyczynę opuszczenia i zaniedbania, rażąco bijącego w oczy w każdej komnacie. Wiedział już dlaczego drogocenne jedwabie opadają ze ścian strzępami; dla czego herbowe znaki spłowiały kurzem pokryte, dlaczego mole pożerają kardynalski kapelusz księcia! Była w tem wszystkiem wspaniała wielkość rozpaczy. Książę zarazem kardynał i niewchodzący z wrogiem w układy bojownik, modlił się z żarliwością wiary przodków i z niezachwianą dzielnością odważnych czekał nieuniknionej swej zagłady, wraz z zagładą starego ustroju społecznego.
Piotr czuł się niewymownie wzruszony. A gdy po dłuższem milczeniu chciał powstać i pożegnać kardynała, otworzyły się małe, ukryte drzwi, co ujrzawszy, kardynał zawołał zniecierpliwiony:
— Cóż to?... Czyż nie mogę mieć chwili spokojności! Któż to taki?...
Tłusty i słodko uśmiechnięty ksiądz Paparelli widocznie przywykł do tego rodzaju wybuchów kardynała, albowiem wcale tem niezadziwiony, zbliżył się i szepnął cicho do ucha swemu panu kilka słów a ten znacznie już spokojniejszym tonem zapytał:
— Jaki wikaryusz?... Ach tak, Santobono, wikaryusz z Frascati... wiem już... powiedz mu, że nie mogę go teraz przyjąć.
Ksiądz Paparelli nie dał wszakże odwieść się tak łatwo i znów zaczął coś szeptać kardynałowi na ucho. Niektóre słowa dolatywały wszakże Piotra; wikaryusz przybywał w ważnej sprawie, i chciał tylko parę słów powiedzieć. Nie czekając na przyzwolenie kardynała, ksiądz Paparelli wprowadził swojego protegowanego, czekającego za ukrytemi drzwiami. Uczyniwszy to, znikł z miną sługi wiedzącego o swej nieodzowności i łaskach posiadanych u pana.
Piotr, pozostawiony na stronie, ujrzał wchodzącego nowego gościa, wyglądającego na prostego, od roli dopiero co oderwanego chłopa, przebranego w sutanę. Nogi miał wielkie, kościste i żylaste ręce, twarz ogorzałą, chropowatą. Oczy mu tylko świeciły niezwykle bystro i jasno. Barczysty, źle ogolony, wyglądał na opryszka ukrywającego się w księżem ubraniu, które wisiało na niem niezdarnie. Mógł mieć lat czterdzieści pięć a hardy, wyzywający wyraz twarzy nie licował z sutanną okrywającą kościstą postać jego. W ręku trzymał koszyczek z łoziny, starannie przysłonięty figowemi liśćmi.
Sartobono natychmiast przyklęknął i pocałował pierścień kardynała, lecz uczynił to szybko, jakby dla pozbycia się nieuniknionej formalności. Następnie zaś, z ujmującą familiarnością człowieka z ludu, stającego przed możnym i lubionym dziedzicem, rzekł:
— Najuniżeniej przepraszam waszą Eminencyę, reverendissime, za moją śmiałość w domaganiu dostania się tutaj. Ale w salach jest mnóstwo osób i nigdybym się nie doczekał mojej kolei, więc poprosiłem kolegę Paparelli, żeby mnie wpuścił przez sekretne drzwiczki... Przybywam z wielką i serdeczną prośbą do waszej Eminencyi... Ale najpierw niechaj mi będzie wolno złożyć podarek, który przynoszę...
Kardynał słuchał uważnie i z widoczną pobłażliwością. Kiedyś często widywał tego wiejskiego księdza. Było to przed laty, gdy rodzina Boccanera spędzała letnie miesiące w swej wspaniałej willi w Frascati. Pałac był otoczony rozległym parkiem, posiadającym słynny taras, wychodzący na rzymską Kampanię, ciągnącą się niezmierzoną, gołą płaszczyzną, jakby uśpione morze. Obecnie willa została oddawna sprzedana a na części winnic przypadłych w posagu Benedecie, hrabia Prada, przed rozpoczęciem sporu o rozwód, zaczął wznosić liczne budynki przeznaczone na letnie mieszkania dla średnio zamożnych mieszkańców Rzymu. Kardynał, rezydując latem w swej willi, odbywał piesze spacery i często zachodził spocząć na chwilę do Santobono, obsługującego kaplicę pod wezwaniem Najświętszej Panny. Kaplica była stara, opuszczona, zdala od miasta a Santobono zamieszkiwał przypartą do niej chatę, prawie do połowy walącą się w gruzy. Lecz dokoła tych ruin był owocowy ogród otoczony murem i starannie pielęgnowany przez księdza, będącego po chłopsku rozkochanym w swym kawałku ziemi.
Postawiwszy koszyk na stole, mówił w dalszym ciągu:
— Chciałem, aby wasza Eminencya raczyła pokosztować fig z mojego ogrodu... Zerwałem je dziś rano z intencyą złożenia ich w darze waszej Eminencyi... są to pierwsze, które dojrzały w tym roku... Przecież waszej Eminencyi one smakowały za lat dawnych... a nawet pamiętam, że raz w moim ogrodzie, wasza Eminencya zechciała zrywać je własnoręcznie i jedząc zauważyła, że niema nigdzie tak wybornych, jak na moich drzewach...
Kardynał się uśmiechnął, bo rzeczywiście bardzo lubił figi a figi z ogrodu księdza Santobono posiadały wyjątkowe przymioty i słynęły z piękności.
— Dziękuję ci, mój kochany, dziękuję za pamięć o mojem łakomstwie... Ale cóż to za interes możesz mieć do mnie?...
Ostatnie to pytanie zadał z surowym wyrazem twarzy, bo pomiędzy nim a tym wiejskim wikarym, miewały miejsce sprzeczki, wynikające z różnicy poglądów. Santobono pochodził z rodu ludzi gwałtownych i przedewszystkiem kraj swój miłujących. Brat jego skutkiem tego zginął pchnięty nożem a mówiono o wikarym, że kiedyś niewiele brakowało, by zrzucił sutanę dla zaciągnięcia się w szeregi wojsk Garibaldiego. Gdy wojsko włoskie opanowało Rzym, uszczęśliwiony Santobono chciał koniecznie wywiesić sztandar jedności Włoch na starej kaplicy Przenajświętszej Panny. Marzył on o pogodzeniu się papieża z królem, wtedy bowiem zdaniem jego, Rzym stanie się stolicą świata, stolicą uznaną przez wszystkie narody. Poglądy te wywoływały oburzenie ze strony kardynała. Uważał on tego księdza za niebezpiecznego rewolucyonistę, renegata Kościoła, mogącego wiele uczynić szkody religii katolickiej.
Santobono, złożywszy żylaste ręce, rzekł z gorącą prośbą w głosie:
— Wasza Eminencya może mi uczynić ogromną łaskę, lecz nie wiem, czy wasza Eminencya zechce, czy raczy!...
Odmiennym zaś tonem zapytał:
— Czy Jego Eminencya kardynał Sanguinetti nic o mojej sprawie nie mówił waszej Eminencyi, reverendissime?...
— Nie. Kardynał mi tylko nadmienił, że do mnie przyjdziesz, chcąc mnie o coś prosić.
Twarz kardynała sposępniała. Czekał, surowo spoglądając na Santobono. Od chwili gdy kardynał Sanguinetti został mianowany na zamiejskie biskupstwo w Frascati i tam stale spędzał znaczną część roku, Santobono stał się żarliwym jego stronnikiem. Każdy kardynał, kandydat na przyszłego papieża, posiada mnóstwo stronników pomiędzy niższem duchowieństwem rozdmuchującem jego sławę, podtrzymującem popularność, z nadzieją późniejszej za to nagrody. Opowiadano, że Sanguinetti chętnie podtrzymywał żarliwość księży należących do swego stronnictwa, wyświadczając im dobrodziejstwa przy każdej okazyi. Przed niedawnym czasem uchronił on Santobono od bardzo niemiłych następstw, z powodu wydarzenia zaszłego z jakimś wyrostkiem, który, zakradłszy się do ogrodu przy kaplicy Najświętszej Panny, został przez wikaryusza schwytany i obity tak ciężko, iż w kilka dni umarł. Wszakże na pochwałę Santobono wyznać należy, że był on gorliwym zwolennikiem kardynała Sanguinetti z tej jedynie przyczyny, że upatrywał w nim przyszłego papieża według swoich marzeń, papieża zawierającego przymierze z królem, dla postawienia Włoch na stanowisku naczelnem pomiędzy narodami świata.
— Zaraz opowiem całe moje nieszczęście. Wasza Eminencya pamięta mojego brata Agostino?... Był ogrodnikiem w willi waszej Eminencyi przez całe dwa lata. Wszyscy wiedzą, że Agostino jest dobrym, łagodnym i nigdy nikt się na niego nie skarżył... Otóż zdarzyła się rzecz zupełnie nadzwyczajna i niczem niedająca się objaśnić... ot każdemu może się zdarzyć wypadek... tak też i stało się z moim bratem. Chodząc po ulicy w Genzano, pchnął jakiegoś człowieka nożem i człowiek ten umarł... Otóż jestem bardzo przygnębiony i chętnie dałbym sobie odciąć dwa palce u ręki, byle mojego brata wydostać z więzienia. Mam nadzieję, że wasza Eminencya zechce mi wydać świadectwo stwierdzające, że Agostino pozostając w służbie u waszej Eminencyi, sprawiał się wzorowo i odznaczał się łagodnością charakteru.
Kardynał wręcz odmówił:
— Wcale nie byłem zadowolony z Agostino. Był szalenie popędliwy i musiałem go odprawić, bo ze wszystkimi szukał zaczepki i bezustannie kłócił się z całą służbą.
— Ach, jakże mnie zasmucają słowa waszej Eminencyi! Jakże mnie martwi wasza Eminencya, świadcząc w ten sposób o moim małym Agostino! Biedactwo, więc charakter mu się odmienił do tego stopnia! Takie zawsze dobre było z niego chłopię! Ale nie można go opuszczać w nieszczęściu i trzeba znaleźć sposób ratunku. Przecież wasza Eminencya w każdym razie da mi świadectwo. Można będzie zręcznie je ułożyć a świadectwo waszej Eminencyi stanowczy wpływ wywrze na sędziów.
— Nie wątpię o tem — rzekł kardynał — ale ja nie dam tego świadectwa.
— Jakto?... Wasza Emineneya, reverendissime, odmawia?...
— Najzupełniej. Wiem, że ty osobiście jesteś moralnie prowadzącym się księdzem i święte swoje posłannictwo spełniasz z gorliwością. Mógłbym zupełnie dobrą opinię dać o tobie, gdybyś się wyrzekł swoich mrzonek politycznych. Ale teraz, w danym wypadku, zaślepia cię twoja wielka miłość dla brata, żądasz odemnie rzeczy niemożliwej. Nie mogę przecież kłamać dla dogodzenia twojej prośbie...
Santobono patrzał na kardynała osłupiałym wzrokiem. Nie mógł zrozumieć, jak człowiek tak potężny jak książe Boccanera, kardynał, mógł mieć skrupuły z powodów tak błahych, jak pchnięcie nożem! Wszak nie może być nic banalniejszego, pospolitszego, pomiędzy ludem zamieszkającym wsie i miasteczka...
— Kłamać... kłamać!... — szeptał Santobono. — Czyż można nazwać kłamstwem, jeżeli się mówi rzeczy dobre z pominięciem mniej dobrych?... A przecież Agostino jest także i dobry... ma mnóstwo najcenniejszych przymiotów. W świadectwie możnaby poruszyć tę właśnie stronę, wszystko zależy od ułożenia zdań. Tak, najniezawodniej, od takiego lub innego zestawienia słów i zdań.
Uparcie przytem obstając, Santobono nie mógł zrozumieć, jak można nie chcieć przekonać sędziów za pomocą rzeczy tak łatwiej jak świadectwo, którego się domagał. A gdy się przekonał o bezskuteczności swej prośby, machnął rozpaczliwie rękoma, na ogorzałą jego twarz wystąpił wyraz zawiści a oczy zapałały mu siłą powściąganym wybuchem szalonego gniewu.
— Dobrze, dobrze — rzekł po chwili — jak widzę każdy ma swój sposób zapatrywania się na rzeczy. Ale się nie spodziewałem... muszę to opowiedzieć kardynałowi Sanguinetti. A teraz najpokorniej upraszam waszą Eminencyę, by zechciała mi wybaczyć moją śmiałość... napróżno wdarłem się tutaj prawie przemocą... Może figi nie będą bardzo dobre... ale to pierwsze... później, gdy lepiej dojrzeją, przyniosę znowu... za kilka tygodni będą słodkie jak cukier... Życzę waszej Eminencyi wszystkiego najlepszego...
Żegnając się temi słowy, wychodził tyłem, kłaniając się zgięciem ciała w pasie.
Cała ta scena żywo zajęła Piotra poznającego w tym wiejskim księdzu, typową postać z niższego duchowieństwa włoskiego. Przed przybyciem swem do Rzymu słyszał niemało o różnych rodzajach księży włoskich. Mówiono mu o tak zwanych „scagnozzo“, biedakach błąkających się w Rzymie po utracie posady na prowincyi. Następowało to zazwyczaj po jakim niepomyślnym wypadku, niedozwalającym im pozostać na miejscu. Chronili się więc do Rzymu dla zdobycia chleba powszedniego i żyli z okruchów spadających w tutejszych kościołach, ubiegając się o zdobycie jakiej zakupionej mszy, ocierając się o najpośledniejszą ludność Rzymu, w najnędzniejszych szynkowniach przedmieści. Widziany dopiero co przez Piotra wikaryusz z Frascati nie należał też do typu proboszczów wiejskich najzupełniej nieokrzesanych i żyjących w głębszych zakątkach na prowincyi. Owi proboszcze włoscy odznaczają się krańcowym zabobonem, rubasznością, są chłopami wśród chłopów, obyczajowo niczem się nie różniąc od trzody wiernych, których mają być pasterzami. Lud traktuje ich, na równi z sobą stawiając i chociaż bardzo pobożny i przed Bogiem z wiarą się korzący, proboszcza swego nie uważa za bliższego Bogu, niż on, człowieka, klęka i czci malowane postacie świętych, lecz nie kłania się księdzu żyjącemu ze służby w kościele sprawianej. Wikaryusz kaplicy Najświętszej Panny w Frascati pobierał około dziewięciuset franków rocznego dochodu, pieniądze te służyły mu na kupno mięsa i chleba, wino bowiem, jarzyny i owoce miał z własnego ogrodu. Santobono posiadał średnie wykształcenie, znał coś z teologii, z historyi, zwłaszcza ze starożytnej historyi rzymskiej, która roznieciła w nim najżarliwszą miłość ojczyzny. Opierając się na świetnej przeszłości rzymskiej, marzył o jej wskrzeszeniu, o panowaniu Włoch nad całym światem, o Rzymie, stolicy nietylko Włoch zjednoczonych, lecz ziemi całej przez ludzi zamieszkanej. Ale pomiędzy tem duchowieństwem, posiadającem nieco wiadomości i wydającem z pomiędzy siebie wielu ludzi zacnych, rozsądnych, jakaż była przepaść dzieląca ich od wyższego duchowieństwa, od dygnitarzy żyjących dokoła Watykanu. W pojęciu tych dostojników, ksiądz niebędący prałatem należał do czerni i nie posiadał najmniejszego znaczenia.
— Najniższy sługa waszej Eminencyi, reverendissime... Składam życzenia wszelkiej pomyślności!
Gdy Santobono wreszcie wyszedł, kardynał zwrócił się w stronę Piotra, który, powstawszy z miejsca, kłaniał się z zamiarem odejścia.
— Tak, mój synu, sprawę twoją z powodu owej książki uważam za złą sprawę. Powtarzam wszakże raz jeszcze, iż bliższych wiadomości o niej nie mam, jeszcze nie miałem w ręku papierów jej dotyczących. Lecz wiedząc, że moja siostrzenica szczerze cię popiera, mówiłem o twej sprawie z kardynałem Sanguinetti, prefektem kongregacyi Indeksu. Ale Sanguinetti, który był dziś u mnie również, jak ja nic jeszcze nie wie o twojej książce, bo papiery nie zostały mu doręczone przez sekretarza. Zauważył jednakże, iż denuncyacya wyszła od osób ważne zajmujących stanowiska, osób wielce wpływowych. Podobno, uwaga Indeksu zwróconą została na liczne ustępy bardzo drażliwej natury; świadczyć one mają o braku twego poddania się dyscyplinie duchownej oraz dogmatom.
Zaniepokojony istnieniem ukrytych wrogów, Piotr zawołał:
— Zadenuncyowany, zadenuncyowany! Ach żeby wasza Eminencya wiedzieć mogła, jak to słowo żalem i smutkiem wezbrało mi serce! Zadenuncyowany z powodu bezwiednie popełnionej zbrodni, bo pisałem moją książkę z najgorętszem pragnieniem tryumfu Kościoła... Nie pozostaje mi więc, jak rzucić się do stóp Ojca świętego, by się obronić od czynionych mi zarzutów.
Kardynał Boccanera zmarszczył brwi i surowa fałda przecięła mu groźnie czoło.
— Jego Świątobliwość wszystko uczynić może, nawet dozwolić ci się zbliżyć do siebie a jeżeli taką będzie wola Jego Świątobliwości, może cię rozgrzeszyć... Ja wszakże radzę, byś wycofał swoją książkę, byś ją dobrowolnie i doszczętnie zniszczył, bo inaczej będziesz zmiażdżony w walce, którą przedsiębierzesz... Zrobisz, jak uważasz, lecz zastanów się należycie!...
Piotr teraz żałował, że wspomniał o swej chęci widzenia się z papieżem, czuł, że obraził kardynała tem odwołaniem się do najwyższej władzy, lecz sprawa książki pogorszoną tem nie została, bo kardynał zdecydowanym już był jej przeciwnikiem. Było to tak widoczne, że należało tylko się starać za pomocą najbliższego otoczenia, by go uprosić o neutralność. Piotr wdzięcznym był wszakże kardynałowi za bezwarunkową jego szczerość, to stawiało go wyżej po nad skryte intrygi, których Piotr domyślać się zaczynał. Skłoniwszy się z należnem uszanowaniem przed tym człowiekiem niewzruszonych zasad i wielkiego hartu duszy, rzekł:
— Nieskończenie dziękuję waszej Eminencyi. Obiecuję zastanowić się nad słowami, jakie wasza Eminencya raczyła mi powiedzieć w wielkiej swej dobroci.
W poczekalnej sali Piotr został kilka osób nowo przybyłych i oczekujących widzenia się z kardynałem. Był pomiędzy innymi biskup, jakiś prałat i dwie stare damy. Chciał przed odejściem powiedzieć parę słów do don Vigilio; Piotr zastał go w towarzystwie młodego człowieka, swego znajomego z Paryża, który, również zadziwiony tem spotkaniem, zawołał:
— Jakto?... jesteś w Rzymie, kochany księże Piotrze?...
— Ach, pan tutaj, panie Habert?... W pierwszej chwili nie poznałem pana i najmocniej przepraszam!... Rzeczywiście jest to do niedarowania, bo przecież wiedziałem, że przeszło od roku jesteś w Rzymie przy naszej ambasadzie.
Narcyz Habert był wytwornym, wysmukłym blondynem o jasnej, ładnej cerze, blado niebieskich oczach, płowym, drobno fryzującym się zaroście. Włosy nosił równo ścięte po nad brwiami, modą florencką, z tyłu dłuższe a wypieszczone pukle otaczały mu głowę, wijąc się misternie. Rodzina jego była bardzo zamożna i oddawna znana jako urzędująca w magistraturze. Jeden z jego wujów był dyplomatą i to właśnie zdecydowało Narcyza do wstąpienia na tęż samą drogę. Jako członek rodziny należącej do stronnictwa katolickiego, Narcyz z łatwością otrzymał posadę w Rzymie, gdzie miał liczne koligacye. Siostra kardynała Sarno była żoną jego wuja, notaryusza w Paryżu, monsignor Gamba del Zoppo przyboczny kameryer papieża, był synem rodzonej jego ciotki, która wyszła za mąż za pułkownika włoskiego. Tak więc Narcyz, otrzymawszy posadę przy ambasadzie francuskiej przy Watykanie, odrazu wszedł w liczne stosunki towarzyskie w Rzymie a skutkiem pokrewieństwa z wysokimi dygnitarzami kościoła, przebaczano mu niejedno. Był on bowiem skłonnym do ulegania fantazyom zasadzającym się na namiętnem miłowaniu sztuk pięknych. Słynne były jego bezustanne zachwyty w muzeach i samotne spacery po pamiątkowych ruinach Rzymu. Bardzo uprzejmy, światowy a zarazem praktycznie rzeczy widzący, znał się na doniosłości kapitału, przytem zręcznie umiał wybadywać ludzi jakby od niechcenia, z miną znurzoną i oderwaną. Dzisiejszego rana zaszedł do pałacu Boccanera, chcąc pomówić z kardynałem w sprawie powierzonej sobie przez ambasadora.
Przywitawszy się z Piotrem, odprowadził go na na bok w stronę okna, by módz swobodniej porozmawiać.
— Jakże rad jestem z naszego spotkania! Czy przypominasz sobie, księże Piotrze, nasze miłe i długie pogadanki u kardynała Bergeret?... Wskazałem ci mnóstwo obrazów i miniatur z czternastego i piętnastego wieku, które, pisząc swoją książkę, powinieneś był zobaczyć. A teraz, kiedy już schwytałem cię tutaj, to zapowiadam ci z góry, że ja ci Rzym pokażę; znam tu wszystko jak mało kto. Wszystko zwiedziłem, wszystko przewertowałem. Skarby, skarby nieocenione są tutaj! Ale po nad inne piękności góruje Botticelli. Jest to coś niezrównanego ten Botticelli w kaplicy Sykstyńskiej! Zawsze do niego powracam i nacieszyć się nim nie mogę. Stał się moją pasyą, ukochanem arcydziełem! Ach ten Botticelli!...
Głos mu zamierał z zachwytu i naleganiem swem wymógł na Piotrze przyrzeczenie pójścia razem do kaplicy Sykstyńskiej.
— Czy wiesz pan, dla czego przyjechałem do Rzymu? — zapytał Piotr. — Zadenuncyowano moją książkę przed kongregacyą Indeksu.
— Twoją książkę... zadenuncyowano?... Ależ to rzecz niemożliwa! Zachwycałem się niektóremi ustępami tej książki; w wielu miejscach przypominała mi ona przepiękne utwory św. Franciszka z Assyżu.
Zamyślił się a po chwili, zawołał uradowany:
— Zapominamy o naszym ambasadorze, on ci się wielce przyda, kochany Piotrze. Jest to najlepszy człowiek na świecie a przytem niezmiernie uprzejmy i pełen starodawnej rycerskości francuzkiej... Dziś jeszcze, albo jutro zrana przedstawię cię ambasadorowi... a ponieważ życzysz sobie jak najprędzej pozyskać posłuchanie u papieża, poproszę go, by się o to zaraz postarał. Wszakże wolę cię uprzedzić, że to niezawsze jest łatwe do uzyskania... Prawda, że papież bardzo go lubi... jednakże już niejednokrotnie nie można było uzyskać audyencyi, z powodu otoczenia czyniącego mnóstwo trudności.
Piotr rzeczywiście nie pomyślał o użyciu wpływów ambasady, w naiwności swojej sądząc, że przed obwinionym księdzem, chcącym się usprawiedliwić, wszystkie drzwi stoją otworem. Uszczęśliwiony propozycyą Narcyza, Habert serdecznie mu dziękował, pewnym będąc, że tą drogą audyencya jest już jakby otrzymaną.
Narcyz zaś dodał:
— Jeżeli napotykamy jakie trudności, to je zwalczymy, bo mam blizkich krewnych w Watykanie. Co prawda nie mam na myśli mojego wuja, kardynała Sarno, bo ten nigdy prawie nie wychodzi ze swojego biura Propagandy i wogóle nie lubi się zajmować cudzemi sprawami. Ale mój brat cioteczny, monsignor Gamba del Zoppo jest człowiekiem bardzo uprzejmym i żyjącym tuż w najbliższem kółku przy papieżu. Z racyi swego urzędu jest w codziennych stosunkach z Ojcem świętym. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, zapoznam was z sobą i poproszę, by uzyskał potrzebne posłuchanie. Monsignor jest co prawda niezmiernie ostrożny i lękający się narazić... ale jakoś to się wszystko ułoży, tylko proszę cię, kochany księże Piotrze, nie unoś się zbytkiem delikatności i w każdej potrzebie polegaj na mnie i do mnie się odnoś z przyjacielską ufnością...
Piotr odetchnął swobodniej i, nabrawszy otuchy, dziękował:
— Drogi panie, przyjmuję z najżywszą wdzięcznością propozycye pańskie. Ani pan wiesz, jaką mi sprawiłeś ulgę... od chwili jak przybyłem do Rzymu, wszyscy osłabiali moją wolę, zniechęcali mnie, pan jesteś pierwszy podtrzymujący moje zamiary... Nie ma jednak nic bardziej pokrzepiającego jak spotkanie się z rodakiem!...
Zniżywszy głos, Piotr opowiedział treść swej rozmowy z kardynałem Boccanera. Na jakąkolwiek pomoc nie można było liczyć z jego strony. Wypowiedział się z tem otwarcie, zawiadamiając o złych wieściach przyniesionych przez kardynała Sanguinetti. Prócz tego, pomiędzy tymi dwoma kardynałami można odczuć było pewne niechętne współubieganie się. Narcyz słuchał, uśmiechając się, wreszcie sam opowiedział Piotrowi różne pokątnie istniejące intrygi, albowiem skryta nienawiść tych dwóch kardynałów roszczących sobie pretensye do objęcia tyary, była przyczyną zamieszek wśród stronników kościoła. Zachodziły nieprawdopodobnie zawiłe intrygi, kierowane niewidzialną dłonią. Wiedziano tylko, że kardynał Boccanera stał na czele stronnictwa niechcącego wchodzić w żadne ustępstwa i w żadne układy z nowożytnemi dążeniami społeczeństwa, z niewzruszoną niczem wiarą wyczekiwał on bożego zwiastowania woli i tryumfu Boga nad szatanem, przywrócenia władzy świeckiej papieżowi przez żałujące w skrusze Włochy, wyzwolenia Rzymu z Pod „tyranii“ królewskiej. Sanguinetti zaś marzył o skonfederowaniu się dawniejszych państw włoskich i oddaniu się pod opiekę i władzę papieża. Dwa te kierunki ścierały się ze sobą, lecz w tak mrocznej mgle rzeczy niepochwytnych a zarazem zawiłych, że należało przypuszczać, iż zużyją się w tej walce, jeżeli papież dziś panujący pożyje jeszcze lat kilka. Tak, prawdopodobnie ani Sanguinetti, ani Boccanera nie osiągną pożądanego przez siebie celu i żaden z nich nie będzie papieżem.
Naraz Piotr postawił pytanie, przerywając opowiadanie Narcyza:
— Czy znasz pan monsignora Nani?... Poznałem go wczoraj i rozmawiałem z nim o mojej książce... Ale otóż i on...
Rzeczywiście ukazała się we drzwiach postać monsignora Nani. Twarz miał różową, uśmiechniętą, zawsze jednakowo uprzejmą. Sutana, jedwabny fioletowy pas, wreszcie całe ubranie odznaczało się wyrafinowanym smakiem i zbytkiem. Nawet dla księdza Paparelli był słodki i miły, cierpliwie słuchając potoku uniżonych frazesów, któremi kodytaryusz upraszał go o chwilę cierpliwości, albowiem kardynał jest obecnie zajęty przyjmowaniem wprowadzonego przed chwilą gościa.
Odpowiadając na pytanie Piotra, Narcyz szepnął:
— Z monsignorem Nani trzeba być zawsze w jak najlepszej zgodzie...
Narcyz znał przeszłość monsignora i głosem zniżonym opowiedział ją Piotrowi. Urodził się w Wenecyi, ze szlacheckiej, zrujnowanej rodziny, której kilku członków odznaczyło się czynami bohaterskiemi w dziejach Rzeczypospolitej. Ukończywszy szkoły jezuitów, Nani przybył do Rzymu i wstąpił do Kolegium rzymskiego, także będącego w rękach jezuitów i słuchał wykładów filozofii i teologii. Wyświęcony na księdza w dwudziestym trzecim roku życia, pojechał przy boku nuncyusza do Bawaryi i jako jego sekretarz pozostał tam lat parę, następnie był przy nuncyaturze w Brukselli i w Paryżu. Podczas pięcioletniego pobytu w Paryżu miał sposobność do obeznania się z stosunkami francuzkiemi. Ten świetny początek karyery zdawał się zapowiadać jeszcze świetniejszą przyszłość dla Nani, z natury swej zręcznego dyplomaty, obdarzonego umysłem bystrym, wykształceniem rozległem, gdy niespodziewanie został zawezwany do Rzymu, gdzie mu prawie natychmiast powierzono posadę asesora przy trybunale inkwizycyjnym. Mówiono wtedy, że papież osobiście tak rozrządził, chcąc mieć zaufanego człowieka przy tym trybunale. Nani zaś był blizkim znajomym papieża, który utrzymywał, iż tego rodzaju zdolności lepiej się dadzą zużytkować w Rzymie, aniżeli na urzędach dyplomatycznych przy obcych dworach. Nani został mianowany prałatem, następnie kanonikiem przy bazylice św. Piotra, protonotaryuszem Stolicy apostolskiej i lada dzień mógł zostać kardynałem, w razie gdyby papież chciał zamianować asesorem kogo innego ze swoich ulubieńców.
— Monsignor Nani — mówił dalej Narcyz — jest człowiekiem wyższej inteligencyi, wybornie znającym stan i potrzeby współczesne we wszystkich krajach. Zachował przytem szczerość wierzeń, wielką pobożność, przywiązanie do rzeczy Kościoła, dla którego dobra gotów jest poświęcić się w każdej chwili. Podziwiam siłę jego przekonań a zarazem szerokość poglądów; jakże on jest różnym od francuzkich dygnitarzy Kościoła, którzy, zachowując całość wierzeń, stają się ciasnymi, surowymi teologami. Pod tym względem ogromna zachodzi różnica pomiędzy duchowieństwem francuzkiem i włoskiem. Zobaczysz, kochany księże Piotrze, jak trudno będziesz się oryentował w tej zmianie stosunków. Wyższe duchowieństwo włoskie, pozostawiając Boga na boku, w sanktuaryum, rządzi i panuje w jego imieniu, z tem przekonaniem, że organizacya katolicka społeczeństwa jest jedyną, doskonałą, wieczną, jako wprost od Boga nadaną ku szczęśliwości rodu ludzkiego. Po za tą formą rządzenia wszystko jest kłamstwem i społecznem, niebezpiecznym buntem. We Francyi bawimy się jeszcze w średniowieczne dyskusye i religijne zatargi nad takiem lub innem pojmowaniem Boga, we Włoszech zaś kwestye te nie istnieją, tu bowiem istnienie Boga jest ustanowione, niepodlegające wątpliwości, chociażby dlatego, że papież jest widomym jego przedstawicielem a duchowieństwo urzędnikami wprost z woli Boga zamianowanymi. Jako takich, jako wprost z nieba czerpiących swoją władzę nad ludźmi, nikt wyrugować nie jest w stanie, oni zaś całą siłą posiadanej energii i rozumu, podtrzymują opinię o swej nieodzowności, o swem posłannictwie dla dobra ludzi na ziemi. Są i chcą pozostać rządzącą władzą.
Po chwilowej przerwie, Narcyz znów powrócił do bliższego określenia monsignora Nani.
— Zna on całą Europę a od dziesięciu lat, mnóstwo najtajniejszych szczegółów organizacyi Kościoła przesunęło mu się przed oczami; piastuje on urząd wyjątkowy, pozwalający wiele czynić spostrzeżeń, czynny brać udział w rozlicznych sprawach najdrażliwszej lub najpoważniejszej natury. Zamieszkując w Rzymie, widzi on w dalszym ciągu działalność całej Europy i rozmawia z najwybitniejszymi jej ludźmi. Tak, on wszystko i wszystkich zna i trzyma w swej dłoni. Wyszukany w obejściu, dyskretny, uprzejmy, zadziwiającej skromności — gdyby nie była ona tylko ułudną i przybraną formą — zawsze uśmiechnięty, niewiadomo, czy nie żywi w swej głowie najwyższej ambicji... Któż wiedzieć może, czy nie zdąża on ku osiągnięciu tyary papiezkiej?...
Jeszcze jeden kandydat do tronu papiezkiego! — pomyślał Piotr, słuchając tego opowiadania z natężoną uwagą, albowiem postać monsignora Nani zainteresowała go swoją niezwykłością. Przeczuwał w nim innego człowieka pod zwodniczą maską urobionego uśmiechu. Opowiadanie Narcyza wzburzyło Piotra. Był strwożony nowością świata, wśród którego miał się teraz obracać. Niespodziewał się tego, jadąc do Rzymu a przybywszy tutaj z każdą chwilą czynił odkrycia, zmieniające pojęcia, jakie sobie wyrobił teoretycznie.
Monsignor Nani, spostrzegłszy ich rozmawiających we framudze okna, zbliżył się ku nim z wyciągniętą do uścisku dłonią i rzekł wesoło:
— Witam cię, księże Piotrze! Bardzo miło znów cię spotkać... Nie pytam, czy dobrze spałeś, bo w Rzymie zawsze się śpi dobrze... Jak się pan miewa, kochany panie Habert?... Nie widziałem pana od chwili, gdyśmy się spotkali przed tem arcydziełem Berniniego, przed tą jego świętą Teresą, którą tak gorąco pan podziwiasz... Ale jak widzę, panowie się znacie?... I spotkaliście się tutaj przypadkowo? Miłe, niezmiernie miłe są takie spotkania... Czy wiesz, księże Piotrze, że pan Habert rozkochany jest w piękności naszego Rzymu?... Jeżeli go o to poprosisz, to niezawodnie zechce ci pokazać wszystko, co jest najgodniejszego podziwu i uwagi.
Z wielką życzliwością rozpytał się Piotra o szczegóły wizyty złożonej kardynałowi. Słuchał z uwagą, potrząsając czasami głową, to znów powstrzymując zmianę swego uśmiechu. Surowe, stanowcze słowa kardynała bynajmniej go nie zdziwiły, zdaje się, że był najmocniej przekonany, że Piotr nie zyska zachęty ani pomocy z tej strony. Lecz posłyszawszy, sąd o książce wydany dzisiejszego ranka przez kardynała Sanguinetti, monsignor nagle się ożywił i rzekł z prostoduszną serdecznością:
— Cóż chcesz, moje drogie dziecko! Nie mogłem wcześniej zaradzić złemu!... Gdy doszła mnie wieść o niebezpieczeństwie grożącem twojej książce, natychmiast pobiegłem do jego Eminencyi kardynała Sanguinetti, mówiąc mu, że lepiej będzie tej sprawy nie poruszać, bo wywrze ona rezultat wręcz przeciwny zamiarom kongregacyi indeksu, posłuży bowiem jako najgłośniejsza reklama dla oskarżonego dzieła. Po cóż więc prześladować ową książkę?... Nie będzie to zgodne z celem. O jej autorze wiemy, że jest egzaltowany. Ma duszę ognistego entuzyasty gotowego do walki. Więc nie należy go drażnić, bo w czemże ta walka może być dla nas pożyteczną?... Będziemy tylko mieli zbuntowanego młodego księdza jednego więcej a książka, którą napisał, rozejdzie się po świecie w nieskończonej ilości egzemplarzy. Prosiłem, namawiałem, przedstawiałem, by dano pokój tej sprawie. I muszę wyznać, że kardynał Sanguinetti, jako człowiek światły i rozumny, przychylał się do mojego zdania. Widzę go jeszcze, jak podniósł w górę ramiona, wpadł w gniew, wołając, że poruszono tę kwestyę po za jego wiadomością i że dowiedział się o wszystkiem, gdy głupstwo już zostało faktem spełnionym. A teraz zapóźno złe odrobić... Powstrzymać rozpoczęty proces przeciwko książce jest rzeczą niemożliwą, albowiem kongregacya Indeksu, raz wszedłszy na tę drogę i postawiwszy pierwsze kroki, nie zawróci w tył, ani też nie da się powstrzymać. W danym zaś wypadku, donuncyacya książki pochodziła od ludzi wpływowych i oskarżała o ciężkie, niezmiernie ciężkie wykroczenia... Tak, słusznie powiedział kardynał Sanguinetti: głupstwo zostało spełnionem... Więc cóż mogłem uczynić?... Nic, stanowczo nic już nie było do zrobienia z tej strony, więc zacząłem myśleć...
Na chwilę się zatrzymał, albowiem poczuł zbyt natarczywo wpatrujące się w niego oczy Piotra, pragnącego zrozumieć. Pod siłą tego przenikliwego spojrzenia, twarz monsignora lekko spłonęła, nie zmieniwszy jednak dobrodusznego swego wyrazu, po chwili mówił znów ze zwykłą swobodą:
— Tak, zacząłem myśleć, w czem mógłbym ci być użytecznym, chociaż znaczenie moje jest niewielkie, lecz w każdym razie uczynię co tylko będzie można, by ci dopomódz do wybrnięcia z ciężkiego położenia, w jakiem się znajdziesz z powodu tej sprawy.
Powiew buntu rozniecił zapalczywość Piotra. Zaczął przypuszczać, że jest jakąś igraszką dla ludzi tutejszych. Dla czego przestał być sobą?... dla czego się starał przystosować do ich podziemnej dyplomacyi?... Dla czegóż nie miałby mówić śmiało i głośno o swoich przekonaniach, swojej wierze oderwanej od wszelkich osobistych korzyści i względów a gorejącej najczystszą miłością ludzkości! Pod wrażeniem tem zawołał:
— Nie odwołam tego, co napisałem! Nie zniszczę mojej książki, chociaż wszyscy to radzą. Uczynić tak byłoby to upodlić się i skłamać, bo ja niczego nie żałuję i nic nie odwołuję, z tego co napisałem. Ponieważ w książce mojej wypowiedziałem to, co uważam za prawdę, przeto nie mogę popełniać zbrodni, prawdę tę niszcząc... Nigdy, nigdy tego nie uczynię!...
Zapanowało milczenie. Przerwał je znów Piotr, oświadczając:
— To, co powiedziałem, powtórzę, klęcząc u stóp Ojca świętego. Ufam, niezłomnie ufam, że on mnie zrozumie i przychylnym się okaże.
Monsignor Nani, przybrawszy niedocieczony, zamknięty wyraz twarzy, z ciekawością przypatrywał się Piotrowi, jakby się dziwiąc sile i szczerości jego wzburzenia. Wreszcie, znów się uśmiechając i z pogodą oblicza, zaczął go uspokajać:
— Tak, zapewne... Chociaż posłuszeństwo i pokora dają niezmącony spokój duszy, jednak rozumiem... tak, rozumiem chwilową taką opieszałość poddania się... Również rozumiem, że chcesz rzecz całą przedstawić Ojcu świętemu... Sam zobaczysz, jak należy postąpić... tak... zobaczysz...
Zaczął się dopytywać, w jaki sposób Piotr zamierza starać się o audyencyę u papieża. Ubolewał, że Piotr nie wysłał w tym celu prośby datowanej z Paryża, był to bowiem najpewniejszy sposób pozyskania przychylnej odpowiedzi. Obecnie rzecz cała pójdzie o wiele trudnej. Watykan zawsze unika mięszania się w sprawy hałaśliwe, otóż jeżeli znaną tam będzie obecność Piotra w Rzymie, oraz sprawa, dla której przyjechał, audyencya zostanie w zawieszeniu i może nigdy nie przyjedzie do skutku.
Gdy monsignor dowiedział się, że Narcyz Habert zobowiązał się prosić swojego ambasadora, by wyrobił dla Piotra żądaną audyencyę i że w tym celu Piotr zapozna się z przedstawicielem Francyi, zaniepokoił się i rzekł poufnie.
— Nie, nie, to zupełnie zły plan działania. Nie róbcie tego, bo to rzecz niebezpieczna, nierozważna... Najpierw wprowadzić możecie ambasadora w niemiłe położenie, bo kwestye tego rodzaju są bardzo drażliwe... A jeżeli się tego podejmie, to jeszcze wielkie pytanie, czy zdoła rzecz pomyślnie przeprowadzić... osobiście bardzo o tem powątpiewam... a jeżeli moje przeczucie się ziści, to wszystko będzie stracone, skończone... już mowy nie będzie wtedy o możności wyrobienia audyencyi inną jaką drogą... bo Watykan nie zechce narażać się ambasadorowi, przychylając się do prośby, której spełnienia odmówił mu...
Piotr, silnie zaniepokojony, spojrzał na Narcyza a ten potrząsał głową w sposób znaczący. Był widocznie zachwiany, zakłopotany. Czując, że musi coś powiedzieć, szepnął:
— Tak, niezawsze nasz ambasador otrzymuje, czego żąda... nie tak dawno prosił o udzielenie audyencyi dla bardzo wybitnej osobistości przybyłej chwilowo do Rzymu, otóż wręcz mu odmówiono... wiem, że to sprawiło wielką przykrość ambasadorowi, również jak i nam wszystkim będącym przy jego boku... Wasza Wielebność ma najzupełniejszą słuszność... Trzeba naszego ambasadora zachować na później, gdy już wszystkie inne sposoby uzyskania audyencyi zostaną wyczerpane...
Widząc, jak przykre wrażenie sprawiły te słowa na Piotrze, pokładającym w nim nadzieję — dodał z przyjacielską życzliwością:
— Więc najpierw pójdziemy do mojego kuzyna w Watykanie...
Monsignor zdziwił się i zaniepokojony spytał:
— W Watykanie?... Pan masz krewnego w Watykanie?...
— Tak, jestem bratem ciotecznym monsignora Gamba del Zoppo.
— Prawda, zapomniałem, najmocniej przepraszam — uniewinniał się monsignor Nani. — Więc pan chcesz użyć wpływu swojego krewnego?... Tak, Gamba żyje w ciągłej styczności z Ojcem świętym... Zapewne, to myśl wcale nie najgorsza.. może się da coś zrobić... tak, może się coś zrobić...
Moosignor Nani powtórzył dwukrotnie ostatnie zdanie, chcąc sobie dać czas do namysłu i osądzić rzeczywistą wartość tego projektu, bez wygłaszania o nim swego zdania. Monsignior Gamba del Zoppo był znanym poczciwcem nie posiadającym najmniejszego znaczenia w Watykanie. Wszakże Ojciec święty lubił słuchać dziecinnie naiwnych jego opowiadań i chętnie spacerował po ogrodzie watykańskim, wsparłszy się na ramieniu schlebiającego mu monsignura. Podczas tego rodzaju przechadzek, Gamba del Zoppo wyłudził niemało łask drobiazgowych u papieża, krążyły o tem anegdotki legendarne, znane w całym Watykanie. Monsignor Gamba del Zoppo był niezmiernie bojaźliwy i ostrożny w swych prośbach, nie chcąc narażać swego stanowiska, które uważał za bardzo wpływowe, długo się namyślał i zbierał wiadomości, czy nie wyniknie dla niego zły rezultat z zamierzonego kroku.
Nani zamyślił się na chwilę a potem rzekł stanowczo:
— Wyborna myśl... tak rzeczywiście wyborna!... Gamba może uzyskać pozwolenie na audyencyę i uzyska na pewno, jeżeli zechce... Będę go widział za chwilę, i opowiem mu, o co idzie... wytłomaczę mu całą sprawę...
Monsignor, zwróciwszy się w stronę Piotra, zalecał mu jak największą oględność. W przystępie wielkiej szczerości, zwierzył mu, że przedewszystkiem należy się wystrzegać zasadzki ze strony ludzi otaczających papieża. Niestety bowiem, Ojciec święty tak nieograniczenie był dobry, tak ślepo ufający w dobroć innych, że niezawsze z należną trzeźwością sądu dobierał sobie swoich najzaufańszych. Ztąd powstawały liczne trudności, niewiadomo było do kogo można się było zwrócić, ani też czego się wystrzegać, by nie popaść w tysiączne matnie krzyżujących się intryg. Nani dał do zrozumienia, że przedewszystkiem Piotr powinien się powstrzymać od zwrócenia się wprost do Jego Eminencyi sekretarza dworu papiezkiego, albowiem Jego Eminencya pozbawiona jest woli przez stek ludzi uniemożliwiających najzacniejsze jego dążności. W miarę jak Nani mówił tonem powolnym, słodkim, z pobożnem namaszczeniem, Watykan przybierał pozory twierdzy strzeżonej przez złośliwe a zarazem zdradzieckie smoki. Do twierdzy tej potężnej, warownej, z trudnością otwierało się przejście a przed wkroczeniem w uchyloną furtę, należało skupić całą uwagę, by nie wpaść w zastawione na każdym kroku złowrogie sidła, chwytające śmiałka, który, nie umiejąc wyplątać się z zasadzki, bywał doszczętnie miażdżony.
Piotr słuchał i drętwiał z przerażenia, opanowany niepewnością.
— Ach, Boże mój! — zawołał prawie z rozpaczą — jakże ja sobie dam radę wśród tych trudności! Jakże mnie przerażają słowa Waszej Wielebności!
Nani, uśmiechnąwszy się życzliwie, rzekł dobrodusznie.
— Ja ciebie nie chcę przerażać, mój drogi synu!... Chcę cię jedynie ostrzedz i chcę, byś wiedział, że nie należy się śpieszyć... Tymczasem zaprzestań wszelkich starań... wierzaj mi, że tak trzeba dla dobra twojej sprawy... Nie należy się gorączkować... Nic ci tymczasowo nie grozi... ręczę ci... dopiero wczoraj wyznaczony został członek komisyi mający napisać sprawozdanie o twojej książce... Masz więc przynajmniej miesiąc czasu przed sobą... Przez te kilka tygodni żyj na stronie, trzymając się od wszystkich zdaleka, by zapomniano, że istniejesz na świecie. Zwiedzaj Rzym, podziwiaj jego piękności, tego na pewno nie pożałujesz a zarazem najlepiej popchniesz sprawę twojej książki.
Ująwszy rękę Piotra w swoje pulchne, delikatne, arystokratyczne dłonie — dodał z czułością:
— Chyba wierzysz w moje życzliwe usposobienie dla ciebie?... Wszystko co powiedziałem, ma swoją postawę i wypływa ze szczerej mojej przyjaźni... Wszak mógłbym ci się osobiście narzucić, by cię doprowadzić do stóp Ojca świętetego... lecz uważam, że byłoby to przedwcześnie... byłoby to z uszczerbkiem twojego dobra.. twojej sprawy... Później, gdy wszystkie usiłowania spełzną na niczem, ja sam ci wyrobię audyencyę u Ojca świętego. Przyrzekam ci to najsolenniej... Tymczasem dam ci jeszcze jedną przyjacielską radę: nie wspominaj, nie wymawiaj słów niepotrzebnych, szkodliwych jak: nowa religia. Nie dalej jak wczoraj sam słyszałem z ust twoich to nieszczęśliwe zestawienie wyrazów. Pamiętaj, moje dziecko, że nie może być żadnej nowej religii, jest bowiem jedna tylko religia, wieczyste mająca panowanie, to jest religia rzymska apostolska, katolicka. Radzę ci jeszcze, byś się nie powoływał na swoich przyjaciół i opiekunów francuskich. Nie myśl bowiem, by kardynał Bergerot mógł ci w czemkolwiek dopomódz w Rzymie. Jego niezrównana pobożność nie jest tutaj ani znaną ani też cenioną.. Powtarzam raz jeszcze, że mówię do ciebie z całą szczerością serca...
Monsignor, spostrzegłszy bladość i ból na twarzy Piotra, zachwianego w swych nadziejach, niewiedzącego jak rozpocząć zamierzoną kampanię, uśmiechnął się i rzekł ze słodyczą:
— Nie trać odwagi, mój synu, zobaczysz, że wszystko się ułoży jak najpomyślniej dla dobra Kościoła i dla własnej spokojności... A teraz żegnam was, moi drodzy panowie... nie mogę dłużej czekać na widzenie się z Jego Eminencyą...
Ksiądz Paparelli kręcił się za plecami monsignora przez cały czas jego rozmowy z dwoma młodymi francuzami, lubił on bowiem wszędzie nadstawiać swoje uszy. Spostrzegłszy, że monsignor nie chce dłużej czekać na swoją kolej, ksiądz począł zaklinać go, aby raczył jeszcze chwilkę być cierpliwym, bo tylko dwie osoby wpierw przybyłe ma do wprowadzenia do kardynała. Prałat grzecznie się wymówił, obiecując, że woli jutro tu wrócić, sprawa bowiem, o której miał mówić z Jego Eminencyą nie nagli go zbytecznie. Co rzekłszy i grzecznie się wszystkim skłoniwszy, wyszedł.
Narcyz Habert prawie równocześnie pożegnał się z Piotrem, powtarzając:
— Bądź dobrej myśli, kochany księże Piotrze. Jutro pójdę z wizytą do mojego krewnego w Watykanie a gdy tylko otrzymam od niego jakąkolwiek odpowiedź, natychmiast cię uwiadomię. A zatem niezadługo...
Uścisnąwszy rękę Piotra, znikł po za drzwiami sali tronowej, wprowadzony do kardynała przez księdza Paparelli. Było już po godzinie dwunastej w południe. Na przyjęcie u kardynała wyczekiwały już tylko dwie stare damy, tymczasem spokojnie drzemiące. Przy małym sekretarskim stole, don Vigilio pisał bezustannie, pokrywając olbrzymie arkusze żółtego papieru, wprawnem i drobnem swem pismem. Od czasu do czasu czarne pałające oczy unosił z nad papieru i obrzucał salę badawczem, podejrzliwem spojrzeniem, w ciągłej będąc obawie grożącego, nieznanego niebezpieczeństwa.
W sali zapanowała teraz głucha, głęboka cisza. Piotr pozostał jeszcze chwilę na temże samem miejscu koła okna. Jakże się czuł zaniepokojony i zbolały. Obdarzony czułą i łatwo entuzyazmującą się naturą, cierpiał teraz nad rozbiciem się części swoich marzeń. Wyjeżdżając z Paryża do Rzymu, wszystko mu się wydawało łatwem do naprawienia, prostem i naturalnem. Posądzony, oskarżony niesłusznie, jechał, by się osobiście obronić i uniewinnić, rzuciwszy się do stóp papieża, który go słuchał z ojcowską pobłażliwością. Czyż papież nie był uosobieniem religii, inteligencyą wszystko rozumiejącą, sprawiedliwością, ustanawiającą prawdę?... a przedewszystkiem nie był że on Ojcem, bożym posłannikiem niosącym spokój przebaczenia za wszelakie winy. Nie byłże on bożem narzędziem sprawiedliwości i miłosierdzia?... Dobroci pełnym ojcem wyciągającym ramiona nawet ku najgrzeszniejszym ze swoich dzieci?... Czyż drzwi jego domu nie powinny stać otworem by najubożsi, najnędzniejsi z jego synów mogli wejść i uskarżyć się na dolę swoją, wyjawić swe grzechy, przedstawić powody i znaleźć pocieszenie w nieskończonej dobroci ojca, ku któremu dążyli?... Tak myślał Piotr, jadąc ku wiecznemu miastu. Tymczasem od pierwszego dnia przybycia do Rzymu zastał wszystkie drzwi z trzaskiem zamykające się przed kołataniem jego, napotkał świat nowy i nieznany, wrogo usposobiony, pełen zasadzek, groźny przepaściami. Wszyscy nakazywali mu ostrożność, jakby zawisły nad nim spaść mające gromy! Widzieć papieża było rzeczą należącą do nieprawdopodobieństw, sprawą wymagającą mnóstwa starań i zabiegów, czynem zadziwiającym całe stronnictwo, uroszczeniem siejącem popłoch w całym Watykanie. Ach a te dawane rady! Te długie i przebiegle obmyślane plany! To rozwinięcie taktyki jak przez generałów wieść mających hufce do ataku i zwycięztwa, te coraz to inne gromadzone trudności, tysiączne drobne intrygi, potajemne knowania! Ach, wielki Boże! Jakże to wszystko jest inne od spodziewanego przez Piotra przyjęcia w Rzymie! Myślał, że jest oczekiwany w domu dobrego pasterza mającego drzwi zawsze uchylone dla wszystkich owieczek swoich, dla złych i dobrych a przedewszystkiem dla opieki potrzebujących.
Trwogę w sercu Piotra wzbudzało rodzące się przekonanie o nieprawości tych intryg przygotowanych tajemnie, w zdradliwem ukryciu. Oburzony był spotkanym brakiem czci dla kardynała Bergerot, którego tutaj uważano za rewolucyonistę, człowieka niebezpiecznego. Radzono mu, by się nie powoływał na tak kompromitującego opiekuna! Piotr przypomniał sobie, jak pogardliwie wydął usta kardynał Boccanera, mówiąc o swym koledze francuzkim. Monsignor Nani ostrzegał go, by nie wymawiał słów tak źle brzmiących jak: nowa religia a jednakże wiedział, iż oznaczać one mają powrót katolicyzmu do pierwotnej czystości wiary chrześciańskiej. Czyżby to była jedna ze zbrodni, o które go oskarżano przed kongregacyą Indeksu?... Ci denuncyujący a utajoni w cieniu, Piotr poczynał się domyślać, kim byli i trwoga ogarnęła go tem silniejsza. Czuł jak potężną jest szajka czyhająca na rozpoczęte przez niego apostolstwo, jak groźne rozmiary zaczyna przybierać sprawa oskarżonej książki. Piotr stał się teraz drażliwie podejrzliwym. Postanowił usunąć się na bok przez dni kilka, by zastanowić się w samotności, rozejrzeć po tutejszych duchownych, wrócić do równowagi po wstrząśnieniach doznanych nowością niespodziewanych wrażeń. Poprzysięgał sobie zarazem, że nie ustąpi, że w niczem, nikomu nie ustąpi, nic w książce swej nie zmieni, ani jednej stronicy, ani jednego wiersza, pozostawi ją taką jaką jest, by świadczyła o czystości jego zamiarów i wierzeń. Nawet zostawszy skazanym przez kongregacyę Indeksu nie podda się i nic w książce nie zmieni. Woli zrzucić sutanę, zerwać z Kościołem, stać się schizmatykiem apostołującym nową religię. Napisze wtedy drugą książkę pod tytułem: „Rzym rzeczywisty“ i wypowie wszystko co teraz zaczyna dopiero przypuszczać i widzieć a co wkrótce danem mu będzie poznać i zgłębić.
Don Vigilio przestał pisać i tak uporczywie wpatrzył się w Piotra, że ten zbliżył się ku niemu, chcąc się z nim pożegnać, sądził bowiem, że takie jest właściwe znaczenie spojrzenia sekretarza. Lecz don Vigilio, jakkolwiek był niezmiernie bojaźliwy i ostrożny, poczuł zaufanie do Piotra i ogarnęła go chęć zwierzenia się:
— Czy pan się domyślasz, że on przyszedł tylko z powodu pana?... Chciał się dowiedzieć o rezultacie wizyty u Jego Eminencyi.
— Naprawdę?... Pan naprawdę tak sądzisz?...
— To nie ulega wątpliwości... I jeżeli chcesz mi wierzyć, to uczyń to, czego on po tobie żąda, bo lepiej uczynić to niby dobrowolnie, aniżeli z musu... a tak będzie najniezawodniej... inaczej być nie może...
Nazwiska monsignora Nani żaden z nich nie wymówił, omyłki bowiem być nie mogło pod tym względem. Słowa wyrzeczone przez don Vigilio ostatecznie rozdrażniły Piotra. Owładnął nim bunt przeciwko narzucanej sobie woli. Zobaczą oni, jaki ja posłuszny! — pomyślał, odgrażając się im wszystkim.
By wyjść, znów przeszedł trzy poczekalne salony. Wydały mu się one bardziej jeszcze ponure, opuszczone i zamarłe. Ksiądz Paparelli pożegnał Piotra milczącem skinieniem głowy, w ostatniej zaś sali drzemiący pod ścianą lokaj zapewne go nawet nie dostrzegł. Pod baldachimem przysłaniającym górną część ołtarza, pająk snuł spokojniej swoją przędzę pomiędzy chwastami kapelusza kardynalskiego. Czyż nie lepiej byłoby zburzyć tę całą butwiejącą przeszłość, uprzątnąć to rumowisko w proch się rozpadające, by jasne promienie słońca ożywić mogły grunt na świeży zasiew przygotowany i nowym pragnący zakipieć życiem?...




IV.

Powstrzymany w swej chęci działania, Piotr postanowił zużyć czas swobodny na zwiedzanie Rzymu, lecz przedewszystkiem chciał złożyć wizytę, ku której serce go ciągnęło. Zaraz po wydaniu swej książki otrzymał z Rzymu list niezmiernie ciekawej i wzruszającej treści, od starego hrabiego Orlando Prada, jednego z bohaterów jedności i niepodległości Włoch. Orlando Prada nie znał autora książki, i zaraz po przeczytaniu jej napisał list do niego na czterech stronicach, wypowiadających płomienny okrzyk patryotycznego uznania dla przewodniej idei dzieła, skarżąc się zarazem, że autor pominął znaczenie Włoch. Rzym nowy, Rzym odrodzony, powinien być przedewszystkiem stolicą zjednoczonych i wyswobodzonych Włoch. Wynikła z tego powodu ożywiona korespondencya. Piotr nie ustępował, uważając Rzym za stolicę świata odrodzonego dzięki neo-katolicyzmowi, lecz pokochał tego starca pisującego listy tchnące przedewszystkiem gorącą miłością ojczyzny. Zawiadomił go więc o zamierzonej podróży do Rzymu i o wizycie, jak mu złoży. Obecnie zaś, przyjąwszy gościnne zaprosiny w pałacu Boccanera, Piotr czuł się skrępowany. Jakże pójdzie on z wizytą do ojca człowieka, który unieszczęśliwił Benedettę?... Należało ją o tem uprzedzić. Zwłaszcza że Orlando Prada zamieszkiwał wraz z synem. Świeżo zbudowany ich pałacyk wznosił się w najwyżej położonej części ulicy Dwudziestego września.
Piotr wiedział od wice-hrabiego Filiberta de la Choue, iż Benedetta czule się przywiązała do ojca swego męża. Kochała go jak córka, podziwiając go zarazem jako bohatera. Zaraz więc po śniadaniu, Piotr opowiedział Benedecie o zamierzonej przez siebie wizycie, pytając: czy nic nie będzie miała przeciwko temu.
— Nie tylko się temu nie sprzeciwiam — zawołała z żywością — lecz rada jestem, że pan poznasz naszego starego Orlando. Niechaj się pan nie dziwi, że go tak poufale nazwałam, lecz całe Włochy tak go zowią przez pieszczotę i głęboką wdzięczność. Jest on jednym z ukochanych bohaterów... Ja wychowałam się wśród osób, które go nienawidziły, uważano go za coś w rodzaju szatana. Lecz później, poznawszy go, pokochałam serdecznie... Jest to najlepszy, najłagodniejszy, najsprawiedliwszy człowiek na świecie!
Benedetta uśmiechała się słodko, lecz oczy jej zaszły łzami. Zapewne wspomniała na ów rok przebyty w domu męża, rok ciężkich prób i udręczeń, gdy jedyną jej opiekę i obronę stanowił stary Orlando Prada. Przy boku tego starca spędziła wiele chwil miłych i spokojnych. Zniżywszy głos, rzekła ze wzruszeniem:
— Proszę, powiedz mu pan odemnie, że zawsze go bardzo kocham i najserdeczniej wspominam i że zawsze tak będzie, jakiekolwiekby były dalsze moje losy.
Jadąc na ulicę Dwudziestego września, Piotr rozpamiętywał szczegóły życia starego bohatera. Dokonywane przez niego czyny w imię wiary, miłości ojczyzny, osobistego zrzeczenia się, miały w sobie coś heroicznego i nieprawdopodobnego w naszej epoce.
Orlando Prada pochodził ze szlacheckiej rodziny medyolańskiej. Od lat chłopięcych pałał nienawiścią względem najezdzców swej ojczyzny i mając lat piętnaście zaciągnął się do tajnego, patryotycznego stowarzyszenia, mającego te same cele co słynny niegdyś karbonaryzm. Nienawiść włochów dla austryaków przechodziła z pokolenia w pokolenie, podniecana rosnącą ilością nadużyć, krwawych wspomnień i tajnych spisków, które się zawiązywały w dzikich, odległych lasach, w okopconych dymem szałasach. Łącznością marzeń i usiłowań była myśl odbudowania wielkości Włoch, postawienia ich w rzędzie pierwszorzędnych mocarstw, zgodnie z tradycyą kraju pochodzącego od władców świata starożytnego. Ach, jakże ciążyło sercom patryotów poniżenie tej wiekopomnie sławnej ziemi ich praojców! Jakże okrutny był szereg wieków dla nieszczęsnej ich ojczyzny, podzielonej, prześladowanej przez panujących nad nią książąt, będących tyranami swych poddanych. Prócz tego ziemia ta ulegała bezustannym najazdom obcokrajowców i przez nich była, pożądaną i łupioną bezlitośnie. Wyrwać ją więc pragnęli z poniżenia, otoczyć chwałą dawniejszą, opromienić własnem męztwem i czcią majestatu wolności. Chcieli wypędzić wrogów, usunąć tyranów, rozbudzić samowiedzę ludu cierpiącego nędzę, żyjącego w niewoli. Marzyli o jedności Włoch o wyswobodzeniu Włoch — i to było jedynym celem życia całej inteligentniejszej młodzieży, gorejącej zapałem ugasić się niedającym żadną siłą prześladowania. Serce młodego Orlando przepełnione było temi uczuciami. Całą swą młodość spędził w świętem oburzeniu przeciwko uciskowi, wyczekując chwili, by oddać się cały sprawie odkupienia, walce za wolność, za ojczyznę. Zwyciężyć lub zginąć — było hasłem tego młodzika pragnącego dać swą krew i życie dla urzeczywistnienia swoich marzeń.
Pragnienia te długo nie znajdowały czynnego pola działalności. Zżymając się na ucisk, zagrzewając innych do nienawiści względem wrogów, Orlando Prada zamieszkiwał w Medyolanie w staroświeckiej siedzibie swego rodu. Mając lat dwadzieścia pięć, ożenił się a prawie równocześnie nadeszły wiadomości o rewolucji w Rzymie i ucieczce papieża Piusa IX. Opuścił natychmiast Medyolan, żonę, rodzinę i podążył do Rzymu, jakby wezwany głosem swego przeznaczenia. Nadszedł więc bój oczekiwany, walka o niepodległość! Jakże śpiesznie tam się wyrywał, nie przeczuwając, że w przyszłości tylokrotnie stawiać się będzie na podobne wołanie... Lecz zawsze biegł z równie młodzieńczą gotowością, nigdy niesyty walki dla dobra swej ziemi.
W Rzymie poznał się z Mazzinim i stał się gorącym zwolennikiem tego mistyka, marzącego o europejskich stanach zjednoczonych. Będąc zagorzałym propagatorem tej idei odnośnie do Włoch, przyjął dewizę stronników Mazzini’ego: „Dio e popolo“. Podczas tego pierwszego pobytu w Rzymie, brał udział we wszystkich manifestacyach, należał do słynnej procesyi odbytej po mieście przez tryumfujących patryotów. Jakże wielkie żywiono wtedy nadzieje! Żądano przewrotu formy rządu, pragnąc zarazem religijnego odnowienia. Wyczekiwano pojawienia się drugiego Chrystusa, któryby znów świat zbawił i odrodzone wskazał kierunki.
Naraz, ogólna uwaga zwróciła się na Garibaldiego. Postać to była już promienna sławą. Upatrywano w nim wodza, opowiadano o nim niezliczone legendy epicznego zakroju. Orlando Prada zaciągnął się pod jego sztandar i z marzyciela stał się żołnierzem, by walczyć za niepodległość i jedność włoskiej ziemi. Orlando pokochał swego wodza jak boga. Bił się przy jego boku jak bohater. Brał udział w zwycięztwie nad neapolitańczykami pod Rieti, towarzyszył mu w wycieczce do Wenecyi zagrożonej przez nieprzyjaciół, opuścił z nim południowe Włochy, gdy armia francuzka pod wodzą generała Oudinot weszła do Rzymu, przywracając Piusowi IX stolicę Państwa Kościelnego. Jakże szalonej odwagi czyny przepełniały tę wyprawę do Wenecyi. Tej Wenecyi będącej rzecząpospolitą, dzięki takiemu męczennikowi a zarazem bohaterowi jak Manin, który wyrwał miasto jęczące pod jarzmem austryackiem, by obdarzyć je swobodą i natchnąć najwznioślejszym patryotyzmem! Duchem tym owiana Wenecya przez całe miesiące dzielnie się broniła przed austryakami. Garibaldi przybył jej na pomoc z garstką wojowników a chcąc się przeprawić ku zagrożonemu miastu, wynajął trzynaście łodzi rybackich. Z tych osiem wpadło ręce nieprzyjaciela. Znów Garibaldi wraca na wybrzeże rzymskie, tam umiera mu żona Anita a pogrzebawszy ją, chroni się do Ameryki, gdzie już raz wyczekiwał wezwania ze stron ojczystych. Ach, jakże srogie wstrząśnienia przebywała ta ziemia włoska wydająca z siebie zastępy synów pragnących ją okupić krwią i życiem! Ileż w tych ludziach było woli i wiary! Niezmożeni niepowodzeniami, przycichali chwilowo, by podjąć znów świętą swoją sprawę i doprowadzić do celu, do ostatecznego tryumfu.
Po wyjeździe Garibaldiego do Ameryki, po pierwszych niepowodzeniach będących zarazem brzaskiem wschodzących nadziei, Orlando powrócił do Medyolanu. Przez całe dwa lata żyjąc w domu przy młodej swej żonie, wyczekiwał jutra, mającego go powołać na pole dalszego ciągu rozpoczętej walki. W tym właśnie okresie domowego wypoczynku, spotkała go wielka radość, urodził mu się syn, którego pragnął niezmiernie. Lecz radość tę zmąciła ciężka żałoba. Wkrótce po urodzeniu syna, któremu dano na imię Luigi, zmarła młoda jego matka. Orlando, prześladowany przez policyę, znękany nieszczęściami domowemi, sprzedał posiadaną w Medyolanie ojcowiznę i przeniósł się do Turynu, gdzie mieszkała ciotka jego żony. Jej opiece powierzył małego swego syna.
W Turynie, hrabia Cavour, wielki polityk a zarazem gorący patryota, pracował z całem oddaniem nad przygotowaniem Piemontu do przewodniej roli, jaką następnie odegrał w sprawie wyzwolenia i zjednoczenia ojczyzny włoskiej. W owej to epoce, król Wiktor-Emanuel, chętnie witał gromadzących się w Turynie patryotów, nadciągających z całej przestrzeni Włoch. Uprzejmym był nawet dla republikanów, dla zbiegów i prześladowanych za rewolucyjne spiski. Idea wyswobodzenia Włoch, pracowania w tym celu, pierwszorzędne, jedyne miała znaczenie w oczach króla patryoty, wychowanego w tych zasadach i podtrzymującego tradycye dzielnego domu Sabaudzkiego.
Orlando wiedział, jakiemu panu przyszedł służyć. Wiedział, że w Turynie marzono o zjednoczeniu Włoch pod rządami monarchii Piemonckiej. Lecz Orlando był przedewszystkiem patryotą a dopiero na drugim stawiał planie swe cele republikańskie. Przytem, obeznawszy się bliżej z masą naród składającą, przestał wierzyć w możność odbudowania Włoch w imię rzeczypospolitej i to rzeczypospolitej pod opieką papieża liberalnego, jak tego przez czas jakiś pragnął Mazzini. Po cóż obstawać przy chimerze mogącej zagubić kilka pokoleń, wobec możności urzeczywistnienia się celu?... Zrzekał się więc rzeczypospolitej a pragnął zjednoczenia ojczyzny, pragnął Rzymu jako stolicy.
Tym duchem będąc ożywiony, Orlando z szałem radości zaciągnął się do wojska w roku 1859 a serce mu rozsadzało pierś, gdy po zwycięztwie pod Magentą, wszedł do Medyolanu wraz z armią francuzką, darzącą Włochy wolnością. Wszak przed ośmiu laty uciekał z Medyolanu, jako prześladowany wygnaniec i zrozpaczony patryota! Po bitwie pod Solferino nastąpił traktat zawarty w Villafranca. Nie przyniósł on całości spodziewanych korzyści. Włosi z goryczą patrzeć musieli na pozostającą w niewoli Wenecyę. Do zjednoczenia przystąpiła Toskania, księztwo Parmy, Modeny i pozyskany na austryakach Medyolan z częścią Lombardyi. Więc jądro Piemontu zwiększyło się, przyszłość ojczyzny była zapewnioną, początek zjednoczenia był dokonany.
Zaraz w następnym roku Orlando znów wstępuje w szranki epopei. Garibaldi, powróciwszy z Ameryki, gdzie dokonywał cudów waleczności w urugwajskich pampasach i legendarną po sobie zostawił pamięć skutkiem swej przeprawy morskiej do Limy, stanął teraz na ziemi włoskiej i, uprzedzając działalność armii francuzkiej, zajął miasta Bergamo, Brescia, Come, rozgromiwszy część armii austryackiej pod dowództwem jednego z marszałków. Nagle wieść się rozchodzi, iż najniespodziewaniej Garibaldi ukazał się w Sycylii, gdzie wylądował w mieście Marsala i zgromadził tysiąc wyborowych żołnierzy. W tym słynnym „marsalskim“ tysiącu walecznych był i Orlando. Na czele tej garstki Garibaldi wszedł do Palermo po trzydniowym ataku. Orlando był wtedy adjutantem i zaufanym pomocnikiem wielkiego bohatera włoskiego. Pomógł mu do zorganizowania rządu w Sycylii a następnie przeprawił się z nim przez cieśninę, wziął udział w tryumfalnym pochodzie do Neapolu, zkąd przerażony król uciekł. To śmiałe zagarnięcie państwa Obojga Sycylii powodowało powtórzenie nieskończonej ilości cudownych opowiadań o nadludzkich przymiotach Garibaldiego. Mówiono, że żadną bronią nie może być raniony a czerwona koszula, w jaką zwykle był ubrany, chroni jego ciało lepiej niż najhartowniejszy pancerz, że błysk jego oręża wywołuje postrach i zmusza do ucieczki nieprzyjacielskie hufce, bo wódz ten jest potężny jak z nieba zesłany archanioł, zbrojny mieczem ognistym.
Piemontczycy, rozbiwszy generała Lamoricière’a pod Castelfidardo, opanowali Państwo Kościelne, poczem Garibaldi, zrzekłszy się władzy dyktatorskiej, podpisał dekret, przyłączający królestwo Obojga Sycylii do korony włoskiej. Orlando, jako nieodstępny towarzysz Garibaldiego, we wszystkich potyczkach brał czynny udział, należąc całą duszą do tych, którzy wołali: „Rzym albo śmierć“! Był także pod Aspromonte, widział koniec świetnie rozpoczętej kampanii, bolał nad ostatecznem rozbiciem dzielnej armii, do której należał, doczekał się smutnego dnia, gdy Garibaldi, ranny i pojmany, został odstawiony na samotną wyspę Caprerę, gdzie z naczelnego wodza stał się rolnikiem.
Podczas sześcioletniego oczekiwania, które potem nastąpiło, Orlando zamieszkiwał w Turynie, pozostał tam nawet po wyborze Florencyi na stolicę nowego państwa Włoskiego. Senat ogłosił królem Włoch zjednoczonych Wiktora Emanuela i rzeczywiście zjednoczenie państw włoskich było faktem dokonanym, brakowało jedynie Rzymu i Wenecyi. Epoka walk o niepodległość zdawała się być skończoną, era epopei zamkniętą. Nastąpił rok 1866. Włosi, korzystając z wojny austryacko-pruskiej, zajęli Wenecyę. Lecz wkrótce doznali niepowodzenia na lądzie i morzu. Orlando w nieszczęśliwej bitwie pod Custozzą otrzymał dwie rany, srożej wszakże cierpiało jego serce, bolejące nad tryumfem Austryi. Prawie równocześnie poniosła ona klęskę pod Sadową. Skutkiem tej przegranej Wenecya przywróconą została Włochom i w kilka miesięcy później Orlando towarzyszył królowi Wiktorowi-Emanuelowi w dniu tryumfalnego jego wejścia do dawnej stolicy dożów. Pozostawał już tylko Rzym dla uzupełnienia całości zjednoczenia. Lecz Rzym wolą Francyi pozostawał własnością papieża. Pomijając zobowiązania przyjęte względem Francyi przez króla, Garibaldi, idąc za popędem pragnień narodu włoskiego, zaślepiony patryotycznem uniesieniem, podstąpił pod Rzym na czele garstki zapaleńców. I w tej wyprawie Garibaldiego Orlando brał czynny udział. Lecz heroizm pułku wiedzionego przez Garibaldiego nie zdołał się oprzeć przemożnej sile żuawów papiezkich, wspartych korpusem francuzkim stojącym w Rzymie dla zabezpieczenia władzy papieża. Pod Mentoną Garibaldi został rozbity a Orlando ciężko ranny, prawie umierający, powrócił do Turynu. Doznane niepowodzenie goryczą przepełniało serca patryotów włoskich, zmuszonych do chwilowego zrzeczenia się podboju upragnionej stolicy.
Naraz, z szybkością gromu rozeszła się wiadomość o klęsce pod Sedanem. Pogrom, doznany przez Francyę, otwierał Włochom drogę do Rzymu. Żuawi papiezcy pod wodzą generała Kanzler, dekoracyjny tylko stawiwszy opór, ustąpili z pola bitwy. Orlando, jako żołnierz armii regularnej Wiktora-Emanuela, jeden z pierwszych wpadł do Rzymu przez wyszczerbione mury przy Porta Pia. Ach, jakże pamiętnym stał się dla niego ten dzień dwudziestego września! Dzień najżywszej jego radości, dzień upojenia i tryumfu, spełnienia marzeń, dotarcia do celu po tylu latach wyczekiwania, kosztem tylu cierpień i walk, dla którego poświęcił spokój, majątek, siły i krew własną!
Następnie przez lat dziesięć żył szczęśliwie w zdobytym odzyskanym Rzymie, nasycając się posiadaniem tego upragnionego miasta, pożądanego jak ubóstwiana kochanka. Orlando wszystkie swe nadzieje złożył w posiadaniu Rzymu, od niego spodziewając się odrodzenia ducha całego narodu. Rzym miał być łącznikiem miłości pełnym, ogniwem spajającem rozpadłe przez tak długo krainy włoskie, duchem ożywczym z letargu powstającego narodu!
Orlando, ten szczery republikanin, pobudziciel wyswobodzenia, zapalczywy żołnierz w tylu rewolucyach, uczynił zrzeczenie się i stanąwszy po stronie króla, przyjął ofiarowane miejsce w senacie. Wszak ubóstwiany jego wódz Garibaldi uznał za konieczne toż samo uczynić. Zasiadał w parlamencie i bywał częstym gościem w pałacu królewskim. Jeden tylko Mazzini nie odstąpił od swych zasad, gardząc jednością Włoch, jeżeli nie będą one skonfederowaną rzeczpospolitą.
Luigi, syn Orlanda, miał lat osiemnaście w epoce zajęcia Rzymu przez wojsko Wiktora-Emanuela. Orlando, zadawalniając się okruchami dawnego swego majątku, w zamian marzył o najświetniejszym losie dla syna, którego namiętnie ukochał. Czując, że epoka czasów bohaterskich jest już skończona, pragnął, by Luigi był wielkim politykiem, mężem stanu, człowiekiem pożytecznym dla młodego społeczeństwa włoskiego. Ojcowskie te marzenia były główną przyczyną, dla której Orlando zgodził się przyjąć krzesło w senacie, jako nagrodę za długoletnie wysługiwanie się narodowej sprawie. Zdawało mu się, że łatwiej mu będzie kierować przyszłością syna i pchnąć go na drogę użytecznej pracy społecznej. Wreszcie wszak nie był jeszcze zgrzybiałym starcem i mógł się na coś przydać w organizacyi kraju, tak jak przydał się w czasach podboju. Dostrzegłszy w swym synu niezwykłe zdolności i bystrość pojmowania najzawilszych spraw ekonomicznych, umieścił go w ministeryum finansów. Wybór ten uczynił może kierowany instynktem, odgadując, że walka toczy się teraz będzie na tem właśnie polu. Orlando żył znowu zapatrzony w swe marzenia, rojąc plany przyszłej wielkości Włoch, wielbiąc Rzym i z radością patrząc na szybki wzrost miasta, które w przeciągu kilku lat zdwoiło liczbę swych mieszkańców i rozrosło się nowemi dzielnicami. Orlando patrzał na Rzym oczyma kochanka. Podziwiał jego piękność, jego odrodzenie i już wielbił w nim przyszłą stolicę świata.
Wtem, niespodziewane dotknęło go nieszczęście. Schodząc ze schodów, poczuł ciężkość w nogach, które wymówiły mu posłuszeństwo i zmarły sparaliżowane. Wniesiono go napowrót na górę i już nigdy odtąd nie wyszedł ze swego mieszkania. Od tego dnia minęło lat czternaście. Orlando przebył je przykuty do swojego fotela, nieruchomo w nim siedząc, on, niestrudzony żołnierz, który w szybkich pochodach tyle razy przebiegł całe Włochy. Serce pękało z żalu, patrząc na to zniedołężnienie bohaterskiego wojaka. Pokój, w którym zamieszkiwał, był jakby jego więzieniem, lecz Orlando srożej jeszcze cierpiał wewnętrznym bólem, pochodzącym ze zwątpienia w najdroższe swe nadzieje. Lękać się on poczynał o przyszłość i to go napełniało coraz cięższym smutkiem, dochodzącym do melancholii. Gdy wraz z ubezwładnieniem nóg przycichła w nim gorączka działalności, Orlando pozyskał zadziwiającą trzeźwość myślenia i sądu. Całemi zaś dniami rozmyślając w przymusowej bezczynności, doszedł do wyników napełniających go trwogą i goryczą. Te Włochy, których wielkości tak żarliwie pożądał, te Włochy wreszcie zjednoczone i wolne, tryumfujące od lat dziesiątka, biegły teraz ku własnej swej zgubie, ku ohydnemu bankructwu. Ten Rzym upragniony, ta marzona stolica, to miasto niezrównanej chwały, nie dotrzymał pokładanych w nim nadziei, nie stał się ożywczym duchem narodu, nowożytną stolicą Włoch odrodzonych. Był jeszcze martwy, jeszcze spowity w swym grobie przeszłości. Tymczasowo Rzym był tylko ciężarem dla budzącego się do życia narodu włoskiego.
Orlando cierpiał także z powodu swojego syna. Rzucił się na Rzym jak na zdobycz sobie należną, nie pomnąc na przestrogi ojca, na jego błaganie. Luigi porzucił służbę w ministeryum finansów i spekulował, zakupując grunta, budując domy, wznosząc i odprzedając całe dzielnice. Orlando nie przestał kochać syna, lecz z niechęcią patrzał na jego spekulacyjne afery, chociaż Luigi wychodził z nich zawsze zwycięzko, gromadząc miliony tam, gdzie tylu traciło nietylko obliczone zyski, lecz osobiste swe majątki. Zrozpaczony, zniechęcony, Orlando przestał napominać syna, widząc całą tego bezskuteczność, lecz uparł się i nie chciał korzystać z jego bogactwa. W pałacyku przy ulicy Dwudziestego września, Orlando zamieszkiwał skromny pokój na najwyższem piętrze, obsługiwał go dawny jego żołnierz, przytem liczył się ściśle, by mu wystarczył skromny, jaki miał od swego kapitału.
Ulica Dwudziestego września wytkniętą została wzdłuż Monte Viminale i jest otwartą z jednego boku dla piękności roztaczającego się ztąd widoku. Piotr patrzał z ciekawością na nowo wzniesione jej pałace, czyniąc spostrzeżenie, iż zamiłowanie do ogromu pozostało w potomkach starożytnych rzymian. Dzień był dziś gorący a popołudniowe słońce purpurowo złociło szeroką, tryumfalną ulicę o wspaniałych fasadach. Dumnie wznoszące się mury pałaców świadczyły o roszczeniach nowego Rzymu, chcącego manifestować swą świeżo zdobytą władzę i prawa nowożywotnej stolicy. Zwłaszcza ogromny gmach ministeryum finansów zadziwił Piotra. Był to sześcian o murach potężnych, jakby nie przez ludzi, lecz cyklopów zbudowany. Kolumny, balkony, frontony, rzeźby — obiegały gmach cały, krzyżując się, nagromadzając, chaotyczne czyniąc wrażenie. W tem przeładowaniu ozdób było coś dziecinnego, jakieś szaleństwo chęci popisania się z nadmiarem bogactwa. Nieco wyżej jeszcze, prawie naprzeciwko, niedaleko villi Bonaparte, stał pałacyk hrabiego Prada.
Piotr wysiadł z dorożki, zapłacił woźnicy i stał przez chwilę nieco zakłopotany. Brama pałacyku była otwarta, więc wszedł, lecz nie znalazł ani odźwiernego, ani też nikogo mogącego mu wskazać drogę. Zdecydował się wejść na schody; były monumentalnych rozmiarów i chociaż znacznie mniejsze, lecz przypominały wspaniały obszar schodów pałacu Boccanera. Też same miały marmurowe poręcze, zimną nagość ścian, tylko tutaj stopnie były wybite dywanem a przy drzwiach zwieszały się czerwone portyery, jaskrawo się odcinając od białości stiuków. Przez uchylone drzwi, Piotr ujrzał kilka bogatych salonów o pięciometrowej wysokości i nowożytnem umeblowaniu. Przepełnione sprzętami odbijającemi się w olbrzymich lustrach o złoconych ramach, połyskiwały jedwabnemi, aksamitnemi obiciami i firankami. Piotr znów przystanął, próżno czekając, by któśkolwiek wyszedł na jego spotkanie. Dom był jakby pusty, czuć było iż nie rządzi tutaj kobieta. Już chciał wyjść i zadzwonić na dole, gdy wreszcie nadszedł domowy służący.
— Czy mogę się widzieć z hrabią Prada?
Służący popatrzył badawczo na tego księdza o cudzoziemskim wyglądzie a po chwili zapytał:
— Z którym?... Z ojcem czy z synem?...
— Z ojcem, z panem Orlando Prada.
— W takim razie proszę iść na trzecie piętro.
Już Piotr wchodził na schody, gdy raczył dodać objaśnienie:
— Na trzeciem piętrze, małe drzwi na prawo. Proszę mocno stukać, bo inaczej tam nie otworzą.
Rzeczywiście tak było, bo Piotr parę razy zastukał, nim drzwi się uchyliły i stanął w nich mały, chudy staruszek, dawny żołnierz hrabiego. Ujrzawszy Piotra, zaczął przepraszać, że nie zaraz otworzył, lecz nie mógł tego uczynić, bo był zajęty przewijaniem chorych nóg swojego pana. Co rzekłszy, natychmiast gościa zameldował. Piotr, przeszedłszy wązki, ciemny przedpokój, znalazł się w pokoju, stanowiącym całe mieszkanie hrabiego. Pokój był niewielki, wyklejony białym papierem w niebieskie kwiatki. Za parawanem stało żelazne łóżko, proste jak obozowe posłanie, w pobliżu okna fotel, na którym sparaliżowany stary wojak przepędzał teraz życie, obok fotela mały, czarny stolik założony książkami i dziennikami, pod jedną ze ścian, stały dwa słomą wyplatane krzesełka dla gości a kilka półek zbitych z desek, zastępowało szafę do książek. Lecz skromny, ubogi ten pokój, miał okno wielkie, jasne, bez firanek i wychodzące na wspaniale piękną panoramę Rzymu.
Piotr wpatrzył się ze wzruszeniem w postać starego Orlanda. Był to posiwiały lew, jeszcze wspaniały, silny i wielki. Gęste, srebrne włosy jeżyły mu się na potężnej głowie. Usta miał grube, nos wielki i jakby nieco spłaszczony, oczy czarne, wyraziste, błyszczące. Długa, biała broda kręciła się w zwoje jak na starożytnych posągach bogów. Wyraz tej twarzy świadczył o burzach, jakie huczeć musiały w życiu tego człowieka, lecz wszystkie one, czy to zmysłowej czy też intelektualnej natury, podporządkowane były namiętnemu patryotycznemu uczuciu, które go pchnęło ku czynom bohaterskiej odwagi i nieokiełznanej żądzy niepodległości. Wspaniale piękną była ta głowa bohatera złożonego niemocą. Dumnie osadzona na karku, spoglądała wyniośle. Orlando Prada siedział prosto w swoim fotelu, cały korpus jego ciała był silny i zdrowy a tylko nogi były martwe. Zniedołężniałe te nogi były owinięte i zakryte czarną, sukienną derką. Ręce i ramiona miał bardzo ruchliwe i giestami dopełniające żywość oczu i słowa.
Orlando, zwróciwszy się do służącego, rzekł łagodnie:
— Batista, możesz teraz wyjść... Wróć za jakie dwie godziny.
A spojrzawszy Piotrowi prosto w oczy, zawołał głosem czystym bardzo donośnym, zwłaszcza jak na siedemdziesięcioletniego starca:
— Wreszcie pana poznaję, kochany panie, i nadarza się sposobność pomówienia z tobą osobiście... Proszę, niechaj pan weźmie krzesło i siądzie blizko, naprzeciwko mojego fotela...
Spostrzegłszy, że Piotr mimowoli obejrzał się po skromnej komnatce, dodał wesoło:
— Niechaj pan wybaczy skromność mojej celi... Żyję tutaj jak mnich w klasztorze, albo jak stary żołnierz nawykły do obozowej prostoty... i niczego już pożądać niemogący... Mój syn nieprzestaje mnie namawiać, bym zamieszkał w którym z pokojów na dole, lecz po cóż mi ten przepych?... Nie lubię tego, słomiane meble są mi aż nadto dogodne, dla mnie, przywykłego sypiać na gołej ziemi... Tu, z mego okna, mam widok na Rzym i to mi wystarcza... Patrz pan... Rzym cały stoi przed mojem oknem... podchodzi ku mnie, bo ja ku niemu już iść nie mogę...
Ruchem ręki ukazywał okno, kryjąc w ten sposób zmięszanie, jakiego doznawał za każdym razem, gdy tłomaczył się przed nieznajomymi z ubóstwa swego otoczenia, nie chciał on, by zarzut z tego czyniono jego synowi, a także nie chciał wyłuszczać rzeczywistych przyczyn, pochodzących z prawości osobistej, niedozwalającej mu korzystać z bogactwa pozyskanego przez syna za pomocą spekulacyi.
— Ależ tu ślicznie; widok jest rzeczywiście wspaniały! — rzekł Piotr, chcąc mu zrobić przyjemność. — Jakże jestem szczęśliwy, że mogę pana widzieć, że mogę uścisnąć dłoń, która tyle dokonała dla dobra swego kraju!...
Orlando wzniósł ramiona, jakby chcąc zakryć minioną przeszłość.
— Dawne to dzieje, już wszystko to skończone.. i dla mnie pogrzebane!... Mówmy lepiej o panu... Pan jesteś młody... jesteś teraźniejszością... mówmy o twojej książce, która jest przyszłością... Ach, ta twoja książka! Ten twój „Nowy Rzym“! W jakąż ja zrazu wpadłem wściekłość, gdym to przeczytał:
Śmiał się teraz, mówiąc o swoim gniewie i wziąwszy książkę napisaną przez Piotra a znajdującą się właśnie tuż na stole, uderzył po okładce szeroką, silną ręką:
— Tak, pan nie możesz sobie wyobrazić, jak dalece byłem oburzony, jak protestowałem... Papież... i znów papież i zawsze papież!... „Nowy Rzym“ miał się odrodzić dla papieża i przez papieża!... Rzym miał tryumfować z łaski papieża, oddać się pod pieczę papieża i chwałą Rzymu, miała być chwała papieża!... A my... my włosi... kraj nasz... a miliony przez nas włożone, by Rzym postawić na stopie odpowiedniej, przynależnej stolicy wielkiego nowożytnego państwa?... Doprawdy, tylko francuz mógł napisać taką książkę i to francuz urodzony i wychowany w Paryżu... Może pan dotychczas o tem nie wiesz, że Rzym jest przedewszystkiem stolicą Włoch, rezydencyą rządzącego nami króla Humberta i że my, włosi, stanowimy liczny naród, pragnący mieć Rzym dla siebie, nasz Rzym ukochany, promienny wiekopomną chwałą, a teraz odrodzony dzięki usiłowaniom wspólnych sił naszych!
Orlando mówił z młodzieńczem uniesieniem i zapałem a Piotr, uśmiechnąwszy się, odrzekł:
— Wiem to wszystko! Pan mi to raczyłeś napisać i wytłomaczyć w swoich listach. Lecz to niewiele ma wspólnego z założeniem postawionem w mojej książce. Włochy są tylko pojedynczym krajem, cząstką ziemi tego dziedzictwa ludzkiej naszej rasy a ja pragnę braterstwa wszystkich narodów, zgody pomiędzy ludźmi, ogólnego i wspólnego ich szczęścia, odrodzenia ich wierzeń. Cóż mnie może obchodzić forma rządu! Niechaj będzie monarchia albo rzeczpospolita, byle cel został osiągnięty. Nie zależy mi na szczegółach pojęć i przekonań, o tem czem jest ojczyzna, czem jest niepodległość, bo chcę, aby był jeden tylko naród z całej ludzkości, złączony, naród wolny i żądny prawdy, sprawiedliwości.
Orlando, najbaczniejszą uwagę zwróciwszy na słowo rzeczpospolita, rzekł z cicha i z zamyśleniem:
— Rzeczpospolita! Jakże ja jej pragnąłem w latach młodzieńczych! Biłem się za tę ideę, spiskowałem wraz z Mazzinim, a był to człowiek święty, wierzący, lecz rozbił się o absolut! Nie można było uczynić inaczej, jak zrobiliśmy... trzeba było się zastosować do rzeczy możliwej w praktyce... i najzagorzalsi ustąpili i stanęli przy królu... Pytanie, czy z rzecząpospolitą bylibyśmy potężniejszymi... wreszcie forma republikańskiego rządu w niczem, prawie w niczem się nie różni od systemu parlamentarnego, który przyjęliśmy, uznając władzę króla... Porównaj pan naszą konstytucyę do francuzkiej... mała zachodzi różnica... Więc pocóż mieliśmy ryzykować wszystko, wzdragając się przyjęcia jedynej możliwej formy rządu w dzisiejszych Włoszech?... Chcąc uniknąć króla, bylibyśmy mogli kraj zgubić, wystawiając go na łup najskrajniejszego stronnictwa... na łup anarchistów... Ulękliśmy się podobnych następstw i zgodzili na to co dziś mamy... Wiem, że dość licznymi są stronnicy Włoch skonfederowanych, to jest autonomicznie rządzących się oddzielnych prowincyj, pod centralnym nadzorem władzy rezydującej w Rzymie. Przypuszczam, że Watykan sporoby skorzystał z podobnego obrotu rzeczy... Nie wiem o ile Watykan podtrzymuje te usiłowania, lecz wiem na pewno, że byłby rad gdyby to mogło się urzeczywistnić... Ale to marzenia... tylko marzenia!
Orlando mówił teraz swobodnie, prawie wesoło, z lekkiem ironicznem zacięciem:
— Czy też pan się domyślasz z jakiego powodu twoja książka bardzo mi się podobała? bo pomimo moich oburzeń i protestu, przeczytałem ją po raz drugi... Oto podobała mi się, bo jest ona jakby stworzona przez Mazziniego. Tak, czytając ją, przypomniałem sobie całą moją młodość... gdy gorącym będąc wielbicielem Mazziniego, wierzyłem w religię Chrystusa, w odrodzenie się świata za pomocą Ewangelii... Czy pan wiedziałeś o tem, że Mazzini na długie lata przed pańskiem urodzeniem się, marzył o odrodzeniu się katolickiego kościoła?... Usuwając dogmaty, chciał zachować stronę moralną katolickiej religii. W ten sposób widział on odrodzenie się Kościoła, Nowy Rzym, Rzym należący do ludu a zarazem odgrywający rolę stolicy wszystkich chrześciańskich Kościołów. Ukochał on Rzym, wieczyste miasto, rodzicielskie gniazdo narodów świata, wyznaczone na królowanie po nad nimi, odradzające się siłą pożądań swoich, skierowanych ku odnalezieniu formy zapewniającej szczęśliwość całej ludzkości. Nie jestże to rzeczą dziwną, iż teraźniejsze, najnowsze dążenia, ten rodzący się neo-katolicyzm, mający zapewnić wszelakie zadowolnienia ludziom spragnionym odrodzenia się starych wierzeń, nie jest czem innem, jak powrotem mistycznych, humanitarnych idei z roku 1848?... Tu i tam też same widzimy aspiracye, nieokreślone spirytualistyczne marzenia, chęć powrotu do samorządu gminy, chrześciańskie pojmowanie miłosierdzia... Niestety, widziałem już to wszystko! Wierzyłem w to niegdyś i w imię tego walczyłem... lecz wiem, do jakich błędnych manowców dotarliśmy w ten sposob! Jak ułudnemi są te wybujałe ku niebu nadzieje i pragnienia! Brałem udział w tych uniesieniach nad pięknem rzeczy nadprzyrodzonych i brać je za osnowę rzeczywistości uważam za zbyteczne... już one nigdy nie pozyskają mojej ufności...
Piotr byłby chciał przerwać mówiącemu, by dać swoje odpowiedzi, lecz Orlando zatrzymał go:
— Pozwól dokończyć... Chcę, byś wiedział jak nieodzownem stało się dla nas posiadanie Rzymu i ustanowienie w nim naczelnej władzy na kraj cały... Bez Rzymu, Włochy nie mogłyby być tem, czem są obecnie... Rzym był ostatecznym celem naszych pożądań... Rzym chcieliśmy zdobyć dla wywalczonej jedności włoskiej, bo Rzym dzięki niezrównanej swej przeszłości, posiada życiodajną siłę, rozbudza gorączkowy zapał pięknością swych dziejów, chwałą swą pociąga i na świat cały promienieje. Rzym w pośrodku naszego kraju wznoszący swe mury, jest sercem narodu... Rzym więc pozyskać, Rzym posiąść jako koronę walk naszych, było to zapewnić życie dokonanemu przez nas dziełu. Rzym zbudzić z długiego snu, w który legł od tylu wieków, było to wlać siłę i wiarę w lękliwsze umysły niepewnych o przyszłe losy świeżo złączonego i utworzonego włoskiego narodu. Ileż lat z drżeniem niecierpliwości wyczekiwaliśmy chwili zawładnięcia tem upragnionem miastem! Pożądałem Rzymu, jak nigdy niepożądałem żadnej kobiety! Krew mi się paliła z nadmiaru żądzy! Bałem się starości i śmierci, by mnie nie zaskoczyły przed upragnioną chwilą zdobyczy! A gdyśmy się stali szczęśliwcami Rzym dzierżącymi w naszych objęciach — ach, jakże szaloną była nasza radość i jak szalonemi stały się nasze pragnienia uświetnienia piękności naszej stolicy! Zniszczone, rozpadające się w gruzy miasto, chcieliśmy zaraz przekształcić na wzór wspaniałych miast świata... Rzym, nasz Rzym, nasza stolica, niechajże piękniejszą będzie od złączonej piękności Berlina, Paryża, Londynu... O Rzymie, ty jedyna miłości moja, jedyne ty pocieszenie moje! Patrzę na ciebie, chociaż martwym już jestem, lecz pozostały mi oczy, by wielbić niezrównane piękności twoje!
Orlando wyciągnął ramiona w kierunku okna i pałającym wzrokiem ogarniał panoramę Rzymu. Miasto ciągnęło się w nieskończoność, całe purpurowo ozłocone bogactwem skośnych, słonecznych promieni. Het daleko, Monte Gianicolo zamykało horyzont pasem zielonych drzew, jasnych przejrzystą zielonością szmaragdów, a na lewo, kopuła bazyliki św. Piotra, mieniła się lazurami szafiru, muskana światłem zbyt jaskrawem. Po nad rzeką słało się miasto o starych, zrudziałych, słońcem przepieczonych dachach. Rozmaitość tych szarawych tonów, słodką była dla oczów, a piękną wielorakością wspomnień złączonych z tym chaosem dachów, szczytów, wieżyc, kopuł i dzwonnic. Tuż poniżej okna ciągnęły się nowe dzielnice Rzymu, dzielnice wzniesione w przeciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu. Świeżość tych gmachów odzierała je z piękna. Były to kolosalnych wymiarów sześciany kredowej barwy, jeszcze niewsławione żadną legendą, niezharmonizowane w barwie przez czas i przez słońce. Rażącym był zwłaszcza, obszerny jak step, płaski dach ministeryum finansów. Siny, brzydki, narzucający się swym ogromem.
Orlando patrzał z lubością na miasto, wreszcie oczy jego padły na najbliższe plany i boleść skryta zmąciła wejrzenie starego wojaka i Rzymu kochanka. Zamilkł. Piotr odczuł chłód jaki powiał mu po sercu, a chcąc uszanować głębokość tajonego smutku, nie śmiał się odezwać. Po dłuższej chwili, Orlando rzekł:
— Najmocniej pana przepraszam, żeśmy odstąpili od właściwego tematu naszej rozmowy... Lecz prawdę powiedziawszy, zdaje mi się, że z korzyścią pomówimy o książce dopiero później, gdy pan dobrze poznasz Rzym i nieco się z nim zżyjesz... Zdaje mi się, żeś pan dopiero wczoraj przyjechał?... Więc staraj się poznać miasto, przypatruj mu się, rozpytuj o wszystko a zobaczysz, że najniezawodniej zmienisz dużo z przywiezionych z sobą teoretycznych poglądów... Jestem niezmiernie ciekawy twoich przyszłych wywodów... twoich wrażeń... zwłaszcza o Watykanie... Bo przecież głównie przyjechałeś z powodu Watykanu a raczej z powodu papieża... by obronić książkę przed napaściami kongregacyi Indeksu... Więc lepiej poczekajmy z naszą rozmową... Po cóż bowiem mamy dziś z sobą wieść dysputy, które z konieczności inny będą miały charakter, inną doniosłość, gdy poznajomisz się z Rzymem i z tutejszemi stosunkami... Zobaczysz, że to wiele w tobie zmieni... i zmieni radykalniej aniżeli wszystko co mógłbym ci powiedzieć, nawet krasomówczym będąc oratorem... A więc rzecz ułożona... wrócisz innym razem dla pomówienia o twojej książce... będzie wtedy łatwiej porozumieć się wzajemnie... i może będziemy mieli więcej wspólności w poglądach...
— I owszem... dziękuję za tak pochlebne zwrócenie uwagi na książkę przezemnie napisaną... Dziś przyszedłem, by szanownego pana poznać, powitać i wyrazić moją cześć dla jednego z najsłynniejszych bohaterów sprawy zjednoczenia Włoch...
Orlando, zadumany i wpatrzony w widok Rzymu, prawie nie słyszał słów Piotra. Niby nie chciał już mówić a jednak uniesiony skrycie trapiącemi go myślami, przyciszonym głosem począł jakby spowiedź:
— Tak, niezaprzeczenie, zbyt szybko chcieliśmy dobiedz do upragnionej mety. Lecz były też olbrzymie a nieodzowne wydatki na wytknięcie dróg, budowę linii kolei żelaznej, pogłębienie portów. Trzeba było zorganizować i uzbroić armię... i wyznaję, że w pierwszych czasach nie ganiłem tych wszystkich nakładanych na kraj ciężarów. Ale stopniowo zwiększający się budżet wydatków państwa przygniótł nas... zwłaszcza budżet wojny... tej wojny wciąż spodziewanej i odkładanej... tak, to kosztowne wyczekiwanie pod bronią zrujnowało nas... Byłem i jestem gorącym przyjacielem Francyi, lecz dlaczegoż nas tam nie chciano zrozumieć?... Dlaczego nie uwzględniono, że przymierze nasze z cesarstwem Niemieckiem było koniecznością... kwestyą życia... Ach a ten miliard wydany przez nas na odbudowanie Rzymu! To grzech nasz najcięższy, grzech spełniony w chwili szalonego entuzyazmu i dumy! Żyjąc na uboczu w mojej samotnej celi, wcześnie przeczułem przepaść, w jaką nas może wtrącić kryzys finansowy, straszliwy deficyt, grożący nam coraz natarczywiej. W porywach rozpaczy ostrzegałem mojego syna i wszystkich, którym warto było wypowiadać prawdę o niebezpieczeństwie naszego położenia. Lecz wołania moje były próżne! Nikt mnie nie słuchał. Z zaślepieniem spekulowali wszyscy, kupując, sprzedając, budując, podbijając ceny, bogacąc się, to znów rujnując na aggio, pędząc za rojonemi chimerami... Nam tego nie wolno... nas nie stać na takie wybryki... My nie mamy tej zamożnej, oszczędnej, pracowitej ludności wiejskiej, jaką szczycić się może Francya... Tam, każda finansowa katastrofa mija, ledwie że bliznę pozostawiając po sobie, dzięki zasobności składowej masy narodu... U nas... u nas lud jeszcze jest w uśpieniu... jeszcze się nie przyczynia do wytwarzania bogactwa, nie wyrastają z niego mężowie podporę ojczyzny stanowić mogący... lud nie zmięszał jeszcze krwi swojej z naszą, nie odnowił krzepnących w nas sił, starganych wiekami wysiłków... nasz lud jest nieświadomy, pogrążony w nędzy, ciemny i głodny... Tak, bieda jest u nas ogólna, przerażająca. Ludzie posiadający trochę mienia wolą mieszkać po miastach, skąpić sobie wszelkiego dobrobytu, byle nie wkładać pieniędzy w rolnictwo, które uważają u nas za stracone i niewarte podniesienia. Ziemia nasza uprawia się w tenże sam barbarzyński sposób, jak przed dwoma tysiącami lat. Przemysł nie wiele lepiej się nam wiedzie. Fabryki są nieliczne a nikt nie ma odwagi racyonalny nadać im ster, włożyć w nie kapitał, bez którego przemysłowy ruch istnieć nie jest w stanie... Ach, Rzym, ten Rzym przez nas ukochany, pożądany, zdobyty i stolicą państwa ustanowiony, jakimże on jest ciężarem! Ileż poświęceń nie przestajemy dla niego czynić a wszak on jest tylko ozdobą, wspaniałą dekoracją, symbolem chwały lat tysięcy! Tak, Rzym nic nam nie daje, prócz uciechy naszej narodowej dumy! Rzym zbyt długo był własnością papieży. Do szaleństwa ukochałem to miasto, więc nie żałuję że w niem jestem, że nasycam oczy jego widokiem... Lecz Rzym nas pożera, Rzym dusi nas tryumfalnym swym czarem i pięknością, Rzym wysysa z nas siłę żywotną, kosztując nas miliony, padamy pod ciężarem wymagań złota, jakiego od nas pożąda!... Patrz, patrz!
I przy ostatnich słowach, Orlando wskazał na złowrogo sine i olbrzymie dachy ministeryum finansów. Starzec patrzał na ten kolosalny gmach jak na potwora grożącego śmiercią i łzy bólu zabłysły mu w oczach. Twarz jego jeszcze wypiękniała głębokością tragizmu. Zawiedzione nadzieje, trwoga o przyszłość — malowały się na obliczu tego posiwiałego bohatera, dotkniętego teraz niemocą, przykutego do fotela w tej ubogiej celi, której surowa prostota była jakby protestem przeciwko nadmiarowi bogactwa widniejącego na pałacach całej tej nowej dzielnicy miasta. Więc taki był rezultat patryotycznych usiłowań całych pokoleń i jemu współczesnych towarzyszów! Okupiona ich krwią wolność, takie wydawała owoce! Orlando bolał za nich wszystkich i konał z rozpaczy, że nie może dać okupu ze swego życia i duszy, by kraj swój zbawić i pewniejszą przyszłość mu zapewnić.
— Ach, kiedyś, za lat dawnych — zawołał rozdzierającym z bólu głosem — oddawano ojczyźnie wszystko, serce i głowę, życie i całe jestestwo swoje, lecz było to dla wywalczenia niezależności, dla zjednoczenia rozpadłych ziem kraju! A dziś, gdy to stało się rzeczywistością, gdy ten cel święty został osiągnięty, jakąż siłą, jakiem słowem, jakimże czynem rozbudzićby można entuzyazm dla zreorganizowania finansów! To nie ideał! Ta rzecz sucha nie roznieci zapału! W tem leży przyczyna zła. Bohaterowie wymierają, bo pole ich działania skończone...
Zamilkł a po chwili, jakby przepraszając Piotra za swoje wyspowiadanie się przed nim, rzekł z uśmiechem:
— Wybacz mi, drogi panie, ale jestem niepoprawny i zawszebym mówił tylko o tem, co mnie tak boli... Spostrzegłem się, że zbyt długo zatrzymałem się nad tem wszystkiem. Nie mówmy już o tem. Więc gdy przyjdziesz do mnie po raz drugi, pomówimy o twojej książce... Tymczasem zapoznaj się z Rzymem...
Piotr chciał się pożegnać, lecz Orlando zatrzymał go i w zachowaniu swem tak był serdeczny, iż naprowadziło to Piotra na myśl, że chciał zagłuszyć złe wrażenie; jakie mogły wywrzeć słowa wyrażające rozpacz nad teraźniejszem położeniem kraju. Orlando zaklinał Piotra, by pozostał przez dłuższy czas w Rzymie, bo, sądząc go pobieżnie, mógł nabrać mylnego przekonania o włoskiej stolicy. Zapewniał o trwającej miłości Włoch dla Francyi i z pewnym niepokojem badał, jaki jest odwrotny tego stosunek w Paryżu. Piotr czuł, iż kładziono tutaj nacisk zmuszający go do wypowiadania francuzkich sympatyj, oraz chciano w nim rozbudzić miłość i uwielbienie dla Włoch i Rzymu. Nacisk w tym kierunku już wczorajszego wieczoru dał mu się uczuć w salonie donny Serafiny. Włochy, jak niepewna swych wdzięków kobieta, pożądały słyszeć pochwałę i zapewnienie o wzbudzanej miłości.
Gdy Orlando się dowiedział, że Piotr jest gościem przyjmowanym w Rzymie przez rodzinę Boccanera, chciał coś rzec, lecz właśnie w tej chwili zastukano do drzwi. Więc niezadowolniony, że ktoś przerywa rozmowę, zawołał z niechęcią:
— Proszę wejść!...
A zwróciwszy się w stronę Piotra, dodał:
— Niechaj pan zostanie, chcę jeszcze z panem pomówić.
Do pokoju weszła dama mogąca mieć lat przeszło czterdzieści, lecz jeszcze ładna, pulchna, z twarzą okrągłą, o rysach drobnych, jakby zatopionych w tłuszczu. Uśmiechała się z wdziękiem i dość wytwornie była ubrana w suknię koloru rezedowego. Włosy miała jasne, oczy zielone, otwarcie patrzące. Wrażenie sprawiała dodatnie i pociągała dobrym tonem swojego ułożenia.
— Ach, to ty, Stefanio! Cóż u ciebie słychać?... Pocałuj mnie na przywitanie...
— I owszem, drogi mój wuju. Przechodziłam tędy, więc wstąpiłam, by cię uściskać i dowiedzieć się o zdrowie...
Była to pani Sacco, siostrzenica Orlanda, córka jego siostry, która przeniosła się z Medyolanu do Neapolu, wyszedłszy zamąż za tamtejszego bankiera. Gdy Stefania dorosła, rodzice stracili majątek i skutkiem tego pozwolili jej wyjść za mąż za Sacco, młodego, biednego urzędnika w administracyi poczt państwa. Sacco chciał podnieść z upadku dom bankierski swego teścia. W tym celu wdał się w prowadzenie pieniężnych interesów bardzo zawiłych i podejrzanych. Wkrótce, obrotnością swą sprawił, że został wybrany posłem do Izby deputowanych. Państwo Sacco zamieszkiwali odtąd w Rzymie, prowadząc dom otwarty, Sacco bowiem, chcąc dojść do wybitnego stanowiska, żądał, by żona dopomagała mu w tem wrodzoną swą uprzejmością i licznemi stosunkami towarzyskiemi. Pani Sacco wybornie się nadawała do roli wyznaczonej jej przez męża. Była przytem bardzo dobrą i oszczędną gospodynią, roztropną kobietą, ostrożną za siebie i za niego. Wszystkie te przymioty odziedziczyła po matce, przedstawiającej typ północnej włoszki. Sacco zaś przeciwnie, był typem włoskiego południowca. Skłonny do uniesień, niedbały i nadmiernie chciwy wszelkiej korzystnej zdobyczy.
Orlando pogardzał mężem swojej siostrzenicy, lecz ją lubił, odnajdując w niej przymioty swojej rodziny. Zaraz po przywitaniu, zaczął mówić o pogłoskach zawartych w dzisiejszych dziennikach a dotyczących deputowanego Sacco. Posądzał bowiem, że Stefania została przysłana przez swego męża, ciekawego wiedzieć jego zdanie.
— Więc twój mąż ma zostać ministrem?
Stefania, siadłszy na krześle, spojrzała na dzienniki leżące dokoła wuja.
— O nie mamy jeszcze żadnej pewności, dzienniki zbyt szybko załatwiają różne sprawy. Mój mąż został tylko zawezwany przez prezesa gabinetu ministrów i rozmawiał z nim w tej kwestyi. Wacha się, bo nie wie czy podoła zadaniu... Z pewnościąby się nie wachał, gdyby mu ofiarowano posadę ministra finansów, lecz ministeryum rolnictwa bynajmniej mu się nie uśmiecha... Wreszcie na jego decyzyę ty, mój wuju, zechcesz wpłynąć... On pragnie, byś wypowiedział swoje zdanie... Co o tem sądzisz, drogi wuju?...
Machnąwszy ręką, Orlando rzekł szorstko:
— Dajmy temu pokój... ja się do tego nie mięszam!
Wybór Sacco na deputowanego już niegdyś oburzył starego Orlando, teraz zaś oburzenie jego jeszcze się wzmogło. Jakto! Więc tacy podejrzani spekulanci jak Sacco mają rządzić narodem?... Myślą wspomniał o synu. Prawda że Luigi martwił go bardzo, lecz o ileż był zdolniejszym i godniejszym ministeryalnej posady! A jednak niczem jeszcze nie był w znaczeniu przywódcy narodu, podczas gdy ten awanturnik Sacco, ten wyuzdany i wiecznie zgłodniały chciwiec, wcisnął się do Izby a teraz sięga po tekę ministra! Przed oczyma Orlanda przesunęła się postać tego Sacco, tego małego, czarniawego człowieczka o wystających policzkach, wielkich, okrągłych, wyłupiastych oczach, brodzie wystającej, rękach wymachujących. Gadatliwy, ruchliwy, głos miał tylko za sobą, głos piękny, donośny i giętki, łagodny i pieszczotliwy na zawołanie. Z powodu tego głosu był jeszcze niebezpieczniejszy, umiał nim zyskiwać zwolenników, przekonywać chwiejnych i kierować tłumem.
— Jeżeli chcesz koniecznie, bym dał ci moją radę, to wiedz, że wolałbym, aby twój mąż znów objął dawną swoją posadę w zarządzie poczt. Był to urząd skromny i może tam byłby mógł oddać jakiekolwiek usługi...
Orlando spochmurniał, oburzony myślą, że taki człowiek, jak Sacco, może zająć w Rzymie stanowisko tak wybitne. Ten Sacco, ten opryszek Rzym rabujący, Rzym ukochane i pełne chwały miasto, którego posiadanie było marzeniem tylu najszlachetniejszych ludzi! Który tyle wysiłków i krwi kosztował! Otóż teraz panem i zdobywcą tego Rzymu jest Sacco! Kradnie go prawym posiadaczom, rabuje go dla nasycenia najnędzniejszych swych instynktów, dla wyniesienia się własnego i zadowolnienia swej chęci rządzenia! Wszak ten człowiek o słodkim głosie, jest zdolnym do każdego bezeceństwa! Ach ten Rzym! Wszak zaraz po wyrwaniu go z rąk papieża, po ustaleniu królewskiej władzy, rzucił się na miasto rój niecnych oprawców żądnych osobistych zdobyczy. Północne Włochy poniosły ofiary i stworzyły ojczyznę a południowe Włochy rzuciły się na nią, szarpiąc ją i rozrywając, żrąc jej ciało, pijąc jej krew. Gniew i oburzenie Orlanda zwłaszcza w tej niesprawiedliwości dopatrywały się zbrodni. Był to przejawiający się w nim antagonizm północy i południa. Północni włosi, pracowici, oszczędni, zdolni politycy, uczeni, roznamiętniali się do szlachetnych, wielkich idei, szli zgodnie z postępem czasu. Południowcy zaś byli leniwi, ciemni, żyjący z dnia na dzień, lekkomyślni i dziecinni w czynach, żądni dogadzania swym namiętnościom, wygadani i upajający się czczością donośnych frazesów.
Stefania popatrzała na Piotra stojącego przy oknie, uśmiechnęła się swobodnie do wuja i rzekła z przymileniem:
— Niby to się gniewasz, drogi wuju, lecz ja wiem, że pomimo to kochasz nas serdecznie... przecież niejednokrotnie miałam tego dowody... nieraz dawałeś mi różne rady i zawsze dobrze mi było gdy ci byłam posłuszną... Chociażby z powodu Attilio...
Tu Stefania zaczęła mówić o swoim synu, poruczniku, i jego wielkiej miłości dla Celii Buongiovanni, co od jakiegoś czasu stanowiło znaczną część wątku rozmów w salonach watykańskiego i kwirynalskiego stronnictwa.
— Attilio, to co innego! — zawołał Orlando. — Tego chłopca lubię, to moja krew! Attilio przypomina mi własną moją młodość. Tak, twój syn jest zupełnie do mnie podobny... jak byłem w jego wieku, byłem równie śmiały, piękny i zapalczywy!... Jak widzisz, nie szczędzę sobie słodkich słówek... Lecz żart na stronę, Attilio jest dzielnym chłopakiem, kocham go i chciałbym, aby cała nasza młodzież była do niego podobna.. Tak, miałbym wtedy mniej czarne przeczucia o naszej przyszłości... Więc cóż... jakże stoją jego miłosne sprawy?...
— Przyczyniają nam mnóstwa kłopotów! Ile razy mówię ci o tem, drogi wuju, to ruszasz ramionami, oświadczając, że rodzice nie powinni się mięszać w sprawy miłosne swoich dzieci... że zakochani sami potrafią sobą rozrządzić... A jednak czyż my możemy obojętnie patrzeć na tę miłość naszego syna?... Ludzie gotowi nas posądzić, że go popychamy w tym kierunku... że chcemy, aby wykradł księżniczkę Buongiovanni, dla ożenienia się z nią, bo jest bogata i utytułowana...
Orlando głośno i szczerze się roześmiał.
— Podziwiam delikatną drażliwość waszego sumienia! To zapewne twój mąż cię nauczył, byś mi przedstawiła tę rzecz z tej strony?... Sacco pragnie, by uwierzono w jego nieskazitelność chociażby w tym wypadku... Otóż powiadam ci, że gdybym miał takiego syna jak twój, to pozwoliłbym mu się żenić z kimby chciał i kiedyby chciał... Co zaś do rodziny Buongiovanni, to chociaż mają książęcy tytuł i milionową fortunę, nie widzę dla czego ci państwo nie mieliby się cieszyć z takiego zięcia jak Attilio?... Jest dobry, dzielny, szczerze zakochany w ich córce, piękny, więc pragnąć powinni tego związku, który zaszczyt im przynieść może...
Twarz Stefanii wypogodziła się, czuła się szczęśliwą. Zdawało się, że przyszła do wuja, by usłyszeć te słowa.
— Powtórzę to mojemu mężowi... bo chociaż jesteś, mój wuju, niesprawiedliwie surowy dla niego, on ciebie wielbi i zdanie twoje szczerze poważa. Co do owego ministeryum... jeszcze nic nie wiemy... mąż mój postąpi stosownie do okoliczności... Gdy będzie coś nowego, przybiegnę uwiadomić cię, drogi wuju...
Wstała i, serdecznie ucałowawszy Orlanda, zaczęła się żegnać, szczebiocząc że ślicznie wygląda, że jeszcze jest piękny i że się wcale nie dziwi pewnej damie, kochającej się w nim oddawma... Orlando się uśmiechał, dopytując się kto jest ową damą a Stefania, odkłoniwszy się na ukłon Piotra, wyszła z pokoju zadowolniona, przybrawszy znów swój wyraz pogodny i roztropny.
Po jej wyjściu Orlando milczał czas jakiś, spoglądając na drzwi, za któremi znikła a smutek jaki się malował na jego obliczu, świadczył, że znów się zamyślił o świetnej, bohaterskiej przeszłości i porównywał ją z dzisiejszym stanem umysłów, żądnych nie tyle chwały, ile materyalnych korzyści. Wtem, przypomniawszy sobie o Piotrze, szybko się obrócił w jego stronę, mówiąc:
— Więc zamieszkujesz w pałacu Boccanera?... Ach, ileż bólu przypomina mi to nazwisko!...
Piotr powtórzył mu rozmowę mianą z Benedettą, przytaczając wypowiedziane przez nią zdanie o przywiązaniu, jakie zachowała dla starego Orlando. Słysząc to, starzec się rozrzewnił, zwłaszcza nad zapewnieniem Benedetty, że nigdy nie zapomni jego wielkiej dobroci i wdzięczną mu pozostanie na zawsze, jakikolwiek obrót wezmą sprawy ich dzielące.
Drżącym od wzruszenia głosem, rzekł:
— Ona szlachetną ma duszę i dobrą jest... Lecz jakże mnie to wszystko boli... jaka szkoda, że ona nie kocha mojego syna... może Luigi był nieco popędliwy... Mówię ci o tem tak otwarcie, bo wszyscy w Rzymie znają szczegóły domowego pożycia mojego syna... ach, jakie to bolesne, niemiłe...
Orlando opowiadał wspomnienia dotyczące małżeństwa swego syna z Benedettą. Cieszył się tem niegdyś. Radością go przejmowała myśl, że Benedetta będzie przybraną jego córką i że pięknością oraz dobrocią swoją, osłodzi mu ostatnie dni życia. Orlando był namiętnym wielbicielem kobiecej piękności i gdyby miłość ojczyzny nie była zagarnęła całego jego jestestwa, byłby życie spędził na modleniu się do niewieściego wdzięku i piękna. Benedetta rzeczywiście pokochała ojca swego męża i co chwila przybiegała na górę do jego celi, napełniając ją swą młodością i czarem przedziwnej swej urody. Orlando promieniał i młodniał, ogrzany czułością jej głosu, jej widoku, jej tkliwych pieszczot i dbałości. Lecz szczęście to przeszył grom niesnasek pomiędzy małżonkami. Serce Orlanda krwawiło się z bólu, nie znajdując sposobu pogodzenia ich, nie mógł bowiem ganić swego syna, pragnącego być mężem kobiety, którą poślubił. W pierwszych czasach po pamiętnej nocy ślubnej, będącej dramatem dla obojga małżonków, Orlando przypuszczał, że zdoła pozyskać Benedettę dla syna, że zdoła ją namówić, by nie odpychała rozkochanego Luigi. Lecz Benedetta otworzyła przed nim swe serce i opowiedziała o swej stałej i dawnej miłości dla swego kuzyna Dario Boccanera, mówiąc, że ślubowała jemu pozostać wierną i tylko jemu mogłaby się oddać. Orlando zrozumiał, że wszelkie usiłowania pozostaną próżne... Przez cały rok pobytu Benedetty w pałacu Prada, Orlando żył myślą w dolnych, zbytkownie urządzonych pokojach, gdzie zamiast cichego, domowego szczęścia, trwał bolesny dramat i burzliwe utarczki. Ileż razy byłby pragnął tam iść i uśmierzyć niezgodę! Zdawało mu się chwilami, że dolatują go gniewne głosy, tych których tak gorąco kochał, nic wszakże nie mogąc uczynić dla ich szczęścia. Syn milczał przed ojcem i wiedzieć coś mógł Orlando tylko od Benedetty, gdy rozdrażniona i zrozpaczona, tuliła swój smutek na piersi dobrego starca. Tak więc to małżeństwo mające symbolizować przymierze pomiędzy starym a nowym Rzymem zamiast radości, wniosło rozpacz, bo spełnionem było tylko pozornie. Orlando upatrywał w tem szersze znaczenie, bolejąc nad niespełnionem małżeństwem syna, jak nad niespełnionemi swemi nadziejami. Wszak życie swe spędził marząc o Rzymie, o posiadaniu tego najpiękniejszego miasta, o złączeniu go z Włochami i uczynieniu zeń stolicy. Dziś marzenia te pozornie spełnione, bólem mu były i rozpaczą, bo Rzym nie był życiodawczem sercem narodu!
Przykry stosunek pomiędzy Luigim i Benedettą, przedłużając się, rozgoryczał ich wszystkich troje. Orlando zaczął utrwalać się w przekonaniu, że tylko rozwód może położyć temu koniec.
— Ach, ileż ja wtedy przecierpiałem — mówił ze smutkiem. — Ileż ja godzin spędziłem nad rozmyślaniem o tym dziwnym antagonizmie serca i rozumu! O tej fatalności, która sprawia, że człowiek nawet najszlachetniejszemi obdarzony przymiotami, może zakłócić szczęście drugiego, nie mniej zacnego od siebie!
Drzwi się znów otworzyły i bez zastukania wszedł do pokoju hrabia Prada. Powitawszy skinieniem głowy Piotra, który powstał na powitanie, Prada ujął czule ręce swego ojca, chcąc się przekonać, czy nie są zbyt gorące, lub zbyt chłodne.
— W tej chwili przyjechałem z Frascati... musiałem tam nocować, bo mam wiele kłopotów z temi domami, które musiałem przestać budować... Mówiono mi na dole, żeś źle spał dzisiejszej nocy... cóż ci było, mój ojcze?...
— Nic... naprawdę nic...
— O ja, wiem że mi nie powiesz... Ale dla czego ty upierasz się, ojcze, i nie chcesz wygodniej urządzić sobie życia?... Doprawdy miałbyś prawo dogadzania sobie na starość... Ty, coś sobie wszystkiego zawsze odmawiał... Ach, mój ojcze, jakże byłbym szczęśliwy, gdybyś chciał się ztąd przenieść i obrać sobie który z dolnych pokojów!...
— Nie... nie... ja wiem, że ty mnie kochasz, wiem że chciałbyś rozpieszczać starego ojca... Ale mnie tutaj jest dobrze... pozwól, abym tutaj pozostał... wiesz, że nie lubię gdy się kto sprzeciwia moim zachciankom...
Piotr ze wzruszeniem patrzył na ojca i syna, którzy z nieograniczoną czułością przemawiali do siebie serdecznie, tkliwie, chociaż tyle rzeczy ich różniło, takie przepaście pojęć ich dzieliły.
Piotr na nich patrzył i porównywał ich pomiędzy sobą. Hrabia Prada był krępy i barczystszy od ojca, lecz twarz miał zupełnie do niego podobną, równie energiczną, wymowną, czuprynę czarną, rozwiewającą się, cerę jasną i bujne wąsy. Oczy jego patrzały z równą jak u ojca szczerością, lecz chwilami miały dzikie przebłyski. Usta miał inne, żarłoczne, łakome, namiętne, zęby jak u wilka, zawsze gotowe rozszarpać napotkaną zdobycz. Gdy kto ze znających go osób chwalił jego oczy, zaraz znajdował się ktoś drugi z inną o nim uwagą: „Nie przeczę, lecz nie lubię ust tego rodzaju“. Ręce i nogi miał wielkie, szerokie, a pomimo to kształtne.
Piotr takim a nie innym wyobrażał sobie hrabiego Prada. Był to syn korzystający z podboju uczynionego bohaterskim orężem ojca. Syn zwyrodniały, u którego cnoty ojca przekształciły się w wady. Bohaterska energia i bezinteresowność stały się namiętnością użycia, rycerskość — chciwością. Wraz z szałem patryotycznych uniesień, walk w imię najwznioślejszych idei — pierzchły i minęły oderwane uczucia. Synowie rozsiedli się wśród nagromadzonych zdobyczy, łakomie je rozchwytując, pożerając i każdy swej części broniąc. Orlando czuł i widział że tak było, lecz cóż mógł uczynić?... W jaki sposób zapobiedz, będąc już tylko zbolałym, sparaliżowanym starcem?
Orlando przedstawił Piotra synowi.
— Ksiądz Piotr Fromont, o którym ci nieraz mówiłem, autor książki, którą z mej namowy przeczytałeś.
Prada, zacząwszy mówić z wielką życzliwością o książce, zwrócił rozmowę na rozpoczęte w Rzymie roboty, mające go uczynić podobnym do innych wielkich stolic. Chwalił Paryż przekształcony, upiększony za czasów drugiego cesarstwa, unosił się nad zmianami zaszłemi na korzyść stolicy niemieckiej, mogącej sobie pozwolić na wydatki po szczęśliwie zakończonej wojnie 1870 roku. Rzym musi pójść śladem tych dwóch stolic, musi przybrać charakter współczesny, inaczej bowiem zginie, runie znów w gruzy. Tak, Rzym niechaj będzie rodzajem zapylonego muzeum starożytności, albo też odrodzonem, ludnem i handlowem miastem.
Piotr słuchał go z zajęciem, uniesiony wymową, logicznością dowodzeń, ogniem przekonań. Prada złożył dowody niezwykłego sprytu i zręczności w sprawie rozparcelowania gruntów po wyciętym parku willi Montefiori. Zarobił miliony, wcześnie przewidując czas sprzedaży, uchwyciwszy najkorzystniejszą dla siebie chwilę szalonego agio, do jakiego skłonność wiedzie włochów ku bezustannym finansowym katastrofom.
Na twarzy hrabiego Prada znać było przedwczesne znurzenie. Usta miał obwisłe, zmarszczki okrążały mu oczy, wyglądał jak człowiek wyczerpany walką, zniechęcony do niej przesytem a także obawą, by ostateczny jej wynik nie przyniósł porażki. Wszak tyle zdarza się wypadków, że najsilniej ugruntowane fortuny padają, pochłonięte zdradliwem zachwianiem się w posadach. Mówiono, że Prada przebywał ciężkie próby pod tym względem. Nigdy niczego nie można być pewnym, a pieniężne obroty niezawsze dają się ściśle obliczyć i przewidzieć, zwłaszcza w kraju zagrożonym kryzysem ekonomicznym.
Prada, ten potomek rasy północnej, marniał fizycznie i moralnie pod wpływem niewłaściwej dla siebie, gorącej i lubieżnej atmosfery rzymskiej. Początkowo był nią podniecony, upojony, i rzucił się tem łapczywiej na zdobywanie rozkoszy, pieniędzy i kobiet. Orlando, widząc to przedwczesne zużycie się i wyczerpanie syna, porównywał go myślą z Sacco, tym krzepkim południowcem, któremu klimat służył, bo był jego klimatem. Sacco może uległby takiemu jak Prada rozkładowi, gdyby został ztąd przeniesiony w obcą swej naturze atmosferę. Tutaj zaś oddychał swobodnie żarem i pyłem, rozrastał się bujnie na gruncie przesiąkłym zbrodniami zapisanemi w historyi, był on bowiem naturalnym produktem tej ziemi a dążył ku zostaniu jej panem, posiadaczem jej bogactw, władcą mniej rączych jej synów.
Orlando wspomniał synowi o wizycie Stefanii i obadwaj, spojrzawszy na siebie znacząco, uśmiechnęli się. Obiegały pogłoski, że zmarły minister rolnictwa niezaraz będzie miał następcę, że ktoś go zastąpi tylko czasowo, wybór zaś będzie wstrzymany aż do otwarcia posiedzeń Izby.
Zaczęto potem mówić o mieszkańcach pałacu Bcccanera. Hrabia Prada, zwróciwszy się w stronę Piotra, rzekł:
— Więc pan zamieszkujesz w pałacu Boccanera! Cały stary Rzym drzemie tam w ciszy i w zapomnieniu!...
Z niespodziewaną przez Piotra swobodą mówił o kardynale a nawet o Benedecie, nazywając ją hrabiną. Starał się mówić z wielkim spokojem, bez żalu i gniewu. Lecz znać było, że spokój ten był sztuczny, był tylko przybraną maską. Prada był przedewszystkiem człowiekiem namiętnym, żądnym zaspakajać swój apetyt doraźnie. Gwałtowność jego miłosnych szałów wybuchała niepohamowanie, kobieta, której pożądał, musiała mu uledz, opór zaś doprowadzał go do pasyi huczącej burzą nienawiści. Znów i w tym razie przebijał się charakter ojca, lecz w formie zwyrodniałej cnoty. Ojciec bowiem był entuzyastą, pragnącym czynem urzeczywistniać cele zrodzone w marzeniu.
Pożądając Benedetty, zerwał Prada swój długoletni miłosny stosunek z księżną Flawią i całym wysiłkiem woli zapragnął czemprędzej posiąść tę cudnie piękną dziewczynę, godząc się na małżeństwo, pomijając brak miłości z jej strony, ryzykując nieszczęście swego i jej życia. Byłby Rzym cały zburzył, spalił, byle mieć ją wyłącznie dla siebie. Jakże też srogą była dla niego rana wspomnień z pożycia z Benedettą! Była to rana ciągle zajątrzona i nigdy zagoić się nie dająca, czuł się upokorzony, wściekły na myśl, że poślubił tę ubóstwianą dziewczynę, mógł nazywać ją swoją żoną, lecz w rzeczywistości nigdy nią ona nie była. Nigdy jej tego nie przebaczy, nie zapomni, bo ciężar znoszonej ztąd katuszy prześladuje go bezustannie. Uspokoił się tylko pozornie, zaś w głębi serca był do nieprzytomności zbolały, zazdrośny, mściwy i gotów dopuścić się chociażby zbrodni.
— Ksiądz Piotr wie o wszystkiem — szepnął smutnie Orlando.
Prada machnął ręką, jakby chcąc powiedzieć, że wszyscy, że świat cały zna historyę nieszczęsnego jego małżeństwa.
— Ach, mój ojcze, tylko przez miłość dla ciebie, przez posłuszeństwo względem twojej woli, zgodziłem się na proces mający unieważnić to małżeństwo. Wszak mogłem zmusić hrabinę do powrotu pod dach małżeński... a wtedy nie mogłaby drwić ze mnie... urągać mi, mieszkając razem z kochankiem... z tym książątkiem... z kuzynkiem...
Orlando chciał go powstrzymać, lecz Prada mówił dalej:
— Dlaczego mam udawać, że niewiem?... Przecież nie dla czego innego ztąd uciekła! Pilno jej było połączyć się z kochankiem... bezwstydnie z nim żyć u siebie! Doprawdy, że pałac przy ulicy Giulia jest ciekawie zamieszkanym pałacem! I to wszystko pod zasłoną pobożnego kardynała, opiekuna spraw tego rodzaju...
Takie zdania Prada rozsiewał po całem mieście, głośno oskarżając swoją żonę o publiczny skandal, o bezwstydny, cudzołożny związek z młodym księciem Dario. Szerząc te pogłoski, był nieszczery; najmocniej bowiem był przekonany, że Benedetta żyje w najzupełniejszej czystości obyczajów. Znał mistyczne i zabobonne jej poglądy, wiedział o złożonej przez nią przysiędze, iż należeć będzie do ukochanego, lecz dopiero gdy Kościół pobłogosławi ten nowy związek małżeński. Rzucanie potwarzy uważał za rodzaj godziwej zemsty, za bolesną ulgę a zarazem dobrą broń mogącą zaciążyć w sprawie procesu.
Gorzko się roześmiał, a po chwili dodał:
— Czy wiesz, ojcze?... Otrzymałem już zawiadomienie o memoryale, spisanym przez pana Morano... rzeczy tak stoją: akt małżeństwa nie został dokonany z powodu niemocy męża!...
Znów się głośno roześmiał, chcąc dowieść, że podobny zarzut wydaje mu się niezmiernie komiczny. Ale bladość jego twarzy, usta wykrzywione gniewem i rozpaczą — świadczyły o gwałtowności odczuwanej urazy. Wszak to fałszywe oskarżenie o niemoc jego męzkości popchnęło go do wyznaczenia obrońcy w rozpoczętym przez Benedettę procesie, inaczej nie byłby zważał na papiery, redagowane przez panów prawników. Lecz wyrządzonej obelgi nie mogąc przenieść, stanął do procesu z żoną, pokładając nadzieję, że nie dopuści, by miała pozyskać unieważnienie małżeństwa. Nie przestając się śmiać okrutnym swym śmiechem, Prada mówił teraz z cynizmem, komentując akt oskarżenia, opowiadając jak trudno jest posiąść kobietę, która się temu opiera, drapiąc, gryząc, a jednak pomimo to wszystko, niewiadomo o ile świadectwo panieństwa hrabiny jest zgodne z rzeczywistością... W każdym razie, można będzie zażądać próby, sądu bożego. I myśl o spełnieniu małżeńskiego aktu wobec zebranych kardynałów, chcących sumienie swe oświecić przed wydaniem wyroku, doprowadzała teraz Prada do szału wesołości, sypał dowcipami, jaskrawo uprzytomniającemi tę scenę.
— Luigi, Luigi, uspokój się! — prosił Orlando, wskazując oczyma Piotra.
— Tak, masz racyę, mój ojcze... lepiej o tem milczeć... Lecz nie mogłem się powstrzymać, takie to wstrętne i dziwaczne... Przypomina mi się dowcip Lizbety... wiesz ojcze jaki...
Orlando znów był niezadowolony, nie lubił bowiem gdy syn w obecności osób obcych, mówił tak swobodnie o swym stosunku z Lizbetą.
Lizbeta Kauffman była młodą, trzydziestoletnią, wdową, należącą do cudzoziemskiej kolonii chętnie przemieszkującej w Rzymie. Przed dwoma laty straciła męża, który przybył tu z rozkazu doktorów wysyłających do Włoch ludzi chorych na suchoty. Jasnowłosa, różowa, zawsze wesoła, Lizbeta pozostała w Rzymie, upodobawszy sobie to miasto, jako zadawalniające jej zamiłowanie do piękna, bawiła się bowiem w malowanie obrazów. Posiadając znaczny osobisty majątek, kupiła pałacyk przy ulicy Księcia-Amadeusza, w nowej dzielnicy Rzymu. Drugie piętro pałacyku zamieniła w malarską pracownię, pełną kwitnących kwiatów, starych makat i wytwornych mebli. Prowadziła dom otwarty i powszechnie była lubioną za swą nieustającą wesołość. Ubierała się oryginalnie, w powłóczyste bluzy, sypała dowcipami, śmiała się, nie licząc się ze słowami, lecz zachowując ton dobrze wychowanej kobiety. Dotychczas, Prada był jedynym jej kochankiem. Nie kryła się ze swoją miłością dla niego i oddała mu się w kilka miesięcy po ucieczce Benedetty z domu męża. Od siedmiu miesięcy była w ciąży, mówiła o tem swobodnie, z miną rozpromienioną, szczęśliwą i może skutkiem tej otwartości sprawiła, iż nikt ze znajomych nie zerwał z nią stosunków, przyjmując do wiadomości fakt spełniony i nie gorsząc się tem bynajmniej. Lizbeta korzystała ze swobody istniejącej w wielkich kosmopolitycznych miastach. Zajście w ciążę Lizbety uszczęśliwiało hrabiego Prada. Uważał on to za wyborny argument dowodzący niesłuszności oskarżenia ciążącego na nim w sprawie procesu. Po za tem zadowoleniem, stosunek z Lizbetą nie przynosił mu ulgi, serce jego pozostawało wierne miłości ku tej, która go odepchnęła, jej tylko pożądał, ją tylko pragnął ukarać za wyrządzoną sobie krzywdę. Posiadanie Lizbety bawiło go i pochlebiało jego miłości własnej, lecz kochał tylko Benedettę.
Piotr nie znał tych szczegółów, więc nie zrozumiał znaczenia słów przytoczonych przez hrabiego. Chcąc nie krępować rozmowy ojca z synem, zbliżył się do stołu i wziął wielką leżącą na nim księgę. Zadziwił się, przekonawszy się, że było to klasyczne dzieło w języku francuzkim, szkolny podręcznik zawierający streszczenie przedmiotów wymaganych przy zdawaniu egzaminu na profesora. Księga ta, jako podręcznik, była wyborną, lecz z konieczności swego założenia, nie wyczerpywała traktowanych przedmiotów, wszakże w streszczeniu była obrazem przyswojenia zdobytych już wiadomości w dziedzinie nauk ścisłych, fizyki, chemii, nauk przyrodniczych.
Orlando, zadowolniony iż może rozmowę zwrócić w innym kierunku, zawołał:
— Jest to szacowna praca mojego przyjaciela Teofila Morin... Czy wiesz, księże Piotrze, coś ze szczegółów życia Teofila Morin?... On był z nami... należał do sławnego „Tysiąca z Marsali“... zdobyliśmy razem Sycylię, Neapol... Prawdziwy bohater! ... Po skończonej wojnie wrócił do Francyi i znów zajął swą profesorską katedrę... wiem że pomimo trzydziestu lat uciążliwej pracy nie dorobił się majątku... Chcąc sobie zapewnić utrzymanie na stare lata, napisał tę księgę... i podobno rozchodzi się jej sporo po świecie. Przyszła mu myśl przetłomaczenia jej na język włoski... i w ten sposób rozszerzenia sprzedaży. Otóż uważając mnie za przyjaciela i słusznie, bo kocham go jak brata, przysłał mi swoją książkę, licząc że moja protekcya może się na coś przydać... Ale sąd to mylny... nie przypuszczam, bym miał jakie wpływy w ministeryum oświaty...
Prada, uspokoiwszy się nieco, zaczął teraz mówić ze sceptyczną werwą o swoich współczesnych, którzy, pozostawiając wiedzę na boku, pragnęli wszystko w nieruchomości pozostawić, by ciągnąć tem większe zyski z mas nieoświeconych, bezwiednych.
— Dla nich zawsze książki są zbyteczne! Po co książki... już tego i tak za wiele!...
— Wstrętni mi są oni z podobnem gadaniem! — zawołał Orlando z oburzeniem. — Książek nigdy nie będzie za wiele... im więcej ich mieć będziemy, tem lepiej będzie na świecie... Książką a nie orężem ludzkość dojdzie do upragnionej szczęśliwości... Książka zwalczy kłamstwo, niesprawiedliwość, zło, książka ludziom przyniesie ostateczne zadowolenie i spokój wyniknąć mogący z ogólnego braterstwa... Wiem, że wy, młodzi, śmiejecie się z tego rodzaju entuzyazmu... nazywacie go przestarzałym ideałem z roku 1848... Lecz ja przy mojem obstaję... i pewnie aż do śmierci wierny tym zasadom pozostanę... I naród nasz zmarnieje, zginie, jeżeli nie zwrócimy się ku pracy nad ludem, ku oświecaniu mas naszego chłopstwa, którego ciemnota jest wprost przerażająca. Im naród ma więcej szkół, tem jest potężniejszy, bo szkoła chroni od zagłady umysły dające się rozbudzić, wytwarza ludzi świadomych, uczy ich myśleć, stawia ich na nogi, krzepi i sposobi do pożytecznej pracy... Państwo Włoskie już istnieje, lecz brak w niem włochów umiejących czytać.. Książek nam potrzeba, szkół dla ludu trzeba żądać... szkół coraz lepszych, wyższych, ludzi ojczyzna się domaga... Potrzeba nam wiedzy, jasnej, czystej wiedzy, bo chcemy żyć, chcemy zdrowia, dobra, siły, a to wszystko dać nam może tylko książka, tylko nauka, wiedza!...
Orlando, uniesiony zapałem, mówił dobitnie, z ogniem przekonania, z iskrzącym się wzrokiem a wspaniała jego głowa otoczona srebrem włosów, jeszcze wypiękniała szlachetnością porywu. Piotr z uwielbieniem patrzał na tego starca żyjącego w dobrowolnem ubóstwie i głoszącego z młodzieńczą wiarą swoje przepowiednie przyszłości. Mimowoli przypomniał sobie inną, zupełnie odmienną, lecz niemniej piękną w swym heroizmie postać kardynała Boccanera, który dumnie wyprostowany w swej czarnej sutannie stał pośród walących się murów swojego pałacu, czekając śmierci w gruzach gmachu wzniesionego ręką poprzednich pokoleń. Jeden i drugi z tych dwóch starców był niezłomnie wierzący, lecz jakże odmienne były akty ich wiary! Ach, jaka piękność, jaka wspaniałość otaczała jednego i drugiego! Ci starcy cześć budzili siłą swych przekonań! Stali oni na wprost przeciwnych sobie krańcach, nie łączyła ich żadna myśl wspólna a jednak niezłomnością wiary byli sobie braćmi. Oni, jakby strażnicy nad starożytnym Rzymem czuwający, protestowali przeciwko teraźniejszości. Postacie ich były wielkie, samotne, nic nie mające wspólnego z nizkością uganiaczy za osobistą korzyścią i zyskiem, widzieć ich nie było dane każdemu i Piotr czuł, że niejednokrotnie zaludniać oni będą godziny jego marzenia.
Prada pochwycił ręce ojca i ściskał je z synowską czułością, chcąc uspokoić nadmiar wzruszenia.
— Ojcze, ojcze, ty masz racyę, ty zawsze masz racyę! Nie gniewaj się na mnie, bo to z mojego powodu tak się uniosłeś! Czy aby nogi ci nie zziębły, bo porozrzucałeś wszystkie kołdry?
Ukląkł przy fotelu i z największą troskliwością owijał i otulał chore nogi ojca a zrobiwszy to, pozostał na ziemi i pomimo swych lat przeszło czterdziestu, spoglądał na starca z chłopięcą pieszczotliwością. Orlando, już uspokojony, rozrzewniony, gładził go po głowie z wyrazem nieograniczonego przywiązania.
Spędziwszy blizko dwie godziny, Piotr pożegnał się bardzo wzruszony i tknięty wszystkiem co tu widział i słyszał. Wyszedł, złożywszy obietnicę, że niezadługo powróci, by znów dłużej pogawędzić wspólnie. Znalazłszy się na ulicy, postanowił iść bez celu. Czwarta godzina dopiero co wybiła, miał więc czas przejść się po nieznanem mieście, nie obierając sobie żadnego ścisłego kierunku, korzystając z piękności pogody i mniej już skwarnego słońca. Powietrze było orzeźwiająco świeże i niezrównane. Prawie natychmiast znalazł się na ulicy Narodowej, którą wczoraj spuszczał się w dorożce z dworca kolei żelaznej ku miastu, ku Tybrowi. Poznał olbrzymi gmach Banku, zielone, pnące się ku górze ogrody Kwirynału i wielką, parasolowatą pinię przy willi Aldobrandini. Na jednym z zakrętów zatrzymał się, by popatrzeć na kolumnę Trajana. Zarysowywała się teraz ciemnym słupem wśród nizko położonego placu wypełnionego szarawem światłem. Wtem jakiś powóz nagle przystanął i Piotr z wielkiem ździwieniem usłyszał uprzejme wołanie:
— Panie Fromont, panie Fromont!
Był to młody książe Dario Boccanera, jadący na codzienny spacer po Corso. Nie posiadając osobistego majątku, utrzymywał się z łaski stryja, kardynała Boccanera i zawsze był bez grosza, lecz jako prawowity rzymianin, byłby wolał żyć o chlebie i wodzie, byle mieć swój powóz, konia i stangreta. W Rzymie bowiem jest cała kategorya ludzi niemogąca sobie wyobrazić, jak można się obejść bez własnego powozu.
— Panie Fromont, zechciej pan wsiąść, pojedziemy razem na spacer... pokażę panu jedną z ciekawości naszego miasta. Dario okazywał tę uprzejmość dla Piotra, chcąc się przypodobać Benedecie. Prócz tego, w bezczynnem życiu, jakie pędził, stanowiło to pewną rozmaitość, cieszył się myślą pokazania się znajomym w towarzystwie tego francuzkiego księdza, o którym słyszał jako o człowieku niezwykle inteligentnym. Zapragnął pokazać mu stronę życia w Rzymie, którą uważał za najprzyjemniejszą i niedającą się porównać z niczem.
Piotr przyjął uczynioną sobie propozycyę, chociaż byłby wolał samotną przechadzkę. Wszakże Dario Boccanera żywo go interesował jako ostatni przedstawiciel przeżytej już rasy. Czuł, że ten człowiek nie jest zdolny do samodzielnego myślenia i czynu. Był tylko wytwornie ponętny, dumny ze swego rodu i próżniactwo uważał za rodzaj przynależnej sobie konieczności. Patryotyzm swój ograniczał wyłącznie do Rzymu i nigdy nie powstała w nim myśl zaciągnięcia się do jakiegokolwiekbądź politycznego stronnictwa. Zadowolniony z życia, trzymał się na boku, rozkoszując się bezczynnością. Jeżeli miał jakie żądze, panował nad niemi, powodowany wrodzoną praktycznością, był rozsądny jak większość jego rówieśników znajdujących się w podobnem położeniu, to jest pozbawionych materyalnych środków, nieodzownie potrzebnych na hulanki. Wreszcie pociąg ku temu był w tej młodzieży więcej pozorny, aniżeli prawdziwy.
Gdy powóz, przebywszy Piazza di Venezia, wjechał na Corso, Dario z dziecinnem uniesieniem dumy, spojrzał na Piotra i ruchem ręki wskazując ulicę, rzekł:
— Corso!
W tem słowie mieściło się podług niego wszystko, co stanowić może rozkosz życia po za domem, życia sztucznego, wesołego, pod pięknem, uśmiechniętem niebem.
Corso, ta osławiona ulica Rzymu, takie same wywołała ździwienie w Piotrze, jak wczoraj, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Długa i wązka, kończyła się Piazza del Popolo zalanym jasnością słonecznych promieni. Wczorajszego poranku, lewa strona ulicy stała w słońcu a prawa była w cieniu, dziś zaś, w popołudniowych godzinacnh było odwrotnie. Więc ten wązki przekop w połowie ciemny i stłoczony pomiędzy wysokiemi kamienicami, był owem Corso... najsłynniejszem spacerowem miejscem wykwintnej arystokracyi rzymskiej?... Ta szosa po której zaledwie trzy powozy mogły jechać obok siebie?... Nie było tu ani spodziewanej przestrzeni, ani powietrza, ani dalekiego horyzontu a przedewszystkiem czuć się dawał brak zieloności. Cóż więc było urokiem tej ulicy? Czy sklepiki wystawiające w swych oknach błyskotliwą tandetę?... Czy też tłum cisnących się powozów i publiczności na wązkieh chodnikach?... Duszno tu było a błękitne niebo widniejące pod nad domami, niedość szerokim jaśniało pasem.
Dario, nie domyślając się rozczarowań Piotra, wymieniał mu historyczne pałace, około których jechali: Pałac Bonaparte... pałac Doria... pałac Odescalchi... pałac Sciarra... pałac Chigi... Piazza Colonna, ze wspaniałą kolumną Marka-Aureliusza. Jest to punkt najruchliwszy w stolicy, zalega go bezustannie tłum ludzi spacerujących i bawiących się głośną rozmową. Aż do Piazza del Popolo, Dario bezustannie zwracał uwagę Piotra na pałace, na poprzecznie biegnące ulice, na kościoły. Jeden z nich, Santa Trinita dei Monti, na końcu ulicy Condotti, ukazał się na wyżynie tryumfalnych schodów, cały ozłocony bogactwem zachodzącego słońca. Po za tym, pełnym piękności widokiem, nic nie wzbudziło podziwu Piotra. Corso było wązką, pozbawioną powietrza, ciasną ulicą, pałace podobne były do szpitali lub koszar, plac Colonna raził brakiem zieloności.
Dojechawszy do Piazza del Popolo, powóz zawrócił z powrotem ku Piazza di Venezia, co powtórzyło się jeszcze raz drugi, trzeci, czwarty, bez końca. Dario uśmiechnięty, uszczęśliwiony, wychylał się z powozu, patrzał, kłaniał się znajomym i oddawał powitalne ukłony innych. Na chodnikach, po obu stronach ulicy, defilował zbity tłum pieszo idących. Tysiące oczów zaglądało w głąb powozów, tysiące rąk zamieniało powitalne znaki z jadącymi. Liczba powozów wciąż się mnożyła, już teraz konie tylko stępa iść mogły. Przypatrywano się sobie, dotykano się nieledwie w tych dwóch szeregach pojazdów, których jedna linia wymijała wciąż drugą. Tak zwany cały Rzym był tutaj zgromadzony, zbity, stłoczony i patrzący na siebie. Corso, była to ulica zamieniona w salon pod otwartem niebem, gdzie ludzie znający się osobiście lub tylko z widzenia, mogli się spotykać i oglądać wzajemnie. Ludzi tych dzieliły lub zbliżały towarzyskie stosunki, opinie, pozycya, lecz każdy wiedział, kim jest ten drugi na którego patrzał, którego twarz i ubiór badał, wyciągając ztąd przeróżne wnioski. Piotr nareszcie zrozumiał znaczenie, jakie Corso odgrywa w życiu mieszkańców Rzymu. Spacer po tej ulicy zamienił się u nich w nałóg, bez którego obejść się nie mogli. Właśnie w ciasnocie, w tym tłoku i ścisku znajdowali oni zadowolenie swoje, nasycając swą ciekawość, wyczekując godziny, w której ujrzą się i przenikną wzajemnie. Był to zarazem popis próżności, chęć pokazania się, zaopatrzenie się w drobne spostrzeżenia, dające temat do światowych domysłów i wszędzie uprawianych ploteczek. Pozbawić się tego codziennego spaceru, równoważyło się wycofaniu na pustynię, zerwaniu ze światem. Corso zastępowało czytanie dziennika z bieżącemi wiadomościami miejskiemi. Klimat tutejszy sprzyjał rozwinięciu się życia towarzyskiego w tej właśnie formie. Powietrze było łagodnie ciepłe, spokojne, a nad ciężkiemi fasadami zrudziałych pałaców, ciągnął się wązki pas nieba, zawsze przejrzysty i zawsze niebieski.
Dario bezustannie się uśmiechał i kłaniał, znając tutaj wszystkich. Co chwila wymieniał nazwiska mijanych osób, pomiędzy któremi było niemało potomków starożytnych rodów wsławionych historycznemi czynami. Sylaby tych nazwisk wywoływały jakby odgłos szczęku broni i zgiełku walk wiekopomnych, lub fakta z dziejów Rzymu papieży, gdy wspaniałość władców Kościoła lśniła się purpurą, złotem tiar i ogniem różnobarwnych drogocennych kamieni. Piotr z rodzajem żalu, widział dzisiejszą szpetotę tych obecnych przedstawicieli dawnej świetności. Były to opasłe, niepozorne kobiety, mali, nadęci lub wychudzeni mężczyźni, śmiesznie wyglądający w pospolitych, monotonnych współczesnych ubiorach. Jednakże wśród tłumu wyróżnić można było kilka pięknych kobiet, zwłaszcza pomiędzy bardzo młodemi.
Przejeżdżając wzdłuż olbrzymiej fasady pałacu Buongiovanni, gmachu wzniesionego w siedemnastym wieku, Dario zwrócił uwagę swego towarzysza, wybuchem wesołości:
— Patrz pan, tam na chodniku, naprzeciwko okien... stoi Attilio... wiesz pan... porucznik Sacco.
— Tak... wiem — rzekł Piotr, przypomniawszy sobie dzieje serca porucznika.
Attilio ujął Piotra swoją powierzchownością. Był w mundurze, postać miał młodzieńczą, pełną życia i energii, twarz otwartą i niebieskie, rozkochane oczy, podobne do ładnych oczów swej matki. Postać jego uosabiała wśród tego tłumu młodzieńczy zapał, miłość bezinteresowną, gorącość nadziei pomijających nizkość pieniężnych obliczeń.
— Gdy jechać będziemy z powrotem, zastaniemy go w temże samem miejscu — szepnął Dario — ale pokażę panu wtedy coś jeszcze godniejszego widzenia...
Opanowany chęcią mówienia, Dario, zwróciwszy się w stronę Piotra, zaczął mu opowiadać, w jaki sposób spędzają czas i jak są do życia przygotowane młode rzymskie patrycyuszki. Kształcą się w pensyonatach klasztornych i wychodzą ztamtąd nic nie umiejąc, dalszym ciągiem ich edukacyi trudni się matka, to jest codziennie obwozi je po Corso, resztę zaś dnia spędzają w głuchej ciszy obumarłych pałaców. Jednakże w tych niemych i pozornie pełnych poddania się istotach, ileż jest stanowczej, niezłomnej woli! Ileż one odgadują, chociaż tak mało wiedzą o tem co je otacza! Często się zdarza, że taka młoda dziewczyna dopiero co przybywszy z zamkniętego jak grób klasztoru, oświadcza rodzicom, że tak a nie inaczej postąpi i wyjdzie za mąż za takiego a nie innego człowieka. Chcą one koniecznie same wybierać sobie mężów i najczęściej idą wtedy wbrew woli rodziców i ustawom w święcie przyjętym. Ów ukochany wybraniec ich serca jest zazwyczaj ktoś z młodych ludzi widzianych przez nie podczas przejażdżki po Corso. Oczy go upatrzyły, oczy mu o tem mówią, oczy mu się oddają, wyznając miłość bez słów a także i bez granic. Następnie zakochani pisują do siebie listy, zamieniając je z sobą w kościele lub za pośrednictwem służącej, dopuszczonej do tajemnicy i ułatwiającej widywanie się kochanków. Bardzo często miłostka taka kończy się małżeństwem.
Celia pokochała Attilia od pierwszego razu gdy go ujrzała z okna pałacu Buongiovanni. On właśnie spojrzał w górę przechodząc i oczy się ich spotkały. Dość im było tej jednej chwili, by wypowiedzieć sobie całą siłę miłości, która niemi naraz zawładnęła. W tem jednem spojrzeniu oddali się sobie na zawsze, wzajemnie i całkowicie. Celia żyła odtąd tylko swą miłością. Pokochała Attilia, pożądała go i tylko do niego chciała należeć. Gotową była chociażby dziesiątki lat czekać upragnionej chwili zostania jego żoną, spodziewała się wszakże, iż to rychlej nastąpi, skutkiem upartej woli jaką objawiała względem gniewu swego ojca. Opowiadano o gwałtownych scenach, jakie miewały miejsce w pałacu Buongiovanni, lecz wybuchy szalonego gniewu księcia rozbijały się o stałość miłości Celii. Książe, jako syn amerykanki a mąż angielki, mniej był dbały o czystość krwi patrycyuszowskiej, niż o majątek; pragnął on, by bogactwo wzrastało a nie rozdrabniało się w jego rodzie. Pewnego razu książe uniósł się gniewem na żonę, obwiniając ją, że nie ustrzegła swej córki od zawiązania miłosnego stosunku z porucznikiem, lecz księżna zagroziła mu rozejściem się, pewną będąc, że okupi sobie tym sposobem spokój należny kobiecie, która wniosła mężowi pięć milionów posagu. Czy nie dała mu, prócz tego, pięciorga dzieci?... Rzeczywiście książe przestał jej wyrzucać brak pieczołowitości o Celię i księżna, obojętna na wszystko, co ją wprost nie dotyczyło, mogła znów spokojne pędzić życie, dogadzając egoistycznym swym fantazyom i ubóstwianiu własnej swej osoby.
Gdy powóz miał już dojeżdżać do pałacu Buongiovanni, Dario rzekł:
— Patrz pan, Attilio znów stoi na zwykłem miejscu... A teraz niechaj pan spojrzy w górę, na trzecie okno pierwszego piętra...
Mignęło szybkie i śliczne widzenie. Firanka się uchyliła, ukazując piękną twarz Celii, niewinną jak pączek zakwitnąć mającej lilii. Stanęła nieruchomie, nawet bez uśmiechu na przedziwnie dziewiczych ustach a tylko pełne głębokości oczy zatopione w oczach Attilia, mówiły mu o bezgranicznej miłości. Po chwili firanka się spuściła i widzenie znikło.
— Ach to przeczysta, śnieżna lilijka! — mruknął Dario. Cóż można wiedzieć, co się ukrywa po za czarem jej niewinności!...
Piotr spojrzał na Attilio. Jeszcze stał z głową w górę podniesioną, z twarzą bladą od nadmiaru wzruszenia, usta miał zaciśnięte a w oczach miłość mu pałała. Jakże uroczo piękną była ta para kochanków, miłująca się tak szczerze i otwarcie, uniesiona uczuciem po nad wszystko silniejszem, wiecznie młodem i wiecznie ponętnem!
Dario kazał stangretowi jechać na Monte Pincio. W dni pogodne przejażdżka po Corso kończyła się lub rozpoczynała od ogrodów Pincio. Przecięli więc najpierw Piazza del Popolo, najsymetryczniejszy i najmniej zacieśniony z placów w Rzymie, z obeliskiem pośrodku i dwoma klombami zieloności po bokach. Powóz toczył się po białym bruku ułożonym z drobnych kamieni a minąwszy złotem zachodzącego słońca jarzące się gmachy, skręcił na prawo, na wijącą się w górę ulicę. Wśród bujnej roślinności ogrodu, zewsząd wychylały się posągi, wodotryski, nagromadzone tu w dużej ilości, a mówiące o starożytnej świetności Rzymu. Dojechawszy na szczyt pagórka, Piotr zdziwił się, znalazłszy ogród o wiele mniejszy, aniżeli się spodziewał. Był to rodzaj skweru o czterech alejach, po których powozy rozmijały się i spotykały bez końca. Wzdłuż tych alei ciągnął się nieprzerwany szereg biustów wyobrażających najznakomitszych mężów Włoch wczorajszych i dzisiejszych. Najgodniejszym podziwu w tym ogrodzie jest dobór gatunków drzew o wiecznie zielonych liściach, tak iż latem i zimą w ogrodzie na Pincio, panuje cień a zieloność mieni się wszystkiemi odmianami tonów. Powóz jechał wolno po pięknie utrzymanym ogrodzie, zakręcając kolejno po czterech cienistych alejach, by znów wraz z innemi powozami odbyć tę samą drogę, powtarzając ją niezmordowanie.
W ciemno niebieskim powozie o pięknym zaprzęgu, siedziała młoda, bardzo ładna szatynka o matowej cerze, wielkich, łagodnych oczach; nęciła prostotą wdzięku i wytwornością powierzchowności. Suknię miała jedwabną, ciemno-szarawego koloru i wielki, nieco fantazyjny kapelusz na głowie. Piotr zauważył ją a widząc że Dario śmiało się w nią wpatruje, spytał:
— Kto jest ta piękna pani?...
— O nikt... to la Tonietta, jedna z nielicznych dam półświata w Rzymie.
Ze swobodą, z jaką każdy rzymianin mówi o sprawach dotyczących miłości, Dario opowiadał teraz wszystko, co o niej kiedykolwiek usłyszał: jest ona niewiadomego pochodzenia, jedni mówią że jest córką karczmarza z Tivoli, inni zaś, że jest naturalnem dzieckiem jakiegoś bankiera z Neapolu. W każdym razie, jest to kobieta bardzo inteligentna, wykształcona, ujmująca i z prawdziwie światowem obejściem przyjmuje gości licznie bywających u niej na zebraniach, w pałacyku, który dostała od markiza Manfredi, starca niedawno zmarłego. Unikała skandalicznej wrzawy, ubierała się skromnie, słowem wielkie damy rzymskie uważały ją za kobietę niebezpieczną, zwłaszcza, że przyznawały jej niepospolitą urodę. Naraz miewała tylko jednego kochanka, a czasami, gdy który podobał się jej, nie brała od niego pieniędzy, lecz wymagała, by przez cały czas trwania ich stosunku, ukochany przynosił jej co rano bukiet róż białych. Z tym bukietem w powozie jeździła na codzienny spacer na Corso i do ogrodu na Pincio. A gdy ją widziano czasami przez kilka tygodni z takim białym, jakby ślubnym bukietem, uśmiechano się znacząco i z pobłażliwością szeptano o nowej jej bezinteresownej miłości.
Wtem Dario nagle zamilkł, spostrzegłszy nadjeżdżający wielki powóz, w którym siedziała wspaniale piękna choć już niemłoda kobieta a obok niej młodszy, lecz równie piękny mężczyzna. Dario, ukłoniwszy się z największym szacunkiem owej damie, rzekł:
— Moja matka.
Historyę jej życia Piotr znał przed wyjazdem z Paryża do Rzymu, z ust wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wyszła ona powtórnie za mąż, mając lat przeszło piędziesiąt, złowiwszy sobie jak młoda panna ukochanego na Corso. Pomimo lat podeszłych była jeszcze wspaniale piękna i dobrała sobie pięknego, o piętnaście lat młodszego męża. Ów oczami wybrany przez nią człowiek, Juliusz Laporte, dawny podoficer papiezkiego wojska, handlował relikwiami i był skompromitowany w słynnym procesie wytoczonym za fałszowanie relikwij. Obecnie nosił tytuł markiza Montefiori, który wyrobiła mu u papieża, niechcąc mieć męża nieposiadającego odpowiedniego dla niej nazwiska. Markiz miał wygląd szczęśliwego człowieka, legendarnego awanturnika, który, wzbudziwszy miłość w pięknej księżniczce, z pastuszka sam wyrósł na księcia.
Przy powtórnem spotkaniu się powozów, Piotr spojrzał na tę parę małżonków. Markiza była zadziwiająco piękna na swoje lata. Regularne jej rysy czyniły ją podobną do rzymskiej bogini. Ciemna brunetka, cerę miała gładką, matową, tylko puszek zarysowany nad górną wargą zdradliwie świadczył o minionej młodości. Markiz miał minę wojskową, wąsy bujne i rozwiane, mówiono że był wcale niegłupi, wesoły, zręczny i bardzo przez kobiety lubiony. Żona pyszniła się tym młodym i pięknym mężem, wożąc go z sobą po Corso, a pokazując go z dumą rozkochanej dwudziestoletniej kobiety. Żyli w dostatkach, szczęśliwie, a Flawia tak dalece zapomniała o pierwszem swem małżeństwie z księciem Boccanera, iż spotykając na spacerze syna, witała go obojętnym ukłonem, jak kogoś z dalszych znajomych.
— Pojedziemy teraz zobaczyć zachód słońca — rzekł Dario, chcąc się sumiennie wywiązać z zadania polegającego na pokazaniu cudzoziemcowi ciekawości nieznanego miasta.
Powóz przystanął na tarasie, wśród którego grała orkiestra wojskowa, przeraźliwie hałasująca dętemi instrumentami. Dla słuchania tej muzyki, zebrało się mnóstwo powozów, oraz tłum osób pieszo spacerujących.
Z długiego, szerokiego tarasu na Monte Pincio, roztacza się jeden z najwspanialszych widoków na całe miasto. Po za Tybrem i po za szarością nowej, brzydkiej dzielnicy, wzniesionej na Zamkowej-Polanie, pomiędzy dwoma zielonemi pagórkami szeroko rozstąpionemi, widniała bazylika św. Piotra, w całej chwale niezrównanej swej piękności. Na lewo od tarasu, ciągnęła się olbrzymia przestrzeń starego Rzymu o dachach różnej wysokości, falujących jak morze i zanikających gdzieś w oddaleniu. Wzrok wszakże wciąż wracał ku majestatycznej piękności bazylice, królującej w lazurze, pysznej czystością swych linij. Po za nią, w głębokościach nieba, zachodziło słońce, z powolnym spokojem, z oślepiającym przepychem jaskrawego światła.
Gdy stanęli na tarasie, słońce było jeszcze wysoko po nad kopułą św. Piotra. Jaskrawe i olśniewające, zawisło wśród czystego, głębokiego i bez skazy nieba, promieńmi swojemi oblewając kopułę. Wydawało się, że kopuła jest z wrzącego, przelewającego się srebra, podczas gdy dachy poblizkiej dzielnicy zwanej Borgo, żarzyły się jak płonące sztucznie jezioro. W miarę opuszczania się swojego, słońce traciło pierwotną jaskrawość, można już było wytrzymać ją wzrokiem. Z majestatyczną powolnością, słońce skryło się po za kopułę. Wystąpiła ona teraz w ciemno niebieskim tonie na tle gorejącem apoteozą. Po nad nią i po bokach tryskały ognie słonecznych promieni, otaczając ją lśniącą aureolą. Efekt oświetlenia zmieniał się z każdą chwilą. Oto teraz, słońce przeświecało oszkloną galeryę okien pod kopułą i okna te buchały czerwonością jakby płonące ogniska; zdawało się, że kopuła zawisła w powietrzu, uniesiona w górę żarem ognia, do którego lekko dotykała. Okazałość tego widoku trwała nie więcej nad trzy minuty. Tymczasem dachy Borgo zaczęły się zatapiać w mgły fioletowe, a dwa pagórki po bokach bazyliki rozstąpione, zarysowały się wyraźną, czarną linią. Niebo natomiast mieniło się purpurą i złotem, jaśniało czarującem światłem po nad zanikającą w mgłach ziemią. Wreszcie zagasły okna, bladło i zamierało niebo i pozostała tylko coraz to mniej wyraźna sylwetka kopuły św. Piotra; noc zapadała, mrocząc całość szarzejącego i usuwającego się widoku.
Dziwną łącznością myśli, Piotr znów wspomniał o dziś widzianych dwóch potężnych starcach, o kardynale Boccanera i bohaterskim Orlando. Stał każdy z nich na przeciwnym krańcu swego miasta i wpatrywał się w jego zanik, w otchłań pogłębiającą się wraz z nocą. Więc wszystko runie... wszystko przepadnie... wszystko zniknie... zniszczone, rozproszone, zgładzone nieprzepartą siłą czasu, koniecznością następujących po sobie ewolucyj?...




V.

Nazajutrz, Narcyz Habert przyszedł z miną zakłopotaną zawiadomić Piotra, że monsignor Gamba del Zoppo, przyboczny kamerier papieża, twierdzi że jest chory, a skutkiem tego, dopiero za kilka dni będzie mógł przyjąć u siebie autora oskarżonej książki, by z nim pomówić o krokach, jakie należało przedsięwziąść dla pozyskania audyencyi. Wiadomość ta odbierała Piotrowi możność natychmiastowego działania. Rozpocząwszy bowiem starać się o audyencyę za pośrednictwem monsignora Gamba del Zoppo, nie śmiał zwracać się w inną stronę, lękając się wpaść w którą z tych zdradliwych zasadzek, jakie podejrzewał, strwożony słyszanemi opowiadaniami o krzyżujących się intrygach dokoła Watykanu. Dla zabicia swobodnego czasu, postanowił zwiedzić ciekawości Rzymu.
Najpierw więc poszedł zobaczyć starożytne zwaliska na Monte Palatino. O godzinie ósmej z rana, w poranek pogodny i jasny, stanął u wejścia przy ulicy św. Teodora. Po obu stronach okratowanej furty, w pawilonach, zamieszkiwali stróże pilnujący odkopanych ruin pałaców dawnych cesarzów rzymskich. Jeden ze stróżów zbliżył się do Piotra, ofiarując mu się za przewodnika. Byłby wolał samotnie błądzić wśród zwalisk i marzyć bez świadków, lecz przykro mu było zawieść oczekiwanie stojącego przed nim człowieka. Okazało się, że był to stary żołnierz, wybornie mówiący po francuzku. Mały, krępy, o kwadratowej, czerwonej twarzy, przeciętej obfitemi siwemi wąsami, uśmiechał się przyjaźnie. Idąc obok Piotra, rzekł:
— Jest tu niemało do widzenia... wszystko panu pokażę... Zaraz poznałem w panu księdza francuzkiego.. Ja, bo jestem piemontczykiem i znam się dobrze z francuzami... byłem z nimi pod Solferino... Tak, tak, byłem tam z nimi... a chociaż wiele się od tego czasu zmieniło, wszakże nie zapomina się dawnego braterstwa... Jeżeli pan zechce, to pójdziemy dróżką na prawo...
Podniósłszy oczy na szczyt pagórka, Piotr ujrzał szereg cyprysów rosnących tam od strony Tybru. Zapamiętał ciemną ich linię widzianą z Monte Gianicolo w pierwszej godzinie swego przyjazdu. Ciemne te drzewa, rysując się na delikatnych niebieskich tonach powietrza, wyglądały jak czarna frendzla. Oko mimowoli zatrzymywało się na nich, bo cały spadek wzgórza przedstawiał się monotonnie, jak szare rumowisko, gdzieniegdzie przesiane małemi krzewami, lub zrębem sterczącego muru. Przykry i smutny był to widok. Tego rodzaju wertepy, powstające skutkiem archeologicznych poszukiwań pięknemi są tylko dla uczonych.
Przewodnik mówił:
— Tam w górze napotkamy domy Tyberyusza, Kaliguli, Flawiuszów.. Lecz pokazujemy je na zakończenie... tymczasem obejdziemy tutaj wszystko do koła.
Zboczywszy trochę na lewo, zatrzymał się przed otworem jamy wydrążonej, czy też naturalnej groty w ścianie pagórka, objaśniając:
— Jest to wilcza jama, tutaj wilczyca karmiła własnem mlekiem Romulusa i Remusa. Przed laty rosło tutaj figowe drzewo, pod którem bliźnięta się bawiły.
Piotr nie mógł powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że stary żołnierz mówił z wielką powagą i z siłą niezłomnego przekonania. Znać było w nim dumę spadkobiercy tylu historycznych wspomnień. Tuż obok pokazał resztki obwodowych murów pierwotnego Rzymu, Roma quadrata. Dopiero na ich widok, Piotr doznał pierwszego wzruszenia. Wielkie te łomy kamieni ciosanych i żadnym cementem z sobą niespojonych, nie były piękne i same przez się nie mogły wzbudzać podziwu, lecz wywoływały one wspomnienia, sięgające wstecz o dwadzieścia siedem wieków i przez to nabierały niezrównanej doniosłości. Wszak zczerniałe, zdruzgotane te kamienie widziały początek najpotężniejszego z mocarstw, państwa świata, władcy ludów. Wielkość dziejów z niemi złączonych, otaczała je głębokością niewypowiedzianego majestatu.
Zawróciwszy ztąd, znów szli ciągle na prawo, okrążając podnóże pagórka. Zabudowania pałaców musiały się niegdyś spuszczać aż dotąd. Wzdłuż nierównej ścieżki, jaką przebywali, widać było zwaliska portyków, zawalone sale, kolumny i fryzy odkopane i napowrót wzniesione. Wszystkie te szczątki dawnej świetności pałaców wyrastały obecnie z chwastów i traw jak grobowce na starym opuszczonym cmentarzu. Przewodnik z codzienną wprawą od lat dziesiątka nabytą, opowiadał najnieprawdopodobniejsze szczegóły o tych murach, każdy złem oznaczał mianem, urozmaicał anegdotyczną baśnią a głoszone hypotezy uważał za stwierdzoną prawdę.
Przechodząc mimo zawalonych do połowy dołów, rzekł, wskazując je ręką:
— Dom Augusta!
Piotr, nie widząc nic zgoła, prócz rozkopanej ziemi, nieśmiało zapytał:
— Gdzie?...
— Podobno, że nie dalej jak sto lat temu jeszcze można było widzieć reszty fasady... Wchód był od strony via Sacra. A po tej stronie ciągnęły się balkony, z których można było patrzeć na igrzyska w cyrku Maksyma, będącego ot tam, poniżej... Główna część pałacu jeszcze nie jest odkopana... znajduje się pod ogrodami willi Mills. Gdy zbiorą się potrzebne pieniądze, zaraz zaczną się roboty i pałac okaże się w całości... a prócz pałacu odkopaną zostanie świątynia Apolina i świątynia Vesty... bo są tuż obok, jak to dobrze każdemu wiadomo...
Skręcili na lewo i weszli do Stadio, cyrku przeznaczonego do pieszych wyścigów, a ciągnącego się wzdłuż pałacu Augusta. Teraz dopiero Piotr zaczynał się rozciekawiać. Pozostałe zwaliska po starożytnym cyrku, zachowały swe monumentalne proporcye, chociaż żadna kolumna nie ostała się na miejscu i tylko lewe skrzydło murów wznosiło się prawie w całości. Lecz odnaleziono słupy po obu końcach areny, miejsce kolosalnych rozmiarów loży cesarskiej i portyk okrążający całą przestrzeń cyrku.
Przewodnik mówił bez przerwy, mnożąc opisy szczegółów, zapewniając o ich ścisłości i powołując się w tem na dyrektorów przewodniczących w odkopywaniu tych dawnych zwalisk. Utrzymywał, że ci panowie odtworzyli plan cyrku z oznaczeniem porządku kolumn, ilością posągów w niszach. Wiedzą oni nawet, jakie marmury wykładały taką lub inną część murów.
Zadowolniony z działalności dyrekcyi, podziwiając jej pracowitą czynność i mądrość, rzekł:
— O ci panowie wiedzą, co robią i nikt im w mądrości nie zrówna!... Oni nikogo tu niedopuszczą obcego!... Niemcyby chcieli się tutaj dostać, ale pójdą sobie z kwitkiem... już i tak za wiele sobie pozwalają, przewracając wszystko na Forum, toż tam nikt się nie może rozpoznać, takie poczynili spustoszenia w imię tej swojej nauki...
Rozciekawienie Piotra ciągle się wzmagało. Przebywali teraz mosty drewniane i schody rzucone wśród olbrzymich zwalisk pałacu Septyma Sewera. Pałac wznosił się na południowej krawędzi wzgórza, po nad via Apia, z widokiem na dalekie, rozległe równiny rzymskiej Kampanii. Ze starożytnego gmachu pozostały tylko podziemne sklepienia, tworzące olbrzymie sale, których część odsłoniętą została pomiędzy arkadami podtrzymującemi sztuczne tarasy, jakie zbudowano dla rozszerzenia, dla zdobycia więcej miejsca pod sam pałac. O monumentalnych jego rozmiarach, można było najśmielsze czynić przypuszczenia, patrząc na pozostałe po nim fundamenty. Zadziwiały one nietylko swą rozległością, lecz także i mocą murów, których tyle wieków nie zdołało nadwyrężyć. Tutaj wznosiło się sławne septizonium, wieża siedmiopiętrowa, zburzona dopiero w czternastym wieku. Z dzisiejszego jej tarasu podtrzymanego cyklopskiemi arkadami, widok jest cudnej piękności. Po za tem, ze wspaniałego pałacu pozostało już tylko olbrzymie nagromadzenie murów w pół rozwalonych, otwartych przepaści poniżej sufitów częściami lub zupełnie zapadłych, długich krużganków, korytarzy i sal nieznanego pożytku i przeznaczenia. Wszystkie te ruiny, starannie oczyszczone, odarte z dziko wyrastającej roślinności, podtrzymane i pielęgnowane przez ustanowiony przez miasto zarząd, straciły dawny romantyczny, rozczochrany wygląd, ale natomiast posiadają wyraz dumnej i ponurej wielkości. Złote promienie słońca życiem swem ogrzewają starożytne mury, które przez setki lat wilgotniały pod nasypem ziemi. Najciemniejsze zakątki zwalisk, opromienia przenikające przez czeluść światło dnia a w jasnych jego smugach igrają złote pyły, rozweselające melancholię tego grobowiska zmarłej potęgi możnowładnych cezarów. Starożytne ozdoby, drogocenne marmury opadły ze ścian tych potężnych murów... Rude rdzą starości, pokazują swą nagość ulepioną z cegieł i cementu, lecz słońce, niewyczerpane w swem bogactwie słońce, okrywa je purpurą swych promieni jak płaszczem niezrównanej wspaniałości i najwyższej chwały.
Już od półtorej godziny Piotr chodził, rozglądając się wśród zwalisk, małą ich cząstkę dopiero zwiedziwszy. Pozostawała bowiem do obejrzenia cała masa pałaców na płaskowzgórzu i na stokach północnym i wschodnim.
— Teraz musimy zawrócić — powiedział przewodnik. — Willa Mills i klasztor św. Bonawentury, zagradzają nam drogę. Zczasem, gdy roboty pójdą żwawiej, cała ta część zostanie zwalona i odsłoni się przejście. Lecz i tak wiele już zrobiono. Piędziesiąt lat temu, na Monte-Palatino były tylko winnice, ogródki przy wiejskich domach, płoty i zagrody — słowem wieś zupełna... Ani się domyślano, że tyle pałaców kryje się pod ziemią...
Przeszli znów koło domu Augusta, by zwiedzić dom Flawiuszów. Był on dopiero w części odkopany, reszta zaś unosiła na sobie grubą warstwę ziemi, na której rosły drzewa należące do ogrodu jakiejś willi. Ilość odsłoniętych sal była znaczna. Bardzo się one różniły wymiarami i budową, były pomiędzy niemi wielkie sale a były także i bardzo małe. Do czego służyły — trudno było dociec i uczeni najrozmaitsze wypowiadali zdania, spierając się o nie pomiędzy sobą. Wszakże kilka można było nazwać nieledwie że na pewno: salą tronową, perystylem. Reszta zaś oznaczeń była fantazyjną, zwłaszcza odnośnie do mniejszych komnat, które prawdopodobnie wchodziły w skład prywatnych apartamentów. W pałacu Flawiuszów wszystkie mury były zdruzgotane, pozostały tylko fundamenty lekko wystające ponad ziemią, lecz dokładnie rysujące całość planu budowy. Jakby cudem ocalał dom Liwii, położony nieco niżej i z boku olbrzymiego pałacu. Trzy sale w niewielkim domu Liwii pozostały nietknięte, nawet malowidła na ścianach przechowały się wybornie, zachowując całą świeżość kolorytu. Przedstawiały one różne sceny mitologiczne, owoce i kwiaty. Pałac Tyberyusza pozostaje dotąd nieodkopany. Cały spoczywa pod prześlicznym, publicznym ogrodem, który się łączy ze starodawnym ogrodem willi Farnese. Od strony Forum leżącego poniżej, był pałac Kaliguli, lecz pozostałe po nim szczątki nie dają pojęcia o całości. Pałac Kaliguli, tak jak pałac Septyma Sewera jest olbrzymią ruiną, nagromadzeniem murów, skarp, arkad, tarasów, które unosiły liczne może piętra, lecz dziś pozostały tylko podziemia. W nich mieściła się niegdyś służba i poczty żołnierzy, wiecznie tu ucztujących. Na szczycie pagórka królującego nad miastem, nic już teraz nie pozostało z najwspanialszych cesarskich pałaców. Wśród rozkopalisk sterczał tu lub owdzie skrawek potężnie grubego muru, reszta zaś gruntu szarzała nagością obszaru wciąż poruszanego, odwracanego niecierpliwą ręką badaczów. Trzeba było wysiłku woli i wyobraźni, by módz sobie odtworzyć pojęcie o wspaniałości starożytnych siedzib cezarów; tylko biegli erudyci mogli widzieć i w marzeniach podziwiać bogactwo i przepych tych nieistniejących już przybytków.
Wszakże przewodnik mówił w dalszym ciągu i, ukazując ręką puste przestrzenie, spokojnie objaśniał znaczenie gmachów, jakby się one jeszcze wznosiły, jakby je widział tuż przed sobą.
— Jesteśmy obecnie na placu Palatyńskim. Na prawo mamy fasadę pałacu Kaliguli a na lewo fasadę pałacu Domicyana. Obróciwszy się, będziesz pan miał przed sobą świątynię Jowisza Statora... Od tego placu rozpoczynała się via Sacra, spuszczająca się aż do Porta Mugonia, jednej z trzech bram pierwotnego Rzymu.
Przestał na chwilę mówić a ukazawszy ręką północno-zachodnią część wzgórza, rzekł:
— Musiałeś pan zauważyć, że cezarowie nie wynosili gmachów po tej stronie. Szanowali bowiem istniejące już świątynie i pamiątki, czczone przez lud. Tam była starodawna świątynia Zwycięztwa, zbudowana przez Ewandra i jego arkadyjczyków, tam była również Wilcza jama, którą panu pokazałem i chata Romulusa, ulepiona z ziemi i trzciny... Tak, tak, to wszystko zostało odkryte i widziane, chociaż niemcy temu zaprzeczają.. ale niemcy nie mają racyi...
Znów zamilkł, lecz prawie natychmiast, jak człowiek, który nagle przypomni sobie coś ważnego, zawołał:
— Na zakończenie pokażę panu podziemny korytarz, w którym Kaligula został zamordowany.
Zeszli w rodzaj długiej, sklepionej galeryi. Przez szczeliny popękanego w górze muru, wciskały się gdzieniegdzie wesołe promienie słońca. Na ścianach, miejscami, pozostały resztki dawnych stiuków i kawałki mozajki. Podziemny ten korytarz ponury był, rozległy i pusty, jak przystało miejscu gdzie została popełniona krwawa i straszna zbrodnia. Przewodnik mówił teraz przyciszonym, tragicznym głosem o cesarzu Kaliguli, który po skończonych igrzyskach palatyńskich, chciał się jeszcze nasycić widokiem świętych tańców, wykonywanych w tem podziemiu przez młodych tancerzy sprowadzonych z Azyi. Dogadzając swej fantazyi, przyszedł tu sam jeden, a Kereas, przywódca sprzysiężonych, rzucił się na niego i, pchnął go żelazem w brzuch. Cesarz chciał uciekać, rycząc z bólu. Lecz obstąpili go inni spiskowcy, złożeni z najbliższych jego ulubieńców i obaliwszy go na ziemię, kłóli bez upamiętania. Obłąkany, wściekły z bólu, Kaligula wił się, tarzał po ziemi, wyjąc jak katowana bestya. Wreszcie krzyk ustał, zapadła cisza, a mordercy, przerażeni, uciekli.
Klasyczne zwiedzanie ruin na Monte Palatino nareszcie się skończyło. Piotr pragnął pozbyć się obecności przewodnika, by módz samotnie pozostać wśród ogrodu na szczycie pagórka i w ciszy, bez świadków, nacieszyć się widokiem na Rzym i na wszystko co tu zobaczył. Przechadzka w towarzystwie przewodnika bezustannie i monotonnie mówiącego, trwała blizko trzy godziny; w uszach brzmiał mu ten basowy głos poczciwca opowiadającego dzieje każdego zrębu muru, każdego kamienia. Teraz, gdy już wszystko pokazał, zaczął mówić o swej przyjaźni dla Francyi, o swej służbie wojskowej, o bitwie pod Magentą. Z dobrodusznym uśmiechem przyjął srebrną monetę, którą mu Piotr podał i w dowód wdzięczności, rozpoczął szczegółowe opowiadanie bitwy pod Solferino. Mogło się to było przedłużyć w nieskończoność, lecz szczęśliwy traf zrządził, że jakaś pani, błądząc wśród ogrodu, zbliżyła się i zapytała o drogę. Przewodnik natychmiast ofiarował jej swoje usługi, grzecznie żegnając Piotra:
— Już panu nie jestem potrzebny... A gdy zechce pan wyjść, to najlepiej spuścić się przez pałac Kaliguli... Z tego pałacu wychodziły tajemne schody wiodące do świątyni westalek, tam w dole, na Forum. Świątyni tej jeszcze nie odnaleziono, ale ona tam jest, jest na pewno...
Jakże swobodnie Piotr odetchnął, pozostawszy wreszcie sam! By odpocząć po kilkogodzinnem chodzeniu wśród ruin, usiadł na jednej z marmurowych ławek. Ogród był niewielki, składał się z kilku rozrzuconych klombów drzew, przeważnie cyprysów, palm i bukszpanu. Ławka, na której siadł, stała pod dębami roztaczającemi gęsty cień, pełen rozkosznego chłodu. Uroczo tu było w tem pustkowiu, pobudzającem do marzeń, w ciszy, drżącej ulatującemi z ziemi wspomnieniami dziejów, tych dziejów najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek historya rozniosła po świecie. Blask ich posiadał w sobie nadludzką dumę i niezrównaną siłę. Ogród, w którym Piotr się znajdował, należał niegdyś do willi Farnese, część zabudowań dotąd przetrwała, waląc się wszakże w gruzy. Cała ta strona pagórka była przed laty pięknym ogrodem a epoka Odrodzenia, wycisnąwszy tu swoje piętno, przypominała się wraz z każdym powiewem muskającym zielone, lśniące liście dębów. Wszystko tu mówiło o przeszłości, od najodleglejszej poczynając. Krążyły jej widma, dyszał oddech niezliczonych pokoleń, drzemiących pod murawą tego historycznego pagórka.
U jego podnóża, dokoła leżał Rzym, rozpraszając swe dzielnice aż ku dalekim krańcom horyzontu. Chęć zobaczenia ztąd miasta, tak silnie owładnęła Piotrem, że powstał z ławki i zbliżył się do balustrady jednego z tarasów. Ujrzał poniżej przed sobą Forum, a po za niem wzgórze Kapitolu. Zatopił oczy w tym widoku, chociaż wzgórze Kapitolu wydało mu się nagromadzeniem szarych domów, pozbawionych cech piękna i wspaniałości. Stojąc znacznie od nich wyżej, Piotr widział tylną fasadę pałacu senatu, fasadę nagą, poprzecinaną licznemi oknami. Nad dachem wznosiła się wysoka kwadratowa wieża. Gmach ten, w postaci olbrzymiego zrudziałego muru, zasłaniał kościół Aracoeli, niegdyś świątynię Jowisza, która z wyżyn wzgórza Kapitolińskiego jaśniała niezrównaną chwałą, roztaczając swą opiekę nad miastem. Na lewo, na stokach Caprinus, gdzie w średnich wiekach pasały się stada kóz, piętrzyły się teraz brzydkiej powszedniości piętrowe kamienice, nieopodal zaś, gaje pięknych drzew przy pałacu Caffarelli, zajętym przez angielską ambasadę, pokrywały wyżynę starożytnej skały Tarpejskiej, trudnej do odszukania i ścisłego oznaczenia, z powodu licznych podmurowań, jakie z czasem pododawano dla przytrzymania osuwającej się ziemi. Więc to był ten najsłynniejszy z siedmiu pagórków Rzymu, to był ten głośny w świecie Kapitol, niegdyś forteca, z najwspanialszą świątynią, punkt jaśniejący nad świata ogromem, jądro potęgi niezrównanej, tron żądny panowania nad ludźmi, Piotrowa bazylika starożytnej Romy! Wzgórze przesławne i po nad wszystko ponętne! Wzgórze strome od Forum, prostopadłą ścianą sterczące od strony Marsowego pola, wzgórze, postrach trwogi budzące swym widokiem i mianem! Wzgórze nawiedzane przez pioruny, wzgórze święte swym dębowym lasem Przytułku, wzgórze sięgające pierwocin historycznych podań a temże samem wielkie, wspaniałe, niezrównane i tajemnicze, przesycone tchnieniem tylu pokoleń, wspomnieniami lat tysięcy!
Ze wzrastającą potęgą Rzymu, rosło znaczenie Kapitolu. Tutaj historya wyryła wiekopomne swe daty, tutaj Rzym dyktował swoje prawa. Na szczyt ten, ku jaśniejącej świątyni wjeżdżali tryumfatorowie, tu cesarze zamieniali się w bogów i stawiali sobie marmurowe posągi!...
Piotr dumał zapatrzony, dziwiąc się, jak może się mieścić tyle wspomnień, historyi, chwały, w tak niewielkiej przestrzeni, w tej grudce ziemi, w tej szarzejącej wysepce wyłaniającej się z morza pospolitych, kłębiących się w nierównościach dachów, w tej mieścinie rozłożonej na małem wzgórzu pomiędzy kilku innemi, które jakby na czatach okrążały ją wieńcem.
Niemniejszego ździwienia doznał Piotr, patrząc na Forum, ciągnące się od Kapitolu aż do podnóża pagórka Palatyńskiego. Był to stosunkowo wązki pas ziemi, ścieśniony pomiędzy wzgórzami. Dolinka zbyt ciasna dla rozrastającego się Rzymu, który tutaj gromadził swe gmachy, tłocząc je na małej przestrzeni. Starożytne Forum zaniosły i pokryły warstwy ziemi, długie wieki opadały tu pyłem i popiołami, a gdy nowożytni badacze zapragnęli odsłonić najsłynniejszy plac rzymskiej Rzeczypospolitej, trzeba było kopać pietnaście metrów wgłąb... Po dokonaniu tej roboty, Forum ukazało się oczom jakby wielki, złowrogi rów, pozbawiony spodziewanego majestatu. Przekop ten jest utrzymany czysto, omieciony i okurzony a znalezione w czasie odwracania i wywożenia gruntu uszkodzone kolumny, cokoły, płyty, części starożytnego bruku — sterczą ustawione wśród placu, jakby kości rozsypanego szkieletu. Na odnalezionych fundamentach bazyliki Julii, odtworzono dawną jej całość, wygląda ona jakby niewyraźne, przekształcone i skostniałe widmo przeszłości, rodzaj architektonicznego planu. W tej stronie Forum, tylko łuk Septyma Sewora zachował się w potężnej prostocie swej całości. Natomiast ze świątyni Wespazyana, pozostało zaledwie kilka oddzielnie stojących kolumn, które jakby cudem ocalały. Są one wysmukłe, wytwornie dumne, królewsko imponujące, niewiadomo jak mogły się ostać ogólnemu zniszczeniu i po tylu nawałnicach strzelać znów swobodnie ku górze, ku niebieskości nieba i złocistym promieniom słońca. Kolumna Fokasa także tutaj stoi, a tuż przy niej mównice, które złożono ze szczątków odnalezionych częściowo i w rozsypce. Po za trzema kolumnami ze świątyni Kastora i Poluksa, po za gruzami mającemi oznaczać dom westalek, po za świątynią Faustyny zamienioną w katolicki kościół św. Wawrzyńca i po za okrągłą świątynią Romulusa, otwierają się trzy olbrzymie sklepienia bazyliki Konstantyna, przygniatając wszystko inne nadzwyczajnością swego ogromu. Patrząc z Palatynu na te trzy arki pozbawione ściany frontowej, zdawaćby się mogło, że są to trzy bramy otwarte dla olbrzymów, grubość ich murów tak jest potężna, iż złom spadłej na ziemię arkady, leży jak kawał oderwanej skały.
W tem wązkiem Forum, w tej kotlinie przepełnionej wiekopomnemi szczątkami, wrzało niegdyś życie najpotężniejszego z narodów, łącząc długotrwałe jego panowanie, począwszy od legendarnego podania, gdy sabinki przejednały gniew zwaśnionych rzymian i sabinów, aż do ogłoszenia wolności ludu, zdobywającego swe prawa nad mniejszością patrycyuszów, dotychczasowych swych władców. Forum było ożywczem centrum starożytnego Rzymu. Tutaj, pod gołem niebem odbywała się sprzedaż i kupno, zasiadał trybunał, rządziły polityczne zgromadzenia i władza ustanowiona. Tutaj Grakchowie bronili uciśnionych, tutaj Sylla zawieszał imiona obywateli wyjętych z pod opieki prawa, tutaj Cyceron głosił swe mowy i tutaj jego ścięta głowa krwią się broczyła, zatknięta koło mównicy i przed obliczem ludu.
Za panowania cezarów, Forum straciło blask swego znaczenia a późniejsze wieki zaniosły go pyłem, wypełniły ziemią, grzebiąc najwspanialsze świątynie i gmachy, tak iż w wiekach średnich, na zrównanem przez czas grobowisku starożyżytnego Forum, odbywały się jarmarki, na które przekupnie spędzali liczne stada bydła.
Znów wszystko się zmieniło, znów zakwitło poszanowanie dla historyi ubiegłych wieków i zaczęto ryć się w tem grobowisku dawnej świetności. Gorączka ciekawości i wiedzy opanowała ludzi. Podnieceni żywotnością legend, niezadowoleni hypotezami, kopać poczęli i odgrzebywać ślady dawnych pokoleń. W niecierpliwości swej, dobrania się do gruntu rzeczy, potworzyli nowe hypotezy niby na prawdzie oparte i ztąd mamy piętnaście czy dwadzieścia planów, odtwarzających całość starożytnego Forum. Wszystkie one mają pozory prawdopodobieństwa i nie mogą być sądzone przez zwykłego przechodnia, niebędącego ani erudytą, ani też badaczem z powołania i miłośnikiem dociekań szczegółów starożytnej historyi rzymskiej. Dzisiejsze Forum, to rozkopane cmentarzysko, którego kośćmi są zwaliska potężnych niegdyś gmachów, tchnie ono ogromem niezrównanej melancholii, budząc wspomnienia o zmarłym, wszechwładnym narodzie.
Piotrowi się zdawało, że widzi całość via Sacra, wijącej się i pnącej ku górze. Wykładały ją granitowe płyty, zagłębione miejscami, nierówno przystające, wyszczerbione kołami ciężkich, uroczystych wozów. Na nich tryumfatorzy dążyli ku górze, wznosili się ku chwale a wóz trząsł ich dumne postacie, żądne przebyć najtwardszą tę drogę wiodącą w nieśmiertelność sławy.
W stronic południowo-wschodniej horyzont się rozszerzał i po za łukiem Tytusa i łukiem Konstantyna, ukazywała się potężna ruina Kolizeum.
Bieg wieków roztrącił tylko w połowie ten gmach kolosalny, ścinając jedną jego część jakby kosą, reszta zaś trwa dalej w swym ogromie, w swej majestatyczności, rysując się na niebie jak dziergana koronka, poprzecinana setkami okien. Wnętrze tego gmachu o niezliczonych sieniach, korytarzach, schodach i zakamarkach, przedstawia obszar tak rozległy, iż zgubić się w nim łatwo, wśród pustkowia o grobowej ciszy. Kamienne stopnie cyrku, zniszczone przez wpływy atmosferyczne, straciły dawną swą gładkość; chropowatość ich, bezkształtność — sprawia, że ten cyrk olbrzymi przypomina krater już wystygły, twór natury, otchłań wyżłobioną w skale przez siłę elementów. Osiemnaście wieków stoi ten ogrom niewzruszony w majestatyczności swej ruiny a słońce spiekło ją i przyćmiło do barwy zrudziałego złota. Dzięki temu słońcu przetrwała ona to długie pasmo wieków, zmieniając się w dzieło natury, w skałę powietrzem rzeźbioną, w skałę dziką i nagą, bo odartą z zieloności, która, pnąc się po niej przed laty, rozrastając się w las napowietrzny, groziła zagładą, rozsadzeniem stopniowem murów. Dzisiejsze Kolizeum jest tylko szkieletem i to nie całkowitym dawnej swej budowy. Jakże inną musiała być postać tego gmachu, gdy huczało w nim życie, gdy napełniało go zbiegowisko osiemdziesięciu tysięcy ludu żądnego widowisk tutaj dawanych; igrzyska i walki odgrywające się wśród areny były wyrazem owoczesnej cywilizacyi, przynętą godną oczów cezara i jego dworu. Purpurowe welum osłaniało zgromadzonych od zbyt rażących słonecznych promieni a łuna odbijająca się od purpury, żarem rozpalała i roznamiętniała ruchomą falę ludu, czerń zgłodniałą wstrząsających widowisk.
W dali po za Kolizeum, w głębokościach horyzontu, Piotr poznał inną cyklopską ruinę — łaźnie Karakalli. Gmach ten, równie jak Kolizeum, zdawał się być pozostałością architektury tytanicznego ludu, który przed zniknięciem swojem chciał pozostawić ślady swego istnienia. Sale w łaźniach Karakalli są niebywałego obszaru i wysokości. Trudno pojąć znaczenie kolosalności tych wymiarów. Sienie mogłyby pomieścić ludność wielkiego miasta, w piscynie frigidarium, mogło się naraz kąpać pięciuset ludzi, tepidarium i caldarium były odpowiednich rozmiarów. Wszystko zdawało się tu pojęte i wzniesione w szale wielkości, tak kolosalność gmachu jak i szeroka grubość jego murów, nigdy i nigdzie nie dorównana w późniejszych średniowiecznych zamkach obronnych. Zwiedzając te potwornie wielkie gmachy, dziwiąc się temu wyuzdaniu pomysłu ich budowy, wędrownik maleć się zdaje i w nikłości swej pyta, dla jakiej miary ludzi wznoszono te mury?... Dla jakich nieprzeliczonych tłumów rozszerzano ich posady?... Sprawiają one wrażenie fantazyjnie zgrupowanych skał, wykutych w opoce schronisk dla całego ludu, nagromadzonych materyałów budulcowych dla wzniesienia miasta, lub siedziby legendarnych olbrzymów.
Piotr ginął myślą w przeszłości, korząc się przed wielkością jej zabytków. Rozglądał się dokoła a zewsząd ku niemu przystępowały fale nowych wspomnień, zalewając go i kąpiąc niezrównanem swem bogactwem. Na wszystkich czterech krańcach horyzontu, powstawały wskrzeszone historyczne postacie i dokonywane przez nie czyny. Ku północy i na zachód, te niebieskawe i okiem zmierzyć się niedające równiny, to starożytna Etrurya. Na wschodzie ciągnęły się góry Sabińskie o zębatej linii wierzchołków. W stronie południowej góry Albańskie i Latium, tonące w złotym deszczu słonecznych promieni. W tej to stronie leżała starodawna Alba i góra Cavo obrosła dębami a wśród zieloności drzew majaczył klasztor, postawiony na miejsce istniejącej tam niegdyś świątyni Jowisza.
Oczy Piotra znów spoczęły na Forum a po chwili powiódł wzrokiem po mieście, po tym Rzymie rozsiadłym na głośnej sławy pagórkach. Z tarasu, na którym stał, widział naprzeciwko Monte Esquilino, na prawo Monte Celio i Monte Aventino, na lewo Monte Quirinale, Moute Viminale, oraz inne, których nie mógł ztąd widzieć dokładnie. Odwróciwszy się, miał przed sobą wznoszące się po nad Tybrem Monte Gianicolo. Miasto całe mówić się zdawało, opowiadając o zmarłej, dawnej swej przeszłości.
W głębokiem swem zadumaniu, Piotr coraz wyraźniej widział zmartwychpowstanie starożytnego Rzymu. Palatyńskie wzgórze, to szare i ponure cmentarzysko, które dopiero co zwiedził, zamiast walących się murów i zniszczonego grodu, poczęło jaśnieć dawną świetnością, zawrzało życiem, zaludniło się a pałace i świątynie na nowo wytrysły z ziemi. Wszak ten Palatyn to kolebka dawnej Romy, miasto zbudowane przez Romulusa, tu na tym szczycie po nad Tybrem, podczas gdy sąsiednie wzgórze, później Kapitol, był w posiadaniu sabinów. Pierwotny Rzym, zwarty wśród warownych, wysokich murów przeciętych tylko trzema bramami, był siedliskiem i stolicą siedmiu początkowych królów, rządzących przez dwa i pół wieki. Przez pięć następnych wieków rozwijały się dzieje Rzeczypospolitej, dzieje wspaniałe, niezrównane w swej sile. Wówczas Rzym zagarnął cały półwysep Italski, mający władać całym ówczesnym światem. Podczas tego długiego szeregu lat, wypełnionych krwawemi walkami zaborczemi i społecznemi, Rzym się rozszerzył i zaludnił wszystkie siedem pagórków. Palatyn pozostał sercem wielkiego miasta, czcigodnem gniazdem przeszłości, ukochanym przybytkiem pełnym świątyń, około których skupiały się domy zamożniejszych obywateli. Nad potęgą wielkiej rzymskiej stolicy, ukazuje się w chwale postać Cezara, będącego wcieleniem swej rasy, najsilniejszym jej wyrazem. Pogromca Galii, zwycięzca z pod Farsali, tryumfuje w imieniu całego rzymskiego narodu i jako dyktator a potem cesarz, staje się twórcą tego wszechwładnego państwa, mającego przez pięć wieków dyktować prawa zhołdowanemu światu. A gdy olbrzymie dzieło już zostało dokonane, mógł Rzym zakwitnąć pod panowaniem Augusta. Ustalona przez Cezara władza, nagromadzone przez niego skarby, dozwalały na roztoczenie nieznanego dotąd przepychu. Rzym, stolica świata, jaśnieć poczęła zbytkiem łupów tu zwiezionych, a ujarzmione przez nią narody, czołem biły przed wspaniałością zwycięzców. August zrodził się na Palatynie a po bitwie pod Akcyum, gdy stał się niepodzielnym władcą Rzymu i cesarstwa, osiadł znów na szczycie boskiego wzgórza, by panować ztąd nad ludem korzącym się przed świętością wspomnień łączących się z tem miejscem. Zakupiwszy część domów na Palatynie, August wzniósł tu swój pałac, siląc się na nieznany dotychczas zbytek. Cztery pilastry i osiem kolumn podpierało atryum a perystyl był otoczony wieńcem piędziesięciu sześciu kolumn jońskiego porządku; po za ścianami perystylu, mieściły się prywatne komnaty, całe wyłożone drogocennemi marmurami, zwożonemi z najodleglejszych krańców podbitych krain. Połysk i barwy tych marmurów mieniły się i świeciły jak najrzadsze kamienie przy szatach noszone. Obok swego domu, cesarz wzniósł świątynie Apolina i Vesty a na równi się z nimi stawiając, odbierał cześć im należną, zapewniając tym sposobem boskość praw swoich następców. Pałac Augusta na Palatynie rzucił jakby zasiew pod inne pałace cezarów, które z czasem pokryły całość pagórka.
Czterdziesto-cztero letnie panowanie Augusta stanowi najwyższy wyraz wszechwładzy, wszechpotęgi, jest w niem coś nadludzkiego i nigdy już żaden monarcha nawet w najśmielszych swych marzeniach nie przekroczył tego szczytu despotycznego absolutyzmu. Cały ogrom władzy, dostojeństw, zjednoczył on w swej osobie. Imperator a zarazem konsul, był naczelnym wodzem wojsk i naczelnikiem władzy wykonawczej. Jako prokonsul był rządcą wszystkich prowincyj, jako wieczysty cenzor, rozporządzał senatem, jako trybun — był wyrazicielem woli ludu. Obwieścić się rozkazał Augustem, nietykalnym i bożkiem pomiędzy resztą śmiertelnych, miał świątynie ku czci swej wzniesione, kapłanów swojego bóstwa, odbierał modły dziękczynne za swoje zstąpienie na ziemię dla panowania nad ludźmi. Zapragnął wreszcie być najwyższym kapłanem, by połączoną w nim została dwoistość władzy, najrozleglejsza moc panowania, jaką umysł objąć może. Ponieważ najwyższy kapłan nie mógł zamieszkiwać prywatnego domu, więc pałac swój uznał za własność państwa a ponieważ najwyższy kapłan nie mógł opuszczać świątyni Vesty, przeto zbudował przybytek dla tej bogini w swojem mieszkaniu, zaś obsługujące westalki pozostawił przy dawnym ołtarzu u podnóża Palatynu. Wola jego każda była odtąd prawomocną, dwoistość posiadanej władzy czyniła ją nieograniczoną, nieomylną, boską, był królem a zarazem kapłanem, cesarzem a równocześnie papieżem. Wiekami nagromadzona w narodzie siła żywotna zakwitła w osobie Augusta, był on żniwem dojrzałem wszystkich poprzednich usiłowań, władzą zdobytą niezliczonemi zwycięztwy, złotodajnym skarbem zasilonym wszystkiemi łupami, świetnością władzy, panem nad pany świata całego. Tak, był panem ziemi, panem depczącym po głowach ludzkich, po głowach zwyciężonych, kornych i jego tylko wolę znających. Spokój ludów zawojowanych i zhołdowanych dozwolił rozwinąć się apoteozie chwały, zakwitła bowiem literatura i sztuka. Panowanie Augusta był kulminacyjnym szczytem potęgi Rzymu, odbiciem dążeń całego narodu, łaknącego przez tyle wieków rozszerzenia swej władzy. Każde nowe zwycięztwo zbliżało ku celowi niepodzielnego panowania nad światem, pochwycenia nad nim władzy przez naród jedyny, przez naród za króla się uznający. Za panowania Augusta, purpura tej królewskości zajaśniała nad światem, a purpurę tę zabarwiała krew starodawnych pokoleń rzymskiego grodu. Panował więc Rzym przygotowany ku temu cierpliwym, stałym wysiłkiem, August zaś był wykwitem tej siedmiowiekowej woli i narodowej dumy, dziedzicem zadowolnionych żądz, niezrówanym tryumfatorem na wyżynach chwały.
Krew Augusta, posiadana przez niego władza, pragnienie jej, przelać się miały w serca następujących po nim pokoleń. Wszyscy późniejsi dziedzice Rzymu pomni byli zaznanej przez ich przodka nieograniczonej niczem potęgi.
Nieprzestawali oni marzyć o władaniu światem, nawet gdy nastąpił podział panowania pomiędzy cezarem a Kościołem, gdy papież się stał siłą dominującą. Atawistyczny wpływ krwi Augusta uwidocznił się w papieżach. Polityka ich zawsze skierowaną była ku zupełności panowania, ku zagarnięciu władzy nieograniczonej, władzy świeckiej w połączeniu z duchowną.
Po śmierci Augusta, pałac jego został zamknięty i zamieniony w świątynię. W podnieconej marzeniem wyobraźni, Piotr ujrzał wyłaniający się z ziemi pałac Tyberyusza. Wznosił się on na temże właśnie miejscu, w którem Piotr wywoływał dawną potęgę cezarów, oto tutaj, gdzie teraz rosły te cieniste, zielone dęby, chroniące go od żaru słonecznych promieni. Musiał to być gmach wielki, o potężnych murach, licznych podwórcach i portykach, o rozległych salach, okazały i pyszny, chociaż zbudowany z rozkazu cezara chmurne mającego oblicze, żyjącego przeważnie zdala od stolicy, wśród tłumu donosicieli i rozpustników. Tyberyusz krwawe miał żądze, władzę posuwał do okrucieństwa i zbrodni, do najwyuzdańszych zachcianek i szałów godnych szaleńca. Pałac jego został rozszerzony, przyozdobiony przez wstępującego na tron cezarów Kaligulę. Pomnożyć on kazał liczbę arkad od strony Forum i zbudował na nich nowe skrzydła pałacu a przerzuciwszy most po nad Forum, połączył nim Palatyn z Kapitolem, by módz swobodnie uczęszczać do świątyni Jowisza, z którym długie wiódł rozmowy. Mianował się on synem Jowisza, a rządy jego zaznaczały się srogością okrucieństw. Był to szaleniec, któremu nieopatrznie dostała się nieograniczona władza w udziale. Nastąpiło panowanie Klaudyusza Nerona. Ten, znalazłszy wzgórze palatyńskie zbyt małem, żądając dla siebie pałacu przechodzącego obszarem pałace swych poprzedników, wyciął ogrody ciągnące się aż do wyżyn Esquilino i na szczycie pagórka począł budować Dom Złoty, lecz nie ujrzał ziszczenia się swych potwornych marzeń wspaniałości; Dom Złoty, niedokończony za życia Nerona, runął w gruzy po śmierci swego twórcy, nieprzytomnego z nadmiaru dumy. W przeciągu osiemnastu miesięcy Rzym trzykrotnie zmienił władców. Galba, Oton, Witelius, nadmiarem dostojeństwa rażeni, potwornieją. Cesarska purpura krwią im zabiega do mózgu, wyzuci z człowieczeństwa, tarzają się w kale i marnie w nim giną. Wypoczynkiem dla Rzymu, było umiarkowane panowanie Flawiuszów. Do najwyższej po nich władzy, doszli Wespazyan i Tytus. Ci nie wiele zbudowali na wzgórzu palatyńskiem. Wraz z Domicyanem rozpoczynają się krwawe, okrutne rządy samowoli, wyuzdanych gwałtów i zbrodni. Zwyrodniałe instynkty tego cesarza ujawniają się nawet w pomysłach wznoszonych pałaców, które chciał, by przepychem prześcigały świątynie bogom wznoszone. Dom Domicyana, tylko wązkiem przejściem oddzielony od domu Tyberyusza, był lśniący od złota i wyższy od innych pałaców. W cesarskiej sali, tron był ze złota, kolumny z frygijskiego i numidyjskiego marmuru a w niszach stały najwspanialsze posągi. Sala sądów cesarskich, sala uczt, perystyl, komnaty prywatne, wykładały granity, porfiry, alabastry rzeźbione przez sławnych artystów, którym polecono, by pałac olśniewał świat przepychem swej wspaniałości. W nieco późniejszych czasach, przybył jeszcze jeden pałac na skraju pagórka palatyńskiego. Wzniesiony przez nadmiernie dumnego Septyma Sewera, piętrzył się na sztucznie sypanych tarasach, podtrzymanych olbrzymiemi sklepieniami o potężnych arkadach. Liczne i wyniosłe jego wieże strzelały wysoko po nad dachy, pałac ten wyrósł zwłaszcza ku górze, dolną swą częścią przypominając babilońską, nieprawdopodobną w pomysłach, ciężką architekturę. Pałac Septyma Sewera, wysunięty po nad via Appia, wysokość swą zawdzięczał zachciance cezara, który, urodziwszy się w Afryce, zapragnął by ludzie ztamtąd do Rzymu przybywający, najpierw ujrzeć mogli siedzibę rodaka, a olśnieni nią, by korzyli się przed wielkością jego chwały, oddając mu cześć bóstwom przynależną.
W uniesieniu swego marzenia, Piotr widział i podziwiał te wszystkie pałace stojące przed nim, otaczające go dokoła, odrodzone i lśniące w powodzi słonecznego światła. Prawie że jedną stanowiły one całość, zaledwie podzielone wązkiemi uliczkami. Dla zyskania miejsca na świętym pagórku, pałace stały zbite z sobą gromadnie, cisnąc się do siebie, jak wspaniałe kwiaty jednej wiązanki. Lecz kwiaty to były szczególniejszej natury; zakwitły wolą samowolnych władców, świat uciskających, dla nasycenia się wyrwanem przemocą złotem. W rzeczywistości te pojedynczo stawiane pałace stanowiły, razem wzięte, jeden tylko gmach o nieprawdopodobnie potwornej rozległości. Każdy z cezarów przyłączał tu część nową, przez siebie i dla siebie zbudowaną, nie chcąc zamieszkiwać komnat zajmowanych przez swego poprzednika, który wraz ze śmiercią pozyskiwał boskość a pałac jego przemieniano w świątynię. Prawie każdy nowy władca Rzymu rozpoczynał swe panowanie od wzniesienia sobie pałacu, od zestawiania kamiennych ciosanych łomów, mających przetrwać nieskończoność, by głosić chwałę i pamięć jego panowania. Wszyscy ci cezarowie, opanowani byli żądzą budowania, zdawaćby się mogło, że żądza ta złączoną była z posiadaniem tronu, odradzała się w każdym z nich, wzmożona w swym rozpędzie. Każdy walczył o lepsze, by prześcignąć swego poprzednika w ogromie stawianego gmachu, w grubości i wysokości murów, w nagromadzeniu marmurów, kolumn, posągów. Pragnienie pozostawienia ztąd po sobie pośmiertnej sławy paliło ich nadewszystko; każdy chciał w następnych pokoleniach wywołać nadmiar podziwu dla swej potęgi i możnowładztwa, chciał przetrwać wspaniałością wzniesionych pałaców, sądząc, że nazawsze oprą się one zniszczeniu i zagładzie, że ciążyć one będą ziemi kolosalnością swej majestatyczności, której czas się nawet ulęknie, przechowując ją w całości wtedy, gdy ciała ich, w proch zmienione, wiatr rozniesie po szerokim świecie... Skutkiem tej dążności pysznych cezarów rzymskich, wzgórze palatyńskie stało się podstawą nieprawdopodobnie olbrzymich i rozległych gmachów, wyrastających przy sobie, cisnących się do siebie, a każdy nowo dodany pałac był nowym wyrazem dumy nowego pana, chcącego błyszczeć śnieżną białością marmurów, olśniewać oczy jaskrawością różnokolorowych ścian i kolumn swego przybytku. Palatyn, jak drogocenna korona, jak misternie rzeźbiony tron, królował nad Rzymem, nad światem, był siedzibą monarszą, pałacem, świątynią, bazyliką, katedrą niezrównanego bogactwa, wyzywającego samolubstwa, hardem urągowiskiem przemocy i siły.
Lecz nadmiar tych nadużyć przyśpieszył ich śmierć i koniec. Przez siedem przeszło wieków wzrastała potęga Rzymu a następne pięć wieków cesarskich rządów, pędzić poczęły naród ze szczytów w otchłanie. Obszar państwa rozpadał się skutkiem samego swego ogromu; zagarnięte prowincye ubożały, śląc swe bogactwa stolicy, dochody skarbu były coraz szczuplejsze a wydatki rosły, gotując nieuniknione bankructwo. Lud marniał i niedołężniał, żyjąc w lenistwie, pojąc się trucizną wyuzdanych chuci swych cezarów, rozkoszując się czarem bezustannych igrzysk i zabaw. Już tylko najmici bili się za rzymian i uprawiali ziemię. Od czasów cesarza Konstantyna, Rzym chwiać się poczyna w swem pierwszeństwie, w swej przewodniej roli; do współzawodnictwa z Rzymem staje Bizancyum. Wraz z Honoryuszem, następuje podział państwa. Rozkład zaś ostateczny dojrzewał pod panowaniem dwunastu cezarów, z których ostatni, Romulus Augustulus, nędzny i sponiewierany, pozostawił Rzym dyszący śmiercią, spotworniały, przegniły. Romulus Augustulus! — samo to podwójne jego miano jest jakby okrutnem urągowiskiem dla dawnej potęgi i chwały Rzymu, podwójnym policzkiem wymierzonym założycielowi Romy i założycielowi imperyum Rzymskiego.
Na opuszczonym Palatynie wyniosłe mury, dachy i wieże pałaców piętrzyły się dumnie, królując jeszcze nad miastem. Jednakże pozrywano z ich ścian cenniejsze marmury, piękniejsze ozdoby i posągi, by uwieźć je do Bizancyum. Cesarstwo Rzymskie, stawszy się państwem chrześciańskiem, zamknęło dawne świątynie, zgasiło ogień Westy, zaledwie cześć jeszcze mając dla starożytnego palladium, dla szczerozłotej statui Zwycięztwa, tego symbolu wieczystego Rzymu, przechowywanego w komnacie panującego cezara. Aż do czwartego wieku, cześć ta uszanowaną została. Lecz w piątym wieku, Rzym ulega najazdowi dzikich narodów barbarzyńskich, które słynną stolicę świata zniszczyły ogniem i mieczem a zrabowane łupy, resztki od pożogi uratowane, zwaliły na wozy i wywiozły na wsze strony, roznosząc je w przeróżne krainy. Dopóki Rzym pozostawał w zależności od Bizancyum, na Palatynie mieszkał wielkorządca cesarskich pałaców, strzegąc je w miarę możności. Lecz później, w dusznej ciemności średnich wieków, wszystko zanika, topnieje i tonie w pomroce dziejów. Zdaje się, że zczasem miejsce cezarów zagarnęli papieże i, dziedzicząc po nich marmurowe pałace, zapragnęli dojść do ich znaczenia i władzy, by dziedzictwo stało się zupełnem. Na pewno zamieszkiwali w pałacu Septyma Sewera a w Septizonium odbyły się posiedzenia jednego z soborów. Papież Gelazyusz II został obrany w jednym z sąsiednich klasztorów, w jakie zamieniono część gmachów na pagórku palatyńskim. Papieże, te cienie zbiegłe z grobowisk dawnych Augustów, w naśladownictwie brnąc zapamiętale, ustanowili święte kolegium, mające wskrzesić wspomnienia dawnego senatu rzymskiego. W dwunastym wieku, Septizonium należało do zakonu kamedułów, którzy sprzedali tę potężną wieżę możnemu rodowi Frangipani. Septizonium stało się ich twierdzą, wzmocnioną i odrestaurowaną. Ród ten miał już w swojem posiadaniu Kolizeum, łąki Konstantyna i Tytusa, również zamienione w obronne warownie. Tak więc, Palatyn, święta kolebka Rzymu, otoczony został wieńcem twierdz patrycyuszowskiej rodziny Frangipani, prowadzącej zawzięte boje z innemi równie możnemi rodami.
Krwawe walki cywilne, rabunki najazdów, niszczyły Rzym jak rozwścieklone nawałnice, których huragany, wdzierając się na Palatyn, burzyły mury, równały i ścierały z ziemią najwspanialsze pałace i wieże. W pustkowiu zwalisk, szukać poczęły przytułku całe hordy nędzarzy, przybłędów, mnożąc się tutaj z pokolenia w pokolenie, obejmując w posiadanie gruzy i mury palatyńskich siedzib cesarskich, zakładając w nich piwnice, składy paszy dla bydła, stajnie dla mułów. Na stokach pagórka, na ziemi osuwającej się na marmury i mozaiki, uprawiano warzywa, sadzono winnice. Na rumowiskach wyrastały chwasty a bluszcze, pnąc się i wpijając w mury, ostatecznie rozsadzały szczątki portyków i arkad. I nastał dzień taki, że pałace, świątynie, tryumfalne siedziby cezarów, wznoszone dla głoszenia światu wiekopomnej o nich sławy, zrównały się z ziemią; zasypane popiołami, pogrążyły się w ciemności, legły w nizinę grobowców... Niewzruszona natura w niezmordowanej swej pracy, ziemią wszystko pokryła a na jej nierównościach kryjących gruzy dumnych pałaców zawrzało nowe życie zieloną roślinnością. W cieple słonecznych promieni mieniły się kwieciste korony ziół dzikich, brzęczały owady a stada kóz swobodnie tutaj puszczanych, pląsając, przeskakiwały złomy sterczących murów tronowej sali Domicyana i świątyni Apolina.
Piotr wstrząsnął się, przeszyty zimnym dreszczem. Tyle chwały, dumy, wielkości i potęgi, runęło w niwecz, zawaliło się pod ziemię, znikło na zawsze!... Jakże okrutny i mściwy los spędził na Rzym barbarzyńskie najazdy, by znieść one mogły tak doszczętnie całą świetność cywilizacyi tutaj kwitnącej! W jakąż noc głuchą, tajemniczą i długą, wpadła ona bez wieści! Po takim blasku świetności nie pozostało z niej nic i świat drzemał spowity w niemowlęctwie nowej swej przyszłości. Piotr pytał się sam siebie, jakim sposobem pogrążyły się pod ziemię te przestrone pałace, przepełnione arcydziełami rzeźby, wspaniałością marmurów?... Dlaczego nikt się nie znalazł, aby stanąć na straży, by wołać o pomoc, by ratować od zagłady? Wszak zapadały się one zwolna, ziemia chwytała najpierw ich stopy, sięgała murów, rosła do dachów, aż wreszcie pokryła wszystko — nawet najwyższe ich wieże. Liczne pokolenia patrzały na ten napływ warstw ziemi, patrzały, nie myśląc o potrzebie ratunku! Wszak miasta tu stojących pałaców, nie zniosła żadna gwałtowna katastrofa, mury nie rozsypały się w pyły, lecz w całości szły w dół swego zasuwającego się grobu, by, zczasem odkopane, wywołać podziw i rozradować oczy pięknością arcydzieł, które kryły w swem wnętrzu. Na okres tego zaniku cywilizacyi rzucona jest dotychczas nierozpoznana czarna zasłona, a ludzkość po długowiecznym letargu, budzi się odrodzona, inna, odmiennie kształtująca młodociany swój umysł. Gdy po najściu barbarzyńców Rzym się wyludnił, nie podnoszono z upadku walącego się grodu; mieczem i ogniem druzgotane gmachy waliły się opuszczone, jako bezużyteczne, skutkiem nadmiernej swej wielkości. Do ich zagłady przyczyniła się także nowa religia, tępiąca wszystko co przypominało poprzednią. Dawne świątynie zameniała w kościoły, strącając z piedestałów czczone w nich bożyszcza. Młody świat chrześciański zawistnie tępił ślady poprzedniego bytu, nie chciał by wiedziano o starożytnem pogańskiem społeczeństwie. Zagarnął świątynie, pozrywał z bronzu kowane dachy, wyrwał na swój użytek las kolumn z najwspanialszych marmurów, wreszcie rzucił się na głazy, roznosząc kamienie Kolizeum, krusząc mury teatru Marcelusa, druzgocząc młotami arcydzieła rzeźbiarzy i rzucając je w płonące piece dla otrzymania wapna potrzebnego przy budowie gmachów katolickiego Rzymu...
Była już blizko pierwsza godzina, gdy Piotr ocknął się z głębokości swej zadumy. Słońce padało złocistym deszczem, przeciskającym się pomiędzy liśćmi zielonych dębów ogrodu. U stóp pagórka spoczywał cicho Rzym, omdlały z gorąca południowej spiekoty. Rozmarzony wywołanemi widzeniami, Piotr kierował się ku wyjściu z ogrodu, stawiając nogi chwiejnie jeszcze i nieprzytomnie. Idąc zwolna po nierównych, powyżłabianych gruntach wśród zwalisk, postanawiał godnie zakończyć ten dzień pamiętny i zwiedzić przed wieczorem przesławną via Appia.
Nie chcąc powracać na via Giulia, do pałacu Boccanera, Piotr zjadł śniadanie w oberży na przedmieściu. Izba była obszerna, wpół ciemna i pusta. Tylko roje much brzęczały koło stołu i nakrycia. Pozostał tu przeszło dwie godziny, wyczekując by słońce utraciło płomienny żar południowego swego światła.
Ach, ta via Appia, ta królowa dróg starożytnych, przecinająca olbrzymi obszar kraju prostą linią, wysadzoną, zamiast drzew, podwójnym szeregiem dumnych grobowców, czyż nie była ona jakby dalszym ciągiem tryumfalnego Monte Palatino! Wszak ta sama przewodnia myśl rzymskiego narodu stworzyła te grobowce, mające wzbudzać podziw i utrwalać nazawsze pamięć o tych, którzy tu spoczęli. Zmarli chcieli pozostać pomiędzy żywymi, chcieli do nich mówić wspaniałością swych nagrobków i zbudowali je wzdłuż drogi, którą tłumy podróżnych dążyły ku stolicy. Wizerunki zmarłych, utrwalone w marmurze, patrzały na snujących się ludzi a chociaż ciało ich było już tylko popiołem, spoglądali dumnie, boskie przybrawszy kształty. Stało się zadość ich życzeniu, dotychczas przetrwała znaczna część ich grobowców, a napisy głoszą ich imiona, oraz piastowane za życia godności. Począwszy od grobowca Cecylii Metelli, aż do Casale Rotondo, wzdłuż kilometrów równej i prostej drogi, ciągnęły się niegdyś bez przerwy szeregi pomników. Spoczywały tu najgłośniejsze i najbogatsze rzymskie rody, współubiegano się, by mieć tutaj swoje miejsce po śmierci i by prześcignąć wspaniałością grobowca wszystkie inne, już dla poprzedników wzniesione. Próżnością pędzeni, budowali rzymianie mauzolea obszerne, ozdobami aż do zbytku przeciążone. Rozrzutnie sypali złotem, byle zadowolnić swą żądzę pozagrobowej o sobie pamięci, czcili śmierć, wznosząc jej świątynie, bo tym sposobem nie przestawali żyć wśród potomności. Wspaniała okazałość dzisiejszego Campo Santo w Genui oraz Campo Vezano w Rzymie — świadczy bogactwem swych grobowców o dziedzicznem przechowaniu się tej żądzy...
Ileż wspomnień budzą starożytne grobowce po prawej i po lewej stronie przesławnej drogi, którą stąpały rzymskie legiony, powracające do stolicy po zawojowaniu świata!
Grób Cecylii Metelli, zbudowany z ogromnych ciosowych kamieni, tak jest olbrzymi, że w średnich wiekach zamieniono go w obronną fortecę o zębatej baszcie, z tarasem u szczytu. Wiele z tych grobowców odbudowano temi czasy, dla zużytkowania marmurów i rzeźb odnalezionych w sąsiedztwie, inne zaś przechowały się dotychczas, lecz, odarte z ozdób, świecą nagością cegieł i cementu, sterczą jak wpół rozwalone, poszarpane skały; niektóre zachowały częściowo dawne kształty i świadczą, że były maleńką świątynią, lub kolumną od góry strąconą, sarkofagiem spoczywającym na wyniosłem podmurowaniu. Mnóstwo także przetrwało wizerunków zmarłych wyobrażonych w wypukłorzeźbie, zazwyczaj są oni w grupach, po trzy lub pięć osób. Są także i posągi apoteozujące zmarłą już istotę, a w niszach grobowców urządzono kamienne ławy, by podróżny mógł spocząć, błogosławiąc uprzejmość nieboszczyków. Pochwalne napisy podają miana ludzi znanych lub w zapomnieniu już będących. Tu Sekstus Pompejusz pochował swoje dzieci, tu leży Marcus Servilius Quartus, Hilarius Fuscus, Rabirius Hermodorus; mniej zaufania wzbudzają napisy na później odnalezionych nagrobkach Seneki, Horacyuszów i Kuryacyuszów. Największy podziw ze względu na nadzwyczajność swego ogromu, budzi Casale Rotondo. Na fundamentach tego grobowca istnieje baryera i gaj drzew oliwnych. Casale Rotondo dokoła jest otoczone pilastrami korynckiemi a rzeźbione sceniczne maski i pochodnie jeszcze widocznemi są na murach.
Piotr kazał się dowieźć powozem aż do grobowca Cecylii Metelli, a ztamtąd szedł zwolna pieszo do Casale Rotondo. Miejscami na via Appia, wynurzają się z ziemi wielkie bazaltowe flizy starożytnej drogi, która skutkiem tego jest bardzo niedogodna dla jazdy powozem. Na lewo i na prawo, wzdłuż drogi, mkną pasy spalonej słońcem trawy, a wśród zwalisk grobowców, wyrastają chwasty, jak na opuszczonych, starych cmentarzach. Wybujały zwłaszcza różnych odcieni osty, oraz dzikie kopry. Przy zrudziałych trawach ciągnie się nizki murek z polnych kamieni, a mnóstwo jaszczurek szeleszczy, uciekając w popłochu. Po za grobowcami leżą obszary rzymskiej Kampanii, zanikając jak morze na skraju horyzontu. Od czasu do czasu wynurza się z pomiędzy rozwalających się nagrobków, drzewo pinii, eukaliptusu, lub szara od pyłu kępa drzew oliwnych i figowych. Na lewo, wśród rozległych łąk, widać ciemne arkady, ruiną już dziś będącego wodociągu Aqua Claudia, gdzieniegdzie pstrzą się nędzne uprawne pola i małe zagrody, otoczone winnicami. Krajobraz ten zamykają w głębi góry Sabińskie i Albańskie, tonąc w niebieskawo fioletowych mgłach, z pośród których jaśniejszemi plamami występują miasteczka: Frascati, Rocca di Papa, Albano. Po prawej zaś stronie drogi, ku morzu, ciągną się niezmierzone okiem rozłogi rzymskiej Kampanii. Równina ta, lekko zaledwie dostrzegalnie falista, piękną jest majestatycznością swej prostoty, swem pustkowiem pozbawionem drzew i ludzkich siedzib. Płaską jest i horyzontalną jak ocean a zakończoną — linią prostą, poziomą, odcinającą się w dali od jasności nieba. Podczas lata, łąki te płonąć się zdają; spalona przez słońce trawa, czerwienieje, przybierając barwę rozżarzonego ogniska, lecz już we wrześniu nowe kiełkują trawy i zielony ocean łąk gubi się w dalekich oparach, przybierających zamglone tony różowe i liliowe, unoszące się ku przestworom nieba złotem kapiącego, złotem promiennego, zwłaszcza w godzinach wieczornych, podczas zachodu słońca.
Piotr, smętnie zadumany, szedł zwolna po płaskiej i w nieskończoność mknącej drodze, przecinającej prostą linią obszary łąk rzymskiej Kampanii. Wzruszająca melancholia tchnęła od krajobrazu i starożytnej drogi, wysadzonej podwójnym rzędem grobowców. Cicho, samotnie i głucho było wśród via Appia. Piotr, marząc, znów wywoływać począł całość i dawną świetność grobowców walących się w gruzy, i powtórzyło się przed nim widzenie, jak na Monte Palatino. Wskrzeszone w swym majestacie grobowce lśniły się białością marmurów. Wszak tutaj, u stóp tego rumowiska cegieł, tej potężnej masy muru, mającego kształt dziwacznego wazonu, znaleziono głowę olbrzymiej statui, a w pobliżu roztrącone kawały kutego w marmurze Sfinksa... Piotrowi zdawało się, że patrzy na kolosalnych rozmiarów statuę, strzeżoną bo bokach przez sfinksy przysiadłe w zwykłej swej pozie. Nieco dalej, w wgłębieniu jakby komnatki pozostawionej w murze grobowca, stała statua młodej kobiety. Odtrąconą głowę statui znaleziono, kopiąc tę ziemię pełną pamiątek. Piotr patrzał i oczami wyobraźni widział tę kobietę. Twarz miała piękną, zdrową i uśmiechającą się do życia. Idąc wciąż naprzód, odczytywał napisy i cieszył się, że rozumie je w całości. Zdawało mu się teraz, iż obcuje ze spoczywającymi tu zmarłymi, że zna tych ludzi żyjących przed dwoma tysiącami lat. Nawet via Appia poczęła się ożywiać. Pełno było na niej wozów jadących z przeraźliwym hałasem, szły kohorty, maszerując ciężkiemi krokami, snuły się tłumy mieszkańców starożytnego Rzymu. Wszystko to potrącało się wzajemnie, tłocząc się, przeciskając, gorączkowo się śpiesząc, jak zwykle w wielkich stolicach. Były to czasy panowania Flawiuszów, Antoniuszów — epoka największego rozrostu i potęgi Rzymskiego cesarstwa. Via Appia podówczas dobiegła szczytu swej piękności, roiła się pełnią wspaniałych nagrobków ozdobnych i rzeźbionych, jak świątynie. Jakże monumentalnie okazałą była ta ulica śmierci! Jakież czynić ona musiała wrażenie na podróżnych, przybywających nią do Rzymu! Wielcy zmarli witali przybysza i wiedli go do żywych a nadzwyczajność i pompatyczność cmentarza zapowiedzią była okazałości stolicy. Niemy z podziwu podróżny, zawczasu korzył się przed dumą rzymian, ku którym podążał, jakże wszechmocnymi byli ci panowie świata, by cześć taką wzbudzać nawet za pośrednictwem swych zmarłych! Wszak ci, legli już w grobie mężowie, popiołem już tylko będący, mówili o swej potędze ogromem i wspaniałością swoich nagrobków. Chwała promienieć się zdawała dokoła tych posągów...
Piotr przystanął przy grobowcu Cecylii Metelli, tej wieży zbudowanej jak cytadela, wieży mającej dwadzieścia metrów średnicy, by zachować w swem wnętrzu ciało żony Crassusa. Piotr przystanął w upojeniu swego rozmarzenia, a odwróciwszy się w stronę przebytej już drogi, ujrzał w głębi okazałej, połyskującej marmurami via Appia, wskrzeszonej w dawnej świetności, również wskrzeszone cesarskie pałace na Monte Palatino. Wyobraźnią wywołane to widzenie trwało tylko chwilę, bo Piotr drgnął, zbudzony niespodziewanem pojawieniem się dwóch żołnierzy, których obecności nie przypuszczał wśród tego pustkowia. Wyszli z pomiędzy zwalisk grobowców i szli dalej, pełniąc straż, inaczej bowiem, via Appia nie byłaby bezpiecznem miejscem dla marzeń turystów. Nawet w dzień biały, potrzebną jest tu opieka municypalna. Niezadługo Piotr doznał wzruszenia skutkiem nowego spotkania. Ujrzał wysokiego starca, w czarnej sutanie, z czerwonem obszyciem i z niemałem ździwieniem poznał, że to był kardynał Boccanera. Zeszedłszy z drogi, kardynał stąpał powolnemi krokami po suchej, spalonej trawie, zarosłej kwitnącemi ostami i koprem o złocistych bukietach. Głowę miał pochyloną, głęboko był zadumany, tak że nie spostrzegł Piotra, który, szanując jego samotność, odwrócił się i ustąpił mu z drogi, zdziwiony, widząc go tak samego i tak daleko od miasta. Naraz wszystko zrozumiał, spostrzegłszy po za złomem muru karetę kardynała, zaprzężoną w parę ciężkich, karych koni, przy których stał lokaj w ciemnej liberyi, podczas gdy stangret siedział nieruchomie na swym koźle. Kardynał Boccanera, stosując się do przepisu niedozwalającego kardynałom chodzić pieszo po Rzymie, chcąc użyć przechadzki, musiał powozem wyjeżdżać po za miasto. Reguła ta dziwnie pasowała w zastosowaniu do tego smutnego i wyniosłego starca, który, będąc księciem w obliczu Boga i księciem w obliczu ludzi, stał na wyjątkowo niedostępnych wyżynach. Ztąd przystojnie mu było w melancholijnej samotności. A chcąc odetchnąć świeżem wieczornem powietrzem, musiał uciekać na puszczę, błąkać się wśród grobowców o wielkich wspomnieniach, bo mu się nie godziło zstępować wśród tłumów, mięszać się z gawiedzią.
Piotr nie mógł się oderwać od smętnej piękności via Appia. Już wieczór się zbliżał, lecz postanowił pozostać do ostatniej chwili, by podziwiać prześliczny zachód słońca. Na lewo leżące pola i winnice przybrały ciemno ołowiany kolor, pogrążyły się w niepewnościach zapadającego zmroku, świeciły tylko po nad niemi ozłocone resztkami słonecznego światła arkady wodociągu, w dali zaś góry Albańskie kładły czarny pas coraz jaśniejszy ku szczytom topiącym się w mgle różowej. Na prawo, ku morzu, płonęło opuszczające się słońce, okolone rojem drobnych, jaskrawych chmurek, które jak złoty archipelag błyszczały na purpurowym oceanie. Wyżej zaś, szafirowe sklepienie nieba z zachodzącem u skraju słońcem, jaśniało nad bezbrzeżną, pustą równiną rzymskiej Kampanii. Tylko niebo i równina, prócz tego nic. Obszar ziemi był płaski i niczem nie urozmaicony, nie było na nim ani pagórka, ani drzewa, ani pasącego się stada z dozorującym pasterzem. Z miejsca, w którem stał, Piotr widział wszakże czarną sylwetkę kardynała Boccanera. Przechadzał się zwolna pomiędzy grobowcami, odcinając się wyraźnie, rysując się potężnie, na purpurowem tle ostatnich promieni zachodzącego słońca.
Nazajutrz rano, Piotr, ogarnięty gorączką zwiedzania i zobaczenia wszystkich ciekawości starożytnego Rzymu, znów wrócił na via Appia z zamiarem spuszczenia się do katakumb świętego Kaliksta.
Jest to najobszerniejszy i najsłynniejszy z pierwotnych chrześciańskich cmentarzy, nawet kilku papieży zostało tam pochowanych. Idzie się tam ogrodem w połowie spalonym słonecznym żarem, a wśród cyprysów i drzew oliwnych, napotyka się na rodzaj lepianki z desek i z wapna, w której jest sklepik z religijnemi pamiątkowemi drobiazgami. Do katakumb prowadzą dość wygodne schody, urządzone już we współczesnej nam epoce. Piotr ucieszył się, spotkawszy tu niespodziewanie trapistów francuzkich, którym powierzoną została opieka podziemnego cmentarza i oprowadzanie po nim turystów. Właśnie jeden z braci miał schodzić tam z dwoma paniami francuzkiemi, z matką jeszcze piękną i z córką ponętną wdziękami młodości. Panie uśmiechały się, chociaż widocznie były nieco strwożone szykującą się wyprawą. Szepcząc z sobą, patrzały na zakonnika zapalającego wysokie, cienkie świeczki. Zakonnik miał czoło nierówne, wystające, szczęki szerokie i mocne, wyraz jego twarzy zdradzał naturę upartą i wierzącą, a jasne oczy mówiły o dziecięcej naiwności jego ducha.
— Przybywasz pan w samą porę — odezwał się do Piotra. — Jeżeli panie pozwolą, to pójdziesz razem z nami... bo już trzech braci jest w katakumbach z podróżnymi... więc trzebaby czekać długo na nowe zejście...
Panie uprzejmie skinęły głowami na znak przyzwolenia, więc zakonnik podał Piotrowi jeszcze jedną z przygotowanych na półce świeczek. Ani matka, ani córka nie były bigotkami, bo ukraddkiem, z ukosa, spojrzały niechętnie na sutanę towarzysza przyłączającego się do wyprawy. Spuścili się schodami i wyszli na rodzaj wązkiego korytarza.
— Proszę, niechaj państwo uważają — powtarzał zakonnik, świecąc lichtarzykiem nizko po nad ziemią. — Trzeba iść powoli i bardzo ostrożnie, bo grunt jest nierówny, pełen wybojów i ślizgich spadków.
Rzekłszy to, rozpoczął objaśniający wykład. Mówił głosem piskliwym, lecz z nadzwyczajną siłą przekonania o prawdzie słów swoich.
Piotr zeszedł tutaj, milcząc z nadmiaru wzruszenia; gardło miał ściśnięte a serce bijące przyśpieszonem tętnem. Ach te katakumby, te pierwsze schroniska prześladowanych chrześcian, ileż razy o nich marzył za niewinnych dni swoich wierzeń w seminaryum! Marzenia te, pod inną tylko formą, powtórzyły się niedawno, podczas pisania książki o pożądanym przez niego odrodzeniu się Rzymu. Przypominał sobie wtedy o katakumbach, jako o czcigodnych zabytkach pierwszych początków chrześciańskiej religii, będącej podówczas opiekunką najuboższych, pocieszycielką serc prostaczych. Powrotu tej religii Piotr domagał się w swej książce. Pojęcie o wyglądzie katakumb, Piotr sobie wyrobił na podstawie opisów drukowanych w książkach wielkich prozaików i poetów. Ztąd urosła w nim przekonanie o wspaniałym ich ogromie. Zdawało mu się, że jest to wielkie podziemne miasto o szerokich ulicach, rozległych i licznych placach, salach zamienionych w kościoły, mogące pomieścić niezliczone tłumy wiernych. Jakże ubogą, nędzną, okazała się rzeczywistość w porównania z obrazami powstałemi siłą rozbujanej fantazyi!...
Oprowadzający zakonnik, odpowiadając na pytania zadawane przez matkę i przez córkę, mówił:
— Tak, wązko jest tutaj... nie szerzej jak metr jeden i dwie osoby nie mogą iść jedna przy drugiej... A jak te katakumby powstały?... Jak je kopano?... Bardzo łatwo można to sobie przedstawić.. Jakaś rodzina lub stowarzyszenie zapragnęło mieć swój grobowiec... zaczynano więc kopać ziemię w upatrzonem miejscu... kopano prostemi motykami, bo grunt jest mięki... z gatunku tufu ziarnistego... Jak państwo widzicie, taka ziemia ma kolor czerwonawy, jest krucha a zarazem spoista, łatwa do kopania a przytem nieprzesiąkalna. Możnaby rzec, że jakby umyślnie była na ten cel przeznaczona, bo wybornie przechowują się w niej ciała nieboszczyków...
Zatrzymał się i przy bladem światełku swej świecy, pokazywał wydrążenia w ścianach tak na prawo jak i na lewo.
— Proszę, niechaj państwo zauważą... takie otwory w ziemi wykute, nazywały się loculi... Więc ludzie ówcześni, wykopawszy podziemną galeryę, po obu jej stronach wydrążali takie kryjówki, w które składali ciała zmarłych, owijając je kawałem płótna a następnie zamykali otwór marmurową tablicą i zalewali szpary cementem... Groby takie szły kilkoma rzędami, jedne po nad drugimi... Wszak łatwo zrozumieć, jak się to wszystko odbywało i jak powstały katakumby, które widzimy... Do galeryi wykopanej przez jedną rodzinę, przyłączały się inne, do stowarzyszeń znów stowarzyszenia i tak wspólnemi siłami zwiększała się galerya, kopano ją coraz to dalej, w miarę potrzeby. Od głównej, to jest pierwszej galeryi, rozchodziły się inne, boczne, rozgałęzienie wzrastało, różne przybierając kierunki... Gdy zaczęto kuć groby powyżej pierwszego szeregu, galerya stawała się coraz to wyższą... Oto tutaj, gdzie jesteśmy, ma ona co najmniej cztery metry wysokości... Możnaby się dziwić, jakim sposobem windowano ciała na taką wysokość. Otóż rzecz prosta. Zamiast żłobić sklepienie galeryi, wydrążano ją od dołu, tak że katakumby coraz niżej osuwały się w ziemię... W ten sposób jak opowiedziałem, w przeciągu czterech wieków, katakumby św. Kaliksta miały galerye wynoszące szesnaście kilometrów długości... w których było około miliona chrześciańskich grobowców... Oprócz katakumb, w których jesteśmy, są jeszcze inne, całe ich dziesiątki krzyżują się i dziurawią grunta w okolicach Rzymu... Zatem obliczcie państwo, ile to chrześciańskich ciał zostało pogrzebanych w ten sposób...
Piotr słuchał, milcząc. Kiedyś, przed laty, zwiedzał w Belgii kopalnię węgla i mimowoli przypominał sobie, że widział tam takie same wązkie i rozgałęzione korytarze podziemne. Taż sama panowała w nich duszność, ciemność i głucha, przygniatająca cisza. Światełka latarek, tak samo gwiazdeczkami pstrzyły ciemności, nie rozwidniając ich, jak te oto świece przy zwiedzaniu katakumb. Jakże inaczej je sobie wyobrażał! Wszak były to poprostu otwory kopane bez symetryi i żadnego z góry zakreślonego planu, galerye zwiększały się wzdłuż i na wysokość w miarę potrzeby i nie myśl ludzka, lecz narzędzie trzymane w ręku zaznaczało im kierunek. Chropowaty grunt, po którym wiódł zakonnik zwiedzających turystów, podnosił się w górę, to znów zapadał się, tworzył wyboje a ściany były raz ukośne, to wklęsłe lub wystające, kopacze tych galeryj nie posiłkowali się znajomością najpierwotniejszych wymiarowych przyrządów. Nic tu nie wykazywało użycia podczas robót gruntwagi lub ekierki. Podziemne galerye zwiększały się tylko w miarę potrzeby a pracą przy ich kopaniu zajmowali się prostacy, może rąk swoich użyczający z miłosierdzia względem braci potrzebujących ich pomocy. Że katakumby są dziełem prostaczego ludu, świadczą napisy i rysunki emblematyczne, ryte na marmurowych tablicach. Są one niepoprawne, nieforemne, jak bazgroty uliczników na murach miejskich.
Zakonnik zaczął właśnie objaśniać napisy marmurowych tablic:
— Jak państwo widzicie, najczęściej wypisywano tylko nazwisko zmarłego, a czasami, zamiast nazwiska, tylko słowa in pace... Lecz zdarzają się także emblematyczne rysunki; gołąbek oznaczał czystość, palma — męczeństwo, ryba zaś po grecku oznaczona słowem z pięciu liter też często się napotyka, bo każda z tych pięciu liter rozpoczynała pięć słów greckich: „Jezus Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel ludzi“.
Zbliżywszy płomień świecy, zakonnik pokazywał rysunki. Palma naznaczona była kreską środkową z paru małemi bocznemi kreskami, gołąb lub ryba, konturową linią, zakończoną gzygzakiem mającym wyobrażać ogon a kropka zastępowała oczy. Napisy szły krzywo, bezładnie a składające je litery były różnej wielkości, jak zwykle bywa pismo kreślone prostaczą i niewprawną ręką.
— Niechaj państwo zechcą się pochylić — rzekł uprzejmie zakonnik. — W tym oto grobie jest szkielet jeszcze nietknięty. Spoczywa on tutaj od szesnastu albo siedemnastu wieków. Zobaczycie państwo, w jaki sposób składano nieboszczyków w wykopane dla nich łożyska. Uczeni twierdzą, że jestto szkielet kobiety, zapewne młodej dziewczyny... Jeszcze rok temu był zupełnie cały, nienadwyrężony, lecz teraz ma czaszkę rozbitą.. Dopuścił się tego jeden amerykanin, zwiedzający katakumby, uderzył laską w tę czaszkę, chcąc się przekonać, czy nie jest sztuczną...
Panie się pochyliły, a blade ich twarze, oświecone zblizka trzymanemi świecami, wyrażały przestrach i politowanie. Zwłaszcza młoda panna miała minę strwożoną, w czarnych pełnych życia oczach szkliły się jakby łzy, a świeże, zwykle uśmiechnięte usta były zaciśnięte i drżały nerwowo. Lecz widzenie tych dwóch kobiecych twarzy, trwało tylko krótką chwilę, znów panie wyprostowały się i szły dalej za oprowadzającym zakonnikiem. Spacer po ciemnych, dusznych galeryach trwał jeszcze godzinę, bo przewodnik chciał wszystko pokazać sumiennie, zatrzymywał się w miejscach, które uznawał za godne szczególniejszej uwagi, wpadał w zapał opowiadania, zdawało mu się bowiem, że wznieca w zwiedzających pobożność a więc że pracuje dla zbawienia turystów spuszczających się do katakumb.
Piotr szedł za innymi wciąż milcząc, lecz w miarę jak patrzał na te starodawne grobowiska, zachodziła w nim wielka przemiana myśli. W pierwszej chwili był zadziwiony, widząc jak innemi były w rzeczywistości te nędzne nory w ziemi żłobione, od katakumb opiewanych przez poetów, teraz zaś zdawało mu się, że zaczyna rozumieć, dlaczego są takiemi a nie innemi, i ogarniało go wielkie wzruszenie, wzruszało go zwłaszcza ubóstwo tych grobów i nieumiejętność rąk, które je kopały. Tak, nie było to wzruszenie wypływające z uznania świętości tych miliona męczenników tutaj pogrzebanych, lecz słodkie współczucie dla ówczesnego społeczeństwa chrześciańskiego, ufnego w swą wiarę, rozkołysanego nadzieją pozagrobowej szczęśliwości. Wszak dla ówczesnych chrześcian, te nizkie, ciemne, podziemne galerye były tylko miejscem czasowego snu przed zmartwychpowstaniem. Nie palili ciał swoich zmarłych, bo wzięli od żydów pojęcie o zmartwychpowstaniu. Jakże odmienną musiała być wtedy myśl o śmierci! Był to sen spokojny, szczęśliwy — wypoczynek po znojach życia, wyczekiwanie nagrody w niebie. Niczem niezmącona ufność w tę wiarę napełniała katakumby ponętą spokoju, odejmując im całą grozę wiejącą z tych ciemnych, podziemnych czeluści. Głucha noc tutaj panująca, czyż nie najwłaściwszą była w tym przybytku snu cichego i rozkosznego, w którym pozostawali zmarli w nieruchomym zachwycie, wyczekując przebudzenia, mającego trwać wieczność wśród rajskiego bytowania. Wszystko tu mówić się zdawało o tej, dla wiernych wybić mającej godzinie. Piotr z rozrzewnieniem patrzył teraz na tablice, które, z pominięciem nazwiska zmarłego, mówiły tylko słowa in pace — w spokoju! Być wreszcie w spokoju, spać w spokoju i w pełni nadziei wyczekiwać przyobiecanego nieba, należnego sprawiedliwym po dokonaniu ziemskiego żywota... Ach, spokój w tych warunkach, jakąż on musiał napawać rozkoszą tych pokornych duchem i tak szczerze wierzących! Prawda, że ci naiwni kopacze katakumb nieświadomymi, ciemnymi byli ludźmi, świadczyła o tem chociażby nieumiejętność wykonanej przez nich roboty; świat wtedy popadł w nieuctwo! Artyści nie umieli już wyryć liter w marmurze, zapomnieli rysować i pozostawili dziecinne kontury palm, gołąbków i ryb symbolicznych. Sztuka znikła z widowni świata. A jednakże jakaż siła, jaka młodzieńcza wiara tchnęła od tych prostaków rozpoczynających nową erę ludzkości! Spali tu pospołu biedacy i możni, wszystkie warstwy społeczne i połączeni jedną nadzieją, oczekiwali w swych kolebkach, podczas gdy życie wrzało dalej na ziemi, życie w sile swej nieodmienne a tylko w formach swoich różne. Jakąż dobrocią i braterstwem nacechowane były stosunki ówczesnych ludzi względem śmierci. Małżonków najczęściej składano razem w jednym grobowcu a u ich stóp leżały ich dzieci. Grobowiec biskupa niczem się nie odróżniał od grobowca najuboższego człowieka z ludu. Ta skromność i równość uroczą była w swej szczerości. Ponieważ wszystkie ciała w jednaki proch rozsypać się miały, więc też jednakie miały groby i jednakie tablice, milczące o nazwisku, o godności urzędów. Rzeczywiście równały one wszystkich tych zmarłych, nie wyróżniając żadnej z tych głów spoczywających w głębokościach rozkosznego uśpienia. Z rzadka, na nielicznych tablicach, prócz nazwisk, było parę słów pochwalnych, lecz jakże ogólnikowych, i lekko, bez nacisku, wzmiankujących o przymiotach! Mężczyznom przyznawano zacność i pobożność — kobietom zaś łagodność, piękność i czystość. Dziecięca niewinność promieniała z tych grobowców, bezgraniczna tkliwość i słabość ludzkiej istoty; ci pierwsi chrześcianie w śmierci upatrzyli nie koniec, lecz początek swego istnienia i zrzekłszy się myśli powrotu na ziemię, spali rozkosznie w oczekiwaniu wiekuistej szczęśliwości w niebie...
Naraz Piotr przypomniał sobie wczoraj widzianą via Appia i wywołaną przez siebie całość wspaniałych grobowców, złocących się w ciepłych, słonecznych promieniach. Tamte pomniki głosiły o dumie i o potędze mieszkańców Rzymu. Wznosiły się wspaniale, imponowały ogromem, zadziwiały bogactwem ozdób, arcydziełami rzeźbionych marmurów, obfitością drogocennych statui a ryte słowa napisów objawiały światu o sławie, jaką za życia zdobył sobie spoczywający tutaj zmarły. Ach ta pompatycznie okazała ulica śmierci, przecinająca bezbrzeżne równiny i wiodąca do miasta nad miastami, do Rzymu, stolicy świata! Jakże nadzwyczajnem była ona przeciwstawieniem, gdy się ją porównać chciało z podziemnym cmentarzem pierwszych chrześcian, ukrywających swoje nekropolium w głuchej ciszy czarnych, wązkich kurytarzy! Śmierć dla tych chrześcian była snem pełnym słodyczy, piękna i czystości, nocą upragnioną i z radością przyjmowaną. Godzili się na śmierć i szli ku niej pogodnie, bo wprowadzała ich ona w słodycz snu spokojnego, w ciszę podziemną chwilowego schroniska, po którem jaśnieć na zawsze miały niebiańskie, świetlane rozkosze. Poganizm, zamierając, uniósł z sobą sztukę, którą stworzył; dawnych, niezrównanych artystów zastąpili ciemni, nieumiejętni robotnicy, kreślący nieśmiałą ręką dziecinnie pojęte napisy i emblematyczne rysunki. Lecz harmonizowały się one z mrokiem nocy podziemnych cmentarzysk. Słoneczne światło niechajże opromienia piękności kształtów pomników na via Appia, tutaj zaś potrzeba ciszy, nocy, spokoju, tutaj nie mówi się o życiu przebytem na ziemi, lecz o przyszłem wiekuistem życiu w niebie. Z tą nadzieją, w tej czerwonawej ziemi, w kretowiskach przygotowanych przezornie, legły miliony istot i przeleżały kilkanaście wieków w niezmąconej samotności; tajemniczość ich schroniska zgwałconą została przez później rozbudzoną ciekawość ich potomności, mniej już wierzącą w archanielskie trąby, mające wzywać na sąd ostateczny, nakazujące zmartwychpowstanie ciał prochem i ziemią już będących. Śmierć mówiła wtedy o błogości przyszłego, wiekuistego życia, nigdzie też to obiecane życie nie miało tyle uroku, jak w tych podziemnych miastach, zaludnionych zmarłymi o nieznanych nazwiskach, lecz wspólnej i głębokiej wierze. To odmienne od pogańskiego pojęcie śmierci dało początek innej społeczności, odradzając świat potęgą swego tchnienia. Chrześcianie ćwiczyli się w pokorze, pogardzali ciałem, unikali wszelkich uciech ziemskich, zajęci nieustającą myślą o śmierci, jej tylko pragnęli, jako wyswobodzicielki otwierającej podwoje nieśmiertelności, wiekuistego życia w raju. Tak, rozpoczynała się teraz nowa era nowego zupełnie świata. Krew Augustów, ta dumna krew purpurą i słońcem się mieniąca, zanikła na czas jakiś. Chwilowo śladu jej trudno dostrzedz w żyłach potomności. Wypiła ją może ziemia i zczerwieniała w głębokościach kopanych katakumb...
Zakonnik chciał koniecznie pokazać paniom schody Dyoklecyana; dla zachęty, opowiadał złączoną z niemi legendę:
— Tak, schody te świadczą o cudzie... Za panowania Dyoklecyana, podczas prześladowania chrześcian, razu pewnego żołnierze zapędzili się aż tutaj i chcieli temi schodami spuścić się do katakumb, wiedząc, że się tam schroniła garstka wiernych... Otóż ledwie żołnierze stanęli na schodach, te się zarwały i wszyscy spadli... Jeszcze dzisiaj widzieć można te załamane pod nimi stopnie... Proszę, niechaj państwo zechcą zobaczyć... to bardzo ciekawe... i tuż blizko... o parę kroków...
Lecz panie czuły się zmęczone długiem przebywaniem w dusznych i ciemnych pieczarach, zdenerwowane słuchaniem opowiadania tylko o śmierci, więc się oparły życzeniu zakonnika, pragnąc co rychlej odetchnąć świeżem powietrzem. Wreszcie świece już się dopalały, więc opuszczono katakumby, z radością witając światło dzienne, chociaż rażąco olśniewającem wydało się w pierwszej chwili. Panie zatrzymały się przed sklepem ze świętościami i kupiły przycisk będący kawałkiem marmuru z wyrytą rybą, symbolem Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela ludzi.
Tegoż samego dnia popołudniu Piotr zwiedził bazylikę św. Piotra. Dotychczas znał tylko z widzenia wspaniały plac przed świątynią, plac otoczony poczwórnym rzędem kolumn i pilastrów, tworzących majestatyczny wieniec podług planu Berniniego. Na obszarze zawartym w ramach kolumnady, wznosi się obelisk i dwie monumentalne fontanny. W głębi zaś placu stoi bazylika o ciężkiej fasadzie i niezrównanej piękności kopule, która dumnie odbija się na tle zawsze niebieskiego nieba.
Słońce zalewało plac jaskrawością swych promieni. Piotr, przebywszy tę pałającą przestrzeń, doszedł wreszcie do nizkich stopni małych, coraz to wyżej wynoszących się placyków przed bazyliką. Były one puste, a grunt ich nierówny, wysypany był żwirem. Przebiegłszy ostatnią seryę nizkich, zużytych i zbielałych stopni, Piotr wszedł do bazyliki. Była teraz godzina trzecia a obfite potoki dziennego światła spływały z wielkich kwadratowych okien; jakaś ceremonia, zapewne nieszpory, rozpoczęły się w kaplicy Klementyńskiej, na lewo od wejścia. Lecz Piotr nic nie słyszał, uderzony ogromem kościoła. Zwolna, z oczyma wdal wpatrzonemi, przebywał nadmierną przestrzeń, zaledwie spojrzawszy na olbrzymie kropielnice, strzeżone przez anioły tłuste jak amorki. Piotr szedł, dziwiąc się kolosalności rozmiarów wszystkiego na co spojrzał. Łukowe sklepienie środkowej nawy zdobne było w rzeźbione kwadratowe wklęśnięcia, cyklopskich wymiarów, cztery pilastry podtrzymywały przesławną kopułę; w ramionach krzyża, po bokach od kopuły jaśniejącej ponad jego przecięciem, mogłyby się pomieścić obszerne kościoły. Jakaż majestatyczna duma i okazały przepych, tchnęły tu od wszystkiego! Wnętrze kopuły świeciło jak gwiazda, mieniąc się jaskrawemi tonami złota i mozajki a ponad grobem św. Piotra, unosił się okazały baldachim o bronzach, wziętych z Panteonu. W dół spuszczały się podwójne schody Konfesyi, oświecone setką lamp wiecznie gorejących. Jakaż mnogość, jakaż niebywała obfitość marmurów nęciła oczy i przygniatała uwagę wśród ogromu tego przybytku! Marmury mieniły się wszystkiemi odcieniami barw, marmury kolorowe, marmury białe, marmury najrzadsze, najdrogocenniejsze ukazywały się zewsząd nagromadzone z marnotrawną hojnością. Bernini, zdobiąc niemi gmach, posunął zbytek do krańcowego przepychu. W lśniącej posadzce odbijały się wspaniałości stropów świątyni a na marmurowych słupach oddzielających nawy, widnieją wykute medaliony papieży, wśród emblematycznych tiar i kluczy trzymanych przez pyzate aniołki. Na murach przeciążonych ozdobami, powtarza się najczęściej gołębica Inocentego X, a w niszach stoją kolosalne posągi, często dziwacznie pojęte. Loże, balkony, balustrada Konfesyi o podwójnie biegnących schodach, ołtarze a zwłaszcza grobowce, zdumiewały Piotra nadzwyczajnością bogactwa. Wszystko, tak, wszystko lśniło się tutaj połyskami najcenniejszych marmurów; wszystko było marmurowe, cała wielka nawa, boczne nawy, całość murów posadzki i stropów była z marmuru. Na całej przestrzeni tego kościoła, nie możnaby znaleźć miejsca szerokiego na dłoń z czego innego, niż marmur. Tryumfująca bogactwem i pięknem, bazylika tchnęła majestatem, wzbudzając podziw. Większą była nad inne kościoły, najwspanialszą na świecie, najsławniejszą pomiędzy sławnemi gmachami.
Piotr szedł, błądząc pomiędzy nawami, patrząc i jeszcze nic poszczególnie nie rozeznając, przygnieciony ogromem i okazałością świątyni. Zatrzymał się przez chwilę przed bronzową statuą świętego Piotra, przedstawionego w sztywnej, hieratycznej pozie. Wierni zbliżali się do marmurowego cokołu, na którym stała postać apostoła i całowali wielki palec prawej nogi: jedni obcierali go przed pocałowaniem, inni całowali bez poprzedniego obtarcia, przykładali następnie czoło i znów raz jeszcze całowali. Piotr zawrócił się w lewą stronę kościoła, gdzie stały rzędem konfesyonały. Zmieniający się w nich księża bezustannie słuchali spowiedzi w różnych językach. Inni zaś księża dotykali laseczką skroni grzeszników, którzy, klęknąwszy w tym celu, otrzymywali trzydzieści dni odpustu. Lecz osób było niewiele, zatem księża, siedząc w wązkich, drewnianych zagródkach, rozmawiali pomiędzy sobą, pisali lub czytali, zachowując się swobodnie, jakby we własnem mieszkaniu.
Piotr znów się zatrzymał przed schodami Konfesyi, zapatrzony w światła gorejących lamp, błyszczących jak gwiazdy. Główny ołtarz pod wspaniałym baldachimem, wyglądał dumnie i samotnie. Tylko papież miał prawo przed nim celebrować. Rzeźby i złocenia tego ołtarza kosztowały przeszło pół miliona. Patrząc nań, Piotr przypomniał sobie o nieszporach odprawianych w kaplicy Klementyńskiej i zadziwił się, że najlżejszy odgłos ztamtąd nie dobiega. Pomyślał, że ceremonia już się skończyła, lecz chciał się o tem przekonać. W miarę jak zbliżał się ku kaplicy, rozpoznawać poczynał lekkie dźwięki oddalonej muzyki, jakby odgłosy fletu. Tony się wzmagały w sile, wreszcie stanąwszy w progu, poznał grę organów. Okna kaplicy były zasunięte czerwonemi firankami a przedostające się przez nie światło słoneczne drgało purpurowemi blaskami. Fale poważnej, kościelnej muzyki, donośnie płynęły od chóru; jakimże więc ogromem była bazylika, by dźwięki huczących tu organów tonęły i nikły o kilkadziesiąt kroków od progu kaplicy!
Wchodząc do bazyliki, z pierwszego wejrzenia Piotr sądził, że nikogo w niej niema, że cała przestrzeń olbrzymiego kościoła jest pusta, zamarła. Po chwili dostrzegł obecność kilku osób, odgadując zdala ich niewyraźne sylwetki. Było tu trochę ludzi, lecz zrzadka rozrzucone ich postacie nikły wśród ogromu przestrzeni i zdawało się, że ich niema. Pomiędzy nawami błąkali się turyści, znużone stawiając kroki i zaglądając do „Przewodnika“ trzymanego w ręku. W pośrodku środkowej nawy, jakiś malarz rozstawił sztalugi i szkicował widok, zachowując się swobodnie jak w galeryi publicznej. W pobliżu Piotra, przeszedł szereg kleryków francuzkich, oprowadzanych przez prałata, objaśniającego im spotykane nagrobki. Lecz te piędziesiąt czy sto osób, były prawie że niedostrzegalnemi wśród obszaru bazyliki, wyglądały na gromadkę czarnych mrówek, poszukujących drogi, z której zboczyły. Piotrowi wydawało się teraz, że się znajduje w olbrzymiej sali galowej należącej do pałacu o nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarach. Przez wysokie, kwadratowe okna płynęło jaskrawe światło, słońce hulało tu swobodnie, przebijając się na przestrzał i napełniając wnętrze kościoła oślepiającą pełnią swych promieni. Na marmurowej, okazałej posadzce, bez ławek i krzeseł, przeglądało się i odbijało jakby na wodnej przestrzeni. Nigdzie w tym kościele nie było ustronnego, cienistego kąta, by uklęknąć i modlić się w tajemniczem odosobnieniu. Wszędzie było jasno, świątecznie, wystawnie. Jakże odmiennym był charakter tej operowej sali, błyszczącej złotem lśniącej marmurami, w zestawieniu do gotyckich kościołów o ponurych wnętrzach, gdzie tłum korzy się i płacze, tuląc się i jęcząc jak dziecię strwożone głębokością i ciemnościami lasu. Strzelista, gotycka architektura i wydłużone średniowieczne postacie świętych, były wytworami rozmodlonego ducha, tutaj zaś, w tej olbrzymiej, majestatycznie okazałej rzymskiej bazylice, wszystko ciałem być się zdawało i tylko o ciele mówiło. Próżnem byłoby szukać tu klęczącej kobiety, któraby z wiarą przyszła koić swe smutki i rozpacze! Słoneczna jasność uniemożliwiała zwierzenia i porywy ku tajemniczym pocieszeniom łez i westchnienia. Zamiast ufnych i rozmodlonych postaci wiernych, w bazylice św. Piotra snuli się znużeni zwiedzaniem turyści, lub rozmawiali swobodnie księża, wiodąc seminarzystów ku najciekawszym punktom przesławnego kościoła. Ludzie ci nie troszczyli się o nieszporną ceremonię, odbywającą się w kaplicy; dolatujące ztamtąd odgłosy nie odzywały się echem w wystygłych już sercach, dźwięk dzwonka i organów, tłumiła przestrzeń i chłodna wspaniałość lśniących marmurów.
Piotrowi wydawało się teraz, że bazylika była wspaniałym szkieletem kolosalnego gmachu, z którego życie już uleciało. By gmach ten ożył, by odpowiadał swojemu zadaniu, należało widzieć go pełnym po brzegi, rozmodlonym dusz tysiącami, jaśniejącym okazałością pompy uroczystych obrzędów religijnych. Mury te mogły pomieścić tłum osiemdziesięciu tysięcy wiernych a okazałość ołtarzy, przepych drogocennych marmurów, tworzył dekoracyę dla pontyfikalnych uroczystości, brzmiących muzyką, śpiewem, jaśniejących nieskończonością płonących świateł, a wśród obłoków wonnych kadzideł, sunąć tu mogły najliczniejsze orszaki duchowieństwa, roztaczającego bogactwo szat i przyborów, używanych do świętych obrządków. Uroczystości obchodów Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy dozwalały na takie występy, mogące rywalizować z wystawnością pierwszorzędnych teatrów. Piotr, przypomniawszy sobie wszystko co wiedział o uroczystościach obchodzonych w bazylice, starał się je wywołać i uprzytomnić wśród ram, na które patrzał. Więc pusta przestrzeń kościoła napełniła się tłumem pobożnych, a duchowieństwo, tworząc nadludzki orszak, postępowało wśród głów pochylonych. Szli kardynałowie, idąc parami za złotym krzyżem. Z ramion ich spływały koronki rokietów a suknie ich i powłóczyste płaszcze, z purpurowej jedwabnej mory, podtrzymywali postępujący za nimi kodytaryusze. Po za kardynałami, wysoko, na ramionach niesiony, zasiadał papież na czerwonym aksamitnym fotelu, ze złoceniami. Wszechmocny jak bóstwo, miał na sobie szatę z białego aksamitu a na niej złotą kapę, złotą stułę, złotą tiarę. Ci na których ramionach spoczywały sedia gestatoria z błogosławiącym papieżem, jaśnieli szkarłatem tiunik, haftowanych jedwabiem. Inni szli z wysoko oprawnemi wachlarzami z piór strusich, kołysząc niemi nad głową królującego dusz pasterza i pana, przypominając w ten sposób starożytny obyczaj bałwochwalczej Romy, tymże ruchem czczącej swe bożyszcza. Dokoła tryumfalnie niesionego papieża, postępował cały dwór jego, olśniewając oczy przepychem i rozmaitością stroju. Prócz rodziny papieża, szło grono prałatów, wyznaczonych do dzisiejszej służby, a za nimi płynął jak potok różnobarwnych jedwabi, orszak patryarchów, arcybiskupów, biskupów w złotych mitrach i kapach, kamerierzy przyboczni w fioletowych jedwabiach, kamerierzy o szpadach i kapach w czarnych aksamitnych strojach, koronkowych fryzach i złotych łańcuchach na piersiach, niezliczony poczet dostojników duchownych i świeckich, których urzędy i hierarchiczne dworskie stopnie wyliczała „Gerarchia“ na przeszło stu stronnicach, protonotaryusze, jałmużnicy, prałaci różnych klas i stopni; po za dworem papieża, złożonym z duchownych i świeckich dostojników, postępowała siła zbrojna pałacu watykańskiego. Żandarmi w wysokich futrzanych czapkach, straż palatyńska w mundurach niebieskich i czarnych, straż szwajcarska w srebrnych zbrojach nałożonych na mundury żółte, czarno i czerwono pręgowane, straż szlachecka w paradnych, czerwonych mundurach haftowanym złotem, ze złotemi naramiennikami i w złotych kaskach na dumnie podniesionych głowach.
Z chwilą jak Rzym stał się stolicą państwa Włoskiego, bazylika nie otwiera swych podwoi dla tłumu pobożnych. A gdy papież celebruje w swym kościele, pragnący go widzieć muszą liczne czynić zabiegi, by módz otrzymać kartę wejścia. Tak więc przestrone te mury od lat dawnych nie widziały zbiegających się tłumów pobożnych i kornie chylących czoła przed majestatem przedstawiciela Boga na ziemi. Zbiera się tutaj tylko grono wybranych, grono przyjaciół a jeżeli wyjątkowo liczba ich dojdzie paru lub kilku tysięcy z okazyi jakiej nadzwyczajnej uroczystości, nie zapełniają oni gmachu i mają pozór zaproszonych gości, żądnych ujrzenia czegoś ciekawego.
Im dłużej Piotr się rozglądał w tem majestatycznem muzeum, pełnem rzeźbionych posągów i drogocennych marmurów, tem wyraźniejszego doznawał wrażenia, iż bazylika jest świątynią pogańską, wzniesioną na cześć bożka światła i przepychu. Dawne świątynie starożytnego Rzymu najniezawodniej miały taki wygląd. Różnokolorowe marmury wykładały ich ściany, złocenia połyskiwały u stropów a drogocenne kolumny podpierały sklepienia. Dorywcze dzisiejsze wrażenie utrwaliło się i zamieniło w pewność w umyśle Piotra, gdy po dłuższym pobycie w Rzymie, zwiedził inne kościoły. Wszak kościół San Lorenzo in Miranda był dawną świątynią Antoniusza i Faustyny, a kościół św. Klemensa stał na podmurowaniach przybytku pogańskiego, o którego przeznaczeniu różne są domniemania, jakkolwiek istnieje podanie, że na tem miejscu stała bazylika w pierwszych początkach chrześciańskiej wiary. Kościół świętej Agnieszki był zbudowany podług planu dawnych gmachów municypalnych rzymskich, a szesnaście jego pięknych kolumn, każda z odmiennego marmuru, pochodziły z różnych ołtarzy pogańskich. W kościele Santa Maria in Transtevere znajdują się kolumny wyrwane ze świątyń Izydy i Serapisa, o czem wymownie świadczą kapitele. Trzydzieści sześć kolumn wykutych z białego marmuru w stylu jońskim, że świątyni Junony, przeniesionemi zostały do kościoła Santa Maria Maggiore, a w kościele Santa Maria in Aracoeli, znajduje się przeszło dwadzieścia starożytnych kolumn, każda z innego marmuru, oraz innego porządku i różnej wielkości. Podług legendy większość ich pochodzi ze słynnej świątyni Jowisza, która stała na Kapitolu w temże samem miejscu co dzisiejszy kościół katolicki. A bazylika świętego Jana Laterańskiego, bazylika o pięciu nawach, przedzielonych czterorzędową kolumnadą, stolica biskupstwa, którego papież jest biskupem, nie jestże ona pałacem bóstwa, lubującego się w doczesności?... Kolosalne posągi dwunastu apostołów podwójnym rzędem stojących, zdają się wskazywać drogę ku panu swojemu, nieśmiertelnemu Ojcu bogów i ludzi. Wszystkie te kościoły o połyskujących, marmurowych posadzkach, kunsztownych rzeźbach, bogatych złoceniach, są raczej świątyniami bożków z Olimpu. Harmonijny kolor ich marmurów ma w sobie coś cielesnego i pobudza do marzeń o cudnych kształtach bogiń, kąpiących się w mgłach przy różowych blaskach jutrzenki. W żadnym z nich, również jak w bazylice św. Piotra, nie ma cichych i tajemniczych zakątków, wzywających do modlitwy, otwierających niewidzialne skarby pocieszenia i spokoju. Lecz bazylika św. Piotra, pierwsze zajmowała miejsce wśród wszystkich kościołów, jako okaz, co może stworzyć duma człowieka, chcącego wystawić przybytek godny swego Stwórcy, a jednak gmach ten z kamieni zlepiony, gmach zbyt wielki, gmach zbyt bogaty w imię Boga wzniesiony, jest tylko gloryfikacją człowieka tryumfującego w jego imieniu...
A więc żarliwość pierwotnych wierzeń, po wiekach kilkunastu, wypowiedziała się stworzeniem tego kolosalnego, galowego przybytku! Ujawniała się w nim dawna dążność władców Rzymu, pragnących znaczyć swe panowanie, wznoszeniem olbrzymich arcydzieł architektonicznych. Żądzą ku temu przesycony był grunt Rzymu, żądzę tę dziedziczyły po sobie idące pokolenia i bez przerwy trwała ona we wszystkich ewolucjach cywilizacyi. Żądzę budowania odziedziczyli papieże, ci następcy cezarów. Podtrzymując dawną tradycyę, wznosili gmachy, współubiegając się o ich wielkość, trwałość, okazałość a gdy któremu środki materyalne nie starczyły na nową budowę kościoła, upiększał, lub z gruzów podnosił walące się mury starych przybytków i ślad swej działalności znaczył marmurową tablicą, głoszącą o dokonaniu podjętej pracy. Ztąd w Rzymie to mnóstwo tablic pompatycznie podpisanych mianem papieża i napiętnowanych godłem herbowem rodziny, z której ród wywodził. Tak więc, w Rzymie wciąż wyrastały gmachy, powstające z pyłu gmachów poprzednich i trwa to bezustannie od lat tysięcy...
Piotr, po raz drugi okrążając wnętrze bazyliki, zatrzymał się przy grobowcach papieży. Podziwiając ich wspaniałą okazałość, przypomniał sobie, grobowce ciągnące się wzdłuż via Appia, tego gościńca starożytnego, przecinającego równiny Kampanii i wiodącego aż ku świetnościom cesarskich pałaców na Monte Palatino. Olbrzymie, okazałe grobowce możnych bogaczów starożytnego Rzymu mówiły o nadmiernej dumie narodu władającego światem. W pobliżu, pod ziemią, w nędznych kretowiskach, kryły się inne grobowce, skromność ich i ubóstwo świadczyły, że nowe nad światem powiało tchnienie, że pojawił się człowiek nawołujący do braterskiej miłości, wyzucia się z dóbr doczesnych dla otrzymania wiekuistej szczęśliwości pozagrobowej. Lecz oto, z ubożuchnych legowisk, w których spali męczennicy, spokojnie wyczekujący archanielskiego na nich wołania, wyrosły nowe grobowce, równie olbrzymie, równie okazałe, dumne i pyszne, jak owe pogańskie grobowce przy via Appia.
W epoce Odrodzenia, Rzym na nowo stał się pogańskim; odżyła krew dawnych cezarów i zniosła napływ chrześciańskich dążności. Ach, jakże wyraźnie o tem świadczą zbytkowne, zmysłowo pojęte grobowce papieży, wznoszące się wśród wspaniałości bazyliki św. Piotra! Postacie papieży z bronzu odlane, olbrzymie — panują wśród aniołów niewieścio powabnych, a figury alegoryczne nęcą pięknością ciała, nagością piersi, lubieżnością torsów. U stóp papieża Pawła III, spoczywają: Sprawiedliwość i Przezorność. Urban VIII zasiada pomiędzy Religią i Przezornością; Inocenty XI, pomiędzy Religią i Sprawiedliwością; Inocenty XII, pomiędzy Sprawiedliwością i Miłosierdziem, Grzegorz XIII, pomiędzy Religią i Siłą. Papież Aleksander VII klęczy w towarzystwie Przezorności i Sprawiedliwości a przed nim wyobrażona jest Prawda oraz Miłosierdzie, podczas gdy powstający szkielet, potrząsa pustą klepsydrą. Na monumentalnie wyniosłym sarkofagu klęczy Klemens XIII, o ścianę pomnika opiera się Religia, trzymająca krzyż a po drugiej stronie wyobrażony jest geniusz śmierci, jadący na olbrzymich lwach, będących symbolem wszechwładzy. Bronz, odlewający postacie papieży, oznacza wiecznotrwałość pamięci ich panowania; z białego marmuru wykute alegoryczne figury głoszą piękno ciała, a kolorowe marmury, drapujące w bogactwo linij wspaniałe grobowce, apoteozują ich całość, jaśniejącą w złotawych blaskach, opadających od stropów olbrzymich naw kościoła.
Piotr przypatrywał się im kolejno, idąc zwolna wśród wspaniałej, pustej świątyni napełnionej jasnością słonecznych promieni. Tak, te grobowce papieży, pokrewne są grobowcom z via Appia. Tak, dumny Rzym, ten Rzym ciążący niegdyś nad starożytnym światem przekształcił pierwotną chrześciańską wiarę w zwycięzki katolicyzm, pragnący zawładnąć wszystkiemi narodami. Papieże poczuli w sobie krew cezarów. Dziedzice tronu Augusta znów piastować w swych głowach zaczęli plany wszechwładnego panowania; czaszki ich rozsadza nadmiar ambicji. Lecz jeden tylko August osiągnął cel w zupełnej pełności. On jeden był panem nad pany, był cesarzem i wielkim kapłanem, władcą dusz i ciał ludzkich, wyniósł się wyżej, tak wysoko, iż nikt mu dotychczas lotem nie dorównał. Marzenia i dążności papieży, ten pierwowzór dręczy i pociąga. Zbyt ciasną i niecałkowitą wydaje im się władza duchowna, pragną oni i żądnymi są zjednoczenia jej z władzą doczesną i odwieczną; żyją nadzieją urzeczywistnienia celu swych marzeń. Nie porzucają nigdy tej przewodniej idei i wysiłkiem woli każdego papieża jest przyśpieszenie tej chwili, gdy z pałacu watykańskiego, tego nowoczesnego Palatynu, panować i rządzić będą z absolutną władzą despotów, nad podbitą ciżbą wszystkich narodów i wszystkich ras ludzkich świat zaludniających.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


I.

Już dwa tygodnie minęły od dnia przybycia Piotra do Rzymu, a sprawa, dla której tu przyjechał, obrona książki zagrożonej Indeksem, nie ruszyła się z miejsca. Gorąco pragnął uzyskać możność stawienia się przed papieżem, lecz dotychczas nie wiedział, jakich ku temu użyć środków, wszystko odkładano na później bezustanne następowały zwłoki a pozostając pod wrażeniem słów monsignora Nani, lękał się uczynić coś nierozważnego, mogącego pogorszyć położenie. Widząc się zmuszonym do dłuższego pobytu w Rzymie, stawił się w biurach wikaryatu dla zaświadczenia, iż codziennie odprawiał mszę poranną w kościele św. Brygidy, przy placu Farnese. Ksiądz Pisoni, dawny spowiednik Benedetty, z wielką uprzejmością dopomógł mu do uregulowania papierów odnoszących się do tej kwestyi.
W dzisiejszy wieczór poniedziałkowy, Piotr postanowił zejść wcześnie na przyjęcie w salonach donny Serafiny, mając nadzieję, że się czegoś dowie w sprawie swej książki, lub że spotka się z osobami mogącemi mu udzielić wskazówek co do dalszego postępowania i działania szybszego, skuteczniejszego niż dotąd. Może zastanie tam monsignora Nani... a może jakiego innego prałata lub kardynała, chcącego mu dopomódz?... Piotr zaczynał tracić nadzieję, by don Vigilio zechciał mu być użytecznym, nie mógł bowiem od niego uzyskać żadnej rady praktycznej. W pierwszych dniach swego pobytu w pałacu Boccanera, Piotrowi się zdawało, iż don Vigilio wielką mu będzie pomocą i wybornym przewodnikiem wśród zawiłych stosunków hierarchicznych duchowieństwa rzymskiego, lecz don Vigilio uląkł się najwidoczniej i z całą usilnością unikał spotkania się z Piotrem. Miał minę człowieka niechcącego się mięszać w sprawę niebezpieczną i podejrzanej natury. Wreszcie, od kilku dni był w łóżku, cierpiąc na dokuczliwe ataki febry.
Jedyną osobą rozmawiającą z Piotrem szczerze i serdecznie, była Wiktorya, owa dawna służąca matki Benedetty, a teraz ochmistrzyni pałacu Boccanera. Pomimo swego trzydziestoletniego pobytu w Rzymie, nie znała ani miasta, ani ludzi tutejszych i z całą świeżością uczuć pozostała francuzką chłopką, przedewszystkiem miłującą kraj własny i swoją parafię. Mówiła o swej wiosce rodzinnej, jakby ją dopiero wczoraj porzuciła. Lecz dziś, Wiktorya była wyjątkowo smutna, zasępiona, nie śmiała się i nie uwijała ochoczo po całym domu jak zwykle, a gdy się dowiedziała że Piotr ma zamiar zejść wieczorem do salonu donny Serafiny, pokiwała głową i rzekła:
— Nie będzie tam panu bardzo wesoło... bo moje panie są skłopotane, zmartwione... zwłaszcza moja biedna Benedetta... Podobno, że sprawa jej rozwodu źle idzie... bardzo nawet źle...
Znów od paru dni tylko o tem mówiono w Rzymie a salony świata czarnego i świata białego rozsiewały mnóstwo dodatkowych wymysłów. Ponieważ wszystkie szczegóły i fazy, dotyczące rozwodowego procesu, ogólnie były znane, więc Wiktorya nie uznawała potrzeby ukrywania ich przed Piotrem. Opowiedziała zatem, iż na memorandum adwokata konsystoryalnego Morano, udawadniającego, iż akt małżeński nie był spełniony z powodu niemocy męża, odpowiedział monsignor Palma, teolog i obrońca, wybrany przez kongregacyę konsylium. Monsignor Palma w złożonym przez siebie raporcie, poddawał w wątpliwość stan panieństwa powódki, w technicznych terminach zbijał złożone w tym względzie świadectwo, podpisane przez dwie akuszerki i żądał, by powódka raz jeszcze została zbadaną, lecz przez dwóch lekarzy. Przez skromność, Benedetta dotychczas ociągała się zadość uczynić tej formalności. Monsignor Palma, równocześnie wymieniał kilka stwierdzonych wydarzeń: iż kobieta może mieć stosunki płciowe z mężczyzną, nie przestając być dziewicą pod względem fizyologicznym. Ze złośliwą dla Benedetty zręcznością, monsignor Palma nagromadził mnóstwo wniosków, opierając się na memorandum, złożonem przez hrabiego Prada, który szczerze wyznawał, iż nie ma pewności, o ile akt małżeński został dokonany, albowiem hrabina zawzięcie się broniła. W pierwszej chwili miał pewność, że akt został dokonany w normalnych warunkach, lecz później począł o tem wątpić i chętniej przypuszczał, że uległ złudzeniu, spowodowanemu gwałtownością swej żądzy. W każdym razie, w całej tej sprawie przeważała wątpliwość. Monsignor Palma kładł nacisk na owe wątpliwości hrabiego. Zaostrzał je z subtelnością dowodzeń człowieka wprawnego i obeznanego z terminologią, używaną w sprawach tak drażliwej natury i konkludował na niekorzyść powódki, twierdząc, że jeżeli akt nie został dokonany, to jedynie z jej winy, albowiem stawiała opór, zapominając, iż zobowiązała się do posłuszeństwa wobec męża. Czwarte memorandum, rozpatrujące trzy poprzednie, zostało przedstawione kongregacyi, która poddała sprawę głosowaniu. Małżeństwo zostało unieważnione, lecz większością tylko jednego głosu. Ta okoliczność dozwoliła zażądania powtórnego rozpatrzenia sprawy, a monsignor Palma, żądając jeszcze nowych, dodatkowych objaśnień, sprawił, że cała procedura sądowa musiała powtórnie się rozpocząć, odkładając ukończenie procesu na termin niedający się oznaczyć. Wreszcie jakimże będzie wynik powtórnego głosowania członków kongregacyi?...
— Ach, moja biedna contesina umrze z rozpaczy! — zawołała Wiktorya, załamując ręce. — Ona tylko pozór ma taki spokojny... lecz naturę ma ognistą... i biedactwo srodze cierpi nad swoim losem. Na nieszczęście, podobno, że hrabia może ciągnąć ten proces niewiadomo jak długo... wszystko od niego zależy... a zdaje się, że on chce, aby proces trwał dalej... A przecież to niemało kosztuje... jemu to wszystko jedno... lecz dla moich pań, ciężko jest ponosić takie koszta... Ach ten ksiądz Pisoni! Ładnie się przysłużył, chcąc, by Benedetta wyszła za mąż, za hrabiego... Nie chcę krzywdzić pamięci mojej zmarłej pani, hrabiny Ernestyny, bo to święta była kobieta... lecz jakąż nieszczęśliwą miała myśl, dając swoją córkę temu hrabiemu!...
Zamilkła, a po chwili, uniesiona poczuciem sprawiedliwości, rzekła:
— Prawdę powiedziawszy, to hrabia też jest godnym pożałowania... Bo to wszystko wygląda, jakby umyślnie z niego zakpiono... ale ja przedewszystkiem kocham Benedettę i znajduję, że mogłaby na coś więcej sobie pozwolić... Gdyby to odemnie zależało, sama bym wpuściła do jej pokoju naszego młodego księcia... Kochają się oboje... więc pocóż mają czekać pozwolenia na małżeństwo... młodzi są, piękni i rozkochani... któżby mógł im brać za złe, gdyby zadowolili swoją miłość?... Szczęście, to rzecz taka niesłychanie rzadka, a oni dobrowolnie wyrzekają się szczęścia...
Widząc, że Piotr, zdziwiony jej słowami, patrzy na nią, szeroko otworzywszy oczy, Wiktorya roześmiała się wesoło, jakby chcąc go zapewnić, że nigdy nie stosowała tych poglądów do siebie, bo jest zdrową, dobrze uekwilibrowaną naturą, wierzącą, że prawdziwe szczęście można znaleźć tylko w uczciwości.
Po chwilowem milczeniu, przyciszonym głosem zaczęła opowiadać o innych kłopotach, spadłych najniespodziewaniej na donnę Serafinę. Pogniewała się z panem Morano. Pozorną przyczyną nieporozumienia, była sprawa rozwodowa Benedetty. Adwokat, niezadowolony z niepowodzenia swojego memorandum, obwiniał ojca Lorenza, spowiednika donny Serafiny i Benedetty, iż to on namówił je do procesu, którego owocem są skandale, dające wątek do plotek szerzonych po mieście. Ztąd wynikła burzliwa rozmowa, po której Morano nie ukazał się więcej w pałacu Boccanera, zrywając tym sposobem trzydziestoletni swój stosunek z donną Serafiną. Już ogólnie o tem wiedziano i ogólnie gorszono się adwokatem, a donna Serafina tem silniej była na niego rozgoryczona, iż posądzała go o umyślne szukanie powodu do sprzeczki, dla zerwania z nią długoletnich stosunków, na korzyść jakiejś młodej mieszczki, ku której Morano zapłonął miłością. Było to zdrożnem samo przez się, lecz zwłaszcza ze strony człowieka pobożnego i posiadającego takie stanowisko i stosunki jak Morano.
Gdy wieczorem Piotr wszedł do salonu, wybitego żółtą brokatelą w wielkie kwiaty w stylu Ludwika XIV, znalazł, iż wszystko tchnęło tu melancholią. Nawet lampy przysłonięte koronkowemi abażurami, paliły się głuchem, zamarłem światłem. Osób było niewiele. Na kanapie siedziały Benedetta i Celia, a przed niemi Dario. W głębi fotela, stojącego na uboczu, siedział kardynał Sarno i, milcząc, słuchał niewyczerpanego nigdy opowiadania starej krewnej, przyprowadzającej Celię każdego poniedziałku. Donna Serafina zajmowała zwykłe miejsce po prawej stronie kominka i z tajonym żalem spoglądała na pusty fotel, zajmowany od lat trzydziestu przez Morano, dotychczas zawsze jej wiernego. Piotr zauważył zaniepokojone a następnie rozpaczliwe spojrzenie, jakiem obrzuciła go, gdy stanął na progu pokoju, widocznie zawiodła się, poznawszy go, bo sądziła, że może wreszcie nadchodzi ten, którego powrotu wyczekiwała napróżno. Panując nad wyrazem twarzy, donna Serafina dumniejszą i sztywniejszą była, niż zazwyczaj, siedziała prosto, silnie ściśnięta gorsetem, cienka, nad wiek wysmukła, a czarne jej brwi dodawały surowości ostrym rysom, nieco złagodzonym śnieżno srebrnemi włosami.
Powitawszy obecnych, Piotr, zajęty myślą o swej książce zagrożonej Indeksem, nie mógł się powstrzymać, by zaraz na wstępie nie zadać pytania gospodyni domu, czy spodziewa się dziś widzieć monsignora Nani. Donna Serafina nie zapanowawszy nad sobą, odpowiedziała:
— Monsignor Nani, jest równie niestały jak inni... Może i on się nie ukaże... Zwykle tak bywa, gdy się kogo pragnie widzieć...
Miała ona żal do monsignora, iż nie dość gorliwie zajmował się sprawą rozwodu Benedetty, jakkolwiek wiele obiecywał. Zapewne była to tylko pozorna uprzejmość i życzliwość, a składając obietnice, monsignor inne miał plany, których nie objawiał nikomu. Donna Serafina, spostrzegłszy się że zbyt otwarcie wypowiedziała swoją niechęć i zły humor, dodała:
— Może jeszcze przyjdzie... On taki nieskończenie dobry i taki dla nas przyjazny!
Pomimo żywości charakteru, siliła się na prowadzenie swych spraw podług zasad spokojnej, przezornej polityki. Brat jej, kardynał Boccanera, powiedział jej dziś rano, że opór jaki napotykała sprawa rozwodu Benedetty, najniezawodniej pochodził ze zmowy niektórych kardynałów, stale przyczyniających mu mnóstwo nieprzyjemności. On zaś pragnął unieważnienia małżeństwa swej siostrzenicy, chociażby dlatego, że Dario z nikim się nie ożeni, jak tylko ze swoją kuzynką, a wszak Dario był jedynym potomkiem męzkim, mogącym przedłużyć istnienie ich rodu. Tak więc, smutek zaległ dziś w sercach wszystkich członków rodziny Boccanera. Kardynał czuł się obrażony postępowaniem kolegów, siostra jego cierpiała, srodze dotknięta niewiernością swego przyjaciela, a para zakochanych rozpaczała, widząc, iż nadzieje ich ślubu znów poszły w odwłokę.
Gdy Piotr zbliżył się ku kanapie, przekonał się, że rozmawiano tam właśnie o tej katastrofie. Celia pocieszała Benedettę i Daria:
— Dlaczegóż rozpaczacie?... Wszak małżeństwo zostało unieważnione... a chociaż proces rozpoczął się na nowo, rezultat będzie tenże sam, więc zaszło tylko opóźnienie...
Lecz Benedetta smutnie potrząsnęła głową, i rzekła z cicha:
— Jeżeli monsignor Palma zechce dalej nam szkodzić i upierać się jak dotąd, to Ojciec święty nie przystanie na unieważnienie małżeństwa... i odmówi swego przyzwolenia. Boję się, boję, że już wszystko skończone... że już nie ma żadnej nadziei...
— Ach, gdybyśmy byli bogaci... bardzo bogaci! szepnął Dario ze znaczącym uśmiechem, a nikt mu nie zaprzeczył, podzielając jego wewnętrzne przekonanie.
Zwróciwszy się do kuzynki, dodał:
— Droga moja, muszę się z tobą naradzić... przecież musimy coś obmyśleć, nie możemy tak żyć dłużej...
A ona równie cicho odpowiedziała:
— Przyjdź tutaj jutro, około godziny piątej. Pozostanę w domu i będę na ciebie czekała, porozmawiamy sam na sam...
Wieczór płynął powoli, wieczność trwać się zdawał. Piotr patrzał ze współczuciem na piękną twarz Benedetty, która była dziś przygnębioną, zbolałą. Oczy jej wciąż były pełne łez, silą woli powstrzymywanych i mącących zwykłą głębokość jej spojrzenia. Piotr szczerze polubił tę piękną, młodą kobietę, zawsze uprzejmą i miłą, pomimo wewnętrznych walk, które z sobą toczyła. Wszak i w tej chwili uśmiechała się słodko do Celii, opowiadającej dzieje swej miłości, Celia promieniała szczęściem, mając nadzieję zwalczenia oporu ojca.
Przez chwilkę rozmowa stała się ogólną, gdy ciotka Celii, podniósłszy głos, wypowiedziała swoje oburzenie na włoską prasę niegodnie zachowywującą się wobec Ojca świętego. Jeszcze nigdy stosunki pomiędzy Kwirynałem a Watykanem nie doszły do takiego drażliwego naprężenia jak obecnie. Nawet kardynał Sarno, wbrew zwyczajowi, głośno przemówił, dając się unieść oburzeniu starej dewotki i oświadczył, że z okazyi 20 września, świętokradzko obchodzonej rocznicy zdobycia Rzymu, przez bezbożny rząd włoski, papież wystosuje odezwę protestującą przeciwko gwałtowi, jakiemu od tej pory ulega. Odezwa ta będzie zarazem obwinieniem wszystkich państw chrześciańskich, które, obojętnie patrząc na krzywdę, wyrządzoną stolicy apostolskiej, solidaryzują się z najeźdźcą.
— Nigdy nikt nie złączy papieża z królem! — zawołała z goryczą donna Serafina, czyniąc tem powiedzeniem aluzyę do nieszczęśliwego małżeństwa swojej siostrzenicy.
Trwożny niepokój donny Serafiny doprowadził ją teraz do najwyższego rozdrażnienia, już bardzo było późno i przestała oczekiwać monsignora Nani, oraz tego, którego oczekiwała przedewszystkiem. Wtem, ozwały się kroki w przyległym salonie i natychmiast oczy jej błysnęły, lecz znów doznała tylko rozczarowania, gdy we drzwiach ukazał się Narcyz Habert, przepraszając zaraz na wstępie, za tak późne przybycie.
Narcyz Habert został przedstawiony w pałacu Boccanera, przez swego wuja, kardynała Sarno, który ręczył za prawowitość jego przekonań i żarliwość wierzeń religijnych. Dziś, przybył tylko dla zobaczenia się z Piotrem i po zamianie kilku zdań z panią domu, przysiadł się do niego, mówiąc ledwie dosłyszalnym szeptem:
— Byłem pewien, że cię tutaj zastanę, więc przybiegłem pomimo późnej godziny, bo mam dobrą nowinę dla ciebie. Dopiero co widziałem się z moim kuzynem w Watykanie, z monsignorem Gamba del Zoppo... otóż jutro rano, o godzinie jedenastej mamy być u niego...
Jeszcze bardziej głos zniżywszy, dodał:
— Zdaje mi się, że on naprawdę chce zaprowadzić cię wprost do papieża... W każdym razie, na pewno wyrobi ci audyencyę.
Piotr rozpromieniał radością. Ta dobra nowina spadała nań tak niespodziewanie, w chwili tak męczącego rozstroju i znużenia, które jeszcze się spotęgowało, — wśród atmosfery przeciążonej smutkiem, w salonie donny Serafiny. Martwił się i był blizkim beznadziejnej rozpaczy, a tu z nienacka, pod koniec tego długiego wieczoru, ukazuje się przed nim rozwiązanie wszystkich niepewności i kłopotów. Narcyz Habert, przyłączywszy się do młodego kółka, rozmawiał z Benedettą, Celią i Dariem, podczas gdy Piotr, zatopiony w myślach, słyszał zaledwie dźwięki głosów. Kardynał Sarno, chcąc się wyswobodzić od nieznośnie monotonnego opowiadania starej damy, zawsze przy nim siedzącej, zaczął mówić o swojem zdrowiu, o pogodzie, przytoczył kilka błahych anegdotek, kiedyś zasłyszanych, ani słowem nie potrąciwszy o sprawy, któremi się zajmował, o tysiączne szczegóły i krzyżujące się intrygi dokoła Propagandy, tego straszliwego królestwa, będącego w całkowitem jego posiadaniu. Ten zestarzały w służbie urzędnik, był despotycznym władcą i panem w zakresie spraw swoich, wyszedłszy zaś po za próg swego gabinetu, stawał się nijaki, pospolity, bierny, jakby chciał tym sposobem odpocząć po nawale myśli, poruszanych podczas godzin pracy, obejmującej zarząd nad ziemią całą.
Gdy wszyscy powstali i zaczęli się żegnać z domowemi paniami, Narcyz zbliżył się do Piotra, mówiąc:
— Więc do jutra... spotkasz mnie w kaplicy Sykstyńskiej rano, o godzinie dziesiątej. Przed pójściem do mojego kuzyna, pokażę ci obrazy niezrównanego Botticellego.
Nazajutrz, o godzinie wpół do dziesiątej, Piotr już był na placu przed bazyliką. Kierując się na prawo, ku wielkim drzwiom z bronzu, otwierającym się na rogu kolumnad, zatrzymał się, i podniósłszy oczy, patrzał na pałac watykański. Niepięknem i nie imponującem wydało mu się to nagromadzenie dachów i murów wyrosłych w cieniu bazyliki św. Piotra. Gmachy te nie posiadają żadnego stylu i ustawione są bez żadnej symetryi. Dachy unoszą się jedne po nad drugiemi, fasady ciągną się bez końca, jakby rzucone od niechcenia, wypadkowo, rozwijają się w skrzydła przybudowane i dodane bezładnie. Tylko dziedziniec Świętego Damazego stanowi wyjątek. Okalające go z trzech stron loże, dawniej otwarte a dziś zabezpieczone oszkleniem, wyższe są ponad kolumnadę placu i mają pozór trzech olbrzymich cieplarni. Piotr patrzał i dziwił się, że ten oto pałac przed nim stojący, uchodzi za najpiękniejszy na świecie. Był on może tylko najobszerniejszym, bo zawierał jedenaście tysięcy sal, był on najbogatszym, bo w nim się mieściły najwspanialsze arcydzieła sztuki i ludzkiego geniuszu.
Rozczarowany co do zewnętrznej piękności pałacu watykańskiego, Piotr wśród wysokiej jego fasady, wychodzącej na plac, szukał oczyma drugiego piętra, gdzie znajdowały się okna prywatnego mieszkania papieża. Wpatrywał się w nie długo. Powiedziano mu, że piąte okno na prawo, jest oknem sypialni papieża, i że w nocy, można widzieć światło lampy, która zawsze tam goreje.
Cóż było po za temi bronzowemi drzwiami, które widział teraz przed sobą?... Drzwi te oddzielały dwa światy, królestwo ziemi od królestwa bożego. Po za niemi, zamknął się i na dobrowolne skazał więzienie, przedstawiciel Boga wśród ludzi. Piotr patrzał na wysokie mury papiezkiego więzienia, na święty próg i drzwi z bronzu ulane i pytał samego siebie, cóż bronią one?... Co kryją?... Dlaczego tak surowy mają wygląd, przypominający mury i bramy staroświeckiego obronnego zamczyska. Jakiż świat ujrzy, przekroczywszy tę furtę?... Czy niewyczerpane skarby dobroci, miłosierdzia i chrześciańskiej miłości?... Czy w cieniu tych murów ukrywa się chociażby nadzieja?... ta nadzieja, tu składana przez ludzkość spragnioną braterstwa i sprawiedliwości!... Zamyślił się i z lubością marzył o tym jedynym pasterzu, najwyższym kapłanie, świętym starcu, z głębi swego ustronia czuwającym nad ludźmi i snującym plany ogłoszenia nowego panowania Jezusa na ziemi. Tak, on wie o walącej się i przegniłej cywilizacyi, zatruwającej spokój społeczny, on trzyma w swej dłoni ulgę na wszystkie bóle, on przywróci zdrowie i szczęście ludzkości całej i zapanuje na ziemi królowanie boże, spełni się obietnica przez Zbawiciela zapowiedziana. Jeszcze czas jakiś, a jutro, może dzisiaj, pierwotne dzieje chrześciańskiego ustroju przywrócone światu zostaną. Po za bronzowemi drzwiami Watykanu, przygotowywa się przyszłość i ku tej jasnej przyszłości wyciągają się ręce całej ludzkości, spragnionej jej objawienia!
Nagle Piotr zbudził się z zamyślenia, ujrzawszy przed sobą monsignora Nani. Wychodził właśnie z Watykanu i kierował się w stronę świętego oficyum, gdzie zamieszkiwał jako asesor. Monsignor zatrzymał się przed Piotrem, który zawołał uradowany:
— Ojcze wielebny, pozwól, bym się z tobą podzielił moją wielką radością. Narcyz Habert, mój przyjaciel, przedstawi mnie dzisiaj swojemu kuzynowi, monsignorowi Gamba del Zoppo. Zdaje mi się, że przez niego na pewno uzyskam audyencyę, a zatem będę mógł całą moją sprawę osobiście opowiedzieć Ojcu świętemu.
Monsignor Nani, zawsze uprzejmy i zagadkowo uśmiechnięty, rzekł, patrząc na Piotra temi swojemi oczami, w których tyle się kryło po za zwykłą słodyczą:
— Tak... wiem... słyszałem.
A po chwili dodał jeszcze życzliwiej:
— Wiem i raduję się wraz z tobą, mój synu. Lecz bądź ostrożny.
Nie chcąc, by Piotr mógł się domyślać, że właśnie dopiero co widział się z mensignorem Gamba del Zoppo, najtrwożliwszym z prałatów, otaczających papieża, zaczął opowiadać, że od rana biega i stara się o wyrobienie audyencyi dla dwóch dam francuzkich, które gorąco pragną zobaczyć papieża, lecz jest to rzeczą tak niesłychanie trudną, iż prawdopodobnie wszystkie starania spełzną na niczem.
— Wyznaję, że nie myślałem, by audyencya była tak utrudnioną — rzekł Piotr. — Zacząłem tracić nadzieję... Lecz oto jestem pełen otuchy... potrzebną mi już była, bo od czasu jak przybyłem do Rzymu, niemało przebolałem i schorzałą mam duszę...
Piotr dał do zrozumienia, iż wiara jego osłabła w Rzymie... Wszystko co tu widział i nad czem myślał, zabijająco oddziaływało na żywotność nadziei, z któremi przybył. Marzenia jego o tryumfie odrodzonego chrześcianizmu, były teraz zmącone. Zaczynał wątpić, ulegać znużeniu, tracił entuzyazm i słyszał w sobie wrzenie powstających buntów.
Monsignor Nani, słuchał z ojcowską pobłażliwością i ze zwykłym swym uśmiechem, czasami kiwał głową na znak, że rozumie ten stan ducha. Tak, są to zwykłe fazy przejściowe. Przewidział je i zdawał się najzupełniej zadowolony. A gdy Piotr zamilkł na chwilę, monsignor rzekł z dobrocią:
— Ale, widzisz mój synu, że nigdy wątpić nie należy... teraz już tylko rad jesteś, bo wszystko bierze jaknajlepszy obrót... Cieszę się, niewymownie się cieszę, iż masz pewność zobaczenia Ojca świętego...
— Tak, jedyną moją nadzieją jest ufność, jaką pokładam w wielkiej sprawiedliwości i mądrości Ojca świętego. Od jeden powinien wyrokować o mojej książce, ponieważ w niej rozpozna własne swoje poglądy, które pragnąłem jaknajwierniej w niej ująć. Ach, jeżeliby on zechciał, to w imię Jezusa, w imię ludu i wiedzy, zbawiłby świat, otwierając nową, odrodzoną epokę jego rozwoju!
Opanowany entuzyazmem, Piotr mówił coraz goręcej, a monsignor Nani, uśmiechając się swojemi cienkiemi wargami, spoglądał nań przenikliwie, potakując głową.
— Masz zupełną słuszność, drogi synu... Porozmawiasz z Ojcem świętym i wszystko się jak najlepiej ułoży...
Stali tak czas jakiś obadwaj, spoglądając na pałac watykański. Monsignor objaśnił, że okno w którem pali się światło przez noc całą, nie jest oknem sypialni papieża, lecz klatki schodowej, gdzie lampy gazowe gaszone bywają dopiero po wschodzie słońca. Sypialnia papieża znajduje się o dwa okna dalej.
Zapadło chwilowe milczenie, wreszcie monsignor rzekł:
— Muszę cię już pożegnać, mój synu... a pamiętaj opowiedzieć mi szczegółowo swoją wizytę u monsignora Gamba del Zoppo...
Pozostawszy sam, Piotr podążył ku bramie z bronzu a przekraczając jej próg, czuł jak silnie biło mu serce, jakby rzeczywiście wchodził do świętego przybytku, w którym tworzą się plany oczekiwanej szczęśliwości ludzi na ziemi. Żołnierz stał na warcie, przechadzając się wolnemi krokami tam i napowrót. Był to żołnierz ze szwajcarskiej straży, przybrany w płaszcz szaro-niebieski, z pod którego wyglądały pończochy i pstre, krótkie, do kolan spodnie, pręgowane czarno, żółto i czerwono. Zdawało się, patrząc na niego, że narzucił ten płaszcz, by ukryć śmieszne, pajacowate swe umundurowanie, bardzo niemiłe do prezentowania, z powodu swej dziwaczności. Na prawo, wielkie, szerokie schody wiodły na dziedziniec św. Damazego. By dojść do kaplicy Sykstyńskiej, należało przebyć długą galeryę, biegnącą pomiędzy podwójnym rzędem kolumn, a następnie wejść na schody królewskie. Wszystko tu było olbrzymie, nadzwyczajne, przygniatającej majestatyczności.
Wszedłszy do kaplicy Sykstyńskiej, Piotr zadziwił się, znalazłszy ją o wiele mniejszą, niż się spodziewał. Wydała mu się ona prostokątną salą, bardzo wysoką. Piękną była balustrada wyrzeźbiona w marmurze, dzieląca kaplicę na dwie połowy. W jednej zasiadali goście zaproszeni na uroczystość, jaką ujrzeć pragnęli a drugą połowę zajmowało wtedy duchowieństwo. Kardynałowie mieli dla siebie dębowe ławy, a prałaci stawali po za nimi z tyłu. Na prawo, w pobliżu ołtarza stał tron papieża, bogaty, lecz bez przepychu; ustawiony był na nizkiej estradzie. Na lewo, w murze, mieściła się loża o marmurowym balkonie, przeznaczona dla śpiewaków. Dopiero podniósłszy głowę do góry, poczynając od „Sądu ostatecznego“ zajmującego całą ścianę w głębi kaplicy i wiodąc oczyma po malowidłach sufitu, malowidłach opuszczających się pomiędzy dwunastoma oknami, o przejrzystych szybach doznawało się wrażenia ogromu. Wszystko się rozszerzało, unosiło i mknęło w nieskończoność.
Kaplica była prawie pusta. Zaledwie kilku turystów przypatrywało się malowidłom. Piotr natychmiast spostrzegł Narcyza Haberta, siedzącego na jednej z ław przeznaczonych dla kardynałów. Piotr już był blizko niego, bo przy stopniu na którym zasiadali kodytaryusze, z tyłu za kardynałami, a Narcyz jeszcze go nie widział, zapatrzony, w ekstazie przed ulubionym obrazem. Podziw jego nie odnosił się do „Sądu ostatecznego“, arcydzieła Michała Anioła. Oczy Narcyza poiły się pięknem starożytnego fresku, poniżej gzemsu. Przeczuwszy obecność Piotra, szepnął, nie odrywając oczu od czarującego malowidła:
— Księże Piotrze, patrz, ach patrz na boskie utwory Botticellego!
I znów zapadł w dalszy ciąg swej ekstazy.
Lecz pomimo tych słów przyjaciela, Piotr całą istotą swą został porwany i przykuty do arcydzieł stworzonych nadludzkim gieniuszem Michała Anioła. Wszystko inne znikło a tylko tam w górze promieniało jak nieskończoność nieba, piękno zrodzone twórczością wielkiego mistrza nad mistrzami. Zrazu Piotr uląkł się z nadmiaru podziwu nad śmiałością tego malarza, który zgodził się być jedynym pracownikiem nad tak kolosalnem zadaniem. Nie chciał on niczyjej pomocy, nie chciał współpracownictwa rzeźbiarzy, bronzowników, kamieniarzy, złotników. Sam podjął się wszystkiego i pędzel jego starczył, by stworzyć pilastry, kolumny, gzemsy z marmuru, statuy i ozdoby z bronzu, kwiaty i rozety złote, całą dekoracyę stanowiącą niezrównanego bogactwa ramy dla fresków pokrywających sklepienie kaplicy. Jakież plany snuł umysł tego człowieka, gdy przed rozpoczęciem roboty stanął wśród oddanej sobie kaplicy świeżo otynkowanej, o gołych gipsowanych murach, mających setki metrów kwadratowych powierzchni, oczekującej rozkwitu jego fantazyi?... Jakąż olbrzymią miał kartę do wypowiedzenia się w całości! Z zazdrosną żądzą posiadania jej dla samego siebie, Michał Anioł zamknął się sam w tej szczególniejszej pracowni, nie dopuszczał tu ciekawych, strzegł, by niczyje oko nie dotknęło spojrzeniem piękna, które płodził, i sam, w samotności zupełnej, przeżył tu lat cztery i pół, pracując bez przerwy z zawziętością tytana, z porywem i lotem geniusza. Olbrzymiego tego dzieła, mogącego zapełnić długie pasmo lat życia ludzkiego, dokonał w lat kilka, rozpoczął je bowiem ze spokojem ufności w swą siłę woli i w twórczość swego mózgu, mogącego coraz to inne wysnuwać pomysły, w nadmiarze daru swej płodności.
Po chwili, nieco oprzytomniawszy z podziwu nad ogromem wykonanego zadania, Piotr począł przypatrywać się postaciom wywołanym pędzlem Michała Anioła. Pojąć je i stworzyć mógł tylko umysł obdarzony nadzwyczajnością widzeń, grupowały się one w olbrzymie syntezy, w tytaniczne symbole, jaśniały wszystkiemi potęgami piękna, wdzięku, królewskiej szlachetności, spokoju i wszechpotężnej siły wyrazu. Pomimo nierówności planu i wygięć murów, na których artysta malował, postacie były wykonane z całem mistrzowstwem umiejętności technicznej. Najśmielsze skurcze i trudności ruchów ludzkiego ciała, nie zatrzymywały Michała Anioła; pewny zwycięztwa, malował, a z pod pędzla jego wyrastało dzieło z naturalnością rozkwitającego kwiecia. Jakaż przytem była prostota jego maniery! Jaka naiwna szczerość sposobów! Posiłkował się ograniczoną ilością kolorów, rzucał je szeroko, nie ubiegając się za szukaniem efektów opartych na zręczności. I to mu wystarczało! Krew krążyła w tych ciałach, muskuły drgały, występowały prawidłowo, postacie żyły i wyrywały się w przestrzeń, pełne energii, ruchu, jakiś płomień ożywiał wszystko tam w górze, nadając całości nieśmiertelność życiową, nadludzkie bytowanie, życie; artysta życie zdołał zakląć w swe postacie, jaśniało ono, tryumfowało, pełne siły i niewyczerpanej płodności, ręka Michała Anioła dokonała cudu, posiadając najwyższy, najdoskonalszy dar prostoty w tworzeniu.
Przy pierwszem spotkaniu się z tem dziełem, Piotr, uniesiony boskością jego piękna, nie zatrzymywał się nad rozpatrywaniem filozoficznej jego doniosłości, chociaż pamiętał, iż chciano w niem widzieć całość ludzkich przeznaczeń, bo było tam zawarte stworzenie świata, Adama i Ewy, grzech, kara, odkupienie i wreszcie sprawiedliwość Boga w dniu ostatniego istnienia ludzi na ziemi. Natomiast Piotr zachwycał się egzaltacyą piękna ludzkiego ciała. Ach, ten Jehowa! Ten królewskiej wspaniałości starzec, jakże był okrutny a zarazem ojcowski, pędząc w huraganie swego stworzycielstwa, płodząc światy i szeroko ku nim rozwierając swe ramiona! A ten Adam... jakże był piękny, jak szlachetną była linia jego ciała i ruch wysuniętej naprzód ręki, ku której spływa tchnienie życia ze skinienia palca Jehowy. Giest tej ręki i jego palca, jest godnym podziwu przez prostotę, z jaką od Stworzyciela spływa dar życia ku stworzeniu. Nie potrzeba nawet zetknięcia, wola Stwórcy wystarcza, a jednak w tej maleńkiej przestrzeni, zawartej pomiędzy tą ręką i tym palcem, mieści się nieskończoność niewidzialnego, nieznanego, całość tajemnicy. Jakże Ewa jest potężną a zarazem godną miłości! Ewa o rozłożystem łonie, mogącem nieść ciężarność zrodzić się mającej ludzkości, postać jej posiada wdzięk dumy a zarazem zalotną pieszczotliwość kobiety żądnej być kochaną aż do zaprzepaszczenia i zguby; streszcza ona w sobie kobiecość całą, nęci powabnością, a płodnością swą przyszłą przykuwa i panuje.
Nawet figury dekoracyjne, siedzące na pilastrach po czterech rogach fresków, głosiły tryumf ciała. Młodzieńcy szczęśliwymi być się zdawali nagością swych członków, wspaniałe ich torsy dyszały przyśpieszonem tętnem życia, a gwałtowne, do szału podniecone ruchy pozwalały podziwiać gibkość i zwinność silnej ich budowy. Pomiędzy oknami, Michał Anioł rozmieścił swych olbrzymów: proroków i sybille, to jest ludzi wyrosłych na bogów. Dał im kształty nadmiernej wielkości, potężną muskulaturę i wyraz intelektualnej wyższości. Jeremiasz wsparł łokieć na kolanie a twarz na dłoni i rozmyśla pogrążony w widzeniach rozmarzenia. Sybilia erytrejska o profilu zadziwiającej czystości, dziewiczo młoda, pomimo bogactwa swych kształtów, trzyma palec na kartach roztwartej księgi przeznaczenia. Izajasz o grubych, prawdomównych ustach, wpół odwrócony, z ręką w górę uniesioną, zdaje się rozkazywać. Sybilia kumejska, groźna posiadaną wiedzą, straszna zgrzybiałą starością, silną jest wszakże jak opoka, twarz ma pokrytą zmarszczkami, nos drapieżnego ptaka, a kwadratowa, wysunięta naprzód broda świadczy o stanowczości i upartej woli. Jonasz, dopiero co oswobodzony z wnętrzności wieloryba, jeszcze nie rozprostował swych członków; leży skręcony z głową w skurczu i w tył podaną, a szeroko otwartemi usty krzyczy i przyzywa. Wszystkie, bez wyjątku wszystkie te figury, stworzone geniuszem Michała Anioła, należą do tej samej rodziny. Kształty ich są wspaniałe, majestatyczne, ród to królujący zdrowiem ciała, siłą inteligencyi, ród to urzeczywistniający marzenie o ludziach wyższych, niezmorzonych, silnych i rozumnych. Pod łukami okien w załamkach sklepienia, Michał Anioł rozmieścił inną już rasę ludzkich postaci. Z nich Chrystus zrodzi się z czasem. Piękne, pełne wdzięku matki patrzą w zadumaniu na swe potomstwo, a mężowie spoglądają w dal przyszłości, ludzie ci cierpią za grzechy przodków i z upragnieniem wyczekują przyjścia obiecanego Zbawcy, Odkupiciela...
W czterech wielkich narożnikach, mistrz wywołał sceny biblijne, poskromienie zła przez lud wybrany, zwycięztwo izraelitów nad siłą nieczystą.
Wreszcie pośrodku ciągnie się olbrzymi fresk, przedstawiający Sąd ostateczny, zaludniony nieskończoną ilością postaci, które, by rozpoznać należycie, trzebaby dni i tygodni. Tłum rwie się i śpieszy pędzony gorejącem tchnieniem życia, umarli zbudzeni trąbami nawołujących aniołów z Apokalipsy, grzesznicy ciskani do piekieł przez szatanów, Jezus wymierzający sprawiedliwość, otoczony apostołami i świętymi, promienni radością wybrańcy, postępujący ku górze, podtrzymywani przez aniołów, a inni aniołowie, dzierżąc narzędzia męki pańskiej, unoszą się w chwale, w pełni tryumfu. „Sąd ostateczny“ należy do późniejszych utworów Michała Anioła. Malował go on w trzydzieści lat po ukończeniu sufitu, który lotnością myśli przewodniej przewyższa inne dzieła mistrza. Malując ogrom tych kompozycyj, Michał Anioł płonął młodzieńczością fantazyi, pierwszą płodnością nadludzkiego swego geniuszu.
Piotr patrzał i podziwiając, określał Michała Anioła mianem potwora, siłą bowiem swoją przygniatał i dominował nad wszystkiem co go otaczało. By się o tem przekonać, dość było porównać z jego dziełem piękne freski ciągnące się poniżej gzemsu dokoła kaplicy; malały one i nikły wobec ogromu jego geniuszu, chociaż stworzyli je Perrugino, Pinturicchio, Roselli, Signorelli, Botticelli.
Narcyz Habert, wpatrzony we freski Botticellego, nawet nie rzucił okiem na „Sąd ostateczny“, ani na niezrównane piękności sufitu. Pogrążony w ekstazie, wodząc oczyma po trzech freskach Botticellego, szepnął, nie spuszczając z nich oczu.
— Ach Botticelli, Botticelli, ten mistrz wytworności i wdzięku a zarazem namiętnego cierpienia, jakąż posiada on głębokość uczucia w oddawaniu smutku i cierpienia wśród rozkoszy! Zdołał on przeczuć, odgadnąć i uprzytomnić stan naszej teraźniejszej, nowożytnej duszy i uczynił to, iż tak ponętnie czaruje nas aż do trwożnego zdumienia. Nikt, żaden artysta nie wzniósł się do równego jasnowidzenia w chwilach tworzenia!
Piotr spojrzał na mówiącego z niemem przerażeniem. Wreszcie chcąc się upewnić co do słów jakie usłyszał, zapytał:
— Więc przychodzisz tutaj, by patrzeć na freski Botticellego?...
— Ależ naturalnie, iż tylko dla niego tutaj przychodzę! Co kilka dni przychodzę do niego i godzinami tylko w niego się wpatruję... Patrz, księże Piotrze, patrz na jego córki Jetrego! Patrz i powiedz mi, czy melancholia uczuć ludzkich była kiedykolwiek pochwyconą z taką nadzwyczajną głębią prawdy?...
Narcyz mówił a głos jego łagodnie drżał od wzruszenia, modlił się jak ksiądz przejęty wielkością spełnianego obrządku i gubiący się w rozkoszy religijnego uniesienia.
— Ach, Botticelli, Botticelli! Ach kobieta stworzona przez Botticellego! Ach ten ściągły owal jej twarzy, wyraz zmysłowy a zarazem niewinnie dziewiczy, łono rozwinięte i lekkością draperyi uwydatnione, postać wybujała, gibka i powiewna, ach ta całość tej niewieściej postaci o ciele przyzywającem najwyższą pieszczotę! A młodzieńcy, a aniołowie Botticellego — tak prawdziwi a zarazem piękni jak kobiety! Ta nieokreśloność ich płci, ta mięszanina siły muskularnej mężczyzny z delikatnością konturów i nieskończonością wdzięku! Ach jakiż ogień namiętności w nich płonie! Jakże porywają i ciągną oni ku sobie. Albo usta stworzone przez Botticellego! Te usta zmysłowe, jędrne jak owoc, ironiczne lub zbolałe, zagadkowe w swych zagięciach, nieodgadnione zarówno gdy milczą ze zbytku czystości, jak ohydy! A oczy Botticellego, oczy powłóczyste, pożądliwe, omdlewające z mistycznego a może z lubieżnego uniesienia, pełne smutku a zarazem wesołości... czyż może być coś głębszego jak te oczy, tak patrzące na nicość świata! A ręce Botticellego, jakże on poznał i odczuł całą indywidualność życia rąk swoich postaci! Ręce te są niezrównane swym wyrazem, swobodne gdy są same, łączące się i oplatające, gdy jedna z drugą się spotyka, całują się wtedy, pieszczą i mówią do siebie, a tak pozostają dbałe o wdzięk sobie właściwy, że aż czasami manierowanemi być się zdają, lecz każda zachowuje swój charakter, każda inaczej wyraża doznawaną rozkosz i cierpienie zetknięcia się swojego. Ach Botticelli! Nic w nim nie ma podrobionego, zniewieściałego, posiada on coś męzkiego w swej dumie, pożądliwość ruchu uwydatnia w swych postaciach, ożywia je najwłaściwszem dla nich tchnieniem, obmyśla je, studyuje, jest prawdą i sumieniem. Botticelli! Botticelli jest realistą umiejącym uwydatnić rozmaitość uczuć, dziwaczność i gienialność sentymentalizmu, darzy on nawet szpetotę wyłącznością dopatrzonego wdzięku, przemienia ją w coś niedającego się zapomnieć!
Piotr słuchał tych poglądów Narcyza i dziwił się coraz to mocniej. Po raz pierwszy spojrzał nań uważniej i dostrzegł do przesady wyrobioną wytworność, włosy misternie fryzowane, strzyżone podług starożytnej mody florenckiej, oczy niebieskie mieniące się w ciemne lub blado fiołkowe odcienia, a teraz z uniesienia powłóczyste i coraz to jaśniejsze.
— Tak, zapewne, Botticelli jest wielkim artystą... Lecz nie można go równać z gienialnością Michała Anioła.
Lecz Narcyz, nie pozwalając Piotrowi mówić dłużej, zerwał się prawie gwałtownie i zawołał gniewny, rozżalony:
— Nie, nie, ja niechcę, byś tak mówił, niechcę, byś tak mówił! Niechcę, byś Botticellego równał z tamtym, który wszystko tu popsuł, zmarnował, zgubił! To nie był artysta! To był rzemieślnik! Zaprzęgał się jak wół do jarzma i orał jak wół tyle a tyle skib na godzinę a tyle na dzień! Ten człowiek nie miał w sobie żadnej tajemniczej głębi, gardził nieznanem, widział wszystko w zwiększeniu i mógł tym sposobem obrzydzić piękno, wstręt obudzić do sztuki! Malował mężczyzn jakby malował dęby, a kobiety jego podobne są do opasłych rzeźniczek, do ćwierci tłustego mięsa, kobiety jego nie posiadają duszy, są głupie, bez wyrazu, nie ulatują ku niebu, nie wre w nich piekło, nie pożądają pozaświatowych porywów. On nigdy nie był artystą a tylko prostym murarzem! Tak, mogę ci nawet zrobić ustępstwa... był wielkim murarzem... ale nic więcej... nic ponadto!
Mówił z uniesieniem, z wybuchem nienawiści dla wszystkiego co jest siłą, twórczością, zdrowiem. Mózg tego współczesnego nam młodzieńca, był zmęczony i znurzony bezwiedną swą złożonością, zepsuty poszukiwaniem oryginalności i wszystkiego co sztucznie wytwornem się wydaje. Taki Michał Anioł był mu zakałą, wrogiem, brzydził się męzkością jego płodności, siłą twórczą objawiającą się bez znoju. Gardził ogromem pozostałego po nim dzieła, artyzmem sięgającym wyżyn nadludzkiej genialności. Zbrodnią takiego Michała Anioła była więc twórczość, siła życia, którą drgały dokonywane przez niego prace. Jakiem prawem mógł istnieć taki olbrzym, tworzący dzieła zmniejszające wartość dzieł tworzonych przez innych?... Wszak w porównaniu z tym genialnym pracownikiem, karleli inni nawet talentem obdarzeni ludzie. Dlaczego płodnością swej twórczości zalewał, zaćmiewał?.. Dla czego był twórcą dzieł posiadających żywotność, dzieł nielękających się jasności dziennego światła?...
— Nie podzielam twoich poglądów — zawołał Piotr — bo teraz właśnie, patrząc na arcydzieła stworzone przez Michała Anioła, zrozumiałem, iż prawdziwem zadaniem sztuki, jest pochwycenie życia. I właśnie dlatego, że nadludzką swą gienialnością zdołał on uwydatnić i wspaniale oddać piękno życia, Michał Anioł jest i pozostanie mistrzem nad mistrzami, zwycięzcą miażdżącym innych swą wielkością. Na nieszczęście widzę, że ogrom jego siły rani delikatność twojej sztucznej wybredności. Ale pomimo tego na dobie będącego zwrotu umysłów uganiających się za intelektualnem rafinowaniem wszystkiego co nieokreślone, niezbadane — wybrednisiów poszukujących tegoż w sztuce, lubujących się w nieprzejrzystości rzeczy, w pół ciemnościach symbolów, Michał Anioł pozostanie wszechmocnym, pozostanie tworzycielem, panem jasności, prostoty, zdrowia, i dzieła takich jak on ludzi, są wieczne jak życie!
Narcyz słuchał, uśmiechając się z drwiącą pobłażliwością względem tych wszystkich, którzy nie stoją na wyżynach przystępnych dla jemu podobnych wyszukanych natur, zdolnych rozumieć, iż do kaplicy Sykstyńskiej przychodzi się na dumania i marzenia przed Botticellim, nie zaś dla widzenia Michała Anioła, niegodnego spojrzenia prawdziwych wybrańców. Nie chcąc dłużej rozmawiać w tej kwestyi, rzekł:
— Już jest godzina jedenasta... Mój kuzyn miał tutaj kogoś przysłać, by nas zawiadomić gdy będzie mógł swobodnie nas przyjąć... Dziwię się, że dotychczas tego nie zrobił... Jeżeli chcesz, to pójdziemy czekać na jego posłańca w salach Rafaela...
Poszli więc tam i Narcyz odzyskał całą trzeźwość sądu w ocenianiu oglądanych dzieł sztuki, tracił go bowiem tylko odnośnie do Sandra Botticellego, w zestawieniu z Michałem Aniołem.
Piotr, pozostając pod wrażeniem kolosalnej i gienialnie wykonanej dekoracyi w kaplicy Sykstyńskiej, nie odrazu odczuł delikatność i czystość piękna pojmowanego przez Rafaela. Odurzony twórczością siły Michała Anioła, nie mógł natychmiast uledz wdziękowi artyzmu Rafaela, który oddziaływa spokojniej, mniej narzucająco się, lecz równie nieodparcie. Jest to jakby Racine obok Corneille’a, Lamartine obok Wiktora Hugo, wieczna para, para złożona z samicy i samca w dziedzinie tryumfatorów sztuki. Dzieła stworzone przez Rafaela tchną szlachetnością, wdziękiem, linie jego są czyste i poprawne, boską wywołują harmonię, zadziwiają subtelnością psychologicznej analizy, wnikającej do głębi a rzadko doścignąć się dającej w obrazach. Postacie przez niego wywoływane są idealniejsze i piękniejsze od modelu, artysta bowiem uwydatniał w nich przedewszystkiem stronę wewnętrzną ich natury. W obrazach Rafaela jest coś sentymentalnego, kobiecego, a pomimo to posiadają one niezrównaną pewność rysunku.
Zwolna Piotr począł ulegać czarowi utworów młodzieńczego mistrza, czuł się podbitym męzką jego wytwornością, rozrzewniony był tą wizyą najwyższego piękna w połączeniu z najwyższą doskonałością. Arcydziełami Rafaela wydały mu się obrazy stworzone przed ukończeniem kaplicy Sykstyńskiej, zobaczywszy bowiem genialne dzieła Michała Anioła, Rafael utracił cząstkę swego pierwotnego wdzięku, uległszy mimowolnemu wpływowi swego rywala w dziedzinie sztuki. Wpływ ten jest widoczny w „Pożarze Borgo“, „Heliodorze wygnanym ze świątyni“, w „Atylli zatrzymującym się przed bramami Rzymu“.
Narcyz zaprowadził Piotra do oszklonych galeryj, zwanych „lożami“ Rafaela. Lecz obrazy tutaj się znajdujące, zostały wykonane po śmierci Rafaela, przez jego uczniów, pracujących podług kartonów mistrza. Przepaść oddziela te prace od oryginalnych dzieł Rafaela! Nigdy jeszcze Piotr nie miał sposobności tak doraźnie się przekonać, czem jest gieniusz wobec szkoły, która w jego cieniu wyrasta. Równocześnie ze śmiercią takiego człowieka, przepada wartość uczniów, bo uczniowie tworzą tylko pod bezpośredniem natchnieniem mistrza.
Zniechęcony, Piotr wolał patrzeć na prześliczny widok po za oszkleniem galeryi; naraz spostrzegł, iż naprzeciwko, po drugiej stronie dziedzińca św. Damazego, znajduje się pałacowe piętro, zamieszkane przez papieża. Dziedziniec był jasny, słoneczny, wyłożony białym kostkowym kamieniem, zdobił go wodotrysk, oraz portyk wiodący do wnętrza pałacu. Piotr dziwił się wesołemu wyglądowi dziedzińca i pałacu, albowiem wyobrażał sobie, że podobnemi je znajdzie do cienistych i ponurych zabudowań, otaczających gotyckie katedry krajów północnych. Po prawej i po lewej stronie peronu stało kilka powozów. Stangreci, sztywno wyprostowani, siedzieli na kozłach a konie, nieruchomo stojąc, jaskrawo odbijały na tle białego bruku.
Piotr podniósł wzrok i zapuścił go daleko, zachwycając się pięknością panoramy Rzymu. Nie przypuszczał, by ztąd mógł być tak rozległy widok na miasto. A więc papież, z okien Watykanu patrzał na całość Rzymu, leżącego jakby u stóp papiezkiego tronu, tuż pod ręką dawnego swego władcy. Piotr patrzał, pragnąc nazawsze zapamiętać widzianą ztąd panoramę miasta, chciał oczy i serce napełnić tym widokiem, czując, że niejednokrotnie wywoływać go zechce podczas samotnych swoich marzeń. Cały był tylko wzrokiem, zapomniawszy chwilowo o swym towarzyszu. Wtem posłyszał szmer słów, odwrócił więc głowę i zobaczył służącego w czarnej liberyi, który, coś powiedziawszy Narcyzowi, wychodził, składając głęboki ukłon.
Narcyz zbliżył się do Piotra, widocznie z czegoś niezadowolony.
— Mój kuzyn, monsignor Gamba del Zoppo, kazał mi powiedzieć, że nie będzie mógł nas przyjąć dzisiejszego poranku. Podobno, zaskoczyła go jakaś niespodziewana i pilna czynność.
Narcyz musiał powątpiewać w prawdziwość owej czynności; najwidoczniej zdawał się posądzać kuzyna o tchórzostwo. Cofał się bojaźliwy monsignor, bo musiał go ktoś przestrzedz, nastraszyć, więc w obawie niepotrzebnego skompromitowania swojej osoby, uciekł się do wybiegu, byle odroczyć dzisiejszą wizytę Piotra. Narcyz Habert był odważny z natury a zarazem niezwykle uprzejmy, chcąc więc okazać Piotrowi szczerość swoich zabiegów, rzekł:
— Może znajdziemy inny sposób roztworzenia chociażby podstępnie tych drzwi tak pilnie strzeżonych... Jeżeli masz czas wolny dzisiaj popołudniu, to pójdziemy razem na śniadanie, a potem wrócimy dla zwiedzenia muzeum starożytności. Może tam przydybię mojego kuzyna... a może... może będziemy mieli szczęście i spotkamy papieża... spotkamy go nawet najniezawodniej, jeżeli zejdzie do ogrodu...
Słysząc, że audyencya znów została odłożoną, Piotr drgnął niemile tem dotknięty, lecz propozycyę Narcyza przyjął, serdecznie mu dziękując, bo nowa otucha wstąpiła mu do serca.
Zjedli śniadanie w restauracyi na przedmieściu Borgo, w pobliżu bazyliki św. Piotra. Śniadanie było skromne i źle przyrządzone, a klientela niewykwintna, wyłącznie prawie złożona z pobożnych pątników. Około godziny drugiej przeszli przez plac Zakrystyi i przez plac św. Marty po za bazyliką, dążąc ku drzwiom muzeum. Cała ta dzielnica miasta była jasna, przestrona, a słońce pałać się zdawało płomienniej, rozpalając białość bruku jak na dziedzińcu św. Damazego. Okrążając tył bazyliki, Piotr znów był zdumiony jej ogromem. Wielkie place i domy malały w oczach przez porównanie z tym olbrzymim wykwitem architektury. Wśród pustej przestrzeni placów zarosłych delikatną trawą wysuwającą się z pomiędzy bruku, nie było przechodniów; zaledwie kilkoro dzieci bawiło się w cieniu pod murem. Naprzeciwko głównej bramy pałacu watykańskiego, wznosił się gmach mennicy należącej do papieża, a dziś strzeżonej przez wartę królewską. Po drugiej stronie ulicy stali na warcie szwajcarzy papiescy, pilnując bramy, przez którą przejeżdżały dwukonne powozy, jakiemi stosownie do przepisów etykiety, przybywali goście chcący odwiedzić kardynała-sekretarza lub też samego Ojca świętego.
Przebywszy długą ulicę pomiędzy skrzydłem pałacu a murami ogrodów watykańskich, doszli wreszcie do Muzeum starożytności. Składa się ono z trzech części: muzeum Rio-Clementino, muzeum Chiaramonti i Braccio-Nuovo, a w nieskończonej ilości sal mieści się cały świat starożytny z ziemi odkopany i znów w świetle dziennem jaśniejący. Blizko przez dwie godziny Piotr przechodził z jednej sali do drugiej i zachwyt jego wzrastał. Czuł się olśniony siłą geniuszu starożytnych artystów. Podziwiał oryginały najsłynniejszych arcydzieł: Laokoona, Apolina Belwederskiego, Meleagra, tors Herkulesa. Lecz największe zdumienie wywołała w nim ilość posągów Wenery, Bachusa, cesarzy i żon ich w postaci bożków i bogiń, a wszystkie te rzeźby głosiły kult ciała, piękność ciała, nieśmiertelną władzę ciała. Przed trzema dniami Piotr zwiedził Kapitol i znajdujące się tam rzeźby; podziwiał Wenerę, Umierającego gladyatora, Centaura wykutego w czarnym marmurze i kolekcyę biustów. Tutaj, w tem muzeum watykańskiem podziw jego graniczył z osłupieniem, nie wyobrażał sobie nigdy, by mogły być nagromadzone skarby w tej ilości i w takim doborze. Piotr, miłując życie wyżej nad sztukę, zatrzymywał się przedewszystkiem przed biustami, bo uprzytamniały mu one dzieje starożytnego Rzymu. Patrząc na te odtworzenie głów historycznych postaci, Piotr doszedł do wniosku, że jeżeli Grecya uwydatniała w swej sztuce pogoń za idealnem pięknem, to Rzym pragnął zakląć życie w swych statuach. Z gorączkową namiętnością Piotr wpatrywał się w twarze cesarzy, filozofów, uczonych, poetów — tak żywo i wiernie odmodelowanych przez rzeźbiarzy rzymskich. Nie lękali się oni odtworzenia nieprawidłowości rysów, nie pomijali najdrobniejszych szczegółów twarzy, śledzili zblizka naturę i dlatego pozostawione przez nich dzieła posiadają tyle charakteru, tyle życia, współczesności swojej, i tem właśnie nęcą nas i przykuwają. Są to wiarogodni świadkowie nazawsze minionej przeszłości i sami opowiadają nam jej dzieje, lepiej aniżeli wszystko czego nakazują się nam uczyć w podręcznikach szkolnych, mogących nazawsze zrazić do studyowania starożytności. Patrząc na te rzeźby, powstaje jakaś łączność pomiędzy nami a temi oddawna zmarłymi ludźmi. Każdy chociażby odtrącony fragment statui mówi nam zrozumiale o ówczesnej cywilizacyi, o wielkości i sile starożytnego społeczeństwa.
Narcyz zaprowadził teraz Piotra do „galeryi kandelabrów“. Na stumetrowej jej długości nagromadzone były równie podziwienia godne arcydzieła, lecz Narcyz rzekł:
— Jest teraz godzina czwarta... usiądziemy tutaj, by spocząć... mówiono mi, że Ojciec św. najczęściej tędy przechodzi, idąc na przechadzkę do ogrodu... Pragnąłbym, abyś mógł go zobaczyć... a może się zatrzyma?... A może będziesz miał sposobność pomówienia z nim?... Czasami najważniejsze sprawy zależą od przypadkowych okoliczności. W każdym razie wypoczniesz, a przypuszczam, że twoje nogi oddawna się tego domagają.
Dozorcy muzeum dobrze znali Narcyza i wiedzieli o jego blizkiem pokrewieństwie z monsignorem Gamba del Zoppo. Wszystkie drzwi otwierały się przed nim z łatwością i wszyscy mu się kłaniali z oznakami uszanowania. Narcyz, korzystając ze swego wyjątkowego położenia, całemi dniami przesiadywał w salach muzeum watykańskiego. Znalazłszy dwa krzesła, siedli a Narcyz zaczął natychmiast mówić w dalszym ciągu o sztuce.
Zwiastunami epoki Odrodzenia byli artyści tworzący z siłą najżywszej szczerości uczucia, a mistrze tacy jak Fra Angelico, Perugino, Botticelli, przygotowali możność pojawienia się Michała Anioła i Rafaela. Pierwszy z nich był nadludzkim a drugi boskim. Po ich zgonie trzeba było długo czekać na pojawienie się Caravaggia, który, jeżeli nie zasłynął gieniuszem, to udoskonalił technikę malarską, tak pod względem modelowania, jako też umiejętnego rozkładu barw. Znów następuje upadek i trwa aż do Berniniego, który wszechstronnością i płodnością swego talentu, przekształcił postać Rzymu i nadał mu cechę Rzymu — papieży, Rzymu-stolicy świata katolickiego. Już w dwudziestym roku życia Bernini tworzył posągi kolosalnej wielkości, a gorączkowo czynny, ukończył fasadę bazyliki św. Piotra, wzniósł kolumnadę placu, udekorował wnętrze bazyliki, zbudował kościoły, oraz niezliczoną ilość pałaców i monumentalnych wodotrysków.
— Ach, Bernini, ach, ten niezrównany Bernini! — mówił coraz wolniej Narcyz, głosem jakby zamierającym od nadmiernego zachwytu. — Jest on potężny a zarazem uroczy, pełen werwy i pomysłów, nigdy niewyczerpana jego płodność ponętną jest a zarazem wspaniałą... Oni przekładają nań Bramante!... wynoszą do zenitu swojego Bramante! Postawmy go więc obok Michała Anioła i Rafaela, bo jako architekt, może przy nich stanąć i nie wspominajmy o nim więcej!... Nie ma jak Bernini; ten Bernini, często oskarżany o smak zepsuty, posiada większą uczuciowość, subtelniejszą delikatność gustu, niż tamci trzej razem; oni dążyli i pragnęli doskonałości, on zaś jest przedewszystkiem poetą. Dusza jego posiadała niezrównaną głębokość, pomimo niezrównanej złożoności i różnorodności talentu. My, obecnie żyjący, odnajdujemy się w dziełach przez niego stworzonych. Ten poszukiwacz sztuczności trwoży nadmiarem swej intuicyi a zachwyca polotem ducha, gardzącego wszystkiem co poziome, co z rzeczywistością zbyt ciasno sprzężone... Jeżeli chcesz się zapoznać z nim bliżej, radzę ci, idź do willi Borghese i zobacz grupę Apolina i Dafne! Bernini ją wykonał, mając lat ośmnaście... a potem idź do kościoła Santa Maria della Vittoria i stań przed jego świętą Teresą! Ach, to pochwycenie ekstazy świętej Teresy! Zdaje się, że widzieć ona musi otwarte przed sobą niebo i przejęta jest dreszczem boskich rozkoszy! Całe jej ciało chwycone jest upojeniem najwyższem, tchu jej zabrakło z nadmiaru oddania się, zamiera z lubości w objęciach swej miłości, kona na łonie swego Boga w bezbożnym szale swego radosnego z nim złączenia... Ileż ja godzin spędziłem przed tą boską oblubienicą i coraz namiętniej rozkoszuję się jej widokiem... budzi ona we mnie nieskończoność wrażeń i zawsze nęci swym symbolem...
Głos Narcyza rozpłynął się, zamierając, lecz Piotr już się nie zdziwił, bo spędziwszy z nim cały ranek wiedział, że gardzi on i bezwiednie potępia wszystko co zdrowe, proste, silne. Nie zważając więc na jego obecność, oddał się pogoni za własnemi myślami, które coraz to wyraźniej mówiły mu, że starożytny pogański Rzym przejawiał się w chrześciańskim Rzymie i, wskrzeszony, pod inną postacią żył na nowo w Rzymie katolickim. Ten przekształtowany ideą chrześciańską dawny poganizm, ujawniał się w gienialnych dziełach Michała Anioła i Rafaela. Czyż malując nagie, kolosalne postacie zaludniające niebo Jehowy, Michał Anioł nie ulegał wpływowi Olimpu?... Czyż idealne postacie Rafaela, jakkolwiek wstydliwie okryte zasłonami, nie wabiły odgadywaną pięknością ciała?.. Czyż jego niewiasty nieprzypominały bogiń miłości?... Żywotność wpływu pogańskiej Romy odzywała się bezustannie w późniejszych dziejach Rzymu. Piotr doszedł do tego wniosku, dumając wśród zwalisk na Monte Palatine, a później utwierdził się w tym względzie, oglądając grobowce przy via Appia, grobowce w bazylice św. Piotra, zwiedzając kościoły i muzea. Czuł się jakby strwożony tem swojem odkryciem. Ten Rzym zawsze czczący piękno ciała ludzkiego, gloryfikujący nagość, żądzą życia dyszący, był wprost inny, niż Rzym przez niego wymarzony. Wszak w książce swej mówił o Rzymie przejętym chrześciańską miłością, o Rzymie darzącym świat szczęśliwością spokoju i braterstwa, o Rzymie nawołującym ku prostocie i czystości, o Rzymie odrodzonym ideą powrotu ku obyczajom pierwotnej ery apostolstwa uczniów Chrystusa.
Niespodziewanie marzenia Piotra przerwał głos Narcyza. Bez żadnego przejścia przygotowawczego opowiadać zaczął o codziennym sposobie życia Leona XIII.
— Jaką niepospolitą żywotnością obdarzony jest ten człowiek! W ośmdziesiątym czwartym roku życia jest czynny jak rzadko który w sile będący!... Wstaje o szóstej godzinie rano, odprawia mszę w przybocznej swojej kaplicy i wypija trochę mleka na pierwsze śniadanie. Od godziny ósmej do południa przyjmuje kardynałów, prałatów, załatwia sprawy przeróżnych kongregacyj, a trzeba ci wiedzieć, że sprawy te są liczne i bardzo zawiłe. O godzinie dwunastej w południe odbywa audyencye publiczne i zbiorowe. O godzinie drugiej je obiad. Po obiedzie następuje siesta, na którą zasłużył, tak długo pracując bez chwili wytchnienia. Od czwartej godziny aż do szóstej papież używa przechadzki a wróciwszy do swoich pokojów, znów przez godzinę lub dwie udziela audyencyj prywatnych. O godzinie dziewiątej siada do kolacyi. Niezwykle mało jada... może skutkiem swego osamotnienia przy stole... Etykieta bowiem zmusza go do samotnego jedzenia. Cóż mówisz o tej wesołej etykiecie?... I pomyśleć, że ten człowiek od łat ośmnastu nie miał towarzysza przy stole, i do końca życia pozostać musi odosobniony z powodu swej wielkości!... O godzinie dziesiątej, zmówiwszy różaniec wraz z przybocznem swem otoczeniem, papież zamyka się w swej sypialni. Lecz nie zaraz kładzie się na spoczynek, a jeżeli się położy, śpi mało, często wstaje i woła którego z sekretarzy, dyktuje listy lub notuje różne rozporządzenia. Jeżeli wydarzy się jaka sprawa żywiej go interesująca, myśli o niej bez przerwy. Ta bezustanna czynność i działalność potrzebną mu jest do zdrowia. Wiecznie pobudzona u niego funkcya mózgowa zmusza go do pracy, posiada on siłę i wolę mające ciągłą potrzebę wyładowywania się, uzewnętrzniania... Przez całe prawie życie papież poświęcał wolne chwile pisaniu poezyj łacińskich. Podobno był okres w jego życiu, okres najburzliwszy, gdy z namiętnością zajmował się publicystyką i mnóstwo jest artykułów w dziennikach przez niego podtrzymywanych, które, jeżeli nie są jego pióra, to zrodziły się z jego natchnienia... dyktuje je lub zakreśla ich plan, gdy uzna za stosowne stanąć w obronie jakiej sprawy, jakiej idei droższej mu nad inne.
Narcyz zamilkł i wśród ciszy olbrzymiej galeryi pełnej białych marmurowych posągów, jaśniejących jak nadprzyrodzone widziadła, nie dolatywał żaden szelest. Od czasu do czasu Narcyz wychylał głowę, by spojrzeć czy z przyległych drzwi nie nadciąga zwykły orszak towarzyszący papieżowi, gdy udaje się na przechadzkę do ogrodów watykańskich.
Po dłuższem milczeniu Narcyz znów się odezwał:
— Czy wiesz, księże Piotrze, iż przez całą długość sal i galeryj oddzielających prywatne mieszkanie papieża od ogrodów, niosą go w nizkim i wązkim fotelu, mogącym z łatwością przejść przez wszystkie drzwi spotykane w czasie pochodu?... Bo pomyśl tylko, jaką on musi przebyć przestrzeń, żeby się wreszcie dostać na świeże powietrze! Muszą go nieść przez loże i stanze Rafaela, przez galeryę obrazów i galeryę rzeźby, przez liczne schody, co razem wzięte, najbliższą drogą wynosi przeszło dwa kilometry! Tak, dwa kilometry przebywa niesiony od drzwi swego mieszkania do alei, w której czeka na niego powóz zaprzężony w parę spokojnych koni. Dziś mamy śliczną pogodę... na pewno więc papież odbędzie przechadzkę w ogrodzie. Nie traćmy więc cierpliwości i czekajmy...
Wyczekując na ukazanie się papieża, Piotr sięgnął myślą do historyi i pamięcią wywoływał postacie papieży z epoki Odrodzenia. Możnowładni i lubujący się w przepychu, rozmiłowali się w dziejach starożytnego Rzymu i zapragnęli otoczyć się chwałą cezarów, wskrzesić ich panowanie, ozdobić stolicę apostolską purpurą imperium. Papież Paweł II, rodem z Wenecyi, zbudował wspaniały pałac di Venezia, Sykstus IV był twórcą kaplicy Sykstyńskiej, Juliusz II i Leon X przebudowali Rzym, roztaczając w nim dekoracyjność teatralnej pompy, wyprawiali uczty okazałe, turnieje, gonitwy, balety, polowania, maskarady. Za ich to czasów odnajdywano starożytne pomniki sztuki, zagrzebane w pyle, przygniecione pokładami naniesionej ziemi. Cały Olimp wytrysnął z grobów ku słońcu. Papieże kazali wznieść pałace, by pomieścić w nich cudne nagości pogańskich bożyszcz, a upojeni pięknem życia, tchnącem od tych ciał ubóstwianych, zaczęli z gruzów podnosić dawne świątynie, dumni zachwytem jaki wzbudzały odnowione i wskrzeszone. Chrystus czczonym był w bazylice św. Piotra, lecz Jowisz i wszyscy bożkowie, wszystkie boginie o tryumfująco pięknych i obnażonych ciałach zapełniali sale i galerye watykańskiego pałacu.
Tu nastąpiła przerwa w dumaniach Piotra, lecz zamieniwszy kilka zdań z Narcyzem, znów zamilkł. Myśl jego, raptownie przeskoczywszy kilka wieków, zatrzymała się na postaci Piusa IX w pierwszej dobie jego panowania, przed zajęciem Rzymu przez wojsko króla włoskiego. Pius IX, przed dobrowoloem uznaniem się za więźnia, częste odbywał wycieczki po ulicach swej stolicy. Wyjeżdżał karetą czerwoną ze złotem, zaprzężoną w sześć rosłych koni, karetę otaczała straż szwajcarska a z tyłu jechał konno oddział straży szlacheckiej. Czasami, na Corso, papież wysiadał z karety i używał pieszej przechadzki, lecz wtedy oddział konnej straży biegł naprzód i zatrzymywał ruch jadących powozów, z których natychmiast wysiadano; mężczyźni klękali na ulicznym bruku a kobiety, stojąc, pobożnie pochylały głowy. Czekano tak nadejścia papieża, postępującego zwolna, na czele swego dworu. Szedł uśmiechnięty, błogosławiąc wiernych. Leon XIII nie zaznał podobnej wolności. Od lat osiemnastu nie wychylił się po za pałac watykański a to dobrowolne odosobnienie się od świata, otoczyło go rodzajem świętej a zarazem groźnej tajemnicy. Żył w cichem zamknięciu potężnych murów wspaniałego swego więzienia a dni jego płynęły spokojnie, w kole nieprzystępnem dla ludzi, w kole strzeżonem tysiącami ócz zazdrosnych. Był on jakby bóstwem, którego widok dozwolonym być może tylko rzadkim wybrańcom. Bóstwem straszliwem, którego oblicze bezkarnie mogą oglądać tylko służbę przy nim spełniający kapłani. Żyje w odosobnieniu, lecz wśród ciżby w marmurze wykutych bożków i bogiń, w towarzystwie pięknych niewiast rojących się na malowidłach stworzonych przez Michała Anioła, przez Rafaela. Wszystkie te postacie głoszą dokoła niego o pięknie ciała, o pięknie światła, o pięknie życia. Papieże pędzą dni wśród najwspanialszych arcydzieł pogańskiego świata. Cóż myśli, patrząc na nie, ten delikatny starzec, w białe przybrany szaty i niesiony do swych ogrodów przez długie galerye pełne rzeźbionych ciał ludzkich. Na lewo i na prawo spoglądają nań posągi dumne nagą swą pięknością. Jowisz, Apolin, wszechpotężna Wenera, wszechwładny Pan, bożek wesela i uciech zmysłowych. Nerejdy kąpią się w przezroczach wód, bachantki śmieją się, pląsając wśród traw i zarośli, uwydatniających ponętę ich kobiecości, galopują centaury, unosząc piękne kochanki, omdlewające z nadmiaru miłosnych rozkoszy... Tu znów, Aryadnę podpatruje Bachus pełen lubieżności, Ganimed pieści się z orłem swym kochankiem, Adonis podżega żary miłosne par splecionych wzajemnością uścisku. Tryumf ciała, tryumf życia, przepełnia apoteozą całą długość tych galeryj, a niesiony ku ogrodom starzec chwieje się rytmicznie na nizkim fotelu. Gdzie spojrzy, widzi tylko nagości ciała, boskość jego kształtów, wszechpotęgę nieśmiertelnej natury, życia, materyi! Napróżno przyczepiono liście statuom, napróżno domalowano suknie potężnym figurom Michała Anioła, płeć ich pozostaje widoczna, życie z nich tryska a życiodajne nasiona wypełniają przestrzenie. W pobliżu, w watykańskiej bibliotece, w tym niezrównanego bogactwa księgozbiorze, drzemie cała wiedza przez ludzi zdobyta; jakże strasznym byłby kataklizm, gdyby te księgi mowę mogły pozyskać, gdyby głosiły słowa zawarte na swych kartach! Wybuch tych głosów byłby jeszcze niebezpieczniejszy od prawdy i piękna widniejącego z cielesnych wdzięków Wenery, z wązkości kształtów Apolina. Lecz w białe suknie przybrany starzec zdaje się nie słyszeć, nie widzieć, nie domyślać się wrzenia otaczającego go życia, i obojętnie mija posągi kolosalnych Jowiszów, potężnych Herkulesów, kobieco-kształtnych Antynousów.
Znurzony próżnem wyczekiwaniem, Narcyz zbliżył się do dozorcy, pytając, czy papież nie odbędzie dziś zwykłej przechadzki w ogrodzie. Okazało się, że Ojciec święty kazał się dziś przenieść inną galeryą, nieco krótszą i wychodzącą naprzeciwko mennicy.
— W takim razie zejdźmy i my — rzekł Narcyz. — Jeżeli chcesz, pokażę ci watykańskie ogrody.
Na dole, w sieni szeroko rozwartej na szeroką aleję ogrodową, Narcyz zapytał się innego dozorcy, dobrze znanego sobie starego żołnierza, czy monsignor Gamba del Zoppo towarzyszy Ojca świętemu w dzisiejszym spacerze. Dozorca nie wiedział. Wszedłszy do ogrodu, Narcyz znów się odezwał:
— Nie traćmy jeszcze nadziei... może nastąpi szczęśliwe spotkanie... W każdym razie masz sposobność zobaczenia ogrodów watykańskich a to rzecz nie dla każdego dostępna...
Obszar tych ogrodów jest znaczny. Okrążając je i przecinając lasek, winnicę, ogród warzywny, papież używa czterokilometrowej przejażdżki powozem. Ogrody ciągną się na płaskowzgórzu pagórka watykańskiego i otoczone są murem wzniesionym za czasów Leona IV. Niegdyś mur ten ciągnął się aż do zamku Świętego Anioła, oddzielając od reszty miasta tak zwaną Citta Leone. Dzięki wyniosłości gruntu, żadne ciekawe oko nie może zaglądać do ogrodów papieża, sięga tu jedynie cień od olbrzymiej kopuły św. Piotra. Wielka panuje tu rozmaitość, albowiem każdy z papieży starał się o przyozdobienie swych ogrodów. Rozległą część przestrzeni stanowi parter o geometrycznie zarysowanych trawnikach, dokoła obstawionych cytrynowemi i pomarańczowymi drzewami, w wielkich skrzyniach, a z pośrodka trawników wyrastają dwie piękne palmy. W dzikszej części parku znajduje się Aquilone, wodotrysk i Casino Piusa IV. Pozatem będący lasek składa się ze wspaniałych wiecznie zielonych dębów, z platanów, akacyj i sosen, a szerokie, cieniste aleje czynią to ustronie rozkosznem miejscem spacerowem w czasie upałów. Na lewo, po za laskiem, znajduje się winnica, oraz ogród warzywny, wzorowo utrzymany.
Pokazując Piotrowi najpiękniejsze części ogrodu, Narcyz opowiadał, że papież co drugi dzień odbywa tutaj parogodzinne przechadzki. Przed zajęciem Rzymu przez wojsko króla włoskiego, w czasach, gdy papież dzierżył Rzym w swoich rękach, z wiosną, najczęściej w maju, przenosił się na letnie mieszkanie do Kwirynału, zaś lipiec i sierpień spędzał w Castel Gandolfo nad brzegiem jeziora Albańskiego. Obecnie, w czasie upałów, papież chroni się do starożytnej wieży, wzniesionej równocześnie z murem ogrodu przez Leona IV. Obok tej wieży, znajduje się pawilon dla osób najbliżej otaczających papieża.
Gdy tam doszli, Narcyz jako dobrze znany całej służbie pałacu watykańskiego, poprosił, by pokazano Piotrowi pokój zajmowany latem przez papieża. Była to nizka, okrągła i obszerna komnata, zajmująca cały dół wieży. Na półkulistym suficie namalowane było niebo i symboliczne figury wyobrażające konstelacye, jedna z nich, Lew, zamiast oczów ma gwiazdy, które za pomocą stosownego oświetlenia świecą się podczas nocy. Mury komnaty tak są grube, że gdy skasowano jedno z okien, we framudze pozostało wgłębienie dość obszerne, by urządzić rodzaj sypialni. Mebli w komnacie jest niewiele. Jeden stół służy jako biurko, drugi, znacznie mniejszy, stanowi stół jadalny, najwspanialszym sprzętem jest złocony fotel, będący jednym z licznych podarków złożonych Leonowi XIII w czasie jubileuszu. Piotr rozglądał się z ciekawością po tej ponurej komnacie, w której papież spędza samotnie najgorętsze dni podczas lata. Chłodno tu jest jak w grobowcu w tej średniowiecznej, fortecznej baszcie, nieprzystępnej dla słońca pałającego nad miastem omdlewającem z nadmiaru gorąca.
Niedaleko ztąd, z pomiędzy zielonych drzew, wychyla się biała niewielka kopuła nad drugą basztą, zamienioną w obserwatoryum astronomiczne. W tejże części parku jest domek szwajcarski, w którym Leon XIII lubi odpoczywać po odbytej przechadzce. Chętnie bowiem zwiedza pieszo ogród warzywny, a zwłaszcza winnicę, oglądając czy już dojrzewają grona, lub dopytując się, czy zbiór zapowiada się pomyślnie. Najmocniej wszakże zadziwiła Piotra wiadomość, że Leon XIII namiętnie lubi polowanie i że dopiero od niedawna przestał używać tej rozrywki, zbyt już dla niego uciążliwej. Roccolo, rodzaj uprawianego polowania przez papieża, polega na chwytaniu ptaków w siatki rozpięte po obu stronach ulicy, na której stawiają się śpiewające ptaki w klatkach. Przywabione ich śpiewem drobne dzikie ptactwo, zwłaszcza figojadki, nadfruwają w ulicę. Wtedy Leon XIII, siedzący na boku, klaszcze w ręce i płoszy je, a ptaki, uciekając, chwytają się skrzydłami w wielkie oka rozpiętych siatek. Gdy unieruchomione próżno się trzepoczą, ręka myśliwca zbiera je i dusi w palcach. Figojadki pieczone są prawdziwym przysmakiem.
Na skraju lasku, Piotr doznał niespodziewanego wzruszenia, ujrzawszy odtworzoną w zmniejszeniu słynną cudami grotę w Lourdes. Na ten widok, rzekł prawie mimowoli:
— A więc to prawda... a więc ta grota naprawdę się tutaj znajduje! Mówiono mi o tem, lecz nie wierzyłem... wyobrażając sobie, że papież jest obdarzony umysłem wyższym nad tego rodzaju rzeczy...
— Zdaje mi się — rzekł Narcyz — że grota ta została tutaj zbudowana za Piusa IX, który miał szczególniejsze nabożeństwo do Najświętszej Panny z Lourdes. W każdym razie, jest to podarek złożony Stolicy apostolskiej, a Leon XIII tylko kazał, by dbano o staranne utrzymanie tej sztucznej groty.
Piotr stał czas jakiś w milczeniu przed tą zabawką ulepioną z kamieni i z cementu, przypatrując się biletom wizytowym wetkniętym w szpary przez pobożnych, przypuszczonych do zwiedzenia papiezkiego ogrodu. Czuł, że ciężki smutek zalega mu serce, spuścił głowę na piersi i zadumał się boleśnie nad nędzą naiwności ludzkiej. Wyszedłszy z cienistych alei lasu, znaleźli się znów przed rozległemi trawnikami, na których rosły dwie wspaniałe palmy. Jakże pięknym był zachód dzisiejszego słońca! Jakże piękną była ziemia i jakim niezrównanym czarem tchnęła w tej części ogrodu! Ciszę mącił tylko lekki plusk wody opadającej z wodotrysku. A na przestronym, równym obszarze geometrycznie poprzedzielanych trawników, panować się zdawała jakaś wyniosła i szlachetna duma. Purpurowe blaski zachodzącego słońca złociły białość marmurowych starożytnych posągów i wspaniałych, rzeźbionych wazonów, ustawionych szeregiem na tle rudawych krzewów, rosnących w klombach po za parterem. W powietrzu unosiły się złączone zapachy eukaliptusów, sosen, bukszpanów i pomarańcz dojrzewających bogactwem złotych owoców. Niektóre klomby nizkich drzew i krzewów strzyżone były w stylu baroko, powtarzając dość często kształt herbu Piusa IX.
— Bardzo mnie dziwi — rzekł Narcyz — żeśmy niespotkali Ojca świętego... Zapewne powóz minął nas, gdyśmy byli w wieży Leona IV.
Narcyz znów był teraz rozmowny i opowiadał, że kuzyn jego, monsignor Gamba del Zoppo, przyboczny kamerier papiezki, jest zarazem Copiere, podczaszym, lecz urząd ten ma znaczenie czysto honorowe, zwłaszcza od czasu, gdy wystawne obiady i przyjęcia dyplomatyczne odbywają się w sekretaryacie, u kardynała-sekretarza. Monsignor Gamba del Zoppo, ten człowiek legendarnej bojaźliwości i nicości, był wszakże ulubieńcem papieża, bawiącego się opowiadanemi przez niego anegdotkami. Monsignor odgrywał rolę żywej gazety, wszystko wiedzącej o sprawach bieżących, tak w watykańskim jak i kwirynalskim świecie. Zręczny pochlebca, zawsze wesoły, uśmiechnięty, monsignor, dzięki zabawnie opowiadanym plotkom miejskim, dążył spokojnie, bez wzruszeń, do otrzymania godności kardynała. Zawsze miał świeży zapas historyjek do opowiadania papieżowi podczas spaceru w ogrodzie, zapas ten odnawiał się z łatwością, nieprzekraczając murów watykańskiego pałacu, w którym, chociaż nie było kobiet, roiły się intrygi. Wszyscy ci księża, starzy kawalerowie, stanowiący przybraną rodzinę papieża, tak jak oni starego kawalera, nienawidzili się wzajemnie, współubiegając się o dostojeństwa, brnąc w zawile kombinacye, knując spiski, a nawet posądzano ich, że chętnie w razie potrzeby uciekali się do trucizny, dla pozbycia się niedogodnego przeciwnika.
Wtem nagle Narcyz drgnął a zatrzymując Piotra, szepnął:
— Patrz... oto go masz!... Wiedziałem, że musimy spotkać się z Ojcem świętym... Lecz niemamy szczęścia... bo wsiada już do powozu... nawet nie dojrzy nas...
Pod lasem ukazał się powóz papieża i przystanął przy alei, którą postępował Ojciec święty w towarzystwie kilku osób swego dworu.
Piotr uczuł w piersiach gwałtowniejsze bicie serca, a stanąwszy z Narcyzem za wielkim wazonem, w którym rosło drzewo cytrynowe, patrzał, będąc niewidzialnym dla innych. Biały starzec, w białą ubrany sutanę, szedł bardzo wolno, drobnemi krokami, zdawało się, że sunie po piasku. Dość znaczna przestrzeń dzieliła Piotra, tak że nie mógł dokładnie widzieć rysów twarzy papieża, twarzy chudej, koloru i przejrzystości starej kości słoniowej. Nos tej twarzy był wielki, usta o cienkich, zaciśniętych wargach, oczy czarne, połyskujące a teraz uśmiechnięte, bo do ucha pochylonego w stronę monsignora Gamba del Zoppo dolatywały słowa jakiegoś wesołego opowiadania. Monsignor był tłusty, krępy, zadowolniony i pełen godności. Po drugiej stronie papieża, szedł dworzanin należący do straży szlacheckiej, a dwóch jego kolegów postępowało z tyłu.
Obrazek ten przesunął się tylko, trwał krótko, bo Leon XIII zaraz wsiadł do powozu i odjechał.
Narcyz, oprowadzając Piotra po ciekawszych częściach ogrodu, opowiadał w dalszym ciągu o Leonie XIII, o jego dobroci i prostocie. Niekiedy papież lubił rozmawiać z ogrodnikami, zatrzymywał się w czasie przechadzki i pytał ich o różne szczegóły odnoszące się do pielęgnowania drzew, zbioru pomarańcz. Przed paru laty płakał nad zgonem dwóch gazelli, które przysłano mu w podarku z Afryki; tak były obłaskawione, że przychodziły do ręki i pozwalały się głaskać.
Piotr prawie już nie słuchał opowiadań swego towarzysza, a gdy wyszedłszy z ogrodu znaleźli się na placu przed bazyliką, przystanął i raz jeszcze rzucił okiem na pałac watykański, na te podwoje z bronzu ulane, którym się przypatrywał dzisiejszego rana, pytając sam siebie: co jest, co się kryje... po za metalem tych drzwi wiodących do papieża?... Był po za niemi, spędził w Watykanie długie godziny, lecz odpowiedzi nie znalazł i równie jak przedtem był trwożny, azali spragniona braterstwa ludzkość znajdzie tu urzeczywistnienie swych dążności, pomoc duchową i skuteczną zachętę. Piotr bronił się przeciwko natarczywości odniesionego pierwszego wrażenia, nie chciał się poddawać rozpaczy druzgoczącej umiłowane przez siebie marzenia. Ach jakże bowiem te drzwi z twardego metalu zimnemi i głuchemi wydawały się na odgłosy z zewnątrz ku niemu dolatujące! Drzwi te dzieliły Watykan od świata żyjących. Wszak wszystko co widział po za niemi, świadczyło o życiu zastygłem, zakrzepłem przed kilku wiekami. Nawet ubiory sług papieża nosiły piętno innej epoki, były też same co w szesnastem stuleciu, tak że był to świat z przed lat trzystu, świat rządzący się owoczesną etykietą i owoczesnemi ideami. Od lat dwudziestu pięciu papieże, ulegając wyniosłości tradycyjnej swej dumy, zamknęli się w Watykanie, jako dobrowolni więźniowie, w ten sposób protestując przeciwko przemocy króla włoskiego, lecz zasklepienie się ich w przeszłości sięgało odleglejszych czasów. Zakuli oni katolicyzm w okowy dogmatów, a jeżeli nie padł on dotychczas, to jedynie dzięki doskonałości hierarchicznej organizacyi swego duchowieństwa. A więc łatwość przystosowywania się, giętkość tej doktryny była tylko pozorną?...
W chwili rozstania się, Narcyz rzekł:
— Przepraszam cię, mój drogi księże Piotrze, iż napróżno cię dziś trudziłem... Wyznam ci, że zaczynam posądzać mojego kuzyna monsignora del Zoppo o brak szczerości w całej tej sprawie... Najwidoczniej lęka się skompromitować... Jeszcze z nim pomówię, lecz słabą miejmy nadzieję w skuteczność mojego nalegania...
Była już szósta blizko, gdy Piotr powrócił do pałacu Boccanera. Zazwyczaj wchodził do swego mieszkania bocznemi schodami, przez drzwi wychodzące na zaułek spuszczający się ku Tybrowi. Miał nawet oddany sobie klucz od tego ubocznego wejścia. Dziś wszakże, wyjątkowo wszedł do pałacu przez główną bramę i przez paradne schody, chcąc pokazać Benedecie list świeżo otrzymany z Paryża od wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszedłszy do przedpokoju, zdziwił się, nie zastawszy tam nikogo, bo zwykle drzemał pod ścianą lokaj, a w razie jego nieobecności zasiadała przed stołem Wiktorya, szyjąc bez ceremonii, z całą pogardą dla przepisów etykiety. Musiała dopiero co wyjść, bo robota jej leżała na stole. Piotr się zawahał, lecz wreszcie wszedł do pierwszego salonu. Było tu już prawie ciemno, zaledwie że przedzierały się przez okna resztki szarzejącego światła dziennego. Piotr się zatrzymał, nie śmiąc iść dalej, tembardziej że z sąsiedniego salonu żółtego dolatywały go dziwne szelesty, tłumione głosy, szamotanie się, potrącanie mebli, rzec było można, iż tam mocowano się z sobą, że walczono kto kogo zwycięży. Uszów Piotra dolatywał jakiś głos błagalny, miłosny, a równocześnie inny głos namiętny, rozwścieczony, straszny. Nie mogąc dłużej czekać, w przekonaniu iż komuś krzywda się dzieje, że ktoś potrzebuje pomocy, Piotr wpadł tam wepchnięty bezwiedną jakąś siłą.
Wpadł, lecz natychmiast zatrzymał się na progu, osłupiały niespodziewanym widokiem. Ten głos chrypliwy, namiętny, dyszący, pochodził z piersi Daria, który, w nadmiarze pożądliwości chwyciwszy Benedettę w swe ramiona, padł z nią na kanapę, chcąc posiąść ukochaną przez siebie kobietę, paląc jej twarz żarem swego oddechu, swych pocałunków i zaklęć miłosnych.
— Na miłość Boga zaklinam cię, zlituj się nad nami... Najdroższa... Boga przyzywam, by cię natchnął miłosierdziem... Benedetto, daj się ubłagać, jeżeli nie chcesz mojej śmierci i swojej... Wszak sama powiadasz, że małżeństwo nasze nigdy nie przyjdzie do skutku... więc pocóż cierpieć?... Po co przedłużać nasze męczarnie... Kochaj mnie, tak jak ja ciebie kocham... bądź moją... bądź moją!...
Lecz Benedetta, równie jak Dario podniecona, opierała się jego pieszczotom, odpychała go z zadziwiającą siłą i energią, chociaż twarz miała zalaną łzami. Z wyrazem najwyższej miłości a zarazem cierpienia, powtarzała z dziką namiętnością:
— Nie chcę... nie chcę... Ty wiesz, że cię kocham... ale nie chcę... nie chcę!...
W tej właśnie chwili Dario przeczuł, że ktoś wszedł i stoi w pobliżu, więc zerwał się gwałtownie, spojrzał nieprzytomnie na Piotra i prawdopodobnie nie poznawszy go nawet, przesunął rękoma po twarzy swej spotniałej, po oczach krwią nabiegłych i uciekł jak zwierz z bólu konający. W głębokości i sile jego westchnień była poskromiona żądza, żal i łzy skruchy.
Benedetta, wyczerpana z sił po stoczonej walce, prawie omdlewająca, siadła na kanapie, a widząc że Piotr, zmięszany swem położeniem, chce też odejść, zatrzymała go, mówiąc przerywanym głosem:
— Księże Piotrze... nie odchodź... proszę nie odchodź.. chcę z tobą pomówić...
Uznając potrzebę usprawiedliwienia swej obecności, Piotr zaczął się tłomaczyć, mówiąc że nikogo nie zastawszy w przedpokoju, pozwolił sobie wejść do salonu, bo drzwi znalazł otwarte.
— Jakto.. więc Wiktoryi nie było w przedpokoju?... Jednak kazałam jej, aby tam była. Nawet wołałam na nią, by przyszła... Tak, wołałam na nią, gdy mój biedny Dario wpadł w szał zapomnienia... Dlaczegoż ona nie przyszła?...
Po chwili, nieco uspokojona, lecz z pałającemi jeszcze policzkami, Benedetta, pochyliwszy się stronę Piotra, zaczęła się zwierzać:
— Księże Piotrze... wszystko ci opowiem, bo nie chcę, abyś miał złą opinię o moim biednym Dariu... Nie sądź go zbyt surowo... W tem co zaszło jest i moja wina... Wczoraj wieczorem Dario mnie prosił o chwilę rozmowy sam na sam... mieliśmy z sobą do pomówienia... zatem wiedząc, że dziś o tej godzinie ciotki mojej nie będzie w domu, powiedziałam mu, by tu przyszedł. Przecież nic w tem nie było zdrożnego, zwłaszcza żeśmy oboje byli rozpaczliwie przygnębieni ową otrzymaną złą wiadomością... iż moje małżeństwo z hrabią Prada nie będzie unieważnione... Po utracie tej nadziei, cierpienia nasze się wzmogły... musieliśmy chociażby o tem pomówić z sobą... na coś się zdecydować... Zeszedłszy się tutaj, długo płakaliśmy razem, tuląc się do siebie... milcząc w uścisku i płacząc... Całowałam go i pieściłam, a głos odzyskawszy mówiłam, że go kocham, że zawsze kochać będę... że jestem zrozpaczona, unieszczęśliwiając go beznadziejnością naszej miłości i że ze zmartwienia umrę niezadługo... Może te moje wyznania ośmieliły go zbytecznie... może roznieciły w nim myśli o możliwości natychmiastowego posiadania mnie... tak... w tem jest przeważnie moja wina... nie zapanowałam nad sobą dostatecznie, byłam nieostrożna, trzymając go w uścisku tak długo, tuląc się do niego, całując i wypowiadając moją miłość... Cóż dziwnego, że mój biedny Dario wpadł w szał tak namiętny, iż zapomniał o przysiędze, którą złożyłam Madonnie... lecz ja tej przysięgi nie mogłam zapomnieć... Dario mnie posiądzie w dniu gdy odejdziemy od ołtarza jako mąż i żona...
Wyznania te Benedetta czyniła bez zakłopotania, szczerze, prosto, z całą siłą przekonania, że inaczej być nie może. Nawet lekki uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy rzekła:
— Ach, ja dobrze znam gwałtowność natury mojego Daria! On na to nie wygląda a jednakże jest niezmiernie namiętny i w miłosnych rozkoszach niepohamowany... Kocham go, pomimo że wiem o nim niemało... Ta gwałtowność uczuć jest właściwością naszego rodu... Krew nasza łatwo się burzy, łatwo unosimy się szalonym gniewem... ja coś wiem o tem z osobistych nad sobą spostrzeżeń... Gdy byłam dzieckiem, tupałam ze złości i wiłam się po podłodze krzycząc... dziś jeszcze niezawsze jestem spokojna... muszę bezustannie panować nad sobą... a gdy wybuch jakiś gwałtowniejszy poczyna mną unosić, katusze sobie zadaję i męczarnie znoszę, by się powstrzymać od jakiego szaleństwa... Mój biedny Dario nigdy się nie silił na opanowanie samego siebie... Jest więc jak rozpieszczone i rozkapryszone dziecko, chce natychmiast posiadać to, czego pożąda. Lecz jestem spokojna... on mnie bardzo kocha i będzie umiał czekać na mnie... bo wie dobrze, iż tylko ze mną będzie w zupełności szczęśliwy, jak ja wiem, że tylko z nim mogę zaznać prawdziwej miłości...
W miarę jak Benedetta mówiła, Piotr odtwarzał i uzupełniał w swej myśli postać i charakter młodego księcia Dario Boccanera. Namiętnie rozmiłowany w Benedecie, hulał i używał życia po za miłością. Był on wielkim egoistą lecz zarazem dobrym i miłym chłopakiem. Niewytrzymały na ból, wstręt miał głęboki dla każdego cierpienia, brzydził się szpetotą fizyczną, nędzą i wszystkiem co nie było pięknem i wyszukanem. Duszą i ciałem pożądał uciechy życia, zbytku, albo chociażby jego pozorów. Wycieńczony, wyczerpany duchowo i fizycznie, miał tylko siłę i wolę dla tego rodzaju próżniaczych i błahych rozkoszy, nigdy żadna myśl inna nie zaprzątała mu głowy, nigdy naprzykład nie zastanawiał się nad swemi obowiązkami obywatela kraju, bo nawet ulotnie nie odbiło się to w jego mózgu. Dario posiadał wrodzoną nieograniczoną dumę rzymianina. Był leniwy a zarazem przebiegły, ze zmysłem praktyczności silnie rozwiniętym i zawsze czujnym. Jako potomek starodawnego a kończącego się na nim rodu, posiadał wypieszczenie rasowe i łagodny wdzięk rzeczy zanikającej przeszłości, dawna zaś rycerska krewkość odezwała się w namiętności porywów zmysłowych, dochodzących u niego do szału i zwierzęcych pożądań.
Słodko się uśmiechnąwszy, Benedetta dodała cichutko:
— Wiem, że nie można żądać rzeczy niemożliwych... więc pozwalam mu na stosunki z innemi kobietami... Nie chcę, by się miał rozchorować... a może umrzeć...
Piotr spojrzał na nią mocno zdziwiony, albowiem wypowiedziane przez nią słowa psuły mu ustalone pojęcie o zazdrości włochów i włoszek. Spostrzegła to i cała zapłoniona zawołała z żywością:
— Nie, nie, ja nie jestem o to zazdrosna! On znajduje w tem przyjemność, nie chcę mu przeto zabraniać tego... Wiem przecież, że z chwilą gdy zostanie moim mężem, będę go miała niepodzielnie tylko dla siebie... tak byłoby i teraz, gdybym chciała... a raczej gdybym mogła!...
Zapanowało milczenie. Zmrok coraz ciemniejszy wzrastał w salonie, złocenia gasły i jakaś bezgraniczna melancholia opadała z wysokiego sufitu, z żółtych staroświeckich jedwabi na ścianach, podobnych teraz do wyblakłych liści jesiennych. Wypadkowo reszta światła dziennego padła od okien na portret Kassyi Boceanera, owej pięknej szesnastoletniej dziewczyny w turbanie, która utopiła się z trupem kochanka, pociągając wraz z sobą brata swego i mordercę. Znów Piotra uderzyło nadzwyczajne podobieństwo Kassyi z Benedettą. Po chwili rzekł:
— Pokusa jest zawsze najsilniejszą... stawiamy jej opór często tylko chwilowy... czasami broni nas jakiś przypadkowy zbieg okoliczności... i gdybym nie był tu wszedł...
Benedetta przerwała mu gwałtownie:
— Nie znasz mnie, księże Piotrze... inaczejbyś tego nie mówił i nie myślał... Raczej byłabym umarła...
Zamilkła na chwilę, by znów się odezwać głosem pełnym miłości a zarazem pobożnej ekstazy:
— Przysięgłam Madonnie, że dziewiczość moją dochowam i oddam ukochanemu, lecz dopiero gdy ślubem będę z nim złączona... Dotychczas dotrzymałam przysięgi... i dotrzymam nadal, chociażby kosztem mojego życia... Tak, może umrę skutkiem tego, może i Dario śmiercią to przypłaci, lecz przysięga moja dochowaną zostanie... Madonna ma moje słowo... aniołowie zatem w niebie nie zapłaczą nad mojem wiarołomstwem.
Mówiąc to, Benedetta była szczerą. Tak więc, bardzo prosto tłomaczyła się pozorna złożoność jej usposobienia. Będąc pobożną i wierzącą, przejmowała się chrześciańską zasadą, iż zasługą jest żyć w zupełnej czystości, bezwiednie protestowała ona przeciwko materyi, siłom naturalnym i wiecznemu zapładnianiu się życia. Urobiło się w niej pojęcie, iż najwyższym, najcenniejszym darem, jaki kochanka złożyć może ukochanemu, jest oddanie mu dziewiczości ciała, którego wraz z tą chwilą staje się on panem i całkowitym posiadaczem. Dar ten wszakże nie wpierw może być złożony, jak dopiero z chwilą, gdy Bóg ześle błogosławieństwo swoje, gdy ksiądz przed ołtarzem złączy ślubem zakochaną parę, inaczej bowiem, bez kościelnego zezwolenia, nie może być radości a tylko grzech straszny, grzech śmiertelny, na wieczne zatracenie skazujący winowajców. Skutkiem głębokości i szczerości tych wierzeń, Benedetta znalazła dostateczną siłę woli, by stawić opór miłosnym napaściom swego męża, hrabiego Prada, którego poślubiła, nie kochając i z równą zaciętością broniła się od uścisku Daria, chociaż podzielała jego porywy. Ach, jakąż męczarnią dla niej było bronić się ukochanemu! wciąż wrzała w niej walka pomiędzy obowiązkiem dochowania przysięgi złożonej Madonnie, a żarem miłości, siłą popędów, huczących w niej chwilami z gwałtownością burzy. Związana słowem, mogła była do końca życia kochać i tylko pożądać, lecz nie zadawalniało to płomiennej jej natury. Żądną była materyalnej miłości, marzenia bowiem nie miały nigdy do niej dostępu.
Pomimo ciemniejącej, szarej godziny, Piotr dobrze widział twarz Benedetty i, wpatrując się w jej rysy, zdawało mu się, że dopiero teraz ją poznaje. Jej zmysłowość a zarazem spokojny rozsądek wytwarzały dualizm wyraźnie zaznaczony na pięknej jej twarzy. Usta Benedetty miały wargi mięsiste i zmysłowe, wielkie czarne oczy gorzeć się zdawały, lub też nęciły nieskończonością tajemniczej głębi. A jednak całość tej twarzy była spokojna, dziecięco łagodna, rozsądna. Chwilami wyrażała upór lub dumę. Tak, ta pobożna, pełna przesądów kobieta musiała umieć kochać, musiała umieć radować się swą miłością, a myśl o oddalonych kresach ostatecznego oddania się wywoływała w niej szały żarliwych pożądań. Ją można było kochać i ubóstwiać! Miłość tej pięknej istoty, pełnej szczerości w wyznaniach, a jednak dziewiczej w zachowaniu się z ukochanym, wyczekującej wraz z nim chwili boskiego uścisku, mogła wypełnić życie człowieka! Piotr znów spojrzał na portret Kosyi Baccanera, której Benedetta była żywą dziedziczką i przedstawicielką. Tragiczna legenda o pięknej Kassyi, przesunęła się z nową siłą w umyśle Piotra. Wszak Kassya żyć nie chciała dłużej, bo dziewiczość jej bezużyteczną się stawała z chwilą, gdy Flavio padł zabity w jej objęcia. Rzuciła się więc do Tybru, wraz z ciałem ukochanego, a mszcząc się zarazem na bracie swym Ercole, wydarła mu życie, topiąc go równocześnie.
Benedetta zbliżyła się do Piotra i, ująwszy przyjaźnie obie jego dłonie, rzekła serdecznie:
— Drogi księże Piotrze, zaledwie od dwóch tygodni żyjemy pod jednym dachem, a jednak uważam cię za starego znajomego i czuję, że ty równą masz dla nas życzliwość... Zapewne w pierwszej chwili wszystko musiało ci się wydawać dziwnem, w naszym sposobie życia, lecz nie sądź nas zbyt surowo. Oto ja naprzykład, jakkolwiek mało umiem i mało wiem, czynię co mogę, by postępować dobrze, jaknajlepiej...
Piotr był niezmiernie ujęty uprzejmością Benedetty. Dziękując, zatrzymał na chwilę piękne jej rączki w swoich dłoniach i chwyciła go myśl, by pozyskać i oświecić umysł tej młodej kobiety, której serce nie powinno odtrącać własnych jego dążeń ku braterskiej miłości ludzi na ziemi. Wszak sama mu wyznała, że była wzruszoną po przeczytaniu napisanej przez niego książki, że niejednokrotnie myślała o spotkanych w niej nieznanych dla siebie rzeczach i poglądach, pragnąc by Piotr objaśnił jej ich znaczenie. Tak, musi z nią o tem pomówić, musi wywołać jej łzy współczujące nędzarzom i maluczkim tego świata, musi pobudzić jej chęć zajmowania się ich losem.
W salonie było teraz zupełnie ciemno, więc Benedetta wstała, by kazać przynieść lampę. Piotr chciał odejść, lecz zatrzymała go, mówiąc:
— Księże Piotrze, proszę, powiedz, czy nie jesteś nami zgorszony?... Ale uwzględnij, że ja i Dario kochamy się od bardzo dawna, a przecież nie jest grzechem kochać się, jeżeli zachowuje się przytem całą czystość obyczajów... Ach, księże Piotrze, żebyś ty wiedział jak ja niezmiernie kocham mojego Daria! Miałam lat trzynaście a on osiemnaście, gdyśmy sobie wyznali naszą wzajemną miłość... i kochaliśmy się do szaleństwa, bawiąc się i biegając wśród wspaniałego ogrodu willi Montefiori... teraz już nie ma tego ogrodu... drzewa nasze wycięto... wszystko zniszczono... Całemi dniami przesiadywaliśmy wśród cienistego ogrodu, kryjąc się jak w lesie i pieszcząc się i całując jak aniołowie się pieszczą i całują w niebie... Gdy dojrzewały pomarańcze, upajaliśmy się zapachem owoców... lubiliśmy także silną woń bukszpanów i często kryliśmy się w gęste i wysokie ich krzaki... Ach te zapachy razem wchłaniane w naszym ogrodzie, tak silnie odurzały nas oboje, iż na samo ich wspomnienie serce mi bije żywiej, a czasami prawie mdleję, wywołując ich upajającą rozkosz i czar...
Wracając do swego mieszkania na górę, Piotr spotkał na schodach Wiktoryę, która, jak się przyznała, od dość dawna czatowała na jego przyjście, chcąc się wywiedzieć co zaszło w salonie.
— Dlaczegóżeś nie nadbiegła, moja Wiktoryo, kiedy pani wołała na ciebie kilka razy?... Przecież musiałaś słyszeć, bo szyłaś w przedpokoju?...
W pierwszej chwili zaczęła udawać ździwienie, mówiąc, że nic nie słyszała. Lecz prawa natura Wiktoryi niezdolną była kłamać, uśmiechnęła się więc i rzekła:
— Wolę mówić otwarcie, jak na spowiedzi. A więc proszę księdza dobrodzieja, pocóż ja miałam się wtrącać w nieswoje sprawy i przeszkadzać tej zakochanej parze!... Wreszcie, wiem ja dobrze jak ogromnie książe Dario kocha moją Benedettę, więc byłam spokojna, że nie zrobi jej krzywdy...
Okazało się z dalszego opowiadania, że usłyszawszy wołanie Benedetty a dobrze sobie zdając sprawę z położenia, Wiktorya złożyła robotę na stole i na palcach, cichaczem, wyszła z przedpokoju, by nie przeszkadzać tym kochanym dzieciom, jak z poufałością starej, przywiązanej sługi, nazywała Daria i jego kuzynkę.
— Toż to biedactwo męczy się najniepotrzebniej od tak już dawna! — kończyła Wiktorya. — Powiedz, księże szanowny, czyż się godzi zadawać sobie takie męczarnie?... Po co?... Kochają się, więc niechajby zażyli trochę szczęścia na świecie... Któżby im to miał za złe?... Przecież życie tyle ma smutków w sobie, że nie należy odpychać radości, gdy przypadkowo się pokaże... Oj, będą oni żałowali, że nie korzystają póki czas... bo gdy młodość przejdzie, to już nie pora...
Pozostawszy sam w swoim pokoju, Piotr przebiegł myślą wrażenia doznane w przeciągu dnia dzisiejszego. Wtem zachwiał się na nogach, przypomniawszy sobie wywoływane przez Benedettę wspomnienia zapachu pomarańcz i bukszpanów i zaleciały go też same odurzające wonie, które dziś wdychał w watykańskim ogrodzie. Siadłszy w fotelu, zamyślił się o pięknie tych ogrodów, o ich wdziękach palonych żarem słonecznych promieni. Tak, przez dzień cały patrzał na bezustanny protest natury i życia. Posągi Wenery i Herkulesa spoczywały pod ziemią ukryte, zakopane, skazane na zagładę. Dziś królują one na nowo i rządzą światem, nawet z po za murów papiezkiej rezydencji. Tchną życiem i siłą, głosząc wieczystość swych praw do płodnych uścisków swej miłości.




II.

Nazajutrz, odbywszy długą przechadzkę, Piotr znalazł się na placu przed pałacem watykańskim, powracając tu często, prawie pomimowoli. Niespodziewanie znów spotkał się z monsignorem Nani, który właśnie dopiero co wyszedł od papieża, z tygodniowej swej audyencyi. Co wtorek bowiem zdawał sprawę Ojcu świętemu z porannego posiedzenia kongregacyi świętej inkwizycyi, której był asesorem.
— Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że właśnie cię spotykam, mój synu, i to właśnie w chwili, gdy o tobie myślałem! Czy życzyłbyś sobie widzieć Ojca świętego podczas publicznej uroczystości, wpierw nim będziesz miał sposobność rozmawiania z nim osobiście, gdy uzyskasz audyencyę prywatną?...
Monsignor uśmiechał się uprzejmie, prawie że bez śladu zwykłej lekkiej ironii, która gościła na twarzy tego człowieka, czującego się wyższym od innych, mającego przytem świadomość o wszystkiem, władzę nieograniczoną i rozporządzającą zdarzyć się mającemi wypadkami.
— Bardzobym tego pragnął, wielebny ojcze — odrzekł Piotr, nieco zdziwiony uprzejmością propozycyi. — Wszelka rozrywka jest dla mnie wielce pożądaną, bo dni pędzę bezczynnie w próżnem oczekiwaniu...
— Mylisz się, mój drogi synu... mylisz się najzupełniej... Czas twój nie płynie bezpożytecznie... bo patrzysz.. zastanawiasz się.. a tym sposobem wiele się uczysz. Co do owej uroczystości, na której pragnę, byś był obecny, to rzeczy się tak mają: wiesz zapewne, że w piątek przybywa do Rzymu międzynarodowa wielka pielgrzymka z coroczną ofiarą święto-pietrza. W sobotę pątnicy staną przed obliczem Ojca świętego. Nazajutrz przypadnie nowa uroczystość... Ojciec święty odprawi mszę w bazylice... Otóż pozostaje mi jeszcze kilka biletów wejścia, z których daję ci dwa, jeden na sobotę a drugi na niedzielę.
Mówiąc to, monsignor sięgnął do wytwornego pugilaresu zdobnego złotą cyfrą i wyjąwszy z niego dwie karty, jedną zieloną a drugą różową, podał je Piotrowi.
— Ach, żebyś wiedział, mój synu, ile osób prosiło o te karty wejścia!... Lecz trudno, nie można wszystkich zadowolnić... Pamiętasz te dwie panie, twoje rodaczki pragnące uzyskać audyencyę u Ojca świętego?... Pomimo, że ze łzami błagają o tę łaskę, prawdopodobnie nie dostąpią tego szczęścia... więc, by je pocieszyć, dałem im także karty wejścia.. Wogóle starać się należy o oszczędzanie sił Ojca świętego... uważam, że źle teraz wygląda... znalazłem go dziś bardzo zmęczonego, ma trochę gorączki... i pożółkł na twarzy. Lecz silną posiada on wolę i żyjąc duchem, przezwycięża dolegliwości ciała.
Monsignor miał teraz zwykły wyraz twarzy, uśmiechał się z lekką, ledwie dostrzegalną ironią i pogardliwą wyniosłością.
— Tak mój synu... Ojciec święty jest godnym do naśladowania wzorem... zwłaszcza dla tych, którzy krnąbrnymi są i podlegają zniecierpliwieniu... Ale cóż to?... Ze smutkiem dowiedziałem się od tego zacnego monsignora Gamba del Zoppo, że nie będzie mógł wyświadczyć ci przysługi, której spodziewałeś się od niego... Wiem, że się szczerze starał... lecz nic nie zdołał uzyskać... Ale pamiętaj, mój synu, że nigdy nie należy tracić otuchy. Pozwól, bym ci powiedział i bym cię upewnił, że te zwłoki są widoczną wolą opatrzności... jest to nadmiar łaski, dozwalającej ci na bliższe zastanowienie się nad zamierzonemi przez ciebie krokami... Będziesz miał możność zapoznania się bliższego ze stanem rzeczy tutejszych, o czem, na nieszczęście, księża przybywający z Francyi bardzo słabe mają pojęcie. Tak, Rzym trzeba poznać i odczuć... Tym tylko sposobem unikniesz mnóstwa błędów, którebyś najniezawodniej popełnił... Spokoju, mój synu... proszę cię o więcej spokoju... Powtarzaj sobie jaknajczęściej, iż wszystko spoczywa w rękach Boga. On wie, kiedy objawiać swoją wolę... i objawiać ją raczy zawsze wtedy, gdy trzeba, bo mądrość i nieomylność Jego nie znają granic i są źródłem łask niewyczerpanych...
Dokończywszy mówić, monsignor podał Piotrowi piękną, wypieszczoną, prawie kobiecą swą rękę, która, jakkolwiek drobna i pulchna, posiadała moc uścisku, równającego się naciśnięciu sprężyny stalowej. Zaraz wsiadł do prywatnego swego powozu, który nań czekał i po chwili znikł z oczu Piotrowi.
List napisany do Piotra przez wicehrabiego Filiberta de la Choue, był jednym jękiem ubolewania i rozpaczy. Wicehrabia leżał chory, przykuty do łoża atakiem podagry i nie mógł zadowolnić swej gorącej chęci towarzyszenia pątnikom jadącym do Rzymu z grosiwem święto-pietrza. Rozpacz jego była tem sroższa, iż prezesem komitetu mającego przedstawiać papieżowi pątników francuzkich, został obrany baron de Fouzas, zawzięty przeciwnik celów i dążeń wicehrabiego. Baron de Fouzas był jednym z najżarliwszych przedstawicieli starego, konserwatywnego katolickiego stronnictwa, a zatem najniezawodniej skorzysta z nadarzającej się sposobności, by papieża zniewolić do oświadczenia się za wolnością cechów rzemieślniczych, podczas gdy wicehrabia widział najświetniejsze rezultaty dla katolicyzmu we Francyi, jedynie za pomocą systemu cechów zamkniętych i dla każdego rzemieślnika obowiązkowych. Z powodu tak groźnego niebezpieczeństwa, na jakie baron de Fouzas mógł narazić sprawo cechów, wicehrabia gorąco zalecał Piotrowi, by przeciwdziałał za pomocą przychylnych kardynałów, by nieodzownie starał się widzieć z Ojcem świętym i przekonał go o uzasadnionej i niezbitej słuszności poglądów wicehrabiego. Kładł nacisk w swym liście, że Piotr nie powinien pierw myśleć o wyjeździe z Rzymu jak dopiero uzyskawszy aprobatę dla niego, dla wicehrabiego Filiberta de la Choue. Prócz obszernie wyłożonej kwestyi cechów rzemieślniczych, wicehrabia pisał, że w pielgrzymce tegorocznej weźmie udział trzytysiączny zastęp pątników, wiedzionych z różnych krajów przez biskupów i przełożonych. Zewsząd nadciągnęły oddziały pątników, z prowincyj francuzkich. z Belgii, z Hiszpanii, z Austryi a nawet z Niemiec. Najliczniej reprezentowaną będzie Francya, bo śle do Rzymu aż dwa tysiące pielgrzymujących. Wszystko organizowało się w Paryżu, gdzie komitet międzynarodowy miał niemało roboty i to roboty drażliwej natury, bo postanowiono wysyłać razem w jednych oddziałach przedstawicieli wszystkich stanów i wieku, bez względu na płeć. Obok członków rodowej arystokracyi, stawały bractwa dam ze świata mieszczańskwgo, oraz stowarzyszenia robotnicze. Ogrzani ideą pielgrzymowania do stolicy apostolskiej, pątnicy uprawiali równość braterską, opartą na tożsamości wierzeń. Wicehrabia nadmieniał jeszcze, że pątnicy wiozą papieżowi znaczną sumę w ofierze, i że złożą mu te miliony, jako protest międzynarodowy, przeciwko zuchwałym uroczystościom święconym przez rząd włoski w rocznicę wtargnięcia wojsk królewskich do Rzymu i opanowania stolicy apostolskiej. Tak, cały świat katolicki, zjeżdżając się w Rzymie, u stóp Ojca świętego, zamanifestuje wyraźnie, przeciwko gwałtowi dokonanemu 20-go września. Kwirynał ujrzy tym sposobem całą niepopularność ustanowionego przez siebie święta narodowego, obrażającego uczucia prawowitych synów Kościoła.
Uroczystość zapowiedzianą była na godzinę dwunastą w południe, Piotr, przybywszy do bazyliki św. Piotra o godzinie jedenastej, był przekonany, że będzie jednym z pierwszych. Rzecz cała miała się odbyć w sali Błogosławieństwa, położonej ponad głównym portykiem bazyliki. Piękna, wielka ta sala była przemienioną w kaplicę od roku 1890. Jedno z okien tej sali wychodziło na logię środkową, z której nowo obrany papież, ukazywał się dawniej tłumowi, błogosławiąc swój lud, błogosławiąc Rzym, w błogosławieństwie swojem obejmując świat cały. Salę beatyfikacyjną poprzedzają dwie inne: sala Królewska i sala Książęca. Chcąc dostać się na miejsce, do którego dawała mu prawo zielona karta, Piotr ujrzał się w zbitym tłumie. Wszystkie trzy sale były przepełnione, tak że z największą trudnością dotarł do drzwi ostatniej sali, w której miało się odbyć uroczyste przyjęcie. Trzy do czterech tysięcy osób stało tu już przeszło od godziny, duszno było i gorąco do niewytrzymania. Wobec tego natłoku, Piotr zrzekł się iść dalej, sądząc, że nie zdoła odszukać wyznaczonego sobie miejsca.
Stanąwszy więc na progu sali Błogosławieństwa, zaczął się rozglądać po bogatych jej ścianach, obrazach, złoceniach i poważnem, prawie surowem sklepieniu. W głębi, naprzeciwko wejścia, na zwykłem miejscu wielkiego ołtarza, było nizkie wzniesienie a na niem stał tron przeznaczony dla papieża. Był to wielki fotel obity czerwonym aksamitem i połyskujący od złoconych ozdób. Po nad nim unosiły się draperye baldachimu, opadając dwoma bogatemi skrzydłami rozwiniętemi z tyłu jako tło. Baldachim i draperye były również z czerwonego aksamitu poprzepinanego złoceniami.
Uwagę Piotra zajął tłum wśród którego się znajdował. Nigdy jeszcze nie widział tego rodzaju podbudzenia, wyrytego na tysiącach ludzkich twarzy. Zdawało mu się, że słyszy przyśpieszone bicie serca tych ludzi, wyczekujących z utęsknieniem, a tymczasowo modlących się do pustego tronu. Wszystkie te gorejące żarliwością oczy wpatrzone były w tron jak w zjawisko. Olśniewał on dusze pobożne, nęcił je nadzwyczajnością swej świętości, błyszczał jak monstrancya, był miejscem przedziwnem, miejscem szczególniejszego nabożeństwa, miejscem, na którem zasiądzie przedstawiciel Boga na ziemi.
Tłum ten zadziwiał rozmaitością swego składu. Byli wśród niego odświętnie przystrojeni robotnicy, o dziecięco przejrzystych spojrzeniach i szorstkich rysach twarzy, opromienionych szczęśliwością ekstazy. Były damy z mieszczańskich warstw różnych narodów, ubrane podług przepisów, w czarne suknie, uwydatniające bladość wzruszonych twarzy, omdlewających z nadmiaru pobożnego porywu. Byli strojni we fraki panowie, rozglądający się z miną przywódców tego tłumu, który przywiedli w przekonaniu, iż kładą tym sposobem niespożytej wagi zasługę, zbawiając na raz Kościół i całe społeczeństwo. Garstka tych wyfrakowanych i biało ukrawatowanych jegomościów ruszała się zamaszyście i królowała w pobliżu tronu. Byli to członkowie międzynarodowego komitetu, wśród których wyróżniał się i tryumfował baron de Fouzas. Wysoki, niezwykle tęgiej tuszy, niezwykle jasnowłosy, baron mógł mieć lat piędziesiąt. Pysznił się teraz, rozglądał, wydawał rozkazy, odgrywając rolę naczelnego generała armii, którą zaraz miał wieść do ataku i niehybnego zwycięztwa.
Pomiędzy szarą, bezbarwną masą ubrań występowała gdzieniegdzie jaskrawa jedwabna plama fiołkowej sutany biskupów, każdy bowiem pasterz pragnął pozostać na czele swych owieczek. Wyróżniali się także przełożeni różnych klasztorów, w charakterystycznych habitach brunatnych lub białych, wyprostowani i z góry patrzący, o twarzach wygolonych lub obrośniętych. Na prawo i na lewo powiewały chorągwie, przyniesione papieżowi w darze od mnóstwa stowarzyszeń i kongregacyj. Po nad tłumem, kołyszącym się zlekka jak fale, unosił się szum modłów i szeptów; chociaż głos w każdej piersi mocą był tłumiony, wydzierały się jednak westchnienia z ust pożądliwością zgłodniałych, oczy pałały wśród spoconych twarzy a powietrze zalegała jakby coraz gęstsza, ciemniejsza para, przesycona wonią tysięcy stłoczonych i roznamiętnionych ciał ludzkich.
Wtem, pomiędzy osobami będącemi w pobliżu papiezkiego tronu, Piotr spostrzegł monsignora Nani, który, poznawszy go zdaleka, przywoływał go znakami ku sobie. Piotr również znakami odpowiedział skromnie, iż woli pozostać na zajmowanem stanowisku, lecz uprzejmy prałat nie dał za wygranę i wysłał kogoś ze służby z rozkazem przeprowadzenia Piotra przez salę nabitą ludźmi. A gdy wreszcie Piotr został doprowadzony przed monsignora, ten rzekł:
— Dlaczegóż wzdragasz się, mój synu, zająć miejsce jakie ci wyznaczyłem?... Twoja karta daje ci prawo pozostania tutaj, po prawej stronie tronu...
— Lękałem się być natrętnym... Przejście było trudne... wreszcie zbyt wielki to dla mnie zaszczyt znajdować się wśród dostojników...
— Nie, nie, ja chcę, abyś tutaj pozostał. Wyznaczyłem ci to miejsce, chcąc, abyś je zajmował. Pragnę, abyś był jaknajbliżej, byś wszystko mógł dobrze widzieć i zdać sobie sprawo z dzisiejszej ceremonii...
Piotr, podziękowawszy, zaczął patrzeć na otaczających. Po obu stronach tronu stali kardynałowie, prałaci należący do papiezkiego, najbliższego otoczenia. Napróżno chciał się dopatrzeć kardynała Boccanera. Przybywał on do bazyliki lub do Watykanu, jedynie w dnie wyznaczonej sobie służby. Natomiast Piotr ujrzał kardynała Sanguinetti. Szeroka, rozrosła jego postać, stała tuż obok barona de Fauzas. Rozmawiali z sobą głośno, obadwaj równie ożywieni, przejęci wielkością własną, ważnością spełnianej roli, lśniący od potu, czerwoni. Monsignor Nani, zawsze niezmiennie uśmiechnięty, wytworny, spokojny, znalazłszy się w pobliżu Piotra, pokazał mu dwóch kardynałów, ważne piastujących urzędy: kardynała-wikaryusza, tłustego, przysadzistego człowieka o twarzy rozgorączkowanej, pałającej żądzą władzy, i kardynała-sekretarza, którego barczysta, koścista postać, jakby siekierą obciosana, przypominała typ romantyczny sycylijskiego rozbójnika, ukrywającego się chwilowo w szacie księcia kościoła i uśmiechającego się podług kursującego pojęcia o słodyczy duchownego dyplomaty. O kilka kroków dalej stał wielki-pokutnik. Twarz miał chudą z wyrazem cierpienia a szary jego profil przywodził na myśl średniowiecznych ascetów.
Wybiła godzina dwunasta. Z głębi dwóch pierwszych sal, nadpłynął przeciągły dreszcz radości i wzruszenia. Lecz płonną okazała się przyczyna rozradowania serc wiernych, była to bowiem dopiero służba torująca drogę dla papiezkiego orszaku. Wśród chwilowej ciszy, zapadłej po doznanem rozczarowaniu, naraz z pierwszej sali doleciał wybuch okrzyków. Hałas ten rósł, potężniał, zbliżał się, napełniając powietrze podniecającem drżeniem. Tym razem rzeczywiście szedł orszak. Na przedzie ukazał się oddział straży szwajcarskiej, wiedzionej przez sierżanta; następnie szli czerwono ubrani nosiciele lektyki papiezkiej; za nimi nadworni prałaci i czterej kameryerzy przyboczni. Wreszcie, pomiędzy dwoma oddziałami straży szlacheckiej w pół-galowych mundurach, szedł sam papież, z lekkim uśmiechem na blado przezroczystej twarzy. Kroki stawiał drobne i powolne, a giestem rąk błogosławił na lewo i na prawo. W miarę jak szedł w głębię sal ku swemu tronowi, wzrastała siła powitalnego okrzyku, którego wzburzona fala wpadła do sali Błogosławieństw, rozdymając i tu piersi tłumu, krzyczącego w szale bezprzytomnego uniesienia. Wszyscy padli na kolana i, korząc głowy ku ziemi, słali się pod nogi starca, idącego powoli i błogosławiącego białą, delikatną ręką swój lud tarzający się przed nim w prochu, lud padły na twarz jak przed obliczem Boga, olśniewającego promieniem otaczającej go chwały.
Piotr, ulegając wrażliwości swej natury, dał się unieść ogólnemu szałowi i padł na kolana wraz z innymi. Ach, jakże wszechmocną i udzielającą się jest siła podobnych uniesień! Oddziaływa ona tem potężniej w otoczeniu obliczonem na rozbudzanie jej pod naciskiem uczuć odnoszących się do rzeczy wiary i tajemnic nieznanego!
Gdy Leon XIII zasiadł na tronie, otoczony kardynałami i dygnitarzami swego dworu, zapanowało głębokie milczenie, wśród którego rozpoczęła się ceremonia podług ułożonego programu, z zastosowaniem zwyczajów objętych rytuałem. Więc ukląkł przed papieżem wyznaczony ku temu biskup i u stóp tronu Ojca świętego, złożył cześć i pokłon w imieniu wiernych całego chrześciaństwa. Następnie baron Fauzas, prezes międzynarodowego komitetu pielgrzymki, z okazyi przywiezienia ofiar świętopietrza, przeczytał stojąc, długą mowę, która wyrażała protest przeciwko uciskowi doznawanemu przez głowę Kościoła. Cienkim, świdrującym głosem baron zapewniał o cierpieniach całego chrześciańskiego świata, bolejącego nad tym gwałtem, zadawanym przez rząd włoski, już przez całe ćwierć wieku. Lecz oto tu zebrani pątnicy, wydelegowani przez wszystkie narody, stoją przed tronem Ojca świętego, pragnąc go pocieszyć i uczcić jako najwyższego swego zwierzchnika. Przybyli oni z darami złożonemi przez najuboższych i przez najbogatszych, złączonych myślą o zapewnieniu niezależności papieskiemu panowaniu. Mówił jeszcze długo o Francyi. Ubolewał nad błędami w jakie popadła i przepowiadał jej rychłe nawrócenie się, jej powrót ku zdrowym zasadom. Z pewną dumą wspomniał, iż Francya jest najbogatszą a zarazem najhojniejszą pomiędzy narodami świata, i że złoto jej chętnie płynie ku Rzymowi, ku wieczystej stolicy chrześciaństwa.
Powstał wreszcie Leon XIII i odpowiedział biskupowi, oraz prezesowi komitetu. Głos papieża był gruby, nosowy, głos niespodziewany w ustach człowieka tak nikłej postawy ciała. W kilku zdaniach wyraził swoje zadowolnienie z okazywanej miłości ludów dla stolicy apostolskiej, która ciężkie przebywa próby. Jest wszakże pewność, iż wkrótce lepsze nastąpią czasy, zewsząd ukazują się znaki świadczące, że wiara ożywia coraz goręcej serca ludów tej ziemi, ustaną więc niesprawiedliwości i zapanuje Chrystus nad dziećmi swojemi. Co się tyczy Francyi, wszak była ona i jest najstarszą córą Kościoła, którego miłość jest jej nazawsze zapewnioną. Leon XIII uniósł ręce w górę, mówiąc, że błogosławi obecnych, błogosławi stowarzyszenia do których należą, błogosławi ich kraje i wszystkich katolików, dziękując za nadsyłaną pomoc, tak potrzebną Kościołowi. Gdy zamilkł i siadł znów na tronie, wybuchły oklaski, wiwaty, niedomówione ze wzruszenia okrzyki, cała powódź rozszalałej burzy uczuć, wstrząsających serca tysięcy zebranych tu pątników.
Nieokiełznana wrzawa trwała bez przerwy przez kilkanaście minut. Piotr wpatrzył się w nieruchomą postać Leona XIII, ku któremu pędził ten szał ubóstwienia. Siedział na tronie z papieską tiarą na głowie, z ramion spływał mu czerwony płaszcz podbity gronostajami, odbijając na białej, powłóczystej sutanie. Siedział nieruchomie, ze sztywnością hieratyczną bożyszcza czczonego przez dwieście piędziesiąt milionów swych wiernych. Postać papieża i tron jego złocisty, odbijając z zadziwiającą siłą o ciemno czerwone tło aksamitnej draperyi, płonęła jak ognisko chwały i najwyższego majestatu. Papież przestał być niedołężnym starcem, dopiero co z trudnością idącym i podobnym do chorego ptaka o zbyt chudej i wątłej szyi. Znikła szpetota jego twarzy, nieproporcyonalna wielkość nosa, szerokość ust za daleko rozciętych, znikła nieregularność i zasuszoność jego rysów. Wśród woskowo białej twarzy, pozostały tylko oczy, wyrażające bezmierną głębokość i niespożytą młodzieńczość, obok niezwykłej inteligencyi złączonej z niepoślednią przenikliwością. Drobna ta postać przybrała królewską majestatyczność pod naciskiem nurtujących ją myśli. Wszak był przedstawicielem tego, co wieczne, tchnieniem a nie ciałem, duszą przeczystą, wyswobodzoną ze wszelkich pęt ziemskich. Tak, człowiek ten, będący najwyższym kapłanem a zarazem królem ponad dwustu piędziesięciu milionami wiernych, przedstawiał sobą władzę, przed którą nic dziwnego że na twarz padali pątnicy przybywający z tak daleka, maluczcy zawsze karmieni słowy o jego wielkości. Na widok tego mocarza, legli jakby gromem rażeni, bo olśniewała ich potęga najwyższa na ziemi. Wszak był on wybrańcem, jedynym, nadludzkim, jednoczył w sobie wieki historyi, począwszy od Piotra apostoła. Przez jego istotę po nad inne wybraną i upodobaną, niebo przemawiało do ludzi, zamieszkiwał w niem Bóg, który, sługę swojego odłączając od reszty świata, darzył wszechwładzą i wszechwiedzą. Z ramienia Boga wyznaczony, był on nieomylnym monarchą, władzą całkowitą na ziemi, zbawieniem dusz wiernych, Bogiem widzialnym! Jakże nie miały ku niemu wzlatać dusze pożądające wiary?... Jakże nie miały się w nim rozpływać dusze, nareszcie znajdujące pożądaną pewność?... Dusze łaknące pocieszenia w całkowitem oddaniu się i zamknięciu na łonie Boga samego!
Ceremonia zbliżała się ku końcowi. Baron de Fouzas przedstawiał Ojcu świętemu członków komitetu, oraz kilku wybitniejszych pątników. Defilowali przed tronem zwolna, klękali, całując pierścień i pantofel. Nastąpiło złożenie w darze chorągwi. Piotr doznał bolesnego ściśnięcia serca, ujrzawszy, że najpiękniejsza, najbogatsza chorągiew, pochodziła z Lourdes; był to najniezawodniej upominek od ojców pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. Chorągiew była z białego jedwabiu, haftowanego po brzegach złotem, po jednej stronie była namalowana postać Przenajświętszej Panny z Lourdes, a po drugiej znajdował się portret Leona XIII. Piotr dostrzegł zadowolniony uśmiech papieża na widok swego wizerunku, i doznał ztąd smutku graniczącego z rozpaczą, jakby na raz cios śmiertelny zdruzgotał pieszczone jego marzenia o papieżu posiadającym trzeźwość sądu, ewangeliczne dążności, papieżu wyzwolonym z nicości barbarzyńskich, grubiańskich przesądów.
Tęskną rozpaczą pałające oczy Piotra spotkały się ze wzrokiem monsignora Nani, który podczas ceremonii, niejednokrotnie wpatrywał się w tego młodego, cudzoziemskiego księdza, badając odnoszone przez niego wrażenia, z ciekawością człowieka, lubiącego się bawić w próby i doświadczenia tego rodzaju. Dalej jeszcze posuwając chęć spostrzeżeń, monsignor zbliżył się do Piotra, szepcząc:
— Śliczną jest ta chorągiew z Lourdes! Serce Ojca świętego musi być rozradowane tym podarkiem... bo nietylko portret jego jest podobny, lecz tak rozrzewniająco miło umieszczony w towarzystwie tej ładnej Przenajświętszej Panny!...
Piotr nic nie odpowiedział, lecz bardzo pobladł, a monsignor dodał z dewocyą złączoną z włoską przebiegłością:
— My, tutaj w Rzymie, rozmiłowani jesteśmy w Przenajświętszej Pannie z Lourdes, bo jakże czarująco ładną jest ta legenda i wszystko co się odnosi do Bernadety, tej górskiej pastuszki, dotkniętej szczególniejszą łaską!...
Monsignor odszedł, a Piotr ogarnięty został nowem wrażeniem, które na długo wstrząsnęło jego istotą. Oczom jego przedstawił się widok, jakiego się niespodziewał, widok nadzwyczajny, chociaż przed laty brał udział w pielgrzymce do Lourdes i napatrzył się na objawy bałwochwalczego kultu i nieprawdopodobnej naiwności wierzeń. Lecz tłum modlący się przed cudownością groty, był rozstrojony chorobą, rozpaczliwością swej nędzy i żądał cudu, umierając z miłości przed statuą Przenajświętszej Panny, bo po za jej pośrednictwem nie widział kresu bolesnej swej niedoli. Ale otóż i tutaj, w Rzymie, w sali uroczystego złożenia hołdu przez pątników przybywających z milionami ukwestowanego świętopietrza, wybuchł naraz szał religijnego uniesienia, szał ciskający pątników pod stopy papieża.
Biskupi, przełożeni zakonów, delegaci stowarzyszeń, zbliżali się kolejno przed tron Ojca świętego i składali na stopniach estrady, grosiwo świętopietrza, tego dobrowolnego podatku, jaki wierni na siebie nałożyli, by dostarczyć funduszów potrzebnych naczelnikowi Kościoła. Przed siedzącym na tronie papieżem, kładziono stosy złota, srebra, biletów bankowych, piętrzyły się portmonetki, sakiewki, woreczki, portfele. Dopuszczono następnie kobiety, a te na kolanach podchodząc, składały swe pieniężne ofiary w jedwabnych woreczkach z miłością haftowanych i znaczonych cyfrą Leona XIII. Egzaltacya wzrastała z każdą chwilą. Kobiety, szlochając, ciskały na estradę wszystkie wartościowe rzeczy, jakie miały przy sobie, a gdy tych nie stawało, ciskały drobne, srebrne monety, ostatnie miedziane pieniążki. Jedna z tych kobiet, wysoka, piękna brunetka, zerwała z szyi łańcuszek i wraz z zegarkiem rzuciła na estradę, gorączkowo ogołociła swe ręce z pierścionków i cisnęła pod stopnie tronu. Wszystkie te kobiety, szałem miłości chwycone, byłyby ciała swe szarpały i wraz z sercem bóstwu swemu rzuciły, oddając w ofierze siebie i całość posiadanego przez siebie mienia. Podarki padały jak grad złotodajny, wśród szumu tysiącznych głosów, modlących się do bóstwa widomego wśród łkań, okrzyków, wiwatów, krzyków przeraźliwych, lecz wtórujących z innymi słowa uwielbienia i ubóstwienia najwyższego.
Wtem dano znak i Leon XIII, powstawszy, zeszedł ze stopni tronu i znów zajął miejsce wśród orszaku, by po odbytej uroczystości wrócić i wypocząć w swojem mieszkaniu. Zbrojna straż szwajcarska, siłą rozpierała tłum, torując przemocą drogę dla papieskiego orszaku. Lecz tłum ujrzawszy odchodzącego papieża, zahuczał z nadmiaru bólu, nie chcąc tak szybkiego rozstania się ze swym bóstwem. Tłum zawył rozpaczliwie, jakby na raz zamknęło się niebo przedtem odemknięte. Jęczeli zwłaszcza pątnicy, którzy, pomimo usiłowań, nie dojrzeli papieża skutkiem oddalenia i nadmiernego ścisku. Serca pękały im z żałości, bo przecież mieli sposobność oglądania bóstwa i nie skorzystali, by rozradować się tym widokiem, by mogli dostąpić wiekuistego zbawienia, dotykając rąbka jego szaty i nie uczynili nic ku uratowaniu dusz swoich grzesznych! Zawrzał jakby bunt w ich zgłodniałych sercach i hurmem cisnęli się za orszakiem Ojca świętego, chcąc gwałtem pozyskać jeszcze chwilę jego obecności. Pod naciskiem prącego się tłumu, chwiać się zaczęła i ustępować straż szwajcarska, a niektóre kobiety, przedostawszy się po za szereg żołnierzy, pełznąc po ziemi, całowały posadzkę, po której dopiero co stąpał przedstawiciel Boga na ziemi. Ustami wpijając się w flizy, zbierały pył w pocałunkach. Biegły na czworakach, wyjąc nieprzytomnie, a owa piękna, wysoka brunetka, pozostawszy obok dopiero co opuszczonego tronu, padła twarzą na estradę i zemdlała, krzyknąwszy przeraźliwie; dwóch mężczyzn trzymało ją teraz przemocą, w obawie, by się nie pokaleczyła, rzucając się konwulsyjnie. Inna znów, młoda kobieta, jasnowłosa, pulchna blondynka, gryzła w namiętności pocałunków, złocone poręcze papieskiego tronu, szukając ustami miejsc, gdzie wspartym był przed chwilą wątły, chudy, łokieć starca z tiarą na głowie. Pozazdrościły jej inne, i całe grono ciał niewieścich legło u stóp papieskiego fotela, wpijając się weń z wściekłością, płacząc, krzycząc i mdlejąc, z nadmiaru zapalczywych wysiłków. Trzeba było gwałtem je ztąd oderwać i przemocą uprowadzić.
Wychodząc ztąd po odbytej uroczystości, Piotr czuł się przygnębiony. Zdawało mu się, że zbudził się podczas przykrego, męczącego snu. Serce jego ogarnęła jakaś trwoga i smutek a rozum wrzał buntem, doradzając zaniechanie walki, którą przedsięwziął.
Monsignor Nani, w dalszym ciągu obserwując Piotra, zbliżył się ku niemu, mówiąc:
— Cóż?... Wszak wspaniałą była dzisiejsza uroczystość?... Takie dnie, jak dzisiejszy, przynoszą ukojenie... i pozwalają zapominać o wielu krzywdach!...
— Tak, wspaniałą była uroczystość, lecz czysto bałwochwalczą! — szepnął Piotr, nie mogąc się zdobyć na inną odpowiedź.
Monsignor Nani uśmiechnął się, udając, że nie słyszał ostatniego słowa i zwrócił się uprzejmie ku dwom francuzkim damom, które dziękowały mu za karty wejścia, otrzymane przez niego. Piotr z niemałem ździwieniem poznał w tych paniach matkę i córkę, w towarzystwie których zwiedzał katakumby. Obiedwie były zachwycone tem co widziały podczas dzisiejszej uroczystości, lecz ładne, zdrowe i wesołe te kobiety cieszyły się jedynie ze względu na zaspokojoną swoją ciekawość, powtarzając, że było to rzeczywiście nadzwyczajne widowisko i jedyne w swoim rodzaju.
Wtem wśród tłumu zwolna dążącego ku wyjściu, Piotr uczuł, że ktoś trącił go w ramię. Obejrzawszy się, poznał Narcyza Haberta. Był rozegzaltowany, rozmarzony.
— Nie widziałeś mnie w sali, księże Piotrze, a jednak ja ciebie zaraz spostrzegłem i starałem się zwrócić twoją uwagę... Cóż mówisz na tę piękną brunetkę, która padła krzyżem, rozwarłszy ramiona?... Zachwycająca... wprost zachwycająca była ekstatycznym wyrazem twarzy i całej postaci! Patrzałem na nią, jak na żyjące arcydzieło mistrzów pierwotnych, prymitywów... Tak, przypominała postacie stworzone przez Cimabuego, Giotto, Fra-Angelico! Albo te inne kobiety, ta blondynka z towarzyszkami swojemi! Z jakąż pasyą rzuciły się na estradę, z jakąż miłością wpijały się ustami w poręcze fotela... ach, ta grupa była niezrównana swym porywem i namiętnością swego szału... To bardzo było piękne! Wiesz, ja nigdy nie opuszczam tego rodzaju uroczystości w Rzymie, bo na każdej jest cała serya takich obrazów... takiego widoku dusz ludzkich, nigdzie się nie spotyka tak często jak tutaj...
Piotr nic nie odpowiedział, bo czuł, że zmącone, krzyżujące się myśli, rozsadzają mu czaszkę. Tak, niezawodnie, wyjątkowo piękną i podniosłą była rola tego papieża, dobrowolnego więźnia od lat tylu; wpływ jego moralny potężniał i wznosił się coraz to wyżej, w miarę jak uduchowiony, wzbijał się po nad ziemię i wszystko co z nią wiązało dawnych papieży, posiadających władzę świecką i kłopoty spraw państwa. Piotr z lubością zastanawiał się nad tą przemianą stanowiska papieży, łączność to bowiem miało z najdroższemi jego marzeniami o konieczności odrodzenia chrześciańskiej religii, powrotu ku czystości wierzeń pierwotnych. Uroczystość, jaką dziś widział, utwierdziła go w przekonaniu, iż zwierzchnik Kościoła nie potrzebował świeckiej władzy dla wzbudzania czci i miłości, dla swego najwyższego, duchowego majestatu. Te mdlejące kobiety u stóp jego tronu — Boga widziały po za jego osobą. Lecz nagle stanęła przed Piotrem kwestya pieniężna i popsuła rozkosz chwilowego marzenia, a myśl poczęła pracować nad rozwiązaniem tego natrętnego zadania. Papież, wyswobodzony od trosk rządzenia państwem Kościelnem, wzrósł jako władza moralna, jednakże materyalne jego potrzeby nie zmniejszyły się, przeciwnie, większe były, niż kiedykolwiek. Zatem kwestya pieniężna trzymała go przykutego do spraw czysto ziemskiej natury. Subwencyi, żołdu od państw katolickich papież nie mógł przyjmować, bez umniejszenia idealnej swej niezależności, niechajby więc na opędzenie potrzeb Kościoła starczyły sumy świętopietrza, z warunkiem, by te dobrowolne składki wiernych, wprost podawanemi były z ręki do ręki; niechajby dwakroć piędziesiąt milionów chrześcian opodatkowało się paru groszami na głowę i tygodniowo, a urosłyby ztąd kwoty zapewniające dostateczny budżet Ojcu świętemu, który, otrzymując je od wszystkich dzieci swoich, żadnego z nich nie byłby dłużnikiem. Na nieszczęście inaczej działo się obecnie!... Większość katolików uchylała się od płacenia dobrowolnego podatku na rzecz papieża. Bogacze nadsyłali znaczne sumy przez próżność, dla manifestowania swych opinij ze względów politycznych, drobne zaś datki centralizowały się w rękach biskupów i kongregacyj. Biskupi więc i przełożeni zakonów byli rzeczywistymi kasyerami papieża a tem samem dobroczyńcami Stolicy apostolskiej. Bez nich, bez ich wpływów i starań, bez ich pośrednictwa, wyschłyby złotodajne źródła dochodów papieża, który od biskupów i przeorów materyalnie zależny, musi im ulegać, musi słuchać ich rozkazów. Tak więc papież, jakkolwiek pozbawiony władzy świeckiej, nie jest zwolniony od trosk materyalnej natury, a zależnym będąc od duchowieństwa, znoszącego mu jałmużny, nie może stanąć na pożądanej wyżynie moralnej, nie może być tylko duchem, tylko pocieszycielem, otuchą i nadzieją świata.
Piotr przypomniał sobie teraz grotę z Lourdes, odtworzoną w zmniejszeniu w watykańskim ogrodzie, przypomniał sobie dopiero co widzianą chorągiew, przysłaną z Lourdes, wiedział zaś, że ojcowie strzegący cudownej groty corocznie składają papieżowi w darze dwakroć sto tysięcy franków, pochodzących z funduszów zgarnianych przez nich w Lourdes. Czyż bogaty, coroczny ten dar nie był istotną podstawą posiadanego przez nich wpływu w Stolicy apostolskiej?... Piotr wstrząsnął się przejęty dreszczem i złowrogiem przeczuciem, iż nieprzełamie tych nieprzyjaciół swoich, nie wspomoże go nawet protekcya kardynała Bergerat. Napróżno więc przybył do Rzymu, bo napisana przez niego książka, z góry na potępienie została skazaną...
Ocknąwszy się z zamyślenia, Piotr ujrzał się na placu przed bazyliką, a idący przy nim Narcyz Habert właśnie mówił do monsignora Nani:
— Więc naprawdę dzisiejsze dary złożone Ojcu świętemu, wynoszą tę cyfrę?...
— Tak, najmocniej jestem przekonany, że wynoszą przeszło trzy miliony!
Wśród placu jaskrawo oświetlonego słońcem, snuł się trzytysiączny tłum pątników, wyległych z bazyliki, rozchodzili się i rozpraszali grupami, lub pojedynczo, tworząc małe czarne plamki ruchome, podobni do mrówek rozbiegających się z poruszonego mrowiska. Piotr, Narcyz i monsignor Nani przystanęli pod prawem skrzydłem kolumnady i, milcząc, patrzyli na watykański pałac.
Trzy miliony! Cyfra ta uderzyła Piotra swoją wielkością. Patrząc na ozłocone słońcem mury pałacu, zdawało mu się, że widzi Leona XIII dążącego przez galerye i sale, do prywatnych swych komnat; cały ciężar zebranych pieniędzy papież przyciskał do piersi, obejmował drżącemi ramiony, niósł z sobą wszystko co mu dano, złoto, srebro, banknoty, nawet biżuterye rzucone przez kobiety. Zajęty tą myślą, Piotr szepnął prawie bezwiednie:
— Cóż on zrobi z temi milionami? Dokądże on poniesie skarb dziś otrzymany?...
W ten sposób formułująca się ciekawość Piotra, zabawiła obu jego towarzyszów, a Narcyz odpowiedział:
— Ojciec święty niesie je do swojego pokoju a raczej każe je nieść przed sobą. Wszak musiałeś widzieć tych dwóch ludzi z papieskiego pocztu, którzy zbierali wciąż dary składane na stopniach tronu?... Wszedłszy do swojego pokoju, papież zamknął się tam samotnie ze złożonym skarbem, i gdybyś mógł go teraz widzieć po za temi murami, zobaczyłbyś go liczącego pieniądze. Z twarzą rozradowaną, kładzie złoto do złota, banknoty układa w regularne stosy i chowa do kopert, a gdy wszystko raz jeszcze sprawdzi i przerachuje, schowa do skrytek sobie tylko wiadomych.
Piotr, patrząc na okno papieskiego pokoju, uprzytamniał sobie tę scenę i zdawało mu się, że widzi biało ubranego starca, zajętego liczeniem zebranej obfitej jałmużny. Narcyz zaś mówił dalej, że w pokoju papieża znajduje się rodzaj szafy, w której pełno jest pieniędzy. Inni twierdzą, że papież przechowuje skarby w głębokich szufladach swego biurka, a jeszcze inni zapewniają, że w alkowie stoją skrzynie napełnione złotem i zamknięte na kłódki o misternych zamkach. Na prawo, w korytarzu wiodącym do archiwów, znajduje się wielki pokój, zajmowany przez kasyera. Stoi tam olbrzymia szafa ogniotrwała, o trzech przedziałach, lecz w niej mieszczą się tylko pieniądze skarbu dziedzicznego papieży, oraz dochody wpływające drogą administracyjną, zaś pieniądze ze świętopietrza, z tej jałmużny ukwestowanej w całem chrześciaństwie, idą wprost do rąk papieża. On jeden zna dokładną cyfrę tych ofiar, życie swe spędza obok zgromadzonych milionów, rozporządza niemi samowolnie, nikomu z nich nie zdając rachunku. Z powodu tych milionów, papież nie opuszcza swego pokoju, nawet gdy służba w nim sprząta. By nie narażać się na oddychanie pyłem, patrzy przez otwarte drzwi z sąsiedniego salonu, a gdy wychodzi z mieszkania, udając się na przechadzkę do ogrodu, zamyka drzwi sypialni i bierze klucz z sobą, nigdy go nikomu nie powierzając ani na chwilę.
Przerywając tok swego opowiadania, Narcyz, zwróciwszy się ku monsignorowi Nani, zapytał:
— Wszak wszystko się odbywa tak jak mówię?... Są to fakta ogólnie znane i wiadome całemu Rzymowi.
Monsignor kiwnął zlekka głową i uśmiechnął się, nie przecząc, ani potwierdzając i znów przenikliwie wpatrzony w twarz Piotra, badając jakie wrażenie na nim sprawia opowiadanie Narcyza, rzekł:
— Zapewne... zapewne... ileż to rzeczy ludzie nie mówią!... Co do mnie, to osobiście nic nie wiem i za nic nie ręczę... lecz jeżeli pan jesteś upewniony o wiarogodności tego wszystkiego, tem lepiej...
— O, ja w znacznej części nie podzielam opinij wygłaszanych o Leonie XIII! Ludzie mówią między innemi, że Ojciec święty jest niezwykie skąpy. Wogóle krążą najpotworniejsze baśnie o skrzyniach napełnionych złotem, przed którymi papież przesiaduje całemi godzinami, nurzając w nich ręce, delektując się dotykaniem tych monet i wsłuchując się w ich brzęk metaliczny. Skrzyń tych ma być niezliczone mnóstwo, zawalone są niemi wszystkie kąty papieskiego mieszkania a Leon XIII z nienasyconą nigdy żądzą liczy kilkatrotnie zawarte w nich pieniądze... Jakkolwiek nie można temu wszystkiemu dawać wiary, wszakże można łatwo przypuszczać, że Ojciec święty lubi złoto... lubi pieniądze... i lubi przeliczać, porządkować uzbierane przez siebie skarby... Wszak tego rodzaju zamiłowanie jest niewinną manią ze strony starca niemającego żadnej rozrywki... Sądzę, że Leon XIII lubi pieniądze nie dla samych pieniędzy, lecz dla siły społecznej, jaką one przedstawiają... Leon XIII wie, że naczelnik Kościoła powinien mieć ich wiele, chcąc zapewnić długotrwałość papieskiemu tronowi...
Dalszy ciąg opowiadania Narcyz rozwinął na ten temat. Postać Leona XIII olbrzymiała stopniowo. Papież był człowiekiem mądrym, przezornym i wybornie obeznanym z całą maszyneryą dzisiejszej organizacyi społecznej. Skłonny był do posługiwania się potęgami bieżącego stulecia w celu zawładnięcia niemi na korzyść swego tronu, wszak zaczął obracać dzierżonemi kapitałami i o mało co nie postradał całego skarbu pozostawionego przez Piusa IX. Obecnie sili się, by załatać szczerby, znów skarb uzupełnić, by pozostawić go w całości a nawet zwiększony swojemu następcy. Tak, Leon XIII był oszczędny, lecz oszczędny dla dobra Kościoła, dla zaspokojenia jego potrzeb, dla zapewnienia jego przyszłości. Kościół, bezustanną wiodąc walkę z ateizmem, musiał bronić przyszłości swej za pomocą coraz to liczniejszych szkół, instytucyj, stowarzyszeń. Na te cele rozliczne potrzeba milionów. Rozumiejąc więc potrzebę i siłę pieniędzy, Leon XIII był niezmiernie oszczędnym i chociaż popierał mnóstwo instytucyj, wystrzegał się i nie lubił bezcelowych wydatków. Cały oddany utrwaleniu panowania wiary, dla siebie i swoich najbliższych był niezmiernie skąpy. Potrzeb nie mając żadnych, nic prawie nie wydawał na siebie, a natychmiast po wstąpieniu na tron papieski, oddzielił swój osobisty majątek od majątku Stolicy apostolskiej, z którego nigdy nie ruszył grosza dla niesienia pomocy swym krewnym. Żaden z poprzednich papieży nie gardził tak jak on nepotyzmem, wszak trzej jego siostrzeńcy i dwie siostrzenice byli prawie w nędzy, borykając się bezustannie z dokuczliwym brakiem potrzebnych pieniędzy. Intrygi, plotki i prośby nie oddziaływały na niego i pozostawał niewzruszony, gdy chodziło o naruszenie pieniędzy spoczywających w jego rozporządzeniu. Całość ich chciał zagwarantować dobru Kościoła. Odtrącał więc od siebie zabiegi i szturmy swej rodziny, pragnąc pozostawić swym następcom tronu silną broń, to jest obfitość złota, będącego nieodzownym warunkiem życia.
— Lecz ostatecznie, jakie są dochody a jakie rozchody Stolicy apostolskiej?...
Na to pytanie Piotra, monsignor Nani rzekł wymijająco:
— Osobiście nic o tem nie wiem... najzupełniej nic... Zapytaj pana Habert, który jak widzę, zna mnóstwo rzeczy bardzo ciekawych...
— Wiem tylko to, co się wie we wszystkich ambasadach i co wszyscy w Rzymie wiedzą i chętnie powtarzają. Dochody Stolicy apostolskiej są różnego gatunku. Pius IX pozostawił dwudziesto-milionowy skarb, który przynosił około miliona dochodu, lecz skarb ten pozostawiony przez poprzedniego papieża prawie zupełnie został pochłonięty wskutek nieszczęśliwych lokacyj. Podobno, że obecnie jest na nowo uzupełniony. Prócz tych stałych dochodów od kapitału, corocznie wpływa kilkakroć sto tysięcy franków za najrozmaitsze sprawy załatwiane w kancelaryi watykańskiej, za dyplomy szlachectwa, tytuły, opłaty składane przez kongregacye... Lecz to wszystko nie wystarcza, albowiem rozchody są obliczone i wynoszą przeszło siedem milionów, zatem dla pokrycia ich trzeba corocznie zdobyć sześć milionów... otóż papież czerpie je ze świętopietrza, przynoszącego może niecałe sześć milionów a tylko cztery, lecz czynione z niemi obroty finansowe pozwalają na zrównoważenie dochodów z rozchodami... Zbyt to zawiła i długa historya tych wszystkich spekulacyj, bym mógł ją szczegółowo i natychmiast opowiedzieć... Trwa to już lat piętnaście... w pierwszych czasach spekulacye przedsiębrane przez papieża dawały olbrzymie zyski, lecz następnie wynikły katastrofy, które groziły pochłonięciem całości kapitału... spostrzeżono się wszakże na czas i podobno już powetowano poniesione straty... Jeżeli chcesz, księże Piotrze, to kiedykolwiek później, byle nie dzisiaj, opowiem ci rzecz całą szczegółowo, bo niemało się ztąd dowiesz o sprawach w ogólności mało znanych a niezmiernie charakterystycznych i ciekawych...
Piotr słuchał z wielkiem zajęciem, wreszcie wykrzyknął:
— Sześć milionów! A chociażby tylko i cztery! Więc świętopietrze rzeczywiście tyle zgromadza złota?... Czyż ta cyfra nie może być ściśle oznaczoną?...
— Nie. Powiedziałem ci już, że tylko papież zna ją dokładnie. Przed laty dzienniki katolickie podawały listy składek i cyfry sum zgromadzonych z kwesty. Lecz najwidoczniej uznano ten system za niekorzystny i obecnie nie posiadamy żadnego odnośnego dokumentu, tak że nawet żadnego przypuszczalnego obliczenia nie można uczynić, bo żadnej ku temu nie ma podstawy. Papież otrzymuje te pieniądze wprost do rąk swoich, papież więc tylko zna ogólną ich cyfrę i papież niemi samowolnie rozporządza jako osobistą swoją własnością. Mówią, że świętopietrze przynosi sumę czterech a może pięciu milionów, Francya składa u stóp papieskiego tronu połowę tych milionów, ale zapał ku hojnym ofiarom stygnie we Francyi... i dziś przysyła ona znacznie mniejsze sumy do Rzymu. Natomiast Ameryka śle do Watykanu coraz więcej pieniędzy. Belgia, Austrya, Anglia, Niemcy — też chętnie zasilają skarb papieża, mniej Hiszpania a najmniej Włochy... Ach, Włochy...
Nagle Narcyz zamilkł, spojrzawszy na monsignora Nani, lecz ten słuchał go ze skupieniem, jakby poraz pierwszy dowiadywał się kwestyi niezmiernie interesujących a zrozumiawszy spojrzenie Narcyza, pokiwał dobrotliwie głową, mówiąc:
— Mów śmiało, mój synu!... Mów, proszę, nie zważając na moją obecność!
— Otóż, ciągnął dalej Narcyz, Włochy dają papieżowi bardzo mało... Gdyby papież musiał ograniczyć się na darach składanych przez Włochów, to umarłby z głodu... Co więcej, Włochy nietylko że nie opłacają podatku dobrowolnie przyjętego przez katolików obcoplemiennych, lecz kosztowały one papieża... bo zastawne sumy ze skarbu Piusa IX były rozpożyczone patrycyuszom rzymskim, którzy spekulowali niemi nieszczęśliwie... Zaś jednorazowe znaczne ofiary pieniężne, składa papieżowi arystokracya francuzka i angielska. Magnaterya innych krajów zdaje się być dość obojętną względem losu papieża uważanego za więźnia i męczennika przez prawowitych wiernych. Jeden z najbogatszych książąt angielskich składa corocznie królewską jałmużnę, chcąc w ten sposób uzyskać od nieba uzdrowienie syna jedynaka, dotkniętego idyotyzmem. Wypada jeszcze nadmienić, że z powodu jubileuszu kapłańskiego swych święceń, oraz jubileuszu nominacyi na biskupstwo, Leon XIII otrzymał niezliczoną obfitość darów, pieniędzy zaś wtedy zebrał około czterdziestu milionów.
— No, a rozchody? — zapytał Piotr.
— Rozchody, jak już powiedziałem, wynoszą około siedmiu milionów. Mniej więcej dwa miliony rozchodzą się na pensye płacone byłym urzędnikom państwa Kościelnego, tym, którzy nie chcieli uznać władzy króla włoskiego i pozostali wiernymi poddanymi papieża. Cyfra tych dwóch milionów zmniejsza się corocznie skutkiem zachodzących śmierci w poczcie sług wiernych. Jeden milion wsiąka we dyecezye włoskie, także milion pochłania sekretaryat w Watykanie i zagraniczne nuncyatury, wreszcie jeszcze jeden milion potrzebny jest na opłacenie wydatków bieżących, to jest utrzymania papieskiego dworu, zbrojnej straży, muzeów, pałacu, ogrodu i bazyliki... Wszystko to razem wynosi pięć milionów, dwa zaś miliony idą na podtrzymywanie misyj propagandy a zwłaszcza na szkoły, bo Leon XIII jako człowiek obdarzony przenikliwym zmysłem praktyczności, jasno widzi, że za pomocą szkoły ułatwia dalszą rolę Kościoła i zapewnia tryumf religii. Dzieci wychowane w katolickich zakładach naukowych przejmują się duchem swych nauczycieli, a gdy wyrosną — bronić potrafią zdrowych zasad i Kościoła, bo wcześnie poczęły gardzić okropnością zepsucia wypływającego z doktryn szerzonych w szkołach bezwyznaniowych. Leon XIII ocenił to z zadziwiającą trzeźwością umysłu i wiele łoży na szkoły katolickie.
Nastąpiło milczenie. Wszyscy trzej przechadzali się zwolna pod wspaniałą kolumnadą, patrząc na olbrzymi plac przed bazyliką. Tłum już się rozbiegł i plac był pusty, słoneczny a z rozpalonego, symetrycznego bruku wyrastał tylko obelisk i dwie monumentalne fontanny, na które spoglądać się zdawały białe statuy stojące rzędem ponad portykiem bazyliki.
Oczy Piotra znów się zatrzymały na oknach mieszkania papieskiego i zdawało mu się, że widzi białą, nikłą postać Leona XIII liczącą i porządkującą zebrane miliony, by je skrzętnie potem schować i wydawać jedynie ku uczczeniu i jak największej chwale Boga.
— Zatem papież nie obawia się przyszłości?... i nie przewiduje pieniężnych kłopotów i niedoborów? — szepnął Piotr.
— Pieniężnych kłopotów i niedoborów? — zawołał z niebywałem uniesieniem monsignor Nani, który oburzony temi słowy chwilowo zapomniał o zwykłym swym spokoju i dyplomatycznej oględności. Jak możesz coś podobnego przypuszczać, mój synu!... Podskarbi Ojca świętego, kardynał Mocenni, każdego miesiąca otrzymuje olbrzymie sumy z rąk Leona XIII; może żądać, ile chce i zawsze jest pewnym, że je mieć będzie... a pomimo to Ojciec święty poczynił wielkie oszczędności... skarb watykański jest bogatszy niż kiedykolwiek... Wiedz, mój synu, że gdyby Ojciec święty jutro się odezwał do wspaniałomyślności wszystkich swych dzieci, do katolików świata całego, miliardby wpłynął natychmiast!... Zniesionoby stosy złota do stóp jego tronu, powtórzyłaby się, tylko w szerszym zakresie ta sama wzruszająca ofiarność, jaką widziałeś podczas dzisiejszej uroczystości!...
Wtem spostrzegłszy się, zapanował nad sobą i, przybrawszy zwykły swój wyraz twarzy, dodał z uśmiechem:
— Niejednokrotnie słyszałem, że tak byłoby, zapewniano mnie o tem... sam bowiem nic wiedzieć nie mogę i najzupełniej nic nie wiem... na szczęście pan Habert mógł ci dać wyjaśnienia i widzę, że możesz się od niego dużo dowiedzieć... Ach, ten pan Habert! No, proszę, ja byłem przekonany, że pan żyjesz w zupełnem oderwaniu od spraw materyalnych... że tylko sztuka cię interesuje i że nigdy się nie zajmujesz tak poziomą rzeczą jak kwestya finansowa... Tymczasem przekonałem się dzisiaj, że znasz się na tem, jakbyś był bankierem albo notaryuszem... Znasz wszystko dokładnie i mówisz swobodnie, jakbyś kwestyą finansów stale się zajmował...
Narcyz odczul ironię monsignora i rzeczywiście ten młodzieniec o mowie natchnionej, długich fryzowanych starannie włosach, zamglonych jasnych oczach, był niezwykle obrotny w interesach, bardzo praktyczny i wybornie zarządzał i obracał swoim funduszem, wzbogacając się stopniowo a oszczędność posuwał do skąpstwa. Słysząc wypowiadane zdanie przez monsignora, przymknął niedbale oczy i, potrząsnąwszy głową przypominającą obrazy starej szkoły florenckiej, szepnął głosem umierającym:
— Wszystko dla mnie jest tematem do rozmyślań i marzeń a dusza mojaj zamieszkuje gdzieś daleko...
Monsignor Nani, zwróciwszy się do Piotra, rzekł uprzejmie:
— Niewymownie się cieszę, żeś dziś widział tę wspaniałą a zwłaszcza wzruszającą uroczystość... Jeszcze kilka takich sposobności a zrozumiesz mnóstwo rzeczy, których nie można ująć słowami... bo trzeba je odczuć. Do jutra, mój synu... teraz już muszę odejść, lecz pamiętaj, byś jutro stawił się na czas w bazylice... wierzaj mi, że tego nie pożałujesz... bo ceremonia, jaką zobaczysz, dostarczy ci tematu do wielu pożytecznych dla ciebie rozmyślań... Rad jestem, że widzę cię w pomyślnym do tego usposobieniu... A więc do jutra...
Mówił, bystro się wpatrując przenikliwym swym wzrokiem w bladą, zmęczoną twarz Piotra, ciesząc się jego rozdrażnieniem i rozbudzonemi wątpliwościami. W kilka chwil po odejściu monsignora, Piotr pozostał sam, albowiem Narcyz, pożegnawszy go lekkim uściskiem dłoni, odszedł jakby chwycony wielkością swego marzenia. Teraz dopiero Piotr poczuł wzbierającą w swem sercu burzę. „W pomyślnem usposobieniu“ — powtarzał w myśli. O jakiem to usposobieniu mówił monsignor?... Ten Nani naigrawa się z niego najwidoczniej... chce go zmęczyć, znużyć, odjąć odwagę, by następnie tem łatwiej zwyciężyć! Przez chwilę Piotr zdawał sobie jasno z tego sprawę, odczuł całą sieć intryg, jakiemi jest oplątany. Ogarnęła go wielka duma i w zaufaniu do sił swoich i oporności swojej, poprzysięgał, że nigdy nie ustąpi, że nie odwoła swojej książki, chociażby miały ztąd wyniknąć jak najgorsze dla niego następstwa.
Raz jeszcze zatrzymał się pod kolumnadą i wpatrzył się w okna pałacu watykańskiego. Tak, w dotychczasowych swych marzeniach reformatorskich, zawsze bezwiednie pomijał kwestyę pieniędzy a jednak pieniądze były koniecznością, bez której nie mogła się obejść Stolica apostolska. Przykuwały one papieża do ziemi, były to więzy niespożytej siły. Ale dla czegóż skarb papieża był zasilany w tak niewłaściwy sposób?... I znów opłynęła mu serce radość, bo jeżeli trzeba tylko odmienić system opodatkowania, to nowy plan łatwo będzie znaleźć, plan taki, by papież mógł być tylko duchem, tylko ojcem miłości pełnym, prawem z serca płynącem, władcą świata, lecz władcą niemateryalnej jego istoty. Piotr, zatrzymawszy się na tej myśli, doznał wielkiego pocieszenia. A zatem prócz tej zmiany, nad którą trzeba będzie się zastanowić, wszystko pozostawało nietykalnem w jego książce! Ucieszony, przypomniał sobie dzisiaj oglądane widowisko, tego wycieńczonego starca, jaśniejącego jak symbol przyszłego wyzwolenia ludzkości... Jakże kornym i tkliwym był ten tłum ludzi modlących się do niego, jako do widomego bóstwa na ziemi! Tak było, bo ten tłum odczuwał, że papież dzierży w swej ręce przyszłe losy tej ziemi, on jeden, dzięki swej wszechwładzy moralnej, mógł przyśpieszyć panowanie pokoju i miłosierdzia.
Na jutrzejszą ceremonię w bazylice Piotr miał bilet różowy, dający mu prawo do zajęcia miejsca w trybunie. Dzięki tej uprzejmości monsignora Nani nie potrzebował cisnąć się wraz z tłumem, który od godziny szóstej rano zaległ plac przed bazyliką. Msza celebrowana przez papieża była oznaczoną na godzinę dziesiątą. Prócz trzech tysięcy pątników, przybyłych dla złożenia daniny, spodziewano się wielkiego zjazdu turystów, albowiem tego rodzaju wystawne uroczystości kościelne, jak dzisiejsza msza pontyfikalna, coraz to były rzadsze. Liczono, że zbierze się trzydzieści do czterdziestu tysięcy osób, albowiem stronnicy papieża stawiać się zwykli byli gromadnie przy takich okazyach, radzi wystąpić z manifestacyą swych uczuć.
Około godziny dziewiątej Piotr, dążąc na ulicę Świętej Marty, do bocznych drzwi bazyliki, dziś otwartych tylko dla osób zaopatrzonych w karty różowe, ujrzał na placu zbitą kolumnę ludzi, zwolna zanurzającą się we wnętrze kościoła. Tłum ustawiali i pilnowali panowie we frakach, jak się okazało członkowie jednego z klubów katolickich a dopomagali im przestrzegać porządku żandarmi z watykańskiej straży. Pomimo to wybuchały sprzeczki, wymyślano sobie a nawet grzmocono pięściami, tłum cały kołysał się i popychał, dusząc się i miażdżąc. Kobiety mdlały i unoszono je ztąd w obawie, by nie zostały stratowane.
Zaraz po wejściu do bazyliki spotkała Piotra niemiła niespodzianka. Ściany, kolumny, pilastry, przysłonięto draperyą z czerwonego adamaszku obszytego złotym galonem, nawet boczne nawy okolone zostały tąż samą staroświecką, jedwabną materyą, rozpiętą na dwadzieścia pięć metrów wysokości. Jakże ubogo wyglądały te galowe opony w porównaniu z niezrównanem bogactwem marmurów, ukrywających się dziś pod niemi! Nawet statuę św. Piotra ubrano. Z bronzu ulany apostoł miał na sobie wspaniałe pontyfikalne szaty i jakby papież żywy nosił dziś na metalowej głowie bogatą tyarę. Dotychczas Piotr nie przypuszczał, by komu mogła przyjść myśl ubierania posągów i ta dziwaczna próżność wydała mu się śmieszną, a zarazem bardzo nieestetyczną.
Ojciec święty miał celebrować mszę przed wielkim ołtarzem, znajdującym się wprost pod kopułą. Na lewo od tego ołtarza, przed którym tylko papież mógł mszę odprawiać, na wzniesieniu, jaśniał tron, by po nabożeństwie Leon XIII mógł na nim spocząć. Po obu bokach głównej nawy były trybuny, przygotowane dla śpiewaków z kaplicy Sykstyńskiej, dla ciała dyplomatycznego rycerzy maltańskich, patrycyuszów rzymskich, oraz dla gości, zaopatrzonych w karty różowe wejścia. Pośrodku, wprost ołtarza, były trzy ławy okryte dywanami czerwonemi. Pierwsza przeznaczoną była dla kardynałów, dwie po za nią dla biskupów i prałatów dworu papieskiego, dla reszty obecnych siedzeń żadnych nie było.
Jakże dziwnym dla Piotra był widok tego czterdziesto-tysiącznego tłumu, zbiegłego ze wszystkich świata zakątków, tłumu rozciekawionego, przejętego wiarą, podnieconego modlitwą a także żądzą widzenia! Wspinano się na palce, wyciągano szyje, rozmawiano głośno, tłum ten był wesoły i familiarny z Bogiem; zachowywał się jakby w szczególnym jakimś boskim teatrze i obiecywał sobie dobrze się zabawić, patrzeniem na przepych ceremonii pobożnej. Piotr, przywykły do cichych, nieśmiałych, kornych modłów w ponurych północnych katedrach, nie obeznał się jeszcze z hałaśliwością i jaskrawością uroczystości kościelnych włoskich. Doznawał wrażenia, że znajduje się w kolosalnej sali przed rozpoczęciem koncertu. Dokoła niego w trybunie, w której się znajdował, rozmawiali mężczyźni w strojach balowych a panie, chociaż wszystkie czarno były ubrane, przyniosły z sobą wachlarze i lornetki jak do opery, śmiały się i rozmawiały, świergocąc jak ptaki cieszące się ciepłem i jasnością promieni słonecznych. Były to przeważnie niemki, angielki a zwłaszcza amerykanki, odznaczające się wdziękiem i wesołością. Na trybunie, przeznaczonej dla arystokracyi rzymskiej, Piotr poznał Benedettę i donnę Serafinę: kobiety tam siedzące urozmaiciły prostotę obowiązkowej czarnej sukni wspaniałością welonów koronkowych, upiętych malowniczo na typowych i przeważnie pięknych głowach. Na trybunie kawalerów maltańskich, na przodzie zasiadł wielki mistrz zakonu rycerskiego otoczony komandorami w pełnym stroju. Zaś trybuna dyplomatyczna, przepełniona ambasadorami wszystkich państw katolickich, lśniła złotem haftowanych mundurów.
Oczy Piotra biegały wszakże dalej i z najwyższem zajęciem patrzał na tłum, wśród którego zbita masa pątników, przybyłych do Rzymu ze świętopietrzem, zginęła, malejąc wobec dziesiątków tysięcy wiernych. Bazylika mogła pomieścić osiemdziesiąt tysięcy ludzi, dziś zatem była tylko w połowie napełnioną, tłum snuł się swobodnie wzdłuż naw, obwieszonych czerwonym adamaszkiem, obierano sobie miejsca najdogodniejsze pomiędzy kolumnami, opuszczano je, znowu szukając innych stanowisk, pragnąc wszystko módz widzieć, nic nie utracić z oczekiwanego widowiska. Nawoływano się giestami, głosem, wybuchały krzyki ze stron różnych, a dominował szum rozmów, huczących bezustannym, hałaśliwym i przeciągłym szmerem. Z wysokich, przejrzystych okien padało jaskrawe, słoneczne światło, które, odbiwszy się o czerwoną adamaszkową oponę ścienną, zapalało pożarne refleksy na twarzach tłumu, na tych twarzach rozgorączkowanych, roznamiętnionych wyczekiwaniem. Setka lamp wiecznie gorejących w pobliżu Konfesyi migotała jak drobne, blade ogniki wobec tej olśniewającej jasności. Bazylika była dziś salą galową, w której obchodzić miano świecką uroczystość dla Boga, czczonego z przepychem cesarstwa Rzymskiego.
Nagle, skutkiem omyłki, nastąpił popłoch radosny. Rozległy się okrzyki dążące coraz to dalej „Eccolo, eccolo!“. Otóż i on! Otóż i on! Zafalowały głowy tłumu, ruszono, cisnąc się naprzód, miażdżąc się wzajemnie, byle zobaczyć orszak Ojca świętego. Lecz był to tylko oddział straży szlacheckiej, który ustawił się po obu bokach wielkiego ołtarza. Zająwszy wyznaczone stanowiska, oddział na dwoje rozdzielony, stał nieruchomie, chociaż czyniono mu pochlebne owacye, głośno chwaląc wojskową jego butę i piękny wygląd. Jedna z amerykanek, siedzących w sąsiedztwie Piotra, oświadczyła głosem stanowczym, że są to piękni mężczyźni a jakaś włoszka zaczęła opowiadać swej przyjaciółce angielce, że niegdyś w straży szlacheckiej służyła młodzież z arystokracyi rzymskiej, ku czemu niemałą przynętą był bogaty mundur i możność popisywania się w nim konno w publicznych miejscach spacerowych. Obecnie rekrutowanie do tego świetnego pułku szło bardzo opornie, tak iż większość tych ładnych chłopców pochodziła z rodzin wątpliwego szlachectwa i tak biednych, że służyli tylko dla żołdu, który chociaż skromny, pozwalał im żyć, nie umierając z głodu.
Jeszcze przez kilkanaście minut trwało wyczekiwanie, napełniające nawy coraz większą wrzawą rozmów prywatnych, dla skrócenia bowiem czasu, przypatrywano się sobie wzajemnie, czyniono uwagi, opowiadano dzieje znakomitszych osobistości w trybunach.
Wreszcie rozpoczęła się defilada tak niecierpliwie oczekiwanego orszaku. Gdy się ukazał, przyjęto go grzmotem oklasków jak w teatrze. Oklaski wzmagały się, odgłos ich odbijał się o wysokie sklepienia świątyni, hucząc z wściekłością szalejącej burzy. Orszak papieża witany był jak ulubiony aktor ukazujący się na scenie przed tysiącami widzów, których serca oddawna sobie pozyskał. Wreszcie wszystko było tu obliczone jak w teatrze dla wywołania jak największego efektu. Orszak uszykował się w kulisach, to jest w kaplicy de la Pietà, pierwszej przy głównem wejściu. By się tam przedostać z poblizkiego swego mieszkania, papież zeszedł do kaplicy św. Sakramentu, a ztąd niewidziany podążył dalej poboczną nawą, oddzieloną draperyą adamaszkową od reszty kościoła. Zastał już kardynałów, arcybiskupów, biskupów, wszystkich prałatów ustawionych i zgrupowanych w porządku hierarchicznym. Orszak gotów do pochodu oczekiwał na przybycie papieża jak na sygnał teatralnego reżysera i natychmiast wkroczył na scenę, sunąc przez główną nawę od wielkich drzwi wchododowych do ołtarza Konfesyi. Był to pochód tryumfalny, przy towarzyszeniu grzmotu oklasków rozstąpionego tłumu, wyjącego z nadmiaru wzruszenia na widok tak okazałej wspaniałości.
Orszak był uszykowany podług starodawnego porządku. Na przedzie niesiono krzyż i miecz a straż szwajcarska wystąpiła dziś w pełnem umundurowaniu, masztalerze w płaszczach szkarłatnych, rycerze w zbrojach z epoki Henryka II, kanonicy w koronkowych rokietach; dalej szli przełożeni przeróżnych zakonów, protonotaryusze, Stolicy apostolskiej, arcybiskupi i biskupi; członkowie pontyfikalnego dworu w fioletowych jedwabiach, kardynałowie w suto powłóczystych płaszczach, zwanych cappa magna, udrapowani w purpurę, szli licznemi parami w dalekich odstępach. Dokoła Ojca świętego zgrupowali się oficerowie jego dworu, prałaci przyboczni, monsignor-majordowie, monsignor główny, kamerier, wszyscy wyżsi dygnitarze watykańskiego pałacu, i asystent tronu, książe rzymski, tradycyjny i symboliczny obrońca Kościoła. Wreszcie papież na sedia gestatoria, niesiony przez służbę przybraną w ponsowe haftowane mundury, podczas gdy wyznaczona ku temu straż kołysała dokoła pękami piór strusich, osadzonych na wysokich drzewcach. Już w kaplicy św. Sakramentu, papież przywdział szaty, w których miał mszę celebrować, humerał, albę, stułę, ornat i mitrę białą ze złotym haftem, dar z Francyi nadesłany i podziw budzący nadzwyczajną swą okazałością. Na widok papieża, wszystkie ręce w górę się uniosły, bijąc szalone oklaski, ze wszystkich piersi wyrywały się okrzyki egzaltowanego uwielbienia, a słońce z niezmąconym spokojem jasno dalej spływało przez wysokie, przejrzyste okna.
Piotr widział już po raz trzeci Leona XIII i znów inne odnosił wrażenie. Nie był to już ów starzec poufale wsparty na ramieniu gadatliwego prałata i ciekawie słuchający drobiazgowych jego opowiadań, wśród zieloności i piękna watykańskiego ogrodu. Nie byłto wczorajszy Ojciec święty w czerwonej pelerynie i tiarze, który, zasiadłszy na tronie, przyjmował dobrotliwie dzieci swe z dalekich stron przybyłe i składające mu miliony w ofierze. Dziś był to najwyższy kapłan, pan wszechpotężny, istota przez całe chrześciaństwo umiłowana i uwielbiona. Szczupła jego woskowa postać, obleczona białą szatą sztywną jak zbroja od drogocennych złotych haftów, unieruchomiła się w hieratycznej pozie, dumną była i zamkniętą jak bóstwo czczone z dawien dawna, ozłocone kultem pobożnych, wyzierające z za kłębów dymu najcenniejszych kadzideł. Tylko oczy żyły w obumarłej sztywnocie tej twarzy, oczy błyszczące jak czarne dyamenty, oczy ze wzrokiem puszczonym w daleką przestrzeń, po za ziemię, w nieskończoność. Oczy te ani razu nie padły na tłum wiernych, nie odwróciły się ani na lewo, ani na prawo, pozostały w niebie, nie chcąc wiedzieć i widzieć co się dzieje poniżej. To nieruchome bóstwo w złoto zakute i niesione jak święty relikwiarz ponad głowami tłumu dyszącego miłosnem uwielbieniem, przybierało zadziwiający majestat, trwogę budzącą wielkość, nienaruszalność dogmatu i tradycyi, świętość i całość sztucznie przechowywanej mumii, która łudziła życiem, podtrzymana kunsztownemi spowinięciami.
Jednakże Piotr dopatrzył się wielkiego zmęczenia w zawiędłej twarzy papieża. Musiał być cierpiący, o czem wreszcie wspominał wczoraj monsignor Nani, sławiąc dzielność ducha tego osiemdziesięcioczteroletniego człowieka, żyjącego siłą woli, w gorącej chęci spełniania swej misyi pomiędzy ludźmi.
Rozpoczęło się nabożeństwo. Doniesiony do ołtarza Konfesyi, papież zeszedł z sedia gestatoria i zwolna odprawiał cichą mszę w asystencyi czterech prałatów i pro-prefekta ceremonii. Przy obmyciu rąk Ojca świętego, wodę leli monsignor majordomus i monsignor pierwszy kamerier w asystencyi dwóch kardynałów. Na chwilę przed podniesieniem, wszyscy prałaci dworu pontyfikalnego klękli dokoła ołtarza, trzymając w rękach zapalone gromnice. Podczas podniesienia, dreszcz rozkoszy przejął ekstazą wszystkich obecnych, gdy srebrne trąby zagrały słynny chór anielski, na którego odgłos kobiety mdleją z nadmiaru wzruszenia. Jeszcze nie ucichły ostatnie echa tej nadziemskiej muzyki, gdy z wysokiej galeryi pod kopułą spłynął cudownej czystości śpiew stu dwudziestu chórzystów niewidzialnych dla oka. Była to jakby z nieba dolatująca odpowiedź aniołów, przyzwanych dźwiękami trębaczów. Śpiew chóru wzbijał się ku sklepieniom i opadał ku dołowi z lekkością harf grających w obłokach. Przycichły i rozpłynęły się dźwięki, w słodkim akordzie, wznosząc się ku niebu, jak lot skrzydeł anielskich.
Odprawiwszy mszę, Ojciec święty, stojąc przed ołtarzem, zaintonował „Te Deum“, które pochwycili śpiewacy z Sykstyńskiej kaplicy, śpiewając strofy naprzemian z chórzystami górnej galeryi. Pod koniec, przyłączył swe głosy cały tłum czterdziestotysiączny i grzmiał hymn radosnego tryumfu, z siłą niezrównaną, napełniając wezbranem pieniem cały obszar bazyliki. Widok był wtedy rzeczywiście wspaniały. Ten ołtarz o strojnym, kwiecistym, złoconym baldachimie, wymarzonym przez Berniniego, cały dwór pontyfikalny, z jaśniejącemi gromnicami w ręku, w pośrodku Ojciec święty w złotym ornacie, jak święta monstrancya, a naprzeciw kardynałowie w purpurze i koronkach, arcybiskupi i biskupi w fioletach, trybuny pełne kobiet w narodowych welonach, trybuny iskrzące się od bogatych mundurów poselskich i wojskowych, wreszcie tłum ten potężny, zbity i cisnący się zewsząd, roznamiętniony i rozmodlony a śpiewający teraz całą siłą swych piersi, całą mocą rozegzaltowanych uczuć, wszystko to było wielkości nadzwyczajnej, potężnej, jak ten kościół, ku takim jak dzisiejsza wzniesiony uroczystościom.
Po odśpiewaniu „Te Deum“, Leon XIII, zdjąwszy mitrę, włożył na głowę tiarę i zamienił ornat na płaszcz pontyfikalny. Siadł teraz na tronie ustawionym na dość wysokiej estradzie, z której wszystkich mógł widzieć i przez wszystkich mógł być widzianym. Odmówiwszy rytualne modlitwy, powstał, a tłum cały zatrząsł się, jakby nań powiało tchnienie pozaświatowych tajemnic. Postać papieża wyniosłą się zdawała w tym złotolitym płaszczu Najwyższego kapłana, w tej symbolicznej tiarze, będącej potrójną koroną. Zapanowała nagła i głęboka cisza, wśród której dosłyszeć można było bicie serc czterdziestu tysięcy. Papież, uniósłszy rękę ze szlachetnym giestem, błogosławił swoich wiernych, wymawiając głośno i dobitnie słowa ustanowione, a głos wychodzący z tych bladych ust i z tych wątłych piersi, siłą swą zadziwiał i zdawał się być głosem Boga samego. Po niemym zachwycie, nastąpił wybuch głośnych uwielbień tłumu, który widząc na nowo ustawiający się orszak papieski, zapragnął przed pożegnaniem zamanifestować swe uczucia. Entuzyazm doszedł do najwyższego paroksyzmu. Klaskano w ręce, krzyczano, a jakaś gorętsza grupa wiernych, zebrana u stóp statui św. Piotra, wołała z siłą przekonania: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“. Okrzyk ten rozpłomienił serca ostatecznie i stał się ogólnym. Brzmiał hucząc jak spadające raz po raz pioruny; te tysiące ludzi tutaj zebranych, protestowały przeciwko rabunkowi, przeciwko wydartej władzy świeckiej papieża. Podnieceni wspaniałością widzianego widowiska, ludzie ci gorzeli najwyższą miłością dla swego bóstwa, i tonęli w marzeniu, z zapamiętaniem, pragnąc, by papież był królem, by stał się mocarzem po nad innych mocarzy, wszechwładnym panem świata, właścicielem ciał wszystkich, ponieważ już dusze wszystkie były wyłączną jego własnością. W tem bezgranicznem władaniu, spoczywała cała prawda rzeczy, ogólne szczęście i ogólne zbawienie! Niechajże bierze on wszystko! niechajże cała ludzkość, świat cały padnie z oddaniem się do stóp jego świętości! „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“...
Ach ten okrzyk! Ten okrzyk bojowy, w imię którego tyle spełnionych zostało błędów, tyle krwi już popłynęło! Ten okrzyk poddańczy, ten okrzyk zaślepienia! Gdyby ziściło się jego pragnienie, ileż spadłoby klęsk nowych, o ileż wieków ludzkość wstecz zostałaby cofniętą! Bunt wielki zawrzał w sercu Piotra i czemprędzej opuścił trybunę, nie chcąc być świadkiem tego bałwochwalstwa, nie chcąc słyszeć i widzieć tych bezmyślnych czcicieli. Przeciskał się śpiesznie wśród wyjącego i szalejącego tłumu, rozpaczając, że nie zaraz zdoła się ztąd wydostać. Wtem idąc wzdłuż bocznej nawy, spostrzegł drzwi otwarte do sieni, w której znajdowało się wejście na schody prowadzące na dach i kopułę bazyliki. Przy schodach tych stał zakrystyan, zapatrzony w stronę, zkąd dolatywały go odgłosy uroczystości kościelnej, spojrzał na Piotra z miną wzruszoną, lecz zawahał się go spytać o kartę wejścia; może przez uszanowanie dla księżej sutany, a może przez nieuwagę wypływającą ze wzruszenia, przepuścił go pobłażliwie. Piotr, korzystając z tego natychmiast, wbiegł pędem na schody, chcąc co prędzej uciec, dostać się wyżej, wyżej jeszcze i dotrzeć do ciszy, do spokoju.
I nagle wstąpił w tę pożądaną ciszę. Grube mury nie przepuszczały straszliwego hałasu panującego wewnątrz kościoła. Zdawało się Piotrowi, że tylko mur drży od fali głosów odbijających się po drugiej jego stronie. Schody były wygodne, jasne, stopnie szerokie, wykładane kamieniem i zakręcały się jakby w wieży. Gdy wyszedł na dach po nad nawami, ucieszył się widokiem słońca, świeżością powietrza, powiewem wiatru hulającego tutaj jak wśród pól pozamiejskich. Zadziwił się nad obszarem tej płaszczyzny pokrytej ołowiem, cynkiem i kamieniami, a zwłaszcza rodzajem osady, żyjącej w szczególniejszych warunkach. Wśród kopuł, dzwonnic, tarasów, wznosiły się domki otoczone ogródkami, w których rosły kwiaty. Teraz dopiero przypomniał sobie, że mu mówiono o robotnikach stale zamieszkujących na dachach bazyliki, dachach potrzebujących ciągłego dozoru i bezustannej naprawy. Garstka ludzi żyła tu i gospodarowała, jadła, spała i kochała. Zbliżył się do balustrady, chcąc zbliska zobaczyć olbrzymie posągi Chrystusa i apostołów, ponad fasadą od strony placu. Posągi te, sześciometrowej wysokości, kruszyły się, będąc wystawionemi na działanie powietrza i zmian pogody, więc ręce, nogi, głowy, bezustannie były naprawiane cementem, podpierane żelaznemi drągami, drutowane obręczami, klejone kawałami blachy. Piotr się pochylił, chcąc ztąd spojrzeć na dachy watykańskiego pałacu, lecz cofnął się natychmiast, bo mu się zdawało, że słyszy znów dalszy ciąg wrzawy, dolatującej z placu przed bazyliką. Uciekł więc śpiesznie i zapuścił się na dalsze szczeblowania ku wyżynom. Schody wiodące na wierzch kopuły, poprzecinane były wązkiemi, skośno biegnącemi korytarzami, których spadzistość przerywały progi, lub kilka schodków. Piotr był teraz pomiędzy ścianami podwójnej kopuły, zewnętrznej i wewnętrznej. Napotkawszy drzwi, uchylił je z ciekawością i ujrzał się w bazylice, na wązkiej galeryi, pod fryzem noszącym napis. Tu es Petrus et super hanc peram.. Z tej sześdziesięcio metrowej wysokości, spojrzał w dół. Był po nad skrzyżowaniem się naw, i widział je tylko częściowo, natomiast ogłuszyły go krzyki szalejącego wciąż tłumu i szarą, ciemną masą pełzającego na dnia przepaści. Znów więc rzucił się w tył i popędził wyżej. A gdy przebywszy wielką ilość schodów i korytarzy, znalazł drzwi uchylone, ciekawość przemogła, wszedł po za nie i znalazł się na wyższej galeryi, okrążającej wewnątrz kopułę ponad oknami u stóp wspaniale jaśniejących, mozajkowych obrazów. Ztąd spojrzawszy na kościół, ujrzał tłum w postaci ruchomej plamy, a ołtarz Konfesyi, oraz tryumfalny baldachim Berniniego, były maleńkie, jak cacka widziane zdaleka. Lecz krzyk bałwochwalczego ubóstwienia, okrzyk bojowy rozlegał się na nowo i jakby z wzrastającą siłą. Krzyk ten potężniał jak huragan wzmagający się rozpędem i dążący na szczyty. Piotr niechciał tego słyszeć. Więc szedł znów wyżej, aż wreszcie dotarł do galeryi okrążającej latarnię u szczytu kopuły. Tu nic już nie słyszał i tylko niebo miał ponad sobą.
Ach z jakąż rozkoszą kąpał się Piotr w tej nieskończoności powietrza, słońca, jakże pokrzepiająco się trzeźwił z tej atmosfery panującej w dole!... Odetchnął swobodnie i dopiero nieco odpocząwszy, zaczął się rozglądać. Po nad latarnią, na której się znajdował, była jeszcze wielka kula ze złoconego bronzu, a napisy świadczyły, że cesarze i królowie zwiedzili jej puste wnętrze, mające właściwość odbijania w sobie wszystkich odgłosów dolatujących z dołu, każde słowo tu wypowiedziane rozlegało się z hałasem armatniego wystrzału.
Spojrzawszy w dół przed siebie, Piotr ujrzał watykańskie ogrody. Klomby drzew wielkie jak gaje, z tej wysokości wydawały się krzakami, ledwie że odrosłemi od ziemi. Piotr patrzał z zajęciem i odtwarzał odbyty tam spacer. Poznał wielki kwietnik rozpostarty jak dywan smyrneński, w wypłowiałych zmięszanych barwach. Ciemnej zieloności lasek wyglądał jak zielonkawa, śpiąca sadzawka. Patrzał na winnice starannie utrzymane, na wzorowo prowadzony ogród warzywny, a ztąd ledwie że rozpoznać i doszukać się dający. Wśród obszernego watykańskiego ogrodu, otoczonego potężnym, fortecznym murem z czasów Leona IV, widniały jak białe plamki monumentalne wodotryski, wieża astronomicznego obserwatoryum, i kasino, będące letnią rezydencją papieża.
Nasyciwszy się tym widokiem, Piotr poszedł wzdłuż wązkiej galeryi i zatrzymał się po drugiej stronie latarni. Ujrzał teraz cały Rzym przed sobą, a po za miastem, dalekie morze na zachodzie, łańcuchy gór na wschodzie i południu i cały horyzont wypełniony obszarem rzymskiej Kampanii, podobnej do płaskiej, zielonawej pustyni. Piotr oczu nie mógł oderwać od tego widoku. Jeszcze nigdy nie doznał tak silnego wrażenia wspaniałości obszaru. Rzym, miasto wieczne, miasto jedyne, miasto świata, stolica, leżało całe a odległością zmniejszone, rysując się wyraźnie jak wypukły plan geograficzny. Domy wydawały się maleńkie jakby przez liliputów stawiane, zaledwie że cackami były i plamką wobec ogromu ztąd widzialnego horyzontu.
Piotr z najwyższem zajęciem śledził granice starożytnego Rzymu z Kapitolem, Forum i Palatynem, granice Rzymu papieży z przedmieściem Borgo, wreszcie granice nowożytnego Rzymu z Kwirynałem i jasną obręczą nowo wyrosłych dokoła dzielnic, kredowo białych, młodzieńczych. A wśród tych domów ryżych, wypalonych słońcem, wśród domów białych odradzającego się Rzymu, wiło się łożysko Tybru, wypełnione wodą żółtą, ciężką, leniwą.
Patrząc na ten Rzym uśpiony w gorących, jaskrawych promieniach południowego słońca, Piotr nie mógł odnaleźć Rzymu widzianego w pierwszej godzinie swego przybycia, gdy nań wpatrywał się z tarasu Monte Gianicolo, w jasny poranek owiany lekkiemi mgłami. Rzym wtedy uśmiechał się ku niemu z łagodnością snu dziecięcego teraz zaś jaskrawe oświetlenie szorstko rysowało plan miasta, odzierało go z marzenia, czyniło z niego rzecz martwą, suchą, nieruchomą i głuchą jak śmierć. Na pierwszy rzut oka, Rzym widziany z tej wysokości i w tem oświetleniu podobnym był do olbrzymiej kopalni kamieniołomu a wśród tego opuszczonego pustkowia, zieleniały gdzieniegdzie oazy drzew. Dopiero wpatrując się w szczegóły, Piotr odnalazł starożytną dzielnicę z wieżą Kapitolu, ciemne cyprysy koronujące wzgórze Palatyńskie, ruiny pałacu Septyma Sewera, które bieliły się jak kościotrup olbrzymiego kopalnego potworu. Na poblizkiem wzgórzu kwirynalskiem, rozsiadł się nowożytny Rzym z królewskim pałacem, żółto malowanym i brutalnie odbijającym na tle zieloności. Po za wzgórzem Kwirynału, na wzgórzu Viminalu ciągnęły się nowo zbudowane dzielnice stolicy królestwa Włoskiego, dzielnice białe, kredowe, poprzecinane tysiącami czarnych kreseczek, będących oknami. Monte Pincio zieleniało jak staw, a przy nim strzelały wieżyczki willi Medici. Dalej, po nad Tybrem, warowny zamek św. Anioła rzucał ciemną, ryżawą plamę a kościół Santa Maria-Maggiore płonął jak gromnica. Na Monte Aventino drzemały kościoły wychylające się z pomiędzy zieloności, a pałac Farnese połyskiwał złotawym dachem przepalonym od słońca, od tego jaśniejącego słońca, w którem gorzeć się zdawały kopuły kościołów, ach, tylu kościołów wyrosłych w Rzymie papieży!...
Piotr patrzał na ten Rzym, tak dzisiaj surowy, twardy, nieubłagany i coraz większy smutek zalegał mu serce. Jakże innym, przyjaźniejszym, ukazał mu się Rzym w porannych promieniach słońca! Tracił nadzieję, ogarniała go rozpacz. Czuł że pryskają jego marzenia o Rzymie odrodzonym. Zdawało mu się, że to miasto na zawsze będzie tylko stolicą dumy, siedliskiem dążeń zaborczych, gniazdem niewyplenionych marzeń o wszechwładnem panowaniu nad światem.
Myśl ta pojawiła się w umyśle Piotra nagle i narzuciła się nie ustępując. Czyż była ona wynikiem wrażeń dopiero co odniesionych podczas uroczystości w bazylice?... Czyż zrodził ją fanatyczny, dziki krzyk poddańczy, ten krzyk przed którym uciekł, ten krzyk prześladujący go, gdy tutaj dążył ku wyżynom, a teraz jeszcze drażniąco brzmiący mu w uszach?... A może myśl ta sformułowała się, gdy ujrzał miasto z tej wysokości, Rzym podobny do wielkiego cmentarzyska przeszłości?... Piotr nie zagłębiał się w dociekanie przyczyn tej myśli, lecz widział jasno, czuł prawie dotykalnie, iż katolicyzm musi iść w parze z władzą świecką nad światem, inaczej bowiem, skazany jest na zagładę. Tradycya danych rządów rzymskich cezarów, dzierżoną była całym ciągiem wieków przez papieży, w których oddziaływał atawizm krwi Augustów. Papieże ani na chwilę nie przestali być żądnymi panowania nad światem. Kościół, uznając polityczne istnienie królestw i cesarstw, uważa rządzących tam królów i cesarzy, za czasowych tylko władców, bo ziemia cała i ludzie na niej mieszkający, są własnością Kościoła, ustanowionego przez Boga, który papieżowi, widocznemu przedstawicielowi swojemu, poruczył całkowitą pieczę nad światem. Dzisiaj, Kościół jest wyzuty z prawowitego panowania nad ziemią, lecz niczego się nie zrzekając, ulega chwilowej przemocy, a przy każdej sposobności głosząc o swym ucisku i popełnionej siłą grabieży, o niesprawiedliwem wydarciu swego dziedzictwa, czeka spełnienia się przyrzeczeń Chrystusa, który w dniu oznaczonym odda mu powrotnie ziemię i ludzi i niepodzielność panowania nad niemi.
Piotr wsparty o nikłą, żelazną balustradę wązkiej galeryi obiegającej szczyt potężnej kopuły koronującej bazylikę, zadumany nad tem marzeniem katolickiego Rzymu, wyczekującego ponownej wszechwładzy nad światem, zadrżał cały z przerażenia, przeszył go wielki lęk o wszystkie istoty i rzeczy. Jasno już odczuwając ogólne zarysy celu, począł sprawdzać słuszność swych przypuszczeń. Pius IX i Leon XIII zamknęli się w więzieniu watykańskiem, bo konieczność przymuszała ich do pozostawania w Rzymie. Losy papiestwa tak ściśle złączone były z Rzymem, iż papież po za tą nadaną sobie stolicą nie byłby katolickim papieżem. A gdy Rzym został mu wydarty, pozostał w nim jako więzień, nie zrzekając się praw dochodzenia swego dziedzictwa. Chociażby wieki upłynąć miały w stanie dzisiejszym rzeczy, następcy Leona XIII nie przestaną gwałtownie protestować, dopominając się o królestwo swoje. Wszak przed kilku laty zaczęły krążyć pogłoski o możliwości zgody pomiędzy królem włoskim a papieżem, lecz nieodzownym ku temu warunkiem postawionym przez Leona XIII, było oddanie mu dzielnicy Rzymu zwanej grodem Leonińskim, oraz pasa ziemi, stanowiącego wolny przystęp do morza. Ta drobna część miasta miała być początkiem; posiadając ją, można było zacząć działać na realniejszej podstawie. Było to już odzyskaniem kawałka dawnego królestwa i pozostawało już tylko zdobycie reszty, a więc całości Rzymu, a dalej Włoch, państw sąsiednich, wreszcie świata. Kościół nigdy nie rozpaczał nad utraconą przyszłością i nigdy nie zwątpi w spełnienie się obietnicy Chrystusa. Kościół wierzy w swą przyszłą nieograniczoną wielkość, wszechwładność, wierzy w swą niespożytą siłę i wieczność.
Pod wrażeniem tych myśli, Piotr naraz ujrzał bezzasadność rojeń, które wypowiedział w swej książce, nicość swych marzeń o papieżu posiadającym tylko władzę moralną. Pojęcie o papieżu panującym wyłącznie nad duszami, nie mogło być zrozumiane w tym Rzymie, pragnącym władzy, dążącym do berła nad światem! Do papieża według ewangelii, do papieża o władzy czysto duchowej, mieliby odrazę, wstręt fizyczny, wszyscy ci prałaci dworu pontyfikalnego, prałaci zakrzepli w rytuałach i w pysze. Ach, jakże godną pogardy wydawać się im musiała książka, którą przybył osłonić przed ich potępieniem! Jakże dziwacznemi były — ich zdaniem — pragnienia tego francuzkiego księdza, chcącego, by papież mógł żyć bez zbrojnego swego wojska, bez królewskiego dworu i etykiety, by stał się duchem, władzą moralną, by zamknął się w świątyni i rządził światem, błogosławiąc go i miłując. Tak gotyckie pojęcie władzy papieża mogło powstać tylko w głowie obcokrajowego księdza, człowieka wychowanego w północnych krainach, pełnych mgły zasłaniającej trzeźwość widzenia. Duchowieństwo włoskie, a zwłaszcza rzymskie, zbyt rozmiłowanem było w tradycyjnej okazałości i potędze Kościoła, by marzyć o wyzuwaniu z władzy swego najwyższego kapłana. Przywykli oni Boga swego czcić przed ołtarzem a po za progami świątyni, rządzić światem w jego imieniu. Ach teraz dopiero Piotr zaczynał rozróżniać dążności rzymskich prałatów, z dążnościami takiego kardynała Bergerat, tego świętego księdza, żyjącego zrzeczeniem się i spełnianiem miłosierdzia. Lecz żeby poznać tutejsze dążności, trzeba było żyć jakiś czas w Rzymie; czyż nie dzisiaj dopiero, pod gwałtownem wrażeniem widzianego przepychu kościelnego, ocknął się on i otrzeźwiał!
Piotr wychylił się i spojrzał na plac przed bazyliką. Czterdziestotysiączny tłum wiernych roił się w dole, jak czarna szarańcza. I znów mu się zdawało, że słyszy krzyk bojowy: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“ Serce Piotra ścisnął żal bolesny, wraz z tym krzykiem padały, zamierając, ostatnie jego nadzieje. Wczoraj jeszcze łudził się możliwością wyzwolenia papieża z pod ucisku materyalnych kłopotów, wczoraj jeszcze marzył o papieżu symbolizującym cały ogrom władzy moralnej. Lecz oto dziś przestał wierzyć w możność urzeczywistnienia swych idealnych pojęć o papieżu oderwanym od dóbr tego świata, o papieżu namiestniku Boga królującego w niebie, papieżu-apostole bratniej miłości pomiędzy ludźmi.
Piotr spojrzał w stronę Kapitolu, przypomniawszy sobie słynną świątynię Jowisza, która niegdyś jaśniała tam na szczycie, a dziś zniknęła, padła w gruzy, w proch i z ziemią się zespoliła. Tąż samą koleją przemian dziejowych podkopana bazylika, rozsypie się i będzie tylko mogiłą, oglądaną przez nową religię wyrosłą dla nowych ludzi. Ogrom i tragizm tych wizyj Piotra, przerwała mu myśl o napisanej w Paryżu, książce, którą przybył do Rzymu bronić przed gromem Indeksu. Czuł teraz, że przyjechał napróżno. Kartki jego książki rozlatywały się uniesione, rozproszone pod tchnieniem tych piersi z fanatyzmem i poddaństwem wyjących: „Evviva il papa re! Evviva il papa re!“
Znużony i zbolały natłokiem myśli, Piotr nie chciał dłużej tu pozostawać. Spuściwszy się z kopuły, zatrzymał się chwilowo na dachu po nad nawami, rozglądając się po tej metalowej przestrzeni, mogącej miasto całe pomieścić. Zdziwił się, ujrzawszy niespodziewanie monsignora Nani, który oprowadzał owe dwie damy francuskie, matkę z córką. Panie zdawały się być niezmiernie uradowane zwiedzaniem dachu bazyliki i rozmawiały z ożywieniem, lecz monsignor, zobaczywszy Piotra, opuścił je na chwilę, pytając go jeszcze zdaleka:
— No cóż, mój synu, jesteś zadowolony z dzisiejszej uroczystości?... Cóż mówisz o wspaniałości orszaku?...
Zapuścił wzrok badawczy w twarz i oczy Piotra, chcąc się przekonać, o ile powiodła się próba, której go poddał. Widocznie zadowolony, nie czekając odpowiedzi, rzekł z łagodnym uśmiechem:
— Bardzo dobrze... lepiej cię zastaję, aniżeli się mogłem spodziewać... Rozumny z ciebie człowiek! Mam teraz niezłomną nadzieję, że cała ta nieszczęśliwa sprawa, dla której tu przyjechałeś, ukończy się jaknajpomyślniej dla nas wszystkich! Zobaczysz!...




III.

Zdarzało się, że Piotr nie wychodził z domu, dopiero aż po południu; w dnie takie, spędzał ranek w ogrodzie pałacu Boccanera, w tym opuszczonym, zarośniętym chwastami ogrodzie, zakończonym rodzajem loży z wielkim przedsionkiem, z którego zataczały się dwa ramiona schodów, wiodących niegdyś w dół, aż do Tybru. W obecnej porze roku, w ogrodzie dojrzewały pomarańcze na wiekowych pomarańczowych drzewach, rosnących symetrycznie w rzędy, lecz dawniejszych ulic nie pozostało już śladu, wszystko zarosło trawą, wysokiemi chwastami. W środkowym basenie pełno było gruzów, ziemi i bukszpanowych krzaków, wydających woń silną, gorzkawą.
Piotr niezmiernie lubił to ciche, aromatyczne ustronie pełne słońca i łagodnego spokoju, a chociaż był już październik, poranki były jasne, ciepłe i ponętnie rozkoszne. Ileż godzin Piotr tu przemarzył, duszą całą oddany zwykłym swym myślom nad losem maluczkich, nad nędzą nieszczęśliwych, potrzebujących miłosierdzia i ratunku! Piotr upodobał sobie w tym ogrodzie zaciszny kącik obok starożytnego sarkofagu, którego rzeźby przedstawiały faunów miłośnie obejmujących młode ciała kobiece. Po nad sarkofagiem, z tragicznej maski, wykutej w murze, tryskał strumień kryształowej wody, szemrząc miłą dla ucha monotonną, czystą piosenką. Piotr wsłuchiwał się w tę muzykę spadającej wody, poił się wonią balsamicznego powietrza i, siadłszy na przewróconej marmurowej kolumnie, czytał dzienniki, listy z Francyi, zwłaszcza obszerną korespondencyę księdza Rose, który zdawał mu częste i szczegółowe sprawozdania o przytułku, założonym przez Piotra na jednem z najuboższych przedmieść Paryża. Ach tutaj tak było ciepło, rozkosznie w tym rzymskim ogrodzie, a tam, na północy, w Paryżu, już panowały zimne mgły, i biedni ludzie, idąc do pracy, topili się w kałużach błota, drżąc z chłodu i przejmującej wilgoci! A wszak niezadługo gorzej im jeszcze dokuczy nieubłagane zimno. Schorzałe, wycieńczone nadmierną pracą kobiety i bezkrwiste ich dziatki, zsinieją od zimna w izdebkach na poddaszach, mężczyźni, brodząc wśród śnieżnych zawiei, lodowatych deszczów, próżno szukać będą roboty w fabrykach. Ach, to wieczne konanie zgłodniałych nędzarzy, jakże się wzmaga cierpieniem podczas zimy!... Tutaj, w Rzymie, mają oni pociechę słodko uśmiechniętego nieba, słonecznego ciepła, zimno nie dokucza tu nikomu, nawet bezdomnym włóczęgom, spędzającym noce na głazach, dziennem słońcem ogrzanych.
Pewnego ranka Piotr mocno się zadziwił, gdy wszedłszy do cichego i zawsze pustego ogrodu, zastał w nim Benedettę, siedzącą na ulubionem miejscu. Ujrzawszy Piotra, lekko krzyknęła i przez chwilę milczała zakłopotana, albowiem zastał ją czytającą książkę, przezeń napisaną — „Nowy Rzym“. Czytała ją teraz powtórnie, albowiem niewiele z niej zapamiętała, nie mogąc wszystkiego zrozumieć. Gdy minęła pierwsza chwila ździwienia, Benedetta, usunąwszy się nieco, poprosiła uprzejmie Piotra, by zajął przy niej miejsce, i z właściwą sobie szczerością rzekła, iż przyszła tu, by w ogrodowej ciszy uczyć się z tej książki, bo jest jeszcze nieświadomą rzeczy, o których on tak pięknie i porywająco umie mówić i pisać. Żądała objaśnień, a Piotr z chęcią odpowiadając na jej pytania, spędził jeszcze rozkoszniejsze godziny od owych samotnych, zwykłych rozmyślań w ogrodzie. Benedetta, sama będąc smutną, odczuwała wielki smutek Piotra i chociaż nie rozumiała i nie znała jeszcze przyczyny, czuła się ku niemu pociągniętą przez wspólność bólu. Serce jej, szarpane katuszą własnego cierpienia, stało się przystępnem współczuciu. Książkę Piotra odczytywała ze szczerem wzruszeniem. Przyznawała mu się teraz, że nigdy poprzednio nie myślała o nędzy dokuczającej tylu ludziom. Przesiąknięta zasadami dumy rodowej, uważała hierarchię stanów za prawo boże. Jedni stali wysoko a inni niżko i tak być musiało zawsze, przedtem i potem, albowiem taki porządek Bóg na świecie postanowił. Ach, a ta książka tak odmienne wypowiadała rzeczy, tak różne pojęcia od tych, które w nią wpojono, które były cząstką jej samej! Jakże ciężko jej było zrozumieć te nowości! Bo czegóż żądała od niej ta książka?... By uwierzyła, że lud, ten ciemny i nieznany lud, posiada taką samą duszę jak ona, że każdy człowiek z tego ludu może doznawać tych samych wrażeń co ona, że lud ten cierpi nędzę i że ona powinna wszystkich sił dołożyć, by ulżyć bólom znoszonym niesłusznie przez biedniejszych jej braci! Chciała tem się przejąć, lecz nurtowała ją skryta obawa: ażali w grzech nie popadnie, chcąc pracować nad zmianą tego, co Bóg postanowił i co Kościół przyjmuje. Czyż nie dosyć czyniła dotychczas, dając biednym jałmużnę?... Prawda, że spełniała to jako obowiązek, nie przejmując się losem tych, których obdarzała. Benedetta była dobrą, lecz najzupełniej pozbawioną altruizmu, wyrosła bowiem w atawizmie rasy uważającej się za uprzywilejowaną; nawet w niebie jej równi zasiadali na tronach, podczas gdy tłum wybrańców cisnął się zbitą ciżbą poniżej, osobno, pozostając zawsze tylko ludem.
Ta pierwsza samotna gawędka Piotra z Benedettą, powtarzała się teraz często w przedpołudniowych godzinach w ogrodzie, w cieniu wielkiego laurowego drzewa, rosnącego przy sarkofagu, będącym teraz zbiornikiem wody tryskającej z tragicznej maski wyrzeźbionej w murze. Piotr z najżywszem rozradowaniem spędzał z Benedettą długie godziny, podniecała go bowiem myśl, iż piękna, młoda ta kobieta przedstawia Włochy, całe Włochy uśpione jeszcze w nieświadomości. Zdawało mu się, że wszczepiając poglądy swoje Benedecie, budzi miłość braterską Włoch całych, powołując je do zajęcia się sprawą jeszcze im nieznaną, a przygotować mającą nadejście szczęśliwszej epoki. Piotr z radością widział wzrastające współczucie Benedetty dla cierpiącej ludzkości, czytywał jej teraz listy starego księdza Rose i nauczył ją słyszeć straszliwy jęk bólu, dolatujący z brudnych przedmieść, zamieszkałych przez nędzarzy. Benedetta zdawała się wszystko pojmować, wszystko odczuwać, chciała zmian jakie Piotr uznawał za konieczne, lecz niechaj to przetopienie się społeczeństwa stanie się wśród innych narodów, w innych miastach, byle nie w Rzymie. Na myśl, by lud, zamieszkujący Transtevere, mógł się zjednoczyć, zbratać z mieszkańcami starożytnych pałaców rzymskich, Benedetta śmiała się jak dziecko i mimowolnego tego śmiechu opanować nie była w stanie. Nie, nie, w Rzymie nic zmienić nie można, nie trzeba! Istniejący stan rzeczy trwa tutaj od zbyt dawna!
Okazywało się więc, że Benedetta nie przejmowała się należycie naukami Piotra, była tylko porwana jego entuzyazmem przez sympatyę dla niego, przez podziw, jaki w niej wzbudzał ten młody ksiądz, który całą moc swej miłości odwróciwszy od kobiety, umiłował ludzi, a przedewszystkiem nędzarzy cierpiących. Te poranne godziny, razem spędzane wśród słonecznego, balsamicznego ogrodu, słodkiemi były dla Benedetty i dla Piotra. Wywiązał się pomiędzy niemi pełen zażyłości i przyjaźni miły stosunek, polubili się wzajemnie, bo łączyła ich miłość gorejąca w ich sercach, oraz wspólność odgadydywanego cierpienia.
Któregoś poranku, Benedetta stała wsparta o sarkofag i po raz pierwszy zaczęła mówić o swej miłości dla Daria, którego imienia jeszcze nigdy nie wspomniała tutaj w ogrodzie. Ach, jakże ten biedny Dario żałował tego szalonego uniesienia podczas szarej godziny w żółtym salonie donny Serafiny! Zaraz nazajutrz wyjechał na kilka dni do Neapolu i mówiono, że ładna Tonietta, która tak lubiła pokazywać się z białym bukietem kwiatów w powozie na Monte Pincio, wyjechała także do Neapolu, pragnąc się tam spotkać z ukochanym Dariem. Gdy powrócił z wycieczki, unikał Benedetty, sądząc, że jest zagniewaną na niego. Spotykał się z nią tylko w poniedziałki wieczorem, podczas tygodniowych przyjęć w salonie ciotki. Patrzał wtedy w oczy Benedetty z wielką pokorą i nieśmiałością, w niemej prośbie, błagając ją o przebaczenie.
— Wczoraj — mówiła dalej Benedetta — spotkałam go na schodach i pierwsza podałam mu rękę. Zrozumiał, że już się nie gniewam i był mocno wzruszony, uszczęśliwiony... Lecz cóż chcesz, kochany księże Piotrze... nie mogę być dla niego zbyt surową.. Ja go tak niezmiernie kocham! Przytem lękam się, by dla zapomnienia swoich zmartwień z mojego powodu, nie zaczął zbyt hulać z rozpaczy... to mogłoby mu zaszkodzić... przytem wiem, że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Więc wolałam pokazać mu, że nie mam już do niego żalu, że go zawsze kocham z równą miłością... że czekam na szczęśliwy dzień oddania mu się jako żona... O bo ja pewną tego jestem... wiem o sile jego uczucia... on mój, mój wyłącznie, i niechajbym zechciała skinąć na niego, a rzuciłby się w moje objęcia na zawsze... Lecz na nieszczęście, niewiem kiedy to nastąpi... i czy nastąpi... bo sprawa rozwodu źle stoi obecnie...
Zamilkła, a dwie wielkie łzy ukazały się w jej oczach. Piotr bardzo był wzruszony, widząc te łzy, bo Benedetta często mówiła ze spokojnym swym uśmiechem, że płakać nie umie. Obecnie wszakże oczy jej zaszły łzami, bo rzeczywiście sprawa rozwodu zły brała obrót. Benedetta milczała i była jakby złamana rozpaczą. Piękna jej postać pochyliła się nad marmurem sarkofagu, na który ze szmerem padał strumień wody, wyrzucanej przez tragiczną maskę, omdlewała z miłości i konać się zdawała wsparta o starożytny grobowiec, przyozdobiony rzeźbą, wyobrażającą faunów ścigających i obejmujących miłośnie młode ładne kobiety. W starożytności często pokrywano ściany grobowców obrazami bachanalij, mówiącemi o wszechmocnej sile miłości, był to symbol zwycięztwa życia nad śmiercią.
Ciepły wiatr powiał po ogrodzie, niosąc silny zapach pomarańcz i bukszpanów. Słońce goręcej poczęło pałać w ustronnym ogrodzie. Wreszcie Piotr rzekł z cicha:
— Kochając, znajduje się siłę, by znosić cierpienie...
— Tak, tak, masz racyę, drogi księże Piotrze!
I już uśmiechnięta dodała po chwili:
— Poddałam się smutkowi jak małe dziecko... Ale to wina twojej książki... Gdy jestem zmartwiona przejmuje się nią z rodzajem egzaltacyi... Tak, mówmy już tylko o twojej książce... Powiedz, księże Piotrze, czy zrobiłam jakie postępy?... Czy jesteś ze mnie zadowolony?... W tej oto chwili czuję, że wszyscy ludzie którzy cierpią, tak jak ja cierpię, są mi rzeczywiście braćmi i siostrami...
Po chwili, pożegnawszy się z Piotrem, odeszła, a on, jak zwykle, pozostał jeszcze czas jakiś w ogrodzie, rozkoszując się samotnością a zarazem wywołując obraz tej pięknej, młodej kobiety, która tyle miała uroku. Jakże życie bywało często okrutne dla tych biednych istot, palonych jedyną żądzą osobistego szczęścia! Piotr pogrążył się w dumaniach pełnych smutku a zarazem pogodnej słodyczy. Zdawało się, że cisza stała się głębszą, w pustym, opuszczonym ogrodzie, a stary pałac, wygrzewając się na słońcu, zasnął ciężko, jakby ostatecznym snem śmierci. Chłód jakiś grobowy dolatywał z dziedzińców, zarosłych trawą, okrążonych portykiem, pod którym spoczywały poroztrącane wykopaliska kolumn marmurowych, Appolin pozbawiony rąk i ramion, oraz głowa Wenery z częścią torsu. Od czasu do czasu, głęboką ciszę przerywał huczący turkot karety, wjeżdżającej z hałasem w pałacową bramę. Rozlegający się huk pod sklepieniami bramy przycichał nagle, gdy kareta, wjechawszy w dziedziniec pałacowy, stawała przed podjazdem. O tej porze dnia, kardynał Boccanera przyjmował odwiedzających go prałatów.
W następny poniedziałek, około godziny dziesiątej wieczorem, w salonie donny Serafiny nie było nikogo, prócz młodzieży. Monsignor Nani wyszedł, zabawiwszy tylko krótką chwilę, wyszedł również kardynał Sarno. Donna Serafina siedziała wyprostowana na zwykłem swem miejscu, z boku kominka i zapatrzyła się w pusty fotel adwokata Morano, który uparł się i niepokazywał wcale w pałacu. Na kanapie siedziała Benedetta a przy niej Celia, zaś dokoła przed niemi stali Dario, ksiądz Piotr i Narcyz Habert. W kółku tem rozmowa była ogólna, wesoła, przerywana wybuchami śmiechu. Narcyz Habert już od chwili prześladował młodego księcia, opowiadając tajemniczo, że go spotkał w towarzystwie pięknej młodej dziewczyny.
Wreszcie rzekł wprost:
— Nie zapieraj się, bo możnaby ci pozazdrościć, że znasz taki cud piękności... Tak, spotkałem cię, mój drogi, na Borgo, w ciasnej, pustej uliczce, lecz przez dyskrecyę udałem że cię nie widzę...
Dario uśmiechnął się i z miną człowieka szczerze zadowolonego, że spotkał kobietę nadzwyczajnej piękności, której nikt przed nim nie widział, zawołał:
— Ależ nie przeczę, nie przeczę, rzeczywiście tak było... tylko nie przypuszczaj zaraz... bo w danym wypadku żadnych przypuszczeń nie należy czynić...
Benedetta słuchała, śmiejąc się, bez najlżejszego cienia niepokoju lub zazdrości, przeciwnie, radowała się, że Dario miał przyjemność patrzenia na coś niezwykle pięknego. On zaś, zwróciwszy się ku niej, mówił dalej:
— Wiesz, to ta dziewczyna którą spotkałem przed kilku tygodniami... ta robotnica, zalewająca się łzami po stracie miejsca w fabryce paciorków... a kiedy chciałem jej dać jakieś wsparcie, uciekła, mówiąc, że nic odemnie nie przyjmie, lecz jeżeli chcę, to zaprowadzi mnie do swoich rodziców... Pierina... czy pamiętasz?...
— Wybornie pamiętam... tak, Pierina...
— Otóż, wyobraźcie sobie państwo, że od tego czasu spotkałem ją pięć czy sześć razy... A tak jest piękna, że gdy ją zobaczę, zatrzymuję się i rozmawiam przez chwilę, chcąc się nanią napatrzeć... Przed paru dniami ani się spostrzegłem, żem szedł z nią przez kilka ulic i zatrzymałem się dopiero gdy stanęła przed jakąś fabryką, w której chciała się dowiedzieć, czy nie znajdzie roboty... Poczekałem na nią, i znów zobaczyłem ją zapłakaną, bo jej nie chciano... więc żeby ją pocieszyć, pocałowałem tę piękność... Nie możecie sobie wystawić, do jakiego stopnia była ździwioną i uszczęśliwioną, ale uszczęśliwioną jakby nigdy płakać nie umiała!...
Wszyscy się głośno roześmieli, wysłuchawszy opowiadania, lecz Celia naraz spoważniała i rzekła z przejęciem:
— Pierina ciebie kocha... tak, najniezawodniej kocha... Otóż nie zapominaj o tem i nie nadużyj jej słabości...
Dario musiał się domyślać tej miłości pięknej Pieriny, bo spojrzał wymownie na Benedettę, jakby chcąc ją upewnić, że jeśli ta dziewczyna go kocha, to w każdym razie nie jest przez niego kochaną. Robotnica, prosta dziewczyna z przedmieścia! O nie, chociażby była piękniejszą od Wenery, taka kobieta dla niego nie istnieje i nigdy nawet chwilową kochanką jego być nie może... Roześmiał się na samą myśl o podobnem przypuszczeniu, zaś Narcyz Habert pochwycił tę przygodę jako temat do sonetu i w zręcznej formie deklamował strofy o pięknej, młodej wyrobnicy, rozkochanej w młodym księciu, który zjawił się przed nią jak bóstwo i w chwili strapienia chciał poratować swem złotem. Odtąd dziewczyna nie przestaje marzyć o swoim księciu, równie dobrym jak zachwycająco pięknym, i wciąż zabiega mu drogę gdy ten wyjdzie ze swego pałacu, przeczuciem wiedziona, gdzie i kiedy spotkać go może, bo miłość posiada tajemnicze łączniki i ogniwami splata serca pożądające... Wierność dziewczyny, gorąca jej miłość, oddziaływują na obojętnego oblubieńca, który, spotkawszy ją raz jeszcze, bierze ją w swoje ramiona...
Benedetta śmiała się swobodnie, zabawiona sonetem, ale Celia, jakkolwiek twarz miała z wyrazem dziewiczej nieświadomości wszystkiego, posmutniała i znów rzekła poważnie:
— Dario, ona na pewno jest w tobie rozkochana... pamiętaj, że nie należy jej krzywdzić... nie trzeba ją karać za miłość...
Benedetta zaś, zamyśliwszy się, szepnęła:
— Przypominam sobie, żeś nam mówił o wielkiej nędzy całej jej rodziny...
— O tak... nędza tych ludzi jest straszna, nie do uwierzenia — mówił Dario z pewnem obrzydzeniem w głosie. Gdym to zobaczył w owej norze, do której mnie zaprowadziła Pierina przez most Świętego-Anioła, myślałem, że zemdleję. Taka nędza jest wstrętna... nad wszelki, wyraz wstrętna, odrażająca...
— Przypominam sobie także — ciągnąła dalej Benedetta — żeśmy postanowili odwiedzić tych biednych ludzi... i to brzydko z naszej strony, żeśmy dotychczas nie uskutecznili naszego projektu... Księże Piotrze, wszak chciałeś wtedy iść razem z nami... mówiąc, że pragniesz zbliska zobaczyć nędzę wśród biedaków w Rzymie...
Zamilkła, wciąż patrząc na Piotra i wyczekując jego odpowiedzi, z którą on nieco zwlekał, będąc bardzo wzruszonym tą dobrocią i rozbudzonem w sercu Benedetty współczuciem; zdawało mu się, że były to owoce ich wspólnych rozmów porannych, w cichym, pałacowym ogrodzie. Myśl ta rozradowała mu serce. Czując potrzebę odpowiedzenia na słowa Benedetty, Piotr zaczął mówić powoli i spokojnie, lecz wkrótce dał się unieść swej żądzy apostołowania:
— Nie wyjadę z Rzymu przed zapoznaniem się z miejscowemi warunkami bytu ludu pracującego... chcę zobaczyć stopień jego cierpienia... chcę porównać i przekonać się... chociaż nędza i cierpienie wszędzie, we wszystkich krajach są takież same... i powinniśmy wszyscy myśleć o powstrzymaniu a chociażby zmniejszeniu tego straszliwego zła... Ach, uleczyć chorobę nędzy!
wytępić to zło!... Tylko wtedy może być szczęście na świecie... Bo gdy korzenie drzewa nie znajdują dostatecznego pożywienia, całe drzewo cierpi... i zamiera...
— A więc pójdziemy wszyscy odwiedzić biedną rodzinę Pieriny!... Umówmy się o godzinę, zejdziemy się i Dario nas zaprowadzi...
Lecz ten zaprotestował:
— Nie, nie, jeżeli chcesz tam iść, moja droga, to idź z księdzem Piotrem, z kim chcesz, lecz ja nie pójdę po raz drugi narażać się dobrowolnie na widok czegoś tak obrzydliwie wstrętnego! Życzę wam, moi państwo, dobrej i wesołej zabawy... lecz ja w niej udziału brać nie będę... Wszak jeszcze dreszcz mnie wstrząsa, gdy sobie przypomnę owo mieszkanie na przedmieściu... Gdym ztamtąd wrócił, myślałem że się rozchoruję i że na długo położę się do łóżka... Nie, ja nie pójdę... nie lubię patrzeć na rzeczy tak smutno brzydkie, tak wstrętnie ohydne!
Gdy skończył, ozwał się niezadowolony, surowy głos donny Serafiny, która dotychczas ciągle milczała:
— Dario ma najzupełniejszą słuszność! Jeżeli chcesz, moja droga, to poślij tym ludziom jaką jałmużnę, ja mogę też coś dołożyć z mojej strony... Lecz po cóż tam iść?... Możesz doprawdy znaleźć coś ciekawszego do pokazania w Rzymie księdzu Piotrowi... cóż chcesz, by on tam zobaczył?... A gdy zobaczy, pomyśl tylko, jakie wyniesie o nas pojęcie i co mówić będzie o naszym Rzymie!... Gdyby tam poszedł — nieciekawe i niepochlebne miałby o nas wspomnienia!...
Mówiła gniewnie, a głos jej świadczył o dotkniętej rzymskiej dumie. Po co pokazywać cudzoziemcom rany, którychby inaczej może nie dostrzegli?... Wreszcie zkąd można wiedzieć, jak spożytkuje to człowiek obcy?... Trzeba umieć skrywać swoje nędze, trzeba, aby Rzym olśniewał, zdumiewał obcoprzybyszów, by za powrotem do siebie, głosić mogli jego sławę i piękno niezrównane.
Narcyz Habert, zniżywszy nieco głos, rzekł do Piotra:
— Najzupełniej zapomniałem powiedzieć ci, żeś powinien zwiedzić tę dzielnicę po za Tybrem... Na dawnych łąkach po za zamkiem Świętego Anioła, wzniesiono całą nową dzielnicę, niezmiernie ciekawą... Jest to rzecz typowa i jedyna w swoim rodzaju. Ręczę ci, że nie pożałujesz wycieczki w tamtą stronę... zobaczysz coś niezwykłego i wyjaśniającego wiele z dziejów ostatnich lat kilkunastu.. Powiadam ci, że to warte widzenia... są to rzeczy nadzwyczajne... tak, zupełnie nadzwyczajne...
A zwróciwszy się do Benedetty, zapytał:
— Więc idziemy jutro... jutro z rana?... Niech pani wybierze godzinę... naprzykład godzinę dziesiątą?... na umówionem miejscu znajdzie pani mnie i księdza Piotra... bo wpierw chcę mu pokazać i opowiedzieć szczegóły dotyczące tamtej dzielnicy Rzymu.
Benedetta chciała najpierw załagodzić niezadowolenie donny Serafiny, nie robiąc jej wszakże żadnego ustępstwa:
— Ach, ciociu, ksiądz Piotr tylu już musiał spotkać żebraków na ulicach Rzymu, że nie ulęknie się, zobaczywszy kilku więcej! Wreszcie w książce swojej, opisując nędzę w Paryżu, tyle jej tam spotkał, że nie może się niczemu dziwić pod tym względem. W Rzymie nie ma większej nędzy niż w Paryżu, nie może jej być więcej... a słusznie powiada, że ubóstwo i głód wszędzie są jednakowe, bo jednakowo dokuczliwe...
Nie czekając na odpowiedź donny Serafiny, spojrzała na Daria i rzekła z przymileniem:
— Jeżeli chcesz zrobić mi rzeczywistą przyjemność, to zawieź mnie tam jutro... Bez ciebie zjawiając się u tych ludzi, nie będziemy umieli wytłómaczyć przyczyny naszych odwiedzin. Więc pojedziesz ze mną?... Weźmiemy powóz i pojedziemy do miejsca wskazanego przez pana Huberta... zobaczysz jak to będzie miło tak razem we dwoje wyjechać z domu... Już od tak dawna nie wyszłam z tobą na miasto...
Benedetta cieszyła się myślą tej wspólnej wycieczki, poprzedzonej jazdą powozem sam na sam z Dariem. Chciała mu dać dowód, że nie ma do niego urazy. Zrozumiał to, więc już tylko pozornie stawiając opór, rzekł żartobliwie:
— Jak widzę, chcesz, bym nie spał przynajmniej przez tydzień!... Bo wstrętne rzeczy jakie tam zobaczę, już z góry mnie przerażają...
Zaczęto się z niego śmiać i pomimo widocznego niezadowolenia donny Serafiny, uradzono zebrać się nazajutrz rano o godzinie dziesiątej. Celia niezmiernie żałowała, że nie może brać udziału w tej wyprawie. Lecz ona, zamknięta wyłącznie w krainie miłości, ciekawą była tylko Pieriny. Wychodząc, już w przedpokoju, pochyliła się do ucha Benedetty, szepcząc:
— Moja najdroższa, a przypatrz się jej dobrze... przypatrz się... byś mogła mi powiedzieć, czy ona naprawdę jest tak bardzo piękna... najpiękniejsza ze wszystkich...
Nazajutrz rano Piotr, spotkawszy Narcyza Haberta w pobliżu zamku św. Anioła, ździwił się, ujrzawszy go w stanie egzaltacyi i rozmarzenia, jak owego dnia w kaplicy Sykstyńskiej. Oczy miał powłóczyste, zamglone i głosem obumierającym ze wzruszenia mówił o sztuce, zamiast opowiadać dzieje nowej dzielnicy Rzymu i straszne finansowe katastrofy, spadłe ztąd na liczne rzymskie rodziny. Narcyz z uniesieniem mówił o doznanych wrażeniach. Wstał o wschodzie słońca i spędził parę godzin przed świętą Teresą dłuta Berniniego. Tęsknił już do niej, bo jej nie widział od tygodnia, a był to najdłuższy przeciąg czasu, jaki mógł wytrzymać bez widoku tego arcydzieła. Cierpiał też z nadmiaru tęsknoty i z bijącem sercem pobiegł dziś przed statuę, wzruszony jak na widok ukochanej i pożądanej kobiety. Mówił, że tę uroczą świętą, wykutą w marmurze, kochał w sposób najrozmaitszy, zależało to od padającego na nią oświetlenia. Rankami kochał ją mistyczną miłością, bo brzask ubierał świętą postać w śnieżną białość. W godzinach popołudniowych kochał ją namiętnie, bo czuł w niej żądzę, płynącą w krwi męczenników, lecz zachwycała go i nęciła zwłaszcza w promieniach zachodzącego słońca, które padając na nią skośnie, oblewało ją różową łuną dziewiczej wstydliwości.
Przymknąwszy oczy i głosem zmęczonym, wyczerpanym ekstazą, mówił zwolna:
— Ach, mój drogi, żebyś ty wiedział jak rozkosznie budziła się dziś rano... ileż było w tem, wdzięku i ponęty, wzruszającej mnie do głębi... Ach, ta święta Teresa! Czysta i nieświadoma dziewica, a zarazem omdlewająca z nadmiaru doznanych rozkoszy... jakże ociężale i miłośnie budzi się i rozchyla powieki... jak cała tchnie zmęczeniem pieszczot najwyższych... jak znać po jej ciele, że dopiero co konała w miłosnych uniesieniach boskiego oblubieńca!... Cała jest pogrążona w przedłużającej się rozkoszy i jeszcze jest w posiadaniu Jezusa... Powiadam ci, mój drogi, że i ja konałem z upojenia, patrząc na ogrom jej miłości...
Zamilkł a przeszedłszy kilka zaledwie kroków, rzekł zwykłym, naturalnym już głosem, z praktycznością człowieka obeznanego z pieniężnemi sprawami:
— Chodźmy wolniej, bym ci mógł opowiedzieć chociażby wstęp do tych szalonych spekulacyj, jakie wrzały w Rzymie podczas budowy tej nowej dzielnicy, która bieleje przed nami... znam całe te dzieje, bo kilku członków mojej rodziny brało w tem czynny udział i wycofawszy się na czas, zarobiło grube pieniądze tam, gdzie mniej przezorni, czy też głupsi, potracili fortuny i pozarywali innych...
Jasno, treściwie, ze znajomością technicznych terminów a przytem swobodnie, jakby tem tylko zajmował się całe życie, Narcyz opowiadał przebieg finansowych spekulacyj, jakie ogarnęły i wstrząsnęły Rzymem, gdy ze stolicy państwa Kościelnego, stał się stolicą Włoch zjednoczonych. Serca włochów chwycił wtedy entuzjazm i zapragnęli, by Rzym ich ukochany, Rzym starożytny, Rzym, to miasto wieczne, któremu świat cały był przyobiecany, na nowo i co rychlej zajaśniał odrodzoną świetnością i stał się grodem, mogącym rywalizować z najwspanialszemi stolicami państw współczesnych.
Przedewszystkiem więc, okazało się, że należy Rzym oczyścić, przeprowadzić kanalizacyę, albowiem Rzym papieży, la Roma sporca, uwielbiana jako taka przez artystów, była rumowiskiem najwspanialszych ruin, przepełnionych gnojowiskami wiekowych śmietników. Miasto było pozbawione ścieków i wszelkie nieczystości zawalały place, najpiękniejsze pałace miały zbeszczeszczone mury ludzkiemi odchodami, a gnijące pokłady kuchennych odpadków zamieniały ulice w bagniska, ziejące zarazą. Władze miejskie z konieczności musiały najpierw zapewnić zdrowotność mieszkańcom, wywożąc z ulic przegniłe śmietniska, a następnie pomyślano o budowaniu domów, zgodnych z pojęciami potrzeb nowoczesnych. Ludność Rzymu wzrastać zaczęła też natychmiast, ściągano tutaj z Włoch całych. Fakt podobny miał równocześnie miejsce w Berlinie, gdzie po ogłoszeniu konstytucyi cesarstwa, ludność pomnożyła się nagle o kilkaset tysięcy przybyszów z prowincyi. Włosi, upojeni radością z posiadania upragnionej stolicy, utrzymywali, że ludność ich stolicy się zdwoi, potroi, że wyludnią się inne miasta na rzecz Rzymu, który przyciągnie ku sobie całe narodowe życie. Pobudzona duma zwycięzców, chciała zarazem Watykanowi pokazać, jaką siłę posiada odrodzony naród i jaką wspaniałością przyozdobi on swoją stolicę, Rzym nowy, Rzym trzeci, który jeszcze będzie okazalszy od Rzymu cezarów i Rzymu papieży.
W pierwszych latach po zajęciu miasta, zachowano pewną oględność i budowano domy w miarę potrzeby. Ludność zdwoiła się i z dwustu tysięcy nagle doszła do czterystu tysięcy mieszkańców. Byli to w znacznej części urzędnicy rządowi, oraz ciżba ludzi, żyjących około dworu królewskiego lub z niego żyć pragnących, a także próżniacy, posiadacze jakiegoś mienia, chcący się bawić i używać swych pieniędzy. Ten nagły przypływ ludności, wytworzył pojęcie, iż ciągle tak będzie, że nawet napływ będzie coraz to silniejszy. Zaczęto więc zabudowywać dawne przedmieścia Rzymu, od wieków będące już pustkowiem. Wspominano o Paryżu, który tak się rozrósł, odmienił i upiększył za drugiego cesarstwa. Na nieszczęście nad Tybrem nie było naprzód nakreślonego planu co do zmian, których pożądano, by miasto na wzór Paryża stało się miastem szerokich ulic, pełnych światła, powietrza i zdrowia. Nie było też człowieka, któryby umiał objąć całość tych potrzeb i któryby mógł się oprzeć o potężne stowarzyszenia finansowe. Ambicya, duma i entuzyazm kierowały tu na oślep, zaczęto spekulować, podbijając cenę gruntów, agio jak nawałnica powiało nad Rzymem, poczęło szaleć, niszcząc wszystko, rujnując wszystkich, bo wszyscy brali w niem udział, porwani żądzą wzbogacenia się z dnia na dzień. Rozeszła się pogłoska, że grunta kupione po pięć franków za metr, sprzedają się po sto franków. Rozpaliło to ogólną gorączkę, wszyscy zaczęli spekulować. Z północnych Włoch spuścił się na Rzym cały tłum chciwych zarobku zdobywców, którzy ciągnęli tu jak do ziemi obiecanej, wiecznie słonecznej i wiosną swą ponętnej. Tak więc piękność południowego klimatu przyczyniła się pośrednio do moralnego rozkładu, przyśpieszając jego wybuch. Pierwsze stare dzielnice, które zwalono i przebudowano, przyniosły kolosalne zyski. Zręczniejsi, obrotniejsi spekulanci kupowali za bezcen walące się domostwa, wiedzeni instynktem, że tędy poprowadzonemi będą nowe ulice, a po wywłaszczeniu, z dnia na dzień stawali się bogaczami. Zaraza spekulacyi ogarnęła wszystkie klasy. Kupczyć zaczęli ziemią książęta, mieszczanie, drobni handlarze i rzemieślnicy. Wymieniano nazwisko piekarza, który, zapędziwszy się w swych obrotach pieniężnych, zbankrutował na czterdzieści pięć milionów. Ryzykowano z zaślepieniem i bez namysłu, jak niegdyś grając w loteryę ustanowioną przez rząd papiezki, lecz teraz nie pojedyncze franki były narażone na stratę, ale miliony, bo spekulowano jak na giełdzie i na tych samych zasadach. Atawizm żądzy wielkości gnał i pędził tych ludzi, pragnących ujrzeć Rzym najpiękniejszą ze stolic świata; rozegzaltowani aż do szaleństwa niemal, kupowali, budowali, sprzedawali bez miary, bez przerwy, zmienieni w spekulantów opętanych do nieprzytomności gorączką gry giełdowej.
Nigdy jeszcze żadne miasto podczas nowej swej ewolucyjnej fazy nie przedstawiało podobnego widoku. Dziś, chcąc się rozpatrzyć w ówczesnych sprawach, ogarnia zdumienie. Cyfra ludności, doszedłszy do pięciuset tysięcy, zatrzymała się, a chociaż nic nie wskazywało, by miała się wkrótce podnieść, budowano domy na gwałt; z dniem każdym wyrastały nowe dzielnice. Z zaślepieniem wierzono, że stolica Włoch musi mieć milionową ludność. Za zbrodnię, za brak patryotyzmu poczytywano brak wiary w tę naprzód ustanowioną prawdę. Więc budowano, budowano bez przerwy, dla owego pół miliona mieszkańców, mających wkrótce przybyć. Nie oznaczano dnia, w którym przybędą, lecz liczono na nich i to wystarczało.
Towarzystwa finansowe, które potworzyły się celem zwalenia i odbudowania dzielnic w środku miasta, wzbogaciły się wszystkie, lecz inne spółki, zawiązane w celu budowania ulic na przedmieściach, przeliczyły się najzupełniej, wznosząc całe miasta, których domy stały pustkami. Na łąkach w pobliżu zamku św. Anioła, postanowiono wznieść najwspanialszą dzielnicę z samych pałaców o trzech lub czterech piętrach, o jednakowych olbrzymich fasadach. Budynki te o babilońskim wyglądzie w znacznej części nie zostały ukończone i dziś, przeświecającemi swemi kadłubami sterczą, waląc się zwolna, zanieczyszczając gruzem liczne ulice, na których zieleni się trawa.
Wzrastająca gorączka budowania coraz to nowych dzielnic miasta wywołała zawiązanie się licznych Towarzystw finansowych, spekulujących na domach, wznoszonych lub wznieść się mających, na gruntach i kapitałach wypożyczanych ludziom, działającym na swoją rękę. Ci, porwani wirem spekulacyjnym, uniesieni żądzą marzonych zysków, a przytem, nieobeznani z praktyczną stroną zamierzonego przedsięwzięcia, pożyczali w bankach pieniądza dla budowania domów na gruntach, które od tychże banków zakupili. Okazało się, że banki, chcąc uniknąć całkowitego zaprzepaszczenia sum wypożyczonych, musiały wejść w posiadanie mnóstwa do połowy wzniesionych domów, niemając sił dostatecznych do ich wykończenia. Okoliczności te spowodowały bankructwo Towarzystw finansowych. Ginęły one skutkiem braku owego spodziewanego napływu ludności. Wyczekiwany milion przybyszów z prowincyi nie nadciągał, a przygotowane dla niego domy stały pustkami, poczynały się zmieniać w ohydnie brzydkie świeże ruiny. Bankructwo zawiązanych tak niedawno finansowych spółek i banków, było tem straszliwsze, iż obracały one kapitałami obcokrajowemi. Rzym budował się na kredyt, za pieniądze otrzymane na trzymiesięczne weksle. Obliczono, że miliard został w ten sposób pochłonięty a cztery piąte tej sumy dostarczyły kapitały francuskie. Bankierzy włoscy pożyczali od bankierów francuskich, płacąc im trzy do czterech procent, a od spekulantów w Rzymie pobierali sześć, siedem a często osiem od sta. Gdy sojusz pomiędzy królem włoskim a cesarzem niemieckim stał się rzeczą wiadomą, Francya zaczęła szybko cofać swe kapitały, powierzone Włochom. W przeciągu dwóch lat, napływ ośmiuset milionów franków, zawrócił odwrotnie i przyśpieszył katastrofę finansową w Rzymie. Rząd włoski, pod naciskiem opinii publicznej, dozwolił na wypuszczenie papierów emisyjnych, lecz trudniące się temi obrotami towarzystwa, też upadać poczęły jedne za drugiemi. Katastrofa dotknęła najpierw drobnych przedsiębiorców; ci, padając, pociągnęli za sobą towarzystwa budowlane, a te, padając, wywołały bankructwo Towarzystw finansowych, co odbiło się na towarzystwach emisyjnych, na kredycie publicznym, na kraju całym.
Tak więc sprawa czysto miejscowa: oczyszczenia Rzymu, odmłodzenia go domami nowoczesnej budowy, wstrząsnęła kredytem i zachwiała go w całych Włoszech. Atawistyczną żądzą wielkości pędzeni, włosi chcieli Rzym wreszcie odzyskany ujrzeć najpiękniejszą ze stolic istniejących, doprowadziło ich to do bezpożytecznego zmarnowania miliarda franków, który przepadł, wsiąknąwszy w grunt starożytnego grodu, pozostawił wstrętne kadłuby niedokończonych domów, budowanych w nadziei, że zaludnią się pół milionem mieszkańców, napróżno dotąd wyczekiwanych.
Ale i rząd państwa ulegał temu samemu prądowi. Pochwycony żądzą chwały tworzenia rzeczy wielkich, rozwijał gorączkową działalność. W ćwierć wieku po złączeniu rozerwanych tak długo księztw włoskich, chciano, by w imię dokonanego zjednoczenia, Wiochy stanęły w rzędzie najpotężniejszych mocarstw, mających wiekową przeszłość swej jednolitości. Rozpoczęto nadmierną ilość robót publicznych, wydając miliony z szaloną rozrzutnością. Kopano kanały, pogłębiano i tworzono porty, budowano drogi i linie kolei żelaznych, wszystkie miasta zapragnęły nowych dzielnic i gmachów. Nie obliczając wydatków, wszędzie organizowano nowe roboty, improwizując w ten sposób wielkość i tryumf Włoch, świeżo wskrzeszonych. Od chwili zawartego przymierza z cesarstwem Niemieckiem, rząd włoski zwiększył budżet wojny i marynarki. Dla stawienia czoła ogromowi nadzwyczajnych wydatków, wypuszczano coraz to nowe emisye papierów publicznych, pożyczka corocznie wzrastała z przerażającą szybkością. Postawiony w Rzymie gmach ministeryum wojny kosztował dziesięć milionów, a gmach ministeryum finansów piętnaście milionów, wydano sto milionów na regulacyę wybrzeży Tybru, a dwieście piędziesiąt milionów na forty dokoła miasta.
— Wszystko, co opowiedziałem ci — dodał Narcyz po chwilowem milczeniu — są to fakta powszechnie wiadome, lecz dziwićbyś się począł, księże Piotrze, gdybym cię wtajemniczył w sekretne strony tych dziejów. Wtedy byś dopiero zadrżał z przerażenia nad szaleństwem, jakie owładnąć może miastem całem, gdy nań spadnie gorączka namiętności gry, żądza wzbogacenia się z dnia na dzień. To rzeczywiście trudno uprzytomnić sobie, by coś podobnego zawrzało w tym Rzymie, tak zawsze spokojnym, rozkosznie rozmarzonym i egoistycznym. Wszyscy wtedy ucierpieli majątkowo, wszystkich wstrząsnęła burza, zniszczenie siejąca, ofiarami tego szału padły prawie bez wyjątku, szlacheckie starożytne rody, niegdyś wzbogacone z łaski papieży. Teraz wyzuli się z posiadanych pałaców, z galeryj pełnych arcydzieł, posprzedawali wszystko, pędząc za zyskiem, lecz to przypłacili ruiną. Nepotyzm nagromadził olbrzymie bogactwa w rękach niektórych rodów, a przez wieki dzierżone skarby stopniały i poszły w niwecz w niespełna lat dziesiątek.
Narcyz, zapomniawszy, że mówi do księdza, opowiadać mu zaczął drażliwej natury fakta, zaszłe wśród wybitniejszych rodzin rzymskich, wreszcie rzekł:
— A nasz przyjaciel Dario, ostatni potomek książęcego rodu Boccanera, żyjący dzisiaj z jałmużny swego stryja, posiadającego tylko pensyę i dochody swego kardynalskiego urzędu, Dario niezawodnie byłby bogatym, gdyby nie zaszły te dziwne wydarzenia przy spekulowaniu gruntami willi Montefiori... Zapewne coś o tem musiałeś słyszeć?... Rozległy obszar ogrodów willi został sprzedany pewnej spółce finansowej za dziesięć milionów franków. Naraz, książe Onufry Boccanera, ojciec Daria, ogarnięty nagłą żądzą spekulowania na własną rękę, odkupił grunty, które dopiero co sprzedał i puszczał je następnie częściowo na licytacyę, podbijał sam ceny, budował domy, całe ulice, wreszcie stracił nietylko owe dziesięć milionów, lecz wszystko co jeszcze posiadał z resztek kolosalnego niegdyś majątku rodzinnego. Hrabia Prada, który później ożenił się z tą piękną Benedettą, mającą spotkać się tutaj z nami, był wówczas kochankiem żony księcia Onufrego Boccanera, Flavii Montefiori, która w posagu wniosła mężowi willę, noszącą miano rodu. Flavia była znacznie młodszą od męża i wspaniałą swą urodą opanowała jego zmysłami. Pożądaniom starego księcia czyniła zadość tylko wtedy, gdy potrzebowała uzyskać jego podpis, a ulegając wpływowi kochanka, przynagliła księcia Onufrego do spekulowania według wskazówek, udzielonych przez hrabiego Prada. Tym sposobem Prada zyskał milionową fortunę, którą był dość rozumny, by utrzymać, a Flavia, pomimo ruiny męża, który nagle umarł, pozostała przy majątku dość znacznym. Zakochawszy się w pięknym i o wiele od siebie młodszym, byłym żołnierzu papiezkiego wojska, zrzekła się tytułu księżnej Boccanera i wyszła za mąż, kupiwszy małżonkowi prawo nazywania się markizem Montefiori... Dziś Flavia ma lat około piędziesięciu, lecz zachowała wspaniałe resztki niezwykłej swej urody, którą popisuje się, ukazując się wszędzie w towarzystwie męża o pietnaście lat od siebie młodszego... Godną pożałowania ofiarą tych wszystkich okoliczności jest Dario... majątku nie ma żadnego a trwa uparcie w postanowieniu ożenienia się z Benedettą, równie jak on nic nieposiadającą. Prawda, że ona go kocha, a jest tak uroczą kobietą, że niepodobna nie odwzajemniać się jej miłością. Gdyby nie to, Dario byłby się ożenił z jaką milionową amerykanką, jak to uczyniło tylu zrujnowanych włoskich paniczów... może byłaby się temu sprzeciwiła donna Serafina, a także i kardynał Boccanera, bo mają oboje bohaterskiego ducha... przepełniającego ich rodową bezgraniczną dumą... Tak, ci by nie chcieli przymieszki krwi obcej... i z tego względu popierają zamiary Daria, chcącego się żenić ze swoją kuzynką... miejmy nadzieję że to nastąpi, uszczęśliwiając Daria i piękną Benedettę...
Znów Narcyz zamilkł, a po chwili rzekł przyciszonym głosem:
— Jeden z moich krewnych zyskał trzy miliony podczas burzliwych tranzakcyj gruntów willi Montefiori... Szczerze żałuję, że zbyt późno przybyłem do Rzymu... przed kilku laty można było przy obrotności dojść tutaj szybko do znacznego majątku... lecz obecnie heroiczne czasy agia już przebrzmiały... Szkoda... byłbym się znakomicie bawił, a przytem dla człowieka z zimną krwią, była to pyszna okazya pokazania chociażby samemu sobie, że się ma głowę na karku...
Wtem spojrzał na brzydkie, walące się w gruzy, domy niewykończonej dzielnicy w pobliżu zamku Świętego Anioła i wyraz twarzy zmienił natychmiast. Chwycony nowem wrażeniem, stał się artystą, bolejącym nad zeszpeceniem dawnego Rzymu papieży. Oczy mu pobladły, zamroczyły się tęsknotą, usta wyrażały gorycz pogardy dla wszystkiego co dzisiejsze, był już tylko marzycielem pogrążonym w pięknie wieków minionych.
— Księże Piotrze, patrz, patrz, co oni zrobili z miasta cezarów, ze stolicy Augustów, z grodu Leona X! Z Rzymu o niezrównanej piękności! Z Rzymu urokiem swym królującego nad światem!
Na dawnych łąkach ciągnących się wzdłuż Tybru aż do stoków Monte Mario, na tej zielonej równinie urozmaiconej rzędem topoli i umiłowanej przez malarzy, którzy na tylu obrazach unieśmiertelnili ją jako pierwszy plan widniejącego w dali Borgo, lub bazyliki św. Piotra, wznosiła się nowa, niedokończona dzielnica Rzymu. Widok jej był wprost odrażający dla oka. Dawną łąkę poprzecinano w prostokątne ulice, wzdłuż których wznosiły się ciężkie olbrzymie domy, monotonne kamienne sześciany o jednakowych fasadach. Sprawiały wrażenie seryi koszar lub klasztorów, ciągnących się bez końca identycznemi rzędami. Gmachy te dziwiły i przerażały, albowiem wszystkie stały niedokończone, zaniedbane, zniszczone. Patrząc na nie, nasuwała się myśl o strasznej jakiejś katastrofie, która, gromem spadłszy na budujące się miasto, jednorazowo spłoszyła przelękłych robotników, broniąc im na zawsze dostępu. Uciekli, pozostawiając wszystko jak było w chwili kataklizmu. Porzucone, niedokończone roboty przedstawiały rozmaite fazy budujących się gmachów. Pod jedne dopiero założono fundamenty, pod inne zaledwie wykopano głębokie doły pełne teraz chwastów, tuż obok wznosił się dom doprowadzony do pierwszego, albo drugiego i trzeciego piętra, a były też domy prawie ukończone, lecz bez okien i drzwi. Stały jak puste klatki, przeświecając na przestrzał, oddane na pastwę deszczu i wiatru. Inne domy już pod dachem stały nieotynkowane wewnątrz, jeszcze inne miały drzwi i okna pozabijane deskami wreszcie były i takie, w których rozlokowali się przybłędni mieszkańcy. Lecz w ogóle ludzi było tu bardzo mało, szerokie ulice pełne gruzów i chwastów ociężale drzemały, wyczekując, by je zbudzono i powołano do życia, które nazawsze ztąd uciekło.
Piotr i Narcyz przebywali jedne ulice za drugiemi wśród głuchej, cmentarnej ciszy, nie spotykając żywej istoty, nie słysząc żadnego odgłosu albo turkotu. Niektóre z tych ulic nie miały jeszcze chodników i nie zdążono wyłożyć je całkowicie brukiem. Zielsko rozrosło się na nich bujnie, były to pola powracające do pierwotnego stanu natury. Tu i owdzie sterczały rury gazowe wprost przywiązane do żerdzi. Najsmutniejsze wrażenie sprawiały domy ukończone lecz pozabijane deskami; już popękane ich mury podparto, by nie zawaliły się zbyt raptownie. Zdawało się, że mieszkańcy z nich uciekli z powodu wojny, chroniąc się przed bombardowaniem, którego skutki przemawiały z tych ruin. Lecz nie; życie tu zamarło przed narodzeniem się swojem, domy te nigdy nie były siedzibą ludzi, dla których je wznoszono, były to raczej grobowiska ludzkich nadziei. Jakże bolesnem dopełnieniem ironii zewsząd tu wyglądającej, były wspaniałe marmurowe tablice na domach narożnych, głoszące nazwy ulic, nazwy najsłynniejsze, wzięte z historyi starożytnej Romy. A więc na walących się a niedokończonych murach jaśniało nazwisko Juliusza Cezara, Scypiona, Pompejusza, Gracchów. Świetność starożytnych dziejów szydziła z niedołęztwa swych potomków i wielkością swoją policzkować się ich zdawała.
Znów nasunęła się Piotrowi myśl uparcie powracająca w miarę jak się bliżej zapoznawał z całością Rzymu, że ktokolwiek stanie się panem tego miasta, ulega żądzy wznoszenia gmachów, pragnąc pozostawić po sobie trwałe pomniki swego posiadania, swej chwały. Cezarowie rzymscy pokryli pałacami wzgórze Palatyńskie, w średnich wiekach papieże wycisnęli swoje piętno, a otóż obecni posiadacze Rzymu zaledwie że weszli i zajęli miasto, natychmiast się rzucili do przebudowania go na swój sposób, marząc wzorem poprzedników, by ich przewyższyć okazałością gmachów, bogactwem marmurów, ogromem planów.
Przez kilka tysięcy lat trwał tu bezustanny wysiłek płodzenia gmachów zadziwiającej trwałości i niezrównanego piękna, lecz oto nadeszła chwila, gdy z żyznego gruntu Rzymu przestały wyrastać arcydzieła. Twórczość ustała, a Rzym nowoczesny wydaje same niedonoszone płody, które rozsypują się i marnieją, dreszczem smutku przeszywając serca.
Jakby chcąc się otrząsnąć z nawału przykrych myśli powstających na widok tych walących się młodych ruin niedokończonej dzielnicy miasta, Piotr zawołał:
— Ten stan rzeczy trwać nie może! Nadejdzie chwila właściwa i ktoś dokona rozpoczętej pracy!
Narcyz spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego i rzekł:
— Poco?... Dla kogo?...
Słowa te brzmiały okrutnie, bo opierały się na rzeczywistości. Patryotyczny entuzyazm włochów zrodził przekonanie, iż Rzym rozrośnie się w potężną stolicę o milionowej ludności, lecz po latach kilkunastu spostrzeżono omyłkę i przestano liczyć na owe setki tysięcy mieszkańców mających nadciągnąć z prowincyi. Rzym nie przyciągał ku sobie ani ponętą zabaw nadzwyczajnych, ani też nie przedstawiał pola do wzbogacania się handlem i przemysłem. Mogły się okoliczności zmienić pod tym względem, lecz trzeba na to było czekać cierpliwie długie lat dziesiątki. Więc po cóż wkładać nowe miliony potrzebne na wykończenie tych niezliczonych domów, które stałyby pustkami?... Lepiej zostawić je w stanie obecnym, niechaj same się rozkruszą i w pył zamienią. Miliard w nie rzucony przepadł bezpowrotnie i chyba należałoby życzyć Rzymowi nowego Nerona, któryby zburzył i zniósł doszczętnie okropność tych szkieletów, usuwając je z widowni w imię rozsądku i piękna.
— Otóż Benedetta i Dario! — zawołał Narcyz.
Wysiadłszy z powozu u skraju nieszczęsnej dzielnicy, Benedetta szła pod rękę ze swoim kuzynem. Wśród samotnej pustki i ciszy szli środkiem ulicy zarośniętej trawą, oboje uśmiechnięci, szczęśliwi, rozkochani i tak sobą zajęci, że zapominać się zdawali o celu tej wycieczki, o nędzy, którą przybyli oglądać i pocieszyć.
— Jaka dziś szczególniejsza, prześliczna pogoda — zawołała Benedetta, witając się z Piotrem i Narcyzem. — Jakie słońce pogodne i słodko łagodne... Z rozkoszą używam przechadzki i zdaje mi się, że jestem na wsi...
Rozmawiali czas jakiś, przebywając zwolna coraz to inne ulice, wreszcie Dario, jakkolwiek czuł się szczęśliwym z tej porannej przechadzki w towarzystwie Benedetty, zauważył:
— Jednakże trzeba nam się skierować ku mieszkaniu tych ludzi, których państwo chcecie tak koniecznie zobaczyć... szkoda... bo to nam popsuje przyjemność naszego spaceru... Sam nie wiem jak ja was doprowadzę do nich... bo nie znam drogi... nie siliłem się pamiętać, nie mając zamiaru przyjść tu po raz drugi... Co za niedorzeczne ulice... wszystkie do siebie podobne, puste... zamarłe... ani sklepów, ani ludzi... po czemże je rozpoznać i trafić?... No, ale chodźcie... zdaje mi się, że to będzie w tym kierunku...
I wszyscy czworo skierowali się w stronę Tybru, tam bowiem w niedokończonych domach osiadła cała rzesza biednej ludności poszukującej tanich lub bezpłatnych mieszkań. Właściciele mniej więcej wykończonych domów zadawalniali się byle jaką ceną komornego, częstokroć długo wyczekując na zaległe raty, lecz wiedzieli, że tylko pobłażliwą cierpliwością będą mogli coś uzyskać. Prócz tych mieszkańców opłacających komorne i zajmujących domy prawie ukończone, roiła się kilkotysiączna najbiedniejsza ludność Rzymu, która osiadła tutaj bez niczyjego zezwolenia, napłynąwszy gromadnie z Transtevere i Glietto, gdzie nowo wytknięte szerokie ulice uprzątnęły budy i przegniłe stare domostwa, odwieczne siedziby biedaków. Władze miejskie udawały, że nie widzą tego masowego przesiedlenia się ludności, nie mając środków na wspomożenie tych nędzarzy, a nie chcąc, by rozlokowali się na ulicach i placach miasta, dozwolono im schronić się w puste, opuszczone mury niedokończonych pałaców. Tak więc te wspaniale gmachy, stawiane dla bogaczów, stały się pastwą hord łachmanami zaledwie przykrytych, hord nieszczęsnych, skazanych na wieczną nędzę i cierpienie. Zgłodniali, brudni, robactwem pokryci ci ludzie, zamieszkali w pałacach o monumentalnych bramach zdobnych rzeźbami, o balkonach wspartych na wspaniałych karyatydach, ciągnących się na całej długości fasad. Każda rodzina, obrawszy najdogodniejsze dla siebie schronienie, pozawieszała szmaty w otworach pozostawionych na okna, a znalezione deski zastępowały drzwi, których nigdy tu nie było i nie będzie. Wstrętne łachmany suszyły się w pysznych, książęcych komnatach, których nietynkowane mury świeciły już szparami i ohydnością plam bezczeszczących ich dawniejszą białość. W bramach o wyniosłych rzeźbionych sklepieniach leżały stosy smrodliwych śmieci, gnijących pomiędzy kałużami pomyj i odchodów, które strugą wylewały się aż na ulicę, zanieczyszczając ją trującemi wyziewami.
Dario niecierpliwił się, nie mogąc odnaleźć drogi do mieszkania rodziców pięknej Pieryny. Coraz to chmurniejszy, powtarzał:
— Zapewne trzeba było iść na lewo... a może na prawo... Lecz jakże tu co odnaleźć i kogo się zapytać?...
Wchodzili w coraz ludniejsze ulice. Stada brudnych dzieci tarzały się w pyle, a prawie gołe ich ciała były czarniejsze, niż ziemia. Kędzierzawe, nigdy nierozplątywane ich czupryny sterczały im dokoła głowy jak wiązki chrustu. Wśród tej walającej się w pyle krzykliwej dziatwy snuły się kobiety w dziurawych spódnicach, ledwo że przytrzymanych nieco w pasie, a rozpięte kaftany na ciele bez koszuli, ukazywały opadłe i wychudzone piersi. Niektóre z tych wynędzniałych samic krzyczały piskliwie, rozmawiając jedna z drugą, inne, siedząc na kulejących stołkach, próżnowały z rękoma wspartemi na kolanach. Mężczyzn prawie tu nie było; czasami, gdzieś na stronie wśród trawy, spał który z nich snem ciężkim, wygrzewając się na słońcu.
Im biedniejszą była ulica, tem okropniejsze wypełniało ją powietrze, pełne odrażających wyziewów i wstrętnego odoru nigdy niemytej trzody ludzkiej, żyjącej w tym kale z odrętwieniem bezmyślności. Na jednej z ulic rozłożyły się ohydne stragany, na których sprzedawano zgniłe owoce, gotowane i skwaśniałe jarzyny, wszelkiego rodzaju resztki jedzeń cuchnących zepsuciem: odrażających widokiem. Pełno tu było drapieżnie patrzących, zgłodniałych dzieci, oczy ich pożerały rozłożone jadła, przed któremi siedziały biedne, obdarte przekupki.
— Zdaje mi się, że nigdy tam nie dojdziemy — szepnął że znużeniem Dario. — Czyż nie lepiej zaniechać naszego poszukiwania?... Benedetto, czyż jeszcze nie dosyć widziałaś tych okropności?
Dario rzeczywiście cierpiał, a jak słusznie mówiła Benedetta nie umiał on cierpieć. Podług jego pojęcia, spacer, jaki teraz odbywali, był rodzajem zbrodni, bo psuł i zasmucał chwile, które możnaby spędzić o wiele przyjemniej. Życie należało wyzyskiwać, starając się je urozmaicić w sposób miły, lekki, swobodny, pędząc swobodnie dni wśród tańców, śpiewu, muzyki, pod niebem zawsze pogodnem, jasnem i ciepłem. W naiwności swego egoizmu, Dario nienawidził wszystkiego co brzydkie, biedne, cierpiące, a gdy był zmuszony patrzeć na coś podobnego, doznawał prawdziwego bólu i czuł się chorym fizycznie i moralnie.
Benedetta podzielała jego zapatrywania, lecz starała się nad niemi panować, zwłaszcza wobec Piotra. Siliła się na zachowanie spokojne, podziwiając z jaką bezgraniczną litością i sympatyą Piotr spoglądał na tę nędzną ludność. Rzekła więc:
— Nie, mój drogi... zostań i doprowadź nas.... Ksiądz Piotr interesuje się takimi biedakami... i zapewne chce wszystko tutaj zobaczyć...
— Tak, dzisiejszy Spacer mówi mi więcej o Rzymie, aniżeli wszystkie moje dotychczasowe wycieczki, w celu oglądania słynnych ruin, gmachów i ogrodów..
— Księże Piotrze, przesadzasz! — zawołał Narcyz. — Przyznaję, że do pewnego stopnia widzi się i tutaj rzeczy interesujące... stare kobiety od pierwszej chwili zwróciły moją uwagę nadzwyczajnością swych sylwetek i wyrazem twarzy... ach, te stare kobiety rzeczywiście są zdumiewające...
W tej właśnie chwili Benedetta ucieszona, że zobaczyła wreszcie coś ładnego, zawołała z głośnym wybuchem radości, patrząc na młodą, piękną dziewczynę:
O che bellezza!
Dario, poznawszy ją, uśmiechnął się, mówiąc:
— Otóż mamy przed sobą Pierinę, ona nas najlepiej poprowadzi!...
Pierina już od chwili szła za niemi, ale nie śmiała się przybliżyć. Pałające jej oczy zwrócone były na młodego księcia, na którego patrzała z ubóstwieniem rozkochanej niewolnicy. Spojrzała też kilkakrotnie na Benedettę, z pokorą się poddając przeczuciu, że ta piękna pani musiała być kochaną przez księcia, z którym szła pod rękę.
Pierina była rzeczywiście tak piękną, jak opisywał ją Dario podczas poniedziałkowego zebrania w salonie donny Serafiny. Wysoka, barczysta z piersią bogini, podobną była do dwudziestoletniej Junony. Owal twarzy miała prześliczny, usta i nos niezwykłej czystości rysunku, a wielkie jej oczy płonęły wśród cery pozłoconej słońcem spoglądając z pod kasku bujnych, falistych, czarnych włosów.
— Czy zechcesz nas zaprowadzić? — spytała Benedetta, patrząc na nią łagodnie i ciesząc się myślą, że obok tak wstrętnie brzydkich widoków, jakie były naokoło, może wyrastać kwiat tak doskonałej piękności.
— I owszem... zaraz państwa poprowadzę, gdzie tylko pani zechce...
Dla wskazania drogi, Pierina szła przed nimi. Suknię miała czystą, świeżo wypraną, trzewiki całe i porządnie włożone na nogi, widać było, że dbała o swoją powierzchowność, a może było to tylko złudzenie, spowodowane promienną pięknością dziewczyny, która pomimo ubogiego ubrania wydawała się być boginią łaskawie zeszłą wśród ludzi.
— Jakaż ona piękna, jaka piękna! — powtarzała z uniesieniem Benedetta. — To pieszczota dla oczu patrzeć na taką piękność!...
— Wiedziałem, że ci się podoba! — odpowiedział Dario, uradowany, że to on wynalazł tak piękną dziewczynę.
Odzyskał już wesołość i przestał mówić o powrocie do domu. Z chwilą gdy mógł patrzeć na coś sprawiającego mu przyjemność, mógł i tu pozostać, by cieszyć się doznawanem wrażeniem.
Z tyłu idący Piotr też się zachwycał urodą Pieriny, Narcyz zaś opowiadał mu, że czegoś więcej potrzeba nad czysto fizyczną piękność, przekładał on piękno subtelniejsze, bardziej wyszukane i rzadkością swą cenne.
— Tak, zapewne, jest ona piękną... Ale ten typ rzymskiej piękności jest ciężki... bez duszy... bez polotu... Jest w tem tylko krew i tkanki mięsne... a nieba nie można się w tem doszukać... ach, nieba... koniecznie nieba!...
Naraz Pierina się zatrzymała i giestem ręki wskazała swoją matkę, siedzącą na wpół rozwalonej skrzyni przed bramą niedokończonego pałacu. Musiała ona być kiedyś także bardzo piękną, lecz dziś, chociaż miała zaledwie lat czterdzieści, była kobietą wynędzniałą przedwcześnie, z oczyma zagasłemi, a obrzękła jej twarz poprzecinana była rozlewającemi się bruzdami, usta miała obwisłe, zęby czarne, piersi ogromne i puste jak sakwy. Była przytem odrażająco brudna, rozczochrana, a przez podartą, zbrukaną spódnicę i kaftan przeświecało miejscami ciało pokryte warstwami kału. Obudwoma rękoma trzymała śpiące na kolanach małe dziecko i, patrząc bezmyślnie jak spracowane bydlę chodzące w jarzmie, czyniła wrażenie samicy, niewiedzącej dla czego napłodziła i wykarmiła tyle licznego potomstwa.
Pierina coś szepnęła matce do ucha. Stara kobieta podniosła wtedy oczy na przybyłych gości, mówiąc:
— No, już wiem... to ten pan, który przyszedł dać mi pieniędzy, bo cię spotkał płaczącą... Znów przyszedł... i przyprowadził z sobą znajomych... To bardzo ładnie... jak widzę są jeszcze zacne serca na świecie...
Zaczęła zaraz opowiadać dzieje swojego życia, wszakże bez widocznej chęci wzbudzenia litości. Na imię jej było Giasinta, wyszła za mąż za Tomaso Gozza, mularza, z którym miała siedmioro dzieci. Najstarszą była Pierina, drugim z rzędu Tito, mający lat osiemnaście, po nim miała cztery córki, a wreszcie jeszcze syna, oto tego małego, który zasnął na jej kolanach. Przez długie lata zamieszkiwali na przedmieściu Transtevere, w starym domu teraz już zwalonym. Od czasu jak dom ten zburzono, rozpoczęły się ich nieszczęścia, spadające jedne za drugiemi. Schronili się do tego niewykończonego pałacu, nie mając czem płacić komornego, bo roboty murarskie ustały. Tomaso i Tito rzadko kiedy pracują, a Pierina straciła miejsce w fabryce paciorków, gdzie zarabiała franka dziennie, co pozwalało na jakie takie wyżywienie się całej familii. Lecz teraz nikt z pracujących członków rodziny nie miał roboty, zapanowała bieda i rzadko kiedy można było coś kupić, żeby się najeść do syta.
— Może państwo zechcą pójść na górę... Tam państwo znajdą mojego Tomaso i brata jego Ambrogio... wzięliśmy go do siebie, bo nie miał się gdzie podziać... Oni państwu wszystko lepiej opowiedzą... bo oni umieją mówić jak się należy... Tomaso niema roboty, więc odpoczywa w domu... tak samo jak Tito... niema co robić, więc oto śpi chłopaczysko...
Ręką wskazała na syna leżącego na trawie. Tito był barczysty, twarz miał hardą, nos wielki i cudnie piękne oczy, takie same jak Pierina. Uniósł nieco głowę i patrzał na tych nieznanych gości. Zdawał się być zaniepokojony i zmarszczył czoło, zobaczywszy jak Pierina wpatruje się w Daria. Przyłożył się znów jakby do dalszego snu, lecz z pod rzęs śledził wszystko z natężoną uwagą.
— Pierino, zaprowadź tych państwa na górę... niech się rozmówią z ojcem...
Podczas opowiadania Giasinty zbliżyło się kilka ciekawszych sąsiadek, które, równie brudne i obdarte jak ona, przysłuchiwały się i patrzały, otoczone chmarą dzieci różnego wieku, a tak do siebie podobnych, jednakowo rozczochranych i nigdy niemytych, że tylko matki mogły rozpoznać je pomiędzy sobą. Wszyscy ci ludzie żyjący na ulicy wśród śmieci, gruzów i chwastów, wyglądali na koczowniczą hordę, a jaskrawo świecące słońce uwydatniało srogość poniżającego ich stanu.
Benedetta, lękając się wrażliwości Daria, rzekła do niego z wielką czułością:
— Drogi mój... Ty nie idź z nami, niechcę abyś mi się rozchorował... Już i tak zrobiłeś wysiłek i przyprowadziłeś nas tutaj wbrew swojej woli... Zostań na słońcu... tu będzie ci lepiej, aniżeli w mieszkaniu tych biednych ludzi... Ksiądz Piotr i pan Habert pójdą zemną na górę... więc bądź o mnie spokojny...
Dario uśmiechnął się, przyjmując tę propozycyę z wdzięcznością i, zapaliwszy papierosa, pozostał na ulicy, chodząc zwolna i nieco na uboczu od gromadki sąsiadek obstępujących Giasintę.
Pierina weszła śpiesznie w pałacową bramę o wysokiem sklepieniu rzeźbionem w róże i czworokątne wklęśnięcia. Wspaniała sień w połowie wyłożona marmurowemi flizami, zawalona była stosami gnojowisk. Schody były monumentalne, marmurowe, o balustradzie ażurowej i bogato rzeźbionej, lecz niektóre stopnie były popękane, inne poszczerbione i tak obrosłe brudem, że wydawały się czarne. Na ścianach pełno było plam od rąk zatłuszczonych, wstręt i ohyda tchnęły od tych murów, które miały być pokryte freskami lub stiukiem.
Na pierwszem piętrze był rodzaj obszernego przedsionka. Pierina zatrzymała się i, nie idąc dalej, krzyknęła przed wybitą olbrzymią framugą przeznaczoną dla paradnych podwoi:
— Ojcze... przyszła pani i dwaj panowie, którzy chcą się z tobą widzieć...
A zwróciwszy się do Benedetty dodała:
— Trzeba iść w głąb... tam w trzeciej sali zastaniecie państwo mojego ojca...
Rzuciwszy te słowa, zbiegła szybko ze schodów, pragnąc co prędzej już być na dole, by znów ujrzeć swoje bóstwo.
Benedetta i dwaj jej towarzysze przeszli przez dwie ogromne sale jeszcze bez posadzki i pełne gruzów, gipsu i śmieci tworzących wyboje. Otwory okien były puste, nawet bez ram. Trzeci salon był nieco mniejszy i służył za schronienie całej rodzinie Tomasa Gozzo. Na ziemi, na żelaznych belkach jeszcze gołych, leżało kilka sienników obrosłych jakby trądem i przegniłych od potu. Pośrodku stał długi, dość mocny stół i trochę krzeseł pozwiązywanych sznurkami, połatanych najdziwaczniej. Dwa okna były zabite na głucho deskami, a w trzeciem powiewały szmaty starego płótna z materaców, takaż sama obrzydliwie brudna i dziurawa płachta zastępowała drzwi.
Tomaso był widocznie bardzo zdziwiony, prawdopodobnie nie przywykł do tego rodzaju dobroczynnych wizyt. Siedział za stołem obydwoma łokciami podparty, z głową w dłoniach i jak mówiła jego żona, odpoczywał, nie mając roboty. Lat miał około czterdziestu pięciu, był silny, barczysty, kudłaty, o wielkiej ściągłej twarzy. Spoglądał poważnie ze spokojem i dumą rzymskiego senatora. W przybywających mężczyznach poznał natychmiast cudzoziemców i podniósł się z miejsca pełen nieufności, lecz ujrzawszy Benedettę uśmiechnął się, bo znał ją z widzenia, a gdy mu coś rzekła o celu swego przybycia i o Dariu, który został przed domem, rzekł:
— O ja znam książąt Boccanera; nawet będąc wyrostkiem, zamurowałem w pałacu jedno z okien... byłem wtedy pomocnikiem mojego ojca...
Na pytania, odpowiadał chętnie, zapewniając, że byłby zupełnie szczęśliwy, on i jego rodzina, gdyby można pracować dwa dni na tydzień... zarobione w ten sposób pieniądze wystarczyłyby im wszystkim. Z jego słów łatwo się było domyślać, że przedewszystkiem cenił on wolność rozporządzania swoim czasem i mając to obecnie, nie narzekał nawet na głód, jaki im dokuczał. Byle żyć bez zmęczenia i odpoczywać wedle upodobania... Piotr, słuchając go, nie wychodził z podziwienia. Była to wiecznie powtarzająca się i prawdziwa anegdotka o owym włoskim ślusarzu niemającym roboty i umierającym z głodu, ale niechcącym iść do sąsiedniego domu, gdzie go zawołano, nie mogąc drzwi otworzyć i wyrzekającym się zarobku, gdyż dopiero co rozpoczął swoją siestę.
Tomaso zdawał się być zadowolniony z mieszkania, za które nie potrzebował płacić komornego, brakowało mu tylko kilku groszy na kupienie trochy strawy. Nikt w rodzinie nie był wybredny, zapewniał, że zadawalniano się byle czem, tak pod względem jakości, jak ilości.
Zwróciwszy się w stronę Piotra, który mu najczęstsze zadawał pytania, rzekł:
— Za czasów papieża, wszystko szło lepiej... Mój ojciec był także mularzem, ale całe życie miał poddostatkiem roboty w Watykanie... oto i ja jeżeli od czasu do czasu pracuję, to również tylko tam. Prawda, żeśmy potem mieli dziesięć lat ciągłej roboty, przy budowie nowych domów... wtedy człowiek miał pieniędzy ile chciał... bo można było pracować bezustannie... Wtedy dobrze się jadło... Człowiek kupował sobie drogie odzienie... i niczego sobie nie odmawiał... Trochę to nas popsuło... i teraz ciężej biedę znosić... Ale najlepsze czasy były za panowania papieży... ot wtedy nie widziało się nędzy pomiędzy nami... nie było podatków a wszystko było takie tanie, jakby człowiekowi darmo dawano... tak, wtedy to było życie... użycie...
Wtem, od strony jednego z zabitych na głucho okien, doleciało jakieś opryskliwe mamrotanie a Tomasso objaśnił:
— To mój brat Ambrogio... on zawsze niekontent gdy mówię w ten sposób... On był z republikanami w roku 1849... miał wówczas lat czternaście... Ale to nic nie szkodzi... zawsze to mój brat... i gdy zapadł na zdrowiu, wzięliśmy go tutaj, żeby nie umarł sam, bo mieszkał w piwnicy i nikt go w chorobie nie doglądał... teraz jest z nami...
Odwiedzający spojrzeli na barłóg, na którym leżał Ambrogio i zdjęła ich wielka litość.
Był to starzec sześdziesięcioletni o ciele wyschłem i tak wyniszczonem nędzą i chorobą, że nie miał siły zwlec się z brudnego siennika, stanowiącego wraz z kilku szmatami całe posłanie i łoże. O piętnaście lat starszy od swego brata Tomaso, był z zawodu stolarzem, lecz żywszym, rzutniejszym obdarzony umysłem, różne przechodził koleje. Pomimo fizycznego wyniszczenia, twarz miał wspaniałą wyrazem. Była to twarz apostoła a zarazem męczennika o szlachetnych i tragicznych rysach, a siwe, najeżone włosy i broda stanowiły dopełniającą ramę, pełną powagi.
— Papież... papież — mruczał Ambrogio — nigdy się nie bawiłem w obmawianie papieża... Jednakże jego to wina, że jęczymy w jarzmie. W roku 1849, papież mógł ogłosić rzeczpospolitą i to byłoby nas wszystkich uchroniło od wielu nieszczęść... Gdyby był to zrobił, byłoby lepiej dzisiaj na świecie...
Ambrogio znał kiedyś Mazziniego i zachował dla niego kult religijny. Dobrze nie wiedząc dla czego, uznawał go za nietykalną świętość, za rodzaj republikańskiego papieża, który pragnął nadać światu nieograniczoną szczęśliwość w imię wolności i braterstwa. Później, gdy Garibaldi przyciągał serca ku sobie, Ambrogio stał się gorącym jego wielbicielem i zaćmiły się w jego umyśle poprzednio sformułowane pojęcia o świeckim papieżu. Był to człowiek wrażliwy, łatwo dający się unosić namiętniejszym prądom opinii, bardziej skory do wypowiadania swych chwilowych entuzyazmów, aniżeli zdolny do czynu. Pragnienia jego były gorące, lecz nieokreślone, tęskniące za czemś innem i lepszem, niż stan obecny.
Tomaso, nie zważając na gości, zwrócił się do brata:
— Mój kochany, już ci nieraz mówiłem, że nie masz racyi... Papież jest i będzie papieżem... zatem ludzie, mający sens w głowie, zawsze będą po jego stronie... bo tylko tym sposobem mogą czegoś się spodziewać... Papież jest i będzie najsilniejszy.. Gdyby jutro było głosowanie, zaraz dałbym mój głos papieżowi.
Po chwilowem milczeniu, Ambrogio odpowiedział spokojnie z włoską przebiegłością:
— Ja, mój bracie, głosowałbym przeciwko papieżowi... zawsze przeciwko niemu... I wiesz dobrze, że tak jak ja, głosowałaby większość... Już nie wzmoże się i na nogi nie wstanie wasze pragnienie papieża-króla... to już skończona historya... Nawet na Borgo wszyscy ludzie to już rozumieją... Lecz nie przeszkadza to, że należałoby się z papieżem porozumieć... bo dla religii trzeba mieć należne poszanowanie...
Piotr słuchał tej rozmowy z wielkiem zajęciem. Spróbował nawet postawić pytanie:
— Czy dużo jest socyalistów pomiędzy ludem na przedmieściach Rzymu?...
Bracia długo się namyślali jaką dać odpowiedź temu cudzoziemskiemu księdzu, wreszcie Ambrogio zabrał głos z pewną niechęcią:
— Socjalistów?... Tak, jest tego trochę pomiędzy nami... lecz znacznie mniej, niż w innych miastach... Są to nowości... i zdaje mi się, że przejmują się niemi zwłaszcza niecierpliwsi... a może niewiedzący czego żądać należy... My, starzy, inne mieliśmy chęci.. nam pilno było do wolności... nam w głowie nie roiło się o mordach i pożogach...
Umilkł, zaniepokojony, że zbyt dużo powiedział tym nieznajomym ludziom, niechcąc więc rozmawiać z nimi dłużej, zaczął się przewracać na swoim barłogu, zcicha jęcząc i wzdychając.
Benedetta, czując potrzebę odetchnięcia świeższem powietrzem, dała znak swoim towarzyszom, że się już pragnie pożegnać i zejść na dół, Piotrowi zaś szepnęła, że przeznaczoną dla tych ludzi sumkę pieniędzy, lepiej będzie oddać żonie Tomasa.
Żegnając się z odchodzącymi gośćmi, Tomaso nie powstał nawet z po za stołu, równie obojętny w chwili ich odejścia jak przyjścia. Jednakże powiedział im:
— Do widzenia!... Bardzo jestem szczęśliwy, żem mógł się państwu przysłużyć.
Narcyz jeszcze z progu odwrócił się, by spojrzeć na Ambrogia, którego twarz podziwiał i nie spuszczał z oka. Chcąc podzielić się swym entuzyazmem, zawołał, zatrzymując Piotra:
— Patrz na tę głowę, istne arcydzieło!... Otóż takie piękno mnie porywa, zachwyca!... O ileż piękno tej głowy jest podnioślejsze, rzadsze, mniej banalne od urody Pieriny, którą nazywacie bóstwem... Patrząc na głowę tego starca, wiem przynajmniej że jestem bezstronny, że natura nie podnieciła moich zmysłów, nakładając na mnie niewolnicze, upokarzające pęta... Patrząc na tą wspaniałą głowę nędzarza, wiem, że wzruszenie moje jest wyższe ponad zwykłość naszych zachwytów... Zachwyt mój niema w sobie nic poniżającego. Wreszcie patrz dobrze, księże Piotrze... naucz się patrzeć... a ujrzysz nieskończoność po za zmarszczkami tej twarzy... ujrzysz rzeczy nieznane w głębi tych oczu zamglonych, ujrzysz tajemniczość zagadnień w rozwianiu tych srebrnych włosów i brody!... Ta głowa napawa mnie nieskończonością marzeń... Mówi o prorokach... o Bogu Ojcu..
Na dole, przed bramą pałacu zamienionego w ohydną ruderę, pełną gnojowisk, siedziała Giasinta na wpół rozbitej skrzyni i w tenże sam sposób trzymała w dalszym ciągu śpiące niemowlę, rozłożone na jej kolanach. O kilkanaście kroków dalej stał Dario, dopalający papierosa a przed nim piękna Pierina, zapatrzona w niego z najwyższym zachwytem. Tito, niby śpiący na trawie, nie spuszczał ich z oczu i wyglądał na zwierzę przyczajone w zasadzce.
Giasinta, spostrzegłszy nadchodzącą Benedettę, rzekła swym ślamazarnym, niedołężnym głosem:
— Widziała pani nasze mieszkanie... Trudno w tem wyżyć... bo cugi zwalają z nóg człowieka... dobrze, że przynajmniej mamy miejsca pod dostatkiem.. Ale z powodu dziur i braku okien, ciągle się niepokoję o dzieci... może które spaść... o nieszczęście nietrudno...
Opowiedziała, że jedna z jej dawnych sąsiadek, pomyliwszy się w ciemności, wypadła z okna, myśląc że to drzwi i zabiła się na miejscu. A jedna z dziewczynek jej znajomych, złamała sobie obiedwie ręce, spadłszy ze schodów niemających poręczy. Oj tak! niemało bywa wypadków w tych niedokończonych domach... i często zamrze w nich człowiek a nikt ani się tego domyśla... niedawno znaleziono trupa jakiegoś człowieka, który umarł z głodu wśród pustego domu... byłby tam niewiadomo jak długo leżał niepochowany, lecz ciało zaczęło się psuć, więc je sąsiedzi odkryli po zaduchu, niedozwalającym pomyłki...
— Cóż z tego, że mamy darmo gdzie mieszkać — ciągnęła dalej Giasinta — kiedy niemamy co jeść!... a zwłaszcza karmiąc dziecko, trudno się obejść bez jadła... Ot ten malec, którego państwo widzicie, to krew ze mnie wyciąga — a nie mleko... bo zkądżeby się mleko wzięło w moich piersiach... Krzyczy też w niebogłosy, bo głodne niebożątko... ale zkądże mu dać czego żąda?... Mnie przecie jeszcze gorzej, bo krew mu swoją oddaję... nieraz aż płaczę nad tą moją biedą... ale cóż to pomoże?...
W spłowiałych, zaczerwienionych oczach Giasinty, stanęły łzy i zamilkła, lecz po chwili gniewnie spojrzała na Tita, który leżał, wygrzewając się na słońcu, jakby nie rozumiejąc, że powinien wstać i grzecznie się zachować wobec państwa, przybyłego w odwiedziny, zwłaszcza, że niezawodnie pozostawią oni jaką jałmużnę na pamiątkę po sobie. Wzburzonym głosem zaczęła wołać na syna:
— Tito! Tito! Ty leniwcze jakiś... zaraz mi wstań i chodź tutaj... Czy nie wiesz jak należy się zachować wobec takich gości?...
Chłopak najpierw udawał, że nie słyszy, lecz na nieustanne, nalegające wołanie matki, zdecydował się powstać z trawy, mruczał przy tem z najwyższem niezadowoleniem.
Piotr zbliżył się ku niemu i zaczął go rozpytywać, chcąc wdać się w rozmowę, lecz Tito odpowiadał opryskliwie, krótko, z widoczną niechęcią i nieufnością.
Kiedy nie ma roboty, to najlepiej spać. Bo cóż pomoże gniewać się lub martwić?... Nie mogąc nic zarobić, żyje się niewesoło, więc doprawdy niewarto przyczyniać sobie kłopotu, myśląc o tem, że jest źle. Co zaś o socyalistach, to słyszał o nich, podobno że gdzieś są, lecz osobiście ich nie zna. Ze słów jego można było wnosić, że chociaż ojciec jego jest stronnikiem papieża a stryj Ambrogio woli rzeczpospolitą, to on, Tito, nie ma i nie chce mieć żadnych przekonań.
Piotr patrzał na tego rozleniwionego wyrostka, i mówił sobie, że ma przed sobą przedstawiciela masy ludu włoskiego, który albo się przeżył i dogorywa, albo też może drzemie tylko, przed rozbudzeniem się z samowiedzą swej siły i wielkiej nowej przyszłości.
Chcąc się jeszcze czegoś dowiedzieć, Piotr pytał go ile ma lat, jak długo chodził do szkoły i gdzie, czy lubi dzielnicę miasta, w której mieszka, czy też woli tę, w której się urodził; lecz Tito, znudzony zbyt długą rozmową, przerwał ją, przybrawszy poważny wyraz twarzy i ręką wskazując swoją pierś:
Jo son romano di Roma!
I rzeczywiście słowa te: „Jestem rzymianinem z urodzenia!“ były najlepszą na wszystko odpowiedzią. Piotr smutnie się uśmiechnął i zamilkł. Nigdy jeszcze miejscowa duma nie uwydatniła się przed nim tak dosadnie i z taką siłą. Lud ten umierał z nędzy, lecz czuł wielkość swej rasy, pysznił się ogromem sławnej przeszłości. Tito, ten chłopak zaledwie umiejący czytać i pisać, dźwigał na swych ramionach część dawnego dziedzictwa, dumnym był z niego, prawie że bezwiednie, znając miasto, w którem się urodził, domyślał się niezrównanej jego przeszłości i potęgi. Patrząc na starożytne historyczne pamiątki, nauczył się dumy, umiał nawet wymienić najgłośniejszych cezarów, wodzów i papieży. Rodem będąc z miasta o tak wielkiej przeszłości, przeżywał jej okruchy, obojętniał na teraźniejszość, mało dbał o zarobek, wolał spać na trawie, ciesząc się pogodą wiecznie uśmiechniętego słońca, lub powtarzać wyniośle:
— Jo son romano di Roma.
Benedetta wsunęła w rękę Giasinty przeznaczone dla niej pieniądze, toż samo uczynił Piotr i Narcyz, Dario zaś rozmawiający jeszcze z Pieriną i nie śmiąc dać jej datku pieniężnego, przyłożył palce do swych ust i przesłał jej pocałunek, mówiąc głośno:
— A to ja daję twojej piękności!
Giest Daria był pełen dziwnego i głębokiego wdzięku, przypominając jakieś stare legendy o młodym księciu, zakochanym w piękności spotkanej dziewczyny. Dario uśmiechał się przy tem z pewną ironią a zarazem pobłażliwie, czując się ubóstwianym przez te piękne, wymowne miłością oczy. Pierina cała spłonęła z rozradowania i raptownym ruchem chwyciwszy rękę Daria, pocałowała ją z uniesieniem wdzięczności i z miłością kochanki. Lecz oczy Tita zapłonęły z oburzenia, oderwał siostrę od ręki, którą całowała i grożąc jej pięścią, rzucił ją brutalnie w bok, sycząc stłumionym głosem:
— Ani mi patrz w tę stronę, bo zabiję!... Zabiję ciebie i jego!
Czas już był wielki uchodzić ztąd coprędzej, bo mnóstwo kobiet, zwęszywszy pieniądze zaczęło się gromadzić, wyciągając ręce, wypychając naprzód swe obdarte, brudne, płaczące dzieci. Zdawało się tym nędzarkom, że wszystkie mają równe prawo do otrzymania wsparcia, jęczały opowiadając swój głód i ciężką niedolę. Lecz cóż było począć?... Nie starczyło pieniędzy, by wszystkie obdzielić i chociażby chwilowo pocieszyć. Trzeba było więc uciekać z sercem wezbranem żałością i z uznaniem swej niemocy. Tak, miłosierdzie jednostek nie może podołać i zwyciężyć ogromu nędzy, panującej na przedmieściach!
Benedetta i Dario z rozkoszą wsiedli do powozu i przytuliwszy się do siebie, radzi byli, że już patrzeć nie będą na okropności, które dopiero co widzieli. Benedetta cieszyła się sama z siebie, że okazała się wytrzymalszą, aniżeli się spodziewała. Spojrzała na Piotra, jakby chcąc mu powiedzieć, że to jego wpływ tak na nią podziałał i szukała w jego oczach zadowolenia z swej uczennicy. Gdy Narcyz oświadczył, że Piotr zgodził się iść z nim razem na śniadanie, Benedetta czule uścisnęła rękę swego przyjaciela.
— A gdzie pójdziecie na śniadanie? — zapytał Dario.
— Do restauracyi na placu św. Piotra, bo ztamtąd jest ciekawy widok na plac watykański.
— W takim razie napijcie się wina Genzano — zawołał Dario z odzyskaną już wesołością. Nie ma nic lepszego jak Genzano dla rozpędzenia przykrych i czarnych myśli!
Idąc zwolna ku miastu, Piotr rozpytywał się Narcyza o szczegóły dotyczące obyczajów oraz sposobu życia ludu rzymskiego.
Pod względem oświaty, lud ten stał bardzo nizko i jeszcze mało pod tym względem zrobiono. Przemysł prawie że nie istniał, handel zaś ograniczał się na zaspakajaniu potrzeb miejscowych. Kobiety pracowały w fabrykach paciorków, trudniły się haftem, mężczyźni zaś wyrabiali różańce, medaliki i różne drobiazgi sprzedawane w sklepach ze świętościami, trudnili się także fabrykowaniem biżuteryj czysto miejscowych. Kobieta, raz wyszedłszy za mąż, przestawała zajmować się pracą pozadomową, mając do wychowywania liczne zazwyczaj potomstwo. W ogólności lud rzymski pracował tylko z musu, przynaglony głodem, nie zaś z zamiłowania, woląc poprzestać na najnędzniejszej strawie, złożonej z jarzyn, potraw mącznych i byle jakich resztek mięsa, a być swobodnym, rozporządzać czasem według fantazyi. Myśl zapewnienia sobie przyszłości nie kłopotała nigdy tych ludzi, żyli z dnia na dzień a jedyną ich namiętnością były gry hazardowe i wino czerwone i białe z winnic podmiejskich. Podnieceni drażniącemi trunkami, skorzy byli do kłótni i wieczorami w sąsiedztwie szynków, często można było słyszeć jęk padających na ziemię ofiar pokłutych nożami. Dziewczęta zachowywały czystość obyczajów i rzadko która miała kochanka. Okoliczność tę przypisać należy ścisłemu przechowaniu się patryarchalnych zwyczajów, ojciec był rzeczywistą głową domu i władza jego w rodzinie była nieograniczoną. Nawet bracia czuli się obowiązanymi do czuwania nad siostrami, wszyscy oni strzegli swych sióstr, jak Tito strzegł Pieriny. Nie była to zazdrość pochodząca z wyrodzenia się uczuć braterskich, lecz chęć posiadania dobrej opinii. Według ich pojęć, wymagał tego honor rodziny. Religijność ludu rzymskiego była dziecinno bałwochwalcza; wszystkie serca oddane były czci Madonny i świętych, do nich się tylko modlono, nie niepokojąc nigdy swojemi prośbami Boga.
Umysł ludu rzymskiego pozostawał w najzupełniejszym zastoju, wiekami próżniactwa rozleniwiony, trwał wciąż w odrętwieniu, biernie się poddając losowi. Prócz trochy fabrycznych robotników oraz mularzy, stolarzy, piekarzy, wielu mężczyzn służyło w domach prywatnych lub u księży. Robotnicy, zamieszkiwali przeważnie na przedmieściu Transtevere i z przekonań politycznych należeli dawniej do carbonarów, mazzinistów, później zaś byli garybaldczykami. Zaś część ludności, trudniąca się służbą, należała do stronnictwa watykańskiego i wzdychała za rządami papieża-króla. Lecz wszystkie te pojęcia majaczyły niewyraźnie w rozleniwionych mózgach i trzeba było nadzwyczajnych okoliczności, by poruszyć namiętności mas. Po co chcieć zmiany?... Czyż nędza, dokuczająca im, może kiedy ustąpić?... Nie warto ryzykować skóry i lepiej używać słodkiego spoczynku, grzejąc się na słońcu i patrząc na zawsze pogodne niebo.
W jednym tylko razie lud rzymski jednoczył się w tożsamości patryotycznej idei: chciał, by Rzym był stolicą Włoch i dumnym był z odzyskania wiecznego miasta na rzecz całego kraju. O mało co nie wybuchły rozruchy w mieście, gdy rozeszła się pogłoska o zgodzie zawartej pomiędzy królem i papieżem, na podstawie oddania Watykanowi dzielnicy Leonińskiej.
Jeżeli obecnie nędza ludu rzymskiego pogorszyła się jeszcze, wywołując częstsze, niż dawniej narzekania ze strony robotników, pochodziło to z przyczyny, iż pomimo olbrzymich robót wykonywanych przy budowie nowych gmachów i dzielnic miasta, z pieniędzy w to włożonych, nic się nie pozostało w kieszeni miejscowego proletaryatu. Stało się tak, skutkiem napływu czterdziestu tysięcy ludu roboczego, który, przybywszy do Rzymu z północnych Włoch, okazał się pracowitszym, wytrzymalszym i za tańszą cenę pracował chętniej, aniżeli do opieszałości przywykli rzymianie. Gdy nastąpił kryzys finansowy i roboty w Rzymie zostały zawieszone, rząd usunął ze stolicy owe czterdzieści tysięcy przybyszów, odsyłając ich do ojczystych prowincyj. Miasto zaś zapadło w dawną ciszę; zamknięto warsztaty i rzymscy robotnicy, chociażby nawet chcieli, nie znajdowali dla siebie zajęcia. Prawda, że przez lat kilka, chociaż zrzadka i dorywczo tylko pracując, żyli jednak dostatniej, lecz słodką im była odzyskana swoboda. Narzekali na biedę, a jednakże w duszy radowali się, że nikt ich do pracy nie nagli namowami, więc z rozkoszą grzejąc się na słońcu, żyli w zgodzie z nędzą, dawną i zwykłą swą kochanką.
Piotr był zadziwiony różnicą nędzy w Rzymie a w Paryżu. Bieda ludu rzymskiego była bardziej krańcowa, ubiór mizerniejszy, strawa lichsza, brud widoczniejszy i wstrętniej odrażający. Zkądże więc ci ludzie czerpali swą wesołość?... Dlaczego mniej było jęku i narzekania?... Piotr przypominał sobie swoje wędrówki po najuboższych przedmieściach Paryża i okropność tamtejszych mieszkań nędzarzy; śnieg, deszcz i wiatr hulały w tych norach, mrożąc całe rodziny, zsiniałe, skostniałe, bez ognia i bez chleba. Tam widziane sceny, silniej nim wstrząsały, budząc żywsze współczucie i politowanie, niż nędza w Rzymie, nawet w tych nieukończonych domach, które dopiero co oglądał. Dlaczego? — pytał sam siebie. Naraz zrozumiał. Nędzarze w Rzymie nigdy nie cierpieli skutkiem zimna, którego nie znali nawet. Niebo zawsze niebieskie, słońce zawsze grzejące, ciągła pogoda i łagodność klimatu, były pocieszeniem nigdy niewyczerpanem, dobrocią wiecznie trwającą. Ludzie ci mogli się nie troszczyć o schronisko, byle jaka nora wystarczała im na złożenie marnego dobytku, sami zaś spać mogli na trawie, byle gdzie, nie lękając się mrozu, śniegu i szarugi. Ciepłe tchnienie wiatru kołysało ich do snu, sucha trawa, lub ogrzane słońcem kamienie, służyły im za łoże! W tych warunkach, głód nawet stawał się znośniejszy, bo klimat nie wymagał sztucznej podniety, alkohol i mięso nie były tutaj nieodzowną potrzebą.
Narcyz opowiadał, że w Neapolu, w najnędzniejszej portowej dzielnicy Santa-Lucia, wśród ciasnych, brudnych i smrodliwych uliczek, można było widzieć zawsze całą ludność na dworzu. Kobiety i dzieci, jeżeli nie pośrodku ulicy, to znajdowały się na balkonach wysuniętych przed każdem oknem. Wszystkie czynności domowe załatwiano na otwartem powietrzu, pod gołem niebem. Kobiety szyły, śpiewały, myły się i czesały, tępiły pasorzyty gnieżdżące się wiecznie w starganych czuprynach dzieci, mężczyźni rozbierali się i ubierali jak przy drzwiach zamkniętych. Jeżeli owe lekkie, drewniane balkoniki były prywatnemi pokojami zamieszkałych tutaj rodzin, to ulica stanowiła salon do ogólnego użytku. Na wózkach, straganach, w koszykach, w ręku, przekupnie bezustannie sprzedawali przyrządzone już jadło, albo też surowe jarzyny i owoce. Ścisk i krzyk panował tu bezustannie, a głód zaspakajano, kupując za parę groszy smażone ryby, ślimaki, makarony i jedzono na poczekaniu. Znaczna część rodzin nigdy nie rozpalała u siebie ognia, nigdy nic nie gotując. Matki rodzin ledwie że przysłonięte mając ciało brudnemi, opadającemi łachmanami, które uważały za spódnice i kaftany, opędzały się, krzycząc za dziećmi galopującemi wśród ścisku i wrzawy, ojcowie siadali rzędem wzdłuż domów, dopomagając do ogólnego zamięszania i krzyku śmiechem, śpiewami i hałaśliwą, najdziwaczniejszą muzyką. Wszyscy ci ludzie żyli bezmyślnie, a jednak ze smagłych ich twarzy, rzadko kiedy pięknych, lecz zdobnych atramentowo czarną i kędzierzawą czupryną, oraz oczyma szczególniejszego ognia i uroku, tchnęła radość życia. Biedny ten lud wesoły, dziecięco nieświadomy, jedno miał tylko pragnienie, mieć parę groszy dla kupienia sobie strawy zawsze gotowej wśród nieustającego nigdy jarmarku!
Ciepłe słońce, pogodne niebo — oto przyczyny umysłowego zastoju tutejszego ludu. Utrwalony w tej myśli, Piotr przypomniał sobie i wytłomaczył zarazem pojawienie się takiej postaci jak święty Franciszek, ten dobroci pełen żebrak wędrowny, głoszący o niezrównanym uroku ubóstwa. Człowiek taki mógł wyrość tylko pod łagodnem niebem włoskiem. Był to nieświadomy rewulucyonista, protestujący na swój sposób przeciwko rozwielmożnieniu się zbytku i przepychu na dworze papieży. Ogarnięty miłością dla maluczkich, puścił się na pieszą wędrówkę i apostołował w imię prostoty pierwotnego Kościoła. Tego rodzaju płomienne apoteozowanie ubóstwa i wszelakiego wyrzeczenia się dóbr ziemskich nie mogło się nigdy zrodzić w sercu człowieka północnych krain, gdzie srogie zimno nie dozwala żyć pod otwartem niebem. Święty Franciszek mógł się wznieść do zupełnego zapomnienia o sobie samym, bo dopomagała mu w tem piękność wiecznie ukwieconej natury. Stąpał po ogrzanych słońcem drogach, nie znał grozy zimna, żyjąc w kraju bezustannej wiosny, a trocha byle jakiej strawy i odzienia dostatecznie krzepiły i okrywały jego ciało.
Wciąż rozmawiając, Piotr i Narcyz doszli wreszcie do placu przed bazyliką i zasiedli przy jednym ze stolików ustawionych przed drzwiami restauracji. Nakrycia były wątpliwej czystości, lecz widok był wspaniały na bazylikę i na pałac Watykański, wznoszący się po prawej stronie, ponad majestatycznie roztaczającym się kręgiem sławnej kolumnady placu. Narcyz zajął się dysponowaniem śniadania, a Piotr zatopił wzrok w drugie piętro pałacu watykańskiego, w okna sypialnej komnaty papieża. Po chwili krzyknął zadziwiony i rzekł śpiesznie:
— Patrz... patrz... W oknie wskazanem nam przez monsignora Nani, czy nie widzisz lekko zarysowanej białej postaci?...
Narcyz roześmiał się, mówiąc:
— To zapewne papież we własnej swej osobie... Tak pragniesz go zobaczyć, że woli twojej ulegając pokazuje się nam w oknie!...
— Ale upewniam cię, że widzę nieruchomą białą postać...
Narcyz był głodny, więc nie przestając jeść przyniesionych przez chłopca zakąsek, żartował na ten temat, wreszcie rzekł:
— Kiedy papież na nas patrzy, więc mówmy o sprawach jego... Obiecałem ci powiedzieć w jaki sposób stracił on skarb pozostawiony przez Piusa IX, zaryzykowawszy miliony w czasie spekulacyj budowlanych w Rzymie... tych nieszczęśliwych spekulacyj, zakończonych katastrofą finansową...
Narcyz jadł z apetytem, lecz nie przeszkadzało mu to w opowiadaniu.
— A zatem po śmierci Piusa IX pozostało w skarbie przeszło dwadzieścia milionów. Przez długie lata kardynał Antonelli trudnił się zarządem tych pieniędzy, znaczną ich część ulokował w domu bankierskim Rotszylda, resztę zaś zlecił kilku nuncyuszom z poleceniem, by obracali niemi jaknajkorzystniej w krajach, w których przebywali. Kardynał Antonelli spekulował szczęśliwie i skarb pod jego zarządem przynosił wielkie zyski. Po jego śmierci zastąpił go kardynał Simeoni. Ten wszystkie pieniądze z rąk nuncyuszów wycofał i zgromadził w Rzymie. Gdy Leon XIII został papieżem, zamianował komisję dozoru nad skarbem. W skład komisji wchodzili sami kardynałowie, a monsignor Folchi został mianowany sekretarzem. Prałat ten, który następnie przez lat kilkanaście ważny wywierał wpływ na dworze Leona XIII, był synem zamożnego kupca, który obrotnością swą w handlu daktylami doszedł do milionowego majątku. Monsignor Folchi odziedziczył po ojcu, prócz pieniędzy, niezwykłą rzutkość w interesach i wybitne zdolności finansisty. Zająwszy zaś stanowisko sekretarza komisyi skarbu, ujawnił przy pierwszych pieniężnych operacyach taką znajomość spraw pieniężnych, że komisya stała się tylko tytularnem ciałem, on zaś rzeczywistym dyrektorem wszystkiego. Raport przez niego składany podpisywano bez przejrzenia. W chwili gdy monsignor Folchi objął zarząd skarbu, przynosił on milion dochodu, trzeba było zatem dopełniać budżet sześciu milionami, ponieważ siedem milionów wynosił ogół rozchodów. Papież dawał w tym celu trzy miliony rocznie, czerpiąc je z funduszu świętopietrza, a monsignor Folchi przez cały czas swego urzędowania, które trwało lat dwanaście, dokonywał cudów zręczności podwajając tę sumę za pomocą mądrze obmyślanych kombinacyj. W ten sposób, dzięki jego sprytowi pokrywano całość wydatków, nie naruszając skarbu. W pierwszych latach swego urzędowania spekulował na gruntach w Rzymie. Kupował akcye wszystkich nowych przedsiębiorstw i obracał niemi umiejętnie, nie zważając czy to były akcye młynów parowych, czy też omnibusów lub zakładających się rur wodociągowych. Prócz tych na własną rękę prowadzonych spekulacyj, grał w agio do współki z Katolickim bankiem rzymskim. Leon XIII, zachwycony obrotnością monsignora, zaniechał osobistego zajmowania się spekulowaniem pieniędzmi świętopietrza i odprawiwszy swego pomocnika nazwiskiem Sterbini, powierzył się monsignorowi Folchi, zalecając mu, by równie gorliwie zajmował się temi sumami. Sekretarz komisyi skarbu stanął wówczas u szczytu władzy i znaczenia w pałacu watykańskim. Niestety, było to w przeddzień mającego wybuchnąć kryzysu finansowego, a większość pieniędzy Leon XIII ulokował u książąt rzymskich, spekulujących zaciekle z zapamiętaniem nałogowych graczów. Panowie ci, przedsięwziąwszy zbyt wiele naraz interesów, kupując i odprzedając grunta i domy, zaczęli się plątać w olbrzymich cyfrach wydatków przy budowie setek wznoszących się domów. Brakowało im pieniędzy na dalsze prowadzenie rozpoczętych robót. Papież pożyczył im olbrzymie sumy, otrzymawszy jako gwarancyę wypuszczone akcye. Gdy nastąpiła katastrofa, akcye te stały się bezwartościowemi świstkami papieru. Prócz strat poniesionych w Rzymie, przedsięwziął papież inny interes, nie mniej ryzykowny i w rezultacie zgubny. Za pomocą podstawionych osób chciał założyć Bank kredytowy w Paryżu, mając nadzieję spieniężenia owych rzymskich, zdyskredytowanych akcyj, umieszczając je w bogatych arystokratycznych rodzinach francuzkich. W tym celu puszczono pogłoskę, że papież popiera Bank kredytowy. Na tem przedsiębiorstwie Leon XIII stracił przeszło trzy miliony. Główną część posiadanych milionów papież zaryzykował w Rzymie, grając w agio, spekulując przy budowie domów wznoszonych pod oknami Watykanu, w dzielnicy mającej stanąć na dawnych łąkach przy zamku Świętego Anioła. Papież zdawał się być pociągnięty chęcią zysków a zarazem może zapragnął zdobyć miasto siłą pieniędzy, kupić stolicę, która mu została przemocą wydarta. Wszystkie te sprawy zdecydował papież osobiście, monsignor Folchi nigdy bowiem nie ryzykował sum ważniejszych bez wyraźnego upoważnienia Leona XIII. Jednakże, gdy wybuchła katastrofa, papież się usunął i cała odpowiedzialność spadła na monsignora. Wobec straszliwego pogromu, papież zapomniał o swej zaciekłości w uganianiu się za olbrzymiemi zyskami, których pragnął na to, by Kościół stał się wszechwładną potęgą, dzierżącą w swem ręku przewagę kapitału. Marzenia papieża prysły wobec zaszłej katastrofy a monsignor Folchi stał się odpowiedzialnym sprawcą całego zła. Z powodu wyniosłości swego obejścia był on ogólnie nielubiony przez kardynałów, zwłaszcza przez kardynałów członków nadzorczej komisyi skarbu, którzy uważali posiedzenia komisyi za zupełnie zbyteczne wobec faktu, że absolutnym panem i zarządzającym wszystkiem był on jeden; zbierano się więc na obrady tylko dla formy, bo nie chciał nawet komunikować szczegółów obmyślanych przez siebie spekulacyj. Teraz więc, gdy zaszła katastrofa pochłonęła całość skarbu, kardynałowie, zmówiwszy się pomiędzy sobą, nastraszyli papieża, który natychmiast usunął monsignora Folchi. Napróżno błagał on o możność widzenia się z papieżem, spadła niełaska była nieodwołalną i Leon XIII nie dopuścił go do siebie, jakby mszcząc się na nim za własne swoje winy, a przynajmniej za wspólność roznamiętnionych rojeń zawładnięcia pieniężnym rynkiem stolicy. Monsignor Folchi usunął się bez szemrania, z przykładną pokorą szczerze pobożnego kapłana, i nikt nigdy z ust jego nie słyszał skargi, ani też sekretu tajemnic jemu i papieżowi wiadomych. Ztąd też pochodzi okoliczność, że nikt właściwie nie wie, jaką sumę stracił skarb watykański podczas kryzysu spadłego na Rzym zamieniony w szulernię. Jedni mówią, że straty wynoszą dziesięć milionów, a inni, że dochodzą do trzydziestu milionów. Najprawdopodobniejszą będzie cyfra pośrednia, to jest piętnaście milionów.
Tu Narcyz opowiadanie swoje przerwał i dopiero, zjadłszy kotlety jagnięce z pomidorami i oczekując na przyniesienie kurczęcia pieczonego w cieście, dokończył słowami:
— Przez lata ubiegłe od owej chwili Leon XIII zapełnił szczerbę uczynioną w skarbie... Miał czem, albowiem świętopietrze przynosi mu obfite miliony, z których nigdy nikomu nie zdaje rachunku, rozporządzając dowolnie jak swoją osobistą własnością. Wiem wszakże napewno, że doznane niepowodzenia nie uleczyły go od namiętności gry... i spekuluje w dalszym ciągu, tylko znacznie ostrożniej. Zaufanie swe złożył dziś w ręce także jednego ze swoich prałatów... podobno że monsignor Marzolini załatwia wszystkie sprawy pieniężne papieża... Prawdę powiedziawszy, nie dziwię się Leonowi XIII! Trzeba, żyjąc, zastosowywać się do swej epoki, a wszak współczesna nam epoka wyniosła znaczenie kapitału na pierwszorzędne i najważniejsze stanowisko!...
Podczas długiego opowiadania Narcyza, Piotr słuchał uważnie, czując wzrastający w sobie lęk a zarazem bezdenny smutek. Prawda, że wszystko miało swoją racyę i nie było w tem żadnego nadużycia, lecz dotąd nigdy o tem nie myślał, nigdy niczego podobnego nie przypuszczał, marząc o papieżu jako o najwyższym kapłanie, dusz pasterzu, wysoko, daleko uniesionym ponad nędzę kłopotów doczesnego porządku. A więc ten papież, ten ojciec duchowny wszystkich maluczkich i cierpiących, spekulował na gruntach i domach, grał na giełdzie, umieszczał majątek Kościoła w bankach żydowskich! Praktykował lichwę, wyciskał pot zysków z pieniędzy! On, on, ten następca apostoła, kapłan Chrystusowy, przedstawiciel Jezusa z Ewangelii, naturalny opiekun wszystkich nędzarzy tej ziemi! Ach, jakże straszną przytem była myśl i jak bolesną pewność, że tam, w tym Watykanie, w komnacie sypialnej papieża, w skrytkach jemu jednemu wiadomych, znajdują się nagromadzone stosy milionów wciąż pracujących, mnożących się i umiejętnie obracanych z całą znajomością sztuki wytrawnych giełdziarzy, podczas gdyż tuż pod oknami pałacu papiezkiego, wśród murów niedokończonego miasta mrze z głodu rzesza wynędzniałych istot, gnijąc na cuchnących barłogach. Czyż papież nie wie o rozgrywających się tam dramatach najsroższej nędzy?... Czyż nie wie, że są tam matki krwią swoją a nie mlekiem karmiące niemowlęta?... Tysiące mężczyzn pozbawionych zarobku?... Konający ludzie z głodu, starcy przedwcześnie nędzą sterani i dogorywający bez wsparcia, bez żadnej w chorobie opieki! Ach, Boże wielkiego miłosierdzia! Boże miłości, gdzie jesteś!... Czemuż spuszczasz na świat takie próby i takie przeznaczenia!...
Piotr truchlał ze zgrozy. Opanowawszy się nieco, znów myślał: prawda, że Kościół ma swoje materyalne potrzeby i nie może żyć bez pieniędzy. Papież stojący na czele Kościoła daje dowód wielkiej przezorności, myśląc o zabezpieczeniu tych wszystkich nieodzownych wydatków i głębokim jest politykiem, pragnąc potęgi swego skarbu, bo jedyny to sposób, by mógł walczyć z przeciwnikami Kościoła, by mógł stawiać opór ich szkodliwemu działaniu. Lecz jakie to wszystko boleśnie poniżające! Kościół zstępuje z przynależnych sobie wyżyn, z bozkości swego tronu, by stać się stronnictwem, międzynarodowem olbrzymiem stowarzyszeniem, zorganizowanem w celu podboju i władzy nad światem!
Wszystko to krążyło w kole dramatycznem. Nawet istnienie tego papieża cechował głęboki tragizm. Papież zamknął się w murach swojego pałacu i nazywał pałac ten więzieniem, chociaż z setek okien Watykanu patrzeć mógł na Rzym cały, na obszary Kampanii, na dalekie szczyty gór ciągnących się długim łańcuchem. W każdej porze roku i dnia, mógł spoglądać na miasto leżące u stóp Watykanu, ale widok tego miasta rozdzierał mu serce, wszak to była jego prawowita dziedzina, jego gród, który przemocą został mu zabrany, straty tej nigdy nie odboli i do ostatniego swego tchnienia słać będzie światu jęki pełne bólu, domagając się przywrócenia utraconej własności. Zamknięty w ciszy swego schronienia, papież z okien swych widział codziennie czynione zmiany w mieście noszącem piętno papieży królów, widział jak rozcinają starożytne dzielnice szerokością dróg nowych, widział rozrastający się biały pierścień budujących się domów, otaczających jakby ramą zrudziałe odwieczne siedziby środkowego przedwiecznego miasta. Papież patrzał na to samowolne rozporządzanie się zdobywcy i chwycił go gniew, złączony z bólem. W nadmiarze boleści wpadł w szał sobie dotąd nieznany i począł nowe tworzyć plany, zapragnął zgarnąć ku sobie korzyści z piękności nowego Rzymu. Lecz obliczenia zawiodły starca i zaprzepaścił całe mienie Kościoła, mienie powierzone jego pieczy, nadszarpnął swą opinię, wdając się w tę awanturę tragiczną, która nań spadła jak przynależny okup za winy. A grzesznym tu był ktoś wyższy nad monarchów tego świata, grzesznym był posłannik Boga, widomy jego przedstawiciel, Bóg we własnej osobie, bo papież Bogiem będący w oczach bałwochwalczego chrześciańskiego tłumu!
Śniadanie już miało się ku końcowi, na stole postawił służący deser, złożony z sera koziego i owoców. Narcyz, skubiąc ziarnka winogrona, podniósł oczy w stronę pałacu watykańskiego i zawołał wesoło:
— Masz racyę, księże Piotrze... i ja teraz widzę białą, nikłą postać nieruchomie stojącą po za szybami sypialni papiezkiej.
Piotr nie spuszczał z oczu tego okna, i wciąż patrząc w tamtą stronę, rzekł zwolna:
— Tak, tak... postać znikła a teraz znów powróciła... i stoi nieruchoma, biała...
— Cóż chcesz, papież musi się często nudzić... więc dla rozrywki patrzy przez okno... a można mu pozazdrościć widoku, jaki ma z okien swej sypialni... na taki widok możnaby patrzeć bezustannie i zawsze z nową rozkoszą...
Przed samym przyjazdem do Rzymu, Piotr, wyobrażał sobie, że pałac watykański, w którym papież zamknął się jako więzień, jest gmachem ponurym i otoczonym wysokiemi murami. Nikt mu bowiem nie powiedział, że Watykan wznosi się na wyżynie i że papież ze swych okien widzi Rzym cały i olbrzymi po za miastem horyzont. Jaki to był widok, Piotr dobrze już teraz wiedział, patrzał nań bowiem z wyżyn Monte Gianicolo, a następnie podziwiał go, zwiedzając loże Rafaela, oraz będąc na szczycie kopuły bazyliki św. Piotra. Uprzytomnił sobie teraz ów wspaniały widok, chcąc nań patrzeć równocześnie z Leonem XIII. A więc w pośrodku pustynnych obszarów Kampanii, obwiedzionej rąbkiem gór Albańskich i Sabińskich, papież widział owo miasto o siedmiu pagórkach. Monte Gianicolo ukoronowane zielenią ogrodów willi Pamphili; Monte Aventino już tylko z trzema kościołami ukrytemi wśród drzew o bujnych i wysokich konarach; Monte Celio nieco na uboczu, mało zabudowane, lecz pokryte wonnemi ogrodami drzew pomarańczowych przy willi Matei; Monte Palatino z rzędem ciemnych cyprysów u szczytu, cyprysów jakby wyrosłych na grobach cezarów; Monte Esquilino ze smukłą wieżycą kościoła Santa Maria-Maggiore; Monte Viminale podobne do olbrzymiej kopalni kredowego kamieniołomu świeżo bowiem zbudowana tam nowa dzielnica stolicy raziła jaskrawą białością, której ton mógł złagodnieć dopiero z latami; Monte Campidoglio, starożytny ołtarz Jowisza, Kapitol, wzgórze promienne sławą, a dziś ledwie wyróżnić się dozwalające kwadratową wieżą na pałacu Senatu; Monte Quirinale z długą fasadą pałacu królewskiego, brutalnie żółtą i odskakującą naprzód od tła ciemno-zielonych ogrodów. A prócz Santa-Maria-Maggiore, ileż kościołów widział papież z okien swej sypialni. Wszystkie bazyliki! San Giovanni in Laterano, tę kolebkę papieztwa, San Paolo fuori le mura, basilica Santa-Croce, Santa Angella! Wszystkie kopuły Gesù, San-Andreo-della-Valie, San-Carlo, San-Giovanni-di-Fiorentini! Wszystkie kościoły Rzymu, wszystkie czterysta kościołów, nadających miastu postać świętego grodu o niezliczonych wieżycach i krzyżach. Widział wszystkie sławne pomniki mówiące o dawnej chwale, potędze i dumie Rzymu, zamek świętego Anioła, ten grobowiec cesarzów rzymskich, zamieniony w warownię stolicy papiezkiej; widział bielejącą linię innych grobowców ciągnących się wzdłuż Via Appia; widział kolosalne ruiny starożytnej Romy, łaźnie Karakalli, dom Septyma Sewera, kolumny, portyki, łuki tryumfalne, wspaniałe wille i pałace kardynałów z epoki Odrodzenia, pałac Farnese, pałac Borghese, willę Medici, i tyle innych wyróżniających się dachem i fasadami wśród tłumu pospolitych domów. Lecz najbliżej, tuż pod swemi oknami, nieco na lewo, widział papież ohydną szpetotę niedokończonej dzielnicy na dawnych łąkach po za zamkiem świętego Anioła. A gdy w popołudniowych godzinach przechadzał się po ogrodzie watykańskim ciągnącym się na płaskowzgórzu, otoczonym murem fortecznym Leona IV, papież nie mógł uniknąć widoku na rozkopaną, przewróconą, wstrętnie podziurawioną dolinę u stóp Monte Mario, gdzie kopano glinę i wypalano cegły w znacznej liczbie założonych podczas gorączkowego obłędu budowlanego cegielni. Zielone stoki pagórka poprzedzierały żółte długie szramy wijące się w różnych kierunkach, oddawna wygasłe piece cegielni sterczą, zwolna waląc się w gruzy. Tak, ilekroć razy papież stanie przed oknem swej sypialni widzi tuż w swoim sąsiedztwie smutne te rumowiska dawnych cegielni i smutniejsze jeszcze ruiny niewykończonych domów, wśród których osiadł najnędzniejszy lud Rzymu, gnijąc w brudzie i konając w męczarniach głodowych...
Piotrowi wydało się wszakże, że ta biała postać widniejąca tam wysoko za szybą pałacu watykańskiego, że ten Leon XIII tak często myślą jego wywoływany, musi najczęściej słać swe spojrzenia ku wzgórzu palatyńskiemu, temu cmentarzysku pałaców, gnieździe cezarów, dziś smutnie uwieńczonemu koroną czarnych cyprysów. Leon XIII, wpatrując się w to wzgórze, musiał odbudowywać w swych marzeniach dawne dumne pałace władców Rzymu. Musiał widywać cienie starożytnych cezarów odzianych purpurą, i pytał ich jako swych poprzedników na tronie, jak postąpić, co uczynić, by znów pochwycić berło nad światem, by znów zawładnąć narodami wszystkiemi. Pałające oczy starca watykańskiego, porzuciwszy wywoływaną przeszłość wzgórza palatyńskiego, spojrzały w lewo i spoczęły na Kwirynale. Godzinami wpatrywał się pogrążony w myślach nad tą nową władzą osiadłą tuż naprzeciwko jego tronu. Watykan i Kwirynał przedzielała tylko dolina Tybru, cała zapełniona domami średniowiecznego Rzymu i pałacami z epoki Odrodzenia. Stanąwszy w oknach swoich rezydencyj, papież i król mogli się wzajemnie widzieć, a za pomocą zwykłej lornetki teatralnej mogli rozpoznawać rysy swoich twarzy. Patrzą na siebie i walczą o lepsze, kto kogo przezwycięży, kto całość władzy pochwyci, ku któremu z nich dłonie wyciągnie lud zamieszkały w tych szarych domach, zalegających dolinę... Wieczny to bój, pełen tajemniczych zagadnień! Kto zwycięży, kto?... Czy kapłan, pasterz dusz ludzkich — czy monarcha, władca ciała ludzkiego?...
Piotr zapytywał sam siebie, jaki mógł być wątek marzeń papieża, gdy wzrokiem wybiegał po za Rzym, po za Kampanię, góry Sabińskie i góry Albańskie, gdy wzrokiem duszy biegł w dal, obejmując całe chrześciaństwo. Od lat tylu zamknięty w swem więzieniu, cóż wiedział papież o świecie żyjących?... Jakie odgłosy dolatywały po za mury Watykanu?... Co myślał o dążnościach nowożytnego społeczeństwa?... O ile prawda była mu znaną, temu starcowi, patrzącemu tylko z okna swej sypialni na obszar całego świata. Z wyżyn pagórka wyminalskiego musiał go chociażby czasami dolatywać świst lokomotywy, a ten przeciągły odgłos mówić musiał o nowej cywilizacyi opartej na wiedzy, o ludach łatwością komunikacyi zbliżonych, o ludzkości domagającej się światła, prawdy, wyswobodzenia.
A może, śląc wzrok tęskny ku równinom zachodu, po za któremi kołysały się niebieskie morskie fale, papież marzył o własnem swojem wyswobodzeniu?... A może chciał a przynajmniej marzył o zerwaniu z tradycyą o rzuceniu Rzymu, starodawnego siedliska papieży, i wyszukaniu nowej stolicy, kiedy posiadaną wydarto mu i na zawsze zabrano... Wszak musiały dojść do niego posłuchy o wzrastającej sile Kościoła w dalekich krainach po za Oceanowych. W tej pełnej życia Ameryce wszak roiło się od ambitnych biskupów, którzy podbijali lud pod swoją władzę. Dla kogóż pracowali?... Dla siebie samych... czy też dla niego... dla głowy Kościoła, najwyższego kapłana, papieża siedzącego na tronie rzymskim stolicy apostolskiej?... Zamknięty w odosobnionym od świata Watykanie, nie mógł z dostateczną bacznością śledzić działalności tych biskupów, a upierając się, by pozostać nadal więźniem watykańskim, skrępowanymi więzami dogmatu, nie byłże narażony na ewentualną konieczność zerwania z tym tworzącym się zdala nowym Kościołem?... Jakby mroźny wiatr schyzmy, dolatywał go z oddalonych krain po drugiej stronie oceanu, czuł złowrogi jego powiew i wzrastający niepokój w swem sercu. I to pchnęło go na drogę pokojowej dyplomacyi. Za pomocą względnej pobłażliwości, chciał pochwycić w swe ręce wszystkie rozproszone siły i wpływy Kościoła, zamykając oczy na dość samowolne działania niektórych biskupów, posuwając tolerancyę do ostatnich możliwych ze swej strony kresów, zapragnął podbić lud i stanął po jego stronie, często przemawiając w jego sprawie, broniąc przeciwko chwiejącym się władzom świeckim. Lecz czyż mógł iść dalej jak zaszedł?... Czyż mógł się wyrzec powierzonej spuścizny, przekazanej tylu wiekami?... Tradycyą związany, musiał się zasklepiać w ścisłości katolickiej formuły. Wiedział, że siłę jego stanowi ta wszechpotężna władza duchowa, władza moralna, sięgająca po za świata doczesność i że promienny, tajemniczy jej urok, rzuca mu ludzkość pod nogi, tłumy kornemi czyni, przyciąga pątników, ujarzmia wrażliwe serca kobiet, mdlejących z miłości u stóp jego tronu... Lecz czyż władzę tę unieść może, porzucając Rzym na zawsze?... Wszak opuściwszy Rzym i zrzekłszy się tem samem rojeń o świeckiej wszechwładzy, uczyniłby największy z przewrotów, przeniósłby punkt ciężkości całego katolickiego świata, przestałby być sobą, przestałby sprawiać urząd następcy Chrystusowego apostoła, najwyższego kierownika rzymskiego katolicyzmu, a stałby się naczelnikiem, twórcą czegoś innego.
Jakież różnorodne i niepokojące myśli musiały oblegać tego starca, gdy patrząc na świat z okien swego pałacu, dumał nad koniecznością odmiany! A jednak wszystko mu o niej mówiło! Korowód zmąconych jeszcze obrazów snuł przed nim formy nowej religii. Tworzące się jej elementy czuł pod stopami swojemi, wdychał je wraz z powietrzem, odgadywał powstającą i coraz to możniejszą ich siłę, trwożył się nią, z niepokojem słysząc ruch nowy, tętniący na wszystkich krańcach horyzontu. Piotr, wciąż zapatrzony w okno pałacu watykańskiego, poczuł nagle, że rysująca się po za szybami biała, nieruchoma postać papieża dyszała dumą, upewniała się, że odniesie zwycięztwo nad wszystkiemi powstającemi prądami. Jeżeli siły mu w tem zbraknie, cud się ukaże i za niego zwycięży! Tak więc, jeżeli nie on osobiście, to jego następca wejdzie w powrotne posiadanie Rzymu. Wszak Kościół jest wieczny i całą ma przyszłość przed sobą, dziś uciemiężony chwilowo, jutro tryumfować będzie. A dla czegóżby ta chwila rzeczywiście jutro nie miała nastąpić?... Dlaczegóżby tym tryumfującym papieżem nie miał być on, Leon XIII?... Bóg wszystko może!... Jeżeli taką jest wola Boga, stanie się to natychmiast, pomimo skojarzonego i przeciwdziałającego motłochu ludzkiego, pomimo logicznej niemożliwości faktu. Karta historyi odwrócić się może zaraz i Rzym przywróconym zostanie prawowitemu władcy. Ach, jakiż słodki będzie ten powrót zbłąkanej owieczki! Jak czułością wezbrane serce pasterza zadrży radośnie i po ojcowsku powita korzący się i oddający Rzym ten ukochany! Rzym ten upragniony, przez lat tyle przez najezdcę poniewierany, plugawiony, szpetotą nowych domów pstrzony i kalany! A może Leon XIII myślał teraz właśnie, co pocznie wtedy, z tą olbrzymią dzielnicą niewykończonych domów, rozpoczętych tuż w pobliżu Watykanu. Czy zburzy je... czy też pozostawi jako dotykalny dowód szaleństwa najezdcy?... I tak marzenia swe snuł dalej Leon XIII, wyobrażając sobie że nagła zmiana zajść może lada chwila, a jakąkolwiek ona będzie, to lepszą być musi od obecnego stanu; woli rzeczpospolitą niż panowanie sabaudzkiego domu! Bo dla czegóżby miał się lękać federacyjnej rzeczypospolitej?... Włochy podzieliłyby się wtedy na dawne polityczne grupy, na dawne księztwa, oddanoby mu Rzym i uznano w nim protektora i opiekuna nowo utworzonej formy rządu. Odzyskawszy w ten sposób przynależne sobie stanowisko we Włoszech, papież sięgał myślą dalej, ku Francyi, ku Hiszpanii, kto wie, może nawet Austrya przyłączyłaby się do wielkiej federacyi południowych państw europejskich i zakwitłyby katolickie Stany zjednoczone w Europie, wierne Rzymowi, w papieżu uznające swego prezydenta. Po tym pierwszym tryumfie nastąpiłyby inne. Dysydenckie narody oświecone łaską niebieską zrzekłyby się schyzmy i wszystkie schylićby przyszły głowę przed władzą Namiestnika Chrystusowego. Jedenby wtedy zajaśniał Kościół i jeden byłby tylko pasterz nad ludźmi! Dojść do tego mógł tylko jedną drogą, wspierając się jawnie na demokracyi, tym coraz to potężniejszym prądzie nowoczesnego społeczeństwa.
Z marzenia swego o Leonie XIII, Piotr został zbudzony wykrzyknikiem Narcyza:
— Patrz na te posągi na kolumnadzie. Czy widzisz, jakie zachwycające przybierają tony?...
Kazawszy podać czarną kawę i niedbale paląc cygaro, Narcyz wpadł w seryę swych wyrafinowanych uniesień estetycznych.
— Czy widzisz, księże Piotrze, jakie te posągi są teraz różowe i to różowością graniczącą z liliowemi tonami... możnaby przypuścić, że w tych aniołach wykutych z kamienia krąży krew niebieska... Ach to słońce tutejsze! To słońce po nad Rzymem jaśniejące, jakich nie tworzy ono cudów! Tym posągom wlewa życie nadprzyrodzone, życie nadziemskie... bo powiadam ci, że one żyją... ileż razy widziałem uśmiechające się ku mnie ich twarze!... A gdy zmrok zapada, gdy słońce ostatnie śle promienie, aniołowie nad tą kolumnadą budzą się z odrętwienia i dłonie wyciągają ku ziemi... Ach, Rzymie! Ty, Rzymie przedziwnych rozkoszy!... Rzymie, cudem świata będący! Rzymie, byle żyć wśród drogocennej twej piękności, wyrzec się można wszystkiego! Podziwiając twoją niezrównaną okazałość, poprzestać można na samem tylko wdychaniu twojego powietrza!... Tutaj można być nędznym jak Job a czuć się niewysłowienie szczęśliwym, bo upojonym rozkoszą podziwu rzeczywistego piękna!... Rzymie, Rzymie, modlę się do czaru, jaki roztaczać na nas raczysz!
Piotr spojrzał na Narcyza nieco niedowierzająco, albowiem przypomniał sobie jak jasno i trzeźwo mówił dziś o kwestyach finansowych, jaki był zwięzły i suchy w obliczeniach sum zaprzepaszczonych w ową nieszczęsną, niedokończoną dzielnicę miasta, dzielnicę będącą ropiejącym wrzodem, osiadłą w pobliżu zamku św. Anioła. Ach, ileż tam nędzy się teraz gnieździ! Ile cierpienia! Serce Piotra wezbrało bezgraniczną litością dla nędznego tłumu tamtejszej biednej ludności. Z bolesnym smutkiem myśleć począł nad niesprawiedliwością społeczną, skazującą większość na życie męczeńskie, na istnienie bydląt sponiewieranych i wyklętych, pozbawionych wszelkiej radości i wiecznie łaknących okruszyny chleba! Znów oczy Piotra spoczęły na oknie sypialni Leona XIII. Zdawało mu się, że biała postać stojąca po za szybami wzniosła rękę, jakby błogosławiąc. Wszak papież z wyżyn Watykanu, błogosławić zwykł nietylko Rzym lecz Włochy, wszystkich wiernych, całe chrześciaństwo. Ach, czemuż to błogosławieństwo tak czczą było formułą! Czemuż było tak ironicznie bezsilnem! Od tylu wieków spływając na wierne Kościołowi kraje nie ukoiło ani jednej łzy, nie usunęło ani źdźbła niesprawiedliwości szalejącej nad ludźmi. Nie nakarmiło ani jednego nędzarza, konającego z głodu tuż pod oknami błogosławiącego papieża...




IV.

Nad wieczorem, Benedetta kazała poprosić Piotra, by zechciał zejść do salonu, bo pragnie z nim pomówić. Zastał ją rozmawiającą z Celią, która właśnie szczebiotała pieszczonym swym głosem:
— Tak, widziałam Pierinę... Tak, tak, i wiesz, widziałam ją idącą w towarzystwie Daria... lecz nie, to nie tak było... Pierina, wiedząc, że może go zobaczyć podczas spaceru na Pincio, czekała, by się jej ukazał... a gdy zobaczyła, rozpromieniła się cała a on się do niej uśmiechnął... natychmiast wszystko pojęłam... Ach, jaka ona piękna, jaka piękna!
Benedetta uśmiechała się, słuchając i żartowała z entuzyazmu Celii, jednakże coś smutnego osiadło na jej twarzy, bo czuła, że ta miłość Pieriny dla Daria jest silna, żywiołowo porywająca. Benedetta, godząc się z koniecznością położenia, zgadzała się, by Dario używał swobody, by się bawił i uczęszczał gdzie zechce, bo był przecież młodym i nie ślubował czystości, nie będąc księdzem. Lecz ta Pierina zbyt silnie go kochała, to mogło go pociągnąć... mógł się zapomnieć ze względu na jej nadzwyczajną piękność. Niepokój swój Benedeta zdradziła, odwracając rozmowę w innym kierunku.
— Siadaj, drogi księże Piotrze... Dobrze, żeś właśnie nadszedł w tej chwili, bo zaczęłyśmy obgadywać bliźnich... Mój Dario ma sławę zdobywcy serc niewieścich... wszystkie kobiety w Rzymie są w nim rozkochane... Ogólne jest przypuszczenie, że białe bukiety z któremi Tonietta jeździ od paru tygodni po Corso i po Pincio, są codziennemi darami mojego Daria...
Celia z wielkiem ożywieniem i przejęciem zawołała, ujmując rękę przyjaciółki.
— Ależ to nie są przypuszczenia, moja najdroższa... to pewność... najzupełniejsza pewność... Z początku myślano, że te kwiaty Tonietty pochodzą od młodego Pontecorvo, inni sądzili, że od porucznika Moretto... Mnóstwo było przypuszczeń i tylko tem się zajmowano podezas spaceru... Ale dziś wszyscy wiemy, że kwiaty pochodzą od Daria... i że Tonietta jest szalenie w nim zakochana... Dario o tem wie wybornie, temi dniami widziano go w teatrze, a podczas przerwy ukazał się w loży Tonietty...
Słuchając rozmowy, Piotr przypomniał sobie, że podczas spaceru z młodym księciem Boccanera w ogrodzie na Monte Pincio, widział Toniettę. Dario mu ją pokazał jako jedną z rzadkich dam pół-świata, któremi zajmowało się arystokratyczne kółko towarzyskie w Rzymie. Przypomniał sobie nawet szczególniejszy obyczaj Tonietty, która miewała bezinteresowne miłostki i od chwilowego wybrańca swego serca przyjmowała jedynie białe róże, a jadąc na spacer kładła obok siebie kwiaty od ukochanego, intrygując niemi spotykane damy, które z podnieconą ciekawością siliły się odgadnąć od kogo one pochodzą?... Od śmierci starego markiza Manfredi, Tonietta zamieszkiwała w ładnym pałacyku, pozostawionym jej wraz z całym majątkiem przez markiza. Powóz jej i konie wymieniano jako jedną z najpiękniejszych uprzęży w Rzymie. Ubierała się z wielkim wykwintem a zarazem prostotą, tylko kapelusze miewała ekscentryczne i psujące całość umiejętnie dobranego stroju. Utrzymujący ją bogaty anglik był teraz nieobecny, wyjechał w podróż przeszło od miesiąca.
W dalszym ciągu, mówiąc o Toniecie, Celia powtarzała z naiwnem przeświadczeniem.
— Ona jest ładna... zupełnie ładna... zwłaszcza lubię łagodność jej oczów... ale nie można jej urody porównywać z pięknością Pieriny... bo taki cud piękności jest rzadkością nad rzadkościąmi... Tonietta jest milutka... i można z przyjemnością pieścić oczy jej widokiem...
Benedetta nieco spochmurniała na wzmiankę o Pierinie. Pozwalała, by Dario gustował w piękności Tonietty, wiedziała bowiem, że to chwilowy tylko pociąg, doraźna rozrywka... lecz tamta, z tą nadzwyczajną urodą dziewczyna, przytem namiętnie rozmiłowana, niepokoiła ją i drażniła niemile; panując wszakże nad sobą, rzekła z uśmiechem:
— Biedny mój Dario, więc to on rujnuje się obecnie na białe róże dla Tonietty!... Gdy go zobaczę, będę go prześladowała białemi różami... Ale te wszystkie kobiety rozkochujące się w nim do szału, gotowe mi go zabrać... na szczęście wkrótce się to może skończy... bo sprawa rozwodu wstąpiła na lepszą drogę... Proces rozpoczyna się na nowo... i ciocia wyszła właśnie na miasto... żeby poczynić nieodzowne starania... trzeba zawsze zapewnić sobie poparcie...
Celia wstała, chcąc się pożegnać, w chwili, gdy Wiktorya wniosła zapaloną lampę, bo zmierzch już był zupełny. Piotr też powstał z fotela, lecz Benedetta zwróciła się w jego stronę, mówiąc:
— Księże Piotrze, nie odchodź, jeżeli łaska, bo pragnę z tobą pomówić...
Celia już zaczęła się żegnać z przyjaciółką, gdy chwyciła ją nagła ciekawość dowiedzenia się bliższych szczegółów o tych dobrych wieściach o procesie. Dopytywała się, kiedy sprawa się ostatecznie rozstrzygnie i czy ślub Daria z Benedettą zaraz potem nastąpi. Na samą myśl o ślubie Benedetty, rozradowana Celia zaczęła ją obsypywać pocałunkami.
— Ach, moja najdroższa... jakże się cieszę... jak podzielam twoją radość... Więc masz nadzieję?... Masz pewność że Ojciec święty zdejmie z ciebie dotychczasowe pęta?... będziesz wolna... i zaraz poślubisz Daria!... Ach, moja miła, co za szczęście... co za wielkie szczęście!... Jaka z was będzie prześliczna para... jak wy pięknie przy sobie wyglądacie!... Może nasze szczęście razem nastąpi, może równocześnie ślub będziemy brały!... Bo i u mnie wszystko się ma na lepsze... widzę już wybornie, że ojciec i mama zaczynają mieć dosyć tej bezustannej wojny z mojego powodu... Wczoraj znów wydarzyła się okazya powtórzenia zwykłej mojej piosenki... powtarzam ją coraz to spokojniej, lecz ze wzrastającą stanowczością... Otóż ledwie skończyłam mówić: „Chcę mieć za męża Attilio, i dotąd będę prosić i czekać aż go dostanę“, ojciec mój wpadł w szalony gniew, z uniesieniem wymyślał mi od najgorszych wyrazów, groził pięścią, wreszcie wrzasnął, zwróciwszy się do mamy: „Dajże jej tego Attilia i niechaj więcej o tem nie słyszę!“ Ucieszyłam się... ach, jakże ja się ucieszyłam! Pojmujesz, moja najdroższa, że po tem co ojciec powiedział... lada dzień mogę się spodziewać że ustąpią... i Attilio będzie wreszcie mój! Tylko mój i mój na zawsze!
Piotr i Benedetta nie mogli się powstrzymać od głośnego śmiechu, patrząc na rozpromienioną i ucieszoną twarz Celii. Dziewicza piękność jej twarzy, zwykle biała jak lilia, zarumieniła się nieco z nadmiaru radości, wyrażającej nieskończoność zachwytu a zarazem niebiańskiej niewinności.
Raz jeszcze uściskawszy Benedettę, Celia wyszła, zabierając z sobą pannę służącą, która czekała na nią w pierwszym salonie.
Gdy pozostali sam na sam, Benedetta, wskazując Piotrowi krzesło i siadając tuż obok, rzekła pośpiesznie:
— Kochany księże Piotrze, polecono mi, bym ci udzieliła pewnej ważnej wskazówki, co do dalszego zachowania się w Rzymie. Wiadomość o twojem przybyciu narobiła sporo hałasu i przypisują ci ogólnie najdziwaczniejsze zamiary i dążności. Książka twoja jest uważana za bardzo szkodliwą, ma ona być od początku do końca nawoływaniem do schyzmy, ty zaś masz być ambitnym i przewrotnym człowiekiem, który, wyzyskując pojawienie się twej książki w Paryżu, przybyłeś do Rzymu dla uczynienia tem większego rozgłosu swojemu dziełu — słowem przypisują ci chęć wywoływania skandalu. Otóż polecono mi, bym cię ostrzegła, że jeżeli zawsze trwasz w chęci widzenia się z Ojcem świętym i bronienia przed nim napisanej przez siebie książki, to należy się postarać, by najpierw o tobie zapomniano... w tym celu, nie pokazuj się nigdzie przez kilka tygodni, żyj w ukryciu, wyczekując sposobniejszej chwili dla dalszych twoich zabiegów...
Piotr czuł się na razie oszołomiony temi słowami. Ależ oni wszyscy do szaleństwa chcą go doprowadzić postępowaniem swojem; sami mu nasuwają myśl schyzmy i skandalu, uwalniającego go na zawsze z pod takiego pełnego krzyczącej niesprawiedliwości ucisku. Zużyją jego cierpliwość bezustannem odkładaniem terminów, ciągiem osłabianiem jego energii, drobnemi lecz drażniącemi niepowodzeniami. Wzburzony, chciał wybuchnąć gniewem, wypowiadając swój protest. Lecz opanował się i machnął tylko ręką zniechęcony, znurzony. Po cóż wreszcie miał wypowiadać swój gniew i swoją gorycz, przed tą piękną, dobrą Benedettą, która najniezawodniej była przekonana, iż oddaje mu przyjacielską usługę... Więc zapytał tylko:
— Niechaj pani zechce mi powiedzieć, kto mi tej rady użycza, za łaskawem pani pośrednictwem?...
Lecz ona nie odpowiedziała, a patrząc na niego z wymownym uśmiechem, dała do zrozumienia, iż jest związana przyrzeczeniem tajemnicy.
Nagłą intuicyą ogarnięty, Piotr zapytał:
— Wiem już... to monsignor Nani... Wszak tak?...
Nie odpowiadając wprost na pytanie, Benedetta z zapałem zaczęła wychwalać monsignora. Jaki on dobry był dla niej! Zgodził się pokierować osobiście sprawą rozwodu, a zatem małżeństwo jej na pewno będzie unieważnione! Mówił o tem z donną Serafiną, która obecnie jest właśnie u niego. Pojechała do pałacu trybunału świętej inkwizycji, by się naradzić nad rozpoczęciem nowych starań. Ojciec Lorenzo, spowiednik ciotki i siostrzenicy, uczestniczył także w naradzie. Był on zawsze za prowadzeniem rozwodowego procesu, za rozerwaniem małżeństwa Benedetty z hrabią Prada, małżeństwa tak gorliwie popieranego przez księdza Pisoni, gorącego patryotę. Benedetta mówiła z wielkiem ożywieniem, wymieniając przyczyny, na których opierała swoje nadzieje:
— Monsignor Nani wszystko może... wszystko co zechce... otóż jestem niezmiernie szczęśliwa, że raczył wziąść w swoje ręce całą sprawę tego procesu... Proszę cię, drogi księże Piotrze, miej i ty cierpliwość... nie buntuj się... a zobaczysz że jeszcze wszystko się stanie, tak jak tego pragniesz...
Piotr spuścił głowę na piersi i milcząc zastanawiał się nad swojem położeniem. Rzym pociągał go nadzwyczajnością piękna i uroku, zwiedzając miasto i okolicę, zaspakajał długoletnie swe pragnienia rozbudzonej ciekawości, zatem przedłużony o kilka tygodni pobyt w Rzymie nie był przykrością, raczej przeciwnie. Prawda, że z drugiej strony rzecz biorąc, to ciągłe odkładanie celu, w którym tu przybył, zużywało jego wolę, zniechęcało go, odbierając odwagę, napawało goryczą bezużyteczności zamierzonego kroku. Lecz czegóż się lękał?... Wszak poprzysiągł sobie, że nie uczyni żadnego ustępstwa, nie zmieni w swej książce ani jednego słowa, a jeżeli tak gorąco pragnie widzieć się z Ojcem świętym, to jedynie dla utwierdzenia się w swych przekonaniach i zamanifestowania swych poglądów o potrzebie nowej wiary. Raz jeszcze w myśli odnowiwszy te postanowienia, przyjęte wobec samego siebie, Piotr zdecydował się pozostać i czekać. Powiedziawszy to Benedecie, zaczął coś mówić, przepraszając za nadużywanie gościnności, udzielonej mu w pałacu. Lecz Benedetta przerwała, mówiąc:
— Nie mów tak, księże Piotrze, bo sprawiasz mi tem przykrość! Ja taka jestem rada z zabranej z tobą znajomości! Musisz zostać z nami aż do końca swego pobytu w Rzymie! Teraz, zdaje się, że szczęście uśmiechnęło się nam i zobaczysz, że tak mój proces, jak i twoja sprawa wezmą inny obrót, razem więc będziemy się radowali...
W ciągu dalszej rozmowy, ułożyli, że Piotr będzie unikał swych codziennych wycieczek do bazyliki i w stronę Watykanu... albowiem bezustannie snująca się po placu czarna jego sutanna zwraca niepotrzebnie uwagę. Obiecał, że przez kilka dni prawie nie wyjdzie z pałacu, a czas ten swobodny użyje na przeczytanie książek, dopełniających wiadomości, jakie miał o historyi rzymskiej i o samym Rzymie.
Światło lampy łagodnie oświetlało wysoki salon, a cisza dokoła panująca uspakajała wzburzenie Piotra. Czuł się nawet szczęśliwym ze sposobności rozmowy z Benedettą. Wybiła godzina szósta, na dworze była już noc zupełna.
— Zdaje mi się, że Jego Eminencya jest dziś cierpiący? — zapytał Piotr.
— Tak, wuj mój jest nieco cierpiący... ale to tylko trochę zmęczenia... Wuj kazał mnie zawiadomić, że zamyka się dziś na cały dzień z don Vigiliem w swoim pokoju, dla dyktowania mu listów... A więc stan jego zdrowia nie może być groźny.
Zapadło chwilowe milczenie. Nagle wpadła Wiktorya, niezmiernie przerażona, i głosem zdyszanym zawołała:
— Nieszczęście... nieszczęście!...
Benedettą zerwała się, nagle pobladłszy i, przeczuwając coś rzeczywiście zatrważającego, spytała:
— Co takiego?.. Mów... mów prędzej!...
— Dario... pan Dario jest na dole... Zeszłam do bramy, zobaczyć czy tam zapalić lampę, bo często zapominają zapalić ją o właściwej porze... gdy wtem, wśród ciemności, potknęłam się o coś leżącego na ziemi... To był nasz Dario... leży tam w bramie... Zdaje mi się, że jest ugodzony nożem...
Straszliwym, pełnym bólu głosem, Benedetta krzyknęła:
— Zabity, umarł!...
— Nie... ale jest raniony... pewnie raniony nożem!
— Zabity, zabity!
— Nie... mówił ze mną... I proszę, błagam, niechaj pani się uspokoi... i ciszej mówi... kazał, bym milczała... nie chce, aby ktokolwiek o tem wiedział... przysłał mnie tylko do pani... do pani jednej... ale stało się... niewiedziałam, że tutaj zastanę księdza Piotra... lecz on dochowa tajemnicy... i zejdzie z nami... pomoże nam... bo same możebyśmy rady nie dały...
Piotr słuchał z przerażeniem. Wiktorya, chcąc wziąć lampę dla poświecenia na schodach, wyciągnęła rękę, lecz ręka ta była cała skrwawiona, musiała się nią dotknąć Daria, broczącego we krwi, w bramie na dole. Benedetta, na widok tej drżącej i zakrwawionej ręki, krzyczeć zaczęła z bólu i z przerażenia.
— Nie ma czasu teraz na rozpacz i na łzy... Zejdźmy na dół w jaknajwiększej ciszy. Biorę lampę, bo trzeba widzieć gdy go brać ztamtąd będziemy... Śpieszmy się, śpieszmy, aby go kto nie zobaczył...
To mówiąc, Wiktorya poszła naprzód, zabierając lampę. We drzwiach, przed sienią, leżał na kamiennej posadzce Dario, musiał tu paść, nie mając siły iść dalej, widocznie raniono go przed samym domem. Leżał nieruchomie, zemdlony, usta miał zaciśnięte, twarz niezmiernie bladą i zamknięte powieki.
Benedetta już odzyskała energię, właściwą rodowi Boccanera, odważnie stawiającemu czoło przeciwnościom. Milcząc, z szeroko rozwartemi oczami, patrzyła bez łez i jęku, nierozumiejąc spadającego nagle ciosu. Któż popełnił to morderstwo?... Dlaczego teraz, o tej godzinie, przed progiem tego starożytnego pałacu?... Krew z rany Daria sączyła się w niewielkiej ilości, bo tylko ubranie było na nim zbroczone. Wiktorya, przekonawszy się o tem, rzekła przyciszonym głosem:
— A teraz zabierajmy go ztąd jaknajprędzej; dobrze się stało, że nie ma odźwiernego... on wiecznie przesiaduje u stolarza naprzeciwko... umizga się do jego żony... i dziś tak, jak zawsze, zapomniał zapalić lampę w bramie... ale może nadejść... więc się śpieszmy... Ja z księdzem Piotrem dam wszystkiemu radę... zaniesiemy Daria na górę... do jego pokoju...
Tylko jedna Wiktorya miała teraz całą przytomność umysłu; była to kobieta zawsze czynna, spokojna i ztąd pochodziła u niej równowaga rozsądku. Benedetta i Piotr z dziecięcem posłuszeństwem, wykonywali co rozkazała, tak bowiem byli wzruszeni, iż nie mieli siły myśleć ani też mówić.
— Contessina weźmie lampę i będzie świecić na schodach... tak, trzeba nieco lampę przysłonić żeby światło padało na stopnie. Ksiądz Piotr niechaj stanie przy nogach... ja wezmę Daria pod ramiona... Wniesiemy go we dwoje... on biedaczek nie bardzo nam zacięży...
Rozpoczął się smutny pochód na górę, po monumentalnych schodach pałacu. Na szczęście, stopnie były nizkie i szerokie, co niemało ułatwiło straszne przenosiny tego rannego ciała ostatniego dziedzica starożytnego pałacu, który już niejedną krwawą scenę widział w swych murach. Na obszernych, jak sale, przerwach pomiędzy schodami, tragiczny orszak zatrzymywał się na chwilę i szedł znów dalej przy drżącem i słabem świetle lampy, trzymanej przez Benedettę wysiłkiem woli i bólu. Szli, milcząc, wśród grobowej ciszy, zalegającej pałac Boccanera. Cisza ta była tak głęboka, że zdawało się słyszeć rozkładające się części starych murów, gotowych się zapaść sufitów, wieki toczyły starożytną budowę gmachu, który przy lada wstrząśnięniu, mógł się zamienić w historyczną ruinę.
Wiktorya niosła ranne ciało swego pana z troskliwością matki i ze spokojem kobiety ufnej w swe siły. Natomiast Piotr, bezustannie będąc w obawie, że się pośliznie na marmurowych stopniach schodów, wysilał się nadmiernie, dysząc już ze zmęczenia. Nieszczęsna grupa z trudem postępująca ku górze, odbijała się fantastycznemi cieniami na ścianach. Wydłużone postacie kurczyły się przy zakręcie balustrady, to znów się wydłużały aż do sklepienia o bogatych rzeźbach i złoceniach.
Mieszkanie Daria, złożone z trzech pokoi, z salonu, sypialni i ubieralni, znajdowało się na pierwszem piętrze, obok mieszkania kardynała. Okna sypialni młodego księcia wychodziły na pałacowy ogród i na Tybr, płynący poniżej. Przebywszy olbrzymiej wysokości schody pierwszego piętra, dalej przedsionek i długą galeryę, należącą już do mieszkania kardynała i tłumiąc odgłos kroków, by nikt ich nie posłyszał idących, wnieśli wreszcie Daria do jego sypialni i położyli na łóżku.
Wiktorya zaśmiała się cichutko, uradowana, że przenieśli rannego, nie budząc niczyjej uwagi.
— Otóż i leży już wygodniej... Niechajże pani nie trudzi się trzymaniem lampy... teraz można ją postawić... oto tutaj na stole... tu najlepiej... Kontenta jestem, że nas nikt nie słyszał i nie widział... prawdziwe szczęście, że donna Serafina musiała dziś wyjechać na miasto... i że don Vigilio jest zajęty u Jego Eminencyi... owinęłam ramiona Daria moją spódnicą... więc ani kropla krwi nie padła na schody... ale jeszcze się o tem przekonam... pójdę tam z gąbką... bo na dole, pewno zostały ślady...
Zamilkła i przystąpiwszy do łóżka, wpatrzyła się w twarz Daria.
— Oddycha... lepiej teraz oddycha... więc niechajże państwo go pilnują, a ja co prędzej biegnę do naszego doktora... jemu można zaufać... doktór Giordano był przy twojem przyjściu na świat moja najdroższa contessino... to człowiek zupełnie nam oddany...
Gdy Wiktorya wyszła, Piotr i Benedetta milczeli dalej, stojąc po obu stronach łóżka, tylko węzgłowiem przypartego do ściany. Drżeli oboje z przerażenia, patrząc na bladą twarz zemdlałego Daria. Wtem Benedetta rozwarła szeroko ramiona, załamała dłonie i poczęła żałośnie jęczeć. Po chwili ucichła i, pochyliwszy się tuż nad twarzą rannego, śledziła przerażającą jej bladość i złowrogo przymknięte oczy. Nadsłuchiwała lekkiego oddechu, który był niezmiernie powolny i słaby. Lecz twarz zaczęła przybierać normalniejszą cerę i Dario otworzył oczy.
Pochwyciła go za rękę, chcąc w tym uścisku wypowiedzieć swoją miłość, swój niepokój a nawet nagłą pociechę jakiej doznała, widząc otwierające się te drogie oczy, a zwłaszcza czując lekki uścisk w odpowiedzi na swoją pieszczotę.
— Ty widzisz mnie?... Ty czujesz mnie przy sobie?... Powiedz... powiedz, ukochany?... Co tobie... co się stało?... Czy możesz nam powiedzieć?...
Milczał i zdawał się być zaniepokojony obecnością Piotra, lecz poznawszy go, pogodził się z tą myślą, wzrokiem szukając, czy jeszcze kogo nie było w pokoju. Po chwili szepnął:
— Nikt nie widział?... Nikt się nie domyśla?... powiedz...
— Nie, nikt nie widział i nikt się nie domyśla, uspokój się, mój najdroższy... Z pomocą Wiktoryi wnieśliśmy cię na górę, nie spotkawszy nikogo.. Ciocia wyszła z domu... a wuj zamknął się w swoim pokoju...
Musiało go to uradować, bo się uśmiechnął:
— Nie chcę, aby ktokolwiek o tem wiedział, bo cała ta przygoda jest niemożliwie niedorzeczna,..
— Powiedz... cóż to takiego?...
Przymknął oczy, będąc już zmęczonym a zarazem pragnąc uniknąć dania odpowiedzi. Jednakże zrozumiawszy, iż lepiej zrobi, mówiąc tymczasowo chociażby część prawdy, rzekł:
— Ktoś ukrył się przy bramie i czekał mojego przyjścia... A gdy nadszedłem, pchnął mnie nożem tu koło ramienia...
Benedetta, drżąc cała, pochyliła się nad Dariem i patrząc prosto w oczy pytała:
— Ale któż to był?... Cóż to za człowiek?... Mów... mów... proszę, powiedz jego nazwisko!...
Dario zaczął coś mówić głosem niechętnym i zmęczonym o człowieku nieznanym i uciekającym wśród ciemności, nawet nie zapamiętał jego rysów. Benedetta znów pobladła i syknęła przez zęby:
— To Prada! Prada chciał cię zabić! Wszak tak?... Nie potrzebujesz przedemną ukrywać... widzisz, że się zaraz domyśliłam...
Wpadła w rodzaj gorączkowego obłędu i coraz głośniej dowodziła:
— Wiem... na pewno wiem, że to on... słyszysz... wiem, że to on!... Nie kto inny tylko on! Prada! Nie mógł mnie posiąść... nie mógł zadowolić swojej żądzy... więc nie chce, bym tobie się oddała... lękał się teraz, że niedługo pobrać się będziemy mogli... więc postanowił cię zabić, woli być mordercą twoim, aniżeli wiedzieć, że mężem moim być możesz!... Ach, znam tego człowieka... on nie przestanie mnie prześladować... zawsze będę nieszczęśliwa z jego powodu... Ach, ten Prada, ten niegodziwy Prada!...
Dario, uniesiony niespodziewaną energią i chcąc co prędzej usunąć to niesłuszne podejrzenie, zawołał:
— Nie... nie! To nie Prada, ani też nikt przez niego nasłany... Przysięgam, że to nie on! Pamiętaj, że ci mówię, że to nie on!
Dario wyrzekł te słowa z taką szczerością i z taką siłą przekonania, że Benedetta nie śmiała dłużej posądzać. Przestała nawet o tem myśleć, na nowo przerażona stanem rannego, uczuła bowiem słabnący uścisk jego dłoni, rękę miał teraz bezwładną, spotniałą i zimną. Zmęczony uczynionym wysiłkiem, na nowo wpadł w zemdlenie, twarz mu zbielała, powieki się zasunęły. Zdawało się, że umiera.
Odchodząc prawie od zmysłów, Benedetta dotykała jego twarzy drżącemi rękoma i przywoławszy Piotra, mówiła urywanemi słowami:
— On... umiera... umiera... już jest zimny... martwy... Boże, ratuj go! Boże, on umiera!...
Piotr silnie wzruszony jej trwożnym niepokojem i jękiem rozpaczy, uspakajał ją o ile mógł:
— To chwilowe omdlenie... zmęczył się, mówiąc zbyt gwałtownie... Czuję bicie jego serca... Błagam, uspokój się pani... doktór zaraz przyjdzie...
Nie słyszała go nawet... w tem, w nadmiarze egzaltowanego wzburzenia, rzuciła się na ukochanego człowieka i leżąc przy nim, tuląc się do niego z namiętną miłością, całowała go i pieściła, zalewając się łzami, szepcząc mu słowa gorącego uczucia:
— Najdroższy... najdroższy!... Czyż ja ciebie mam utracić?... Dario mój, wybacz mi, ja odpychałam cię od siebie... nie chciałam być twoją aż dopiero po ślubie... chciałam czekać... ach, ja niegodziwa... pocóżem nie oddała się tobie, tobie tak bardzo mnie pożądającemu... mogliśmy być szczęśliwi... Lecz ja chciałam dochować przysięgi złożonej Madonnie... wierzyłam, że ona pragnie, bym żyła w czystości... i tę czystość dziewiczą chciałam dochować aż do ślubu naszego, mówiono mi, że tylko takie małżeństwa są szczęśliwe... Ach, najdroższy, najdroższy, po cóż ja obstawałam przy podobnych wierzeniach!... Przecież Madonna nie byłaby odwróciła się odemnie, gdybym była zaznała rozkoszy z tobą!.. Ach a teraz... teraz, jeżeli cię ona zabierze... pierw nim miłością naszą będziemy złączeni... ach, jeżeli mnie ona zawiedzie... jeżeli wydrze cię z moich objęć, pierw nim będę twoją... jaki żal, jaki okrutny żal mieć będę do niej... jakże do końca życia cierpieć będę, żałując, iż z tobą nie zatraciłem duszy!... Wolę nie dostąpić zbawienia... wolę nieba się wyrzec a być twoją... ach, najdroższy... czy słyszysz!... ja pragnę być twoją... złączyć naszą krew z sobą, spoić nasze usta w bezgranicznem oddaniu się miłosnem...
Piotr słuchał z osłupieniem, patrząc na ten miłosny szał Benedetty. Więc to była ta sama kobieta, tak zawsze spokojna, rozsądna, cierpliwa i myślą naprzód zabiegająca, by jak najlepiej zorganizować przyszłe swe szczęście?.. Słyszał jej miłośne zaklęcia, widział ją namiętnie całującą i obejmującą Daria i jeszcze jakby nie wierzył rzeczywistości. Wszak ta Benedetta była zwykle tak dziewiczo skromną, powściągliwą w okazywaniu uczucia, wdzięk jej naiwnej niewinności zdawał się wynikać z głębi jej natury... Widocznie pod nagłem wrażeniem okrutnego ciosu, wzburzyła się w niej namiętna krew rodu Boccanera. Atawizm ujawnił się, bo grożące niebezpieczeństwo pozrywało pęta, krępujące w zwykłych okolicznościach. Jakaż siła była w jej miłości, jaka duma i jakie niepohamowane pragnienie użycia! Domagała się praw swoich naturalnych ze wściekłością, niczem już nieopanowanego uczucia, żądała miłości, której dotychczas nie było jej danem użyć w całej pełni. Wyła teraz z bólu, złorzeczyła śmierci, odpędzała ją od tego łoża, broniła kochanka, bo śmierć, unosząc go, zabrałaby całość jej pożądań, cel życia, dla którego czuła się stworzoną.
Piotr błagał ją:
— Uspokój się pani... uspokój... on żyje... on żyć będzie..
Ale Benedetta, zalewając się łzami i przyciskając się do bezwładnego ciała kochanka wołała z rozpaczą:
— Ukochany mój... zabierz mnie z sobą.... ja bez ciebie żyć nie chcę... mnie bez ciebie życie będzie ciężarem... katuszą... Ja chcę umrzeć wraz z tobą... przyłożę moje serce do twojego serca i wpiję się w ciebie tak mocno... niezmiernie mocno, że umierając, złączę się z tobą i całość z twem ciałem będę stanowiła... Umrę na twem sercu... i nikt nas nie rozdzieli... pochowają nas razem... na zawsze będziemy razem w swych objęciach jak mąż z żoną... śmierć będzie naszem złączeniem... Przyrzekłam ci, że tylko twoją będę na zawsze... więc będę nią, chociażby po śmierci, pod ziemią, we wspólnym grobie i w jednej z tobą trumnie... Ukochany mój,... otwórz oczy!... daj usta twoje... upieść mnie pocałunkiem twoim!... Powiedz, że chcesz, bym z tobą umarła... jednem słowem odezwij się do mnie...
Stare mury ponurego pokoju, drżeć się zdawały od płomiennych, miłosnych zaklęć Benedetty. Osłabła z rozpaczliwego uniesienia i osunęła się na podłogę, głową tylko wsparta o krawędź łóżka, na którem Dario spoczywał jakby martwy. W tejże prawie chwili weszła do pokoju Wiktorya, prowadząc ze sobą doktora.
Doktór Giordano miał lat przeszło sześdziesiąt, był wzrostu małego, głowę miał pokrytą włosami, wijącemi się w srebrne pukle, różowy, starannie wygolony, miał postawę dobrodusznego prałata, widocznie skutkiem leczenia klienteli prawie wyłącznie złożonej z duchownych, przejął się układem ich i stał się do nich podobny. Mówiono, że był rzadkiej zacności i dobroci. Chętnie leczył biednych i nigdy nic od nich nie żądał. Przytem miał wyrobioną opinię człowieka taktownego i umiejącego dochować tajemnic sobie powierzonych. Od lat trzydziestu był doktorem rodziny Boccanera. Wierzono mu i z ufnością oddawano się w jego ręce, nawet kardynał Boccanera nigdy, w najważniejszych wypadkach, nie wzywał do siebie innego doktora.
Ostrożnie, z pomocą Piotra, rozebrał Daria, który z bólu ocknął się z omdlenia. Zbadawszy stan rany, doktór się uśmiechnął i zapewnił, że nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa. Co najwyżej chory pozostanie w łóżku przez trzy tygodnie. Uspokoiwszy obecnych, znów zaczął oglądać ranę i, ulegając zwykłej w Rzymie skłonności zachwycania się sztuką umiejętnych pchnięć nożem, znając się wreszcie wybornie na tego rodzaju ranach, codziennie wydarzających się w jego praktyce wśród biednej ludności, doktór Giordano nie śpieszył się z opatrzeniem rany, znajdując zapewne, że zadaną została z całem możliwem mistrzowstwem. Zwróciwszy się do Daria rzekł:
— Taką ranę nazywamy ostrzeżeniem... Ten, który ją zadał, nie chciał zabić i wymierzył cios z góry na dół... tym sposobem nóż zagłębił się tylko w mięśniach, nawet nie zawadziwszy o kość... Nie ma co mówić, ten który wymierzył to pchnięcie zna się na rzeczy... ogromnie zręcznie zadał ranę...
— Tak, tak... szepnął Dario, wiem, że nie chciał mnie zabić... bo miał ku temu wyborną sposobność... mógł mnie przebić na wylot...
Benedetta nie słyszała tej rozmowy. Od chwili, gdy doktór zapewnił, że rana nie przedstawia żadnego niebezpieczeństwa, padła na krzesło i była prawie w odrętwieniu. Teraz, gdy opuścił ją straszliwy lęk, podtrzymujący jej energię, osłabła. Była to zwykła reakcya nerwowa. Wreszcie pojawiły się w jej oczach łzy, lecz ciche, słodkie łzy przynoszące ulgę. Po chwili wstała i pochyliwszy się nad rannym, pocałowała go z rozradowaną twarzą i wielką czułością.
Dario rzekł do opatrującego doktora:
— Pragnąłbym, aby nikt nie wiedział, co mnie spotkało... Wprost nie chcę narazić się na śmieszność... Podobno, nikt o tem nie wie, prócz obecnych tutaj, zatem proszę wszystkich o tajemnicę... Zwłaszcza niechaj nikt tem nie niepokoi cioci... i kardynała... słowem nikogo z przyjaciół i ze znajomych...
Doktor Giordano kiwał znacząco głową i dobrotliwie uśmiechnięty zapewnił:
— Dobrze... dobrze... nikt o tem się nie dowie... Powiemy, żeś książę spadł ze schodów i wywichnął sobie ramię... A teraz proszę się uspokoić i jak najprędzej zasnąć... Przyjdę jutro zrana... tylko proszę spać... o niczem nie myśleć... i nie doprowadzać się do gorączki... Do jutra...
Skutkiem rozmowy z Benedettą, oraz skutkiem choroby księcia Boccanera, rozpoczął się dla Piotra odmienny rodzaj życia. Przez pierwsze dni zupełnie nie wydalał się z pałacu, pisząc, czytając a po południu schodził na kilka godzin do pokoju Daria, gdzie zawsze zastawał Benedettę. Przez czterdzieści osiem godzin Dario miał dość silną gorączkę, lecz teraz rana już się goiła i wszystko zapowiadało blizkie wyzdrowienie. Powszechnie myślano, że Dario zwichnął sobie ramię, potknąwszy się na schodach. Do tego stopnia uwierzono w bajkę, wymyśloną przez poczciwego doktora, że kardynał począł nalegać na donnę Serafinę, by ustąpiła od zaprowadzonej i przestrzeganej oszczędności w oświetlaniu schodów. Wymógł więc na siostrze jedną dodatkową lampę, palącą się odtąd przy zakręcie wspaniałej balustrady. Lampa ta miała chronić domowników od nieszczęśliwego wypadku.
Któregoś dnia nad wieczorem, podczas gdy Piotr znajdował się w pokoju chorego księcia, Wiktorya weszła, niosąc filiżankę rosołu, a zobaczywszy, iż wyjątkowo nie było Benedetty, rzekła cicho:
— Od czasu jak pan się położył, codziennie przychodzi do pałacu młoda dziewczyna... płacze i dopytuje się o zdrowie pana... Powiedziałam jej, żeby nas nie nachodziła, ale nie ma sposobu opędzić się od niej... na imię jej Pieryna...
Piotr wszystko słyszał i nagle zrozumiał a Dario, spojrzawszy na niego, wiedział, że już nie można dłużej ukrywać prawdy, więc nie odpowiadając Wiktoryi, rzekł:
— Tak, wyobraź sobie, księże Piotrze, jaki dziwny ten Tito... żeby wiedział... nie byłby na mnie godził... jaka niedorzeczna cała ta sprawa!..
Jakkolwiek Dario utrzymywał, że nie powinien był dostać „ostrzeżenia“ od brata Pieriny, jednakże czuł się zawstydzony i widocznie zakłopotany. Piotr, zrozumiawszy teraz towarzyszące tej sprawie okoliczności, zaofiarował się, że pomówi z Pieriną, namawiając ją, by nie przychodziła do pałacu. Dario podziękował mu z serdeczną wdzięcznością, dodając z niechęcią:
— Sensu nie ma ta awantura! To aż nieprawdopodobne w naszej epoce... i zakrawa na opowieść z przeszłych stuleci!...
Nagle zamilkł, widząc wchodzącą Benedettę. Usiadła przy nim jak zwykle i rozmawiała ze spokojną słodyczą, nie krępując się obecnością Piotra, który chętnie głos zabierał, nadając inny wątek zwykłej pogadance. Gwarzyli tak całemi godzinami wśród głębokiej ciszy starego pałacu, który zdawał się być uśpiony, prawie martwy, bez tchnienia.
Dla użycia przechadzki, Piotr chodził obecnie tylko po najbliższych ulicach pałacu Boccanera. Lubił przedewszystkiem via Giulia, na której mieszkał, lubił jej szerokość, ciszę i wygląd, sięgający epoki papieża Juliusza II. Z rozkazu papieża rozszerzona, wyprostowana, nie doszła wszakże do świetności, w jakiej ją widział Juliusz II, pragnący by po obu jej stronach powstały najpiękniejsze i najwspanialsze pałace Rzymu. Jednakie na tej oto ulicy odbywały się najgwarniejsze uroczystości podczas karnawału, była ona polem wyścigów pieszych i konnych od pałacu Farnese aż do placu św. Piotra. W r. 1630 poseł francuzki markiz de Couré, zamieszkujący przy via Giulia w pałacu Saccheti, wyprawił trzydniową uroczystość na radosną wiadomość urodzin delfina, który był później królem Ludwikiem XIV. Podczas tej trzydniowej uroczystości, via Giulia pokryta była kwiatami a w oknach i na balkonach pozawieszano bogate różnobarwne makaty, wyścigi odbyły się z nadzwyczajnym przepychem, na Tybrze puszczano sztuczne ognie a fontanny przelewały się winem. Jakże odległą była ta epoka i jakże inną była dziś via Giulia, odosobniona od reszty ulic, na które ruch i życie się przeniosło, zawsze była pustą, cicho zadrzemaną... Wszystko tu wszakże mówiło o starodawnem jej pochodzeniu i minionej świetności. Wybrukowana drobnym, białym kostkowym kamieniem, nie miała chodników a uśpione po obu jej bokach ciężkie stare domy były pałacami o potężnych murach, głęboko obsadzonych oknach, monumentalnych bramach. Gdy która z tych bram była uchyloną, można było widzieć wysokie sklepienia, obszerne dziedzińce pełne chłodu i wilgoci, zielone zarastającą spokojnie trawą. Portyki, obiegające dziedzińce przypominały średniowieczne klasztory. Wzdłuż małych, wązkich i ciemnych uliczek, przecinających via Giulia, ciągnęły się boczne pałacowe skrzydła najczęściej niższe i mniej wspaniałe od głównej fasady. Z czasem pootwierały się na tych uliczkach sklepiki z wiktuałami, oraz osiedli drobni przemysłowcy, krawcy, introligatorzy obok piekarza i zieleniarki, sprzedającej trochę pomidorów w koszyku i parę główek sałaty na deseczce. Szyldy szynków zawiadamiały, że tu się sprzedaje wino Frascati i Genzano, lecz to nie przywabiało konsumentów, można było przypuszczać, że wszyscy wymarli.
Mniej więcej w połowie długości ulicy wznosił się brzydki, żółty mur więzienia a w górze biegły liczne druty telegraficzne. Zwłaszcza wieczorem via Giulia była ponurą. Zamiast rozweselających ją podczas dnia jaskrawych promieni słońca, panował gęsty, czarny zmrok, gdzieniegdzie upstrzony migotliwą gwiazdką zapalonych latarni gazowych, zaś w oknach domów nigdy nie bywało śwatła, a bramy były zabarykadowane, zaryglowane, ciche jak grobowce. Przechodniów nigdy tu nie można było spotkać; jedynemi ludzkiemi istotami byli dwaj żołnierze stojący na warcie przy więzieniu, jeden przed drzwiami a drugi na rogu uliczki. Obadwaj stali nieruchomo jakby skamieniali w tej ulicy śmiercią tchnącej.
Mnóstwo tu było kościołów; każda z uliczek, biegnących do Tybru posiadała swoją świątynię, nie wielką, lecz przeciążoną pstrocizną ozdób, złoceń i małowideł. Wszystkie te kościoły były do siebie podobne i otwierały się tylko w godzinach nabożeństwa. Przy via Giulia, prócz San-Giovanni di Fiorentini, prócz San-Biagio della Pagnotta, prócz San-Eligio degli Orefici, znajdował się jeszcze kościół degli Morti, w którym Piotr lubił marzyć o starożytnym Rzymie. Kościół był obsługiwany przez zakonników, mających obowiązek grzebania zmarłych, co padli rażeni śmiercią po za domem, zostawiając swą rodzinę i znajomych bez wieści. Temi dniami Piotr był świadkiem ceremonii religijnej w tym kościele; zakonnicy grzebać mieli ciała dwóch nieboszczyków, znalezionych na polu, w pobliżu via Appia. Trupy te przeleżeć tam musiały przynajmniej dwa tygodnie.
Ulubionem miejscem teraźniejszych przechadzek Piotra było wybrzeże Tybru, po drugiej stronie pałacu Boccanera. Zaczęto tu budować nadbrzeżną ulicę wzdłuż nowego ocembrowania rzeki, lecz zaniechano od jakiegoś czasu dalszej roboty i wszystkie zwiezione materyały wyglądały, jakby dawno leżały na tem bezludnem pustkowiu. Olbrzymia przestrzeń gruntu pokryta była wzgórkami zwiezionego żwiru i ciosanych brył kamieni; gdzieniegdzie sterczała wpół rozwalona palisada lub buda z narzędziami, na której dach się już zawalił.
Łożysko Tybru wyższem było teraz niż niegdyś, i dla zabezpieczenia dolnej części miasta od wiosennych wylewów, dawano cembrowanie potężne, wysokie. Wzdłuż całego brzegu rzeki skutkiem tego sypano istny wał forteczny. Projektowana ulica nadbrzeżna biedz miała znacznie wyżej niż ogrody pałacowe, spuszczające się niegdyś aż do Tybru. Taras ogrodu Boccanera, portyk i loża, z której dwuramienne schody spuszczały się dawniej aż do rzeki, unoszącej zbytkowne, spacerowe łodzie, wszystko to miało wkrótce zniknąć całkowicie lub w części. Obecnie wszakże pomiary nie były jeszcze ukończone a zaczęte roboty ponad murem, regulującym bieg Tybru, porzucono i zaniedbano. Wśród rozkopanego gruntu i nagromadzonych materyałów budowlanych, ubogie, obdarte dzieci zbiegały się dla wspólnej zabawy, czasem spotkać tu można było śpiących na piasku robotników, lub też kobiety rozkładające nędzną swą bieliznę, by wyschła na słońcu. Piotr wszakże lubił tu przychodzić, radował się, że wynalazł to ciche ustronie i całemi godzinami marzył, patrząc na rzekę, na ukończone jej ocembrowania, na miasto leżące po drugiej stronie Tybru.
Na lewo, w oddaleniu dostrzegał dachy przedmieścia Transtevere; rysowały się one szaro, błękitnie, lub tonęły we mgle, jeżeli przyszedł o wczesnej porannej godzinie. Po prawej stronie rzeka tworzyła kolano, opływając wysunięty aż do wybrzeża tył kościoła San-Giovanni-di-Fiorentini. Po drugiej stronie Tybru, w temże miejscu wznosił się szpital św. Ducha, cały przybrany rzędami topoli, rosnących nad wodą. Po za tą firanką zieleni rysował się wyraźnie profil zamku świętego Anioła. Szczególniejsze zaś miał zamiłowanie do patrzenia na widok roztaczający się wprost ogrodu pałacu Boccanera. Tak tu jak po drugiej stronie rzeki ocembrowanie nie było jeszcze ukończone, tam nawet nic dotychczas nie tknięto, i cały szmat starego Rzymu papieży roztaczał się aż do wody. Roboty przy obrzeżeniu Tybru od mostu San Sisto aż do mostu San-Angelo pozostawiono po prawej stronie w zawieszeniu, ta część budowy fortecznych murów mających obejmować rzekę, miała być dokonaną dopiero na ostatku. Dzięki tej okoliczności, Piotr miał sposobność przypatrzenia się szczególniejszemu widokowi starej, nietkniętej części miasta. Od strony ulicy Lungara fasady domów były świeżo otynkowane i ciągnęły się jednostajnym szeregiem, lecz tylne ich części spuszczały się do rzeki i pozostały popękane, rude, plamiste, zjedzone rdzą i wypalone słońcem, pokryte powłoką starości, niby starożytne rzeźby. Jakże dziwnie te domy grupowały się i piętrzyły jedne nad drugiemi! Jedne w dole stały na podmurowaniach, pod które podpływała rzeka, inne wznosiły się na palach, lub na resztkach starożytnych murów, których całe ściany i odłamy zanurzały się, wstępując wprost w rzekę. Prawie prostopadłe, przegniłe i zzieleniałe schodki wiodły od rzeki na dziwaczne tarasy, nieregularnie zarysowane, jedne ponad drugiemi a wychylające się domy, przeróżnych kształtów, dziurawiły maleńkie okna tu i owdzie powybijane w murze. Domy i domki piętrzyły się niżej, to znów bardzo gdzieś wysoko, bez ładu i żadnej symetryi, wszystkie zaś miały balkony o fantastycznych, dziwacznych kształtach. Od domu do domu rzucone były galerye, mosty ponad dachami i, co Piotra najmocniej dziwiło, to drzewa, wyrastające z niedającego się odgadnąć gruntu. Wyglądały jakby wyrosły z czeluści pomiędzy dachami, lub wprost z samychże dachów. Z wielkiego otworu w starożytnym murze wypływał kanał, niosący nieczystości i z pluskiem przelewał się po kamieniach, niosąc kał aż do Tybru. Miejscami domy się nieco usuwały w tył, pozostawiając kawałki gruntu, wynurzającego się z wody i pokrytego bujną roślinnością traw, krzaków i bluszczów rozkładających się wspaniałym płaszczem o królewskich, powłóczystych fałdach. Ubóstwo, brud tych nędznych domostw znikały w promieniach słońca, malującego je złotem i purpurą swych promieni. Wywieszona w oknach i na balkonach odzież i bielizna przemieniała się w drogocenne makaty, lśniące jaskrawością barw wyszukanych.
Zdarzało się, że Piotr, przyszedłszy na puste, ciche wybrzeże po za ogrodem pałacu Boccanera, nie patrzał przed siebie na malowniczo zgrupowane domy starego Rzymu, nie patrzał na dalekie przedmieście Transtevere, ani na Monte Gianicolo, nie słał wzroku na prawo ku zamkowi św. Anioła, lecz wsparłszy się o mur wybrzeża wpatrywał się w rzekę. Serce wzbierało mu wielką tęsknotą za ubiegłym szeregiem wieków i poglądał w wody Tybru, które płynęły zwolna, dziwne zmęczone, niezadowolnione z tych murów babilońskich, w jakie je spowijano, murów więziennych, fortecznych, nieznośnych monotonnością, nagością, brzydkich, bo nowych, gładkich i rażąco białych. W blaskach słońca żółte wody Tybru złociły się, mieniły zielonemi i niebieskiemi barwami, morując się lekkim biegiem prądu. Lecz po zachodzie, podczas zapadającego zmroku rzeka stawała się mętną, koloru błota, ciężką i leniwo starą, nie chciała nawet odbijać w swych nurtach nadbrzeżnych domów i murów. Płynęła z rozpaczliwem zniechęceniem, w ponurem milczeniu, samotna i życie odtrącająca. Po zimowych ulewnych deszczach Tybr wzbierał i pędził groźny z szaloną gwałtownością, lecz podczas długich letnich miesięcy wpadał w odrętwienie i martwo przepływał przez Rzym, cicho przelewając swe wody, jakby wstrętem przejęty dla wszelkiej bezpożytecznej hałaśliwości. Można było stać dnie po nad Tybrem napróżno, wyczekując pojawienia się na nim statku jakiegokolwiek, chociażby najmniejszej łódki. Nieliczne handlowe małe parowce przywożące wino z Sycylii, łodzie rybackie i trochę statków żaglowych, zatrzymywały się u stóp Monte Aventino, nigdy nie zapuszczając się głębiej w miasto. Na rzece było więc pusto, głucho, woda zdawała się być zamarłą a tylko gdzieniegdzie jakiś nieruchomy lubownik stał, zapuściwszy wędkę i patrzał w beznadziejnem oczekiwaniu. Wszakże u stóp dawnego wybrzeża Piotr dostrzegł jakiś mchem obrosły statek, rodzaj przegniłej arki Noego. Może była tam kiedyś pralnia?!.. obecnie żaden odgłos ztamtąd nie dochodził i nigdy się nie pojawiała żadna istota. Po drugiej stronie rzeki na błotnistym występie gruntu leżała łódka bokiem w mule zagrzęzła, wpół przegniła, zmurszała i poszczerbiona odpadłemi już kawałami desek. Łódka ta była rodzajem symbolu tragicznego żeglugi zaniechanej i uniemożliwionej. Jakąż straszliwą ruiną była cała ta rzeka, zamarła jak starożytne gmachy pyłem już tylko będące, zmartwiała, nie mogąc odbijać w swej wodzie ogromu ich wspaniałości! Ach, ileż wieków historyi odbiły w sobie żółte wody Tybru, ilu ludzi, ile czynów i rzeczy, a teraz zmęczone, wstrętem do swego istnienia przejęte, płynęły ociężałe, nieme, zaniedbane i opuszczone, pragnąc już zatracenia tylko, nicości!...
Przyszedłszy tutaj któregoś poranku, Piotr spotkał się z Pieriną, zaczajoną po za budą drewnianą, niegdyś służącą za skład narzędzi. Wychyliwszy głowę z ukrycia wpatrywała się może już od wielu godzin w okna pokoju Daria, o których musiał jej ktoś powiedzieć, że znajdują się po tej stronie skrzydła pałacowego. Pierina, odstraszona złem przyjęciem jakiego doznała, przychodząc do pałacu dla dowiedzenia się o zdrowie Daria, nie śmiała tam iść, wpatrywała się więc w okna ukochanego, wyczekując zjawienia się jego, znaku życia; całą siłą uczucia pragnęła coś wyśledzić, czegoś się o nim dowiedzieć; Piotr doznał wielkiego wzruszenia na widok tej bozko pięknej dziewczyny, tak namiętnie rozkochanej i kryjącej się ze swą miłością. Zbliżył się ku niej i zamiast ją ofuknąć, jak to było mu polecone, zaczął wesoło rozmawiać, pytając ją o rodzinę. Udawał, że nie wie o tem co zaszło, lecz tak pokierował rozmowę, że wyraźnie powiedział, iż Dario jest prawie zupełnie już zdrowy i niedalej, jak za parę tygodni wyjdzie na miasto. W pierwszej chwili, gdy wymówił imię młodego księcia, Pierina się zerwała i podejrzliwie na niego spojrzawszy, chciała uciekać, lecz widząc, że Piotr nie ma zamiaru łajania jej, pozostała jak wryta na miejscu, łzy popłynęły jej z oczu, uśmiechnęła się z wdzięcznością, a gdy skończył mówić, przesłała mu ręką pocałunek i szybko odchodząc, zawołała już z daleka:
— Grazie, grazie! (dziękuję, dziękuję!).
Odtąd, Piotr nigdy już nie spotkał pięknej Pieriny. Zadowolniła się wieścią, że Dario żyje i powraca do zdrowia.
Innego znów poranku Piotr, idąc do kościoła św. Brigidy, gdzie codziennie odprawiał cichą mszę, spotkał niespodzianie Benedettę. Wychodziła z kościoła, trzymając w ręku maleńką flaszeczkę. Szczerze i bez najmniejszego zakłopotania powiedziała, że przychodzi tu co kilka dni, albowiem uprosiła zakrystyana, by jej dawał trochę oliwy z lampki palącej się przed rzeźbioną Madonną. Przyznała się Piotrowi, że tylko do tej Madonny ma zupełne zaufanie, do tej a nie innej, albowiem ilekroć razy prosiła którą o wysłuchanie modlitwy, prośby nie były skuteczne, podczas gdy ta z drzewa wyciosana Madonna w kościele św. Brygidy, niezmiernie była dla niej łaskawą. Tamte Madonny może były piękniejsze, z marmuru lub z drogocennych kruszców, ale chociaż słynęły cudami, zachowywały się obojętnie względem próśb przez nią składanych, dlatego też zarzuciła chodzenie do nich z modlitwą, a całą swą pobożność skierowała ku tej jednej, gorąco umiłowanej i tak dobrej!... Serce jej gorzało miłością dla tego posągu, nie odmawiającego wysłuchania jej modłów! Teraz właśnie ta Madonna daje jej dowód szczególniejszej swej łaski, bo Dario przychodzi do zdrowia tak szybko jedynie dzięki oliwie, wziętej z kościelnej lampki, a którą ona co rana i wieczora smaruje mu ranę. Benedetta mówiła o tym cudzie jakiego doznawała, z prostotą i przekonaniem, niedopuszczającem najlżejszego powątpiewania. Piotr słuchał jej opowiadania, patrząc na nią z osłupieniem, zdołał jednak zapanować nad sobą i nawet się nie uśmiechnął; ogarnęła go raczej gorzka rozpacz. Więc ta rozsądna, piękna, dobra i urocza kobieta, miała tak dziecinne pojęcia religijne!
Nad wieczorem, powracając ze swych spacerów, Piotr szedł do pokoju Daria, a Benedetta dla rozerwania chorego, prosiła, by opowiadał swe wrażenia. Piotr nie ukrywał przed nimi swoich zachwytów, swoich wzruszeń i swych oburzeń, mówił całemi godzinami i przeważnie jego tylko głos słychać było w obszernej, wysokiej komnacie. Obecnie zaczął zwiedzać słynne rzymskie ogrody, ciągnące się przy starodawnych pałacach. Szedł tam w porannych godzinach, unikając spotkania się z ludźmi, a zwłaszcza ze znajomymi. Rozmiłował się w tych ogrodach i opowiadał z zachwytem o piękności drzew, wodotrysków i basenów; kwiatów, marmurów a zwłaszcza tarasów, z których roztaczały się widoki na czarujące horyzonty. Benedetta i Dario, trzymając się za ręce, wsłuchiwali się w milczeniu, z przyjazną wdzięcznością, uśmiechając się do opowiadającego Piotra.
Przy willi Borghese ciągnął się park rozległy o majestatycznych alejach, wśród których snuły się powozy w popołudniowych godzinach, przed zwykłym, nieodzownym spacerem po Corso. Piotr wszakże więcej był ujęty wdziękiem prywatnego ogrodu przed samą willą, która cała z marmuru zbudowana, mieści w sobie najpiękniejsze muzeum na świecie. Ogród składał się z krótko i równo strzyżonych trawników, a przy środkowym basenie bielił się marmurowy posąg Wenery, starożytne w części uszkodzone rzeźby, wspaniałe wazony, kolumny, sarkofagi, wszystko to ustawione symetrycznie w kwadrat odbijający od zieloności trawy, po której nikt nie stąpał, ale którą muskało słońce, ożywiające melancholijną całość obrazu.
W godzinach porannych powracał Piotr do ogrodu na Morte Pincio, widzianego już poprzednio o zachodzie słońca i pełnego spacerującej publiczności. Teraz dopiero odczuwał właściwe piękno tego ustronia, zdobnego w drzewa cennej rzadkości a zawsze zielone. Jakiż wspaniały był ztąd widok na Rzym i na bazylikę św. Piotra, rysującą się na tle pogodnego, przeuroczego nieba, które z samej wyżyny zdawało się sypać złotawym pyłem na kościół i na miasto!
Dokoła willi Aldani i willi Pamphili, Piotr podziwiał prześliczne sosny, rozkładające się u wierzchołków w olbrzymie, pyszne parasole, pełne wdzięku i powagi. Obok nich rosły potężne, zawsze zielone dęby o przysadzistych pniach i konwulsyjnie powykręcanych konarach. Zwłaszcza przy willi Pamphili dęby te były przedziwnej piękności a zasadzone niemi aleje napełniało cieniste powietrze, o delikatnych, czarujących tonach. Ponad małem jeziorem rosły wierzby płaczące i dzikie zarośla a na trawnikach nęciły oczy kwieciste klomby barw umiejętnie dobranych, kunsztownych jak mozajka... Nizko rosnące kwiaty i różnokolorowe liście tworzyły zawiłe desenie, arabeski i rozety, w barokowym lecz ponętnym stylu. Był to najobszerniejszy i najstaranniej utrzymany ogród w Rzymie, szlachetne jego piękno zachwyciło Piotra, więcej jednak zachwycił go widok, który ujrzał ztąd, zbliżywszy się do nizkiego obwodowego muru. Najniespodziewaniej ujrzał bazylikę św. Piotra w nowym i nieznanym sobie efekcie, tak pięknym, że natychmiast uczuł, iż obraz ten na zawsze w sercu swem zachowa. Mur, obwodzący ogród dookoła, zakrywał miasto, a tylko wśród dwóch rozstępujących się w dali pagórków, widać było kolosalną kopułę bazyliki, która zdawała się spoczywać na rozrzuconych bryłach rudo-złotych lub białych. Były to dachy Borgo, oraz gmachów leżących w tamtej stronie; kopuła bazyliki przewyższała je całą swą wysokością i wspaniała, potężna, gniotła je, zstąpiwszy z jasno-niebieskiego nieba. W dalekiej głębi, po za szarawą kopułą zanikały w lekkich, delikatnych oparach, rozłożyste błonia Kampanii.
Wszakże Piotr silniej jeszcze odczuwał duszę rzeczy w mniejszych ogrodach rzymskich, w których wspaniałość piękna zastępował wdzięk bardziej zamknięty. Takim był ogród przy willi Mattei na stokach Monte Celio, cały złożony z tarasów, wysadzonych alejami drzew laurowych, pełen strzyżonych wielkich bukszpanów, szpalerów z róż pnących, gajów pomarańczowych i źródeł szemrzących kaskadami. Zręby tarasów obsadzone były rozłożystemi aloesami. Ileż słodkich godzin spędził Piotr w tym cienistym ogrodzie! Lubił tu powracać, pewnym będąc samotności.
Nęciło go również Monte Aventino, gdzie zwiedził trzy kościoły, tonące w bujnej zieloności drzew, dumnie rozrośniętych. Przy kościele Santa-Sabina, tej kolebce zakonu dominikanów, znajdował się niewielki ogród, otoczony murem, zasłaniającym dalszy widok. Powietrze było tu balsamiczne, ciepłe, spokojne, a wśród pomarańczowego gaju, pokazano mu odwieczne, olbrzymie, sękate drzewo pomarańczowe, obficie pokryte dojrzałemi owocami, zapewniając, że było ono niegdyś zasadzone ręką św. Dominika.
W pobliżu, przy opactwie Maltańskiem, ogród ciągnął się na wzgórzu prostopadle opuszczającem się ku Tybrowi. Widok był ztąd rozległy na rzekę, na dachy i fasady domów po obu wybrzeżach, na dalekie wzgórze Gianicolo. Roślinność, rozkład ogrodu, obfitość marmurów i wody, były podobne do wszystkich już widzianych w innych rzymskich ogrodach, rosły tutaj takież same strzyżone bukszpanowe drzewa, takież same eukaliptusy o pniach białawych, o bladych wydłużonych liściach, a przy nich ciemno-zielone, przysadziste dęby, olbrzymie sosny, czarne cyprysy, starożytne marmurowe posągi i zabytki ustawione wśród róż, w pobliżu sztucznych strumyków, jezior i wodotrysków, podtrzymujących bogatą zieloność bluszczów, pnących się w festony, lub oplatających złomy głazów i ziemię.
Willa papieża Juliusza różniła się od innych półkolistym portykiem, rozwierającym ramiona na ogród, zabytek epoki Odrodzenia, lubującej się w zbytku i lubieżności. Mury pokryte były dekoracyjnemi malowidłami, a na złotych kratach wiły się sploty rzeźbionych kwiatów, wśród których igrały uśmiechnięte małe Amorki.
Willa Farnesina wyjątkowo silne wrażenie wywarła na Piotra, który nad wieczorem znalazłszy się w pałacu Boccanera w towarzystwie Daria i Benedetty, rzekł, że dziś widział zmarłą duszę starego Rzymu. Znajdujące się tam malowidła, wykonane podług kartonów Rafaela, mniej mu się podobały od ogrodu i otwartej sali nad brzegiem jeziora. Ścienne dekoracye sali nie były malowane ręką mistrza, lecz posiadały czysto rzymski charakter i wiele wdzięku, skutkiem harmonijnego zlania się kolorytu, o delikatnych odcieniach różowych, niebieskich i bladoliliowych. Niegdyś ogród willi dochodził do samego Tybru, obecnie zaś cała ta część została zniszczona, zabrana przez miasto budujące wybrzeże, a uszczuplony obszar ogrodu, pozostawał w zupełnem zaniedbaniu. Chwasty rozpanoszyły się wszędzie, grunt pogarbił się i poobsuwał w rozkopane doły, smutek tu zaległ cmentarny, a tylko dojrzewające owoce drzew cytrynowych i pomarańczowych, jaskrawością i rozmaitością tonów swojego złota, rozweselały żałobny nastrój opuszczonego ogrodu.
Razu pewnego, nad wieczorem, Piotr wybrał się do willi Medicis, będącej własnością Francyi. Jakiejże cudownej piękności był ogród ciągnący się dokoła willi! Ileż tu było cienistych alei, wysokich sosen, kunsztownie strzyżonych bukszpanów! Ciemny, odwieczny lasek dębowy usposabiał do dumań a na skrajach tego starożytnego gaju, zachodzące słońce rozpalało żary, odbijając się w bronzie grubych połyskujących liści. Przeszedłszy niezliczoną ilość schodów i dostawszy się na platformę wysoko wzniesionego belwederu, można było jednem spojrzeniem objąć całość Rzymu, który zdawał się być tuż blizko, łatwy do ujęcia w wyciągające się ku niemu ramiona. W refektarzu willi zawieszone były portrety wszystkich artystów francuzkich, którzy tu kolejno zamieszkiwali jako pensyonarze, przysłani z Paryża. Z okien biblioteki, cichej, ustronnej i olbrzymiej sali, roztaczał się daleki widok niezrównanej piękności. Było w nim coś równie bezgranicznego jak ambicya. Widok to był najwłaściwszy dla tych młodych, studyujących artystów, marzących o podboju świata, o stworzeniu nowych dróg dla sztuki. Zamknięte życie wiodący tutaj młodzieńcy, krzepić mogli i potęgować swą wolę, patrząc na niezrównany widok Rzymu, tego Rzymu o tak szczytnej przeszłości.
Piotr był zawsze przeciwny owej ustanowionej przez rząd francuzki nagrodzie, polegającej na wysyłaniu młodych artystów na trzyletni pobyt w Rzymie. Zdawało mu się, że zdobyta drogą konkursu „prix de Rome“ zgubną jest dla kształcącego się młodzieńca, albowiem narzuca tradycyjną monotonność metody, niebezpieczną dla talentów oryginalnych. Teraz jednak, zwiedzając piękne sale i ogrody willi Medicis, Piotr chwilowo zmienił swój pogląd, pozostając pod wrażeniem czarującego widoku, jaki ztąd ujrzał. Ach, jakże tu rozkosznie żyć było można, przybywając dwudziestoletnim młodzieńcem, z zabezpieczonym trzyletnim bytem, ze swobodą ciągłego przebywania wśród arcydzieł gieniuszu ludzkiego! Powiedzieć sobie: jestem zbyt młody, by tworzyć samodzielnie, lecz oto mogę patrzeć na to co inni stworzyli, mogę zastanawiać się nad sobą i szukać właściwej dla siebie drogi! Po chwili dumania, Piotr zmienił to zapatrywanie. Ten bezwzględny spokój, jakiego używali pensyonarze willi Medicis, nie był najwłaściwszem środowiskiem dla urabiającej się twórczości młodzieńczej! Ciche ustronie, boski spokój oderwany od wszelkich, trosk i walk codziennego, pracowitego życia, byłby stosowniejszą nagrodą dla artystów dojrzałego już talentu chwilowo zwichniętych nieszczęściem, lub zmęczonych i niezadowolonych twórczością niedopowiedzianą. Zapoznawszy się z rodakami tutaj żyjącymi, Piotr wywnioskował z ich rozmów, że młodzieńcy obdarzeni umysłem marzycielskim i kontemplacyjnym, lub też średnio zdolni, radzi byli z klasztornego swego bytu w willi Medicis, formuły znalezione, sztuka przeszłości, wystarczała ich biernemu temperamentowi, natomiast natury oryginalne, poczuwające w sobie siłę do walk nowych i nowych zdobyczy, kipiały z niecierpliwości i pobyt swój w willi uważały za ciężkie wygnanie, za odosobnienie od świata i życia. Oczy tych zapaleńców gorzały gorączką i znać po nich było, że duszą rwą się do Paryża, do walki, do czynu.
Wszystkie opowiadania Piotra o zwiedzanych przez niego ogrodach rzymskich wywoływały w Dariu i Benedecie wspomnienia ogrodu przy willi Montefiori. Oboje tęsknili za tym rozległym ogrodem dziś już wyciętym i na zawsze zniszczonym. Rosły w nim drzewa pomarańczowe najpiękniejsze w Rzymie a w wonnym, niezrównanym tym lesie, nauczyli kochać się wzajemnie.
— Gdy drzewa zakwitły — mówiła Benedetta — zapach był tak upajający, rozkoszny, że umrzeć można było z nadmiaru odurzenia... raz nawet padłam tak na trawę i podnieść się nie mogłam w bozkości upojenia... Czy pamiętasz, mój najdroższy?... Przeląkłeś się i, chwyciwszy mnie na ręce, zaniosłeś do fontanny... jak tam było dobrze.. jaki tam panował chłód orzeźwiający...
Mówiąca tak Banedetta siedziała tuż przy łóżku lepiej się już mającego Daria i jak zawsze trzymała go za rękę. On się błogo uśmiechnął do niej, odpowiadając:
— Tak, pamiętam... oh, jak dobrze pamiętam! Oczy miałaś zamknięte i nie wracałaś do przytomności... zaczęłem całować twoje oczy... i po chwili otworzyłaś je ku wielkiej mojej radości... czy pamiętasz, że wtedy pozwalałaś się całować... byłaś lepszą niż teraz, mogłem całować twoje oczy, ile tylko chciałem. Lecz to dawno... byliśmy wtedy dziećmi... a gdybyśmy nie byli dziećmi, bylibyśmy się pobrali w tym cudownym ogrodzie... byłbym twoim mężem a ty moją żoną... pod temi drzewami tak było rozkosznie, pachnąco i swobodnie jak w raju...
Benedetta przyświadczyła ruchem głowy, że tak było rzeczywiście i tylko Madonna ich strzegła... tylko dzięki opiece Madonny nie popełnili wtedy grzechu.
— Tak... ona nas ustrzegła... Jakaż ona dobra i tkliwa dla nas opiekunka... Lecz teraz już niedługo będziemy czekali... niedługo nastąpi chwila naszego szczęścia... miłością będziemy złączeni i sobie wzajemnie oddani a z nieba patrzący na nas aniołowie radować się będą, bo nie potrzebowali płakać z naszego powodu!...
Rozmowy Benedetty z Dariem krążyły zawsze tylko koło ich miłości. Unieważnienie małżeństwa zdawało się być zapewnione, więc radowali się tą nadzieją, robili projekty przyszłego swego pożycia, wtajemniczali Piotra w swe szczęście, byli upojeni miłością. Donna Serafina, kierowana umiejętnemi radami, wspierana wszechpotężną ręką pozostającą w ukryciu, zajmowała się z całem oddaniem i energią, przyśpieszeniu końca rozwodowego procesu. Prawie, że codziennie przynosiła z miasta pocieszające wiadomości w tym względzie. Pragnęła ona jak najprędzej umożliwić ślub Daria z Benedettą tak dla zapewnienia dalszego istnienia rodu Boccanera, jak też dla przykrócenia plotek szerzonych przez świat czarny i przez świat biały. Tylko małżeństwo Daria z kuzynką mogło koniec temu położyć, tłomacząc wszystko. Donna Serafina oburzała się na ciągłe plotki i czuła potrzebę odniesienia zwycięstwa w sprawie procesu, tem bardziej pragnęła się z tem załatwić, bo przewidywała zwołanie konklawe a wszak wtedy kardynał Boccanera nie powinien był znajdować we własnej rodzinie przeszkód dla dojścia do tyary. Pragnienie ujrzenia brata papieżem stanowiło cel ambicyi donny Serafiny. Byłby to trzeci papież z ich rodu! Ta myśl, przez całe życie podtrzymywała jej energię, ogrzewając staropanieńskie jej serce a teraz, gdy jedyny człowiek, do którego była przywiązana zerwał z nią trzydziestoletni stosunek, donna Serafina, dla zapomnienia o adwokacie Morano, egzaltowała się gorączkowo myślą przyszłego konklawe, przed zebraniem się którego powinien był nastąpić ślub dwojga zakochanych. Wysoka, szczupła, zawsze ciemno ubrana i zawsze czynna, donna Serafina zdawała się być duszą pałacu staroświeckiego. Piotr spotykał ją zawsze, ilekroć wyszedł ze swojego mieszkania, była to skrzętna rządczyni, czujnie strzegąca dobra swego brata. Na ukłon Piotra odpowiadała lekkiem mrożącem go skinieniem głowy, znosząc jego obecność tylko przez wzgląd na monsignora Nani a także chcąc się okazać uprzejmą dla wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który tak liczne i pięknie zorganizowane pielgrzymki pobożnych pątników francuzkich przywodził do Rzymu, przed tron papieża.
Dario i Benedetta, widząc jak życzliwie był Piotr dla nich usposobiony, zawiadamiali go stopniowo o wszystkich fazach procesu. Sprawa miała być powtórnie przedstawiona kongregacyi konsylium, albowiem monsignor Palma, korzystając z przysługującego mu prawa, zażądał po pierwszym rozpatrzeniu sprawy, śledztwa powtórnego, szczegółowego. Wreszcie pierwsza decyzya przeważyła tylko jednym głosem na korzyść Benedetty, a skutkiem tak małej większości Ojciec święty nie byłby zechciał unieważnić małżeństwa. Trzeba było obecnie starać się przedewszystkiem o zjednanie sobie głosów dziesięciu kardynałów, wchodzących w skład kongregacyi. Donna Serafina pragnęła mieć wszystkie te głosy. Rzecz to była niesłychanie trudna, albowiem blizkość pokrewieństwa Benedetty z kardynałem Boccanera nietylko nie ułatwiała, ale psuła zabiegi donny Serafiny. Tysiączne i subtelnie założone intrygi otoczenia watykańskiego, pobudzone rywalizacye, chciały usunąć tego kandydata do tronu papieskiego, przedłużając skandal, mający miejsce pod jego dachem. Pragnąc pozyskać głosy kardynałów, donna Serafina codzienne toczyła narady ze swym spowiednikiem, ojcem Lorenzo, jezuitą, zamieszkującym w Kolegium niemieckiem, tem ostatniem schronieniu jezuitów w Rzymie, gdzie odebrano im wszechwładzę, jaką dzierżyli poprzednio w słynnem Gesù.
Nadzieja szczęśliwego ukończenia procesu wzrosła w sercach mieszkańców pałacu Boccanera, z chwilą gdy się stało wiadomem, że hrabia Prada, formalnie się zrzekł dalszego popierania tej spraw. Nawet nie odpowiadał na posyłane mu zawezwania do sądu. W aktach powodowych przypisywano mu impotencyę i na tej zasadzie domagano się zerwania małżeństwa, wszak o niesłuszności tego zarzutu świadczyło macierzyństwo ładnej Lizbety, wszyscy bowiem w Rzymie wiedzieli, że był ojcem jej syna.
Tak więc nadzieja uzyskana rozwodu napełniła błogością serce Benedetty, a donna Serafina, wracając wieczorem po ukończeniu wizyt na mieście, przynosiła z sobą nową otuchę, mówiąc, że pozyskała głos jeszcze jednego z dziesięciu kardynałów. Najgroźniejszą osobistością zdawał się być monsignor Palma, adwokat z urzędu, przez kongregacyę wyznaczony dla bronienia świętości sakramentu małżeńskiego. Pierwsza jego obrona, w odpowiedzi na obronę adwokata Morano, świadczyła o stanowczej jego nieprzychylności. Zaprzeczał wiarogodności świadectwa udawadniającego dziewiczość powódki, wymieniał wypadki, popierając je naukowemi dowodzeniami, że kobieta, utraciwszy stan dziewiczy, może zachować pozorne jego ślady, mogące wprowadzić w błąd badające ją akuszerki. Żądał, by powódka ponownie została zbadana przez dwóch zaprzysiężonych lekarzy, ostatecznie zaś twierdził, że żona przedewszystkiem pamiętną być powinna na złożoną przed ołtarzem przysięgę małżeńskiego posłuszeństwa, zatem w danym wypadku, powódka, chociażby nawet była dziewicą, nie ma słuszności, domaga się unieważnienia małżeństwa, które jeżeli nie zostało dokonane, to jedynie skutkiem stawianego przez nią oporu.
Mówiono, że monsignor Palma jeszcze okrutniejszą przygotował obronę. Postanowił być nieubłaganym na zasadzie niewzruszonych swoich przekonań. Lękano się więc, by pozyskani pobocznie kardynałowie nie ulegali energicznemu twierdzeniu monsignora, powstrzymując papieża od podpisania unieważnienia małżeństwa. Znów więc zagroziło niebezpieczeństwo projektom Benedetty i Daria. Smucili się, tracąc pierw posiadaną nadzieję. Wtem, donna Serafina wróciwszy z narady z monsignorem Nani, pocieszyła ich nieco, mówiąc, że ktoś wpływowy starać się będzie o pozyskanie przychylności monsignora Palma. Lecz będzie to rzecz bardzo kosztowna. Monsignor Palma posiadał ustaloną opinię nieskazitelnej uczciwości, lecz doznał wielkiego nieszczęścia w życiu, bo siostrzenica, którą ubóstwiał, rozkochawszy się w niej na starość, musiała czemprędzej znaleźć sobie męża dla uniknięcia gorszącego skandalu. Otóż mąż wyzyskiwał położenie, tracąc majątek żony i bił ją, jeżeli nie dostarczała żądanych przez niego pieniędzy. Monsignor wszystko w ten sposób już utracił i obecnie w wielkim był kłopocie, bo nie miał środków dla zapłacenia znacznej sumy, jaką przybrany siostrzeniec zagarnął, oszukując przy grze w karty. Doradzono donnie Serafinie, by nie nie mówiąc monsignorowi Palma, postarała się zapłacić ową sumę i by wystarała się o posadę dla jego siostrzeńca. A gdy się tak stało, monsignor Palma przyszedł do pałacu Boccanera i z płaczem dziękował, za wyświadczone przez nią dobrodziejstwo.
Tego właśnie wieczoru Piotr znajdował się w pokoju Daria, gdy wbiegła rozradowana, śmiejąca się Benedetta i, klaszcząc w dłonie z wielkiej uciechy, zawołała:
— Monsignor był u cioci, przyrzekł jej dozgonną wdzięczność! Teraz już wszystko dobrze pójdzie! Ach, jaka jestem szczęśliwa!
Dario, zawsze podejrzliwy i nieufny, zapytał:
— Czy dał jakie zobowiązanie na piśmie?... Czy ta sprawa została formalnie załatwiona?...
— Nie... lecz dla czego wątpisz w jego uczciwość... pomyśl tylko... czyż można było od niego żądać zobowiązania piśmiennego?... Przecież on ma ustaloną opinię uczciwości...
Wszakże słowa Daria oddziałały na Banedettę. Zaczęła nieco wątpić. A monsignor zapomni o usłudze, którą mu wyświadczono?... Może w sprawie procesu pozostanie nieubłaganie przy swoich zasadach nierozerwalności małżeństwa i obstając przy niem będzie chciał okazać swoją nieskazitelność, nieprzedajność... Niepokój dręczył ich oboje. Znów zaczęły się dla nich czasy niespokojnego wyczekiwania.
— Czy wiesz — rzekła raz Benedetta w obecności Piotra — czy wiesz, że poddałam się wymaganiom monsignora Palma i byłam dziś zbadana przez dwóch lekarzy... Tak... dziś rano... byłam z ciocią u owych dwóch wyznaczonych panów...
Uśmiechnęła się, patrząc na Daria i bynajmniej nie była zmieszana, tem co wyrzekła.
— I cóż oni powiedzieli? — zapytał Dario z równąż swobodą.
— Cóż chcesz, żeby powiedzieli innego, jak to co zobaczyli... przekonali się, że nie kłamałam i każdy z nich napisał rodzaj zaświadczenia... ale napisali to po łacinie... Podobno, że to zaświadczenie było nieodzownie potrzebne, by monsignor Palma mógł odwołać, to co poprzednio twierdził...
Zwróciwszy się do Piotra, dodała:
— Jaka szkoda, że nie umiem po łacinie... nie mogłam się dowiedzieć, co oni napisali a byłam ciekawa... pomyślałam więc o tobie, drogi księże Piotrze... i miałam postanowienie poprosić ciebie byś zechciał mi to przetłomaczyć... Ale ciocia niewiadomo, dla czego, nie chciała i natychmiast wzięła te papiery i przyłączyła do innych...
Piotr uczuł się niezmiernie zakłopotany i nic nie odpowiedziawszy skinął tylko głową, wiedział on bowiem, jaką jest treść tego rodzaju świadectw. Doktorzy, nie uciekając się do wybiegów, nazywają wszystko po imieniu i określają z jaknajwiększą ścisłością, nie pomijając opisu kształtów i koloru.
— Miejmy nadzieję, że monsignor Palma nie zechce zawieść naszego oczekiwania — mówiła dalej Benedetta, patrząc na Daria. — Chcę wierzyć, że monsignor zechce okazać swoją wdzięczność... Lecz ty, mój najdroższy, staraj się jaknajprędzej wrócić do zdrowia... nie trzeba, aby z twojego powodu miało się opóźnić nasze szczęście... ach, kiedyż nadejdzie ten dzień upragniony, wyczekiwany tak gorąco!...
Dario, znudzony tylodniowem leżeniem w łóżku, wstał bez pozwolenia doktora, lecz skutkiem tej nieostrożności, rana się otworzyła i musiał znów się położyć, przedłużając ostatecznie swoje wyzdrowienie. Piotr, chcąc go rozerwać, przychodził w dalszym ciągu do jego pokoju i opowiadał odbyte za dnia wycieczki po Rzymie. Zwiedzał obecnie place publiczne. Początkowo wydały mu się wszystkie do siebie podobne, lecz teraz, gdy zapoznał się lepiej z duchem miasta, każdy plac wydał mu się odmiennego charakteru, każdy posiadał swoją oryginalną właściwość. Obszerny piazza del Popolo, zachwycał Piotra monumentalną symetrycznością, szlachetny miał wygląd i ponętną słoneczną jasność. Na piazza di Spagna, napotkał mnóstwo spacerujących cudzoziemców, podziwiających podwójną ewolucyę wspaniałych, marmurowych schodów, wysokości niezwykłej lecz pełnej wdzięku, wszystko tu było olbrzymie i wszystko pozłocone szczodrością słońca. Przy piazza Colonna, dokoła kolumny Marka Aureliusza, snuły się zawsze tłumy ludu, tego chętnie próżnującego ludu rzymskiego, który rozrzutnie czas marnując i przymierając z głodu, nieprzestaje się spodziewać polepszenia swej doli i uśmiechu fortuny spadającej wprost z nieba. Długi, regularny, pusty piazza Navone, wypełnia melancholia i jakby żal za ubiegłemi latami, gdy wśród ruchu i zgiełku roztasowane przekupki, przyciągały na targ mnóstwo kupujących. Obecnie targ odbywa się codziennie na piazza Campo de Fiori, gdzie pod olbrzymiemi parasolami zatkniętemi w ziemię, sprzedają się owoce i jarzyny, złożone w wielkie stosy, przy których bezustannie kłócą się przekupki z kupującemi gospodyniami.
Zdziwienie Piotra było wielkie, gdy po raz pierwszy stanął na placu przed Kapitolem. Wyobrażał sobie, że rozgłośne to miejsce leży na wysokiem płaskowzgórzu, z widokiem na cały Rzym, na świat szeroki. Z urobionem tem pojęciem stanąwszy przed Kapitolem, znalazł Piotr plac niewielki, kwadratowy, z trzech stron ujęty oddzielnemi trzema pałacami, a strona odkryta, niezabudowana, prawie że żadnego nie dawała widoku, nawet na poblizkie dzielnice miasta. Horyzont był mały, skrócony dachami sąsiednich domów. Na schodach wiodących na plac właściwy, nie spotkał Piotr nikogo, cudzoziemcy bowiem przyjeżdżają tu powozami, które muszą objeżdżać znacznie większe koło. Turyści, wysiadłszy z dorożek, oczekujących ich powrotu, śpieszą ku arcydziełu rzeźby starożytnej i podziwiają ze śpiżu ulany pomnik Marka-Aureliusza, który na swym rumaku stoi na środku placu. Wdzięk tego placu oddziaływa powoli, lecz ze wzrastającą siłą, która ukazuje coraz to inne jego piękności. Urok staje się zupełny, gdy zachodzące słońce, śląc skośne swe promienie, ożywia i odcina na tle niebieskiego nieba rzeźbione figury, umieszczone na zrębach pałacowych dachów. Pod obszernym portykiem rozsiadają się zwykle miejskie kumoszki, schodzące się tutaj dla wspólnej pogadanki, rozmawiając, przebierają drutami przyniesione z sobą roboty a dokoła nich biega i krzyczy rój drobnych dzieci, hałasujących jak szkoła wypuszczona z klasy na chwilową zabawę. Dzięki tej miejscowej publiczności, plac przed Kapitolem posiada charakter prowincyonalny.
Innego znów wieczoru Piotr, przybywszy na zwykłą pogadankę do pokoju Daria, opowiadał swoje zachwyty nad wodotryskami, które dziś oglądał. Rzym jest miastem najliczniejszych i najpiękniejszych wodotrysków, przelewających się przez bronz i marmury. Na piazza di Spagna, Piotr podziwiał piękność łodzi, na piazza Barberini — trytona, gdzieindziej — żółwie, a przy piazza Navone, napotkał aż trzy fontanny, z których największa, środkowa, jest pomysłu Berniniego. Może najwspanialszą z rzymskich fontann, jest fontanna Trevi, ponad którą wznosi się tryumfująco Neptun, pomiędzy alegorycznemi postaciami Zdrowia i Płodności.
Któregoś dnia, Piotr, idąc brzegiem Tybru, wyszedł po za miasto i powrócił rozmarzony ze swej przechadzki. Opowiadał Benedecie czuwającej przy łóżku Daria, że dziś po raz pierwszy ujrzał krajobraz w tej formie, jaką się spotyka na obrazach klasycznych mistrzów. Idąc brzegiem rzeki, co chwila napotykał widoki przypominające mu obrazy Poussina, które widywał w muzeum Luwru, dobrze ich nie rozumiejąc. Lecz dziś napotkał tę samą żółtą i leniwą rzekę o brzegach zarośniętych szuwarami, niewielkie opuszczające się ku wodzie urwiska, których kredowa białość jaskrawo odcinała się od ciemno ryżych przestrzeni rzymskiej Kampanii, przestrzeni ułudnie płaskich a w rzeczywistości lekko falistych i zakończonych w głębi niebieskawemi wzgórzami. Gdzieniegdzie napotkał samotną kępę drzew, lub ruiny jakiegoś portyku otwartego na pustkę. Dalej znów zatrzymał się, by patrzeć na stado owiec spuszczających się ku rzece, podczas gdy pasterz ich, wsparty o drzewo, czekał, by się napoiły. Wszystkie te drobne, proste sceny posiadały wyłączne, miejscowe piękno, szlachetniały, dzięki wspomnieniom jakie tu wywołuje każda grudka ziemi, tej ziemi związanej z takim ogromem historycznej przeszłości.
Powróciwszy z Campo Verano, najobszerniejszego z rzymskich cmentarzy, zastał Piotr przy Dariu nietylko Benedettę, lecz także Celię.
— Jakto, księże Piotrze — zawołała trochę przerażona Celia — chodzisz na cmentarz dla przyjemności... bez koniecznej potrzeby?...
— Ach, ci francuzi — rzekł w tym samym tonie Dario — ci francuzi! Psują sobie dobrowolnie życie, wyszukując rzeczy smutne, odrażające! Dziwne mają w tem zamiłowanie!
Chcąc się bronić przeciw tej napaści, zwrócił im Piotr uwagę, że nie należy dobrowolnie odwracać się od rzeczywistości. Lepiej jest przywyknąć do myśli o śmierci, ponieważ jest ona koniecznością każdego istnienia.
Dario oburzył się:
— Dlaczego mam wiedzieć o rzeczywistości?... Dlaczego mam patrzeć na rzeczywistość?... Jeżeli nie ma w sobie nic pięknego, nic przyjemnego, silę się, o ile tylko mogę, by o niej zapomnieć i nigdy o niej nie myśleć.
Piotr uśmiechnął się łagodnie i spokojnie opowiadał dalej odniesione wrażenia podczas przechadzki po Campo Verano. Cmentarz był utrzymany we wzorowym porządku a jasne, jesienne słońce rozweselało wygląd grobowców, które zadziwiły Piotra swem bogactwem. Jakież piękne i rozliczne napotkał tam marmury, bo wszystko na tem cmentarzu było z marmurów, posągi, kaplice, mauzolea. Dzisiejsi rzymianie, potomkowie rzymian stawiających olbrzymie grobowce przy via Appia, przez atawizm otaczają śmierć pompatycznością wrodzonej sobie dumy. Zwłaszcza część cmentarza, gdzie arystokracya miała swe grobowce, przypominała pragnienia wypowiedziane niegdyś ogromem mauzoleów przy via Appia. Dziś toż samo było silenie się na monumentalność. Kaplice miały rozmiary świątyń, posągi były zdumiewającej wielkości, a czasami grupowały się, tworząc całość bardzo wątpliwego smaku; brak artyzmu był rażący, nie ubiegano się za pięknem, lecz za bogactwem użytych materyałów. Nagrobki te kosztować musiały miliony. Miłą dla oka była tylko nieskazitelna białość marmurowych posągów, wdzięcznie uwydatniona na tle ciemnych drzew cmentarza. Słoneczne, suche powietrze tutejsze chroniło posągi od plam i omszałości, zanieczyszczających marmury wystawione na działanie dżdżystego, bardziej północnego klimatu.
Benedetta słuchała, milcząc, lecz wzruszona rozdrażnieniem Daria, zwróciła rozmowę w inną stronę, zapytując Celię:
— A polowanie, czy udało się?... Powiedz nam, coś tam ciekawego widziała?...
Właśnie w chwili, gdy Piotr przyszedł, zaczęła Celia opowiadać, że była z matką na polowaniu na lisa.
— Ach, było to niezmiernie zajmujące! Za punkt zborny obrano grobowiec Cecylii Metelli, pod namiotem urządzono bufet. Osób zaproszonych było mnóstwo, cała cudzoziemska kolonia, młodzi ludzie z ambasad, wojskowi z naszego kółka i my wszyscy... mężczyźni byli w czerwonych frakach a kobiety w amazonkach. Konie ruszyły o godzinie pierwszej.. i galopowały przeszło dwie godziny za uciekającym lisem, którego schwytano daleko... Nie mogłam jechać aż do końca, lecz wszystko widziałam... doskonale widziałam... działy się rzeczy wprost zadziwiające... trzeba było przeskakiwać mury, rowy, płoty, jazda była szalona... pędziliśmy bez przytomności a psy przed nami pędziły za lisem... Tylko dwa zdarzyły się wypadki... stosunkowo więc mało... i to nic ważnego... jeden z panów zwichnął sobie rękę... a drugi złamał nogę...
Dario słuchał teraz z widoczną przyjemnością był cały rozpromieniony, niezmiernie bowiem lubił polowanie na lisa wśród rozległych równin rzymskiej Kampanii, która nibyto doskonale płaska, najeżoną wszakże była tysiącznemi przeszkodami dla jeźdźców cwałujących po niej gromadnie. Słuchając opowiadania Celii, Dario przypominał sobie różne doznane przygody w podobnych okolicznościach; radość, jaka go ogarniała, gdy ukryty chwilowo lis znów się wynurzał z kotliny, lub z po za muru kryjącego go przed oczami polujących, aż wreszcie zmęczony, bez tchu, padał ku ogólnej uciesze swych zwycięzców, dumnych ze swej przewagi i zdobywających zwierzę wytrwałością pogoni bez pomocy fuzyi.
— Ach, jakaż szkoda, że mnie tam nie było! — zawołał rozpaczliwym głosem Dario. Muszę leżeć w łóżku, podczas gdy inni się bawią!... Jeżeli to długo potrwa, to umrę z nudów w tym pokoju!
Benedetta uśmiechnęła się tylko do niego, nie czyniąc mu żadnej wymówki za ten naiwny okrzyk egoizmu. On się tutaj nudził, a ona czuła się tak bardzo szczęśliwa, mogąc z nim spędzać długie godziny! Lecz w miłości Benedetty było także jakby wiele matczynej wyrozumiałości. Rozumiała, że Dario mógł tęsknić za zwykłym swym trybem życia. Wszak nikogo teraz nie widywał. Nie wpuszczano do jego pokoju nawet najbliższych jego przyjaciół, lękając się, by który nie zaczął się domyślać właściwej przyczyny tego długiego niedomagania. Tak dawno nie był w teatrze, ani na balu, ani u żadnej z ładnych pań, które lubił odwiedzać! Zwłaszcza tęsknił za codziennemi spacerami po Corso. Prawdziwie cierpiał, nie mogąc brać w nich udziału. Pomiędzy godziną czwartą a piątą popołudniu, ogarniała go rozpacz, że nie widzi zwykłej defilady powozów i ludzi, których twarze zwykł był oglądać zawsze w tej porze. Teraz nic już nie wiedział co się dzieje w Rzymie, jakie są najświeższe wydarzenia. Jeżeli więc wyjątkowo ktoś z najbliższych znajomych został wpuszczony do sypialni, Dario zarzucał go pytaniami, czy spotkał tego lub innego, czy ktoś jeszcze inny zaczął się już pokazywać na mieście, jak się skończyły miłosne sprawy tamtego, czy nie wydarzyła się jaka nadzwczajna okoliczność, mogąca zająć ich wszystkich; pytał się bez końca o drobne sprawy będące ulubionemi plotkami kółka, w którem się obracał, plotkami podtrzymującemi zużyte energie jemu podobnych. Nie rozumiał on nawet, by można się zajmować czemś innem, bo jemu to wystarczało jaknajzupełniej, dając pełną dozę poszukiwanej przyjemności.
Celia przynosiła mu mnóstwo nowinek, krążących po mieście i była właśnie w trakcie opowiadania czegoś zajmującego, gdy nagle zamilkła i spojrzawszy na Daria swemi szczeremi oczami, w głębi których kryły się wszakże tajniki jeszcze niezbadanych zagadnień, rzekła:
— Nie przypuszczałam, aby zwichnięcie ramienia mogło przeciągać się tak długo!...
Czyżby ta dziewczyna, wyłącznie zajęta śledzeniem spraw sercowych, odgadła właściwą przyczynę niedomagania młodego księcia?... Dario uczuł się zakłopotanym ciekawością wzroku Celii, więc spojrzał na Benedettę, jakby z prośbą, by odpowiedziała za niego, lecz Celia z właściwą żywością swego usposobienia, natychmiast przeskoczyła na inny temat rozmowy:
— Wczoraj, podczas spaceru po corso, widziałam pewną damę... cóż... jesteś ciekawy co za damę spotkałam?...
Rzekłszy to, nieco się zmięszała i już zaczęła żałować postawionego pytania, lecz opanowała się szybko i jako blizka znajoma, od lat dziecinnych, dodała zuchwale:
— Ładną damę, którą znasz... lecz wyobraź sobie... miała w powozie bukiet białych, prześlicznych kwiatów...
Benedetta głośno się roześmiała, Dario też się uśmiechnął, chociaż uczuł się dotknięty w swej miłości własnej; tak szybkie pocieszenie się Tonietty drażniło go. Jakto?... więc Tonietta znalazła już jego zastępcę, chociaż miał ustaloną opinię jednego z najpiękniejszych młodych ludzi w Rzymie?!... Wszakże ze względu, iż nie miał zamiaru przedłużania tego miłosnego stosunku, rzekł niedbale:
— Doprawdy... lecz cóż w tem dziwnego?... nieobecnym zawsze dzieje się krzywda!...
— Człowiek, którego się kocha, nigdy nie jest nieobecnym — zauważyła Celia z wielką powagą swej dziewiczej miłości.
Benedetta wstała i, poprawiając poduszki pod głową Daria, rzekła z czułością:
— Mój najdroższy, jakże jestem rada, że już teraz żadna kobieta nie będzie mi ciebie odbierała!... już skończyły się wszystkie nasze nieszczęścia... i mnie jedną będziesz kochał... ja jedna będę miała prawo do ciebie...
Dario patrzył z namiętnem przywiązaniem na mówiącą, bo rzeczywiście ją jedną tylko kochał w życiu i z chwilą, gdy zostanie jego żoną, postanawiał nazawsze być jej wiernym. Benedetta nigdy o tem nie powątpiewała i często z nim o tej przyszłości mówiła, siedząc całemi dniami przy łóżku i dozorując go zazdrośnie podczas tych kilku tygodni. Zdawało się jej, że Dario jest znów tym dawnym niewinnym chłopcem, którego pokochała wśród kwitnących drzew pomarańczowych w ogrodzie przy willi Montefiori. Podczas swej choroby Dario rzeczywiście nabrał coś dziecięcego, całemi dniami bawił się oglądaniem obrazków rozrzuconych na łóżku, wpatrywał się w fotografie, śmiał się do nich uradowany. Osłabienie, jakiemu ulegał, uwydatniło zwykłą jego drobiazgowość i zniedołężnienie rasowe, był to powrót do stanu dzieciństwa, powrót jaki można zauważyć u ludzi wyczerpanych, zużytych starością. Przytem nie umiał cierpieć a nudząc się monotonią parotygodniowego przebywania w pokoju, wymagał od Benedetty, by go bawiła, by śpiewała i była wesołą. Benedetta, nie zastanawiając się nad egoizmem takich zachcianek, stosowała się do woli Daria a rozmowy, jakie z sobą wiedli, były wypowiadaniem marzeń o szczęściu jakiego doznawać będą, pobrawszy się z sobą. Wierzyli, iż życie ich będzie nieprzerwaną niczem radością. Ach, jakże błogo płynąć będą im dni i lata!... Zawsze będą razem, śmiać się będą do słońca, pieszczota będzie jedynem ich zajęciem, myśleć będą tylko o sobie zdala od kłopotów, zdala od świata, który zapaść się może, byle ich dwoje ocalało i kochać się mogło w zapomnieniu o wszystkiem!
Skutkiem prawie bezustannego szczebiotania Celii, Piotr mały brał udział w dzisiejszej rozmowie. Dario, przez wrodzoną uprzejmość zwrócił się w jego stronę, mówiąc.
— Ogromnie się cieszę, księże Piotrze, widząc, żeś się rozkochał w pięknościach naszego Rzymu... czy pamiętasz, żeśmy ci to wszyscy przepowiedzieli zaraz w pierwszy wieczór po twojem przybyciu?...
— Pamiętam — odrzekł Piotr, przytakując ruchem głowy.
— Tak, tak, przepowiedzieliśmy słusznie... lecz czyż mogło być inaczej — mówiła Benedetta — klasnąwszy lekko w dłonie. By poznać Rzym, by zrozumieć jego piękno, trzeba sporo czasu... i gdyby ksiądz Piotr był wyjechał we dwa tygodnie po przyjeździe, jak pierwotnie miał zamiar, to nie byłby mógł się zżyć z Rzymem i wywiózłby jak najgorszą o nas opinię. Lecz teraz, po dwumiesięcznym pobycie, jestem spokojna! Wiem, że często myśleć będzie o nas i zawsze tęsknić będzie za Rzymem!
Piotr skłonił się przed Benedettą, ujęty jej uprzejmością i wdziękiem, objaśnił zarazem, że jeżeli Rzym nie wywiera wrażenia przy pierwszem spotkaniu, to jedynie dla tego, że każdy przyjeżdża tu z urobionem pojęciem i pragnie ujrzeć miasto wymarzone i wyidealizowane przez własną wyobraźnię. Lecz po kilkodniowem rozczarowaniu, następuje zwrot i piękno rzeczywistego Rzymu zaczyna oddziaływać, przykuwając do siebie w miarę jak się spogląda na to jedyne miasto o niezrównanej przeszłości.
Celia wstała i zaczęła się żegnać:
— Do widzenia, moi drodzy... przyjdę znów temi dniami... takbym chciała, aby Dario był zdrów jak najprędzej... jakby to było ślicznie, że by nasze śluby odbyły się równocześnie!... Tymczasem za kilka dni będą zaręczyny moje z Attiliem... ojciec wyda bal... musi wydać bal wspaniały... najwspanialszy... Do widzenia!...
Piotr już kilkakrotnie zwracał swą przechadzkę w stronę przedmieścia Transtevere, pociągany tam swem wielkiem współczuciem i miłością dla maluczkich i cierpiących. Ach, to nieszczęsne przedmieście Rzymu, to cuchnące nędzą Transtevere, w którem ciżba ludzkich istot żyła w poniżającej ohydzie brudu i ciemnoty! Piotr widział w Paryżu wiele sromotnej nędzy i przerażających upośledzeń, lecz niczem to było w porównaniu z bezmyślnością w opuszczeniu się tej ludzkiej trzody, którą tutaj spotykał.
Pomimo ciepłego zawsze klimatu i jaskrawego słońca, uliczki na Transtevere ciasne, kręte, ślepe, były ciemne i wilgotne jak piwnice. Odrażającym był zwłaszcza odór chwytający tutaj za gardło, wstrętny, powstały z kwaśniejących gotowanych jarzyn, z tłuszczów zjełczałych i potu ludzkiego, brudu i odchodów, nigdy nieuprzątanych i kalających domy i ulice. Domy byle jak sklecone, z sobą pozlepiane, dobudowywane bez planu, bez żadnej symetryi. Drzwi ich były zawsze otwarte i najczęściej spuszczające się w głąb korytarza, wiodącego gdzieś w nory podziemne. Na wyższe piętra wchodzono po schodkach przyczepionych zewnątrz i wiodących na balkony z desek i łachmanów. Fasady tych domostw trzymały się dzięki podporom a po za powybijanemi oknami widać było gołe ściany cuchnących nór, nazywających się mieszkaniami! W odrażających sklepikach sprzedawano gotowaną żywność, albowiem lud ten nieszczęsny, dogadzając wrodzonej zaradności i lenistwu nigdy nie rozpalał domowego ogniska, opędzając głód trochą przegniłych owoców, skwaśniałych i obślizłych jarzyn, polentą lub rybą pływającą w odrażającym tłuszczu. Na niektórych straganach sprzedawano mięso nieznanego pochodzenia, źle pokrajane, czarne, z kawałami zaskrzepłej krwi a większe ćwierci wyglądały jakby porywane z padliny. Chleby w piekarniach leżały zwalone na półkę, jak wielkie okrągłe kamienie, u zieleniarek sprzedających jodłowe szyszki i strąki czerwonego pieprzu, wisiały przed drzwiami sznury nanizanych suszonych pomidorów. Najapetyczniej przedstawiały się wędliniarnie a wydzielający się z nich silny odór solonego mięsiwa i serów, ponętnym był dla węchu, napotykającego tutaj tylko wstrętne wyziewy. Wśród tych wązkich uliczek mnóstwo było biur sprzedających bilety loteryjne a tuż obok w szynkach wielkiemi literami wypisane były pochwały dla wyborowych win z okolic Rzymu, z Genzano, Marino, Frascati.
Cała ludność żyła na ulicy, wałęsając się bandami w czarnych od brudu łachmanach. Dzieci biegały prawie gołe a jednak pokryte najwstrętniejszemi pasorzytami, których całe gniazda zlepiały włosy nigdy niemyte i nigdy nieczesane. Kobiety w porozpinanych kaftanach, w spódnicach sztywnych od zaskrzepłych warstw tłustego brudu, wymachując rękoma, kłóciły się, lub wrzeszczały, rozmawiając z sobą z oddalonych balkonów. Starcy, rozsiadłszy się na ławkach i stolikach, nieruchomie znosili znęcanie się roi much osiadających im twarze. Wśród tłumu stałych tych mieszkańców wązkich uliczek, przeciskały się wózki zaprzężone w niewielkie osiołki, lub pastuchy pędzili stada indyków, smagając je biczami. Czasami spotkać można było turystów zaniepokojonych otoczeniem, jakie tu widzieli i napastowanych przez całe bandy żebraków. Uliczni szewcy reparowali stare obuwie, roztasowawszy się przed drzwiami a przed drzwiami jakiegoś krawca wisiał stary, pokoszlawiony blaszany kubełek, w którym wspaniale kwitły jakieś rośliny. Ze wszystkich okien, ze wszystkich balkonów, na sznurach przerzuconych wprost i w ukos po nad ulicę, spuszczały się szmaty stanowiące bieliznę, różnokolorowe gałgany niewiadomego przeznaczenia, powiewając jak sztandary symboliczne przerażającej nędzy i najskrajniejszego niechlujstwa.
Braterską miłością płonące serce Piotra wzbierało bólem na widok takiego upadku i tak poniżającej nędzy. Ach, czemprędzej zwalić te domy będące kloakami, ziejące zarazę, tępiące zdrowotność tysięcy biedaków! W imię ludzkości należało zburzyć całą dzielnicę, usunąć ją nazawsze, chociaż tylu miała zwolenników wśród poszukiwaczy tematów do obrazu. Już kilka szerokich, nowoczesnych ulic przecięło Transtevere, niosąc światło i powietrze, lecz pozostałe stare uliczki tem sromotniejszy przybrały wygląd. Wzdłuż nowo przetkniętych ulic budowały się gdzieniedzie domy, lecz roboty szły opieszale, w wielu miejscach zawieszono je w połowie, brak kapitałów nie dozwalał rość miastu i opóźniał jego przemianę. Wszystkie te nowe ulice i skwery zawalone były cegłą, kamieniem, gipsem i gruzami, wyglądając jak miasto, które zaczęto budować, lecz nagle opuszczono z nieznanej przyczyny. Plany powzięto olbrzymie i gwałtownie chciano je przeprowadzić, mając na względzie konieczność zapewnienia zdrowotności miastu, które dotychczas, trupiejąc i gnijąc, stanowiło zabytek średniowiecznej epoki, przedłużającej się w Rzymie aż do wkroczenia wojsk Wiktora Emanuela. Ach, przebudować ohydne to przedmieście, dać światło i powietrze temu biednemu ludowi, wypędzić ztąd choroby powstające z brudu i zgnilizny! Chciano to wszystko, lecz wynikły w całym kraju kryzys finansowy nie dozwalał na urzeczywistnienie tych szlachetnych zamiarów, mających przygotować lepszą przyszłość następnym pokoleniom dzisiejszych nędzarzy. Można się oburzać, iż teraźniejszy rząd włoski zbyt skrzętnie oczyścił ruiny starożytnego Rzymu, zbyt gorliwie pozmiatał w nich kurz i powyrywał bluszcze i dziką roślinność, którą przyjezdne angielki zasuszały w swoich zielnikach, można gniewać się na szpetotę murów jakiemi ujęto łożysko Tybru i płakać można z żałości za utraconą malowniczością romantycznych dawnych wybrzeży rzeki, lecz trzeba zarazem pamiętać, że życie rodzi się ze śmierci i że jutro zakwitnie na miejscu tego co dziś w pyły się zmienia.
Myślami temi zajęty, Piotr wyszedł z przedmieścia i stanął na placu Farnese, chcąc zajść do ambasady francuzkiej, gdzie go oczekiwano o oznaczonej godzinie. Plac był pusty, poważny, otoczony domami o drzwiach szczelnie zamkniętych, a tylko dwie fontanny rzucały w górę strumienie wody rozsypujące się w przezroczyste perły opadające z powrotem ku basenom. Piotr, przystanąwszy, słuchał monotonnego szumu wody i patrzał na fasadę pałacu Farnese, ponad którego monumentalną bramą powiewała trójkolorowa chorągiew francuzka. Pałac był olbrzymi, ciężki, kwadratowy, o trzynastu frontowych oknach i wspaniale rzeźbionym fryzie. Wszedł do bramy, jeden bowiem z przyjaciół Narcyza Haberta, podjął się pokazania mu wnętrza pałacu uchodzącego za najokazalszy w całym Rzymie. Francya wynajmowała pałac Farnese dla pomieszczenia swego ambasadora przy królu włoskim. Ach, jakże wspaniały a zarazem śmiertelnie posępny był ten słynny pałac o rozległym dziedzincu z portykiem ciemnym i wilgotnym, o monumentalnych schodach, nieskończonej długości galeryach i korytarzach, o salach niezliczonych i nieprawdopodobnie wysoko sklepionych! Z tych murów wiała zamarła pompa królewskiej okazałości a przejmujące zimno mroziło kości śmiałków zbyt długo rozglądających się po ścianach. Młody rodak oprowadzający Piotra, zwierzył mu się, że całe otoczenie ambasadora nudzi się niewymownie wśród tych zimnych, pustych murów pałacu, za obszernego na wyznaczony użytek. Latem upał tu jest szalony a zimą wszyscy marzną. Jedyną dość przyjemną częścią pałacu jest pierwsze piętro od strony Tybru i tam właśnie ambasador obrał sobie mieszkanie, do którego należy sławna galerya ozdobiona malowidłami trzech braci Carrache’ów. Z okien widać Monte Gianicolo, ogrody Corsini, Acqua Paola i na szczycie wzgórza kościół San Pietro in Montorio. Po za galeryą i obszernym salonem znajduje się gabinet ambasadora, ciche i miłe ustronie rozweselone ciepłem promieni słonecznych. Lecz stołowy pokój i kilka innych salonów, wchodzących w skład mieszkania, ciemne są i ponure, z oknami wychodzącemi na wązką, boczną uliczkę. Wszystkie salony w pałacu mają siedem do ośmiu metrów wysokości, posiadają wspaniale rzeźbione i malowane sufity, lecz przeważnie stoją pustkami jako zbyteczne a do tych się zaliczają dawne galowe galerye i sale. Ściany ich zdobią freski lub makaty, lecz ani jednego w nich nie ma sprzętu, oddane są na pastwę szczurom i pająkom. Najrozleglejsza z tych sal ma osiemnaście metrów wysokości. Właściciel pałacu Farnese, dawny król neapolitański, wymówił sobie tę salę na swój użytek i pomieścił w niej skład najróżnorodniejszych sprzętów, gratów niepotrzebnych, obrazów, szkiców, posągów a wśród mnóstwa wykopalisk i rzeźb niewykończonych, znajduje się wspaniale piękny sarkofag starożytny.
Piotr zwiedził tylko małą cząstkę pałacu, większa część sal jest bowiem na głucho zaryglowana, nikt tam nigdy nie wchodzi i tym sposobem unika się niepotrzebnego zamiatania i opylania ścian i sufitów. Tak, ambasador francuzki w Rzymie zamieszkuje wspaniały pałac i jakkolwiek ma to pewien urok módz sobie powiedzieć, że się mieszka w pałacu zbudowanym przez papieża Pawła III, w rezydencyi kardynałów i królów, jednakże mieszkanie to przedstawia mnóstwo niedogodności, chociażby z przyczyny obszaru. Trzy czwarte pałacu zalega pustka, martwa, odcięta od życia, zamknięta jak grobowiec. Zwłaszcza wieczory straszliwe są w tym ponurym gmachu, którego brama wielka jak katedra, dziedziniec, portyk, monumentalne schody toną w ciemnościach. Próżno gazowe lampy silą się rozproszyć gęstość czarnej nocy, błądzi się wśród zmroku i zimna przestrzeniach kilometrowych, by wreszcie stanąć u drzwi gościnnego i miłego salonu, w którym przyjmuje znajomych ambasador.
Wyszedłszy z pałacu Farnese, Piotr przypominał sobie inne pałace, które już widział. Wszystkie utraciły dawną swą świetność, wszystkie stały pustką, lub też były częściowo odnajmowane jak zwykłe kamienice. Żaden z dawnych książęcych rodów nie posiadał dostatecznych materyalnych środków, by prowadzić dwór okazały wzorem pradziadów, by żywić służbę potrzebną dla zaludnienia przedpokojów i utrzymania porządku w olbrzymich galeryach i salach. Do wyjątków pod tym względem należał ród książąt Aldobrandini, tak liczny, że zajmował cały swój pałac, inne książęce rody wynajmowały staroświeckie swe pałace firmom handlowym, lub też osobom prywatnym, zatrzymując dla siebie jedno piętro, lub też kilka pokojów. Pałac Chigi miał wynajęty dół towarzystwom finansowym, pierwsze piętro ambasadzie austryackiej a książe wraz z rodziną zamieszkiwał drugie piętro, którego część ustępował jednemu z kardynałów. W pałacu Schiarra wynajęto pierwsze piętro ministrowi spraw zagranicznych, drugie jednemu z senatorów a książe i matka jego zamieszkiwali na dole. Pałac Barberini cały był podzielony na prywatne mieszkania a książe zadawalniał się trzeciem piętrem, gdzie niegdyś były izby dla służby. W pałacu Borghese cały dół wynajął handlarz starożytności, pierwsze piętro loża masonów a z reszty porobiono mieszkania dla średnio zamożnych rodzin, z których jedno książe zatrzymał dla siebie. Pałac Odescalchi, pałac Colonna, pałac Doria, były wynajęte a książęce rody, do których gmachy te należały, pragnęły ciągnąć jak największe zyski z komornego, by módz starczyć na liche swe utrzymanie. Złowrogi wiatr powiał na kolosalne fortuny patrycyuszów rzymskich i zburzył je ostatecznie podczas kryzysu finansowego a nieliczne rody książęce, które utrzymały się przy resztkach dawnego mienia, żyły z procentu, lękając się dalszego obracania kapitałami. Obciążeni podatkami, pozbawieni widoków polepszenia bytu, skazanymi byli na blizkie wyzucie z ostatnich funduszów, rozdrabniających się bezustannie skutkiem działów rodzinnych. Ostateczna ich ruina była tylko kwestyą czasu, koniecznością nieodmienną i złączoną z fatalnością biegu społecznego rozwoju. Oporniejsi starali się zastosować do nowych warunków epoki i zaludniali swe pałace lokatorami płacącymi im czynsze dzierżawne, lecz inni woleli umrzeć, zasklepiwszy się w swej rodowej dumie, niedozwalającej im na żadne układy i tranzakcye z losem. Zamurowawszy się w swych pałacach, żyli odosobnieni, patrząc jak z grobowców na koniec swej rasy na rozsypujące się ściany rodzinnego gniazda dogorywali w cieniu i w pustce ze spokojem i bez jęku. Piotr miał tego widomy przykład w pałacu Boccanera, gdzie jedynym odgłosem ruchu była wyjeżdżająca i powracająca stara kareta kardynała a turkot jej kół głuchł na trawie zarastającej dziedziniec pałacowy.
Wrażenia odniesione z wycieczek po przedmieściach Rzymu zestawiał Piotr z wrażeniami wyniesionemi ze staroświeckich pałaców książęcych i doszedł do konkluzyi: że w kraju tym nie było jeszcze ludu a prawie już nie było arystokracyi. Lud, który tu widział, był tak nędzny, ciemny, poddany swemu losowi, poniżony i trzymany w nieświadomości przez tyle wieków, że dopiero kilka pokoleń wyrosłych w nowych warunkach, mogło rozbudzić samowiedzę, wytworzyć demokracyę silną i zdrową, pracowitą, znającą swoje obowiązki i prawa. Arystokracya dogorywała w walących się murach swoich siedzib średniowiecznych książęcych, była to rasa na schyłku, rasa mieszańców, w której rzadko kiedy płynęła krew czysto rzymska, książęta bowiem chętnie się żenili z obcoplemiennemi dziedziczkami, mogącemi im wnieść bogate wiano. Patrycyusze ci żyli w zupełnej bezczynności, nie chcieli służyć konstytucyjnemu królowi włoskiemu a coraz też rzadziej poświęcali się służbie Kościoła, chętnie popierającego dorobkiewiczów i wysadzającego tychże na najwyższe dostojeństwa. Pomiędzy maluczkimi będącymi u dołu i możnowładcami u góry, nie było jeszcze silnie zorganizowanego mieszczaństwa, stanu pośredniego. Z jakichże ludzi składała się ta klasa w dzisiejszem państwie Włoskiem... a zwłaszcza w Rzymie? Tworzyli ją dawni lokaje i poplecznicy żyjący dotychczas przy dworach pańskich, drobni dzierżawcy ziem książęcych, notaryusze i adwokaci trudniący się zarządem dóbr i mienia artystokracyi; tworzyli ją urzędnicy niżsi i wyżsi, deputowani, senatorowie, sprowadzeni przez rząd z oddalonych prowincyj; do niej także zaliczyć trzeba było ciżbę chciwych spekulantów spadłych na Rzym w chęci rabunku, osobistego wzbogacenia się; ci drapieżce pożerali wszystko; zarówno lud jak arystokracyę. Dla kogóż więc pracowano?... Dla kogo poniesiono tyle trudu?... Dla kogo Rzym chciano odbudować i pokryć pałacami przewyższającemi okazałością dotychczas stawiane siedziby?... W nadmiernej dumie rozpoczęte budowanie nowego Rzymu okazało się dziełem bezpodstawowem. Rozmach był zbyt silny i źle obliczony, nie dotarł aż do celu i, zamiast doprowadzić do bogactwa, wtrącił miasto w przepaściste manowce ubóstwa a w niedokończonych pałacach, będących już tylko wstrętnem, walącem się i skalanem schroniskiem, zamieszkał lud najnędzniejszy, setki żebraków i włóczęgów.
Wieczorem, podczas ciemnych nocy, lubił Piotr spędzać godziny dumania nad brzegiem Tybru, po za ogrodem pałacu Boccanera. Głucha cisza i pustkowie tego miejsca pociągały go tutaj często, pomimo ostrzeżeń Wiktoryi, która utrzymywała, że niebezpiecznie jest tam chodzić po zachodzie słońca. Noc dzisiejsza była czarna jak atrament i puste wybrzeże nad Tybrem tchnęło dziwnie głębokim tragizmem. Żywej duszy tu nie było, ani śladu przechodnia; cisza, ciemność, pustka zalegały do koła. Palisady zamykały całą część wybrzeża psom nawet nie dozwalając przejść tędy, a na rozległym osamotnionym tym placu jeżyły się stosy kamieni, piasku i gruzów, zwiezionych i porzuconych oddawna. Przy jednym z rogów pałacu paliła się latarnia gazowa a światło jej wydłużało złowrogie cienie sterczących desek i nagromadzonych materyałów do budowy murów wzdłuż rzeki. Na prawo, w dali, migotały oddalone od siebie latarnie na moście przy kościele San-Giovanni-di-Fiorentini, oraz światełka w oknach szpitala di San-Spirito. Na lewo, w nieokreślone czarne przestrzenie rozlewały się wody Tybru, opływając niewidzialne dzielnice miasta uśpionego w pomroce. Naprzeciw, ciągnęło się przedmieście Transtevere a nadbrzeżne jego domy rysowały się niewyraźnie jak blade fantastyczne widmo miasta. Po za niektóremi szybkami migotało tam niepewne, stłumione światło przedzierając się z trudnością przez niemyte nigdy okna. Ponad piętrzącemi się domami Transtevere biegł ciemny pas, oznaczający szczyty pagórka Gianicolo, na którym paliło się trochę miejskich latarni gazowych, rozsianych jak gwiazdy w trójkąty i dziwne figury. Lecz Piotr wpatrywał się w Tybr jedynie, zachwycony jego melancholicznym majestatem. Oparłszy się o parapet kamienny, patrzał na wodę, płynącą wzdłuż nowowznoszonych murów nadbrzeża a mury te były teraz czarne i wydawały się jakiemś potwornem więzieniem, zbudowanem dla olbrzyma. Dopóki światła połyskiwały w oknach nędznych lepianek, piętrzących się po drugiej stronie rzeki, padał od nich płowy refleks na wodę i morował ją w pręgi, lekko drżące i leniwo kołysane. To blade igranie światła na ciemnej rzece darzyło ją życiem pełnem tajemniczości. Piotr patrzał i dumał o przeszłości tej rzeki. Przyszła mu na myśl legenda twierdząca, że nieobliczone bogactwa spoczywają w mulistem łożu Tybru. Za każdem zbliżeniem się nieprzyjaciół a zwłaszcza podczas najazdów hord barbarzyńskich, wrzucano do rzeki wszystkie posiadane bogactwa, chcąc je w ten sposób uchronić przed chciwością łupieżców. Unoszono ze świątyń i z pałaców zdobiące je skarby i topiono w Tybrze jak w skrzyni. A więc może, te połyskujące pręgi na rzece, są to szczerozłote siedmioramienne świeczniki zwiezione przez Tytusa do Rzymu po wzięciu Jerozolimy?.. A te bladawe smugi, kołyszące leniwym prądem, to może białość marmurowych posągów, spoczywających w głębinach?... Ach, a te drobne płomyczki lśniące tu i owdzie... to może stosy drogocennych sprzętów, kruszców i klejnotów wysadzanych błyskotliwością drogich kamieni?... Ach, stary Tybrze, przesławna rzeko, powiedz co ukrywasz w twem łonie?... Jakie skarby przechowujesz od lat tak dawnych?... Cóż powierzyły wieki tajnej skrytości twoich wód brzemiennych?... A może leżące w wodach twoich skarby, przyniosłyby bogactwo dzisiejszemu Rzymowi?... Rozstąpcie się wody rzeki i oddajcie dziedzictwo powierzone waszej straży! Stańcie się cudownem źródłem bogactwa i odrodzenia Rzymu!...
Piotr dumał tak oparty o kamienny parapet, lecz nagle myśl jego porzuciła fantazyowanie na tle legendy mówiącej o skarbach spoczywających w łożysku rzeki i zatrzymała się nad surowszą rzeczywistością. Wody tej rzeki były zamarłe i wybór Rzymu na stolicę Włoch zjednoczonych, Włoch, państwa nowożytnego był nieszczęśliwą koniecznością, srogo ciążącą nad całym krajem. Ten Rzym, świetnością swej przeszłości promienny, zdawał się być nieodzowną, jedyną stolicą, upragnioną przez wszystkich; bez Rzymu zjednoczenia Włoch być nie mogło, lecz teraz doświadczenie wykazywało całą niedogodność Rzymu jako stolicy. Ach, ta trupiej martwoty rzeka, jakże ponuro leżała w swej kamiennej, otwartej trumnie!... Na powierzchni ociężałej wody, nigdy nawet łodzi dostrzedz nie było można! Pusta przestrzeń rzeki nie unosiła statków, niosących dobrobyt, nie było na niej śladu żadnego ruchu, nie chciała wiedzieć o potrzebie handlu i przemysłu. W pierwszych latach Rzymu, stolicy Włoch zjednoczonych, robiono rozliczne plany, chciano by Rzym stał się portem morskim, mówiono o dokonaniu olbrzymich prac, o pogłębieniu łożyska, by okręty mogły przybijać do stóp Awentynu. Lecz były to chimery. Zamulone ujście Tybru nie dozwalało myśleć o czemś podobnem, dziś pogłębione — jutro znów byłoby niedostępnem dla większych statków, bo coraz to nowe pokłady mułu zagradzały drogę, uniemożliwiając żeglugę. Rzeka więc była tylko bezpożytecznym kanałem! Rzym stojący nad Tybrem zamierał z pragnienia za wodą spławniejszą. Inną przyczyną zamierania Rzymu były stepy Kampanii, martwe, przecięte martwą wodą Tybru. Bezpłodna ziemia Kampanii leżała odłogiem i Rzym, pośrodku niej rzucony, był jakby stolicą wzniesioną na pustyni. Chciano temu zaradzić zapomocą kanalizacyi i zdrenowaną ziemię drzewami zasadzić, tymczasem toczyły się spory czy Kampania była żyzną kiedykolwiek? Czy to dzisiejsze cmentarzysko usłały warstwy pyłów, naniesionych podmuchem wieków późniejszych? Przyczyny geograficzne, które starożytnemu Rzymowi oddały berło nad światem, zmieniły się także. Pobrzeże morza Śródziemnego poszło na działy pomiędzy potężne i różnorodne państwa a ciążenie Włoch całych zwróciło się w stronę Medyolanu. Tam kwitł handel i przemysł włoski a Rzym był tylko stolicą dekoracyjną, której największe nawet wysiłki nie mogły już do życia powołać. Chciano Rzym odnowić, przebudować, rzucono się ku temu gwałtownie, lecz wywołano tylko przesilenie i zastój tem większy. Porzucono więc zaledwie w połowie ukończone gmachy, oddając je w posiadanie zniszczeniu i zawieszone roboty, które naród cały doprowadziły prawie do zupełnej ruiny.
Noc stawała się coraz ciemniejsza, w oknach domostw Transtevere pogaszono już światła i wody Tybru były teraz zupełnie czarne. Złotawe blaski przestały igrać na rzece i nic już nie mówiło o cudownej legendzie, zapełniającej łożysko nieprzebraną ilością marmurów, złota i drogich kamieni. Marzenia o skarbach utonęły w głębokościach czarnej nocy, pociągając za sobą w otchłanie starożytną sławę stolicy świata. Ciemność i cisza zaległy na całej przestrzeni rzeki, na całem wybrzeżu. Wszystko spać się zdawało w głębokiem odrętwieniu, a tylko plusk kanału, niosącego nieczystości z miasta do rzeki, rozlegał się donośnie, zwycięzko.
Wróciwszy do pałacu Boccanera, wstąpił Piotr do pokoju Daria. Młody książę siedział w fotelu, a Wiktorya krzątała się, by wszystko przygotować do nocnego spoczynku. Usłyszawszy zkąd Piotr przychodzi, zawołała prawie z gniewem:
— Jakto?... więc ksiądz dobrodziej jeszcześ tam chodził po nocy, pomimo wszystkiego co mówiłam?... Na pewno źle się to skończy i lada dzień wydarzy się jakie nieszczęście... o pchnięcie nożem w Rzymie nietrudno...
Zwróciła się znów w stronę Daria:
— Pierina nie przychodzi teraz do pałacu... ale wiem, że często siedzi za ogrodem...
Dario zapytał Piotra:
— Więc jeszcze przychodzi... a jednak zakazałeś jej pokazywać się koło domu?... Czemuż cię nie usłuchała?... Czyż chce, aby Tito pchnął mnie nożem po raz drugi?...
Nagle zamilkł silnie zakłopotany, bo do pokoju weszła Benedetta. Chciał się przed nią usprawiedliwić, wyjaśnić, że nie zasłużył na zemstę ze strony brata Pieriny, lecz Benedetta uspokoiła go, mówiąc z czułością:
— Nie potrzebujesz się tłomaczyć, mój najdroższy... wiem wszystko... Czyż ty mogłeś przypuszczać, że nie zapragnę wiedzieć, kto cię ranił?.. Domyśliłam się z łatwością i przestałam się też pytać... Ale bądź spokojny... nic to nie wpłynęło na moją miłość...
Benedetta była w wybornym humorze, bo właśnie dowiedziała się przed chwilą, że monsignor Palma okazał już swoją wdzięczność za pomoc, udzieloną mężowi jego ukochanej siostrzenicy. Monsignor złożył nowy raport w kwestyi rozwodu i tym razem okazał się przychylnym zerwaniu małżeństwa, mówiąc, że świadectwo złożone przez dwóch doktorów przekonało go o stanie niezaprzeczonej dziewiczości powódki. Zatem osobiście jest za potrzebą zerwania małżeństwa i ma nadzieję, że kongregacya toż samo uzna w wysokiej swej mądrości.
Promieniejąc radością, powtarzała Benedetta, że skoro monsignor Palma mówi to samo co jej adwokat, przeto można rzecz uważać za załatwioną, tembardziej, że hrabia Prada nie daje żadnej o sobie wieści i nie odpowiada na wezwania sądowe. Kongregacya najniezawodniej da wszystkie głosy za unieważnieniem małżeństwa, co dozwoli papieżowi na bezwłoczne położenie przyzwalającego podpisu.
— Ach, jakże jestem szczęśliwa!... Dario, mój najdroższy, wreszcie skończą się nasze kłopoty... nasze ciężkie umartwienia... Ale ten rozwód pochłonął wiele pieniędzy... Ciocia powiada, że ze wszystkiego nas odarto — nic nie posiadamy i wodą żyć będziemy zmuszeni...
Roześmiała się głośno i serdecznie, lekceważąc materyalne względy, bo cóż one znaczyły w porównaniu ze szczęściem ukochania!
W zasadzie kongregacye załatwiały sprawy i wymierzały sprawiedliwość bezpłatnie, lecz było mnóstwo kosztów pobocznych. Trzeba było opłacać wielu niższych urzędników, koszta lekarskiej ekspertyzy okazały się bardzo wysokie, a przepisywanie papierów, cena raportów i obrony — chłonęły pieniądze z zadziwiającą szybkością. Prócz tego, prawda że głosy kardynałów nie były sprzedajne i żadnego z nich nie można było kupić, jednakże dla większej pewności pozyskania ich na swoją stronę, trzeba było czynić wiele starań przez osoby, należące do najbliższego otoczenia członków kongregacyi. Starania te załatwiały się za pomocą znacznych sum pieniężnych a trafiające się w każdej sprawie liczne trudności dawały się usunąć w Watykanie, lecz tu przede wszystkiem ceniono bogate dary pieniężne i przestrzegano przytem taktu ze strony ofiarodawców. Umiejętnie złożona ofiara, była najwymowniejszym argumentem do pokonania trudności, inaczej nie do przezwyciężenia. Największą sumę pieniędzy w sprawie procesu Benedetty wyłożyła donna Serafina, ratując honor siostrzeńca monsignora Palmy.
— Mniejsza z tem, że wzięli nam dużo pieniędzy... niechajby tylko pozwolili jaknajprędzej na nasze małżeństwo... Wszak i ty, mój najdroższy, tego pragniesz?... Wiesz co?... oddałabym im zaraz moje perły, ten jedyny mój majątek a niech przyśpieszą dzień naszego ślubu...
Dario śmiał się, najzupełniej podzielając zapatrywania Benedetty. Pieniądze żadnej nie przedstawiały wartości w jego życiu. Nigdy nie rozporządzał żadną sumą i zawsze czuł potrzebę pieniędzy, lecz zdawało mu się, że tak być musi w jego położeniu i nie przewidywał możności zmiany pod tym względem. Przypuszczał, że zawsze żyć będzie przy swoim wuju kardynale, który niedozwoli, by jemu i jego żonie zbywało na koniecznych potrzebach. Wiedział, że nie posiada majątku a jednakże sto lub dwakroć sto tysięcy franków, nie stanowiło znacznej sumy jego zdaniem. Jeżeli tyle wydano na koszta procesu, należało uważać, że wszystko załatwiło się jaknajpomyślniej, bo słyszał o procesach kosztujących i pół miliona.
— Ty dasz twoje perły... to ja do nich dołożę mój pierścionek... oddajmy im co tylko zechcą... bo szczęścia zabrać nam nie mogą... a gdy się pobierzemy, będziemy tak niezmiernie szczęśliwi, że dobrze nam będzie w tym pałacu, chociażby nam zabrano meble i ogołocono ściany...
Rozpromieniona radością Benedetta zerwała się z miejsca i ująwszy dwoma rękoma głowę Daria, całowała go namiętnie w oczy, pieszcząc najczulszemi słowy.
Po chwili, zwróciwszy się do Piotra, rzekła:
— Ach, zapominam, że mam polecenie do ciebie, kochany księże Piotrze.. Tak, kazano mi coś tobie powiedzieć, a ja tymczasem tylko sobą i Dariem się zajmuję!... Otóż był u nas monsignor Nani... to on przyniósł nam tę dobrą nowinę o procesie... Prócz tego polecił mi, bym ci powiedziała, że nazbyt zaniedbujesz swoje interesa... że trzeba, abyś zaczął działać w obronie swojej książki... i to bezwłocznie...
Piotr słuchał mocno zdziwiony.
— Przecież z polecenia monsignora Nani zaniechałem rozpoczętych starań... kazał mi zniknąć... nigdzie się nie pokazywać...
— Tak... zapewne... lecz okazuje się, że teraz zaszła zmiana... i trzeba zacząć się ruszać w sprawie zagrożonej książki. Monsignor powiedział mi nazwisko sprawozdawcy wyznaczonego do złożenia raportu o twojej książce... jest nim monsignor Fornaro, mieszkający przy Piazza Navone...
Ździwienie Piotra jeszcze się wzmogło. Nie było bowiem w zwyczaju wyjawiać nazwiska takiego oficyalnie wyznaczonego sprawozdawcy. Pozostawało ono w tajemnicy, dla uniknięcia możliwości jakichkolwiek wpływów. Dlaczego w danym razie uczyniono wyjątek?... Czyżby miała się rozpocząć nowa jaka faza jego pobytu w Rzymie?... Nie zdając sobie z tego dokładnie sprawy, Piotr rzekł spokojnie:
— Dobrze... spełnię rozkaz... Zacznę czynić zabiegi i zobaczę się z kim należy.




V.

Zaraz nazajutrz postanowił Piotr zająć się sprawą swej książki. Wahał się wszakże, komu najpierw złożyć wizytę?... Pragnął uniknąć popełnienia jakiego fałszywego kroku, poznał bowiem, iż niezmiernie zawiłą jest kwestya hierarchii w świecie duchownym w Rzymie. Uchyliwszy drzwi od swego pokoju, spostrzegł na korytarzu sekretarza kardynała Boccanera. Poprosił go więc, by zechciał wejść do niego na chwilę.
— Możesz mi pan oddać wielką przysługę. Chciałbym się pana poradzić... bo jestem w trudnem położeniu...
Piotr wiedział, że don Vigilio ma niezmiernie wielką znajomość stosunków miejscowych, że wie bardzo wiele, chociaż stara się usilnie żyć w odosobnieniu i w ukryciu. Dziwny ten mały człowieczek o szafranowej cerze, zawsze wylękły i trzęsący się z powodu nieopuszczającej go febry, unikał zawsze Piotra, lękając się skompromitować stosunkami z księdzem, którego książka zagrożona była klątwą. Jednakże, od pewnego czasu, don Vigilio mniej starannie unikał spotkania się z Piotrem, nie odwracał od niego oczu jak poprzednio, przeciwnie, patrzał weń uporczywie, a płomienny jego wzrok świadczył, że podziela i rozumie niecierpliwość oczekiwania, w jakiem Piotr pozostawał tak długo.
Zaprosiny sąsiada przyjął a Piotr, wprowadzając go do swego pokoju, rzekł uprzejmie:
— Najmocniej przepraszam za nieporządek, jaki pan tutaj zastajesz... Ale właśnie dziś rano otrzymałem paczkę z Paryża i rozpakowałem ją naprędce... musiałem ztamtąd sprowadzić trochę cieplejszej odzieży i trochę bielizny... Przyjechałem do Rzymu na dwa tygodnie, więc wziąłem z sobą tylko małą podręczną walizkę... ale pobyt mój znacznie się przedłużył, już blizko trzy miesiące jak tutaj siedzę, a na nieszczęście nic jeszcze nie zdołałem zrobić, w celu załatwienia mojego interesu...
Don Vigilio potrząsnął głową i gorzko się uśmiechnął:
— Wiem... tak... wiem dobrze...
Piotr opowiedział mu, że monsignor Nani zawiadomił go przez Benedettę, iż nastąpiła pora rozpoczęcia działalności. Jest więc zdecydowany iść do różnych dygnitarzy Kościoła i bronić przed nimi zagrożonej książki, lecz nie wie od kogo rozpocząć szereg nieuniknionych wizyt?... Jak je rozłożyć, by nikomu nie uchybić?... Czy najpierw pójść do monsignora Fornaro, któremu powierzono napisanie raportu o książce oskarżonej przed kongregację Indeksu?...
— Jakto... więc pan wiesz nazwisko prałata piszącego raport?... Monsignor Nani powierzył panu to nazwisko?... Nie myślałem, by chciał się posunąć tak daleko!...
Don Vigilio, obejrzawszy się podejrzliwie na wszystkie strony i jakby porwany chęcią okazania życzliwości Piotrowi, dodał głosem zniżonym:
— Nie, nie, nie rozpoczynaj swoich wizyt od monsignora Fornaro! Idź najpierw z pokorną postawą do prefekta kongregacyi Indeksu, do Jego Eminencyi kardynała Sanguinetti. Ten nigdy by ci nie przebaczył, gdybyś go pominął i wizytę swą na później odłożył... jemu więc najpierw złóż należną czołobitność...
Zamilkł, znów rzucił dokoła niespokojnym wzrokiem i prawie do ucha Piotrowi szepnął trwożliwie:
— On wiedziałby zaraz, żeś go pominął... on należy do tych, co wszystko natychmiast wiedzą... tu wszystko się wie...
Wypowiedziawszy to, don Vigilio nabrał nieco otuchy i wzruszony własną śmiałością, ujął ręce Piotra w schorzałe swe dłonie, mówiąc z nieokazywaną dotąd serdecznością:
— Proszę wierzyć, że pragnąłbym oddać ci jaką rzeczywistą usługę... Przekonałem się, patrząc na ciebie codziennie od kilku miesięcy, że jesteś prawym człowiekiem... więc żal mi cię niezmierny... Niestety, w czemże mogę ci dopomódz?... W niczem... bo znam tutejsze stosunki, o których ty jeszcze nie masz wyobrażenia, bo gdybyś je znał, lękałbyś się nawet ze mną mówić... Wszakże wiedz, że kardynał Boccanera w niczem nie będzie ci pomocny. Kilkakrotnie słyszałem, jak ganił twoją książkę i potępiał jej dążności... Ale kardynał Boccanera jest człowiekiem cnót wyjątkowych... jest on świętej zacności, więc napadać na twoją książkę nie będzie, pozostanie bierny... uczyni to chociażby przez wzgląd na swoją siostrzenicę, którą ubóstwia, a która otwarcie broni cię, ile razy zdarzy się tego potrzeba... Radzę ci, gdy spotkasz kardynała, nie zaczynaj mówić o swojej książce, bo tylko go rozdrażnisz...
Piotr bynajmniej się nie zdziwił tem zwierzeniem. Od pierwszej wizyty, jaką złożył kardynałowi Boccanera, zrozumiał, że go nigdy nie pozyska za sprzymierzeńca, a przy następnych spotkaniach z Jego Eminencyą, ostatecznie się utrwalił w tem przekonaniu.
— Pójdę podziękować mu za jego neutralność...
— Nie czyń tego! Zmiłuj się nie czyń tego, bo mnie zgubisz; zarazby się domyślił, że z tobą wszedłem w ścisłe stosunki przyjaźni... że ci się zwierzam!... Ulituj się nad mojem położeniem i milcz o wszystkiem co ci powiedziałem... Proszę, błagam cię, byś chciał zapomnieć że cośkolwiek z tobą mówiłem...
Don Vigilio drżał cały z przerażenia i dopiero uspokoiwszy się zapewnieniami Piotra, zalecił mu:
— Odwiedź wszystkich kardynałów, niepomijając żadnego... lecz pamiętaj, nie gub mnie i nikomu nie wyjawiaj, żeśmy z sobą mówili...
Don Vigilio nie chciał już dłużej pozostawać w pokoju Piotra i zapewniwszy się, że nikogo niema na korytarzu, wymknął się na palcach, a przesuwając się ostrożnie, drżał, by go nie spotkano.
Tymczasem Piotr wyszedł zaraz na miasto i skierował się ku mieszkaniu kardynała Sanguinetti. Była dopiero godzina dziesiąta zrana, mógł go więc jeszcze zastać w domu. Kardynał Sanguinetti zajmował pierwsze piętro niewielkiego pałacu przy francuzkim kościele św. Ludwika, w uliczce ciasnej, pozbawionej światła i powietrza. Mieszkanie Jego Eminencyi posiadało zupełnie inny charakter niż rezydencya kardynała Boccanera, pełna tragicznej melancholii oraz książęcej pychy, pomimo zewsząd widniejącego upadku majątkowego. Kardynał Sanguinetti, odstąpiwszy od obowiązkowych przepisów, nie posiadał galowego apartamentu i pocztu nadwornej służby. Nie miał sali tronowej, ani baldachimu, pod którym wisieć powinien kardynalski kapelusz; nie było też tutaj fotela, odwróconego przodem do ściany, w oczekiwaniu przybycia panującego papieża. Mieszkanie składało się z dwóch poczekalnych pokojów, oraz z sali, w której kardynał przyjmował przybywających gości. Meble były skromne, niewygodne, z czasów pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia, a zakurzone obicia i dywany były spłowiałe i zużyte.
Piotr długo dzwonił, nim mu roztworzono. Wreszcie ukazał się służący nawpół dopiero ubrany i, nakładając jakąś kurtkę, powiedział przez uchylone drzwi, że Jego Eminencya jest od wczoraj na wsi, we Frascati.
Piotr przypomniał sobie, że kardynał Sanguinetti był równocześnie biskupem Frascati, gdzie posiadał willę, w której zamykał się dla odpoczynku, lub też ze względów politycznych, gdy to uznawał za dogodne dla swych zawiłych spraw i planów.
— A kiedy Jego Eminencya będzie z powrotem?...
— Niewiadomo... Jego Eminencya jest cierpiącym... I mam polecone mówić każdemu, by nie fatygował się do Frascati.
Znalazłszy się znów na ulicy, Piotr począł się wahać jak dalej postąpić. Czyż pójdzie do monsignora Fornaro, mieszkającego w pobliżu przy piazza Navone?... Ale przypomniał sobie słowa don Vigilia, polecającego mu, by najpierw złożył wizyty kardynałom. Pomyślawszy przez chwilę, postanowił iść zaraz do kardynała Sarno, z którym się nieco bliżej zapoznał na poniedziałkowych przyjęciach w salonie donny Serafiny. Kardynał Sarno prawie z nikim nie utrzymywał stosunków, był małomówny, lecz powszechnie uważano go za jednego z najpotężniejszych i najbardziej wpływowych członków wszechwładnego świętego Kolegium. Pomimo to, Narcyz Habert, siostrzeniec kardynała, uważał swego wuja za człowieka niesłychanie ograniczonego we wszystkich kwestyach, będących po za kołem codziennych, biurowych jego zajęć. Piotr wszakże był przekonany, że jeżeli kardynał Sarno nie będzie brał udziału w decydowaniu o losie jego książki, to w każdym razie może mu udzielić wskazówek i rad, oraz, gdy zechce, wywrze wpływ dodatni na kolegów swoich, wyznaczonych przez kongregacyę Indeksu.
Zajęty temi myślami, skierował się Piotr w stronę pałacu Propagandy, wiedząc, że napewno zastanie tam kardynała. Ciężki, olbrzymi i ogołocony z ozdób architektonicznych pałac Propagandy zajmował całą przestrzeń pomiędzy dwoma wązkiemi uliczkami a fasadą zwrócony był na piazza di Spagna. Wszedłszy wewnątrz gmachu, Piotr, nieumiejący dobrze po włosku, źle zrozumiał dane objaśnienie i zabłądził wśród niezliczonych sal i korytarzy, krętych jak labirynt, spuszczających się na dół, to znów wiodących na wyższe piętra. Na szczęście spotkał młodego księdza będącego sekretarzem kardynała Sarno, a którego poznał w salonie donny Serafiny.
— Nie wątpię, że Jego Eminencya zechce pana przyjąć — rzekł uprzejmie sekretarz. — Doskonale pan wybrałeś godzinę swej wizyty, bo Jego Eminencya kończy właśnie swe przedpołudniowe zajęcia. Proszę więc za mną... doprowadzę pana najbliższą drogą...
Pomimo tego zapewnienia, Piotr ponownie odbył całą podróż wzdłuż rozlicznych sal i korytarzy olbrzymiego gmachu. Kardynał Sarno był przez długie lata sekretarzem świętej Propagandy, obecnie zaś jako kardynał, prezydował w komisyi zajmującej się organizacyą szerzenia religii katolickiej w krajach europejskich, niepodlegających władzy papieża, oraz w krajach, będących jeszcze do zdobycia dla Kościoła: w Afryce, Ameryce i Australii. Jako prezes komisyi, kardynał zajmował całą część pałacu na liczne biura swej administracyi, którą zarządzał z nadzwyczajną gorliwością i absolutną władzą. Był to w całem znaczeniu tego słowa stary, zdziwaczały urzędnik, nic niewiedzący po za sprawami swego biura. Całe życie spędził na safianowem krześle i w otoczeniu papierów, tek i szuflad, a świat znał tylko z okien swego gabinetu, wychodzącego na ulicę mało przez ludzi uczęszczaną.
Zatrzymawszy się w długim, ciemnym korytarzu, w którym palił się gaz nawet w południe, sekretarz wskazał Piotrowi wązką ławeczkę przy murze, prosząc, by zechciał tutaj zaczekać. Po upływie przeszło kwadransa wrócił i zawsze uprzejmie a nawet uprzedzająco rzekł:
— Jego Eminencya jest obecnie zajęty konferencją z misyonarzami, mającymi nas wkrótce opuścić... Ale konferencya ma się ku końcowi, tymczasem zaś mam sobie polecone zaprowadzić pana do gabinetu Jego Eminencyi... tam dogodniej będzie czekać...
Wszedłszy do gabinetu kardynała, Piotr zaczął się rozglądać z wielką ciekawością. Pokój był obszerny, wyklejony zielonym papierem i umeblowany skromnie zielonemi, adamaszkowemi meblami. Pomimo dwóch okien, światła w pokoju było mało, bo uliczka była wązka, posępna. Pod jednem z okien stało biurko z prostego, na czarno malowanego drzewa, o blacie wybitym zrudziałą i zużytą moleskiną, mało wreszcie widzialną z powodu stosu papierów i tek zwalonych jedne na drugie. Fotel przed biurkiem wytłoczone miał siedzenie i oparcie, a stary kałamarz obryzgany był grubemi warstwami atramentu. Spory parawan stał na uboczu, strzegąc kardynała od zawiania, którego zawsze się lękał. Piotr dostrzegł jeszcze dwie konsole pod ścianą, a zaspokoiwszy swoją ciekawość, zaczął czekać i niecierpliwić się długiem wyczekiwaniem. Powietrze tego zawsze zamkniętego pokoju, było stęchłe i duszne, a cisza tu panująca, miała w sobie coś zatrważającego. Tylko z ulicy dolatywał głuchy i nie często powtarzający się turkot kół jakiegoś powozu przejeżdżającego przez piazza di Spagna.
Piotr zaczął chodzić wzdłuż i wszerz obszernego pokoju. Wtem wzrok jego padł na wielką mapę przybitą na ścianie. Zatrzymał się przed nią i zagłębiwszy się w badanie jej, stracił pamięć o wszystkiem będącem po za nią. Była to kolorowana mapa świata katolickiego, przedstawiała ziemię całą, a kolory oznaczały kraje wyznania katolickiego, inne barwy oznaczały kraje częściowo ulegające władzy Kościoła rzymskiego, a jeszcze inne wskazywały części ziemi, pozostające do zdobycia; zamieszkane przez ludy niewierne. Wszakże i te kraje podzielone już były na dyecezye i wikaryaty. Ta mapa świat cały przedstawiająca, mówiła graficznie o rzeczywistym celu katolicyzmu, który od pierwszej chwili nie przestał dążyć, by zapanować nad światem, Bóg dał Kościołowi świat cały a zatem Kościół obowiązanym był dochodzić praw swoich i zagarniać krainy, opierające się jego władzy. Ztąd powstała walka, trwająca bezustannie od chwili, gdy apostołowie wyszli z Judei dla głoszenia Ewangelii, walka zacięta, bo liczne narody uparcie odpychały od siebie światło wiary, przekładając swoje bóstwa i swoje błędne marzenia. Przez cały ciąg epoki średniowiecznej, Kościół był zajęty organizacyą podbitej przez siebie Europy, nie mając nawet czasu na pracę pojednawczą z dysydenckiemi Kościołami Wschodu. W tem wybuchła Reformacya, była to nowa schyzma, równie złowroga jak poprzednie odszczepieństwa. Prócz Wschodu, Kościół miał teraz do nawrócenia całą środkową Europę protestancką. Prawie równocześnie odkrytą została Ameryka, przybywała zatem cała nowa część świata do pozyskania dla wiary. Rzym ogarnięty wojowniczą żądzą pozyskania tamtejszych ludów, wysłał swoich misyonarzy, by opanowali kraje, dane Kościołowi przez Boga a nieoświecone czyją były własnością.
Piotr, patrząc na tę mapę zawieszoną na ścianie w biurze Propagandy, uprzytamniał sobie całą organizacyę misyj, wysyłanych z ramienia Kościoła. Najpierw więc były kraje katolickie, w których wiara była ustalona i tylko podtrzymywana ustanowioną władzą biskupów, rozporządzających miejscowem duchowieństwem, środowiskiem tej organizacyi, prawidłowo działające był sekretaryat państwa Kościelnego w Watykanie. Reszta świata zaludniona przez narody schyzmatyckie lub wprost pogańskie, była powierzona kongregacyi Propagandy, mającej za zadanie nawracanie niewiernych i zbłąkanych. Dla ułatwienia sobie ogromnej swej pracy, Propaganda podzieliła się na dwa wydziały: wschodni, mający działać i nawracać ludy Wschodu, i wydział łaciński, którego władza rozciągała się na resztę krajów misyjnych. Całość tej organizacyi Kościoła, stanowiła sieć gęstą i potężną, zarzuconą na wszystkie ludy świata, a przez oczka tej sieci, nie powinna była ujść ani jedna z dusz ludzkich.
Piotr patrzał na tę mapę i oczu nie mógł od niej oderwać, zdawało mu się, że widzi działalność potężnej maszyny, chcącej ludzkość całą wchłonąć na swój wyłączny użytek. Teraz dopiero pojął doniosłość potężnej Propagandy, rozrządzającej olbrzymim majątkiem. Była to siła, zupełnie wyłącznej natury, papieztwo w papieztwie. Prefekta kongregacyi Propagandy, nazywano często czerwonym papieżem, bo jakże olbrzymią była władza tego kardynała, mającego panowanie tak obszerne, nieograniczone, w krajach tak licznych, prawie całość ziemi stanowiących. Bo jakże szczupłą była część kuli ziemskiej, podlegającej władzy sekretaryatu rezydującego w Watykanie! Wreszcie cyfry świadczyły o tem z nieubłaganą swą ścisłością. Rzym miał pod niezaprzeczonem swem panowaniem, dwieście milionów wiernych, wyznających katolicyzm rzymsko-apostolski. Schyzmatycy zaś, łącząc obrządki Wschodu z kościołami reformacji, wynosili razem już większą cyfrę, a wszak do nich dodać należało miliard niewiernych, których trzeba było nawrócić! Tak, miliard pozostawał jeszcze do podbicia! Pięć milionów żydów, blizko dwieście milionów mahometan, przeszło siedemset milionów bramanistów i budystów i około sto milionów pogan wyznających najrozmaitsze religie! Wobec tego miliarda niewiernych, chrześcian było tylko czterysta milionów i chrześcianie ci dzielili się na dwa przeciwne obozy, z których jeden był za Rzymem a drugi przeciwko Rzymowi. A zatem przez osiemnaście wieków, Chrystus posiadł zaledwie trzecią część ludzi, żyjących na ziemi, a Rzym, ten Rzym wszechpotężny, Rzym zwany stolicą świata, panował zaledwie nad szóstą częścią ludności świata! A więc na sześć dusz, jedna tylko dostąpić mogła zbawienia! Ileż jeszcze pozostawało do spełnienia! Mapa mówiła to brutalnie. Panowanie Rzymu oznaczone na niej było czerwonym kolorem i stanowiło punkt nieznaczny, maleńki, wobec obszaru ziemi, zaludnionej przez wyznawców innych bogów. Tak, koloru żółtego najwięcej było na tej mapie, a kolor żółty oznaczał kraje, mające być zdobyte przez Propagandę! Ileż zatem wieków ma jeszcze przeminąć, nim spełnią się słowa obietnicy Chrystusa?... Kiedyż ziemia cała podlegać będzie jego tylko prawu, kiedyż ludy świata złączone zostaną jedną tylko wiarą?... Lecz właśnie siłę Rzymu stanowiła niezachwiana jego ufność w spełnienie się tej boskiej obietnicy. Wsparty tą ufnością, Rzym, zbrojny był w nieprzebraną cierpliwość i trwał w pracy przedsięwziętej, działając przez swoich biskupów, przez swoich misyonarzy, nieznających zwątpienia ani wypoczynku. Nad dziełem swojem pracowali oni bez wytchnienia ze spokojnym ciągiem rzeczy i to czyniło ich podobnymi do tych najdrobniejszych pyłków, z których świat się utworzył.
Piotr, patrząc na mapę świata podzielonego przez Kościół, do którego on należał i dla którego został przez Boga stworzonym, wsłuchiwał się w pochód i w działalność armii misyonarzy, rozrzuconych po wszystkich ziemi zakątkach, dla zdobycia jej w imię religii. Jednakże ta zdobycz w imię religii była przedewszystkiem polityczną zdobyczą i dlatego posłowie państw zagranicznych przy dworze watykańskim, przedewszystkiem mieli sobie zalecone, by nie spuszczali z oka działalności Propagandy. Misyonarze bowiem byli częstokroć działaczami politycznymi narodu, z którego sami pochodzili, a podbijając dusze niewiernych, zjednywali zarazem ich ciała na rzecz mocarstw, którym sami podlegali. Kongregacya Propagandy z planem, politykę uwzględniającym wysyłała włoskich misyonarzy, faworyzując zarazem misye cudzoziemskie narodów z państwem włoskiem sprzymierzonych. Z zazdrością spoglądano w Rzymie na energiczną działalność francuzkich misyonarzy, wysyłanych do odległych krain przez kongregacyę Propagandy osiadłej w Lyonie i posiadającej olbrzymi i niezależny swój majątek. Gdzie tylko było można, tam rzymska Propaganda stawiała przeszkody działalności liońskiej. Ileż tajemnych intryg, ile skrytych nadziei spełniło się i spełnia skutkiem tej rywalizacyi!...
Piotr przypominał sobie teraz mnóstwo szczegółów i spraw, odnoszących się do szerzenia cywilizacyi i wiary w krajach pogańskich i zadrżał, obejrzawszy się po murach tego zapylonego biura Propagandy, w którem się znajdował. Zadrżał bo nagle wiele zrozumiał, a świadomość tych rzeczy przepełniała go trwogą odrazy, jaką budziły nadmiarem swej potworności.
Stał tak długo pogrążony w myślach nad tym Rzymem spokojnie i ufnie wyczekującym chwili pochwycenia władzy nieograniczonej, władzy świeckiej i duchownej, nad ludźmi będącymi już tylko jednym narodem zbratanym za pośrednictwem tryumfującej wiary Chrystusa. Wtem, ozwał się jakiś kaszel i Piotr, odwróciwszy się, drgnął, bo ujrzał kardynała Sarno, który wszedł cicho i niepostrzeżenie. Piotr silnie się zmięszał. Zdawało mu się, że został schwytany na czynie zakazanym, bo patrzeć na tę kartę wiszącą na ścianie może nie należało, zbyt jawnie bowiem wypowiadała ona tajemne plany i cele Propagandy. Czuł, że silnie się zaczerwienił z przyczyny zakłopotania.
Lecz kardynał, spojrzawszy na niego swym bezbarwnym wzrokiem, poszedł do biurka i opuścił się ociężale w fotel, nie mówiąc ani słowa. A gdy Piotr stanął przed nim, giestem ręki uwolnił go od ceremonii pocałowania sygnetu.
— Przyszedłem złożyć należne uszanowanie Waszej Eminencyi... Czy Wasza Eminencya czuje się dobrze?...
— Nie, nie. Ten przeklęty katar nie chce mnie opuścić... Przytem mam obecnie niezmiernie wiele zajęcia.
Posępne światło płynące od okna oświetlało chudą i mizerną postać kardynała. Był on prawie ułomny, jedno ramię miał o wiele wyższe od drugiego, twarz martwą, zużytą, nawet oczy zdawały się zamarłe. Piotr, patrząc na niego, przypomniał sobie jednego ze swych krewnych w Paryżu, który, spędziwszy trzydzieści lat w biurze ministeryum, miał taką samą pergaminową cerę, martwy wyraz oczów i twarz człowieka osłupiałego z nadmiaru wyczerpującej, monotonnej pracy. Lecz ten oto wysuszony staruszek, znikający w zbyt obszernej sutanie obszytej czerwoną wypustką, był panem świata, potężnym mózgiem posiadającym świadomość o dziejach wszystkich spraw toczących się w całem chrześciaństwie, i chociaż nigdy z Rzymu się nie ruszył, znał ustrój niezliczonych państw, organizował podbój ich i nic się stać nie mogło w rzeczach Kościoła, by natychmiast nie został powiadomiony a znaczną część wydarzających się okoliczności on przygotował, on popchnął ku spełnieniu. Wszak prefekt Propagandy we wszystkim do niego się odnosił i jego rady spełniał. Kardynał Sarno niepoczesną miał postać, lecz władzę nieograniczenie wielką, nieograniczenie rozgałęzioną i sięgającą wszystkich krańców ziemi.
— Proszę usiąść na chwilę... Przyszedłeś, więc zapewne masz do mnie jaką prośbę?...
Mówiąc to i niby szykując się do wysłuchania słów przybyłego, kardynał odwracał kościstemi palcami strony leżących przed nim papierów i rzucał wzrokiem tu i owdzie, jakby chcąc się zapewnić, że wszystko pamięta i wie gdzie i kto działa z jego rozkazu.
Piotr znów się zmięszał tem jasnem postawieniem pytania, odsłaniającego rzeczywisty cel jego przybycia. Postanowił jednak nie uchylać się od dania równie kategorycznej odpowiedzi.
— Tak, przybyłem z prośbą do Waszej Eminencyi, potrzebując światłych wskazówek co do mojego postępowania w sprawie, w której przybyłem do Rzymu. Wasza Eminencya wie zapewne, iż chcę bronić książki, którą napisałem...
W jak najkrótszych zdaniach i treściwie przedstawił Piotr całą swoją sprawę. Lecz w miarę jak mówił, twarz kardynała silniej jeszcze tępiała, zdawał się nie słuchać i nie rozumieć. Wreszcie, po chwili milczenia, odezwał się:
— Tak, coś sobie przypominam... napisałeś jakąś książkę... mówiono kiedyś o tem w poniedziałek u donny Serafiny... Popełniłeś wielki błąd, pisząc książkę... ksiądz nie powinien nigdy pisać... Bo po cóż miałby pisać?... A jeżeli kongregacya Indeksu chce potępić twoją książkę, to dobrze zrobi... bo kongregacya Indeksu ma zawsze racyę... Czegóż ty mogłeś się spodziewać odemnie?... Nie jestem nawet członkiem kongregacyi... wreszcie nic nie wiem... o niczem nie chcę wiedzieć...
Piotr silił się jeszcze, chcąc go zjednać, lecz widział, że próżne czynił zabiegi. Kardynał był niewzruszony i najzupełniej obojętny. Od czasu do czasu rzekł kilka słów, z których Piotr wywnioskował, że zajmując się od lat czterdziestu wyłącznie sprawami Propagandy, kardynał nic innego nie mógł nawet zrozumieć. Mózg jego stępił się na wszystko po za jedną wyłączną specyalnością pracy dla dobra Propagandy. Mózg ten taki niesłychanie giętki i czuły w kierunku nabranego wyrobienia, stawał się zamarły na wszystko inne. Oczy kardynała były teraz szklane, zapadnięte, bez iskry życia. Czaszka zdawała się być mniejszą a ogólny wyraz twarzy był zamknięty w sobie i martwy.
— Nic a nic nie wiem — powtarzał. — Nie mam zwyczaju popierania kogokolwiek...
Wtem, jakby nagle coś przypomniawszy sobie, zapytał:
— Przecież Nani interesuje się tą sprawą... Cóż on ci poradził?....
— Monsignor Nani raczył mi powierzyć nazwisko prałata wyznaczonego do złożenia raportu o mojej książce... jest nim monsignor Fornaro... kazał mi iść do monsignora Fornaro...
Kardynał lekko drgnął, jakby zbudzony. Nieco życia nabiegło mu do oczu.
— Doprawdy... no proszę... ale jeżeli Nani to zrobił... to musi w tem mieć jakąś myśl z góry powziętą... Więc idź do monsignora Fornaro.
Rzekłszy to, kardynał wstał, dając tym sposobem znak, że dłużej nie chce rozmawiać a Piotr podziękował za udzielone posłuchanie, składając głęboki ukłon. Kardynał, nie odprowadziwszy go ku drzwiom, siadł natychmiast w swój fotel i wśród ciszy zamarłego pokoju, słychać znów było ruch kościstych palców, przerzucających stronice papierów leżących stosami na wielkiem czarnem biurku.
Piotr usłuchał rady udzielonej mu przez kardynała Sarno i skierował się w stronę piazza Navone, gdzie mieszkał monsignor Fornaro. Lecz tu powiedział mu służący, że pan jego dopiero co wyszedł i że zastać go można tylko rano, około godziny dziesiątej. Zaraz nazajutrz rano Piotr stawił się powrotnie, pierw wszakże wywiedział się o szczegóły odnoszące się do osoby monsignora. Urodził się on w Neapolu i tamże ukończył szkoły w zakładzie naukowym ojców barnabitów, następnie wstąpił do seminaryum w Rzymie, wreszcie przez lat kilka był profesorem przy uniwersytecie Gregoryańskim. Obecnie był radcą kilku kongregacyj, kanonikiem przy kościele Santa-Maria-Maggiore, lecz pragnął takiej nominacyi przy bazylice św. Piotra i wzdychał, by dojść kiedykolwiek do urzędu sekretarza przy konsystorzu szarży kardynalskiej, dającej purpurę. Monsignor Fornaro był uważany za biegłego teologa, zarzucano mu jedynie skłonność do prac literackich, wiedziano bowiem, że chętnie pisuje artykuły pojawiające się w przeglądach katolickich, chociaż przez oględność nigdy się nie podpisywał. Mówiono także, iż jest bardzo światowy.
Piotr, przyszedłszy do mieszkania monsignora, oddał swoją kartę wizytową i natychmiast został przyjęty, mógłby nawet przypuszczać, że go tutaj oczekiwano, gdyby nie szczerość zdziwiona i pewne zakłopotanie, z jakiem monsignor powtarzał:
— Ksiądz Froment.. ksiądz Froment... Proszę... niech pan zechce wejść... Miałem nie przyjmować dziś nikogo, bo mam pilną robotę... Lecz nic nie szkodzi... proszę... niechaj pan siądzie...
Piotr z prawdziwą przyjemnością patrzał na piękną postać młodego jeszcze prałata. Mógł mieć lat czterdzieści pięć, był wysoki, dość pełnej tuszy, różowy, wygolony, siwiejące nieco włosy układały się w pukle na kształtnej głowie, nos miał prawidłowego rysunku, usta wilgotne a piękne oczy pełne były ujmującego, pieszczotliwego wdzięku. Monsignor Fornaro był typem pięknego i dekoracyjnego prałata rzymskiego. Czarna sutana o fioletowym kołnierzu obciskała zręczne jego ciało, wydając się na nim wyszukanie wykwintnem ubraniem.
Salon, w którym przyjmował Piotra, był wesoły a przez wielkie okna wychodzące na piazza Navone wpływało obfite światło. Umeblowanie było bardzo gustowne, rzecz niesłychanie rzadka w mieszkaniach duchowieństwa rzymskiego. Wszystko było tu przyjemne i wonne, dopasowane harmonijnie do zewnętrznej postawy pana domu.
— Bardzo mi jest miło wiedzieć pana u siebie... lecz proszę o łaskawe powiedzenie mi, czemu mam przypisać zaszczyt wizyty pańskiej?...
Słowa te wyrzekł z naiwnym wyrazem twarzy i z uprzejmą gotowością do usług.
Piotr nie spodziewał się tego pytania tak zaraz na wstępie, więc nieco się zmięszał, lecz opanowawszy się, postanowił skorzystać, szczerze przedstawiając swoją sprawę.
— Wiem, że nie jest w zwyczaju postępować tak otwarcie jak zamierzam... Lecz doradzono mi, bym przyszedł tutaj i zdaje mi się, że pomiędzy uczciwymi ludźmi najlepiej jest, gdy razem poszukują prawdy, nic nie ukrywając przed sobą...
— Cóż to takiego?... Cóż to?... Jestem niezmiernie zaciekawiony — dopytywał się prałat z wdzięcznym uśmiechem i z wielką szczerością w spojrzeniu.
— Co takiego?... Otóż dowiedziałem się, że kongregacya Indeksu powierzyła panu moją książkę pod tytułem: „Nowy Rzym“ z poleceniem, byś ją pan przejrzał. Otóż przychodzę stawić się na rozkazy pańskie w razie gdybyś sobie życzył jakich objaśnień.
Lecz monsignor Fornaro podniósł obie ręce w górę, jakby chcąc chwycić się za głowę i nie dozwolić gościowi dalej mówić, przybrał wyraz przerażenia i mimo to niezmienną zachowując uprzejmość, zawołał:
— Drogi panie... zechciej mi o tem nie mówić, bo zrobisz mi największą przykrość... Proszę... zechciej sobie wyobrazić, że ci mylne dano wskazówki... bo nikt nie powinien wiedzieć o czynności, którą wymieniłeś... nikt... nawet ten, który musi ją odbyć... Zatem mówmy z sobą a czem innem, o czem zechcesz... byle nie o tem...
Piotr, przypomniawszy sobie, jak wielkie sprawia wrażenie nazwisko asesora świętej Inkwizycyi, rzekł:
— Proszę wierzyć, że nie chciałbym panu wyrządzać przykrości i również proszę wierzyć, że nie ośmieliłbym się nachodzić domu pańskiego, lecz monsignor Nani zawiadomił mnie równocześnie: że losy mojej książki są w ręku pana a zarazem wskazał mi adres pański.
Nazwisko monsignora Nani i tym razem podziałało jak zwykle. Lecz monsignor Fornaro poddał się z wdziękiem, z pieszczotliwem ociąganiem się, co było właściwością jego wytwornego układu.
— Jakto monsignor Nani jest tym nieoględnym winowajcą!... Gniewam się na niego... doprawdy, że się gniewam!... Powiem mu to i wyłaję przy sposobności.. Zkądże on to wie?... Przecież nie należy do kongregacyi Indeksu... Ktoś go mylnie uwiadomił... Proszę... powiedz mu pan, że się omylił.. najzupełniej omylił... ja nic nie jestem w stanie uczynić w sprawie, która pana obchodzi... No... no... ktoby się tego spodziewał, że monsignor Nani nie umie dochowywać tajemnic najkonieczniejszych i przez wszystkich za takie uznawanych...
Mówiąc to, przysiadł się do Piotra bliżej i z układną, przymiloną uprzejmością dodał:
— Ponieważ monsignor Nani przysłał pana do mnie, nie mogę panu odmówić chwili szczerej rozmowy... pod warunkiem wszakże, że nie będziemy mówili o sprawozdaniu, jakie jestem obowiązany napisać o książce pańskiej... ani też o czemkolwiek bądź, co o niej sądzą członkowie kongregacyi...
Teraz uśmiechnął się Piotr, pełnym będąc podziwu dla tego księdza światowego, który z tak uprzejmą zręcznością umiał mówić rzeczy nieprzyjemne. Znów więc zaczął opowiadać cel, w jakim napisał swoją książkę i jak dalece nie spodziewał się, że padną nań gromy srogiej kongregacyi Indeksu; przyczyny ich nie rozumiał, szukał powodów i znaleźć ich nie mógł.
Monsignor Fornaro słuchał z najwyższem zajęciem i, widząc szczerość Piotra, zdawał się być tajemnie zdjęły podziwem nad wielką jego naiwnością. Wreszcie rzekł:
— Kongregacya Indeksu jest trybunałem i jeżeli zajmuje się książką pańską, to skutkiem aktu oskarżenia, jaki jej nadesłano. Książka pańska stanie przed sądem tego trybunału, bo została zadenuncyowana!
— Tak, wiem, została zadenuncyowana.
— Oskarżenie wnieśli trzej biskupi francuzcy, jednak pan pojmiesz, że nie mogę powiedzieć ich nazwisk... Wobec skargi tak wysokich dostojników Kościoła, kongregacya była zmuszona zająć się tą sprawą...
Piotr spojrzał na mówiącego szczerze przerażony. Aż trzech biskupów francuzkich zadenuncyowało go przed trybunałem kongregacyi! Dla czego?... W czemże on zawinił?...
Wtem przyszedł mu na myśl potężniejszy może od nich zwolennik zasad rzeczywistych w książce:
— Jednakże kardynał Bergerat raczył mi wyrazić swoje zadowolenie... i list, który do mnie o tem napisał, zamieściłem jako wstęp... znajduje się on w całości na pierwszych stronicach mojej książki...
Monsignor Fornaro ze znaczącą dobrodusznością pokiwał głową, uśmiechając się słodko i zawahawszy się znów pieszczonym wzrokiem popatrzył na Piotra i rzekł w formie zwierzenia:
— Tak, list Jego Eminencji jest bardzo piękny i podniosły... Jestem jednak zdania, że lepiej było go nie pisać... tak ze względu na samego siebie jak też przez życzliwość dla pana...
Widząc, że Piotr nie rozumie znaczenia tego zdania, monsignor dodał dobrotliwie:
— Zapomnij pan, com powiedział... wyobraźmy sobie, że milczałem... bo wreszcie cóż ja mogę wiedzieć?... Jego Eminencya kardynał Bergerat jest świętym człowiekiem i gdyby mógł grzech jaki popełnić, to trzebaby w takim razie tylko serce jego obwiniać...
Zapanowało milczenie. Piotr czuł, że roztwiera się przed nim przepaść. Nie panując już dostatecznie nad oględnością słów, zawołał wzburzony:
— Dla czego uwzięto się na moją książkę a nie na tyle innych?... Nie potrafiłbym odgrywać roli owych trzech biskupów i nie mam zamiaru nikogo denuncyować, lecz ileż znam książek o wiele niebezpieczniejszych od tej, com napisał, a jednak Rzym zamyka na nie oczy!
Monsignor Fornaro przytakiwał głową i zdawał się być uszczęśliwionym, że w tym razie najzupełniej podziela zdanie Piotra.
— Masz pan racyę, najzupełniejszą racyę! Na nieszczęście nie możemy dosięgnąć i zniszczyć mnóstwa szkodliwych i niebezpiecznych książek i rozpacz nas ogarnia, że ich tyle się pojawia i tyle rozpowszechnia! Lecz czyż my możemy podołać ogromowi pracy ztąd wynikającej!... Czyż możemy wszystko przeczytać?... Ilość pojawiających się codziennie książek uniemożliwia szczegółowe nasze wglądanie w treść tych utworów... By zaradzić złemu potępiamy je z góry i prawie bez wyjątku...
Monsignor rozpoczął teraz szczegółowe dawać objaśnienia. W zasadzie, każdy drukarz był obowiązany przed wydrukowaniem dzieła, oddać rękopis do przeczytania i do zatwierdzenia. Lecz obecnie, gdy z dniem każdym wzrasta nawał piszących, zasada ta nie może być przestrzeganą, bo jakiż powstałby zamęt i kłopot dla biskupów, gdyby drukarze chcieli się stosować do przepisów! Tak, na odczytywanie tych niezliczonych rękopisów nie starczyłoby czasu, nie byłoby wreszcie pieniędzy na utrzymywanie biur, w którychby zaufani urzędnicy mogli wykonywać ważną tę pracę. Otóż kongregacya Indeksu bez szczegółowego zatrzymywania się nad dziełem, mającem się pojawić, potępia wszystkie książki już wydrukowane lub mające się wydrukować, jeżeli należą do niektórych kategoryj: a więc najpierw książki zagrażające obyczajności, książki erotyczne, powieści, następnie biblię tłomaczoną na języki nowoczesne, bowiem święte księgi nie powinny być przystępne dla każdego; wreszcie książki mówiące o czarach, książki traktujące o wiedzy, książki historyczne, filozoficzne, wszelkie przeciwne dogmatowi, książki głoszące heretyckie zasady, oraz książki pisane przez duchownych i dyskutujących o rzeczach wiary. Wysoka mądrość tych postanowień, będących prawem przy wydawaniu wyroków przez kongregacyę Indeksu, godną jest podziwu. Prawa te pierwszorzędnej doniosłości, zatwierdzone przez papieży, stanowią wstęp do katalogu książek poszczególnie wzbronionych przez kongregacyę, tym sposobem uniknięto potrzeby katalogu, wymieniającego każde dzieło z osobna, co tworzyłoby foliały trudne tak do przejrzenia jak i do pomieszczenia.
— Łatwo zrozumieć, że kongregacja Indeksu nie będzie czyniła zarzutu oceniania i wzbraniania pierwszej lepszej książki, byłoby to poniekąd robieniem reklamy utworom niezasługującym, by o nich wiedziano... Niezdrowych, złych książek pojawia się niestety zbyt wiele i we wszystkich krajach, nie możemy zatem każdą z nich zajmować się pojedynczo... chcąc podjąć taką pracę musielibyśmy znaleźć wielkie sumy na utrzymanie urzędników, na kupno papieru i atramentu... Zatem tylko od czasu do czasu rzucamy klątwę na coś wyjątkowo gorszącego, zwłaszcza jeżeli autor nosi głośne nazwisko... Manifestując w ten sposób naszą opinię, dajemy znać światu, co uważamy za wzbronione, oraz do czego dążymy i jakie są nasze prawa...
— Ale moją książkę... dlaczego moją książkę kongregacya uznała za godną potępienia?...
— Niechaj to pan sam wywnioskuje z tego co już powiedziałem... Jesteś pan księdzem a kongregacya przede wszystkiem zwraca uwagę na książki pisane przez duchownych... zwłaszcza jeżeli mają wziętość a książka przez pana napisana sprzedaje się w olbrzymiej ilości... Lecz nie przeczę, że pod względem literackim najzupełniej na to zasługuje... Byłem zachwycony, czytając... podziwiałem siłę natchnienia poetycznego.. i szczerze panu winszuję tak niepospolitego talentu... Ale właśnie to wszystko się przyczyniło do zwrócenia naszej uwagi na dzieło przez pana stworzone... nie mogliśmy pozostać z zamkniętemi oczyma wobec okropności konkluzyj pańskich... bo czemże są one innem jak nie podkopywaniem świętości naszej wiary, podburzaniem ku zwaleniu Rzymu, stolicy przez Boga ludziom wyznaczonej...
Piotr struchlał z podziwu i dopiero po chwili szepnął z przejęciem:
— Mnie posądzają o chęć podburzania do obalenia Rzymu! Mnie?... Wszak ja niczego tak nie pragnę jak ujrzeć Rzym na nowo odrodzony i królujący nad światem!
Uniesiony swym płomiennym entuzyazmem, Piotr rozpoczął obronę swej książki, spowiadał się ze swoich wierzeń, ze swoich pragnień, by katolicyzm powrócił do pierwotnej formy Kościoła, by się odrodził w chrześciańskiej nauce braterstwa Jezusowego, a wtedy papież, wyzwolonym będąc z więzów kłopotliwych królestwa ziemskiego, owładnie serca całej ludzkości przez miłość i dobroć pełną miłosierdzia. Tym tylko sposobem papież zbawić może świat, zagrożony najstraszliwszem ze wszystkich wstrząśnień i przewrotów, uchroni go od zguby i doprowadzi ku rzeczywistej szczęśliwości, jaką da ludziom przywrócenie królestwa bożego na ziemi, wspólność dóbr ziemi w imię braterstwa, wspólność wiary i własności wszystkich ludów a będących wówczas jednym tylko ludem.
— Czyż Ojciec święty może potępić te moje pragnienia?... Czyż nie są one jego pragnieniami?... Wszak ujawniają się w każdej wypowiedzianej przez niego myśli, zatem jeżeli popełniłem winę, to jedynie w tem, że wyłuszczyłem je w mojem imieniu, w książce przezemnie napisanej i ta swoboda wyznania została mi za grzech poczytaną! Ach, gdyby mnie dopuścić chciano przed oblicze Ojca świętego! Wiem, że przez niego nie mogę być potępiony, onby mnie zrozumiał, rozgrzeszył i uchronił od prześladowania, jakie mnie ściga tak niesłusznie!
Monsignor Fornaro milczał i wpatrzony w mówiącego nie miał zamiaru gniewania się za zapalczywość młodzieńczą jego mowy. Nawet uśmiechał się chwilami z widocznem zadowolnieniem, szczerze rozbawiony tym entuzyastą przedziwnej naiwności i poezyi. A gdy Piotr zamilkł, monsignor jakby żałując, że przedstawienie się skończyło, rzekł wesoło:
— Możesz mówić, mój drogi... możesz mówić... ja nie wzbraniam ci mówić... żałuję tylko, że stanowisko moje nie pozwala mi na danie ci odpowiedzi... Ale twoje zapatrywania na władzę świecką...
Powstrzymał się, jakby znaglony obowiązkiem milczenia i tylko piękne swe oczy wzniósł w górę ku niebu.
— A cóż można zarzucić moim zapatrywaniom się na znaczenie władzy świeckiej będącej tylko ciężarem dla Ojca świętego?...
Monsignor, nie odpowiadając na to pytanie, wyżej jeszcze wzniósł miłą swą twarz ku niebu, podnosząc zarazem w górę śliczne, pieszczone dłonie, potem znów patrząc na Piotra, zawołał jakby z wymówką:
— A zapowiedziana przez ciebie nowa religia?... Bo to nieszczęsne połączenie słów dwukrotnie napotkałem na stronicach twojej książki... nowa religia! Nowa religia! Boże wielki, przebacz mu to bluźnierstwo!
Monsignor z przejęciem złożył ręce przy tych słowach, jakby się modląc za karygodnego grzesznika. Piotr czuł rosnące w sobie wzburzenie, zawołał więc z odcieniem niecierpliwości:
— Nie wiem, co orzekniesz w sprawozdaniu swojem, mój Ojcze, lecz wiem na pewno, że nie miałem zamiaru krytykowania dogmatu... pozostawiłem go w mej książce w należnej nietykalności... Przecież każdy uczciwy człowiek, czytając moją książkę, czuje, że mówię w niej tylko o miłości bliźniego i wybawieniu go z nędzy dzisiejszej... Czyż pragnienia te moje nie są dość wyraźnie zaznaczone?... Czyż intencye moje nie widnieją na każdej stronnicy mojego dzieła?...
Monsignor Fornaro siedział teraz spokojnie i przybrał wyraz ojcowskiej pobłażliwości:
— Och intencye!... intencye!...
Wstał na znak, że uważa rozmowę za skończoną i mówił dalej:
— Bądź przekonany, drogi panie Fromont, że czuję się mocno zaszczycony twoją bytnością i twoją szczerością... Wybacz, ale nie mogę odwdzięczyć się równą szczerością... Wszak pojmujesz, że nie mogę ci powiedzieć treści mojego sprawozdania?... I tak zbyt wiele z tobą mówiłem... nie powinienem był chcieć słuchać twojej obrony... Lecz po za tem, chciej pamiętać, że wszystko jestem gotów uczynić, czego tylko odemnie zażądasz... Ale co do twojej książki, to jestem w obawie, że będzie potępioną...
Piotr drgnął, a monsignor, popatrzywszy na niego, mówił dalej:
— Cóż chcesz... nie może być inaczej... Sądzi się o faktach a nie o intencyach... Wszystko cobyś mógł powiedzieć na usprawiedliwienie tej książki, nic nie pomoże... bo książka musi być sądzona taką jak jest... jaką napisałeś... wydrukowałeś... późniejszych, gołosłownych komentarzy nikt nie uwzględni... Z tego też powodu kongregacya nigdy nie wzywa autorów danego dzieła i z ich strony żąda jedynie odwołania napisanej książki... Odwołania bez komentarzy. Podług mnie, najlepiej zrobisz, wycofując swoją książkę przed wydaniem o niej wyroku... Tak, powinieneś się poddać... Nie chcesz?... Ach, mój kochany, jakże niezmiernie jesteś młody!
Monsignor śmiał się teraz głośno z powodu niemego zaprzeczenia Piotra, który wstrząsł się cały i hardą przybrał postać, słysząc rady dawane mu przez uprzejmego prałata. Już przy samych drzwiach monsignor, zniżywszy głos, rzekł z wielką serdecznością:
— Pozwól, że jeszcze cię zatrzymam... lecz tak gorąco pragnę dopomódz ci w twojem położeniu... Ja osobiście nic nie jestem w stanie uczynić dla ciebie... Włożono na mnie obowiązek napisania sprawozdania, więc obowiązek ten spełnię, sprawozdanie moje zostanie wydrukowane, przeczytane i kongregacya wyda wyrok, jaki zechce. Lecz człowiekiem niezmiernie wpływowym jest sekretarz kongregacyi, ojciec Dangelis... on może przeprowadzić co zechce... Idź więc do niego... Klasztor dominikanów znajduje się w pobliżu piazza di Spagna... Tylko nie mów nic o mnie... Do widzenia, mój kochany... do widzenia!
Za chwilę Piotr znalazł się na piazza Navone, nieco oszołomiony przyjęciem jakiego doznał ze strony monsignora Fornaro. Nie wiedział co sądzić i czego się spodziewać. Zaczęło go opanowywać wielkie zniechęcenie. Po cóż przedłużać tę bezużyteczną walkę, kiedy przeciwnicy pozostawali w ukryciu, niepochwytni, nieznani?... Po cóż miał dłużej pozostawać w tym Rzymie, tak ponętnym a zarazem tyle zsyłającym mu udręczeń?... Ach najlepiej uciec ztąd co rychlej! Uciec natychmiast i powrócić do Paryża, gdzie zniknie z oczu świata, zamykając się w obrębie swej dobroczynnej działalności... słodycz i ogrom tych zajęć zatrą ślady doznanych w Rzymie goryczy... Znużenie Piotra było tak wielkie, że wyczerpany z swej energii, chciał wyrzec się na zawsze rozpoczętej zuchwale walki, zdawało mu się bowiem w obecnem przygnębieniu, że się porwał, nie obliczywszy z możliwością warunków. Rozbity, zniechęcony, szedł wszakże dalej i prawie machinalnie ujrzał się na Corso, potem na ulicy Condotti i wreszcie na piazza di Spagna. Tak, chciał jeszcze rozmówić się z ojcem Dangelis. Klasztor dominikanów był tuż w pobliżu, przy kościele Santa-Trinita-de-Monti.
Ach, ten przesławny zakon dominikanów! Przez długi szereg wieków, potężny ten zakon był najdzielniejszym obrońcą władzy absolutnej i teokratycznej. Mężnej wytrwałości tych mnichów, zawdzięczał Kościół większość swoich zwycięztw; byli to niezmordowani żołnierze walczący bezustannie dla zabezpieczenia samowładzy, rzymskiej stolicy. Święty Franciszek podbijał serca prostacze, podczas gdy św. Dominik opanowywał dusze przodowników narodu, żądny był on władzy nad najrozumniejszymi i najpotężniejszymi tego świata. Podbój ten czynił z głęboką wiarą w swoje posłannictwo i rozwinął przy tej sposobności zadziwiający zasób woli, dozwalającej mu na użycie wszelkich sposobów, wiodących do zamierzonego celu. Apostołował z ambony, książką, prześladowaniem, stosem. Jeżeli nie jest twórcą inkwizycyi, to przynajmniej podniósł jej znaczenie, posługując się nią z całem przejęciem pobożnego serca, pragnącego zbawić dusze swych bliźnich, chociażby katuszą doczesnej ich powłoki. Zwalczał odszczepieństwo, nieszczędząc krwi i płomieni. Żył w czystości i ubóstwie, dwie te cnoty najwyżej ceniąc, jako nawołujące do upamiętania współczesnych lubujących się w rozwiązłości obyczajów, św. Dominik ścisłą ustanowił regułę dla braci swego zakonu i szedł z nimi od miasta do miasta, głosząc napomnienia, nawracając bezbożnych, utrwalając w wierze zachwianych, siląc się wszystkich zjednać dla Kościoła, a jeżeli słowa nauki nie skutkowały, oddawał winnych pod opiekę trybunału świętej Inkwizycyi. Marzył on, by wiedza stała się wyłączną własnością Kościoła. Istnienia Boga dowodził w imię rozumu i wiedzy, a całość jej zebrał w swojej „Sumie“, zawierającej psychologię, logikę, politykę i naukę moralności. Umiejętnością swoją, zajaśniał nad ciemnotą epoki średniowiecznej i zapewnił swemu zakonowi przewagę nauczycielską. Dominikanie wszędzie posiadali swe klasztory i szkoły, szerząc zasady przez Rzym głoszone. Urabiali mózgi młodzieży, porywali serca krasomówczemi kazaniami z ambony, prawie wszędzie zdołali karcić swobodę uniwersytetów, a ująwszy je pod swoje kierownictwo, jawne lub skryte, okazywali się czujnymi stróżami dogmatu. Byli to niezmordowani pracownicy wielkości i bogactwa papiezkiego tronu, a zawładnąwszy wszystkiem, wiedzą, sztuką, literaturą i rzemiosłem, zbudowali olbrzymi gmach katolicyzmu, gmach taki, jakim go dziś jeszcze widzimy.
Lecz obecnie, wszak gmach ten potężny drgnął już w swych posadach i groził zawaleniem, budowany, by trwał wiecznie, pękał i osuwał się; więc jakież było znaczenie tych pracowitych zakonników zasklepiających się w swoim średniowiecznym ustroju?... Przechowujących swój trybunał inkwizycyjny o zniweczonej działalności, trybunał uśmiercony własną swoją ohydą. Po cóż ci zakonnicy dalej zajmują ambony, kiedy nikt nie słucha słów przez nich głoszonych, po co piszą książki, których nikt już nie czyta, rola ich skończyła się, przestali być uznanymi szerzycielami oświaty i wiedzy. Dzisiaj uznawane prawdy, innym dążą gościńcem, niwecząc na zawsze dogmat przez nich strzeżony. Ów zakon istnieje tylko siłą i zasobnością nabraną, a jeżeli posiada jeszcze wpływy, czemże one są w porównaniu ze świetnością dawniejszą, gdy generał zakonu dominikanów rządził Rzymem, będąc czczonym szafarzem w pałacu papieży! Wtedy cała Europa pokryta była klasztorami i szkołami potężnego zakonu, przed którym wszystkie ludy korzyły się z poddańczą uległością. Z tego olbrzymiego dziedzictwa pozostało zakonowi niewiele: wpływy ograniczone, miejscowe, a w kuryi rzymskiej niektóre urzędy, między innemi urząd sekretarski przy kongregacji Indeksu, niegdyś odłamku świętej Inkwizycyi, której byli wszechwładnymi panami.
Wpuszczono Piotra natychmiast i zaprowadzono do ojca Dangelis. Sala, w której pracował, była obszerna, jasna, o białych, gołych ścianach. Prócz stołu i kilku zydelków, był tu jeszcze wielki krucyfiks miedziany, zawieszony na murze. Ojciec Dangelis miał lat około piędziesięciu, był bardzo chudy a biały habit drapował się na nim w surowe załamania. Ascetyczna twarz jego była jakby wydłużona, usta wązkie, nos cienki, broda koścista, wystająca, znamionowały upartą wolę, szare zaś oczy wpijały się wzrokiem w sposób niemile drażniący. Gdy Piotr wszedł, ojciec Dangelis, stał przy stole i, nie poruszywszy się z miejsca, rzekł z lodowatą grzecznością:
— Ksiądz Fromont... więc to pan jesteś autorem książki „Nowy Rzym“?
Siadł na jednym ze stołków, a ukazując inny giestem ręki, mówił:
— Proszę usiąść... i niechaj pan mówi, co pana do mnie sprowadza?...
Piotr był znowu zmuszony opowiedzieć swoją sprawę, broniąc równocześnie oskarżonej książki. Opowiadanie to sprawiało mu w tej chwili szczególniejszą przykrość, bo słowa jego padały wśród grobowo zimnej i niechętnej ciszy. Zakonnik słuchał, siedząc nieruchomie, z rękoma opartemi na kolanach i z badawczym wzrokiem, utkwionym w oczy Piotra.
Gdy zamilkł, ojciec Dangelis rzekł zwolna:
— Wysłuchałem pana do końca i nie przerywałem... lecz zechciej pan zauważyć, że mogłem nie chcieć słyszeć tego, coś pan mówił... Proces pana obchodzący, już się rozpoczął i żadna potęga ludzka nie zdoła go wstrzymać w jego biegu... Zatem nie rozumiem, czego pan sobie życzy?... Czego się pan odemnie spodziewa?...
Piotr szepnął drżącym głosem:
— Spodziewam się dobroci i sprawiedliwości.
Usta zakonnika okolił blady uśmiech, świadczący o bezmiernej dumie, ukrywającej się pod sztuczną pokorą:
— Nie lękaj się pan... Bóg w najwyższej swej dobroci dotychczas zawsze raczył wskazywać mi moją powinność, jakkolwiek skromne spełniam zadanie... Nie do mnie należy wydawanie wyroku... jestem tylko urzędnikiem, któremu polecono zbieranie dokumentów, odnoszących się do tej lub innej sprawy... Tak, wiedz pan, że odemnie nic nie zależy... o książce pańskiej wyrokować będą Ich Eminencye, członkowie kongregacyi... Duch Święty oświecać ich będzie, zatem rozstrzygną sprawę jak najsprawiedliwiej... i pozostanie ci tylko ukorzyć się przed wyrokiem, skoro opatrzony zostanie podpisem Ojca świętego...
Mówił szorstko, zimno, chociaż z widoczną chęcią nieprzekroczenia form grzeczności. Domawiając ostatnich słów, wstał zmuszając Piotra, by toż samo uczynił. Zatem ojciec Dangelis powtarzał prawie treść tego, co dopiero mówił monsignor Fornaro; inny był dobór słów, lecz rzecz pozostawała taż sama. Piotr z przerażeniem widział coraz wyraźniej, że wszędzie napotyka jakąś bezimienną potężną siłę, zorganizowaną w straszliwą maszynę, której koła i kółka chcą niewiedzieć o sobie, a jednak działają wspólnie, jednolicie, miażdżąc śmiałków, chcących nadać im nowy obrót. A więc napróżno szukać będzie do nich zbliżenia... odepchniętym zostanie wszędzie i nigdzie nie znajdzie tego, który całą maszyneryą kieruje. Wszyscy ci ludzie zasłaniają się bezskutecznością swojej pomocy, ukrywając swoje myśli i zakres swej działalności.
Piotr wstał, lecz przed pożegnaniem postanowił i tutaj wymienić nazwisko monsignora Nani. A może nawet tutaj nazwisko to oddziała.
— Przepraszam, najmocniej przepraszam, że pana niepotrzebnie trudziłem mojemi sprawami... Lecz przyszedłem, ulegając życzliwym radom monsignora Nani, który łaską mnie swoją obdarza.
Otóż wrażenie objawiło się tu inaczej. Znów blady uśmiech przebiegł po ustach zakonnika, lecz uśmiech ostrej, ironicznej wzgardy. Twarz mu pobladła a mądre przenikliwe oczy zaiskrzyły się gorączkowo.
— Ach, to monsignor Nani pana przysłał!... W takim razie wiedzże pan, że jeżeli potrzebujesz opieki, pomocy, to nie należy tego szukać po za nim!... Jest on wszechwładny... Idź do niego!... Idź i oddaj mu się z ufnością...
Tak więc, jedynym wynikiem złożonej wizyty, była rada, by zwrócił się do tego, który go tutaj przysłał! Piotr czuł, że traci grunt pod nogami i chcąc się namyśleć jak dalej działać, postanowił wrócić do swego mieszkania. Zdawało mu się, że dobrze będzie naradzić się z don Vigiliem. Właśnie tego wieczoru spotkał go w korytarzu, idącego ze świecą do swego pokoju.
— Może pan zechce wstąpić do mnie na chwilę rozmowy... Chciałbym się z panem naradzić i rozpytać się o różne szczegóły...
Don Vigilio dał mu znak, by zamilkł i obejrzawszy się na wszystkie strony, szepnął ledwie że dosłyszalnym głosem:
— Czyś pan nie spotkał księdza Paparelli na schodach?... Mam przekonanie, że on nas szpieguje...
Piotr często spotykał księdza Paparelli, chyłkiem chodzącego w różnych częściach pałacu i wstrętem był przejęty do tej marnej figury w fałdzistej, czarnej sutanie. Omijał go starannie, nie lubiąc fałszywej układności i przebiegłej twarzy kodytaryusza, lecz nigdy się nim nie niepokoił, zatem ździwił się pytaniem don Vigilia. Ten zaś, nie czekając odpowiedzi, zawrócił ku schodom i długo stał, wsłuchując się, czy żaden podejrzany szelest ztamtąd nie doleci. Wreszcie zgasił świecę trzymaną w ręku i jednym susem wpadł na palcach do pokoju Piotra.
— Otóż jesteśmy — szepnął, zamknąwszy drzwi z wielką ostrożnością. — Lecz wolałbym, abyśmy poszli do drugiego pokoju... Dwie ściany lepsze są, aniżeli jedna...
Weszli do sypialni Piotra i postawiwszy lampę na stole, usiedli w głębi pokoju o płowych, bladawych tonach, gołej posadzce i gołych ścianach, przy których stało trochę mebli rozmaitego stylu, przeważnie starych i zużytych. Piotr zauważył, że don Vigilio ma dziś silniejszą, niż zwykle, gorączkę, a pomimo to, drobna, chuda jego postać trzęsła się febrycznie, podczas gdy oczy pałały roziskrzone, wśród pozapadanej, żółtej i schorzałej twarzy.
— Czyś pan nie chory?... Nie chciałbym pana męczyć rozmową, jeżeli się pan czujesz niedobrze...
— Chory, ach tak, jestem chory... całe moje ciało trawi gorączka... Lecz właśnie chcę mówić... potrzebuję dziś mówić... Nie mogę już dłużej wytrzymać... nie mogę... A wiem, że z panem mogę rozmawiać szczerze i to mi właśnie ulży...
Może chciał rozmową zagłuszyć chorobę?... A może wprost ciężył mu przymus milczenia, jaki sobie zawsze zadawał?... Więc też natychmiast zaczął rozpytywać Piotra o szczegóły wizyt jakie złożył. Lecz wzburzenie jego wzrosło, gdy się dowiedział, jakiego Piotr doznał przyjęcia u kardynała Sarno, monsignora Fornaro i ojca Dangelis.
— Tak, nie mogło być inaczej!.. Oni zawsze są tacy... osobiście niczemu się już nie dziwię, bo przywykłem do tych okropności... ale oburzam się za pana... wstrząsa mną wielkie obrzydzenie, a może dla tego, że to mi przypomina własne moje przejścia... Kardynała Sarno usuwam zupełnie na bok, bo ten się nie liczy, jako człowiek żyjący wyłącznie swojem specyalnem rozmiłowaniem dla Propagandy... wiadomem jest też powszechnie, że jeszcze nikomu nigdy w niczem nie dopomógł... Ale ten Fornaro, ten Fornaro!
— A ja przeciwnie, nic nie mam mu do zarzucenia... był uprzejmy, prawie życzliwy i mam przekonanie, że po rozmowie, jaką miał ze mną, względniejszym się okaże przy pisaniu sprawozdania... na pewno złagodzi niektóre wyrażenia...
— On, on złagodzi swoje sprawozdanie! Mówisz tak, bo go nie znasz! Będzie na ciebie tem srożej napadał, im czulszym był przy spotkaniu. Pożre cię... połknie, by się utuczyć tą łatwą do zdobycia ofiarą... Uprzejmość swoją, słodycz i wytworność uprawia starannie, bo to służy za skuteczną przynętę a po karkach opanowanych przez siebie ludzi dąży ku zaszczytom, miażdżąc tych wszystkich, którzy źle są widziani przez dygnitarzy Kościoła. Jest on wyłącznie zajęty chęcią przypodobania się tym, którzy mogą mu dopomódz do upragnionego wywyższenia... do nowych godności... O ileż wolę od niego ojca Dangelis! Srogi to człowiek, lecz otwarty, nikogo nie łudzący obietnicami, a przytem niezwykle inteligentny... O, ten z radością spaliłby cię na stosie, gdyby było można stosy zapalać... lecz władza tych panów została już przykrócona... Szkoda, że nie mogę cię wtajemniczyć we wszystko co wiem, bo wiem bardzo wiele o zakulisowych sprawach tego świata, z którym się obecnie zapoznajesz w Rzymie... Ach, jakie potworne są pożądania ambicyi tych ludzi! Jakie wstrętne i złożone są ich intrygi! Ile w nich próżności, tchórzostwa, zdrady a nawet zbrodni!
Don Vigilio egzaltował się coraz namiętniej, jakby pałając nienawiścią za osobiste urazy, Piotr więc, chcąc zwrócić jego myśli w inną stronę, zapytał:
— Powiedz mi, co wiesz o mojej sprawie?... Gdy ciebie pytałem zaraz po moim przyjeździe do Rzymu, odpowiedziałeś mi, że jeszcze żadna oficyalna wiadomość o mojej książce nie została nadesłana kardynałowi. Lecz teraz wszak już pozbierano wszelkie odnośne papiery i kongregacja niezwłocznie wyda wyrok, więc musisz coś wiedzieć?... Monsignor Fornaro powiedział mi, że denuncyacya została nadesłana do Rzymu przez trzech biskupów francuzkich... wszyscy trzej żądali potępienia mojej książki... Aż trzech biskupów! Jest-że to możliwe?...
Don Vigilio, ruszywszy ramionami, spojrzał ze współczuciem na Piotra i rzekł:
— Jesteś dziwnie naiwny! Ja oddawna pozbyłem się złudzeń i zastanawia mnie jedynie, że cię tylko trzech biskupów oskarżyło! Tak, obecnie widziałem już papiery odnoszące się do twojej sprawy, to jest, część dokumentów nadesłanych dla kardynała. Owi trzej biskupi są mi już znani. Jeden z nich, biskup z Tarbes, jest narzędziem kierowanem przez Ojców obsługujących grotę w Lourdes, a biskup z Poitiers i biskup z Evreux, działają przez fanatyzm religijny, który z nich uczynił zawziętych wrogów kardynała Bergerat. Wiesz teraz, że kardynał Bergerat źle jest notowany w Watykanie, gniewają się tam na niego za liberalne jego poglądy za jego francuzki patryotyzm... Zatem widzisz teraz jasno, że zemsta wywierana na tobie, jest właściwie skierowana przeciwko kardynałowi Bergerat... a zarazem jest to zemsta Ojców z Lourdes, wprost przeciwko tobie... Wszechwładni Ojcowie z Lourdes dołożyli wszelkich starań, by cię potępiono i niedopuszczono przed oblicze papieża... Tak, kardynał Bergerat pokutuje obecnie za list, który do ciebie napisał po przeczytaniu rękopisu twojej książki... Większość książek potępionych przez kongregacyę Indeksu, taką a nie inną ma historyę... Potępienie książki jest ciosem zadanym, zemstą wywartą na człowieku znienawidzonym, przez pewną część duchowieństwa... Denuncyacya w świecie duchownym kwitnie i jest zawsze na porządku dziennym.. a rządzi się prawem: bo tak mi się podoba. Mógłbym ci opowiedzieć rzeczy nie do uwierzenia... wymienić najniewinniejsze książki, które zostały potępione tylko ze względów na osobistą chęć zemsty, dla zabicia jakiejś idei lub człowieka. Po za autorem danej książki, zemsta taka ma za cel kogoś innego, stojącego wyżej... Cała ta procedura daje pole do niezmiernie złożonych intryg i nadużyć, obniżających znaczenie kongregacyi Indeksu... Nawet do tego już doszło, że w Watykanie zaczęto się troszczyć i obmyślać nowe ustawy... czują tam, że należy nieodmiennie je wprowadzić, by zasłonić kongregacyę od upadku, skutkiem śmieszności. Rozumiem ich chęć posiadania wszechwładzy i nawet uwzględniam, że dążą ku temu, nie przebierając w środkach, lecz niechajże używają broni skutecznej, mniej wstrętnej i nie do tego stopnia zbutwiałej!
Piotr słuchał a serce jego wzbierało bolesnem zdziwieniem. Przez czas swego pobytu w Rzymie, przekonał się już, jak potężne znaczenie mieli tutaj Ojcowie groty z Lourdes, nadsyłający bogate jałmużny, czuł że cierpi prześladowanie z ich podszeptów, pokutując za ustęp zamieszczony w swej książce, ustęp w którym zaznaczał, jak olbrzymie skarby Ojcowie zgarniali przy grocie cudami słynącej. Ten połów złota uważał za bezwstydny wyzysk, mogący wzbudzić niewiarę w sprawiedliwość a nawet w istnienie Boga, twierdził zarazem, że wszystko ustanie, gdy Kościół znów powróci do czystości pierwotnego swego istnienia. Piotr również teraz zrozumiał, jak dalece wielkie wywołał oburzenie w święcie watykańskim, ciesząc się z utraconej przez papieża władzy świeckiej i głosząc chwilę odrodzenia się Kościoła, co nazwał nieszczęśliwie: nową religią. Tak, w oczach świata watykańskiego był to skandal dostateczny dla usprawiedliwienia oskarżeń donosicieli. Lecz do rozpaczy doprowadzała go wieść, że skutkiem wydrukowanego na wstępie książki listu kardynała Bergerat, pasterz ten, cześć w nim budzący, będzie pośrednio rażony gromem przygotowującym się w łonie kongregacyi Indeksu. Nie miano odwagi wystąpić przeciwko niemu otwarcie; więc karcono go w ten sposób, wiedząc, że cios go nie minie. Ach, jakże straszną była dla Piotra myśl, że święty ten starzec cierpieć będzie z jego przyczyny! Jakże wstrętną wydawała mu się czynność tych wszystkich ludzi, działających w cieniu, w skrytości! Wszak oni powinni byli być sprzymierzeńcami tych wszystkich, którzy serca mają ogrzane miłością maluczkich i cierpiących, a zamiast sprzymierzeńców, kardynał Bergerat napotykał w nich wrogów, uganiających się wyłącznie za połowem złota i zadowoleniem osobistych ambicyj. Celem tych pełnych okrucieństwa egoistów było dogadzanie wyuzdanej swej dumie.
Nad rozpaczą Piotra górował teraz bunt przeciwko działalności Indeksu. Jakże nikczemną i niedorzeczną była ta działalność! Poznał teraz całą organizacyę tej strupieszałej instytucyi. Początkiem jej działalności było zapoznanie się z nadesłanem oskarżeniem, a końcem ogłoszenie potępiającego wyroku, wyszczególniającego tytuł książki. Akt oskarżenia przechodził najpierw przez ręce sekretarza, owego surowego ojca Dangelis, który natychmiast zawiadamiał o tem członków kongregacyi i zaczynał skrzętnie zbierać odnośne do książki dokumenty. Niczego nie zaniedbał, aby ich było jaknajwięcej, ascetycznemu zakonnikowi zdawało się bowiem, że znów nastąpią heroiczne czasy Inkwizycyi, gdy zakon, do którego należał, ujarzmić zdoła wszystkie samodzielnie myślące mózgi. Z prałatów radców kongregacyi Indeksu, Piotr poznał jednego, sprawozdawcę oskarżonej książki, wykwintnego monsignora Fornaro, który, kierowany szaloną ambicyą, przystępnym się robił dla każdego. Był to biegły teolog umiejący w razie potrzeby wynaleźć zbrodnię przeciwko wierze w traktacie algebry. Od czasu do czasu zwoływano posiedzenie członków kongregacyi i za pomocą głosowania kardynałowie potępiali tę, lub inną książkę, żałując, że nie mogą zniszczyć wszystkich istniejących... Wreszcie papież uprawomocniał swym podpisem wydany wyrok, lecz była to tylko formalność, bo czyż książki wogóle nie zasługują na zagładę?
Jakże zadziwiającą i politowania godną Bastylią była ta działalność kongregacyi Indeksu! Obecnie już tylko raziła swą zgrzybiałą starością swem niedołęztwem, lecz jakże straszliwą była ongi w czasach, gdy książek było mało i gdy Kościół miał swoje trybunały wykonywające wyroki za pomocą ognia i miecza! Potem książki mnożyć się zaczęły, myśl ludzka ujęta w słowa i druk stała się wezbraną rzeką znoszącą wszelkie zapory. Już sam ogrom pracy ubezwładniał, działalność Indeksu musiała więc zrzec się pierwotnych swoich roszczeń, lecz, nie kapitulując jeszcze, protestowała, chociaż czcze były jej odgróżki. Jakąż bowiem doniosłość ma jej potępiający wyrok rzucony ryczałtowo na wszystkie książki! Zadawalniając się takiem załatwieniem sprawy, kongregacya rozpatruje się bliżej, prawie że wyłącznie tylko w dziełach pisanych przez duchownych, lecz i tu rola jej uważana jest za chybioną, albowiem unosząc się namiętnością zemsty, intrygi, lub nienawiści, popełnia błędy obniżające jej znaczenie.
Po cóż próżny wysiłek dla utrzymania pozorów władzy nad umysłami wyzwalającej się ludzkości?. Jakieżby miały znaczenie wyroki, prawa i rozkazy jakiejkolwiek starożytnej królowej, która, wyzuta z państwa, pozbawiona poddanych, spędzałaby życie na podpisywaniu tych dokumentów podsuwanych jej przez nielicznych wiernych dworaków?... Lecz wyobraźmy sobie Kościół będący tą królową i naraz odzyskujący cudem dawną swą władzę, dawną potęgę swego panowania. Cóż stałoby się wtedy z myślą ludzką, ściganą przez trybunały i kneblowaną za pomocą wyroków! Niechajby przepisy Indeksu stały się rzeczywistością, wtedy drukarz nie mógłby nic drukować bez pozwolenia biskupa a pojawiające się dozwolone książki byłyby jeszcze składane pod najwyższe uznanie kongregacyi Indeksu. Panowanie takie byłoby hasłem zamknięcia bibliotek, zniszczenia dobytku otrzymanego wysiłkiem myśli ludzkiej i jej skrępowaniem, jeżeli nie zabiciem. Przyszłość byłaby zamknięta, możność postępu wstrzymana, rozwój potwornie nazawsze skarlały.
Rzym jest widomym i straszliwym przykładem, czem byłoby panowanie Kościoła. Żywotność miasta tak dalece została wyczerpana rządami papieży, że dziś, chociaż ćwierć wieku dzieli Rzym od chwili nowego w nim życia, nie pojawił się tu ani jeden objaw gieniuszu, czy to w postaci wyjątkowego człowieka, czy też stworzonego na miejscu arcydzieła. Więc któżby się dziś zgodził na taką podległość ponowną?... Nikt, nawet pomiędzy ludźmi szczerze przywiązanymi do religii, lecz posiadającymi trzeźwość sądu i szerokość poglądów wspartych na wykształceniu. Panowanie Kościoła przywiodłoby świat do utraty wszystkich zdobytych już nabytków i wtrąciłoby go w stan krańcowej niedorzeczności.
Piotr czuł się wzburzony wątkiem swoich myśli i rozpaczliwie poruszył się na swem krześle, patrząc na milczącego don Vigilia. Milczeli jeszcze czas jakiś a dokoła nich głęboka panowała cisza, jakby się nieruchomość śmierci z uśpionego starego ulatniała pałacu. Milczeli, siedząc w głębi szczelnie zamkniętego pokoju oświetlonego bladem, spokojnem płomieniem lampy. Wreszcie don Vigilio pochylił się i szepnął gorączkowo:
— Wiesz, przyczyną wszystkiego złego są zawsze oni... i tylko oni.
Piotr nie zrozumiał i nieco strwożony spojrzał na schorzałą twarz don Vigilia, przypuszczając, że powiedział on zdanie oderwane, bez związku i łączności z poprzednią rozmową.
— Co za oni?...
— Jezuici!
Słowo to wyrzekł z wybuchem wściekłości i bezgranicznej nienawiści. Sam się uląkł tak szczerego wyjawienia skrywanej zawsze tajemnicy i jeszcze więcej pożółkł a oczy gorętszym błysnęły mu ogniem. Lecz tem gorzej, jeżeli postąpił nieoględnie!... Ulżył sobie, wypowiadając te słowa, przecie obejrzał się po ścianach komnaty, zdjęty niepokojem, czy aby nikt inny tego nie słyszał. Lecz postanowił dać ulgę swojemu wezbranemu od tak dawna sercu i począł mówić pośpiesznie, z dziką namiętnością, z nieokiełznaną żądzą człowieka niemogącego już dłużej opanować ogromu oburzenia:
— Jezuici... jezuici!... Ty nie masz wyobrażenia, jaką oni są plagą, jak straszna jest ich działalność, jak olbrzymią jest ich potęga i wpływy! Wszędzie tylko ich się spotyka, wszystko zło jest tylko ich dziełem! Ile razy czego nie pojmujesz, nie możesz sobie wytłomaczyć, powiedz sobie, że to oni a nie omylisz się nigdy i od razu zrozumiesz. Gdy wydarzy ci się nieszczęście, gdy będziesz cierpiał i rozpaczał, wiedz, że ból twój i łzy twoje są z ich przyczyny. Oni są wszędzie i zawsze... ot wiesz, nie jestem pewien, czy którego z nich nie ma pod łóżkiem, w tej szafie... Ach, jezuici... jezuici!... wszak oni pożerali mnie, pożerają i do śmierci szarpać mnie nie przestaną!
Przerywanym od wzburzenia głosem don Vigilio opowiedział dzieje swojego życia, marzenia swojej młodości. Pochodził z drobnej szlachty osiadłej na prowincyi, rodzina jego była majętna a on, jako bardzo zdolny, mógł sobie rokować najświetniejszą przyszłość. Ach, gdyby nie oni, gdyby nie jezuici — byłby już teraz prałatem, dążącym ku wysokim dostojeństwom. Lecz otwartej będąc natury, wypowiedział się przed laty ze złą opinią, jaką miał o jezuitach, a następnie skorzystał parę razy, by odsłonić i tem samem popsuć plany układane przez kilku członków tego zakonu. Don Vigilio utrzymywał, że od tej chwili nieustanne spotykały go nieszczęścia. Rodzice jego umarli śmiercią gwałtowną, bankier, u którego był złożony ich majątek, uciekł bez wieści, obiecane dobre posady mijały go, w ostatniej chwili przed ostateczną nominacyą, najdziwniejsze spotykały go przygody, skutkiem których o mało co nie zabroniono mu prawa noszenia sutany. Teraz dopiero zaznał nieco spokoju, zostawszy sekretarzem kardynała Boccanera, który, ulitowawszy się nad jego nieszczęsnym losem, wziął go pod swoją opiekę.
— Tak, tutaj mam bezpieczne schronienie... tu znalazłem przytułek... Oni nienawidzą kardynała Boccanera, bo on zawsze był zawziętym ich przeciwnikiem, lecz dotąd nie mieli odwagi rzucenia się na niego lub na osoby przy nim będące... lecz to tylko do czasu.. prędzej lub później znów zaczną mnie prześladować... Kto wie... może dowiedzą się o rozmowie mojej z tobą i drogo to przypłacę... wiem, że źle robię, mówiąc z tobą... źle, bo to jest przeciwne moim interesom... mojemu spokojowi na przyszłość... ale cóż chcesz, musiałem się wygadać... nie mogłem już dłużej wytrzymać i dusić tę męczarnię w sobie samym... Ach, ci jezuici, ileż złego uczynili mi oni! Pozbawili mnie wszelkiego szczęścia na świecie, z ich powodu cierpiałem i cierpię i zawsze cierpieć będę... słyszysz, to najokrutniejsi moi prześladowcy!...
Opowiadanie don Vigilia wydało się Piotrowi pełne chorobliwej fantazyi, więc w żart chcąc obrócić przesadzane jego obawy, zawołał, śmiejąc się:
— Obwiniasz ich chyba zbyt srogo, bo chociażby febra, która ci dokucza, nie została ci nasłana przez jezuitów!
— Otóż właśnie, że się mylisz; mam febrę tylko z ich powodu! Dostałem febry po bezsennej nocy, którą spędziłem nad Tybrem, płacząc z rozpaczy, gdy z ich powodu wypędzono mnie z kościoła powierzonego mojej pieczy! Lubiłem ten mały kościółek i obsługiwałem go, nie żądając nic więcej... lecz i to mi odebrano z ich przyczyny!
Piotr zrósł się z pojęciem, że szerzono niesłusznie wstrętną legendę o działalności jezuitów. Należał do ludzi niewierzących w baśnie o strachach i zwykł był uśmiechać się ironicznie gdy słyszał straszliwe opowieści o skrytych manewrach zakonu, który miał jak najgorszą opinię wśród licznych rodzin, dopatrujących się złowrogiego wpływu jezuitów we wszystkich nieszczęściach. Słyszał nawet zapewnienia, że jezuici słyszą, gdy się mówi po cichu i przy drzwiach zamkniętych, lecz baśnie tego rodzaju nie mogły mieć przystępu do umysłu Piotra, uważał je za wymysły pozostałe w egzaltowanych głowach przywódców stronnictw politycznych lub religijnych. Patrzał więc na don Vigilia z niedowierzaniem, lękając się, że ma do czynienia ze zdziwaczałym maniakiem.
Jednakże pomimowoli uprzytomnił sobie cały przebieg dziejów zakonu jezuickiego. Święty Franciszek z Asyżu i święty Dominik streszczają w sobie ducha epoki średniowiecznej. Byli oni wychowawcami i nauczycielami ludzi ówczesnych. Święty Franciszek przedstawia sobą gorącą naiwność wierzeń i miłosierdzia maluczkich a święty Dominik, obrońca dogmatu, utrwalenie się doktryny religijnej wśród ludzi inteligentnych i możnych. Otóż na samym wstępie epoki nowożytnej zjawia się postać świętego Ignacego Lojoli, który zdołał powstrzymać Kościół od grożącego upadku. Chcąc złemu zaradzić, przystosował on religię do potrzeb wyzwalającego się społeczeństwa i ustępstwem tem zapewnił Kościołowi całe wieki pomyślności. Średnie wieki chciały wyzuć człowieka z człowieczeństwa, chciały gwałt zadać jego naturze i wytępić przyrodzone skłonności. Tyrania taka, nałożona w imię pozagrobowego zbawienia, mogła się tylko czasowo utrzymać, ludzkość zapragnęła swobodniejszego oddechu i Kościół był już na progu swej zguby. Z pojawieniem się jezuitów rozpoczyna się nowa faza potęgi Kościoła, który pod ich naciskiem zluzował więzy na ludzi nałożone. Zakon zadecydował, że Kościół powinien schlebiać ludziom, przynęcić ich i tem silniej opanować. Oświadczyli oni, że można z niebem wchodzić w układy i zastosowali się do obyczajów, do przesądów a nawet do wybryków ułomności i zepsucia. Zawsze uśmiechnięci, uprzejmi, pobłażliwi, z zadziwiającą dyplomacyą potrafili zręcznie wszystko wytłomaczyć i obrócić ku tem większej chwale Boga. Najwszeteczniejsze występki znajdowały u nich przebaczenie, jeżeli tą pobłażliwością dały się osiągnąć należyte korzyści. Stworzyli oni zasadę, że cel uświęca środki, jeżeli celem tym jest chwała Boga, którego Kościół jest przedstawicielem na ziemi. Ta powolność zakonu pozyskała mu natychmiastowy rozgłos i zapewniła powodzenie. Z niesłychaną szybkością jezuici wzrośli liczebnie i pokryli świat cały, ujarzmiając go i sidląc w niedostrzegalne swoje pęta. Byli spowiednikami królów, doszli do posiadania olbrzymich skarbów a umiejętność ich zdobywczej taktyki dozwalała im stawać się panami kraju, do którego wkroczyli w postawie bogobojnych i pokornych kapłanów. Starali się przedewszystkiem o zakładanie szkół swoich i po mistrzowsku urabiali w nich mózgi młodzieży, rozumiejąc całą doniosłość zapewnienia sobie jutra. Będąc w ten sposób panami woli wzrastających pokoleń, które od lat pacholęcych przywykły ich uważać za mistrzów swych i przewodników, spodziewali się jezuici wiecznego panowania nad światem. Od czasu soboru Trydenckiego urobiwszy katolicyzm podług obmyślanej przez siebie modły, jezuici stają się nieodzownymi żołnierzami tronu papiezkiego, który, żyjąc z ich łaski, żył też wyłącznie tylko dla nich. Rzym stał się ich własnością, w Rzymie rezydował generał zgromadzenia i rządził ztamtąd światem, rozsyłając tajne i pełne genialności rozkazy do swoich podkomendnych osiadłych gęsto we wszystkich krainach. Organizacya tych jezuickich aksamitnych, a jednak nieodwołalnie stanowczych rządów, jest wprost zdumiewająca swoją mądrością, lecz w większy jeszcze podziw wprawia nadzwyczajna żywotność zakonu, który, zasłużywszy sobie na nienawiść, cierpiał następnie prawdziwe prześladowania, był tępiony, rugowany a pomimo wszystko ostać się zdołał, rozkrzewiał się tajemnie i pozostał niewzruszony w swej sile. Wytoczono jezuitom skandaliczne procesy, udowodniono potworne nadużycia, Pascal skazał ich na wieczną pogardę, uniwersytety obwiniały o niemoralność, mianując ich nauczanie trucizną, palono publicznie pisane przez nich książki, wypędzano ich po za granice królestw. Lecz przy pierwszej zdarzonej okazyi wracali, a chociaż zgromadzenie ich zostało skasowane przez jednego z papieży, postarali się, by zaraz jego następca przywrócił im prawo bytu. Żadna klęska ich nie zraża, poniósłszy ją, dyplomatycznie usuwają się na bok, żyją czas jakiś w głębokiem ukryciu, czyhając na sposobną chwilę zamanifestowania swego istnienia. Zawsze spokojni o rezultat ostatecznego swego zwycięstwa, uważają się za potęgę nieulegającą zniszczeniu i z wiarą tą nie przestają wywierać wpływów na losy wszystkich narodów. Pozornie, zakon jezuitów zniesiony został w Rzymie, gdzie wydziedziczono go z posiadanego kościoła Gesù, i gmachów szkolnych, odbierając zarazem zwierzchnictwo w Kolegium rzymskiem, gdzie kształtowali ducha młodzieży. Wyzuci z posiadanych siedzib, jezuici schronili się pod obcą opiekę, wyprosiwszy sobie przytułek w Kolegium niemieckiem, gdzie znajduje się kaplica. I tu, skromnie żyjąc w ciszy, zaczęli się trudnić wykładami szkolnemi, spowiadając przytem wyborowe i wpływowe koło penitentów i penitentek. Pomimo szczelnie zamkniętego życia przypisywano im wszechpotężne znaczenie. Wola ich rządzi i kieruje wszystkiem. Podobno proklamacya nieomylności papieża jest wyłącznie ich dziełem. Uzbroili się w ten nowy dogmat, udając, że papieża nim zbroją, lecz przeprowadzili tę konieczność ze względu na plany tyczące się przewidywanej przez nich przyszłości.
A więc może obawy don Vigilia nie były bez słuszności?... Może miał racyę lękać się wpływów tego straszliwego zakonu, który nawet niewidzialny rządzi Kościołem i Watykanem.
Wtem nawinęło się na myśl Piotrowi pewne zestawienie faktów i nagle zapytał:
— A więc monsignor Nani jest jezuitą?
Nazwisko to na nowo roznieciło nienawiść don Vigilia. Drżąc cały, zawołał:
— O, jest za mądry, za chytry i za zręczny by jawnie nosić ubiór jezuity! Lecz kształcił się w Kolegium rzymskiem, przejął się duchem jezuitów i wysubtelnił go jeszcze jako odpowiadający przyrodzonym jego skłonnościom. Nie wstąpił do ich zgromadzenia, chcąc uniknąć nienawiści, jaką wzbudzają, lecz zachowując swobodę jest jezuitą z krwi i kości, z duszy i z serca, krańcowo! Rozumie on wybornie, że Kościół może panować jedynie za pomocą posługiwania się wyzyskiwaniem żądz ludzkich, a do Kościoła jest on szczerze przywiązany i pragnie jego tryumfu. Przytem jest pobożny, dbały o służbę bożą i Boga miłuje za absolutną władzę, jaką nadał przedstawicielom swoim na ziemi. O, monsignor Nani wszystkie posiada zalety; jest układny, słodki, taktowny, pochodzi z rodu wielko-pańskiego, co łatwo dostrzedz z całej jego postaci i sposobu obejścia, jest bardzo wykształcony i świat zna wybornie, albowiem będąc nuncyuszem w Wiedniu i w Paryżu chętnie bywał w tamtejszych towarzystwach. Czynny, energiczny i wszystko wiedzący, wydoskonalił się jeszcze, pełniąc urząd asesora świętej Inkwizycyi... a delikatną tę czynność sprawia od lat dziesięciu. Tak, monsignor Nani jest pierwszorzędną potęgą... nie jest to jezuita, ukrywający się z czarnym swym habitem i trwożny, by nie odgadnięto przebiegłych jego planów, ale jest wodzem, głową i mózgiem, któremu przyznano kierownictwo prawem wyższości, jaką posiada...
Piotr słuchał teraz z natężoną uwagę, bo sceptyzm nie dozwalał mu się lękać jezuitów ukrywających się w ścianach domów, podsłuchujących tajemnice, knujących potworne intrygi w romantycznem ukryciu i otoczeniu, natomiast przypuszczał, że oportunistyczna moralność jezuitów mogła się stać moralnością całego Kościoła, zawsze dążącego do przewagi i panowania nad ludźmi. Zatem rozumiał, że człowiek tej wartości co Nani, mógł się stać wszechwładną potęgą w ustroju hierarchii duchowieństwa rzymskiego, głową rządzącą, głosem decydującym.
— Ach, żebyś ty wiedział, żebyś ty wiedział! — powtarzał don Vigilio z najwyższą namiętnością. — Ten człowiek jest wszędzie, ten człowiek rozporządza wszystkiem! Chociażby w sprawach prywatnych książąt Boccanera także pierwszorzędną odegrał rolę... napotykałem go zawsze i wszędzie... wszystkie nitki intryg w swoich trzyma rękach i plącze je, lub rozplątuje, stosownie do uznanej przez siebie potrzeby... nikomu się nie zwierza a jemu zwierzają się wszyscy...
Don Vigillo zaczął opowiadać, jak ważną rolę odgrywa monsignor Nani w sprawie rozwodu Benedetty z hrabią Prada. Pomimo pozornego ducha zgody jezuici nienawistnie są usposobieni względem odrodzonego państwa Włoskiego, którego zjednoczenie jest przeciwne władzy świeckiej Kościoła. Z tego też względu monsignor Nani w zażyłych pozostając stosunkach z donną Serafiną, dopomógł jej do zabrania Benedetty z domu poślubionego przez nią człowieka, który należał do przeciwnego stronnictwa politycznego! Monsignor Nani wpłynął, by Benedetta zmieniła spowiednika i za jego namową przestała się spowiadać przed konfesyonałem proboszcza Pisoni, gorliwego patryoty i zwolennika jej małżeństwa z hrabią Prada. Obecnie Benedetta spowiada się u tegoż samego ojca jezuity, co ciotka jej, donna Serafina. Ojciec Lorenzo, piękny o jasnem spojrzeniu człowiek, wyrozumiały i niezmiernie pobłażliwy, miał swój korfesyonał w kaplicy przy Kolegium niemieckiem. Panie ze sfer arystokracyi rzymskiej oblegały jego konfesyonał. Otóż zostawszy spowiednikiem ciotki i siostrzenicy, ojciec Lorenzo szybko zerwał i w niwecz obrócił małżeństwo skojarzone wpływem proboszcza Pisoni. Proboszcz działał dla dobra Włoch a ojciec Lorenzo przeciwko Włochom. Dlaczego monsignor Nani, zerwawszy małżeństwo Benedetty, przestał się zajmować jej rozwodem?... Dlaczego znów następnie zajął się tą sprawą, wpłynął na przekupienie monsignora Palma i sam oddziaływał na kardynałów kongregacyi Koncylium? Tego nie umiał objaśnić don Vigilio, utrzymując, że zawsze jest mnóstwo ciemnych punktów we wszystkich kombinacyach monsignora Nani, który nigdy się nie śpieszył i przetrzymywał sprawy w zawieszeniu, dając im taki lub inny obrót, stosownie do ułożonych przez siebie dalekich planów. Można było przypuszczać, że pragnąc obecnie jak najprędzej złączyć Benedettę z Dariem, chciał położyć koniec plotkom szerzonym w obozie białych. Utrzymywano tam, że Dario i Benedetta wspólną mają sypialnię i że skandaliczny ten stosunek jest dobrze widziany przez ich wuja, kardynała. A może wieści te umyślnie były szerzone przez jezuitów, chcących szkodzić opinii kardynała Boccanera?... Używali oni wszelkich tajnych sposobów, by zdyskredytować kardynała, jako ewentualnego kandydata do tronu papiezkiego.
— Prawie zupełnie jestem przekonany, że jest tak a nie inaczej — mówił don Vigilio. — Wybory nowego papieża mogą nadejść z dnia na dzień... dziś nawet słyszałem, że Leon XIII jest chory... A starzec w jego wieku powinien się obawiać, że go nawet katar o śmiertelną przyprawi chorobę... Przy lada niedomaganiu papieża powstaje natychmiast rozruch w całym Watykanie... budzące się ambicye ścierają się z sobą.. każdy z tych prałatów marzy o czemś osobliwszem dla siebie... Otóż jezuici zawsze byli wrogami kardynała Boccanera i całą siłą zwalczają możliwość jego kandydatury. Powinniby być za nim ze względu na ród, z którego pochodzi, ze względu na jego nieugiętość woli, niechęć do rządu włoskiego, lecz nie chcą mieć tak absolutnego pana na zwierzchnika, i uważają go za niebezpiecznego władcę Kościoła, zmuszonego prowadzić akcyę wysoce dyplomatyczną. Tak więc w obawie przed możliwością kandydatury kardynała Boccanera, uknuli przeciwko niemu całą sieć intryg tajemnych a za razem bezwstydnych.
Piotr czuł, że zaczynała go opanowywać trwoga i lęk. Te niepochwytne czarne intrygi snute w tajemniczości przez tych księży, słynących z przewrotności, oddziaływały niepokojąco na Piotra. Cisza zalegająca pałac starożytny wydała mu się złowrogą a głębokość nocy tragiczną. Wspomniał, że się znajduje ponad martwo płynącym Tybrem i w Rzymie pełnym legendowych dramatów. Uczynił więc nagły zwrot w rozmowie, pytając:
— Lecz powiedz mi, jakim sposobem ja jestem w to wszystko teraz wprowadzony? Dla czego monsignor Nani zdaje się interesować procesem wytoczonym mojej książce?...
— Czyż można czegokolwiek być pewnym z tymi ludźmi! To wszakże wiem na pewno, że monsignor Nani dowiedział się o istnieniu twojej książki, dopiero po nadesłanej denuncyacyi przez biskupów z Tarbes, z Poitiers i z Evreux. Wiem także, iż czynił usiłowania, by powstrzymać proces, znajdując, że jest niepotrzebny a nawet szkodliwy. Lecz denuncyacyę nadesłano ojcu Dangelis, jako sekretarzowi kongregacyi Indeksu, a ten, jako dominikanin, jest zaciętym wrogiem jezuitów... zatem nie mogąc nic uzyskać od ojca Dangelis, polecił Benedecie, by napisała list do wicehrabiego Filiberta de la Choue, by ci powiedział, żeś powinien natychmiast przybyć do Rzymu, dla osobistego bronienia zagrożonej książki. Monsignor Nani oświadczył przytem, że życzy sobie, byś zamieszkał w pałacu Boccanera przez cały czas twego pobytu w Rzymie.
Szczegóły te mocno zadziwiły Piotra.
— Czy jesteś pewny tego, co mówisz?...
— O najzupełniej! Słyszałem, gdy o tobie mówiono podczas wieczornych poniedziałkowych zebrań u donny Serafiny... Wreszcie ostrzegłem cię, że monsignor Nani zna cię wybornie i o całej twojej przeszłości jak najszczegółowsze przeprowadził śledztwo. Podług mnie musiał on przeczytać wtedy twoją książkę i zaniepokoił się jej treścią.
— Czyż przypuszczasz, że on podziela mój sposób pojmowania rzeczy?... I broniąc mnie, broni tem samem i siebie?...
— O nie!... Twoje pojęcia są mu wstrętne i nienawidzi twej książki i ciebie samego! Pomimo swej słodyczy i nieledwie pieszczotliwej uprzejmości, monsignor Nani gardzi słabym, a ubodzy budzą w nim odrazę. Byłby ci przebaczył twoją napaść na Lourdes, lecz nigdy nie przebaczy twojej miłości dla maluczkich, oraz twojego wypowiedzenia się przeciwko władzy świeckiej papieża. Chciałbym, żebyś słyszał, jak się on wyśmiewa z wicehrabiego Filiberta de la Choue! Wyobraź sobie, że go nazywa elegijną wierzbą płaczącą neokatolicyzmu.
Piotr, chwyciwszy się rozpaczliwie za głowę, pytał znowu:
— Więc pocóż to wszystko?... Pytam się po cóż?... Dlaczego mnie tutaj sprowadził?... Dla czego osadził mnie w tym pałacu?... i dla czego zajmuje się mną tak uprzejmie?... Dlaczego przetrzymuje mnie w Rzymie tak długo?... Wszak od trzech miesięcy rozbijam się o napotykane trudności. Dlaczego chce mnie znurzyć bezpotrzebnie?... Wszak mógł pozostawić moją książkę na pastwę kongregacyi Indeksu. Jeżeli go ta książka niepokoiła, wiedział, że w ten sposób zostanie skazaną na zagładę i potępienie. Prawda, że ta klątwa nie byłaby przeszła bez wywołania wrzawy, bo byłem zdecydowany niepoddawać się wyrokowi i byłbym głośniej niż poprzednio wypowiadał moje przekonania, zupełnie się nie troszcząc, co Rzym na to powie.
Oczy don Vigilia zamigotały wśród żółtej, wychudłej twarzy.
— A może właśnie tego się lękał i to przewidując, postarał się powstrzymać wybuch twojego buntu. On ciebie uważa za człowieka bardzo zdolnego a zarazem za wielkiego entuzyastę... a słyszałem, jak nieraz mówił, że nigdy nie należy wprost walczyć z ludźmi inteligentnymi... szczególniej zaś jeżeli są równocześnie szczerymi entuzyastami...
Lecz Piotr już nie słyszał tych słów, powstawszy ze swego krzesła, chodził po pokoju zamaszystemi krokami, jakby uniesiony nawałem plączących się myśli. Po chwili zatrzymał się naprzeciw don Vigilia, mówiąc:
— Mówmy spokojniej i z większym ładem. Muszę wiedzieć i zrozumieć, by módz dalej działać... Powiesz mi, co wiesz o osobach, o które z kolei ciebie zapytywać będę... bo te osoby są wprost wmięszane w moją sprawę... Ty chciałbyś we mnie wmówić, że wszyscy w Rzymie są jezuitami... wszędzie tylko ich widzisz... może i tak jest... Ale muszą w ten być różne odcienia... Więc na przykład ten Fornaro, czy też jest jezuitą?...
— Monsignor Fornaro jest wszystkiem, czem tylko chcesz... Lecz wychował się pod okiem jezuitów w Kolegium rzymskiem i jest jezuitą... jest jezuitą wychowaniem, pozycyą i ambicyą swoją... Obecnie płonie żądzą otrzymania purpury kardynalskiej, a gdy zostanie mianowany kardynałem, zapragnie być papieżem... Oni wszyscy są kandydatami marzącymi o tyarze papieskiej... ledwie seminaryum ukończą już o najwyższej godności...
— A kardynał Sanguinetti?...
— To jezuita, jezuita!... Lecz jezuita zmienny w wyjawianiu swych sympatyj... Był jezuitą, przestał nim być a teraz jest nim ponownie. Sanguinetti kokietował i zawsze kokietować będzie tych, którzy górę biorą nad innymi... Przez długi czas myślano, że należy do części duchowieństwa pragnącego zgody i pojednania się Watykanu z Kwirynałem... lecz gdy rozpoczęte rokowania spełzły na niczem, Sanguinetti stał się nieprzyjacielem najeźdczych ciemiężycieli Stolicy apostolskiej. Z tychże samych względów już kilkakrotnie gniewał się i zgodził z Leonem XIII, obecnie dyplomatyzuje z Watykanem... Słowem ma on cel jedyny, upragniony i aż nadto widoczny zostania papieżem. Lecz tem opędzaniem się zużywa swą kandydaturę. Wszakże chwilowo za najniebezpieczniejszego współzawodnika uważa kardynała Boccanera. To go nawet popchnęło do nowego złączenia się z jezuitami... bo wie, że oni nienawidzą kardynała i na tem się opierając, przypuszcza, że w razie wyboru nowego papieża, oni go podtrzymają... Wątpię, by tak było... bo jezuici są zbyt chytrzy i mądrzy, by mieli podtrzymywać kandydaturę... Ale on niema czasu na chłodne zastanowienie się... pędzony ambicyą, gorący w swych żądzach, wierzy w to, czego pragnie. Powiadasz, że obecnie wyjechał do Frascati?... Ręczę ci, że ten wyjazd spowodowała wiadomość o chorobie papieża... umyślił sobie, że powinien się usunąć... uważając takie chwilowe opuszczenie Rzymu za wygodną i zręczną taktykę...
— No a papież... powiedz mi, czem jest właściwie Leon XIII?...
Don Vigilio zawahał się, zaczął szybko mrugać powiekami, lecz przemógłszy opadającą nań trwogę, zawołał z przekonaniem:
— Leon XIII jest jezuitą... tak, na pewno jest jezuitą, chociaż wielu utrzymuje, że jest on po stronie dominikanów... i jest w tem wiele prawdy... on sam ma przekonanie, że w duchu jest dominikaninem... nawet zaprowadził wiele reform mogących to poświadczyć. Lecz można być jezuitą bezwiednie, niechcący, otóż Leon XIII jest tego najoczywistszym przykładem. Rozpatrz się uważnie w jego postępowaniu, w jego czynach, w jego polityce, a wtedy jasno ujrzysz, że to esencya jezuityzmu. Jest może takim bezwiednie z przyrodzenia, a przytem wszystko co go otacza i na niego wpływa — ztamtąd pochodzi... Zdaje mi się, że mi nie wierzysz?... Ale ręczę ci, że tak jest, bo jezuici wszystko już zdobyli, zagarnęli, pochłonęli. Rzym cały jest w ich mocy, począwszy od najnędzniejszego kleryka, a skończywszy na papieżu.
Piotr dalej pytał, nowe stawiał nazwiska a don Vigilio z uporem maniaka powtarzał: i ten jest jezuitą, i ten jezuitą!... Słuchając go, można było przypuszczać, że ktokolwiek wstępuje na służbę Kościoła, natychmiast staje się jezuitą, bo tylko uległością, ustępstwami czynionemi dzisiejszemu światu, można było ocalić kult Boga. Heroiczne czasy katolicyzmu już oddawna minęły i mógł on istnieć tylko dzięki dyplomatycznej przebiegłości i pozornemu przystosowywaniu się do ducha czasu.
Z widocznem wzburzeniem i wstrętem, don Vigilio mówił dalej:
— Albo ten Paparelli, ach jakiej nizkiej kondycyi to jezuita! Pokorny, uniżony a tem samem najgorszy, najstraszliwszy z tego gatunku! Lubujący się w ohydzie szpiegowania i zdrady! Mógłbym przysiądz, że go tutaj nasłano i umyślnie osadzono, by szpiegował kardynała Boccanera. Ach, żebyś ty wiedział, ile on zużył cierpliwości, na powolne zawojowywanie Jego Eminencyi! Lecz dopiął już celu i kardynał Boccanera niespostrzeżenie dał się oplątać i usidlić, uległ miarkowanemu umiejętnie naporowi i dziś Paparelli jest wszechwładnym jego panem. Wpuszcza do kardynała tylko tych, których chce i decyduje o wszystkiem. Tak, ten lew dał się ujarzmić tej nędznej gadzinie, ten nikczemny księżyna rozporządza tym księciem Kościoła i Rzymu, ten mizerny kodytaryusz, który powinien siedzieć jak wierny pies u stóp swego pana, zapomniał o swej roli sługi i panuje nad kardynałem, popycha go w którą chce stronę... Ach wstrętny jezuita! Marny i plugawy jezuita! Wierzaj mi, strzeż się tego domowego szpiega! Strzeż się ocierać o fałdzistą jego sutanę, strzeż się z nim spotykać, gdy chyłkiem przesuwa się wśród ciszy pałacu, i wszedłszy do swego pokoju, spojrzyj uważnie, czy nie siedzi gdzie zaczajony w szafie lub pod łóżkiem... Ach oni ciebie zjedzą, tak jak mnie już zjedli! I jeżeli długo będziesz musiał mieć z nimi do czynienia, dostaniesz gorączki z nadmiaru rozpaczy, postradasz zdrowie, tak jak ja postradałem... Jezuici, ach ci jezuici to cholera, zaraza, plaga nad światem ciążąca!...
Piotr, który znów chodził po pokoju wielkiemi krokami, zatrzymał się, zdjęty strachem, wzburzony gniewem. Bo może wszystko co słyszał jest istotną prawdą?... Tak, to nie były rzeczy zmyślone, to musiała być prawda!
— Więc powiedz, cóż mam uczynić?... Radź, jak mam postąpić?... Zaprosiłem cię, byś tu do mnie przyszedł, bo poczułem że tracę grunt pod nogami, potrzebuję, byś mi wskazał, jak się wydostać na dobrą drogę!
Zamilkł i znów zaczął chodzić gwałtownie, jakby pchany unoszącą go żądzą działania. A po chwili dodał:
— A może lepiej nic mi nie mów! Niechaj się to skończy. Wolę wyjechać. Już nieraz porywała mnie ochota do ucieczki z tego Rzymu, w którym tak trudno dociec istoty rzeczy. Lecz wiem, że taki upadek woli do dalszej walki, napada mnie tylko przejściowo... ach tak, ale oto teraz, jakże szczerze pragnę uciekać, zniknąć i zagrzebać się w moim kącie i pogrążyć w codziennej mojej pracy, którą mam w Paryżu. Lecz jeżeli wyjadę, zapragnę zemsty, zapragnę wymierzyć sprawiedliwość, zapragnę wypowiedzieć z Paryża, co widziałem w Rzymie, co w nim zrobiono z nauki Chrystusa! Zapragnę by wiedziano, że Watykan w próchno się rozsypuje, że trupie wydaje wyziewy! Zapragnę ostrzedz tych, którzy się łudzą nadzieją odrodzenia się katolicyzmu, ach, jakże srodze się oni mylą, ci naiwni, bo niewiedzący! Chcą nowego życia od trupa, który się rozkłada! Chcą go widzieć głoszącego uzdrawiające prawdy, bo myślą, że jeszcze żyje i do nowego apostolstwa się gotuje! Nie, on umarł! Watykan jest tylko grobowcem pełnym nagromadzonej zgnilizny całego szeregu wieków! O ja nie ustąpię, ja się nie poddam! Bronić będę mej książki, napisaniem drugiej! A ta nowa książka większego narobi hałasu niż pierwsza. Będzie to podzwonne przy zgonie umierającej religii, którą trzeba co rychlej zakopać w głębokim grobie, by wyziewami swemi nie mogła szerzyć zarazy pomiędzy ludźmi chcącymi żyć i zbudować nowe warunki mizernego dotychczas bytu swojego.
Słowa Piotra zbyt daleko sięgały dla umysłu don Vigilia. Zbudził się w nim teraz duch włoskiego księdza, o ciasnej wierze i trwodze świadomości nowych porywów. Złożył ręce i zawołał z przerażeniem:
— Ach nie mów tak, nie mów, bo bluźnisz!...
A nieco uspokoiwszy się i ochłonąwszy z trwogi, zaczął perswadować:
— Nie możesz tak nagle wyjeżdżać! Nie powinieneś! Staraj się w dalszym ciągu, by cię dopuszczono do Ojca świętego. Jego tylko wola jest niezawodna. I nie dziw się temu co ci powiem: ale ojciec Dangelis, jakkolwiek przez kpiny wyprawił cię z powrotem do monsignora Nani, wypowiedział wszakże najzdrowszą radę. Bo tylko monsignor Nani może cię doprowadzić do Ojca świętego.
Piotr wzdrygnął się z oburzenia.
— Jakto?... Więc rozpocząłem moją działalność przez monsignora Nani i wyprawiony przez niego do innych, mam znów do monsignora Nani powracać?... Więc jestem zabawką w ich rękach, piłką, którą rzucają tam i napowrót!
Zmęczony, zrozpaczony, Piotr rzucił się na krzesło stojące tuż przy fotelu don Vigilia, który rozdrażniony gwałtownością rozmowy, wyczerpany z sił długim niewywczasem, zsiniałą miał cerę i ręce mu się trzęsły w paroksyzmie febry. Siedzieli, milcząc. Wreszcie don Vigilio zaczął mówić, że przyszła mu myśl zapoznania Piotra ze spowiednikiem papieża. Był nim franciszkanin u którego czasami bywał. A może ten pełen skromności i prostoty człowiek, zechce wbrew swemu zwyczajowi, wywrzeć wpływ na papieża?... Może los Piotra zdoła go zająć?.. Dla czegóżby nie spróbować z tej strony?...
I znów zapanowało milczenie. Oczy Piotra zatrzymały się na obrazie wiszącym na ścianie. Było to stare, zczerniałe malowidło, które zauważył zaraz pierwszego dnia po swoim przyjeździe i odtąd nie mógł nań patrzeć bez silnego wzruszenia. Czyż ta nieznana kobieta rozpaczająca napróżno przed zamkniętemi drzwiami domu, z którego ją wypędzono, nie była jego siostrą, równym bólem znękaną?... Jakże była ona miłości pełną, rzewnie płaczącą i jakże wzruszała swą twarzą ukrytą w dłoniach, twarzą niewidzialną a jednak najniezawodniej piękną i łzami rozpaczy zalaną. Padła z bólu na stopniach pałacu i cierpiała katusze, będąc odepchniętą od tych drzwi niemiłosiernie przed nią zamkniętych. Chłód musiał jej dokuczać, bo obnażone ciało ledwie że przysłaniał rąbek bielizny. Ukryła twarz i nie chciała, by ją kto mógł poznać, nie chciała wyjawić tajemnicy swego nieszczęścia. Ręce jej konwulsyjnie przywarły do bolejącej twarzy, a Piotr, patrząc na nią, wyobrażał sobie, że ta twarz musi mieć podobne z nim rysy. Tak, to była jego siostra, równie bolejąca i rozpaczą szarpana jak on w tejże chwili. Była opuszczona, odtrącona, sama i namiętnością swego cierpienia myślała przebłagać serca złych ludzi, mieszkających po za temi spiżowemi drzwiami. W miarę jak patrzał na ten obraz przedstawiający tyle pokrewnego mu bólu, Piotr dziś silniej był wzruszony i nagle zapytał milczącego don Vigilia:
— Czy wiesz, czyj to obraz?... Kto namalował to arcydzieło wywołujące we mnie wzruszenie od pierwszej chwili mego przyjazdu?...
Don Vigilio spojrzał na Piotra, zaniepokojony niespodziewanem pytaniem, a jeszcze silniej się zadziwił, rzuciwszy okiem na zczerniały obraz, oprawiony w ubogie ramy. Oniemiał z przerażenia a Piotr znów pytał nalegająco:
— Zkąd pochodzi ten obraz?... Czy nic o nim nie wiesz?... Jakim sposobem zaniedbano go tutaj, bo do tego pokoju nikt nigdy nie przychodzi... A ten obraz to prawdziwe arcydzieło...
Don Vigilio machnął ręką, jakby przecząc i rzekł:
— O to nic niewarte!... Zkądże chcesz, abym cokolwiek wiedział o tym obrazie, niemającym żadnej wartości!... Tego rodzaju płócien czarnych i zniszczonych od starości jest wszędzie aż nadto pełno... Przypuszczam, że ten obraz został zawieszony przed paru wiekami... gdy zawieszano w pałacu inne obrazy... Był i pozostał... Przyznam się, że go nigdy dotychczas nie zauważyłem... teraz dopiero spostrzegłem że tu wisi...
Don Vigilio wstał, chcąc odejść do swojego pokoju, a ze zmęczenia tak silne wstrząsały nim dreszcze, że zęby mu dzwoniły. Przerywanym głosem rzekł do Piotra, chcącego wziąść lampę dla przeprowadzenia gościa:
— Nie trudź się... proszę cię nawet, byś mnie nie odprowadzał do swoich drzwi. Ja wolę wyjść sam, ostrożnie i zbadawszy, że nikogo nie ma w korytarzu.. Lecz na zakończenie naszej rozmowy, powtarzam ci i szczerze zalecam, byś się oddał w ręce monsignora Nani... ten przynajmniej jest rozumniejszy od innych... Pamiętasz co ci powiedziałem zaraz po twoim przyjeździe?... Wszak cię ostrzegłem, że czy chcesz, czy nie chcesz, będziesz musiał to zrobić, czego on zażąda... Więc pocóż masz przedłużać walkę?... A teraz jeszcze jedno... proszę, nigdy ani jednem słowem nie daj nikomu do zrozumienia, że tu spędziłem z tobą wieczór... bo gdyby dowiedziano się że z tobą rozmawiałem... wystarczyłoby to, by wyrok śmierci został na mnie wydany!
Przystanął przy drzwiach i długo się wsłuchiwał, a uchyliwszy je, spojrzał na prawo i na lewo w ciemności korytarza, wreszcie odważył się próg przestąpić i znikł, dążąc ku swojej sypialni. Szedł tak cicho, że pomimo głuchego, grobowego milczenia, które tchnęło z całego pałacu, nie można się było domyślić, że stąpa wśród tych murów strwożona ludzka istota.
Zaraz nazajutrz, Piotr, ogarnięty nowym zapałem do dalszej walki, uzyskawszy od don Vigilia list polecający, poszedł do spowiednika papieża, pragnąc wyczerpać wszystkie sposoby obrony. Spowiednik Leona XIII, franciszkanin, zrobił na nim wrażenie dobrego i skromnego zakonnika; wybrano go jako takiego, lękając się, by inny, posiadający szersze ambicye, nie nadużywał swego wyjątkowego stanowiska, dla wywierania wpływów na dostojnego swego penitenta. Papież chętnie się zgodził na ten wybór, dla wykazania swego ducha pokory. Rad był, że spowiednik jego należał do zakonu ślubującego wieczne ubóstwo. Wszak każdy franciszkanin był przyjacielem maluczkich, świętym żebrakiem żyjącym z jałmużny. Spowiednik papieża miał ustaloną sławę kaznodziei pełnego wiary i Leon XIII słuchał jego kazań, ukryty podług przepisów, za firanką, bo jeżeli jako najwyższy kapłan był nieomylnym i nie mógł przyjmować napomnień żadnego duchownego, wszakże jako człowiekowi, dozwolonem mu było korzystać z mądrości słów natchnionego sługi bożego. Lecz po za naturalnym darem wymowy, poczciwy franciszkanin był tylko powiernikiem dusz grzesznych, spowiednikiem słuchającym wyznania i wobec szczerości skruchy, odpuszczającym winy. Zapewne, że nic on nawet nie pamiętał co mu mówiono, zadawalniając się darem rozgrzeszania i prawem oznaczania pokuty, zmazującej wszelkie przewinienia. Piotr, widząc jego wielką prostotę ducha, zamilkł o sprawie w jakiej przyszedł do niego, czując, że nie może być zrozumianym.
Skutkiem tego zapoznania się z poczciwym mnichem, Piotr, wyszedłszy od niego, począł w myśli wywoływać wspomnienia o założycielu zakonu franciszkanów. Uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, że Narcyz Habert zwykł był go nazywać „zachwycającym świętym Franciszkiem“. Dziwnem było w istocie to pojawienie się tego nowego Jezusa, tak słodkiego dla ludzi i dobrego dla zwierząt a nawet dla rzeczy, w epoce, gdy Włochy całe były oddane zmysłowym uciechom i czci cielesnego piękna. Wśród tych ucztujących i bogaczów, ukazała się niespodziewanie postać świętego, którego serce płonęło wyłączną miłością dla ubogich i nieszczęśliwych. Wyrósł on z ich łona i chciał im być pocieszycielem i bratem miłosiernym, a do udarowanych dobrami doczesnemi, przemawiał, nakazując im wyrzeczenie się bogactw, wyzbycie się samolubstwa, wzgardę dla przemocy i siły brutalnej, głosząc, że tylko pokorą, miłością, posłuszeństwem, zapewnią światu i sobie niezmącony spokój i błogosławioną szczęśliwość. Pieszo wędrując po kraju, nauczał i pocieszał ów święty. Nędzną miał na sobie odzież, płócienną szarą opończę, w biodrach przepasaną sznurem, drewniane sandały na gołych nogach, nie chciał mieć nawet sakwy ani kija ku obronie lub wsparciu. Wkrótce poszli za nim i inni, a każdy z nich przemawiał według serca swojego, nie szczędząc napomnień możnym. Słowa tych świętych braci, cechowała natchniona poezya, lecz przypowieści ich były ostre i śmiało wyrzucające nadużycia bogaczom. Nie wahali się oni wymieniać z nazwiska tych, których skarcić pragnęli, nie wahali się też wskazywać złych księży, rozpustnych biskupów, kapłanów kupczących religią, a tem samem przeniewierzających się ślubom złożonym przy święceniu.
Pojawienie się św. Franciszka i jego towarzyszów, biedny lud powitał jak posłanników z nieba zesłanych. Tłumy gromadziły się dokoła braci będących ich przyjaciółmi, radując się, słuchano, że wreszcie nastąpi wyzwolenie cierpiących, ulga dla pracą przeciążonych.
Zrazu zaniepokoił się Rzym temi wędrownymi kaznodziejami i papieże nie chcieli dać upoważnienia na założenie nowego zakonu, a gdy wreszcie ustąpili i zakon się zorganizował, to jedynie wskutek skrytej myśli Kościoła, wyzyskania go na swoją korzyść. Była to bowiem nowa siła, zdolna przyciągnąć lud i pozyskać dla dobra Kościoła całe masy tej najliczniejszej społecznej warstwy, która, jakkolwiek nie przyszła jeszcze do samopoznania, lecz liczbą swą stanowiła wieczny postrach nawet w najdespotyczniejszych epokach. Odtąd papieże rzeczywiście pozyskali dzielnych dla siebie żołnierzy, w osobie synów świętego Franciszka. Zakon ten był rozbiegającą się ciągle i tem skuteczniej działającą armią. Franciszkanie przebiegali kraj cały, dążąc piechotą od wioski do wioski, od miasta do miasta, rozniecając wiarę w sercach prostaczych. W przeciągu kilku lat, znaczenie coraz to liczniejszego zakonu franciszkanów wzrosło w sposób nadspodziewany i wszędzie wznosiły się już ich klasztory.
Od kilku dni Piotr pozostawał w ciągłej styczności z różnemi zakonami, które, utraciwszy dawne społeczne znaczenie, toczyły pomiędzy sobą zacięte i skryte walki o współzawodnictwo, wśród zobojętniałego ku nim dzisiejszego Rzymu. Franciszkanie i dominikanie, niegdyś złączeni wspólnością celu i pracy dla dobra Kościoła, wrogo teraz na siebie spoglądali z po za murów olbrzymich swych klasztorów, mających tylko zewnętrzne oznaki dawnej zamożności. Wszakże franciszkanie przejęci zasadami swej reguły, zalecającej im pokorę, chętniej trzymali się na uboczu, walka więc najżarliwsza toczyła się pomiędzy dominikanami a jezuitami, to jest pomiędzy wychowawcami i kaznodziejami, roszczącymi prawo do ukształtowania świata na obraz własnej swej modły. Każdy z tych zakonów chciał Rzym sobie przywłaszczyć i obstawiał Watykan oddanymi sobie ludźmi.
Prócz tych zakonów domagających się władzy i walczących w imię dogmatu, coraz kruchszą będącego bronią w obec świata pożądającego wiedzy, na ściślejszych opartej podstawach, istniały w Rzymie inne jeszcze klasztory. A więc kameduli w habitach z białego sukna, zawsze milczący, święci i czyści, marzyciele uciekający od świata dla zamknięcia się w cichych, klasztornych celach, zrozpaczeni szukający pociechy. Bracia ci, jakkolwiek nieliczni, pewnymi być mogą najdłuższego istnienia, bo rozpacz pragnąca spokoju, wiecznie pomiędzy ludźmi napotykać się będzie. Benedyktyni o wielkiej, uświęconej pracą przeszłości, którzy w średniowiecznej epoce, byli potężną dźwignią cywilizacyi, wytrwali pisarze kronik i przepisywacze ksiąg zawierających promyki tryskającej oświaty. Piotr szczególniejszą miał cześć ku przeszłości tego zakonu i niejednokrotnie powtarzał sobie w myśli, że byłby wstąpił do tego pracowitego zgromadzenia, gdyby się był urodził o kilka wieków wcześniej. Lecz wydziwić się teraz nie mógł, dlaczego benedyktyni budują sobie olbrzymi klasztor na Monte Aventino i to za miliony dostarczone im w znacznej części przez Leona XIII. Po co?... Czyż rola ich nie była skończoną?... Czyż wiedza dzisiejsza i jutrzejsza mogła być dla nich odpowiedniem żniwem?...
Inne reguły zakonne i klasztory, setkami się liczyły w Rzymie. Byli pomiędzy nimi karmelici, trapiści, minimy, barnabici, łazarzyści, edyści, misyonarze, rekolekci, bracia doktryny chrześciańskiej, bernardyni, augustyni, teatyni, obserwatyści, celestyni, kapucyni, oraz do tejże reguły klasztornej liczące się żeńskie zgromadzenia zakonne i prócz takowych: klaryski, wizytki, kalwaryanki i mnóstwo niezliczone innych zakonnic, pozostających pod szczególniejszemi wezwaniami. Wszystkie to zakony męzkie i żeńskie posiadały swoje klasztorne gmachy skromnych rozmiarów, lab też wielkiego rozmiaru i wielkiej wspaniałości. Były w Rzymie dzielnice, prawie wyłącznie złożone z zabudowań klasztornych, które ciągnęły się wzdłuż pustych ulic, ukazując wysokie potężne i głuche mury, lecz po za niemi żyjący rój ludzkich istot wrzał intrygami i podnieceniem do wzajemnej pomiędzy sobą walki o lepsze warunki bytu. Ewolucya społeczna, która wytworzyła te zakony, dawno już minęła, jednakże klasztory pozostawały zaludnione i pragnące utrzymać się przy resztkach życia, które coraz to słabnąć musiało, jako nieznajdujące odpowiedniego pola działania. Skazane na powolne konanie, czuły one blizkość swej śmierci, która nieuniknienie musiała nastąpić z nowym społecznym ustrojem.
Piotr jednak tylko czasową miał styczność z rzymskiemi zakonami; zabiegi, jakie czynił w swej sprawie, zapoznały go przedewszystkiem ze świeckiem duchowieństwem. Wiedział teraz dokładnie o istniejącej hierarchii pomiędzy tem duchowieństwem, o znaczeniu jakie jej dawano, o ściśle przestrzeganej i zachowywanej różnicy klas i dostojeństw.
U szczytu, dokoła papieża, panowała jego pontyfikalna familia, kardynałowie i prałaci, bardzo wyniośli i dumni, pomimo udawanej przystępności. Poniżej stało duchowieństwo parafialne a zbita jego ciżba, była jakby mieszczaństwem dostatniem i wpływowem. Pomiędzy proboszczami, było wielu ludzi rzeczywiście wykształconych, a niektórzy nawet byli szczerymi patryotami. Coraz mniej było pomiędzy nimi rozpusty i minęły już czasy, gdy kochanki tych bezżennych a zawojowanych przez kobiety starych kawalerów, rządziły Rzymem. Na najniższym szczeblu kościelnej hierarchii stały zastępy biednych księży, niemających żadnej posady. Piotr dopiero w Rzymie spotkał się z tą nieszczęsną masą duchownych, prawdziwych proletaryuszów w społecznym ustroju Kościoła. Sutana, ledwie że przykrywająca brudem porosłe ich ciała, była już tylko zbrukaną, porozrywaną szmatą a znaglani głodem, żebrali w parafialnych kościołach tanich mszy, które im z łaski odstępowano. Mieszkali w najnędzniejszych zajazdach, w towarzystwie złodziei i zawodowych żebraków. Prócz tych, stale osiadłych w Rzymie księży różnych kategoryj, była ogromna liczba przejezdnych, czasowo tylko przybyłych ze wszystkich krańców chrześciańskiego świata. Byli pomiędzy nimi awanturnicy, zarozumialcy, wierzący, oraz waryaci, a wszyscy zbiegali się do Rzymu, jak owady z ciemności dążące ku światłu zapalonej pochodni. Ludzie ci, różnych narodowości, różnego wieku i majątku, uwijali się po Rzymie, smagani biczem swej ambicyi, a pod naciskiem swych żądz niepomiarkowanych, tłoczyli się dokoła Watykanu, czyhając swobodnej chwili, by rzucić się na upragniony łup, po zdobycie którego przybyli do Rzymu. Piotr wszędzie i ciągle napotykał tych przybyszów i z pewnego rodzaju wstydem, mówił sobie, że należy do ich liczby.
Ach ileż, ileż w tym Rzymie widziało się tych czarno odzianych księży i mnichów w habitach o barwach najrozmaitszych! Seminarya wszystkich narodowości pełne były kleryków, którzy wyprowadzani na częste spacery, pstrzyli ulice jaskrawością pasów i wypustek, odbijających na ciemnych przeważnie sutanach. Klerycy francuscy ubierali się czarno, klerycy z Ameryki południowej na czarnej sutanie nosili pas niebieski, klerycy z Ameryki północnej mieli pas czerwony, w polskiem seminaryum przewiązywali się pasem zielonym, greccy klerycy byli ubrani niebiesko, niemieccy czerwono, rumuni fioletowo, a inni jeszcze inaczej, w setne przeróżne sposoby, różniące się kolorem, haftem, wypustkami i pasem. Istniały także w Rzymie liczne stowarzyszenia kościelne, bractwa, a wszyscy ci ludzie ubierali się w odpowiednie szaty, białe, czarne, niebieskie, szare, w peleryny, odmiennej lub jednolitej barwy z ubraniem. Czasami, widząc tę ciżbę sług Kościoła, możnaby przypuszczać, że Rzym jeszcze nie przestał być własnością papieża... Tak, ci wszyscy noszący mundur Kościoła, zaznaczali jego żywotność, jego uparte obstawanie przy resztkach swego istnienia. Chcieliby oni, chociażby szatą swoją świadczyć, że Rzym do nich należy, że jest wyłączną ich własnością i że pstrokacizną swych sutan i habitów, przeważają wśród szarego tłumu cywilnych, noszących monotonną, kosmopolitycznego kroju odzież, współczesnej nam mody.
Im dłużej Piotr pozostawał w Rzymie, im więcej poznawał prałatów i księży z którymi ciągłe miał stosunki, z powodu swej sprawy, tem większą widział różnicę pomiędzy pobożnością rzymską a pobożnością francuzką. Spostrzeżenia w tym kierunku czynił zwłaszcza w kościołach. Wszedłszy pewnej niedzieli do bazyliki Santa-Maria-Maggiore, zdawało mu się, że się znajduje w jakiejś przepysznej i okazałej poczekalni publicznego pałacu a może dworca kolei żelaznej. Nie było tu ławek, ani krzeseł dla modlących się, a wierni szybko chodzili po posadzce mozajkowej, jakby śpiesząc się, by pociąg nie odjechał. Kobiety i dzieci, uległszy zmęczeniu, opierały się o cokoły kolumn starożytnych, wyczekując jakby na sygnał kolejowy. Tłum ten składał się z biednego ludu. A przed drzwiami bocznej kaplicy, gdzie się odprawiała cicha msza, stał długi szereg pobożnych, szereg wydłużony i przecinający nawę. Piotr, patrząc na tych ludzi, przypomniał sobie wydłużone szeregi ciekawych wyczekujących przed kasą teatralną kupienia biletu. W czasie podniesienia tłum ten pobożnie pochylił głowy a następnie rozbiegł się na wszystkie strony, bo msza już była skończoną. Wogóle nie lubiono tutaj składać zbyt długich wizyt Bogu i dla tego w kościołach rzymskich nie ma przygotowanych ławek i klęczników. Natomiast galowe przyjęcia w kościołach rzymskich w dnie wyjątkowych uroczystości, przeciągają się długo i są urozmaiconem widowiskiem. Wszakże, w inną niedzielę Piotr, wszedłszy do dawnego kościoła jezuickiego, napotkał otoczenie przypominające mu obyczaje kościołów francuzkich. Przed wielkim ołtarzem odbywała się msza śpiewana a wierni siedzieli na ławkach, modląc się przykładnie. Lecz większość kościołów rzymskich stała zawsze pustkami, a podczas nabożeństwa zaledwie garstka ludzi przybywała tu z najbliższego sąsiedztwa. Z pośród czterystu kościołów wznoszących się w Rzymie, większość była zamknięta, otwierając podwoje tylko w dnie wyjątkowych uroczystości, lub też raz na rok w dzień święta swojego patrona; niektóre zaś miały byt zapewniony posiadaniem jakiegoś fetysza, bóstwa, cieszącego się sławą niesienia pomocy nieszczęśliwym. W kościele Aracoeli był mały Jezusek czyniący cuda „il Bambino“ uzdrawiający przynoszone ku niemu chore dzieci; kościół San-Agostino posiadał cudami słynącą Madonnę del Parto, ułatwiającą połogi. Inne kościoły miały wyrobioną opinię pod względem dobroczynnego działania święconej wody w swych kropielnicach, lub oleju w swych lampach, albo jeszcze jakiej innej relikwii obrazu lub posągu. Prócz kościołów opuszczonych i w zupełnem pozostających zaniedbaniu, było wiele innych, które przyciągały turystów oprowadzanych przez zakrystyanów, odgrywających rolę kustoszów muzeów poświęconych bogom już zamarłym. Do takich zaliczał się kościół Santa Maria-Rotonda w Panteonie. Był okrągły jak cyrk a Matka Boska zastępowała tu miejsce dawnych bóstw Olimpu. Piotr zwiedził także kościoły leżące na przedmieściach stolicy lecz nawet i w tych było pusto, w żadnym nie napotkał tłumu rozmodlonego, którego się spodziewał. Któregoś dnia wszedł do kościoła San Crisogono na przedmieściu Transtevere, i zastał go w stroju świątecznym na jutrzejszą uroczystość. Kolumny były powleczone adamaszkiem czerwonym a portyki znikały pod fałdami udrapowanych firanek na przemian żółtych, niebieskich, białych i czerwonych. Ujrzawszy tę jarmarczną pstrociznę i jaskrawość, Piotr uciekł czemprędzej, przerażony szpetotą tej dekoracyi. Ach, jakże pięknym wydały mu się teraz kościoły francuzkie, w których za lat chłopięcych modlił się z takiem przejęciem i wiarą! Pod wrażeniem tych wspomnień poszedł zwiedzić kościół Santa-Maria-Sopra-Minerva, o którym słyszał jako o jedynym zabytku architektury gotyckiej w Rzymie. Lecz doznał tylko ostatecznego rozczarowania. Kolumny były raczej pilastrami a łukowe sklepienie nie miało śmiałości linij, przygniecionych i gubiących się w masywności murów. Sklepienia się zaokrąglały w ciężką majestatyczność kopuły. Gotyk, wyrażający najwyższy płomień wiary ludów północnych, nie znalazł podatnego dla siebie gruntu w słonecznym, włoskim klimacie. Piotr wychodził już właśnie z kościoła, gdy przy drzwiach spotkał monsignora Fornaro, który z pogardą, wyrażając się o stylu gotyckim, nazwał go pełnym herezyi. Gotyk był wymysłem ducha anglo-saksońskiego, ducha buntu, który wydał z siebie kacerzy takich jak Luter. Piotr musiał nad sobą zapanować, by się powstrzymać od dania odpowiedzi na te zarzuty monsignora, lecz lękając się powiedzieć zbyt wiele, zamilkł.
Jeszcze jedno zarzucał Piotr bazylikom rzymskim. Raziły go one brakiem dzwonów. Były w Rzymie tylko kopuły, leci nie było dzwonnic. Kościoły rzymskie nie wzywały wiernych odgłosem dzwonów, których poważne, lub wesołe tony dźwięczały jeszcze w sentymentalnej duszy Piotra, wywołującego wspomnienia o wysokich wieżach północy, dzwonnicach o potężnych murach, wśród których w zaułkach okien i poddaszy gnieżdżą się niezliczone stada dzikiego ptactwa.
Z zaciągniętego względem samego siebie obowiązku, składał Piotr, jakkolwiek rozdrażniony czynionemi już staraniami w swej sprawie, bezustanne wizyty dostojnikom kościoła, którzy odsyłali go na przemian jeden do drugiego. Obecnie postanowił złożyć wizyty kardynałom należącym do kongregącyi Indeksu. Wszystkie te starania i zabiegi sprawiły, że się zdołał nieco obeznać ze znaczeniem innych kongregacyj, będących jak gdyby ministeryami dawnego rządu pontyfikalnego. Są one teraz mniej liczne, lecz działalność ich jest niezwykle złożona a funkcyonowanie wzorowe spokojem i nabytą rutyną. Prefektem każdej kongregacyi jest kardynał, członkami obradującymi są kardynałowie, zaś praca biurowa przypada w udziale całej ciżbie urzędników. Piotr podziwiał umiejętny mechanizm organizacyi tych biur, działających podług oddawna ustanowionej metody. Wszystko tu miało przestarzałą i zużytą już formę, a jednak sam na sobie odczuwał całą potęgę tej umiejętnej administracyi. Czyż nie został pochwycony w jej kleszcze, czyż nie doznawał wrażenia, że jest igraszką tych ludzi, czyż nie widział, że kongregacye są absolutną władzą zorganizowaną, w celu samowolnego panowania Kościoła! Czuł się Piotr rzucony wśród labiryntu intryg, wpływów, przerażała go pycha i sprzedajność i srodze bolał na widok takiej moralnej nędzy, tu gdzie się spodziewał napotkać tyle zaparcia i podniosłości ducha. Ach, jakże daleko był ów Rzym przez niego wymarzony! Jakichże doznawał porywów buntu lub wstrętu i umęczenia, chciał przecież dotrwać i postanowił spełnić swój obowiązek do końca.
Piotr poczynał teraz rozumieć mnóstwo rzeczy, których znaczenia nie umiał sobie dotąd wytłomaczyć. Któregoś dnia, będąc w gmachu Propagandy u kardynała Sarno, posłyszał go mówiącego z taką zaciekłością gniewu o wolnomularstwie, że naraz pojął jasno całą tego przyczynę. Dotychczas Piotr uśmiechał się tylko, gdy mu opowiadano o wolnomularzach równie zadziwiające baśnie jak o jezuitach. Przypisywano jednym i drogim niezmierne wpływy, działalność skrytą, lecz dążącą ku zawładnięciu światem. Piotr dziwił się niejednokrotnie nad nienawiścią jaką pałali niektórzy ludzie wrogo uprzedzeni przeciwko wolnomularstwu, wszak któregoś dnia słyszał jak jeden z wykształconych i wysoce inteligentnych prałatów, zapewniał go szczerze, że każda loża masońska jest przynajmniej raz w roku prezydowana przez dyabła, w widzialnej swej postaci, przekonanie tego rodzaju mogło oddziaływać zdumiewająco na każdego człowieka posiadającego zdrowe zmysły.
Lecz teraz zrozumiał Piotr powód zaciętej nienawiści. Wyrodziła się ona skutkiem współzawodnictwa dwóch odrębnych Kościołów. Rzymskokatolicki kościół chciał zwalczyć i zniweczyć Kościół wolnomularski, czyniący mu konkurencję, podkopujący dogmaty przezeń ustanowione. Nieprzyjaźń tych dwóch sekt pochodziła zwłaszcza ztąd, że jednakowe miały one ambicye, jednakową międzynarodową organizacyę, jednakowe zamiary opanowania umysłów ludzkich, działając za pomocą dogmatów, tajemniczych obrządków i znaków. Bóg więc walczył przeciwko Bogu, wiara przeciwko wierze, podbój przeciwko podbojowi, bo przeszkadzając, szkodząc sobie wzajemnie czychali na zgubę i zatratę strony przeciwnej. Piotr uznawał katolicyzm za formę już zużytą i w krótkiej przyszłości mającą pójść w rozsypkę, lecz również sceptycznie zapatrywał się na władzę i żywotność wolnomularstwa. Zaciekawiony, zbadał do pewnego stopnia całą tę kwestyę. Zapewniano go, że wielu książąt rzymskich należało do lóż masońskich, by uniknąć przykrości, jakie mogły ich spotkać w razie przeciwnym. Lecz któż wiedzieć może, o ile to czynili, chcąc zapewnić spokojną przyszłość swoim dzieciom, z przekonania, a o ile ulegając naturalnej ewolucyi epoki współczesnej?... A teraz gdy wolnomularstwo dopełniło już cyklu zamierzonej obrony sprawiedliwości, rozumu i prawdy, czyż nie upadnie jego dotychczasowe znaczenie?... Wszak jest to wiecznie się powtarzającym faktem, że zwycięstwo danej idei zabija sektę, która się wytworzyła dla jej szerzenia. Po odniesionym tryumfie jakże śmiesznemi wydają się formułki i znaki zewnętrzne ustanowione przez sekciarzy, dla oddziaływania na umysły, dziś nikt już nie wierzy w możliwość podboju świata za pomocą lóż masońskich i chętnie śmiejemy się z ceremoniału obrządków wolnomularskich. Wielki mistrz tego zakonu świeckiego zamieszkuje w Rzymie, tak jak papież katolicki a wolno-mularstwo jest tylko łącznikiem pomiędzy ludźmi, rodzajem stowarzyszenia wzajemnej pomocy.
Piotr ukończył już składanie wizyt, był u wszystkich kardynałów mogących swym wpływem obronić książkę przed klątwą Indeksu. Widział się z kardynałem wikaryuszem, zarządzającym dyecezyą Rzymu. Kardynał przyjął go uprzejmie, rozmawiał z nim o dziełach Horacyusza, wypytywał o Francyę, o budżet wojny i budżet marynarki Rzeczypospolitej francuzkiej, lecz o książce Piotra nie wspomniał ani słowa. Piotr był także u wielkiego Pokutnika, którego poznał w pałacu Boccanera. Był to chudy starzec o twarzy ascetycznej a gdy dowiedział się o przyczynie wizyty Piotra, zgromił tak jego, jak i wszystkich wogóle księży, którzy, zepsuci wpływem nieszczęsnej epoki teraźniejszej, piszą książki o najszkodliwszych dążeniach. Wreszcie był Piotr także w Watykanie u kardynała sekretarza, będącego rodzajem ministra spraw zagranicznych Ojca świętego. Piotr ociągał się z tą wizytą, bo powiedziano mu, że kardynał sekretarz jest jednym z najgłówniejszych dygnitarzy stolicy apostolskiej a więc wpływ jego jest olbrzymi, co w danej okoliczności mogło być zgubnem dla książki zagrożonej Indeksem, doznał więc miłej niespodzianki, ujrzawszy się przed człowiekiem o wiele przystępniejszym, aniżeli się spodziewał. Z wyszukaną grzecznością i z wysoką dyplomacyą wypytywał się Piotra kardynał sekretarz o sprawę, która go przywiodła do Rzymu, słuchał uważnie i nawet znalazł słowa dodające otuchy. Wszakże gdy Piotr, wyszedłszy z Watykanu, znalazł się na placu przed bazyliką, spostrzegł, że to grzeczne przyjęcie w niczem nie posunęło jego sprawy, czuł zarazem, że jeżeli zdoła przemódz przeszkody i uzyska posłuchanie u papieża, to na pewno nie za pośrednictwem kardynała sekretarza. Ach, jakże dokuczliwe znurzenie zapanowało w duszy Piotra! Tyle zabiegów, tyle wizyt i wszystko napróżno! Cóż czynić ku swojej obronie?... Z przerażeniem pytał sam siebie, gdzie jutro wypadnie mu iść i z jaką tam pójdzie nadzieją?... Zmęczony nadmiarem zużywanej napróżno energii, lękał się Piotr chwilami, czy zmysłów nie postrada z rozpaczy.
Wieczorem spotkał w korytarzu don Vigilia. Chciał go zaprosić do siebie, by znów porozmawiać i poprosić o radę, lecz don Vigilio dał mu znak, by przestał mówić. Widocznie był dziś wyjątkowo strwożony, świadczyły o tem jego oczy pełne przerażenia. Wszakże przystanął i szepnął ledwie dosłyszalnie:
— Czy widziałeś się z monsignorem Nani?... Nie!.. No to idź do niego... idź koniecznie. Powtarzam ci, że to jest jedyna rzecz, jaką masz do zrobienia.
Piotr uległ. Pocóż się miał dłużej ociągać?.. Wreszcie przyjechał tutaj nietylko dla bronienia swej książki, lecz takie dla zapoznania się bliższego z tutejszemi warunkami. Przytem nie chciał sobie mieć do wyrzucenia, że czegokolwiek zaniedbał w swej sprawie.
Nazajutrz rano był już pod kolumnadą na placu św. Piotra, gdy się spostrzegł, że jest zbyt wcześnie, by iść zaraz do monsignora Nani. Kolumnada wydawała mu się dziś większą i rozleglejszą. Czterema rzędami biegnące kolumny stanowiły jakby las o kamiennych, olbrzymich polach, pomiędzy któremi zawsze bywało pusto. Nikt się tutaj nie przechadzał, cicho było i ponuro pod sklepieniem kolumnady, która nie miała żadnego przeznaczenia jak tylko być niezrównanej wspaniałości portykiem, dekoracją dla placu, ozdobą nadzwyczajnej piękności. A więc duch Rzymu, żądza wywierania podziwu i tutaj wypowiadała się raz jeszcze.
Okrążywszy zakrystyę, musiał Piotr, idąc do do pałacu świętej inkwizycyi, przebyć cichą i prawie bezludną dzielnicę miasta. Po drobnym jej bruku, wybielonym żarem słonecznych promieni, rzadko odbijają się kroki przechodnia, a rzadziej jeszcze rozlega się turkot powozu. Jest coś klasztornego w panującej tutaj ciszy a sąsiedztwo z bazyliką św. Piotra, zdaje się napełniać powietrze zapachem kościelnych kadzideł. Gmach pałacu świętej Inkwizycyi, ma wygląd surowy, ciężki, niepokojący. Wysoką żółtą fasadę przecina tylko jeden rząd okien, które jeszcze są mniejsze i więcej odstręczające wzdłuż bocznej fasady wychodzącej na małą uliczkę. Wązkie te okna, ponure i więzienne, smutne wywołują wrażenie, a szyby ich zielonawe mało muszą przepuszczać światła. Pałac jest koloru błota i zdaje się drzemać od strony miasta. Jest tajemniczy, zamknięty, groźny swym ogromem, a Piotr, patrząc na potężne jego mury, uczuł się wstrząśnięty dreszczem. Lecz zaraz uśmiechnął się nad dziecinnem przerażeniem swojemu. Bo święta, powszechna Inkwizycya rzymska, lub jak ją dzisiaj zowią: święta kongregacya Inkwizycji przestała być ową legendarną dostarczycielką ofiar ginących w płomieniach stosów, nie był to już ów dawny, skrycie działający trybunał, mający prawo śmierci nad całą ludzkością. Jednakże posiedzenia członków kongregacyi odbywały się przy zamkniętych drzwiach i przestrzegano, by żadne słowo nie uleciało po za mury starego pałacu. Posiedzenia miały miejsce w każdą środę; sądzono i potępiano z dawną surowością kacerzy i ich dzieła, lecz wyroki te nie wchodziły w wykonanie, bo brakowało ku temu zbrojnej siły, tortur, stosów a nawet więzień. Święta kongregacya zadawalniać się musiała tylko protestem, utraciwszy władzę nawet nad duchownymi, których mogła karcić jedynie podług dyscyplinarnych przepisów.
Gdy go wprowadzono do salonu monsignora Nani, który mieszkał w pałacu jako asesor świętej Inkwizycyi, Piotr doznał miłej niespodzianki. Sala bowiem była obszerna, jasna, pełna słońca, wszystko tu tchnęło łagodnością i wdziękiem, jakby mieszkanie było urządzone przez ładną i gospodarną kobietę, która każdej rzeczy udziela część swojego uroku. Umeblowanie było w stylu poważnym a jednak uśmiechać się zdawało, miły zapach unosił się w powietrzu, a jednak kwiatów tu nie było. Dziwny jakiś wdzięk chwytał za serce każdego, kto tu wchodził.
Prawie natychmiast ukazał się monsignor Nani, uśmiechnięty, różowy. Niebieskie, pełne życia oczy patrzały dobrotliwie i zachęcająco, wszedł z wyciągniętemi rękoma do gościa, mówiąc serdecznie:
— Jakże to pięknie, jak poczciwie z twej strony, żeś przyszedł mnie odwiedzić... Siadajże, mój synu, i pomówmy ze sobą od serca, po koleżeńsku.
Nie czekając na odezwanie się Piotra, zaczął się go rozpytywać z oznakami najczulszej troskliwości:
— Więc cóż?... Jakże ci idzie?... Czyś posunął swoją sprawę?... Opowiedz mi wszystko, opowiedz szczegółowo.. cóżeś zrobił od czasu ostatniego naszego widzenia się?...
Pomimo przestróg, jakich mu udzielił don Vigilio, Piotr uległ okazywanej sobie sympatyi i z całą szczerością opowiedział wszystko, nic nie tając i nic nie przepuszczając. Zdał sprawę z wizyt, jakie złożył u kardynała Sarno, u monsignora Fornaro, u ojca Dangelis, u wpływowych kardynałów, u członków kongregacyi Indeksu, u wielkiego Pokutnika, u kardynała sekretarza, u innych prałatów i dostojników Kościoła, u proboszczów i zakonników. Kończąc swe opowiadanie, Piotr położył nacisk, że widzi całą bezużyteczność swych zabiegów... wszędzie odsyłano go od drzwi do drzwi, a teraz gdy wszystkie już uchylił, gdy wszystkich widział i poznał, czuje, że tylko napróżno poderwał sobie nogi, zmordował ciało i stępił mózg, bo przestał rozumieć, nie jest zdolny pojąć, dlaczego tak długo bawiono się nim jak piłką, rzucaną z rąk do rąk.
Monsignor Nani zdawał się słuchać z natężoną uwagą, z zachwytem i od czasu do czasu przerywał wykrzyknikiem:
— Wybornie!... Doskonale!... O ręczę ci, że dążysz do celu... Sprawa twoja posuwa się, jaknajlepiej się posuwa!
Cieszył się a na jego twarzy nie można było dostrzedz najlżejszego śladu ironii. Patrzał tylko uważnie w oczy Piotra, jakby sądując go, czy nic nie ukrywa a w rzeczywistości chcąc sprawdzić, czy ten młody entuzyasta już dostatecznie wyzbył się złudzeń, czy nabrał doświadczenia, czy się dobadał jądra rzeczy i czy znurzenie doprowadziło go do pożądanego stanu bierności i posłuszeństwa. Czyżby jeszcze było za mało trzymiesięcznego pobytu w Rzymie, dla ustatkowania tego zapaleńca?...
Wtem nagle zapytał monsignor:
— Mój drogi synu, dlaczego mi nie mówisz o swej wizycie u kardynała Sanguinetti?...
— Nie mogłem widzieć Jego Eminencyi kardynała Sanguinetti, bo jest obecnie we Frascati.
Monsignor spojrzał, jakby zaniepokojony, że widzi konieczność wynikającej ztąd nowej zwłoki i z ukrytą przyjemnością dyplomaty-artysty, podniósł ku niebu swe małe kształtne ręce, z trwogą człowieka mówiącego, że wszystko stracone.
— Trzeba, żebyś się mógł widzieć z Jego Eminencyą!... Tak, trzeba koniecznie... nieodzownie... Pomyśl tylko... wszak Jego Eminencya kardynał Sanguinetti jest prefektem kongregacji Indeksu! Nie nie możemy przedsięwziąść, dopóki się z nim nie zobaczysz. Dopóki nie widziałeś kardynała Sanguinetti, jest zupełnie tak, jakbyś nikogo jeszcze nie widział. Jedź do Frascati, mój synu... jedź coprędzej...
Piotr rzekł, dziękując za radę:
— Dobrze... pojadę... usłucham cię, mój Ojcze...

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


I.

Chociaż Piotr wiedział, że dopiero o godzinie jedenastej może się stawić przed kardynałem Sanguinetti, jednakże wyjechał z Rzymu pierwszym rannym pociągiem i około godziny dziewiątej wysiadł z wagonu na peron, przed małym dworcem we Frascati. Był już tutaj poprzednio, zjechawszy na całodniową wycieczkę w okolice, podczas kilku tygodni przymusowej swej bezczynności. Zwiedził wtedy słynne winnice rzymskie, ciągnące się od Frascati aż do Rocca di Papa, a od Rocca di Papa aż do Monte Cavo. Miłe zachowawszy wspomnienie z owej wycieczki, cieszył się myślą, że ma dzisiaj parę godzin, które będzie mógł zużyć na przechadzkę wśród rozkosznych pagórków, będących początkiem gór Albańskich. Frascati zbudowane jest na niewielkich pierwszych wyżynach górskiego pasma wśród gajów oliwnych i winnic, wrzynających się jak zielony przylądek w morze rozległych, ryżych obszarów rzymskiej Kampanii. Z wyżyn Frascati widać w odległości sześciu mil leżący Rzym, bieleje on całą swą masą, wychylając się po nad morze równin, niby wyspa z marmuru.
Od wschodu i południa, po za zielonym pagórkiem Frascati, ciągną się wyższe góry pokryte lasem, podczas gdy na zachód i północ, roztacza się widok niezrównanej piękności, ze słynnych tarasów, wzdłuż których wznoszą się staroświeckie wille rzymskich patrycyuszów, o wytwornych fasadach w stylu Odrodzenia, o rozległych i zawsze zielonych parkach, pełnych cyprysów, pinij oraz trwałolistnych dębów. Piotr, zachwycony pięknością miejscowości, z rozkoszą błądził wśród dróżek wysadzonych drzewami oliwnemi, poskręcanemi ze starości w sękate pnie i gałęzie, to znów szedł wzdłuż cienistych szpalerów, lub drogą ocienioną drzewami wychylającemi się z po za murów, ogrodów i parków. Na każdym zakręcie przystawał, by popatrzeć na bezbrzeżne równiny Kampanii, poił się czarująco pięknym widokiem, wdychając rozkosznie aromatyczne powietrze, nasycone zapachem kwiatów i więdnącej trawy.
Wtem, najniespodziewaniej został wyrwany z kołyszącego go rozmarzenia. Droga, po której szedł, zaprowadziła go w stronę dworca, w nizinę zasadzoną niegdyś winem, a teraz pełną świeżo ukończonych, lub budujących się drobnych will. Zadziwił się, gdy tuż w pobliżu niego zatrzymał się ładnie zaprzężony powóz i któś zawołał:
— Księże Piotrze! Panie Fromont, witam pana! Jakimże to trafem pana tutaj spotykam o tak wczesnej godzinie?
Mówiącym był hrabia Prada, który, wyskoczywszy z powozu, dał znak stangretowi, by jechał dalej, sam zaś przyłączył się do Piotra i witając go serdecznym uściskiem dłoni, opowiadał powód swej obecności.
— Muszę tu często przyjeżdżać z powodu interesów, lecz jeżdżę tu nie koleją lecz końmi... Tym sposobem używają spaceru... Rozpocząłem tutaj mnóstwo robót i jakoś źle to wszystko idzie... więc muszę w to wglądać częściej, aniżelibym miał ochotę...
Piotr znał przyczynę tych przyjazdów hrabiego. Rodzina Boccanera posiadała tu wspaniałą willę, nie tak dawno sprzedaną. Willa ta była wzniesiona przez kardynała Boccanera, żyjącego w szesnastem stuleciu i posiadała królewski park, pełen cieniu, gajów, basenów, kaskad, a zwłaszcza niezrównanej piękności widok z nadbrzeżnego tarasu. Po sprzedaniu okazałej letniej rezydencyi, pozostały jeszcze winnice, które Benedetta otrzymała w posagu, wychodząc za mąż za hrabiego Prada. Ten zaś, ogarnięty szałem spekulacyi, postanowił wino wyrwać, grunt poprzecinać ulicami i zbudować miasteczko will dla średniej zamożności ludzi, pragnących latem mieszkać po za Rzymem. Lecz kupujących było mało, przedsięwzięcie groziło utratą włożonych pieniędzy, tem więcej, że zaraz po rozłączeniu się z żoną, hrabia spłacił jej wartość gruntu:
— Tak, wolę przyjeżdżać tutaj powozem — mówił dalej Prada — jest to dla mnie daleko wygodniejsze, bo nie jestem krępowany godzinami odejścia pociągów. A jak tu wpadnę, to nigdy nie wiem, kiedy będę mógł wyjechać... Oto i dzisiaj muszę się naradzać z przedsiębiorcami robót, z adwokatami, taksatorami... i nie wiadomo, ile godzin to zabierze... Ale cóż mówisz, księże Piotrze, o piękności okolicy? Prawda że jest niezrównana?... i że słusznie szczycimy się w Rzymie pięknością Frascati. Jakkolwiek mam tu sporo kłopotów, przyjeżdżam wszakże chętnie i nigdy nie mogę dość napoić oczu pięknością wszystkiego co nas tutaj otacza.
Nie wspomniał że przyjeżdżał tu często nie tylko z powodu budujących się will, lecz także dla odwiedzania swej przyjaciółki, jak nazywał Lizbettę Kauffmann, która całe lato spędziła we Frascati, wynająwszy ładny pałacyk z pracownią malarską, pełną zawsze gości, zwłaszcza z cudzoziemskiej kolonii przebywającej czasowo w Rzymie. Lizbetta była malarką a przytem ujmująco wesołą ładną kobietą, więc jej przebaczano nielegalny jej związek miłosny, nawet przebaczano jej że powiła syna, którego przyjście na świat dostarczyło nowego materyału do plotek w salonach białych i w salonach czarnych, gdzie nie przestawano się zajmować rozwodem Benedetty z hrabią Prada.
Piotr nierad był spotkaniu. Miał on instynktowny wstręt do ludzi poświęcających życie sprawom pieniężnym, spekulacyom i obrotom handlowym i przemysłowym. Lecz chcąc się wywdzięczyć hrabiemu za serdeczność jego powitania, zapytał go o zdrowie ojca, tego bohaterskiego Orlanda, czczonego przez kraj cały.
— Ojciec mój jest zdrów zupełnie... gdyby nie nogi, które mu dokuczają, trzymając go na uwięzi w fotelu... Cieszę się nadzieją, że żyć będzie długo... może stu lat dożyje!... Pragnąłem przewieźć go tutaj na lato, ale niechciał. Niechce ani na chwilę opuścić swego ukochanego Rzymu... możnaby myśleć, że się lęka, by mu nie odebrano Rzymu, gdy się z niego ruszy.
Prada roześmiał się głośno, bawiąc się swojemi słowami, w których było jakby lekkie urąganie nad heroiczną epoką, gdy ludzie z zaparciem się siebie walczyli za niepodległość mającą na celu zjednoczone Włochy z Rzymem, jako stolicą. Po chwili dodał:
— Wczoraj jeszcze mówił ze mną o panu... Ojciec mój narzeka, że go pan zbyt rzadko odwiedza..
Ten wyrzut starego Orlanda zasmucił Piotra, bo szczerze uwielbiał i kochał tego starca. Był u niego kilka razy, lecz Orlando nie chciał z nim mówić o Rzymie, twierdząc, że Piotr jeszcze zamało poznał miasto, za mało zbadał miejscowe stosunki.
— Panie, proszę ojcu swemu powiedzieć, że nie byłem u niego od dawna, bo chcę go zadowolnić i staram się poznać Rzym jaknajdokładniej. Przed wyjazdem przyjdę, by się pożegnać i poprosić o dłuższą rozmowę.
Szli teraz ulicą wspinającą się z lekka pod górę. Po obu jej stronach stały nowo wzniesione lub budujące się wille.
Gdy hrabia dowiedział się że Piotr przybył do Frascati dla widzenia się z kardynałem Sanguinetti, zaczął się śmiać, pokazując swe białe, wilcze zęby.
— Ach, prawda, on jest tutaj... przyjechał, dowiedziawszy się, że papież nieco zasłabł... O, ręczę, że zastaniesz go pan w gorączkowem rozdrażnieniu.
— Dlaczego?...
— Bo dzisiaj rano rozeszła się pogłoska, że papieżowi jest gorzej... podobno noc źle przepędził...
Na zakręcie drogi, hrabia się zatrzymał, wskazując Piotrowi starą kaplicę, rodzaj małego kościoła, malowniczo odbijającego na tle oliwnego lasu. Obok samotnego i cichego kościoła, znajdowała się chałupa w pół rozwalona, musiała to być dawna plebania. W tejże właśnie chwili, wyszedł z niej ksiądz, wysoki, barczysty z twarzą jakby toporem ociosaną, ogorzałą; zamknął za sobą drzwi na dwa spusty i, schowawszy klucz do kieszeni, śpiesznie, wielkiemi krokami wyszedł ze swej zagrody.
— Oto temu jegomości — mówił hrabia — pilno się dowiedzieć o nowiny z Watykanu... jestem przekonany, że idzie do kardynała Sanguinetti i serce mu bije z niecierpliwości...
Piotr, popatrzywszy za odchodzącym księdzem, rzekł:
— Ja go znam... najniezawodniej to ten sam wiejski proboszcz, którego widziałem u kardynała Boccanera, nazajutrz po moim przyjeździe do Rzymu.. przyniósł kardynałowi koszyk fig ze swojego ogrodu i prosił o napisanie świadectwa dla jego młodszego brata, który, w napadzie gniewu, pchnął kogoś nożem i dostał się za to do więzienia... lecz kardynał odmówił świadectwa mającego stwierdzać łagodność usposobienia dawnego swego ogrodnika...
— W takim razie, to ten sam... to ksiądz Santobono... poznał się on z kardynałem Boccanera, tu, we Frascati, przed sprzedaniem willi i rzeczywiście młodszy jego brat był ogrodnikiem kardynała... Lecz dziś okoliczności się zmieniły... willa Boccanera przeszła w obce ręce a Santobono przyczepił się do kardynała Sanguinetti, w którego wierzy jak w Boga... Ciekawa to postać tego Santobono... przypuszczam, że we Francyi nie ma tego rodzaju księży... Mieszka sam w tej oto ruderze i obsługuje starą kaplicę Matki Boskiej Polnej, w której niewiem czy trzy razy do roku zjawia się kto podczas mszy, którą tam codziennie odprawia... Jest to rodzaj synekury dla tego poczciwca... ma za swój urząd około tysiąca franków rocznie a przytem kawał ogrodu, który sam uprawia i żyje jak filozof w wiejskiem swojem ustroniu, odgrodzony murem od sąsiadów i ciekawych...
Ogród po za domem i kościołem, ciągnął się na stoku pagórka, otoczony grubym i mocnym murem, niedozwalającym widzieć urządzenia sadu; tylko potężnie rozrosłe drzewa figowe wychylały swoje korony, odcinając się czarno na tle jasnego nieba.
Szli dalej drogą a Prada w dalszym ciągu mówił o Santobono, który go zajmował oryginalnością swego życia i usposobienia. Był patryotą i czcicielem Garibaldiego. Urodził się w Nemi, małem miasteczku w dzikiej okolicy gór Albańskich i chociaż pozostał chłopem wprost z ziemi wyrosłym, jednakże lubił czytać książki mówiące o starożytnej świetności państwa Rzymskiego, i począł marzyć o odtworzeniu podobnej epoki dla Włoch dzisiejszych. By tak być mogło, Santobono twierdził, że trzeba, by stolicę apostolską zajął papież ożywiony równie gorącym jak on patryotyzmem. Papież, rozkazujący niezliczonym milionym katolików, mógł z łatwością świat cały zawojować słowem i mógł to uczynić w imieniu Włoch i dla dobra Włoch. Zapalając się w swych marzeniach, Santobono dowodził, że już połowa Europy jest w ręku papieża. Francya, Hiszpania, Austrya, ulegną gdy skinie, wyczekują bowiem rozkazu z Rzymu, pragnąc co prędzej ujrzeć papieża zagarniającego całość władzy nad ludźmi. Anglię, Niemcy i resztę krajów protestanckich, nietrudno będzie podbić, wytłomaczywszy im, że tylko papież może ludzkość całą w karbach utrzymać i niedozwolić na krzewienie się błędów ogarniających umysły zbłąkane. Tymczasowo Santobono mienił się być stronnikiem cesarstwa Niemieckiego przeciwnika Francyi, bo tylko Niemcy mogły dopomódz do zgniecenia Francyi, która dopiero wtedy rzuci się z pokorą do stóp papieża. Mało rozwinięty a zarazem płomiennie zapalczywy umysł Santobona pełen był najdziwaczniejszych sprzeczności. Z nieokiełznaną, dziką namiętnością, rozstrzygać pragnął najzawilsze polityczne kwestye, uważając wszelkie środki za dobre, byle dobro sprawy szło naprzód. Pierwotność dzikich popędów rasy odzywała się w tym człowieku w całej swej pełni, byłto barbarzyńca świeżo zjednany pięknością Ewangelii, dobry i braterski względem ubogich, a zarazem egzaltowany sekciarz o płomiennych wierzeniach, zdolny do wielkich poświęceń a także i do wszelkich zbrodni.
— Santobono zaprzedał się duszą i ciałem kardynałowi Sanguinetti — kończył hrabia — zaprzedał się i oddał całkowicie, bo wierzy w swojego pana, widzi w nim przyszłego wielkiego papieża, wymarzonego przez siebie, który ludami i światem zawładnąwszy, wskrzesi wielkość Rzymu, stolicy wszystkich narodów. Przypuszczam, że prócz tych ogólnych celów, Santobono widzi także sporo korzyści osobistych w całej tej sprawie, naprzykład zdobycie dla siebie tytułu kanonika, oraz pozyskanie pomocy i oparcia w trudnych okolicznościach życia, chociażby takich, jak wydostanie brata z więzienia. Pod tym względem, jest on podobny do ogółu tutejszych księży... każdy z nich upatruje sobie kardynała i wierząc, że ten a nie inny zostanie z czasem papieżem, służy mu z zaślepieniem, bo wie, że w razie szczęścia, pan nie zapomni o wiernym swoim słudze... Dziś Leon XIII jest chory, może umrze, więc cóż dziwnego, że Santobono biegnie do swojego kardynała, by się dowiedzieć o nowinach z Rzymu... biegnie, pędzony żądzą ujrzenia swego kandydata i sprawdzenia, o ile jest blizki zdobycia tiary...
Piotr, mocno zaniepokojony, zapytał:
— Więc papież jest rzeczywiście niebezpiecznie chory?...
Hrabia się uśmiechnął i, wznosząc ręce do góry, zawołał:
— Któż może o tem wiedzieć... oni zawsze chorują, gdy uznają tego potrzebę. Lecz prawdopodobnie Leon XIII jest niezdrów, mówiono dziś w Rzymie, że cierpi na żołądek, a w jego wieku wszelkie niedomaganie może się szybko zamienić w śmiertelną chorobę.
Szli jakiś czas w milczeniu, naraz Piotr znów postawił pytanie:
— A w razie śmierci Ojca świętego, czyż kardynał Sanguinetti będzie jego następcą?...
— I tego nikt wiedzieć nie może na pewno... W każdym razie jest on zaliczony do najprawdopodobniejszych kandydatów. O, gdyby możność zostania papieżem była zależną od woli człowieka, to kardynał Sanguinetti na pewno byłby następcą Leona XIII. Tak namiętnie tego pragnie, tak wyłącznie tylko w tym duchu działa, że aż szkodzi własnej swej kandydaturze. W ostateczności, człowiek ten byłby w stanie wszystkiego się dopuścić, byle dopiąć celu... Ten jego przyjazd do Frascati i zamknięcie się w odosobnieniu, jest tylko wybiegiem... ztąd kieruje on działalnością wszystkich swoich popleczników... a przytem ma pozór człowieka oderwanego od spraw tak delikatnej natury...
Hrabia z upodobaniem zaczął opowiadać o intryganckiej polityce kardynała Sanguinetti o jego instynktach zdobywczych i chciwości władzy. Już od kilkunastu lat ułożył on plan pochwycenia tiary, a taktykę zmienia tylko w szczegółach. Raz stara się o względy Leona XIII, to znów się z nim gniewa, zbliża się z czułemi zabiegami do dworu niemieckiego i naraz odwraca się w stronę Francyi. Takie same czyni skoki i zwroty w swych stosunkach z królewskim rządem włoskim. Okazywał się gorliwym zwolennikiem zgody Watykanu z Kwirynałem, później zaś zerwał z dworem i jest zaciętym jego wrogiem, dopóki nie oddadzą Rzymu papieżowi. Od jakiegoś czasu wspomina z uwielbieniem Piusa IX, nazywając go wielkim, bohaterskim papieżem i dając do zrozumienia, że starałby się wskrzesić i powtórzyć to nieodżałowane panowanie... W czasie wiosny, zachorował papież jak dzisiaj i kardynał Sanguinetti przeżył wtedy chwile śmiertelnej trwogi, albowiem rozeszła się pogłoska, że jezuici będą popierali kandydaturę kardynała Boccanera, w którym, jakkolwiek go nienawidzą, uznają potęgę wielkiego rodu rzymskiego. Jezuici lękają się niezwykłej pobożności kardynała Boccanera, który skutkiem niej, nie jest zdolny do żadnych ustępstw, a ustępstwa w rzeczach wiary są nieodzowne w naszej epoce pełnej tolerancyi. Lecz w zamian, wiedzą jezuici, że kardynał Boccanera nigdyby się nie zrzekł władzy świeckiej papieży a im głównie o to chodzi. Otóż kardynał Sanguinetti, dowiedziawszy się jak sprawy stoją, powziął najsroższą nienawiść względem kardynała Boccanera i nieuspokojony w swej trwodze, czyni co tylko może, by szkodzić opinii swego niebezpiecznego współzawodnika. W tym celu rozsiewa po mieście najwstrętniejsze plotki o miłosnym stosunku Benedetty z Dariem, a kardynała mianuje antichrystem, który skutkiem osobistej pychy, stanie się przyczyną upadku papieskiego tronu. Dla zdobycia sobie względów jezuitów, każe głosić swym zaufanym, że jest najgorętszym zwolennikiem władzy świeckiej papieża i że posiada niezawodny plan dojścia szybko do objęcia rządów, nad całym półwyspom włoskim. Plan ten jest szeptany w tajemnicy komu należy, a polega na tem, że kardynał Sanguinetti, zostawszy papieżem, przestałby zakazywać katolikom brania udziału w głosowaniu i wyborach posłów do izby i senatu. Tym sposobem, liczba katolickich posłów szybkoby wzięła górę, dynastya sabaudzka strąconąby została z tronu, Włochy stałyby się państwem zfederowanych prowincyj, pod bezpośrednim zwierzchnictwem papieża, któremu Rzym danoby na wieczystą własność!
Hrabia, domawiając tych słów, roześmiał się głośno i wesoło, chociaż w oczach migały mu ognie, świadczące, że raz pochwyciwszy zdobycz, broni się jej i nieodstępuje nikomu. I, śmiejąc się, mówił dalej:
— Jak widzisz, księże Piotrze, musimy się bronić... bo chcą nas połknąć lub wyrzucić za drzwi... Na szczęście dla nas, piękne plany kardynała Sanguinetti znajdą małe przeszkody... i położenie króla włoskiego nie jest zbyt zagrożone... W każdym razie, tego rodzaju pomysły znajdują sympatyczne uznanie w głowach niektórych zapaleńców, w rodzaju Santobona... i taki kardynał Sanguinetti może go pchnąć gdzie zechce i ku czemu zechce... Saotobono nie zawaha się przed niczem... ale patrz, patrz, jak on szybko idzie ten nasz poczciwiec... widzisz go tam het wysoko, tuż przy tym białym pałacyku z balkonami?... to willa kardynała Sanguinetti... Zaraz tam wejdzie...
Piotr z łatwością odróżnił wskazany pałacyk, bo stał nieco naprzód wysunięty na wzgórzu i obrócony główną fasadą ku bezbrzeżnemu morzu płaskiej, rzymskiej Kampanii.
Była teraz godzina jedenasta, więc Piotr zaczął się żegnać z hrabią, mówiąc, że i on musi tam podążyć dla złożenia obowiązkowej wizyty. Prada, zatrzymawszy rękę Piotra w serdecznym uścisku, rzekł:
— Księże Piotrze, jeżeli chcesz mi zrobić wielką przyjemność, to zechciej przyjść zaraz po odbytej wizycie do restauracyi, w tym oto różowym domu... zjemy razem śniadanie... Ja za godzinę będę wolny i z prawdziwą radością powitam cię, gdy przyjdziesz...
Piotr wymawiał się z początku, lecz wobec uprzejmych nalegań hrabiego, obiecał, że się stawi na proszone śniadanie. Gdy się rozeszli, Piotr poszedł ulicą pod górę i wkrótce stanął przed pałacykiem w stylu Odrodzenia, w którym mieszkał kardynał. Wstęp okazał się łatwy, bo kardynał, zwłaszcza we Frascati, przyjmował każdego chętnie, chcąc odgrywać rolę popularnego. Piotr nieco się zadziwił, tą łatwością przyjęcia, przypomniał sobie bowiem, z jaką niechęcią otworzył mu drzwi służący kardynała w Rzymie, zapowiadając że pan wyjechał na wieś i nie lubi by go tam nachodzono, zwłaszcza gdy jest cierpiący. Lecz w tej jasnej, ładnej, wesołej willi nic nie zapowiadało choroby pana domu, wszystko się tu zdawało uśmiechać, promieniejąc w ciepłem słońcu. Wprowadzono Piotra do poczekalnego salonu, umeblowanego dość skromnie a zarazem bardzo brzydko, kanapą i krzesłami obitemi czerwonym aksamitem. Lecz cały pokój wypełniało najpiękniejsze w świecie światło, a otwarte wielkie okna wychodziły na balkon z widokiem na tę uroczą rzymską Kampanię, tak równą, tak nagą i pobudzającą do marzeń bez końca, do wywoływań obrazów i dziejów najgłośniejszego i najświetniejszego z państw starożytnych. Oczekując na kardynała, zbliżył się Piotr do otwartego okna i puścił wzrok po bezmiernej płaszczyźnie, porosłej trawami, płaszczyźnie ponętnej jak morze, na którego krańcu rysowała się lekka biała sylwetka Rzymu. Piętrząca się po nad inne kopuła bazyliki św. Piotra z tej odległości nie była widziana większą od paznokcia na małym palcu.
Zaledwie tu stanął, doleciały go słowa rozmowy prowadzonej tuż obok, słowa te niewymownie go zadziwiły. Nieco głowę wychyliwszy, ujrzał na balkonie kardynała Sanguinetti, rozmawiającego z wysokim księdzem, Piotr domyślił się, że był to Santobono. Chciał odejść, czując niewłaściwość przysłuchiwania się ich rozmowie, lecz słowa, które usłyszał, zaciekawiły go przykuwająco.
— Zaraz się dowiemy — mówił kardynał. — Eufemio powinien wrócić lada chwila, posłałem go rano do Rzymu, bo tylko jemu zupełnie ufam. Lecz otóż i pociąg, którym powraca.
Rzeczywiście, wśród obszernej równiny, pędził szereg wagonów prosto z Rzymu. Cały pociąg mały był jeszcze i w tej odległości zdawał się być dziecinną zabawką. Zapewne wyczekując go, kardynał wyszedł na balkon i pozostał, rozmawiając z Santobonem, lecz oczyma śledził ukazanie się pociągu.
Teraz mówił coś Santobono, lecz Piotr niedosłyszał wyrazów, ale kardynał zaraz odpowiedział swym wyraźnym, grubym głosem:
— Tak mój kochany, ta śmierć byłaby wielką katastrofą... Lecz miejmy nadzieję w Bogu, że zechce nam zachować przy życiu Ojca świętego...
Zważywszy jednak, że mówił z człowiekiem najzupełniej sobie oddanym, dorzucił z większą szczerością:
— Chociażby przez jakiś czas jeszcze, bo teraz byłaby dla nas pora niewłaściwa... Jestem prawdziwie strapiony, trzeba ci wiedzieć, że nasi nieprzyjaciele tryumfują, stronnictwo Antychrysta się wzmaga... od jakiegoś czasu przybywa mu zwolenników...
Santobono jęknął, wołając z przekonaniem:
— O, Wasza Eminencya nie dozwoli... Wasza Eminencya weźmie nad nimi górę!
— Ja?... A to w jaki sposób?... Cóż chcesz, bym mógł zrobić?... Ja jestem na usługi moich przyjaciół, tych, którzy we mnie wierzą, ufając, że wraz ze mną zapewnią tryumf Stolicy apostolskiej... Oni, ci przyjaciele moi, powinni za mnie działać... niechaj każdy z nich uczyni co jest w jego mocy, a zamkną drogę Antychrystowi... niedozwolą, by zło wzięło przewagę nad dobrem... Ach, bo strach pomyśleć, jakieby spadły klęski, gdyby Antychryst osiadł na tronie...
Ta nazwa Antychrysta, powtarzająca się w rozmowie, ździwiła Piotra, lecz nagle przypomniał sobie rozmowę z hrabią Prada, z której się dowiedział, że jest to tytuł oznaczający kardynała Boccanera.
— Pomyśl tylko, mój kochany... cóżby to było, gdyby Antychryst opanował Watykan, dumą swą, żelazną wolą — zburzyłby religię, bo przyczyniłby się do zupełnego jej upadku. Wątpliwości nie ulega, że jest owym zapowiedzianym potworem śmierci... straszliwym potworem, przed którym nas przestrzegli prorocy... zniszczy on wszystko, pędząc z zapamiętałością szaleńca i wtrąci nas w straszliwą przepaść pełną ciemności... O znam go dobrze, znam jego zakamieniały upór i bezwzględność... Zburzy Kościół, uchwyciwszy się filarów świątyni Pańskiej, wstrząśnie niemi i gmach runie, zasypując go gruzami, lecz nie on sam zginie, bo w otchłań pociągnie za sobą katolicyzm świata całego. Mojem zdaniem, nie ostoi się on dłużej nad sześć miesięcy a przez ten krótki przeciąg czasu narazi się wszystkim narodom, a Włochy znienawidzą go, wypędzą z Rzymu i doczekamy się rozpaczliwego widoku papieża, wypędzonego po za mury swej stolicy... papieża, niemającego przytułku, papieża wyszydzonego przez pogardzających nim ludzi...
Groźną tę przepowiednię Santobono przyjął przekleństwem, uląkłszy się możliwości tak straszliwego panowania. Tymczasem pociąg kolei dojechał i z zatrzymanych przed dworcem wagonów wysiadali podróżni, pomiędzy którymi była postać małego księdza, śpiesznie teraz idącego w stronę willi kardynała. Poły sutanny odwijają mu się na lewo i na prawo. Był to ksiądz Eufemio, zaufany sekretarz kardynała Sanguinetti. Gdy ujrzał swego pana na balkonie, zapomniał o szacunku należnym swej godności i zaczął biedz kłusem, pomimo że ulica pięła się pod górę.
— Otóż i Eufemio! — zawołał kardynał z widocznym niepokojem. Zaraz się dowiemy... wreszcie coś się dowiemy!
Sekretarz wpadł do bramy i musiał biedz szybko, bo prawie równocześnie Piotr ujrzał go pędzącego przez salon, w którym oczekiwał na audyencyę, a następnie znikł po za drzwiami gabinetu kardynała. Ten opuścił balkon, by pójść na spotkanie swojego posła, lecz po chwili wrócił tu wraz z nim i Piotr słyszał tylko krzyżujące się słowa, wykrzykniki, zamęt, spowodowany niepomyślnemi nowinami z Rzymu.
Wreszcie po uspokojeniu się pierwszego wzburzenia, rzekł kardynał:
— Więc noc spędził źle... Powiadasz, że nie mógł zasnąć ani na chwilę... Więc to choroba żołądka?... Wszak tak ci powiedziano? W jego wieku jest to rzecz bardzo niebezpieczna... w parę godzin może nastąpić śmierć. Cóż mówią doktorzy?..
Odpowiedzi Piotr nie usłyszał, lecz domyślił się jej, bo kardynał znów mówił:
— Och, doktorzy nigdy nic nie wiedzą!.. A gdy milczą, to znaczy, że źle się dzieje z chorym... Ach, Boże, co za nieszczęście, że nie można katastrofy odłożyć chociażby na kilka dni!
Zamilkł a Piotr czuł, że musi on teraz patrzeć w stronę Rzymu, z niepokojem i chciwością wzrok topiąc w widniejącej w oddaleniu kopule bazyliki św. Piotra, która lśniła się w słońcu jak drogocenny klejnot na krańcach olbrzymiej rudawej płaszczyzny. A może papież już nie żyje?... A może już tam myślą o zwołaniu konklawe, z którego on wyjdzie zwycięzko? Któż panować będzie nad świętą stolicą, nad wieczystem miastem, nad Rzymem bielejącym jak marmurowa wyspa wśród morskiej równiny!
Wtem, z nagłą energią zawołał:
— Masz słuszność, mój kochany Santobono, czas działać... i trzeba działać, bo tu idzie o dobro i zbawienie Kościoła... Niebo popierać nas będzie, bo my tylko o jego tryumf dbali jesteśmy!... A więc miejmy nadzieję, że w ostatniej chwili niebo ciśnie swe gromy i uwolni nas od Antychrysta.
Santobono prawie natychmiast zawołał z dziką namiętnością:
— Wyroki nieba trzeba przyśpieszyć, wykonać!
Na balkonie zaczęto teraz rozmawiać szeptem, wreszcie wszystko ucichło i Piotr wyczekiwał wśród ciszy, patrząc na spokojny krajobraz wesoło opromieniony ciepłem, jesiennem słońcem. Nagle, otworzyły się drzwi, prowadzące do gabinetu kardynała i służący ukłonem dał znak Piotrowi, że chwila audyencyi nadeszła.
Kardynał był sam, Santobono i Eufemio musieli wyjść bocznemi drzwiami. Stał w pobliżu okna a jasne, słoneczne światło uwydatniało czerstwą jego postać, krwistą cerę i młodzieńczość wyglądu, pomimo, że miał lat około sześdziesięciu. Mięsiste jego usta i cała twarz o wielkim nosie, przybrały łagodny, ojcowski wyraz i uśmiech, tak bowiem polityka kardynała nakazywała mu przyjmować każdego odwiedzającego a zwłaszcza księdza. Gdy tylko Piotr przykląkł i pocałował pierścień, kardynał wskazał mu krzesło, mówiąc:
— Siadaj... siadaj, mój drogi synu... Zapewne przychodzisz w sprawie swej nieszczęśliwej książki.. Bardzo jestem rad, że mogę z tobą o tem pomówić...
Przysunął swoje krzesło tuż przed same okno, jakby nie mogąc się oderwać od patrzenia na Rzym, którym dziś tak namiętnie myśl jego była zajęta i usiadł, zachęcając Piotra, by mówił. Wyraz jego twarzy świadczył na pozór, że słucha uważnie, lecz oczy kardynała płonęły, niespokojne rzucając spojrzenia ku miastu, ku upragnionej stolicy, którą zdobyć dla siebie tak gorączkowo pożądał. Piotr podziwiał tę umiejętność uprzejmości, ten udany spokój i zajęcie się cudzą sprawą w chwili, gdy burza wrzała w całej istocie tego człowieka.
— Wasza Eminencya raczy przebaczyć, że śmiem ją utrudzać...
— Ależ wdzięczny ci jestem, żeś przyszedł... dla zdrowia zamknąłem się na wsi.. lecz już znacznie jestem zdrowszy... i najzupełniej rozumiem, żeś chciał się ze mną widzieć, wytłomaczyć mi powody napisania książki... obronić ją wobec mnie samego... Nawet dziwiłem się, żeś dotąd nie przyszedł... bo wiem, żeś czynił już zabiegi dla zjednania sobie przychylności sędziów... Mów śmiało, mój synu... i bądź przekonany, że szczerze rad będę, mogąc cię rozgrzeszyć...
Uprzejme słowa kardynała bardzo Piotra ujęły. Błysnęła przed nim nadzieja pozyskania względów prefekta kongregacyi Indeksu... prefekta, zatem człowieka wszechmocnego w sprawie zagrożonej książki. Nie rozbierając w tej chwili, ile jest szczerości a ile światowej grzeczności i towarzyskiego wyrobienia w obejściu kardynała, który przez lat kilkanaście będąc nuncyuszem w Wiedniu i w Brukselli, nauczył się obcowania z ludźmi, odurzając ich wrażliwość ponętnemi obietnicami, niemającemi nigdy się ziścić, Piotr raz jeszcze dał się uwieść pozorom i odzyskał swą apostolską gorliwość pełną zapału, by opowiedzieć treść napisanej przez siebie książki. Z wymownym porywem wyjawiał teraz swe poglądy, mówił o swych marzeniach nad jutrem Rzymu, tego Rzymu odrodzonego powrotem do pierwotnej nauki Chrystusa, Rzymu stolicy świata, żyjącego odtąd w braterskiej zgodzie i miłości. Ach, czas był, aby tak było! Czas, by przykrócić niedolę maluczkich i w szczęśliwość zamienić znoszone przez nich katusze nędzy i odosobnienia!...
Kardynał słuchał, uśmiechał się i promieniał, to znów potakiwał, kiwając głową, wreszcie zawołał z zachwytem:
— Ślicznie... ślicznie... wybornie... wierzaj, mój synu, że najzupełniej podzielam twój sposób myślenia... I nie można piękniej od ciebie wypowiedzieć tego, co się czuje... Każdy człowiek szlachetnie myślący, musi stanąć po twojej stronie...
Kardynał kładł nacisk, że zachwycony jest poetycznością stylu książki... Zapewne przez rywalizację z Leonem XIII, Sanguinetti chciał uchodzić za znawcę poezyi łacińskiej i Wirgiliusza czcił z bezgranicznem uwielbieniem.
— Czy wiesz, mój synu, że niektóre stronnice twojej książki, odczytałem po kilka razy, zwłaszcza niezrównany jest ustęp, w którym mówisz o wiośnie, powracającej po okropnościach zimy... Jakie prześliczne są tam zwroty, pocieszające biedaków... jaką budzisz w ich sercach nadzieję, że wraz z pięknością i ciepłem ożywczej wiosny, zapomną o doznanych w zimie cierpieniach... Trzy razy, raz po razie odczytałem te stronnice!... Czy wiesz, że twój styl jest pełen zwrotów czysto łacińskich?... Zanotowałem w twojej książce przynajmniej piędziesiąt wyrażeń, łatwo dających się odnaleźć w Eklogach. Czarującą napisałeś książkę; tak, nie można jej inaczej określić, jak tylko że jest czarującą!...
Kardynał Sanguinetti nie szczędził słów pochlebnych, bo czuł, że ten młody ksiądz francuzki ma umysł niepospolicie rozwinięty, a zatem, że możnaby go spożytkować w razie potrzeby. Intrygancką mając naturę, kardynał zawsze z tego punktu patrzał na ludzi, których widział po raz pierwszy. Słuchając słów Piotra, myślał, jakąby można wyznaczyć rolę, temu zdolnemu zapaleńcowi. Może użyć go natychmiast?... W każdym razie należy o nim pamiętać... nawet zostawszy papieżem.
Piotr prowadził w dalszym ciągu obronę swej książki i swych poglądów, lecz gdy wyrzekł słowa: nowa religia, kardynał zatrzymał go giestem ręki i z tymże samym uśmiechem jak poprzednio, rzekł:
— Zgadzam się z tobą w wielu punktach, lecz są inne, na które zgodzić się nie mogę... Zapewne nie wiesz, że jestem protektorem Lourdes?.. Otóż wobec słów, jakie napisałeś przeciwko grocie w Lourdes, jakże chcesz, bym się oświadczył zwolennikiem twojej książki?... Nie mogę występować przeciwko tym dobrym ojcom z Lourdes...
Piotr oniemiał na tę wiadomość. Nikt go nie ostrzegł, że kardynał Sanguinetti jest oficyalnym protektorem Lourdes, protektorem wyznaczonym przez Ojca świętego, który każdą katolicką instytucyę oddaje pod pieczę jednego z kardynałów, by ją reprezentował i bronił w razie potrzeby.
— Ci dobrzy ojcowie — ciągnął dalej kardynał z wyszukaną łagodnością. — Tyś wielką sprawił im przykrość... zmartwiłeś ich, mój synu... a teraz rozumiesz, że mamy względem nich zobowiązania... przytem nie chcę przyczyniać im zmartwienia. Żebyś ty wiedział, jakie oni mają przywiązanie do Stolicy apostolskiej, ile oni nam mszy nadsyłają! Dzięki tej ich uprzejmości, niejeden ksiądz w Rzymie uratowany jest od nędzy...
Wobec tych słów, Piotr nic nie miał do powiedzenia. Jeszcze raz czuł się zwyciężonym, ciągle napotykając na swej drodze kwestyę pieniężną. Potrzeba zaspokojenia budżetu, była pierwszorzędnej wagi dla Stolicy apostolskiej i czyniła papieża zależnym od hojniejszych ofiarodawców jałmużny.
Kardynał wstał, by pożegnać się ze swym gościem.
— Nie rozpaczaj przecież, mój synu... Ja rozporządzam tylko swoim głosem, zatem możesz liczyć na poparcie innych członków kongregacyi... Zapewniam cię także o mojej życzliwości... i z najżywszem zajęciem słuchałem twoich objaśnień i twojej obrony... Któż wie, jaki obrót weźmie sprawa... wszystko jest w ręku Boga... a jeżeli Bóg będzie z tobą, to wyprowadzi cię zwycięsko i zbawi, chociażby przeciwko woli nas wszystkich...
Była to zwykła taktyka kardynała, by nikt nie wychodził od niego beznadziejny i zrozpaczony. Pocóż miał mówić temu młodemu, cudzoziemskiemu księdzu, że książka przez niego napisana, z góry zyskała potępienie i że najlepiej zrobi, wycofując ją i wyrzekając się popełnionych błędów? Taka okrutna otwartość, zgodną była z charakterem kardynała Boccanera, bo był to człowiek rycerskich uczuć, a zarazem człowiek nieugięty, dziki i gwałtowny, nie lękający się buntu dusz ognistych. Lecz kardynał Boccanera był zabytkiem z innej epoki!
— Nie trać nadziei... nie trać nadziei, mój synu — powtarzał kardynał z obiecującym uśmiechem, jakby powstrzymując się od powiedzenia mnóstwa rzeczy pomyślnych, o których musiał milczeć, skrępowany obowiązkową tajemnicą.
Tyle serdecznej uprzejmości było w słowach i w spojrzeniu jego, że znów wielka jakaś otucha wstąpiła w serce Piotra. Chwilowo zapomniał o rozmowie, którą słyszał, o bezmiernej ambicyi kardynała Sanguinetti i o jego nienawiści względem współzawodnika. Podziękował więc ze wzruszeniem za doznane łaskawe przyjęcie i wyszedł, pozostawiając kardynała już zapatrzonego w dal, rozpościerającą się po za szeroko otwartem oknem, marzącego o Rzymie i tiarze, którą pragnął pochwycić. A kto wie?... Może on właśnie będzie tym upragnionym papieżem, który zreorganizuje Kościół i stanie na czele Zjednoczonych Stanów Europy?...
Była już blizko godzina pierwsza, gdy Piotr zasiadł do śniadania w towarzystwie hrabiego Prada, z którym się zeszedł w restauracyi, w domu o różowej fasadzie. Obadwaj się spóźnili, przytrzymani dłużej niż myśleli, swojemi interesami. Lecz hrabia był wesół, załatwiwszy pomyślnie kilka spraw, które brały zły obrót, a Piotr również był zadowolony, czując rozbudzone nadzieje w swem sercu. Ożywieni więc dobrym humorem, zasiedli przy jednym ze stolików w wielkiej publicznej sali, malowanej na niebiesko i na różowo, z obrazami, przedstawiającemi widoki okolic Rzymu, podczas gdy na suficie swywoliły roje tłustych amorków. Sala była jasna, czysta i pusta, w tej bowiem porze roku, turyści rzadkimi są gośćmi. Podano śniadanie starannie przyrządzone, a wino Frascati wyborne, podniecające, posiadało smak sobie tylko właściwy, przypominający zapach wulkanicznej ziemi, na której wyrosło.
Rozmowa toczyła się o piękności gór Albańskich, których pełne dzikiego wdzięku dalekie szczyty piętrzyły się na krańcu olbrzymich równin rzymskiej Kampanii. Piotr właśnie przed kilku dniami odbył klasyczną wycieczkę powozem z Frascati do Nemi i jeszcze był pod świeżem wrażeniem uroczych widoków, o których opowiadał teraz hrabiemu. Najpierw więc z Frascati do Albano, droga to wspinała się pod górę, to znów staczała się w dolinę, pośród bogatej roślinności przeróżnych krzewów, winnic i gajów oliwnych, które, rozstępując się, pozwalały widzieć lekko faliste, bezgraniczne równiny Kampanii. Na prawo, na wzgórzu stanowiącem podnóże Monte Cavo, bieliła się wioska Rocca di Papa, zbudowana w półkole, a wyżej, po nad domami, na wynioślejszych pagórkach, rosły odwieczne wspaniałe drzewa. Odwróciwszy się w stronę Frascati, można było widzieć zwaliska Tusculum, leżące na wysokiej górze, obrosłej piniami. Jakże piękny musiał być ztamtąd widok! Jadąc dalej przecinało się wioskę Marino, posiadającą prócz spadzistego gościńca, obszerny kościół i stary, zczerniały i częściowo walący się pałac książąt Colonna. Po za wioską i dębowym lasem, droga zataczała się kolisto tuż po nad jeziorem Albano, darząc widokiem jedynym na świecie: na przeciwnym brzegu leżała w gruzach starożytna Alba-Longua a na lewo od owych ruin wioski Rocca di Papa, Palazzola i wysoka góra Cavo, na prawo zaś, na wierzchołkach skały — Castel Gandolfo. Wody jeziora drzemały gdzieś w dole, ujęte jakby w puhar zieloności. Brzegi zataczały się lejkowato, a zalewająca ten dawny krater woda, ciężką była i zamarłą, na metalową jej powierzchnię, słońce padało jaskrawo, malując ją do połowy złotem, a drugą połowę zalegał cień, prawie że czarny. Odtąd, droga wspinała się coraz prostopadlej aż do Castel-Gandolfo, rozłożonego na skale wprost ponad jeziorem. Skutkiem wysokości swego położenia a także skutkiem sąsiedztwa z jeziorem — Castel Gandolfo słynie ze świeżości powietrza, chłodzonego powiewem od morza. Papieże mieli tu swoją letnią rezydencję, w której spędzali najgorętsze w roku miesiące. Pius IX lubił tu przebywać, lecz Leon XIII już tu nieprzybył. Teraz droga opadała ku dołowi, przecinając las dębowy, słynny z piękności starych swych drzew, mających po kilkaset lat, których kolosalne pnie, porozrastały się w dziwacznie potworne kształty. Po za aleją, wysadzoną kilku rzędami takich dębów, leżało miasteczko Albano, mniej czyste i wykwintne od Frascati, lecz za to ponętniejsze kolorytem lokalnym, przypominającym dawno ubiegłe wieki. Po za Albano, tuż niedaleko, była wioska Arricia, posiadająca pałac rodziny Chigi, a po za wioską ciągnęły się znów lasy na stokach pagórków, poprzecinanych wąwozami, przez które droga przeskakiwała po malowniczo rzuconych mostach.
Wreszcie powóz dojechał do Nemi. Do tego uroczego Nemi, które pozostawiło niezatarte wspomnienie w umyśle Piotra. Już z daleka ujrzawszy Nemi, rozłożone nad brzegiem jeziora, Piotr porównał w myśli tę miejscowość do legendarnych miast, przeglądających się w wodnych przezroczach, miast, zamieszkanych przez leśne i wodne bóstwa. Natomiast wjechawszy w ulicę, wszystko okazało się tutaj odrażająco brudne, zaniedbane i walące się w gruzy. Po nad miasteczkiem, wznosiła się na skale wieża zamku Orsinich, sroga jak groźba, okrutna jak wspomnienia lochów i więzień średniowiecznych. Może jej widok, oddziaływając na mieszkańców, czynił ich tak skorymi do kłótni, do zaciętych nienawiści rozstrzyganych nożem! Z Nemi pochodził ksiądz Santobono, którego brat skazany został na wieczne więzienie za morderstwo, a złowrogo pałające oczy tego księdza mówić się zdawały, że i sam gotów jest zawsze do popełnienia zbrodni. Piotra zachwyciło jezioro Nemi. Kształt jego przypominał jezioro Albańskie, lecz puhar, opasujący wodę, zdawał się być głębszy a lejkowatość brzegów więcej wydłużona i ścieśniona. Roślinność była obfitsza i bujniejsza, aniżeli nad jeziorem Albańskiem. Rozrosłe pinie, wiązy i wierzby, cisnąc się, zbiegały aż do wody, a jędrną, zdrową zieloność zawdzięczały wiecznie unoszącym się gęstym oparom, podnoszącym się w górę pod wpływem gorących promieni słonecznych, zbierających się na powierzchni jeziora jak w buchającej żarem kotlinie. Ciężka i ciepła wilgoć, pokrywała mchem drzewa, nawet dalej w ogrodach rosnące, a rankami opary jeziora gęste były i białe jak mleczna piana w olbrzymim tyglu, w którymby czarownice warzyły jakieś podejrzane leki. Piotr, patrząc na to jezioro, doznał dziwnej trwogi, jakby odgadywał w jego głębinie mnóstwo spoczywających tajemnic, które opadały tam od tylu wieków. Wody te odbijać w sobie musiały wiele zbrodni i okrucieństw i dlatego tak tragiczny miały wygląd, pomimo, że leżały wśród czarująco pięknego krajobrazu. Nad wieczorem, jezioro przybrało barwę czarną, gdzieniegdzie pręgowaną srebrem. Woda zdawała się spać i była ciężka, nieruchoma. A jednak Piotr wiedział, że jest przejrzystą i czystą, ale niezmiernie głęboką. Lecz jakże pusto było zawsze na powierzchni tego jeziora! Nie było ani jednej łódki, zdawało się, że życie zamarło. Piotr, patrząc na ten smętek, bijący od wody, niby od jakiegoś grobowca, pogrążył się w melancholii graniczącej z rozpaczą. Wszak wody te musiały cierpieć brzemiennością wezbranego w sobie życia, niemającego żadnego ujścia! Milczały, nienawidząc ziemi, której macierzyństwo tak bujną i piękną pokryło się zielonością. Ach wody, wy wody, z zarodków życia złożone, dlaczegóż go z siebie wydać nie możecie?... Dlaczego milcząc w bezczynności, tak czarno odbijacie wśród wesela i zieleni waszych brzegów?
Słysząc te wspomnienia, wywoływane przez Piotra, hrabia roześmiał się, lecz zaraz dodał ze swej strony:
— Tak, prawda, jezioro Nemi rzadko kiedy ma wygląd wesoły. Podczas dni pochmurnych, przybiera tony ołowiu a nawet najjaskrawsze słoneczne światło nie może go ożywić. Co do mnie, wiem na pewno, że umarłbym z nudów, gdyby mnie zmuszono do zamieszkiwania nad jego brzegami. Lecz poeci zachwycają się pięknością jeziora, a kobiety, lubujące się w tragicznie zakończonych powieściach, ubóstwiają romantyczność jego melancholii.
Po skończonem śniadaniu, Piotr i hrabia wyszli na taras, gdzie podano czarną kawę, tu zasiadłszy, mówili już o czem innem. Wreszcie hrabia zapytał:
— Czy wybierasz się, księże, na dzisiejsze wielkie przyjęcie u Buongiovannich?... Dla cudzoziemca jak ty, będzie to rzecz ciekawa do zobaczenia i radzę ci, byś nie opuścił sposobności.
— Mam zaproszenie i pójdę tam z Narcyzem Habert, którego znałem jeszcze w Paryżu. Jest on pomocnikiem francuzkiego ambasadora i zna wszystkich w Rzymie, będę więc miał wybornego przewodnika...
Od kilkunastu dni, we wszystkich salonach w Rzymie, zajmowano się i mówiono o przyjęciu, które miało się dziś odbyć w pałacu Buongiovanni przy Corso. Miał to być bal najświetniejszy w tym roku w Rzymie, opowiadano o nadzwyczajnych przygotowaniach, bo był on wydany z okazyi zaręczyn Celii z porucznikiem Attilio. Podobno rzecz się zdecydowała po burzliwej i gwałtownej scenie, pomiędzy ojcem i córką. Książę w napadzie gniewu, którego o mało co nie przypłacił atakiem apopleksyi, obił Celię, lecz wobec spokoju, z jakim ona zniosła to prześladowanie i stanowczości, że nie odstąpi od swego zamiaru poślubienia Attilia, książe ustąpił i zgodził się wydać ją za syna ministra Sacco. Fakt ten poruszył opinię publiczną w całej stolicy.
Hrabia Prada, opowiedziawszy te szczegóły Piotrowi, roześmiał się i rzekł:
— Warto tam będzie pójść, bo książę jest bogaty i wystąpi wspaniale... Ładny i ciekawy będzie widok... jestem pewien, że nie pożałujesz swej fatygi... Co do mnie, to szczerze się cieszę szczęściem mojego młodego krewnego, bo Attilio jest bardzo sympatyczny i zacny chłopak... Prócz tego, wiem, że się wybornie zabawię, patrząc na mojego wuja, świeżo mianowanego ministra Sacco, z jaką miną on wkroczy do starożytnego pałacu książąt Buongiovanni! Będzie to przepyszny widok! Ach, ten kochany wujaszek! Czy wiesz, księże Piotrze, mój ojciec, który wszystko bierze na seryo i ze wszystkiego wyprowadza wnioski, powiedział mi dziś rano, że całą noc nie spał z powodu tego Sacca, który zdobywa coraz to większe znaczenie...
Po chwilowem milczeniu, hrabia rzekł, spojrzawszy na zegarek:
— Teraz jest wpół do trzeciej... otóż dopiero o piątej będziesz mógł wrócić koleją do Rzymu... bo nie ma żadnego wcześniejszego pociągu... Otóż, drogi księże, zrób mi tę przyjemność i wróć ze mną powozem...
Piotr zaczął się bronić:
— Serdecznie dziękuję, lecz nie mogę... Jestem zaproszony na obiad przez Narcyza Haberta, więc muszę się stawić na godzinę oznaczoną.
— Ależ właśnie, tylko ze mną wracając, możesz się nie spóźnić... Wyjedziemy ztąd o godzinie trzeciej i około godziny piątej będziemy w Rzymie... Zobaczysz, jaki śliczny spacer odbędziesz, jadąc powozem przez rzymską Kampanię, a dziś będziemy mieli wyjątkowo piękny zachód słońca...
Piotr musiał ustąpić wobec uprzejmości hrabiego, który, potrzebując jeszcze kogoś widzieć we Frascati, szedł tam z Piotrem, wesoło i zajmująco rozmawiając o Rzymie, Włoszech i Francyi. O godzinie trzeciej wsiedli do powozu i doskonałe konie hrabiego ruszyły kłusem. Powóz był wygodny, poduszki kołysały w nim jadących. Z początku droga staczała się wśród winnic i gajów oliwnych. Ludzi spotykali rzadko. Tylko od czasu do czasu, mijali wieśniaka o szeroko skrzydlastym, czarnym kapeluszu filcowym, lub jeźdźca na białym mule, albo wózek zaprzężony w osła. W dnie powszednie, ruch około Frascati prawie ustawał, za to w niedzielę i święta gwarno tu bywało z powodu przyjazdu mieszczan z Rzymu, którzy z dworca kolejowego rozchodzili się po zagrodach i karczmach na ucztę, składającą się z pieczonego koźlęcia i wina.
Na zakręcie drogi, powóz przejechał koło wielkiej studni, przy której pojono stado owiec. Konie zwolniły biegu, bo stado zaległo całą drogę w poprzek. Teraz minąwszy już miasto i sąsiadujące z nim zagrody, powóz wjechał na równą drogę, przecinającą olbrzymią płaszczyznę Kampanii, której lekkie falistości, ztąd dopiero dawały się dostrzegać. Spalona od słońca trawa nadawała tym obszarom odcień rudawy a w dali, wśród fioletowej mgły, leżał Rzym, to ukazując się, to ginąc, w miarę jak powóz zjeżdżał i wjeżdżał na nieznaczne wgłębienia i wyniosłości drogi. Przez chwilę, Rzym zdawał się być wązką, szarą linią na horyzoncie, linią rozerwaną jaskrawością białych kopuł, iskrzących się w słońcu. Lecz niezadługo miasto znikło, zatopione falistością olbrzymiej przestrzeni pól tej szczególniejszej okolicy.
Powóz jechał równo, pozostawiając coraz dalej za sobą góry Albańskie, podczas gdy na prawo, na lewo i naprzeciw, ciągnęło się morze łąk, pastwisk i ugorów. Wtem, hrabia, wychyliwszy się nieco z powozu, zawołał:
— Tam przed nami, idzie drogą jakiś człowiek, zdaje mi się, że to nasz znajomy Santobono... Tak, jestem pewien, że to on. Znakomicie chodzi... konie nieprędko go dogonią...
Piotr wychylił się także i poznał proboszcza opuszczonego kościółka Matki Boskiej Polnej. Postać to była łatwa do rozpoznania. Rzadko kto był tak barczysty, a zarazem suchy i wysoki. Zgruba ociosane jego ciało, uwydatniało się w czarnej, długiej sutanie. Wśród jasności powietrza i drogi, Santobono występował jak czarna, twarda, atramentowa plama. Szedł wielkiemi, regularnemi krokami, zdawało się, że automatycznie się porusza. Dziwaczną tę postać można było wziąść za uosobienie wiecznego tułacza, lub zbliżającego się ślepego losu. Teraz już można było rozpoznać szczegóły: na prawem ręku, niósł jakiś przewieszony węzełek.
Gdy konie zrównały się z idącym brzegiem drogi Santobonem, hrabia kazał stangretowi jechać stępa i rozpoczął rozmowę:
— Dobry wieczór, proboszczu!... Cóż, jakże zdrowie?...
— Zdrów jestem... najpokorniej dziękuję panu hrabiemu.
— A gdzież idziesz tak śpiesznie, czy można wiedzieć?...
— Idę do Rzymu, panie hrabio!
— Jakto, do Rzymu?... Toż przyjdziesz tam chyba w nocy!
— O będę tam nie wiele co później od pana hrabiego... Mam dobre nogi... dzięki czemu zaoszczędzę pieniądze, którebym wydał na jazdę koleją...
Mówił to, nie odwracając nawet głowy, patrzał prosto przed siebie, nie zwalniając, ani też nie przyśpieszając kroku. Prada, którego bawił ten typ księdza, żyjącego w dzikiem odosobnieniu, namiętnością tylko rojonych przez siebie planów, rzekł cicho, pochyliwszy się w stronę Piotra:
— Zaproszę go do powozu... zobaczysz, że się zabawimy...
A zwróciwszy się ku idącemu, zawołał:
— Księże, siadaj do powozu, jest miejsce, to cię podwieziemy...
Santobono przyjął natychmiast zaproszenie, dziękując:
— Najpokorniej dziękuję panu hrabiemu... nie codzień się zdarza jazda takim powozem... a przytem zaoszczędzę sobie butów...
Wsiadł i zajął miejsce na przedniej ławeczce, chociaż Piotr przez grzeczność chciał mu ustąpić i posadzić go koło hrabiego. Santobono zdjął przewieszony przez rękę koszyczek, pełen fig, przykrytych zielonemi liśćmi i postawił go sobie na kolanach.
Konie znów raźno ruszyły kłusem i powóz się potoczył po pięknej, równej drodze. Hrabia, chcąc Santobona wyciągnąć na opowiadanie, zapytał:
— Więc szedłeś, mój proboszczu, do Rzymu, musisz chyba mieć tam jaką pilną sprawę?...
— Tak... niosę trochę fig z mojego ogrodu do pałacu Boccanera... dla Jego Eminencyi kardynała... obiecałem mu przynieść figi z ostatniego tegorocznego zbioru...
To mówiąc, przygarnął do siebie koszyczek trzymany na kolanach, jakby przez obawę, by owoce się nie utrzęsły...
— Ach tak... przypominam sobie, że masz figi przedziwnego smaku w swoim ogrodzie, słodkie jak miód i soczyste jak rzadko. Lecz pocóż masz je trzymać na kolanach, do Rzymu jeszcze daleko, więc można koszyk położyć z tyłu za nami.
Santobono, objąwszy koszyk oburącz, nie chciał się z nim rozstać, zapewniając:
— Bardzo panu hrabiemu dziękuję... najpokorniej dziękuję... Ale koszyk nie jest ciężki i wcale mi nie przeszkadza... a przynajmniej wiem, że mu się nic złego nie stanie, gdy będzie tu przy mnie...
Prada roześmiał się, żartując z pieczołowitości księdza dla owoców swojego ogrodu, wreszcie spytał:
— Więc kardynał Boccanera tak bardzo lubi figi?...
— Jego Eminencya przedewszystkiem lubi figi z tego drzewa, z którego je zerwałem... Przed laty, gdy mieszkał w swojej willi, naumyślnie do mnie przychodzić raczył, by zjeść kilka tych samych fig... Wiedząc zatem, że zrobię mu przyjemność, zerwałem ostatnie jakie były i niosę mu je w prezencie...
Santobono wpatrywał się uporczywie w twarz Piotra, co spostrzegłszy, hrabia rzekł w formie przedstawienia:
— Ksiądz Fromont przybył z Paryża do Rzymu i mieszka właśnie w pałacu Boccanera, już od trzech miesięcy jest w naszem mieście.
— Wiem, wiem — odpowiedział Santobono. — Widziałem go zaraz nazajutrz po jego przyjeździe, spotkaliśmy się u Jego Eminencyi kardynała, któremu wówczas przyniosłem pierwsze tegoroczne figi z ulubionego jego drzewa... Niezupełnie były jeszcze dojrzałe... te oto są daleko lepsze i słodsze...
Santobono sprawdził, czy liście nie opadają z koszyka i znów ujął go oburącz, splatając końce swych kościstych palców, porośniętych gęsto rudemi włosami.
Jechali czas jakiś, milcząc. Błonia Kampanii roztaczały się po obu stronach, puste były i olbrzymie, od dawna nie można było dostrzedz ani domu, ani muru, ani nawet drzewa lub krzaka. Grunt tylko pusty słał się w lekkie pochyłości, pokryty rdzawą trawą, która miejscami zaczynała się zielenić, jak zwykle z nadchodzącą zimą. Wtem ukazała się jakaś baszta na wpół rozwalona; stojąc samotnie wśród pustkowia, przybrała nadmierne rozmiary. Nieco dalej, widać było kawał ogrodzonego tykami gruntu, na którym snuły się sylwetki wołów i koni, inne woły jeszcze w jarzmach dążyły tam z pola, poganiane przez oraczy, podczas gdy właściciel tego stada i gruntu, pędził galopem na kasztanowatym koniu, rozglądając się po odwróconych dziś zagonach. Chwilami droga się zaludniała. Lekki dwukołowy wózek, zwany biroccino, minął powóz, z turkotem pędząc jak strzała w przeciwną stronę. Od czasu do czasu ciągnęły inne wiejskie wózki, dowożące do Rzymu wino i jarzyny. Jadący niemi wieśniacy, rozłożywszy się pod budą spali, a konie, brzęcząc dzwonkami uprzęży, szły zwolna same, dobrze znając drogę, którą często odbywały. Kobiety, kupkami po trzy lub cztery, powracały ze stolicy do wiejskich swych zagród, a dla ułatwienia pieszej wędrówki, pozaginały wierzchnie spódnice; szły z gołą głową a od czarnych ich włosów, jaskrawo odbijały czerwone chustki, zarzucone na ramiona. I znów pusto było na drodze i w okół, powóz jechał bezludną okolicą, wśród której nie można było dostrzedz śladu człowieka, a po nad bezbrzeżną równiną unosiła się tylko jasna kopuła nieba z opuszczającem się słońcem, które coraz to niżej, skośne słało promienie po smutnych olbrzymich rozłogach rzymskiej Kampanii. Monotonny ten krajobraz posiadał dziwny urok, mający coś wspólnego z urokiem morza.
— A cóż papież, czy umarł? — zapytał hrabia, patrząc na Santobona.
Ten drgnął, zawahał się z odpowiedzią, wreszcie rzekł z przybraną obojętnością:
— Mam w Bogu nadzieję, że Ojciec święty długo jeszcze pożyje dla tem większej chwały Kościoła...
— A więc kardynał Sanguinetti udzielił ci pomyślnych wiadomości o zdrowiu papieża?... Cóż powiedział ci kardynał, podczas twej wizyty porannej?...
Santobono był widocznie niezadowolniony, że go widziano wchodzącego do pałacyku kardynała. Lecz idąc tam, śpieszył się tak, że nie dostrzegł hrabiego i Piotra stojących w pobliżu opuszczonego jego kościoła. Opanowawszy się wreszcie, rzekł spokojnie:
— Nigdy nie można wiedzieć, czy nowiny są złe lub dobre... Podobno Ojciec święty był dzisiejszej nocy cierpiący... i modlić się będę, by następną noc przebył pomyślniej...
Zamilkł, a po chwilowym namyśle dodał:
— Lecz jeżeli taką jest wola Boga... jeżeli Bóg chce do siebie powołać naszego Ojca świętego, nie pozostawi On wszakże swej trzody bez pasterza i pewnie wyznaczył już tego, który będzie rządził Stolicą apostolską.
Te budujące słowa w ustach Santobona rozweseliły hrabiego; roześmiał się głośno i, z zamiarem przedłużenia rozmowy w tym kierunku, zawołał:
— Prawdziwie jesteś nieoceniony, mój proboszczu! Więc przypuszczasz, że papieże pojawiają się jako widoma łaska i wola Boga? Podług ciebie, przyszły papież już jest naznaczony i mianowany w niebie i tylko czeka na ukoronowanie tiarą gdy ta będzie wolną?... Wyobraź sobie, że dotychczas byłem przekonany, że się ludzie trochę mięszają w całą tę sprawę... Ale ty wiesz daleko więcej, a może nawet mógłbyś nam powiedzieć, który z kardynałów jest z łaski nieba, niezawodnym następcą Leona XIII?...
Śmiejąc się, hrabia w dalszym ciągu żartował z lekceważeniem niedowiarka, lecz Santobono, nie oburzając się bynajmniej, słuchał spokojnie, a nawet zaczął się śmiać, gdy Prada opowiadał, że lud rzymski mający pociąg do gry, bawił się w zakłady w razie choroby papieża, stawiając kwoty mniejsze lub większe na nazwiska kardynałów mogących być obranymi. Santobono zatem, jako mający wiadomości wprost z nieba, mógł wygrać olbrzymie pieniądze. Następnie, hrabia mówić począł o trzech białych sutanach, zawsze gotowych w Watykanie, podczas trwania konklawe. Te trzy sutanny, były różnej miary, któraż więc, mała, średnia, czy też największa będzie teraz potrzebna przy obłóczynach nowo obranego papieża?...
— Proszę, powiedz nam, mój proboszczu, której miary sutanna zostanie wyjętą z watykańskiej szafy? Albo lepiej jeszcze, powiedz nam nazwisko przyszłego papieża... A może nim będzie kardynał Mozetta?...
Santobono, chociaż postanowił zachować się obojętnie, udając zdanie się na łaskę bożą w sprawie śmierci i obioru nowego papieża, zaczął wychodzić ze swej roli pobożnego i dobrego księdza, pełnego pokory. Oczy mu błysnęły i zaprzeczył z uniesieniem:
— Mozetta! Nigdy, cóż znowu! Mozetta jest zaprzedany wszystkim dworom europejskim!
— To może kardynał Bartolini?
— Pan hrabia chyba żartuje! Bartolini zużył się zupełnie... wiecznie czegoś chce a niczego nie może dokonać... wiecznie o coś prosi a nigdy niczego nie może uzyskać...
— W takim razie kardynał Dozio?...
— Dozio! Dozio! Ach, gdyby ten został papieżem, możnaby zwątpić o przyszłych losach naszego świętego Kościoła... Dozio jest zły i głupi...
Prada wzniósł w górę ręce, jakby na znak, że w takim razie nie widzi, ktoby mógł zostać papieżem. Naumyślnie nie wymieniał nazwiska kardynała Sanguinetti, wiedząc, że tem pomijaniem kandydata upatrzonego przez Santobona podnieci go i rozdrażni. Wtem, jakby wreszcie znalazłszy, zawołał wesoło:
— Ach, już wiem... wiem, mój proboszczu, kogo masz na myśli... najniezawodniej kardynała Boccanera!
Nazwisko to spadło jak cios na Santobona, raniąc go w jego niezapomnianej urazie i patryotycznej wierze. Usta mu się wykrzywiły, chciał z nienawiścią krzyknąć z głębi serca: nie, nie! — lecz powstrzymał to wyrywające się słowo, spojrzał na koszyk fig, które wiózł w podarku i zacisnąwszy ręce, rzekł tylko, siląc się na zupełną spokojność:
— Jego reverendissime Eminencya kardynał Boccanera jest świętym człowiekiem... godnym tronu... lecz możnaby się obawiać zbyt burzliwego panowania... bo jest on nieprzejednanym przeciwnikiem rządu włoskiego... nienawidzi królestwa zjednoczonych Włoch...
Prada, chcąc silniej jeszcze rozdrażnić zadaną ranę, odezwał się:
— Jednakże na kardynała Boccanera zgadzasz się... widzę że się zgadzasz... wiem, że do niego oddawna przywiązanym jesteś, więc rozumiem, że się cieszysz z prawdopodobnego jego obioru... Tak, wszyscy są przekonania, że konklawe nie może wybrać innego kandydata. A ponieważ kardynał Boccanera jest bardzo wysoki...przeto tym razem wyjmą z szafy największą białą sutanę...
— Największą białą sutanę — mruknął jakby do siebie Santobono — Nie można wiedzieć... nie można... bo różnie się zdarza...
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz zapanował nad swojem wzburzeniem i zamilkł, a Piotr, przypomniawszy sobie rozmowę, jaką niechcący słyszał w pałacyku kardynała Sanguinetti, podziwiał siłę woli, z jaką Santobono panował teraz nad sobą. Widocznie ten namiętny stronnik kardynała Sanguinetti wiózł te figi do pałacu Boccanera, by pod pozorem złożenia podarku, módz się tam dostać i czegoś się dowiedzieć. Zapewne musiał liczyć, że dawny jego kolega z seminaryum, ksiądz Paparelli, powie mu mnóstwo najciekawszych wieści.
Powóz toczył się żwawo po równym gościńcu, przecinającym niezmierzone okiem błonia Kampanii, a hrabia, od jakiegoś czasu milczący, odezwał się, jakby kończąc słowami myśl rozpoczętą:
— Jeżeli papież umrze, to z pewnością tak powiedzą... Bo to nagłe zapadnięcie na zdrowiu, dolegliwości żołądka... wiadomości skrywane... Tak, tak, mój proboszczu... na pewno ludzie powiedzą, że umarł otruty... o każdym umierającym papieżu mówią to samo...
Piotr drgnął gwałtownie. Papież otruty! I pod tem wrażeniem, głośno zawołał:
— Jakto?... Czyżby to być mogło! Trucizna, w naszej epoce, trucizna!
Patrzał na obudwóch z pewnem przerażeniem, bo trucizna była może właściwą za czasów papieży z rodu Borgia, lecz obecnie wydawała się dziwacznym pomysłem, używanym jedynie przez autorów romantycznych dramatów.
Santobono milczał, twarz miał nieruchomą, nieprzenikliwą. Prada zaś potrząsnął znacząco głową i rzekł:
— Tak, w naszej epoce trucizna... a przynajmniej postrach trucizny — jest jeszcze bardzo na czasie, w naszym dzisiejszym Rzymie. Gdy tylko zdarzy się wypadek gwałtownej śmierci, niewytłomaczony lub tragiczny, zawsze każdy przypuszcza, że trucizna jest tego powodem. Lecz trzeba też przyznać, że nigdzie, w żadnem wielkiem mieście nie wydarzają się tak czysto wypadki nagłej śmierci, jak w Rzymie... Nie wiem, czemu to przypisać... może febrom. Ale ludzie twierdzą, że to nie febra, tylko trucizna tak szybko zabija. Mnóstwo krąży o tem legend... są podobno trucizny nie pozostawiające żadnego śladu a recepty ich przechowują się od czasów najdawniejszych... za rzymskich cesarzy, za papieży, a nawet w mieszczańsko-demokratycznej naszej epoce, mnóstwo ludzi ginie skutkiem trucizny.
Hrabia mówił to ze sceptycznym uśmiechem, a jednak pomimo jego woli, widać było, że musiał wierzyć w opowiadane legendy; było to może związane z rasą, z wychowaniem. Przytaczał teraz fakta. W starożytności rzymskie damy pozbywały się mężów lub kochanków za pomocą jadu czerwonej ropuchy. Praktyczniejsza od nich Lokusta wygotowywała truciznę z roślin, a za panowania rodziny Borgia, sławna Toffana w Neapolu sprzedawała przyrządzaną przez siebie wodę zapewne z arszenikiem, dając ją klientom we flaszkach z obrazem świętego Mikołaja z Bari. Podawano także truciznę w winie, sypiąc dla zapachu liście świeżej róży, podobno w wielu razach wydarzała się natychmiastowa śmierć po ukłuciu szpilką, lub po zjedzeniu połowy pieczonego ptaka, który został rozkrojony nożem po jednej stronie zatrutym.
— Mam nawet osobiste wspomnienie z młodości... Narzeczona mojego przyjaciela padła trupem w kościele, powąchawszy swój ślubny bukiet... Jak widzisz, kochany księże, trucizna jest jeszcze u nas w użyciu... i przechowują się znakomite recepty...
— Przypuściwszy że tak jest, łatwo wszakże przekonać się... bo chemia zrobiła postępy. W starożytności chętnie wierzono w tajemnicze działanie trucizny, bo nie posiadano środków zbadania, nieznano analizy... Lecz dziś, trucizna Borgiów poprowadziłaby winowajców prosto przed kratki sądowe... i niema ludzi dość naiwnych, by się posługiwali taką niebezpieczną bronią względem nieprzyjaciół. Stanowczo nie mogę wierzyć... W truciznę, zaledwie że wierzą poczciwi czytelnicy nieprawdopodobnych powieści w odcinkach dzienników.
— Niech i tak będzie... zapewne, że masz słuszność, kochany księże Piotrze... Lecz u nas jest inaczej... Zapytaj się chociażby kardynała Boccanera... on w przeszłym roku utracił najserdeczniejszego przyjaciela monsignora Gallo, który w przeciągu dwóch godzin umarł w jego obecności, na jego rękach.
— Uderzenie krwi do głowy zabija człowieka prędzej, niż w dwie godziny, a pęknięcie żyły sercowej zabija natychmiastowo, prędzej, niż w dwie minuty.
— To prawda. Wszakże zapytaj się kardynała, co on myślał, patrząc na konanie monsignora Gallo... co myśli teraz, przypominając sobie gwałtowne dreszcze wstrząsające ciałem swego przyjaciela, jego oczy zapadające się nagle w głębię, jego cerę ołowianą, wyraz przerażenia w całej twarzy, tak zmienionej, że niepoznawał jego rysów... Kardynał Boccanera ma najsilniejsze przekonanie, że przyjaciel jego, monsignor Gallo zmarł otruty... i to otruty z jego powodu, bo był jedynym jego powiernikiem i zawsze słuchanym doradcą.
Przerażenie Piotra wzrastało, więc szukając uspokojenia, zwrócił się w stronę Santobona, który, milcząc, siedział pogrążony w nieodgadnionych dumaniach.
— Księże proboszczu, czyż i ty wierzysz w te nieprawdopodobne strachy o truciźnie?...
Lecz Santobono nieodpowiedział i z nieruchomą twarzą wpatrzył się płomiennemi oczyma w hrabiego, który znów opowiadał nowe zadziwiające wypadki śmierci spowodowanej trucizną.
— Zaczynam się naprawdę obawiać — szepnął Piotr. — A może postanowię sobie nic nie jeść w Rzymie, z obawy trucizny...
Roześmieli się z owego postanowienia obadwaj i znowu powrócili do poprzedniej rozmowy. Wszak rzeczywiście w Rzymie od najdawniejszych czasów szerzyła się plaga gwałtownych śmierci, dokonywanych sztyletem lub trucizną. Od czasu powstania pierwszego muru, pierwszej własności, rozpoczęła się walka o zdobycie cudzego dobra, a rozpasana żądza używania uzbroiła ręce, które krwią zalały ulice rozrastającego się miasta i strąciły do Tybru tysiące ofiar, lub zagrzebały je w ziemi, by posiąść w spokoju zagarnięte łupy. Sztylet i trucizna zieją śmierć za cesarzy, sztylet i trucizna nie ustępują za papieży i zawsze tenże sam potok okrutnych zbrodni unosi trupy na tej tragicznej ziemi, opromienionej słońcem niezmąconej piękności.
— Ci, którzy zachowują środki ostrożności, mają słuszność... Wiem, że niejeden z kardynałów, drżąc o siebie, wszystkiego się lęka i zabezpiecza jak może. Znam takiego, który jada i pije tylko u siebie i wyłącznie tylko to, co mu poda i kupi jego kucharz. Więc dziwić się nie można że i papież się lęka.
— Jakto, nawet papież?... Nawet papież pozostaje pod groźbą trucizny? — zawołał Piotr silnie wzburzony.
— Cóż chcesz, mój drogi, podobno jest... Są okoliczności, w których on najbardziej jest narażony, on przedewszystkiem... Czyż nie wiesz, że panuje w Rzymie ogólne przekonanie, że papież niepowinien żyć zbyt długo?... Otóż, jeżeli upiera się żyć, znajdują się tacy, którzy przełamują ten upór... zwłaszcza jeżeli skutkiem starości papież zniedołężnieje i stanie się przeszkodą w sterowaniu sprawami Kościoła... Lecz takie wyprawienie papieża do nieba, bo każdy papież ma zapewnione miejsce w niebie, odbywa się z całą przyzwoitością, naprzykład korzysta się z chwili, gdy jest zakatarzony... tak, katar jest dostatecznym powodem, by mu wyraźnie dać uczuć, że nie powinien zapominać się, zajmując niepotrzebnie tron świętego Piotra.
Prada opowiedział także o pewnym prałacie, który, chcąc uspokoić strwożonego Leona XIII, obmyślił swojego systemu zamykany na klucz wózek, do przywożenia z miasta zapasów kuchennych na stół papieża, lecz projekt ten nigdy nie został wprowadzony w wykonanie.
— Są to sprawy nic nieznaczące — dodał, śmiejąc się. — Wszak prędzej lub później, śmierć nas nigdy nie mija, a dla ludzi wierzących, miło być musi umierać w przekonaniu, że się to czyni dla dobra Kościoła. Cóż, proboszczu, czy nie mam racyi?...
Milczący Santobono, zapatrzony w koszyk, który trzymał na kolanach, podniósł teraz oczy, lecz nic nie odpowiedział, tylko pokiwał głową, a hrabia powtórzył swe pytanie, inną mu nadając formę:
— Wszak trucizna nie zadawałaby śmierci, gdyby się to sprzeciwiało woli bożej?... Mówiono mi, że powiedział to monsignor Gallo, umierając na rękach swego przyjaciela, kardynała Boccanera.
Lecz i tym razem Santobono nie nie odpowiedział, tylko niżej opuścił głowę.
Wszyscy trzej zamilkli a powóz toczył się i toczył równo po szerokim gościńcu przecinającym obszary Kampanii. Droga była prosta i zdawała się sunąć gdzieś w nieskończoność. W miarę zniżania się słońca, rozkładały się cienie, mocniej zarysowując lekkie, jakby rozlewające falistości gruntu, miejscami równina przybierała tony różowo zielone, to znów szaro fiołkowe, zanikające w dali, zlane ze sklepieniem nieba. Wzdłuż drogi, ciągle było pusto i tylko rosły wysokie i już zeschłe bodiaki, oraz olbrzymie kopry o żółtych baldaszkach. Wtem, znów ukazał się pług zaprzężony w cztery woły, jeszcze przy pracy. Sylwetka ta wśród pustkowia przybrała jakieś zadziwiająco olbrzymie rozmiary. Gdzieś dalej, stado owiec rzucało ciemną plamę na zieleniejącej już trawie, a pies czuwający nad stadem, szczekał. Głos jego wyraźny, przeciągle się rozlegał wśród pustkowia i panującej nad niem ciszy, podobnej do niezmąconego milczenia śmierci. Lecz otóż niedaleko, wzbiło się w górę kilka skowronków, jeden z nich odłączył się od innych i znikł w wysokościach przestworza, lecz śpiew dolatywał od ptasząt z całą czystością i wdziękiem. Niebo było jasne i przybrało kolor złocisty a na skraju i na tle widnokręgu, zaczynał się rysować Rzym, zwiększając się z każdą chwilą, mnożąc swe wieże i kopuły. Skutkiem oświetlenia, miasto zdawało się być wykute w białym marmurze, wśród ciemnej zieloności ogrodów. Rzym, widziany ztąd, czynił wrażenie zaczarowanego zjawiska, mogącego zniknąć, rozwiać się i rozpłynąć.
— Matteo! — zawołał Prada do swojego stangreta — zatrzymasz konie przed Osteria Romana.
A zwróciwszy się w stronę swoich towarzyszów podróży, dodał:
— Wybaczcie mi, panowie, że się na chwilę zatrzymamy, lecz przywożę ztąd świeżo zniesione jaja dla mojego ojca... lubi je, więc staram się, by je miał jak można najświeższe...
Powóz właśnie dojeżdżał do prostej, pierwotnej karczmy przy drodze, opatrzonej szyldem szumnie brzmiącym: „Antica Osteria Romana“. Zwykłymi gośćmi w tej karczmie byli chłopi chodzący za pługiem, a czasami wstąpił tu który z myśliwych, by zaspokoić głód jajecznicą z kawałkiem szynki i butelką białego wina. W niedzielę ruch był nieco większy, bo wytrwalsi na dalekie wycieczki piesze goście przychodzili aż z Rzymu, ciesząc się widokiem pól i wiejską swobodą. W dni powszednie bywało, że wśród pustkowia Kampanii, nikt się nie zdarzył chcący tu zajść na wypoczynek.
Gdy tylko powóz przystanął, hrabia wyskoczył, mówiąc:
— Wrócę za chwilę... zaraz...
Karczma składała się z obszernego jednopiętrowego budynku. Stosunkowo do długości była bardzo nizka, zbudowana z kamieni wyżółkłych na słońcu, które oddawna wypiekło ją tak, jak i ciężkie jej schody z kawałów polnego kamienia. Schody znajdowały się zewnątrz i wiodły na pierwsze piętro, na dole zaś była obszerna izba dla gości, oraz stajnie i wozownia. Na boku rósł gaik piniowy, inne bowiem drzewa nie byłyby mogły rosnąć na tym jałowym gruncie. W cieniu pinij była altanka, pięć, czy sześć ław i stołów, a wszystko z desek nieheblowanych i najprostszej roboty. Po za karczmą, wśród pola, widać było kilka filarów starożytnego wodociągu. Łuki arkad otwierały się na tle nieba, urozmaicając monotonię poziomych linij olbrzymiej płaszczyzny, odcinającej się równo na krańcach horyzontu.
Hrabia, odszedłszy parę kroków, zawrócił się i stanąwszy przy powozie, rzekł:
— A może napijecie się panowie białego wina?... Wiem, proboszczu, że znasz się na winie, a tutejsze ma pewne zalety.
Santobono, nie czekając na dłuższe naleganie wysiadł z powozu, mówiąc.
— Znam tutejsze wino... sprowadzają je oni z Marino... winnice rosną tam na chudszym gruncie, niż w naszem Frascati.
Zamiast zostawić koszyk w powozie, trzymał go Santobono przed sobą jak monstrancyę, co rozśmieszyło Pradę, więc rzekł:
— Pocóż nosisz się, mój proboszczu, z tym koszykiem?... Zostawże swoje figi w powozie... będziesz miał swobodniejsze ręce...
Lecz Santobono, nic nie odpowiedziawszy, przycisnął tylko koszyk do siebie i szedł spokojnie ku karczmie, podczas gdy Piotr wysiadał z powozu, zaciekawiony widokiem „Antica Osteria Romana“, do której wiedział, że chętnie w niedzielę schodzi się biedniejsze mieszczaństwo rzymskie.
Prada był tu dobrze znany i zaraz wyszła ku niemu stara, chuda kobieta królewskiej postawy, lecz w obdartej i wyszarzanej spódnicy. Mówiła, że nie wie ile dziś znajdzie jaj, bo kury znosiły je gdzie chciały, ale zaraz poszuka, chciałaby bowiem zebrać chociażby sześć, tak jak przeszłym razem.
— Dobrze, poszukajcie, moja kobieto, a my tymczasem napijemy się wina.
Wszyscy trzej weszli do karczmy. W izbie było już ciemno, a chociaż letnie gorąca dawno minęły, roje much brzęczały, uwijając się w powietrzu przesyconem przykrą wonią skwaśniałego mleka i zjełczałej oliwy. Oswoiwszy oczy z panującym tu zmrokiem, ujrzeli się wśród obszernej izby o zaczernionych brudem ścianach, pełnej stołów i ław z prostych, ledwie że ociosanych desek. Zdawało się, że nikogo tu nie było, taka panowała cisza, przerywana jedynie brzękiem much, jednakże za jednym ze stołów siedziało dwóch mężczyzn, zapewne przechodniów, którzy milcząco i nieruchomie patrzyli na stojące przed nimi szklanki pełne wina. W pobliżu zaś drzwi, na nizkim stołku siedziała córka gospodarzy, chuda i żółta dziewczyna, trzęsąca się od febry. Siedziała, próżnując, z rękoma założonemi na kolanach.
Hrabia, spostrzegłszy nagłą bladość Piotra i domyśliwszy się, że mu brak tutaj powietrza, zaproponował siąść w altanie w pobliżu domu.
— Tam będzie nam lepiej, dzisiejszy wieczór jest bardzo ciepły...
Dziewczyna musiała wyręczyć matkę, która szukała jaj i ojca zajętego naprawianiem koła przy wozie, z niechęcią więc wstała i drżąc chorobliwie, przyniosła do altany karafkę wina i trzy szklanki, a wziąwszy zapłatę, wsunęła pieniądze do kieszeni i, nie rzekłszy słowa, poszła siąść na swoim zydlu, pochmurna, niezadowolona, że musiała się z niego poruszyć.
Prada z właściwą sobie wesołością nalał wina do szklanek, chociaż Piotr bronił się, że pić nie może, chyba tylko podczas śniadania lub obiadu.
— Raz można odstąpić od reguły!... Musisz się z nami trącić... No cóż, proboszczu, prawda, że winko wcale niezłe?... Wypijemy zdrowie papieża... niechajże ozdrowieje!
Santobono, łyknąwszy duszkiem nalaną szklankę, cmoknął językiem, lecz nic nie odpowiedział, tylko zwolna, ostrożnie, postawił przy sobie na ziemi koszyk z figami i, zdjąwszy kapelusz, hałaśliwie odetchnął.
Pogodny wieczór dzisiejszy, był rzeczywiście zachwycającym. Niebo przybrało barwę jasno złotą, opromieniając stepy Kampanii, która wkrótce miała się do snu ułożyć, a lekkie podmuchy wiatru przynosiły zapachy traw i zeschłych polnych kwiatów.
— Jakże tu rozkosznie — szepnął Piotr. — Jakiż wdzięk tajemniczy posiada ta pustynia, pełna niezmąconego spokoju; patrząc na nią, zapomina się o reszcie świata!
Prada kiwnął tylko głową, bo nalawszy znów wina do szklanki Santobona, cały był zajęty drobną sceną, którą szczerze się bawił, wreszcie rozweselony, dał znak Piotrowi oczyma i obadwaj patrzyli teraz na rozgrywającą się akcyę. W pobliżu miejsca, gdzie siedzieli, chodziło kilka chudych kur polujących na owady. Jedna z nich, czarna, ładna kokoszka, zgrabna i cała błyszcząca, spostrzegła koszyk z figami i śmiało się do niego zbliżyła. Lecz gdy była już blizko, ogarnęła ją trwoga i cofnęła się, nie spuszczając wszakże z oka fig, które bardzo ją nęciły. Wyciągała ku nim szyję, lecz na próżno. Wreszcie łakomstwo dodało jej odwagi; zbliżyła się szybko do koszyka wysoko unosząc nogi i napastniczo dziobnęła jedną z fig wyglądających z pomiędzy liści, zadając jej potężną ranę.
Prada, uszczęśliwiony jak dziecko, parsknął głośnym śmiechem powstrzymywanym już od chwili.
— Proboszczu, uważaj, coś źle z twojemi figami!...
Santobono właśnie kończył drugą swą szklankę wina i, przechylony w tył, wzniósł z zadowolnieniem oczy w górę, lecz na odgłos słów hrabiego, zerwał się na równe nogi, rozejrzał się i zrozumiał, zobaczywszy kurę. Zaperzony, zaczął kląć i machać rękoma, lecz kura, zasmakowawszy w fidze, dziobnęła ją głębiej i, spłoszona, nie puściła zdobyczy, uciekając z trzepotaniem skrzydeł szybko i pociesznie, tak iż Prada i Piotr zanosili się od śmiechu, tem więcej, że Santobono puścił się za nią w pogoń a gdy znikła w trawach za domem, wygrażał jej pięścią, wściekły bezsilnością swojego gniewu.
— A widzisz, proboszczu, trzeba było mnie usłuchać i zostawić figi w powozie. Lecz powinieneś mi być wdzięczny, bo gdybym cię nie był ostrzegł, kura byłaby wszystko zjadła.
Mrucząc w dalszym ciągu, coraz to nowe przekleństwa, Santobono postawił koszyk z figami na stole i, zdjąwszy kilka liści, naprawiał uczynioną szkodę, rozkładając luźniej owoce, a gdy skończył i obejrzał koszyk na wszystkie strony, uspokoił się i odetchnął.
Słońce nachylało się coraz raptowniej i noc była blizka. Hrabia, chcąc już jechać dalej, zaczął się niecierpliwić na karczmarkę:
— Czyż ona zapomniała... dlaczego mi nie przynosi owych jaj obiecanych...
Wstał i poszedł szukać karczmarki, wszedł do stajni, do wozowni, lecz jej nie znalazł, obszedł więc dom, chcąc spojrzeć czy jej niema w tamtej stronie. Lecz nagle przystanął, silnie ździwiony: Czarna kokoszka leżała na ziemi martwa i tylko trochę krwi sączyło się jej z dzioba.
W pierwszej chwili był tylko zdziwiony. Schylił się i poruszył ją. Była jeszcze ciepła, lecz bezwładna, obwisła jak kawałek szmaty. Tknięty nagłem przeczuciem, Prada pobladł i z trwogą patrząc na to biedne nieżywe stworzenie, czuł, że całą odgadł prawdę. W jednej chwili przypomniał sobie chorego Leona XIII, Santobona biegnącego do kardynała Sanguinetti dla dowiedzenia się o nowiny z Watykanu a następnie jadącego do Rzymu z koszykiem fig, których strzegł jak skarbu.
Wszak te figi były wiezione dla kardynała Boccanera! Naraz przypomniała mu się cała serya legendowych opowieści o zatrutych owocach, i nie wątpił już, że figi były zatrute. Nie miał jeszcze czasu zastanowić się co pocznie, gdy odezwał się tuż za nim głos:
— Cóż się stało tej czarnej kokoszce. Wszak to ta sama mała psotnica?...
Był to Piotr, który, zostawiwszy proboszcza w powozie, przyszedł tu, by spojrzeć bliżej na kawałek arkad wodociągu starożytnego, pomiędzy sosnami za karczmą.
Prada drgnął cały, jakby schwytany na występku, i bez namysłu, sam nie wiedząc dla czego, odpowiedział, kłamiąc:
— Już nie żyje... Wyobraź sobie, że gdy tu przyszedłem, zastałem pojedynek pomiędzy nią a tą drugą kurą, którą tam widzisz chodzącą... Chcąc odebrać kokoszce ukradzioną figę, dziobnęła ją w głowę i zabiła na miejscu... patrz, jeszcze krew się sączy...
Dla czego opowiadał to wszystko?... Sam się temu dziwił, improwizując zmyślone zajście pomiędzy kurami. Czy nie chciał nikogo wtajemniczać w odkrytą zasadzkę na życie kardynała Boccanera?... Czy też wstydził się wyjawić przygotowaną za pomocą trucizny zbrodnię przed tym cudzoziemcem, który lepiej, by o możliwości takiego podstępu nie wiedział. Czuł wszakże wyraźnie, że uczciwość nie dozwala godzić się na trucie ludzi.
Piotr lubił zwierzęta, więc litościwie spoglądał na kokoszkę martwą, tak pełną życia jeszcze przed chwilą. Opowiadanie hrabiego wydało mu się rzeczą zupełnie zwykłą, więc rzekł:
— Kury są względem siebie okrutne... tak bardzo okrutne, że nawet ludzie ledwie im mogą dorównać... Miałem u siebie kilkanaście kur, otóż gdy która z nich skaleczyła się, natychmiast inne starały się ją dziobać w ranę, szarpiąc ciało aż do kości...
Prada natychmiast odszedł i spotkał właśnie karczmarkę, która też zaczęła go szukać, przynosząc tylko cztery jaja; mówiła, że pomimo najstaranniejszych poszukiwań nie mogła znaleźć więcej. Prada zapłacił jej natychmiast i zawołał na Piotra:
— Chodźmy, trzeba jechać... Nie staniemy w Rzymie przed zupełnym zmierzchem.
Santobono spokojnie oczekiwał ich w powozie. Zajął poprzednie swoje miejsce na przedniej ławeczce a plecami się oparł o kozioł. Nogi podsunąwszy w tył, trzymał na kolanach koszyczek z figami, oburącz przytrzymując go i chroniąc jak coś niezmiernie cennego. Pospolita jego twarz była nieruchomą a tylko czarne oczy żyły, gorejąc płomiennemi żądzami dzikiej natury człowieka, prawie że nieodrosłego od ziemi, pomimo kilkoletnich prac nad książką a zwłaszcza nad teologią w seminaryum.
Patrząc na barczystą postać Santobona, wygodnie i spokojnie siedzącą w powozie, Prada drgnął, przejęty wstrętem, lecz zapanowawszy nad sobą, rzekł, gdy tylko konie ruszyły z miejsca:
— Wino, któreśmy wypili, zabezpieczy nas przed febrą... nie ma lepszego lekarstwa nad wino... Gdyby papież mógł trącić się z nami i wypić chociażby jedną szklankę, wyzdrowiałby natychmiast:
Chociaż słowa te były zwrócone do Santobona, ten nic nie odpowiedział a tylko mruknął coś niewyraźnie. Widocznie nie chciał już rozmawiać, jakby ogarnięty uroczystością wieczornego spokoju, opadającego na ziemię wraz z zachodzącem słońcem. Prada też zamilkł i, utkwiwszy badawcze spojrzenie w twarzy Santobona, pytał sam siebie jak z nim postąpić powinien?
Powóz znów toczył się i toczył bez końca po białym gościńcu, mknącym gdzieś w nieskończoność. Gościniec stawał się coraz to bielszy w miarę opadającego na olbrzymie rozłogi Kampanii rzymskiej zmroku. Krańce jej, zatapiając się w cieniach wieczoru, zacieśniały się z każdą chwilą a wgłębienia falistego gruntu wypełniać poczynała mgła fioletowa, lżejszą warstwą przysłaniająca wypukłości stepu. Olbrzymia płaszczyzna coraz to podobniejszą była do morza, wszystko się łączyło pokryte mgłą, mieniącą się w tonie jak wody w czasie przypływu.
Cisza i pustka jeszcze wzrosły. Jakiś ociężale jadący wózek dawno już minął powóz i zacichły nawet odgłosy dzwonków jego uprzęży. Nie było widać ani człowieka, ani zwierząt, ani nawet rozmaitości barw; ustawało wszelkie życie, ogarnięte coraz głębszym snem, równającym się ze spokojem marzonej nicości. Chwilami jeszcze, ukazywały się na prawo odłamy arkad wodociągu starożytnego, który, porozrywany w swej dawnej jednolitości, przerzucił się na drugą stronę drogi, odcinając się teraz wyraźnie na tle zachodzącego słońca. Ach, jakże uroczą godziną jest pogodny początek wieczoru, osuwającego się na rozłożyste stepy Kampanii! Wszystko się rozpływa, zatapiają się szczegóły a bezgraniczna równina zamienia się w morze mgły coraz to cięższej a jednak lotnie rosnącej w górę.
Na lewo, ku morzu, słońce się spuszczało coraz to niżej, już ognista jego kula zachodziła po horyzont, wśród chmurek rozżarzonych i lekkich, jakby łuny ogniska. A gdy słońce już znikło, zatopiwszy się w głębinach, pozostały po niem purpurowe jeziora, podczas gdy cień wieczoru, padłszy na Kampanię, zatarł na niej koloryt tonów, rzuciwszy monotonną szarą opończę. Arkady wodociągu odbijały się czarno na tle zamierającej purpury zachodniego nieba, inne zaś łuki, rozrzucone wśród równiny pozostawały jeszcze różowo oświetlone ostatniemi blaskami a niebo po za niemi było jakby z ołowiu. Co chwila mniej było światła; zachodnie purpury gasły, rozpierzchły się i wszystko pogrążyło się w spokój pełen lękliwej melancholii. Na łagodnie niebieskiem niebie zaczęły się zapalać gwiazdy a w oddaleniu migotały światła Rzymu, światła jeszcze niepewne, maleńkie i jakby z powierzchni ziemi wytryskujące.
Jadący powozem trzej mężczyźni milczeli a Prada nie przestawał pytać sam siebie, co należało uczynić, jak ma złemu zapobiedz?... Oczu nie mógł oderwać od twarzy Santobona i dziwił się spokojowi tego człowieka. Dotychczas Prada nie powziął żadnego postanowienia, tylko powtarzał sobie, że nie powinien dopuścić trucia ludzi. Te figi były niezawodnie przeznaczone dla kardynała Boccanera, śmierć tego lub innego kardynała mało go obchodziła a jako zdobywca z natury i zwolennik walki o byt, uznawał, że należy wszystko pozostawiać losowi. Jako ateusz znowu, bawił się tem pożeraniem księdza przez księdza. To znów brała w nim górę ostrożność; wszak niebezpiecznem było mięszać się w ich sprawy, poruszać uknute przez nich intrygi, narażać się na okrucieństwo ich zemsty. Ach, ten świat czarny, taki był pełen nizkich, niezgłębionych i szkaradnych tajemnic! Lecz kardynał Boccanera nie był w swoim pałacu sam jeden. Te figi mogły się dostać komu innemu, mogły zabić inne osoby przy kardynale będące. I chociaż bronił się od wywoływania w swej pamięci postaci Benedetty i Daria, wszakże stawali oni przed nim uparcie. A jeżeli Benedetta i Dario padną ofiarą?... Nie, Benedetta mieszka przy ciotce, i obiedwie osobno się stołują, Dario tylko jada razem ze swym wujem. Przez chwilę, zdawało mu się, że widzi Daria tracącego przytomność i padającego w ramiona kardynała, który ze spazmów jego twarzy poznawał te same objawy trucizny, działającej okrutnie, nieubłaganie, trucizny, która rok temu zabrała mu najlepszego przyjaciela. Ach, tak, monsignor Gallo miał przed śmiercią tę samą cerę, te same w głębiny zapadłe oczy!
Nie, nie, to zbyt byłoby okropne! On nie dozwoli, by te figi miały dojść do pałacu Boccanera. Powziął teraz ostateczne postanowienie. Zaczeka, by jeszcze mniej było światła, by wieczór zapadł głębszy a wtedy porwie koszyk z kolan Santobono i rzuci go w jaką jamę, rzuci daleko, nic nie rzekłszy i niczem czynu swego nie tłomacząc. Santobono zrozumie, dla czego. A Piotr... ten młody cudzoziemiec?... On może nie zauważy; trzeba rzecz ułożyć, by nic nie zauważył. Prada uspokoił się zwłaszcza, gdy się zatrzymała myśl jego na zamiarze wyrzucenia koszyka z figami w chwili, gdy powóz będzie przejeżdżał pod głębokim i ciemnym łukiem bramy Furba, już w pobliżu Rzymu.
— Jesteśmy zapóźnieni — rzekł Prada, zwróciwszy się do Piotra. — Zaledwie o godzinie szóstej staniemy w Rzymie. Lecz będziesz jeszcze miał dosyć czasu, by módz się przebrać, zjeść obiad w towarzystwie przyjaciela i stanąć na czas w salonach Buongiovanni...
I, nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Santobona:
— Twoje figi dojadą zapóźno...
— O nie... Jego Eminencya jest zawsze widzialny do godziny ósmej... a przecież wieczorem fig się nie jada... zatem figi moje będą zjedzone dopiero jutro około południa...
— Ach, tak! — zawołał hrabia. — Tak, te figi będą jedzone dopiero jutro... a sporo ich jest w koszyku... Kardynał uraczy się niemi, zwłaszcza jeżeli nikt mu nie dopomoże...
Piotr, nie zastanowiwszy się do kogo mówi, rzekł, objaśniając:
— Zapewne nikt mu nie dopomoże, bo książe Dario miał dziś wyjechać do Neapolu, chciał się trochę rozerwać po swojej chorobie, która go przez miesiąc przytrzymała w łóżku.
Nagle zamilkł, spostrzegłszy niewłaściwość swych słów, ale Prada uspokoił go:
— Nic nie szkodzi... wierzaj mi, że nic nie szkodzi... to takie dawne dzieje!... Już mnie to nie boli... Więc mówisz, kochany księże Piotrze, że młody człowiek pojechał do Neapolu?...
— Taki miał zamiar... i przypuszczam, że go nie zastanę w pałacu...
Znów wszyscy zamilkli i tylko słychać było turkot powozu. Prada się zamyślił na nowo, zaniepokojony jak postąpić, bo jeżeli Dario wyjechał, po cóż będzie się mięszał w te księże sprawy? Zmęczony własnemi myślami, rzekł prawie mimowoli:
— Wyjechał... bo zapewne osądzono, że lepiej, by się nie pokazywał na dzisiejszym wieczorze u Buongiovannich... Wszak dziś rano miała się zebrać kongregacya rozsądzająca proces pomiędzy mną a hrabiną... Tak, wróciwszy do domu, dowiem się... będę wiedział, czy papież podpisze unieważnienie naszego małżeństwa...
Głos hrabiego stał się nagle szorstki, widocznie bolała go rana, jakkolwiek twierdził, że już o niej zapomniał. Otwierała się ona i krwią się broczyła, ilekroć wspomniał o Benedecie, o tej niegdyś tak bardzo ukochanej kobiecie, którą poślubił a która pomimo to odtrąciła go, zachowując swą miłość i dziewiczość swoją dla innego mężczyzny, dla wybrańca swojego serca, dla Daria, którego zawsze i jedynie miłowała. A tu podana przez nią przyczyna rozwodu... to posądzanie go o niemoc, jakże ubliżającą była ta potwarz, chociaż Rzym cały wiedział, że Lizbetta jest jego kochanką i matką jego syna. Ach, ta rzucona potwarz wywoływała burze zaślepiającego gniewu w namiętnem sercu Prądy. I teraz wstrząsł się cały, jakby przeszyty gwałtownym i przykrym dreszczem, a chcąc odmienić kierunek swych myśli, rzekł.
— Chłodno się zrobiło... zdradziecka to chwila w naszym Rzymie... czas po zachodzie słońca, wieczorami, najłatwiejszy do nabawienia się febry... Trzeba się strzedz wieczornych chłodów... przykryjmy się czem ciepłem... oto są powozowe pledy...
Milcząc, dojechali do bramy Furba, będącej arkadą Acqua Felice, pod którą przechodził gościniec, przecinający stepy Kampanii. Ta resztka starożytnego wodociągu zdawała się zagradzać drogę ogromem swych walących się murów, a pod potężnym, sklepionym łukiem było zupełnie czarno i tylko koła powozu zaturkotały donośniej.
Gdy powóz wyjechał po za bramę, Santobono trzymał jak przedtem koszyk z figami na kolanach, a Prada patrzył nań z przerażeniem, nie rozumiejąc, dlaczego poczuł nagle jakąś bezwładność w rękach, niedozwalającą mu dokonać przedsięwziętego zamiaru. Przecież był zdecydowany przed chwilą... więc dlaczegoż nie chwycił tego koszyka i nie rzucił go daleko, gdy byli w ciemności?... Wszak przed wjechaniem pod bramę, spojrzał uważnie, by wymierzyć swój ruch. Cóż więc się z nim stało?... Dlaczego się powstrzymał?... Czuł, że nowe ogarniają go wachania, że nic nie zdoła przedsięwziąść, nic dokonać, bo skrycie chciał módz dłużej rozporządzać losem, kierować nim i powstrzymać w ostatniej dopiero chwili. Zapragnął porozkoszować się władzą śmierci i przeznaczenia w pełnym pochodzie, a władza ta mieściła się w tym małym koszyku z figami, lecz groźnemi nie były jeszcze dzisiaj, więc dlaczegóż nie przedłużyć... dlaczegóż nie poczekać do jutra?.. Jeszcze czasu pozostało wiele, a wszak był pewnym siebie, i wiedział, że nie dozwoli, by trucizna śmierć zadała komu z mieszkańców pałacu Boccanera. Myśli snuły się wzburzone, niejasne, zatrzymał się wreszcie na postanowieniu napisania ostrzegającego listu, który sam rzuci do skrzynki znajdującej się przy bramie pałacu na via Giulia.
Resztę drogi odbyli wszyscy trzej, milcząc, chociaż Prada, chcąc oderwać się od natłoku przykrych myśli, zaczynał coś mówić, lecz słowa jego padały roztargnione, bezładne i nie wywoływały dłuższych odpowiedzi.
Światła ulic i domów w Rzymie, coraz to były wyraźniejsze, wreszcie powóz wjechał w przedmieście, mijając mury, ogrody, niewielkie domki i szynki, z których dolatywały wrzaskliwe głosy ludzi, kłócących się przy winie.
Prada oświadczył, że dowiezie swoich towarzyszów na via Giulia, w pobliże pałacu Boccanera. Piotr utrzymywał, że to zbyteczne, że od mostu dojdzie tam w kilka minut, lecz hrabia zawołał:
— Mnie to nie wiele z drogi... a jest już późno... więc nie chcę, byś się miał śpieszyć z mojego powodu...
Via Giulia już była pusta i tylko podwójny rząd gazowych latarni, z rzadka rozstawionych, oświecał ją ponuro. Gdy powóz się zatrzymał, Santobono, nie czekając na Piotra, wyskoczył i poszedł sam, dziękując hrabiemu:
— Stokrotne dzięki składam panu hrabiemu!... Do widzenia... najpokorniej dziękuję...
— Do widzenia, proboszczu... do widzenia...
Piotr zamienił jeszcze kilka słów z hrabią i patrzał wraz z nim na oddalającą się ogromną postać Santobona, który po chwili wszedł w otwartą monumentalną bramę pałacu Boccanera. Wszedł i zniknął wraz z koszykiem kryjącym przeznaczenie.




II.

Była już godzina dziesiąta, gdy Piotr z Narcyzem Habert, po skończonym obiedzie w restauracji i po długiej gawędce, która ich nieco opóźniła, poszli pieszo przez Corso do pałacu Buongiovanni. Trudność mieli niemałą, by się przedostać do bramy pałacu. Powozy wiozące gości postępowały zbitym szeregiem a tłumy ciekawych zaległy chodniki i ulicę, przeszkadzając koniom iść naprzód, pomimo licznych agentów policyjnych, starających się o utrzymanie porządku. Cała fasada monumentalnego pałacu jaśniała białem światłem lamp elektrycznych, które jakby dziennem słońcem zalewały ulicę i pojazdy wynurzające się z fali głów ludzkich, cisnących się jedna przy drugiej, wśród szmerów podziwu, śmiechu rozweselenia, okrzyków zachwytu.
Tłum patrzał na jadące kobiety w bogatych strojach i oczekiwał przyjazdu króla i królowej, bo wiedziano, że królewska para ukaże się na dzisiejszym balu w pałacu Buongiovanni, dla wyrażenia swego zadowolenia z zaręczyn Celii z porucznikiem Attilio Sacco, synem świeżo mianowanego ministra rolnictwa. Całe miasto zdawało się podzielać radość tych zaręczyn, szczęśliwie kończących miłość Celii i Attilia, tych dwojga młodych i pięknych kochanków, którzy stałością swego uczucia przezwyciężyli wszystkie trudności. Dzieje ich miłosnego stosunku ogólnie były znane, powtarzano je teraz wśród tłumu patrzących, rozczulano się do łez, serdeczne czyniąc wróżby i życzenia.
— Kiedyż my się tam dobijemy! — zawołał Narcyz, niecierpliwiąc się brakiem przejścia wśród ciżby ciekawych.
Piotr zadziwił się, spostrzegłszy prałata w jednej z karet zajeżdżających przed pałac.
— O, spotkasz tam niejednego... Kardynałowie powstrzymają się, nie chcąc się spotkać z królem i królową, lecz prelatura nadciągnie licznie... Jest to salon neutralny, w którym spotyka się świat biały ze światem czarnym... A wszystkich ich pociąga takie galowe przyjęcie jak dzisiejsze, bo to rzecz rzadka w dzisiejszym Rzymie...
Narcyz w dalszym ciągu objaśniał, że prócz dwóch wielkich balów corocznych w Kwirynale, trzeba jakiej nadzwyczajnej okoliczności, by który z patrycyuszów wydał bal, o jakimby mówiono w stolicy. W świecie czarnym, zabawiano się w niektórych domach pod koniec karnawału, lecz były to tylko wieczory tańcujące. Większość książąt ograniczała się na tygodniowych dniach przyjęcia, a salonów białych było stosunkowo mało i żadna z pań tego świata nie zasłynęła jako królowa nadająca ton towarzystwu.
— Wreszcie dobiliśmy się! — zawołał Narcyz, wchodząc na schody.
Piotr zaś prosił go:
— Trzymajmy się razem, bo znam tylko narzeczoną, więc chciałbym, abyś mnie mógł przedstawić jej rodzicom...
Po schodach szli wolno, skutkiem panującego na nich tłoku gości. Cała klatka schodowa zalana była potokami światła elektrycznego, które się paliło w bukietach lamp przystosowanych do olbrzymich, staroświeckich kandelabrów z bronzu. Stiukowe ściany przysłonięto makatami przedstawiającemi dzieje Psyche i Amora, było to arcydzieło przechowywane w rodzie Buongiovannich od epoki Odrodzenia. Wspaniały, mięki dywan przysłaniał nieco już uszkodzone stopnie marmurowych schodów a na olbrzymich jak sale zakrętach, poustawiano gaje zielonych roślin, z których wytryskały wysokie drzewa palmowe. Starożytny pałac zdawał się dziś żyć na nowo, uśmiechał się i płonął na przyjęcie strojnych i pięknych kobiet, tłumnie wstępujących ku górze, o ramionach obnażonych, pachnących, połyskujących ogniami brylantów.
Gdy stanęli na pierwszem piętrze, spostrzegł Piotr zaraz księcia i księżnę, stojących przy drzwiach salonu dla powitania gości. Książe był szczupłym, wysokim i siwiejącym już blondynem o blado niebieskich oczach odziedziczonych po matce, lecz twarz miał energiczną, wojskową, jako dawny kapitan papiezkiej armii. Księżna miała twarz okrągłą o delikatnych rysach i wyglądała na lat trzydzieści, chociaż od lat paru skończyła czterdziestkę. Była jeszcze ładna, pogodnie uśmiechnięta, zadowolona z siebie i tylko sobą zajęta. Miała dziś na sobie różową atłasową suknię i mnóstwo wielkich rubinów, zapalających płomyki na białej jej szyi, ramionach i w falistych blond włosach. Najstarszy jej syn odbywał obecnie daleką podróż, trzy najmłodsze córki były jeszcze na pensyi, pozostała więc przy niej tylko Celia. Ubrana w białą muślinową suknię, Celia stała w pobliżu rodziców, jaśniejąc wdziękiem swej młodocianej piękności, patrząc niewinnemi oczyma swojemi pełnemi tajemnic, uradowana, lecz zawsze podobna do kwiatu zamkniętej jeszcze lilii. Przy narzeczonej stał Attilio w mundurze porucznika i z całą naiwnością wyrażał swą postacią ogrom swego szczęścia. Ładna jego twarz śmiała się, usta miał złożone jakby do pocałunku, a oczy mu płonęły młodzieńczym zapałem, energią i siłą. Ta para narzeczonych chwytała wszystkie serca i oczy, pięknością swą, radością, zdrowiem życia, nieskończonością nadziei i obietnic jutra. Wszyscy wchodzący, z uśmiechem rozrzewnienia i radości spoglądali na tych rozkochanych i szczęśliwych, zapominając w obec ich tryumfu o zwykłej złośliwej ciekawości i robieniu uwag.
Narcyz miał właśnie przedstawić Piotra, gdy wyprzedziła go Celia, podbiegając i mówiąc rodzicom:
— Ksiądz Piotr Fromont, przyjaciel mojej drogiej Benedetty.
Zamieniono ukłony, a Piotr czuł się wzruszony uprzejmością Celii, która szepnęła, odprowadzając go w inną stronę:
— Benedetta przyjdzie ze swoją ciotką i z Dariem! Jest dziś także szczęśliwa! I będzie piękna, bardzo piękna!
Piotr i Narcyz złożyli swe życzenia Celii i podążyli zaraz dalej, by nie powiększać ścisku przy drzwiach salonu, przy których książę i księżna, bezustannem pochylaniem głowy, witali potok płynących gości. Celia, powierzywszy narzeczonemu Piotra i Narcyza, powróciła na swoje miejsca obok rodziców, by odbierać hołdy i życzenia, jako główna bohaterka dzisiejszego nadzwyczajnego przyjęcia.
Narcyz rzadko się dotychczas spotykał z Attiliem, więc po złożeniu życzeń i uściskach dłoni, odszedł wraz z Piotrem, starając się znaleźć jaki dogodny punkt dla spokojnego rozejrzenia się po tym pierwszym salonie. Była to olbrzymia komnata, o ścianach pokrytych zielonym aksamitem haftowanym w złote wielkie kwiaty, nazywano tę komnatę salą Rycerską i rzeczywiście zawierała bogaty zbiór rycerskich średniowiecznych zbroi, mieczy, koncerzy, niegdyś służących przodkom dzisiejszego księcia. Pomiędzy tym rynsztunkiem wojennym stała prześliczna lektyka z XVIII wieku, cala złocona, zdobna wytwornemi malowidłami. Należała ona niegdyś do prababki księcia, słynnej z piękności Betiny Buongiovanni, która w tej lektyce kazała się nosić na mszę do kościoła. Na ścianach sali Rycerskiej, wisiało mnóstwo wielkich historycznych obrazów, przedstawiających bitwy, podpisywanie traktatów, dworskie przyjęcia, w których ród Buongiovannich brał udział i wybitne odgrywał role. Prócz tych obrazów, wisiały na ścianach portrety familijne, o twarzach dumnych, groźnych, wodzów na lądzie i morzu, wielkich dostojników Kościoła, kardynałów, pomiędzy którymi tryumfowała biała postać papieża, którego panowanie wzbogaciło na długie wieki potężny ród Buongiovannich.
W tej sali poświęconej zasługom przodków, w pobliżu rycerskich zbroi, pięknej lektyki prababki i portretu papieża z rodu Buongiovannich, przystanęli państwo Sacco, którzy, przybywszy przed chwilą, nie oddalali się od państwa domu i o parę kroków od nich stojąc, przyjmowali składane powinszowania i życzenia.
— Patrz — szepnął Narcyz do Piotra — naprzeciwko nas stoją państwo Sacco, ten mały czarny człowieczek i ta pani w lila jedwabnej sukni...
Piotr poznał jasną, wdzięcznie uśmiechniętą twarz Stefanii Sacco, którą spotkał u starego Orlanda, jej wuja, lecz obecnie zajęła go przedewszystkiem postać jej męża. Chudy był, nizki, o czarnych włosach i żółciowej cerze, oczy miał wypukłe, brodę naprzód wystającą, nos krogulczy, co czyniło go podobnym do wesołego neapolitańskiego poliszynela, kręcił się i jakby tańczył bezustannie, rozmawiał głośno i śmiał się wesoło, pociągając i zatrzymując wszystkich dokoła siebie. Niezwykle ożywiony i wygadany, głos miał ujmująco sympatyczny, głosem tym podbijał sobie każdego. Widząc jak w tym salonie odrazu wszystkich pociągał ku sobie, można było mieć miarę, jaki wpływ i powodzenie musiał wywierać ten człowiek w świecie politycznym. Podziwienia godną była zręczność, z jaką manewrował z powodu małżeństwa swego syna, udając wyrafinowaną delikatność ucznć, ganił swego syna, występował przeciwko Celii, chroniąc się tym sposobem od zarzutu, że pragnie wejść w powinowactwo z bogatą książęcą rodziną. Uległ i zgodził się na małżeństwo Attilia, dopiero po zezwoleniu rodziców Celii i jeszcze zasięgnął z tego powodu rady Orlanda, którego zacność i bohaterskie zasługi były czczone w całych Włoszech, wiedział zaś, że Orlando życzy sobie tego małżeństwa, mającego uszczęśliwić Attilia, którego bardzo lubił. Orlando z pewnego rodzaju dumą, głośno się odzywał do znajomych, że rodzina Buongiovanni powinna być niezmiernie zadowolona, że tak ładny i dzielny chłopiec jak Attilio, chce się żenić z ich córką, bo tym sposobem są pewni zacności przyszłego zięcia, oraz zdrowia wnuków, których na pewno mogą się spodziewać. Sacco, powtarzając słowa Orlanda i szczycąc się pokrewieństwem ze starym bohaterem, nie zaniedbywał wynurzać gorącego synowskiego swego przywiązania względem niego, niczem nie dając poznać pogardy, jaką dlań czuł Orlando, zrozpaczony dojściem do władzy takiego jak on człowieka, który mógł kraj doprowadzić tylko do ruiny i hańby.
— Tak, ten nowy minister to giętka i sprytna sztuka! — szepnął Narcyz do Piotra. — On wszystko zniesie, nawet policzek, byle to coś przyniosło, byle osiągnęło cel praktyczny. Lecz w polityce podobno że ludzie takiego pokroju są nieodzownie potrzebni, zwłaszcza gdy państwo przechodzi, lub jest zagrożone kryzysami politycznemi, finansowemi lob moralnemi. Słyszałem, że zdołał on podobać się królowi i jest obecnie w łaskach... Ale patrz tylko, jak on się czuje tutaj swobodnym, możnaby go wziąść za pana domu, otoczonego kołem dworzan i hołdowników...
I rzeczywiście, większość przybywających gości, ukłoniwszy się księciu i księżnie, witała się z oznakami wielkiego uznania z ministrem Sacco, bo wszak od niego tyle teraz zależało! Rozporządzał tylu urzędami, pensyami, orderami, władzą! i jeżeli po za jego plecami uśmiechano się złośliwie, widząc tego dorobkowicza panoszącego się w książęcym pałacu jakby u siebie, w oczy kłaniano się przed nim nizko, bo był gwiazdą wschodzącej demokracyi, tej siły nowej, jeszcze dobrze nieznanej, lecz potężnej, bo zewsząd grożącej, nawet w tym Rzymie, na starożytnej ziemi Cezarów, na której patrycyuszowie osuwali się w grobowce i byli już tylko ciekawym zabytkiem.
— Jakiż tu napływ osób, jaki napływ! — szeptał Piotr. — Powiedz mi, kto są te wszystkie osoby... z jakiego świata?...
— Ze wszystkich światów po trosze — odpowiedział Narcyz. — Już to nie jest świat czarny, ani biały, tylko szary. Rwolucya tego rodzaju była nieodzowna, nieunikniona... Takich zaciętych i wyniosłych arystokratów, jak kardynał Boccanera, jest niesłychanie mało... Książe Buongiovanni szedł wraz ze swoją epoką i większość rzymskiej arystokracyi postępuje równie praktycznie.. Gdy który z książęcych rodów ma dwóch synów, wtedy jeden z nich pozostaje wierny Watykanowi a drugi przechodzi do Kwirynału.. Tylko papież może zawsze powtarzać: nie, i być niewzruszonym, niezmiennym... lecz jest to rola wyjątkowa... zaś książęce rody, chcąc się uchronić od ostatecznej ruiny, muszą się pogodzić z nową formą rządu, z nowym porządkiem rzeczy... Książe Buongiovanni zrozumiał to jeden z pierwszych i dlatego widzisz w neutralnych jego salonach ten tłum ludzi, wszystkich światów i wszystkich opinij...
Narcyz zamilkł, a po chwili zaczął mówić Piotrowi nazwiska osób wchodzących.
— Patrz, ten generał, który się teraz kłania przed księżną, jest bardzo popularny od czasu swej ostatniej kampanii w Afryce... Dziś będziemy tutaj mieli mnóstwo wojskowych z powodu Attilia.. bo zaproszono wszystkich jego przełożonych... Patrz, a teraz wchodzi poseł niemiecki, przyjdzie zapewne całe ciało dyplomatyczne, wiedząc o przybyciu króla i królowej... A ten z boku stojący barczysty mężczyzna, to jeden z najbardziej wpływowych deputowanych... przedstawiciel mieszczaństwa, dorobił się znacznego majątku, dzierżawiąc dobra księcia Albertini, przy tem był jednym z tych mercanti di campagna, wiecznie w podróży... w długich butach i kapeluszu z wielkiemi skrzydłami... A czy znasz tego prałata?..
— Znam... To monsignor Fornaro..
— Tak, monsignor Fornaro, referent twojej książki przed kongregacyą Indeksu... To zachwycający człowiek! Czyś zauważył z jakim wdziękiem skłonił się przed księżną?... Jaki piękny, układny, wykwintny... jakże ładnie wygląda w swoim jedwabnym fiołkowym płaszczyku, zarzuconym na ramiona!...
Narcyz bezustannie wymieniał wchodzących książąt, księżniczki, mężów stanu, wysokich urzędników, dyplomatów, ministrów, bogatych mieszczan, oficerów, mięszaninę wszystkich warstw społecznych, a prócz tego cudzoziemców i cudzoziemki z wszystkich krajów starej Europy i obu Ameryk. Następnie znów zwrócił uwagę Piotra na państwo Sacco i opowiadał jak niezwykłą kobietą jest ta ładna i skromnie wyglądająca pani Sacco. Taktem swym i sprytem, skrzętnością i wytrwałością niemało ona dopomogła swojemu mężowi do wydobycia się na wierzch i zadowolenia bezmiernej ambicyi zdobycia stanowiska, dojścia do władzy. Doprowadzała ona wszystko do równowagi, wszystkie zapędy swego męża i naprawiała wybryki, jakich się dopuszczał skutkiem zapalczywości swego charakteru. Był on jej winien bardzo wiele, a nikt się nie mógł domyślić, że to ona nim kieruje. Marzeniem jej było stworzyć u siebie salon, w którymby się zbierało grono ludzi wpływowych, bogatych, wybitnych, lecz dotąd nie mogła jeszcze pozyskać arystokracyi. Chciała być twórczynią salonu świata białego, kierującego ludźmi i wypadkami, lecz dotychczas pozostawało to tylko projektem, chimerą.
— Czy widzisz, jak ona niby od niechcenia uważa na wszystko i na wszystkich?... Uczy się i układa plany. A teraz, ponieważ jest zpowinowaconą z książętami Buongiovanni, spodziewa się, że dopnie celu i stworzy upragniony swój salon...
Ścisk stawał się coraz to większy w pierwszej sali. Narcyz wyprowadził ztąd Piotra, obiecując mu pokazanie innych salonów zajmujących całe pierwsze piętro pałacu należącego do najwspanialszych w Rzymie. Tańczono w galeryi obrazów, będącej salą długą na dwadzieścia metrów, z ośmiu olbrzymiemi oknami wychodzącemi na Corso. Dekoracya sali była wspaniała a na ścianach wisiały obrazy nieocenionej wartości. Bufet urządzano w sali Starożytności, całej wyłożonej marmurem. Ozdobą jej był posąg Wenery, odnaleziony w pobliżu Tybru i równający się pięknością z posągiem Wenery kapitolińskiej. Dalej następował cały rząd paradnych salonów jaśniejących pięknością staroświeckich makat i mebli niezrównanej rzadkości, każdy sprzęt był arcydziełem znanem przez znawców i kupców specyalistów, wyczekujących chwili, w której te skarby zostaną wystawione na sprzedaż publiczną, jak się dzieje zwykle po majątkowym upadku arystokratycznych rodów. Zwłaszcza jeden z tych salonów słynął swoją szczególnością. Był to niewielki, okrągły salonik w stylu epoki Ludwika XV, cały wyłożony kształtnie ciętemi lustrami, oprawnemi w rzeźbione, drewniane ramy, nadzwyczajnej piękności, fantazyi i bogactwa.
— Później obejrzysz to wszystko szczegółowo — rzekł Narcyz. — Lecz teraz trzeba odpocząć i odetchnąć... Chodź... pójdziemy do przeznaczonego na ten cel salonu... znajdziemy tam piękne panie, chcące usiąść wygodnie i pragnące się pokazać w całej pełni swych wdzięków i ponęt...
Salon był bardzo obszerny i cały udrapowany przepysznej piękności staroświeckim aksamitem genueńskim. Na tle z jasnego atlasu wiły się wszystkich barw aksamitne kwiaty, cudnie przybladłe, o tonach łagodnych jakby zwiędłych z nadmiaru miłości. Na wspaniałych konsolach pod witrynami jak w muzeach, spoczywały zbiory dzieł sztuki, emalii i kości słoniowej rzeźbionej, skrzyneczek kunsztownie wysadzanych drogiemi kamieniami, drobnych malowideł i medalionów, stosy bogactw i najpiękniejszych cacek. A na rzuconych wśród salonu krzesełkach i fotelach siedziało kilkanaście kobiet, które już się tutaj schroniły przed ściskiem, śmiały się i rozmawiały z sobą lub z młodymi ludźmi, którzy, stojąc przed niemi, dopełniali grupy wyszukanego, ponętnego wdzięku. Salon tu zdawał się być pieszczotą dla oczu, podnietą dla zmysłów. Blade a jednak jasne światło równo padało na kształtne i powabnie obnażone biusty i ramiona młodych ładnych kobiet, które powolnie się wachlując, podobne były do przedziwnych, ucieleśnionych kwiatów, napełniających powietrze upajającym zapachem swej kobiecości. Klejnoty lśniły się na sukniach i na ciałach, połyskując różnobarwnośnią ogni, migających jak drobne płomyki lub przejrzyste krople rosy.
— Czy widzisz? — zawołał Narcyz — nasz przyjaciel, monsignor Nani, rozmawia z żoną posła austryackiego.
Po chwili Nani, który ich spostrzegł, zbliżył się ku nim i wszyscy trzej usunęli się ku framudze jednego z okien, by swobodnie porozmawiać. Monsignor się uśmiechał, zadowolniony z piękności festynu, lecz uśmiechał się ze spokojem człowieka mającego duszę opancerzoną nadziemską czystością, wolnego od pokus i wrażeń, nie widzącego nawet tych pięknych, gołych ramion kobiecych i niedomyślającego się zmysłowej ich ponęty.
— Jakże rad jestem, mój synu że cię spotykam. — rzekł, zwróciwszy się do Piotra. — Jakże ci się podoba nasz Rzym, gdy się bawi?...
— Jest piękny, nad wyraz piękny!
Monsignor mówił teraz z rozczuleniem o nadzwyczajnej pobożności Celii, a jej rodziców uważał za wiernych stronników Watykanu. O spodziewanem przybyciu króla i królowej nie wspomniał, nie chcąc o tem wiedzieć. Naraz zmienił kierunek rozmowy:
— Przez cały dzień myślałem o tobie, mój synu. Tak, bo powiedziano mi, żeś pojechał do Frascati dla widzenia się z Jego Eminencyą kardynałem Sanguinetti... Cóż mówiliście z sobą?... Cóż powiedział ci o twojej książce?... Jak cię przyjął?...
— Przyjął mnie po ojcowsku... Zaraz prawie na wstępie dał mi do zrozumienia, że jest skrępowany jako protektor Lourdes... Lecz był dla mnie bardzo uprzejmy, i pod koniec mojej wizyty, stanowczo mi przyrzekł swoją pomoc, swoje poparcie...
— Naprawdę?... Ale nie dziwi mnie to z jego strony! Jego Eminencya kardynał Sanguinetti jest nieograniczonej dobroci.
— Wobec tak łaskawych zapewnień, powróciłem z Frascati z lekkiem sercem i pełen najlepszych nadziei. Zdaje mi się bowiem, że mam prawo przypuszczać, iż proces mój jest sprawą prawie wygraną.
— Rozumiem twoje zadowolenie, mój synu, przyjęcie jakiego doznałeś, mogło cię napełnić radością...
Twarz monsignora Nani uśmiechała się z zadziwiającej subtelności ironią, która tak głęboko była ukryta pod formą uprzejmej grzeczności, że niepodobna było uczuć jej ostrego żądła. Po chwilowem milczeniu, dodał z wielką prostotą:
— Szkoda tylko, że twoja książka otrzymała wyrok potępienia, podczas onegdajszego posiedzenia kongregacyi Indeksu, która umyślnie w tej sprawie została zwołana przez sekretarza. Wyrok podany będzie do podpisania Ojcu świętemu dopiero pojutrze.
Piotr struchlał z przerażenia i patrzał nieprzytomny. Gdyby się był na jego głowę zawalił staroświecki pałac Buongiovannich, nie byłby doznał silniejszego ciosu. Więc wszystko było skończone. Całą podróż i pobyt w Rzymie odbył napróżno a wszystkie zabiegi doprowadzały go tylko do tej nieodwołalnej porażki! Nie pozwolono mu się bronić, nie znajdował nigdy tych, z którymi byłby mógł mówić, zadrwiono z niego z bezlitośną złośliwością. Gniew i ból miotały nim, rozsadzając piersi. Stał, milcząc i nie rozumiejąc, dla czego spada nań ten grom wśród ogólnej uciechy w tych salonach pełnych gości i odurzających zapachów. Opanował się przecie i rzekł półgłosem z wielką goryczą:
— Ach, jakże okrutnie ze mnie zadrwiono! Ten kardynał mówiący mi dziś rano: „Jeżeli Bóg będzie z tobą, to cię zbawi nawet przeciwko własnej twej woli“! Dopiero teraz widzę jasno znaczenie tych słów dwuznacznych, życzył mi przegrania procesu dla rozbudzenia we mnie pokory i poddania się zapewniającego mi zbawienie... Ja miałbym się poddać!... Nie mogę, nie mogę!.. Serce mam wezbrane oburzeniem i rozpaczą...
Uważnie na niego patrząc, Nani słuchał z widocznem zaciekawieniem a gdy skończył mówić, rzekł z łagodną spokojnością:
— Ależ, mój drogi synu, jeszcze nic nie ma stanowczego! Dopóki Ojciec święty nie podpisał wyroku, nic nie ma zrobionego. Masz więc cały dzień jutrzejszy a nawet pojutrzejszy ranek. Cud zawsze jest możliwy.
Zniżywszy głos, odprowadził Piotra o kilka kroków dalej, podczas gdy Narcyz, jako estetyk rozmiłowany w szyjach łabędzich i ponętnych ramionach, przypatrywał się damom.
— Mam coś ważnego do powiedzenia ci, mój synu... lecz w tajemnicy i tylko tobie... Podczas kotyliona przyjdź do saloniku wyłożonego lustrami, zostaniesz mnie tam i swobodnie z sobą pogawędzimy.
Piotr skłonił się na znak dziękczynnego przyzwolenia a monsignor oddalił się natychmiast i znikł w sąsiednim salonie. Piotr stał na miejscu i w zamęcie swych myśli rozróżniał tylko jedno, to jest że powinien się wyrzec wszelkiej nadziei. Cóż mógł on zrobić przez pozostający mu dzień jeden, kiedy przez trzy miesiące nie zdołał sobie wyrobić chociażby tej upragnionej audyencyi u papieża. W uszach mu szumiało, był prawie nieprzytomny, gdy usłyszał, że Narcyz mówi do niego o sztuce.
— Zadziwiająca rzecz, jak kształty ciała kobiecego utraciły wdzięk czystości linij, a wszystkiemu winna nasza szkaradna, demokratyczna epoka! Tak, linie ciała zgrubiały i stały się przerażająco pospolite... Patrz tylko dokoła... mamy przed sobą mnóstwo młodych kobiet a żadna z nich nie ma kształtów przekazanych nam przez mistrzów szkoły florenckiej... żadna nie posiada tych bosko zatracających się linij o przedziwnej czystości, żadna nie ma tych maleńkich piersi i wyniośle dumnej osady głowy... Naraz urwał, by zawołać:
— A jednak jest jedna! Patrz, ta jasnowłosa blondynka ma wcale niezłe kształty... patrz ta, z którą teraz rozmawia monsignor Fornaro.
Przed chwilą wszedł do salonu monsignor Fornaro i, chodząc od jednej z kobiet do drugiej, prawił im grzeczności z miną zwycięzcy pewnego swej piękności i wdzięku... Nigdy o nim nie opowiadano żadnej drażliwej plotki, lecz miał opinię prałata lubującego się w towarzystwie kobiet. Rozmawiał, pochylał się, prawie że dotykał i muskał obnażone ramiona, oddychając ich ciepłem i zapachem, usta mu wilgotniały, oczy miał pełne zachwytu, cała jego postać wyrażała świątobliwe uwielbienie.
Zbliżył się właśnie w stronę, gdzie stał Piotr z Narcyzem i ten ostatni, skłoniwszy się przed pięknym monsignorem, zapytał uprzejmie:
— Jakżeż zdrowie wielebnego monsignora?...
— O zdrów jestem zupełnie... najzupełniej... i podziwiam dzisiejszą uroczystość...
Piotr ukłonił się też, lecz milczał, powtarzając sobie w myśli, że ten oto człowiek, który go przyjął z tak uprzedzającą serdecznością stał się przyczyną wyroku kongregacyi. Monsignor, spojrzawszy na Piotra, odgadł, że już wie o wydanym wyroku. Więc uznał za właściwe nie rozpoczynać z nim rozmowy i w dalszym ciągu mówił o balu:
— Ileż osób, i jakże piękne kobiety! Lecz goście jeszcze przybywają... niedługo będzie wszędzie ciasno!...
W salonie tym przeznaczonym dla wypoczynku były wszystkie miejsca zajęte przez damy. Zaczynało być duszno od zapachu fiołków i rozgrzanych ciał tych blondynek i brunetek, wachlujących się pośpiesznie, gorączkowo, wśród głośnych, pieszczonych śmiechów, krzyżujących się słów i szmeru ogólnych rozmów. W tem, jakaś świeżo przyniesiona nowina wszystkich zainteresowała w sposób szczególniejszy; słychać było powtarzające się i podawane sobie zdania, chwytane chciwie i puszczane od grupy do grupy. Lecz szeptane słowa nie objaśniały dostatecznie Narcyza i Piotra, co widząc, monsignor Fornaro zapytał:
— Nie wiecie panowie, co ich wszystkich tak bardzo zajmuje?...
— Może zdrowie Ojca świętego? — wtrącił Piotr, wyłącznie zajęty myślą o swej książce i Watykanie.
Monsignor spojrzał na niego zadziwiony i prawie z niecierpliwością odrzekł:
— Nie, nie, Ojciec święty jest znacznie zdrowszy... Mówiono mi, że po południu wstał z łóżka i przyjmował bliższych znajomych...
— A jednakże byliśmy wszyscy w obawie — przerwał Narcyz — Lecz nawet w ambasadach nie można wiedzieć, czy papież jest zdrów lub chory... Wiem na pewno, że w przeszłym roku w zimie ciężko chorował i o mało nie umarł, lecz zupełnie o tem nie mówiono, podczas gdy z powodu wczorajszego niedomagania, wszystkie dzienniki przepowiadały blizki zgon papieża... Jestem przekonany, że papież choruje, gdy tego zachodzi potrzeba...
Monsignor Fornaro, chcąc jaknajśpieszniej usunąć ten niepotrzebny i zbyteczny temat rozmowy, ze wzrastającem zniecierpliwieniem zapewnił:
— Ojciec święty jest zdrów i nikt już nie mówi o jego chorobie...
A przybrawszy swój rozkoszny wyraz twarzy, dodał z uśmiechem:
— Te panie zajmują się inną nowiną... dziś bowiem kongregacya Koncylium unieważniła małżeństwo hrabiego Prady i to ogromną większością głosów.
Nowe wzruszenie ogarnęło Piotra. Powróciwszy późno z Frascati, tylko się przebrał w pałacu Boccanera, nie mając czasu na widzenie się z Benedettą lub Dariem, nic więc nie wiedział o tak ważnej nowinie. Zaczął się dopytywać o szczegóły, lękając się, by nowina nie okazała się tylko czczą pogłoską. Lecz monsignor Fornaro zaręczył mu słowem honoru jej prawdziwość.
— Dowiedziałem się wszystkiego od jednego z członków kongregacyi...
Lecz w tem, spostrzegł kogoś i odszedł, mówiąc:
— Przepraszam... muszę się przywitać z jedną z moich znajomych...
Podążył ku niej prędko i nie znalazłszy swobodnego krzesła, pochylał się, wpół, zginając wysoką swą postać nad młodą, ładną, bardzo wygorsowaną kobietą, która, siedząc w fotelu, śmiała się głośno, jakby się bawiła muskaniem jakie czuła gdy wytworna, jedwabna fiołkowa pelerynka monsignora, dotykała jej ramion i pleców.
— Wszak znasz te panią? — zapytał Narcyz Piotra. — Co, nieznasz?... To kochanka hrabiego Prady, śliczna a przedewszystkiem uroczo miła i wesoła Lizbeta Kauffman, która niedawno powiła mu syna i dziś po raz pierwszy ukazuje się w świecie. Wiesz, że jest niemką, wdową, mąż jej umarł tutaj, przybywszy do Rzymu dla poratowania zdrowia... ona zaś została i maluje obrazy w wytwornie urządzonej pracowni. Jest tu w zwyczaju być bardzo pobłażliwym dla cudzoziemek, a tej chętnie każdy przebaczy, bo jest powszechnie lubiona z powodu swej wesołości, dobroci i wdzięku... Wszyscy u niej bywają i jest wszędzie przyjmowana. Czy zdajesz sobie sprawę, jak ona musi się dziś wybornie bawić, słysząc, że małżeństwo hrabiego zostało unieważnione z powodu jego impotencyi...
Lizbeta była rzeczywiście zachwycająca. Jasna blondynka, bardzo różowa, o cerze atłasowej i niebieskich sentymentalnych oczach, usta miała okrążone uśmiechem, słynącym w Rzymie ze szczególnego wdzięku. Ubrana w jedwabną białą suknię haftowaną złotem, była wesołe, szczęśliwa, rozkoszna, czując się wolną, kochaną i kochającą. Z zadowoleniem patrzała na zwrócone ku sobie wszystkie głowy, bo chociaż wiedziała że przed chwilą rozmawiano o unieważnieniu małżeństwa hrabiego Prada, o stosunku jej z hrabią i wspólnem ich dziecku, czuła, że nikt nie powiedział nic złośliwego. Co najwyżej powtarzano jej własne słowa, które wyrzekła, zaszedłszy w ciążę wskutek stosunku z człowiekiem uznanym przez Kościół za niedołężnego.
Lizbeta, śmiało patrząc w oczy monsignora Fornaro, dziękowała mu z wdziękiem za pochwały, jakich nie szczędził, mówiąc o widzianym na wystawie jej obrazie, przedstawiającym Matkę Boską z lilią.
Gdy się spotkała ze spojrzeniem Narcyza, Lizbela uśmiechnęła się do niego, więc poszedł się z nią przywitać, a gdy wrócił na swe poprzednie miejsce, Piotr rzekł:
— Teraz dopiero rozumiem słowa Celii, mówiącej nam przy powitaniu, że Benedetta przyjdzie, że będzie bardzo piękna, bo jest bardzo szczęśliwa... Ach tak! Benedetta musi być uradowana z unieważnienia swego małżeństwa i przyjdzie, bo uważa teraz swoją żałobę za skończoną... Ona od czasu rozpoczęcia się procesu, nigdy nigdzie nie bywała.
W tem, nowe jakieś wzruszenie zapanowało wśród osób znajdujących się w salonie. Wszystkie kobiece głowy, strojne w kwiaty i błyskotliwe klejnoty, zwróciły się w jednym kierunku i szept rozmów stał się gwarniejszy.
— Otóż i hrabia Prada we własnej osobie — rzekł Narcyz. — Wspaniałą ma postać ten człowiek! Gdyby go ubrać w aksamity i złoto, przedstawiałby charakterystyczny typ pięknego awanturnika z piętnastego wieku. Co za twarz wyrazista! Jest nieulękniony i żądny wszystkich rozkoszy!
Prada wszedł do salonu z wielką pewnością siebie, wesoły, prawie tryumfujący. Ubrany był wytwornie i miał pozę wyniosłą a po za czarnemi wąsami, namiętne jego usta ukazywały żarłoczne, białe zęby, w uśmiechu podnieconej, zmysłowej rozkoszy. Przebiegł oczyma po zebranych kobietach i rozbierając je wzrokiem, widzieć się je zdawał w powabnej ich i zupełnej nagości. Zobaczywszy Lizbetę tak rozweseloną i ładną, oczy mu złagodniały i zbliżył się ku niej otwarcie, nie zważając na gorączkową ciekawość, jaką to rozbudziło w obecnych. Pochylił się nad nią, gdy monsignor Fornaro się oddalił i zamienił z nią kilka słów prawie szeptem, zapewne Lizbeta powiedziała mu, że treść zapadłego dzisiaj wyroku jest już wszystkim wiadomą, bo Prada drgnął i roześmiał się z przymusem. Odszedłszy, witał się ze znajomymi a spostrzegłszy Piotra stojącego we framudze okna zbliżył się ku niemu i przywitawszy się także z Narcyzem, powiedział prawie swobodnie:
— Podobno moje małżeństwo jest unieważnione!...
— Tak, na pewno! — odrzekł Piotr. — Właśnie przed chwilą powiedział nam to monsignor Fornaro, który wie o tem od jednego z członków kongregacyi...
Prada roześmiał się znów głośno.
— Jest to w swoim rodzaju wyborna historya! Teraz chciałbym, aby tylko Kościół dozwolił mi się żenić, bo gdy formalności zerwania ślubu cywilnego będą załatwione, poprowadzę do ołtarza tę śliczną kobietę, z którą rozmawiałem przed chwilą, a prócz niej, przyjdzie za nami piastunka z kochanem maleństwem, którego jestem ojcem.
Prada widocznie cierpiał silnie, pomimo sztucznej wesołości, jaką udawał. Z brutalnością mówił o dziecku, którego był ojcem, chcąc dowieść, jak błędną jest podstawa wyroku wydanego przez kongregacyę. Silniej był wzburzony, aniżeli sam przypuszczał, tajone rany i obrazy miłości własnej bolały go, szarpiąc mu serce.
Po chwili, rzekł znów z żywością:
— Czy wiesz, księże, drugą nowinę?... Czy ci powiedziano, że hrabina przyjdzie na bal dzisiejszy?...
Tak nazywał Benedettę, zapominając, że teraz już nie była jego żoną.
— Ktoś nam o tem powiedział — szepnął Piotr i z wahaniem dodał:
— Zapewne zobaczymy też księcia Dario, bo w ostatniej chwili powstrzymał swój wyjazd do Neapolu.
Prada przestał się śmiać i twarz mu spoważniała.
— Ach tak?... Więc i kuzyna z sobą przyprowadzi? Będziemy zatem mieli widowisko.. Razem, przyjdą razem!
Zamilkł i stał pogrążony w myślach a następnie rzekłszy coś, niby przeprosiny, że ich opuszcza, oddalił się od rozmawiających z sobą Narcyza i Piotra, lecz wkrótce przystanął we framudze innego okna i, wyjąwszy notatnik, wydarł z niego stronnicę, na której napisał umyślnie zmienionym charakterem: „Legenda twierdzi, że figowe drzewo Judasza na nowo się rozrosło i obfite wydaje owoce w jednym z ogrodów w Frascati. Owoce te są trujące dla każdego chcącego być papieżem. Proszę nie jeść fig, bo są zatrute i nie trzeba ich dawać ani służbie, ani nawet kurom“. Złożył kartkę, zakleił ją marką pocztową i napisał adres: „Do Jego Eminencyi Reverendissime i Illustrissime kardynała Boccanera!“. A gdy schował to wszystko do kieszeni, odetchnął pełną piersią i znów odnalazł swój zwykły, pogodny wyraz twarzy.
Napisał tę kartkę pod wpływem wewnętrznej walki, którą z sobą toczył. Chciał się sam zabezpieczyć przed ogarniającą go chęcią popełnienia podłości i dozwolenia na możliwość rzeczy strasznej, mogącej zajść, jeżeli nie pośle tego ostrzeżenia. Napisał te kilka słów, sam nie wiedząc jaką siłą został ku temu zmuszony, lecz chciał je napisać zaraz, na temże miejscu gdzie miał myśl poprzednią a teraz czując, że kartkę tę sam rzuci do skrzynki przy pałacu Boccanera, uspokoił się i swobodnie znów zbliżył się do Piotra, pytając:
— Co ci jest, kochany księże Piotrze?... Wyglądasz jakbyś miał ciężkie zmartwienie?...
Piotr opowiedział mu o wyroku zapadłym na jego książkę. Miał tylko dzień jeden, by módz ją obronić przed ostatecznem potępieniem.
— Nie trać nadziei, nie poddawaj się zniechęceniu, bo to wyczerpuje siły człowieka! Masz jeszcze cały dzień przed sobą, a w jeden dzień ogromnie wiele można zrobić. Czasami wystarcza godzina, chwila, by odwrócił się los w inną zupełnie stronę i by pogrom zamienił się w zwycięztwo!...
Chcąc rozerwać myśli swoje i Piotra, dodał:
— Chodźmy do sali balowej, podobno przedstawia wspaniały widok.
Prada, zamieniwszy raz jeszcze przyjazne spojrzenie z Lizbetą, skierował się ku galeryi, w której tańczono, a za nim szli Piotr z Narcyzem, rozglądając się i z trudnością wymijając tłum strojnych gości, ponętnych kobiet, których ciała tchnęły miłością, tworzącą życie i związaną z niem zawsze śmierć.
Sala balowa miała dwadzieścia metrów długości na dziesięć szerokości, oświetlało ją siedem olbrzymich kandelabrów marmurowych, unoszących bukiety lamp elektrycznych jaśniejących jak słońca. Dokoła gzemsu, inne lampy, umieszczone w różnokolorowych fantastycznych kwiatach, tworzyły niezrównanego przepychu girlandę dziwnych tulipanów, piwonij, róż, płonących rzęsiście a jednak w łagodnych, delikatnych barwach. Ściany pokrywał czerwony aksamit przetykany złotem, które palić się teraz zdawało a przy drzwiach i oknach upięte były koronkowe firanki w kwiaty haftowane kolorowemi jedwabiami. Kwiaty te zdawały się żyć, oplatając ściany bogactwem swych festonów. Sala ta, słynęła pięknością sufitu, stanowiącego zbiór arcydzieł, jakiemi nie mogło się poszczycić żadne muzeum. Wśród rzeźbionych ram ornamentacyjnych, rozet i wgłębień, widniały obrazy Rafaela, Tycyana, Rembrandta, Rubensa, Velasqueza, Ribeiry, a oświetlone z dołu, zdumiewały tryumfalną młodością piękna, nieśmiertelnością geniuszu.
Spodziewano się przybycia króla i królowej dopiero około północy, tymczasem zaś bal już został otwarty i liczne pary wirowały walca, podczas, gdy bliżej ścian panował ścisk wytwornie, jasno poubieranych kobiet, odbijających lekkością stroju, od zbitej ciżby mężczyzn we frakach i złotem haftowanych mundurach.
— Rzeczywiście czarujący widok! — szepnął Prada do swoich towarzyszów. — Starajmy się przedostać do którego z okien i znów staniemy we framudze, to najlepsze miejsce, by wszystko widzieć bez narażenia się na ścisk i popychanie.
Gdy doszli do okna, Narcyz gdzieś zginął w tłumie, więc we dwóch zagłębiwszy się w niszę, patrzyli na spacerujące pary, bo walc właśnie się skończył. Orkiestra była niewidzialną, ukryto ją w głębi na wysokiej estradzie i jeszcze drżały w powietrzu ostatnie dźwięki muzyki, gdy powstał szmer zwiastujący sensacyjne czyjeś przyjście. Wszystkie głowy zwróciły się ku głównym drzwiom sali, przez które weszła donna Serafina w karmazynowej atłasowej sukni przypominającej barwy jej brata kardynała Boccanera; weszła tryumfująco prowadzona pod rękę przez adwokata Morano. Widok tej pary wywołał ogólne zadowolenie, bo wszyscy zupełnie zgodnie przyjęli z oburzeniem wiadomość niewierności i odstępstwa adwokata, który dla pobocznej miłostki zerwał swój trzydziestoletni związek z donną Serafiną. Salony rzymskie przywykły ich uważać za małżeństwo i z tego też względu nieporozumienie od dwóch miesięcy pomiędzy nimi trwające wywołało rodzaj skandalu. Lecz teraz, gdy Morano, skruszony, żałował za winy i powracał do długoletniego związku, nastąpił zwrot opinii, odetchnięto swobodniej i z serca mu przebaczono, radując się, że prawdziwa miłość zwyciężyła pokusę, ku tem wyraźniejszej chwale przyzwoitości towarzyskich obyczajów, oraz przyjętego porządku.
Jeszcze silniejsze wrażenie zapanowało wśród zebranych, gdy po za ciotką ujrzano Benedettę idącą obok Daria. To publiczne pojawienie się razem w dniu, w którym zostało unieważnione jej małżeństwo z hrabią Prada, uznano za krok nadzwyczajnej śmiałości połączonej z pogardą dla przyjętych formułek towarzyskich, lecz był to zarazem tryumf miłości i manifestowanie odniesionego zwycięztwa. To niekrępujące się wyznanie przemogło potęgą swego piękna wszystkie inne względy, wywołując szczery i serdeczny zachwyt dla tej nowej pary narzeczonych. Dziś więc obchodzono nietylko zaręczyny Celii z Attiliem, lecz także Benedetty z Dariem; wszystkie serca biegły ku nim, ku ich promiennej piękności i szczęściu. Dario był nieco blady po długo trwającem powracaniu do sił i zdrowia, wydawał się jeszcze wysmuklejszy, o rysach delikatniejszych a jednak typowo przypominających ród, którego był ostatnim przedstawicielem. Tak, był to Boccanera piękny jak młody bożek o czarnym, kręconym w drobne zwoje zaroście i wielkich oczach pełnych szczerości. Benedetta śnieżno białą miała cerę pod czarnym hełmem z bogatych swych włosów a chociaż spokojna, swobodna i powściągliwa, uśmiechała się tym rzadkim i uroczym swoim uśmiechem, który przemieniał ją w inną kobietę, nadając wdzięk kwiatu nieco zbyt mięsistym jej ustom. Oczy jej płonęły wielkiem uszczęśliwieniem, nieskończonością nieba, rozjaśniającego bezgraniczną głębię zwykłego jej spojrzenia. Instynktem wiedziona, włożyła dziś skromną, białą suknię zachodzącą pod szyję i będącą jakby symbolem jej dziewiczej niewinności. Podobna w niej była do lilii zachowującej swą nieskazitelną czystość. Nie raczyła pokazać daru swego ciała dla jedynego, którego ukochało jej serce. Spowita w te białe zasłony była majestatycznie piękną i nęciła tajemniczością niezbadanej miłości. Klejnotów nie miała żadnych ani w uszach, ani na ręku, lecz tylko zarzuciła na białość swego stanika sznur pereł odziedziczonych po matce, sławnych pereł rodu Boccanera, znanych przez cały Rzym i uważanych za skarb niedający się ocenić.
— Ach, jakże widać, że jest dziś szczęśliwa, i jakże zachwycająco jest piękną — szepnął Piotr, z uwielbieniem patrząc na Benedettę.
Lecz zaraz pożałował wyjawienia swej myśli, bo posłyszał jakby jęk bólu wyrywający się z piersi hrabiego, który uczuł otwierającą się na nowo ranę niezaspokojonej miłości. Lecz hrabia opanował się i z udaną wesołością rzekł brutalnie:
— Nie ma co mówić, nie krępują się ci państwo! Może ich zaraz pożenią i przy nas spać położą.
Zdaje się, że wstyd mu teraz było tego rubasznego żartu, wykazującego bunt, jaki w nim zawrzał na widok tej kobiety tak bardzo a napróżno pożądanej. Chciał więc okazać się obojętnym.
— Bardzo ładnie dziś wygląda hrabina. Ale dla czegóż nie pokazała swoich ramion, wszak dobrze wiem, że to są najpiękniejsze ramiona kobiece, jakie kiedykolwiek widziałem.
Mówił pośpiesznie, opowiadając Piotrowi różne drobne fakta odnoszące się do Benedetty, którą uparcie nazywał hrabiną. Dla ukrycia swej bladości i nerwowego drżenia ust, Prada cofnął się w tył i stanął tuż przy szybie okna. Czuł, że nie zdoła opanować wzruszenia, nie mógł się nawet zmusić do swobodniejszego wybuchu śmiechu, szarpał go bowiem wielki ból i gniew na widok tej pary zakochanych tak wyraźnie promieniejących radością. Uradował się z przyjazdu króla i królowej, pomimowoli bowiem przerwało to bieg obiegających go myśli.
— Otóż i spodziewani goście z Kwirynału! — zawołał, zwracając się do okna. — Patrz, księże Piotrze, jak ich serdecznie tłum wita!
Pomimo zamkniętych okien, wrzawa z ulicy dobiegała wyraźnie a Piotr, zwróciwszy się, ujrzał wśród jasności spływającej od lamp elektrycznych, zbitą ciżbę głów ludzkich cisnących się dokoła karet królewskich.
Podczas swego kilkumiesięcznego pobytu w Rzymie i codziennych spacerów po ogrodach willi Borghèse, Piotr nieraz już spotkał króla, przychodzącego tu bez eskorty lub przyjeżdżającego powozem w towarzystwie jednego ze swoich adjutantów. Czasami król sam powoził lekkim faetonem i miał przy sobie jednego tylko służącego w czarnej liberyi. Pewnego razu wziął z sobą królowę i królewska ta para wyglądała na kochające się małżeństwo, zadowolnione ze wspólnie odbywanej przejażdżki. Publiczność w Rzymie była przyzwyczajona do tego widoku i witała ich ukłonem lub uśmiechem pełnym życzliwości, nie zatrzymując się i nie naprzykrzając głośnem manifestowaniem swych uczuć. Piotr był mile zdziwiony, widząc tyle prostoty, bo przywykł do tradycyjnej myśli, że panujący nie wychodzą po za swój pałac bez świty dworzan i bez eskorty wojskowej. Wszystko co mu opowiadano o króla uspasabiało go sympatycznie. Król był pełen dobroci, lubił samotność, swobodę wiejską, polowanie i z chęcią marzył o spokoju życia wśród pól i lasów zdala od konieczności swych obowiązków, które ciążyć tylko mogły jego naturze nic niemającej wspólnego z absolutyzmem władzy. Królowa jeszcze goręcej była miłowana przez cały naród. Bardzo wykształcona, dużo czytała i wszystko pragnęła wiedzieć, przytem łagodna, cnotliwa, z przyjemnością czuła się wyższą od swego otoczenia i lubiła się popisywać ze swą erudycyą, lecz czyniła to z wielkim wdziękiem i z ujmującą naturalnością. Skandale towarzyskie nigdy ją nie zajmowały i była jedyną kobietą w Rzymie nic o nich niewiedzącą.
Prada, zapatrzony na radujący się tłum przed pałacem, rzekł:
— Teraz, gdy już zobaczyli królowę, rozejdą się do domów pełni zadowolenia... Wśród tego tłumu nie ma ani jednego agenta policyjnego... Bo po cóż?... Miłość narodu jest najpewniejszą gwarancyą bezpieczeństwa.. Ach, być kochanym... być kochanym!...
Znów ból wyrył się na jego twarzy, lecz chcąc nad sobą zapanować, Prada się odwrócił w stronę sali, mówiąc wesoło:
— A teraz uważajmy... bo król i królowa zaraz tutaj nadejdą...
Zaledwie kilka minut minęło a orkiestra, przerywając rozpoczętą polkę, zagrała całym wysiłkiem dętych instrumentów powitalnego marsza królewskiego. Powstał popłoch wśród tańczących, pary się zatrzymały i rozbiegły, opróżniając cały środek sali, do której weszli król i królowa prowadzeni przez księcia i księżnę Buongiovanni, którzy zeszli ich przyjąć na dół w pierwszym przedsionku. Król był w czarnym fraku a królowa w sukni atłasowej blado-żółtej pokrytej wspaniałemi białemi koronkami. W jej jasnych blond włosach połyskiwał brylantowy dyadem, wyglądała bardzo młodo a okrągła świeża jej twarz była pociągająco i łagodnie uśmiechnięta. Muzyka wciąż grała marsza z werwą wyrażającą entuzyazm przyjęcia. Po za rodzicami, w gronie osób ciągnących po za królem i królową, była Celia, Attilio, państwo Sacco, krewni, oraz dygnitarze dworu. Dopóki się nie skończył marsz hałaśliwie grany przez orkiestrę, orszak prawie się nie poruszył z miejsca i tylko w milczeniu zamieniano się spojrzeniami lub uśmiechami na znak powitania. Wszyscy obecni stali, starając się widzieć przybyły orszak, popychano się, wspinano na palce, wyciągano szyje a oczy tych ciekawych błyszczały, twarze promieniały, piękniejąc od wzruszenia.
Wreszcie orkiestra umilkła i zaczęły się ceremonialne przedstawienia. Król i królowa znali już Celię, więc złożyli jej tylko z serdeczną dobrocią życzenia. Lecz Sacco, świeżo mianowany minister, pragnął przedewszystkiem przedstawić swojego syna. Skłonił więc swój giętki kark i, często się kłaniając, mówił coś o poruczniku ze zwykłą swą wymową; teraz kłaniał się znów Attilio i zawsze skromna i taktowna pani Sacco, dla której królowa okazała się szczególnie uprzejmą.
Po chwili zdarzyła się drobna okoliczność, o której wieść rozniesiono natychmiast po sąsiednich salonach pełnych gości i każdy nad nią czynił swoje osobiste spostrzeżenia. Królowa, spostrzegłszy Benedettę, którą widziała w Kwirynale jako hrabinę Prada, uśmiechnęła się do niej tak łaskawie, że Benedetta czuła się obowiązaną zbliżyć i dostąpiła zaszczytu zamienienia z królową kilku zdań. Rozmowa, prowadzona głośno, świadczyła o pochlebnych względach, jakie Benedetta pozyskała i posiadała w sercu królowej, która najniezawodniej nie wiedziała o unieważnionem dzisiaj małżeństwie, oraz o projektowanym związku Benedetty z Dariem Boccanera, związku dzisiaj publicznie wyjawionym na tem galowem przyjęciu, które stało się obchodem podwójnych zaręczyn. Wszakże łaskawe zachowanie się królowej wywarło potężne wrażenie wśród zgromadzonych i Benedetta, wyróżniona przez tę najlepszą, najcnotliwszą i najrozumniejszą monarchinię, stała się uznaną tryumfatorką balu, wszystkie bowiem serca i oczy wyrażały najwyższy zachwyt dla niej.
Prada cierpiał nadmiernie. Podczas gdy rój strojnych kobiet otaczał i defilował przed królową, podczas gdy król rozmawiał z najwybitniejszymi z zebranych gości, Prada wciąż tylko widział owo wyróżnienie, którego dostąpiła Benedetta, czczona teraz i wielbiona przez wszystkich. A więc to dla nich, dla Benedetty i Daria, wydano to wspaniałe przyjęcie, dla nich jaśniały światła, grała orkiestra, postroiły się najpiękniejsze kobiety w stolicy, dla nich zjechał król z królową, dla nich cała ta apoteoza, dla nich te uśmiechy zachwytu i ta ogólna radość czcząca ich zaręczyny i zapowiadająca im życie pełne szczęścia i miłości! Wszak ta kobieta była jego własnością, jej piękność poślubił, lecz nie zdołał posiąść a teraz publicznie na zawsze mu ją wydzierał ten drugi i krwawił mu serce jawnością swego zwycięztwa! Prada miał inny jeszcze powód podniecający gorycz jego myśli. Tryumf rodziny Sacco bolał go, jak łup jemu przynależny a przez nich wydarty. Ten Sacco jest dziś ministrem, ulubieńcem króla, zdobywcą zaszczytów, przyszłym panem Rzymu i Włoch, rozdawcą łask. milionów złota i milionów ludzi, Sacco, ten zręczny kuglarz neapolitański, jest pogromcą jego, to jest wszystkich ludzi jak on przybyłych z prowincyj północnych, którzy pracą i energią chcieli wywalczyć sobie prawo zdobywców, prawo używania i rządzenia. Dziś Prada czuł, że milionowy jego majątek rzucony w liczne przedsięwzięcia budowlane i przemysłowe chwiał się i groził możliwym upadkiem a ten oto mały, chudy i wygadany Sacco nic nie narażając, nie pracując i tylko giętkością swej przebiegłej zręczności, dobiegał celu najwyższych pożądań. Od dziś był spowinowacony z rodem książęcym Buongiovannich i stawał na równi z arystokracją rzymską, wszystko więc posiadł ten szczęśliwiec, ten łupieżca dostatków i zaszczytów, które Prada czuł się w prawie trzymać w swem rozporządzeniu.
Jęknął jak zwierz zraniony pociskiem, a tę mimowolną skargę cierpianej katuszy, posłyszał Piotr, który zaniepokojony zapytał:
— Pan cierpisz?...
Lecz wobec bladości hrabiego, nie miał odwagi dopytywać się, żałował nawet swego pytania, na które nie otrzymał odpowiedzi, Prada bowiem, pasując się z bólem, milczał i chciał się przezwyciężyć. Piotr, chcąc mu w tem dopomódz, rzekł, rozglądając się po zebranych:
— Ach, jakże wielką miał słuszność pański ojciec, mówiąc, że my we Francyi nie zdajemy sobie sprawy ze zmian zaszłych we Włoszech! Skutkiem klasycznego szkolnego wychowania, skutkiem przechowywanych katolickich tradycyj, widzimy Rzym tylko jako Rzym papieży, a całość zachodzącej ewolucyi tutejszej pomijamy, nie rozumiejąc jej doniosłości. A jednak przez ostatnie ćwierć wieku, jakże potężne zmiany zaszły w tym dawnym Rzymie! Dziś jest on tylko stolicą państwa włoskiego, stolicą młodego narodu, garnącego się pod sztandar szczerze miłowanego króla, stolicą odrodzoną, odrodzonego kraju! Przybywszy do Rzymu, byłem pełen z góry powziętych wyobrażeń i wyznaję, że zastałem wszystko innem niż sądziłem. Cały ogarnięty żądzą, którą wypowiedziałem w swojej książce, nie zastanawiałem się nawet nad możnością istnienia w Rzymie innej siły, innej woli jak papieża. Zaślepiony chęcią odrodzenia się katolickiego Rzymu, nie przypuszczałem, że to odrodzenie już nastąpiło, lecz po za Watykanem i przeciwko Watykanowi.
Piotr się roześmiał jakby z litości nad naiwnością wierzeń z któremi przyjechał i pełen ironii względem samego siebie, twierdził; że dzisiejsze zebranie, ostatecznie zdmuchuje rojenia o nowym Rzymie, dającym szczęśliwość cierpiącej ludzkości w imię pierwotnych zasad ewangelii. Dzisiejszy Rzym już nie powróci pod władzę Watykanu! Dzisiejszy Rzym jest własnością króla, stanowiącego jedno z odrodzonym włoskim narodem!
Małżeństwo Attilia z Celią jest symbolem dzisiejszego położenia. Młodzieńczy zapał narodu, zapominając o dawnych waśniach i nienawiściach, ukochał Rzym, tak jak Attilio ukochał Celię, która, rzuciwszy się na szyję pięknego kochanka, podziela jego miłość i z całem oddaniem, gotowa jest tworzyć z nim nowe życie, by z ich związku powstał świat nowy i zarodkami przyszłych ewolucyj brzemienny.
— Jakże rozumiem waszego króla — mówił dalej Piotr — że przybył tu osobiście, dla zrobienia przyjemności swojemu ministrowi, oraz dla zjednania sobie rzymskiej arystokracyi. Lecz przypuszczam, że prócz tego król pojmuje całe znaczenie tego małżeństwa i widzi z radością połączenie się Rzymu z nowoczesnem państwem Włoskiem. Ach, niechajby to połączenie pozostało na zawsze trwałem, na zawsze szczęśliwem i płodnem w pomyślność! Niechaj by Włochy wraz ze swą stolicą zajaśniały potężnem życiem! Teraz, gdy zapoznałem się bliżej z tutejszemi stosunkami, życzę wam tego z głębi serca i z całą żarliwością uczucia!
Piotr, wstrząśnięty doznanym zawodem urzeczywistnienia swych marzeń o odrodzeniu się Rzymu, jako stolicy chrześciańskiego świata, wypowiedział to nowe swe życzenie jego wielkości z serdecznem i głębokiem wzruszeniem. Prada ujęty szczerością tego życzenia, rzekł:
— Dziękuję ci, kochany księże Piotrze! Życzenie które wypowiedziałeś, jest najgorętszem pragnieniem każdego włoskiego patryoty.
Na chwilę oderwany od swego cierpienia, Prada znów drgnął nerwowo. Podczas gdy patrzał na Celię i Attilia rozmawiających z sobą i uśmiechających się z błogością, z tymże samym uśmiechem szczęścia na twarzach zbliżyli się ku nim Dario i Benedetta. Dwie te pary, niezwykle piękne i promienne miłością, wznowiły jego męczarnię, nie chcąc jej przedłużać, nie mogąc dłużej znieść tego widoku, Prada rzekł z brutalnością, świadczącą o bólu, jaki nim szarpał:
— Umieram z pragnienia... chodźmy do bufetu... muszę się czego napić...
Starał się przesunąć niespostrzeżenie i szedł tuż w pobliżu okien, kierując się do sali Starożytności, gdzie był urządzony bufet. Piotr szedł za nim, lecz sala balowa była długa i ścisk osób wielki, zostali zatem roździeleni tłumem i Piotr znalazł się w pobliżu dwóch par narzeczonych, rozmawiających z sobą o wspólnem swem szczęściu. Celia, ujrzawszy Piotra, przywołała go przyjaznym ruchem głowy i, patrząc na piękną Benedettę ze złożonemi rękoma, jakby się modliła przed nią jak przed madonną, prosiła:
— Księże Piotrze, zrób mi tę przyjemność i powiedz jej, że jest piękna, najpiękniejsza z pośród wszystkiego co jest na ziemi! Piękniejsza od słońca, piękniejsza od księżyca, piękniejsza od gwiazd! Czy wiesz, moja najdroższa, że drżę ze wzruszenia, widząc cię tak nieprawdopodobnie piękną! Jesteś piękną jak szczęście, piękną jak miłość!
Benedetta roześmiała się, słysząc te zachwyty swojej przyjaciółki.
— Ty, Celio, jesteś równie piękna... Jesteśmy piękne, bo jesteśmy szczęśliwe...
A Celia powtórzyła łagodnie:
— Tak... tak... jesteśmy szczęśliwe... Czy pamiętasz, że kiedyś powiedziałaś mi, iż nie można żenić króla z papieżem?... A jednak patrz, Attilio i ja będziemy małżeństwem i to bardzo szczęśliwem małżeństwem..
— Lecz Dario i ja nie łączymy króla z papieżem... a jednak będziemy małżeństwem równie szczęśliwem! Lecz nie warto mieszać do tych spraw ani króla, ani papieża, miłość wystarcza! Przez miłość świat można zbawić!
Piotr odszedł, chcąc odszukać hrabiego i znalazł go stojącego przy drzwiach wiodących do sali Starożytności. Stał jak wryty i całą siłą wzroku zapatrzony w narzeczonych. Nie mógł się oderwać od tego widoku, który był dla niego okrutną torturą. Chciał odejść, lecz znów się odwracał i patrzył, aż wreszcie doczekał się pierwszej figury kadryla. Benedetta i Dario, Celia i Attilio, stanęli parami naprzeciwko siebie, a tak piękny, tak uroczy był ten obraz szczęścia w miłości i wiary w życie, iż król i królowa zbliżyli się w tę stronę, by patrzeć i podzielać ogólny zachwyt. Klaskano w ręce z nadmiaru wzruszenia, wszystkie serca biły teraz we wspólnem uniesieniu.
— Umieram z pragnienia! — zawołał znów Prada. — Chodźmy ztąd... chodźmy!...
Kazał sobie podać limonady mrożonej i wychylił szklankę odrazu, rzuciwszy się na nią jak człowiek trawiony gorączką, której nic ugasić nie zdoła.
Sala Starożytności była bardzo obszerną. Posadzkę miała mozajkową a ściany ze stiuku służyły jako tło słynnego zbioru rzeźb, rozstawionych rzędem do koła. Przeważnie były to wazony, wypukłorzeźby i posągi z marmuru, były wszakże i bronzy, lecz w mniejszej ilości, między niemi znajdował się umierający gladyator, niezrównanej piękności. Za arcydzieło tego zbioru arcydzieł, uważaną była statua Wenery, podobna do Wenery znajdującej się w Kapitolu, lecz wytworniejsza jeszcze w kształtach i bardziej mięka w pozie. Lewa jej ręka opuszczała się ku dołowi, jakby obezwładniona w miłosnem oddaniu się całego ciała. Światło reflektora skierowano dziś umyślnie na tę nadludzkiej piękności postać, a marmurowe ciało, ożywione strumieniem blasku, promieniało czarem boskości swych obnażonych kształtów.
W głębi sali, na olbrzymim stole, nakrytym haftowanym obrusem, piętrzyły się stosy talerzy, góry owoców, ciast i mięsiwa, a wśród snopów najwspanialszych kwiatów, pienił się podawany szampan, dymiły gorące napoje, połyskiwały srebrne zastawy, kryształowe puhary i drogocenna porcelana. Środek sali pełen był małych stolików, przy których goście mogli zasiadać, każąc sobie podawać jedzenie lub picie jak w restauracyi publicznej.
Piotr spostrzegł przy jednym ze stolików Narcyza w towarzystwie młodej, śmiejącej się kobiety, Prada skierował się w tę stronę, bo poznał Lizbetę.
— Widzicie panowie — rzekł Narcyz — że nic nie straciłem, żeście mnie zgubili wśród tłumu. Skorzystałem ze sposobności i poszedłem panią odnaleźć, prosząc, by zechciała przyjść się ochłodzić jakim zimnym napojem...
— I wybornie pan trafiłeś — zaszczebiotała Lizbetta — bo właśnie pić mi się chciało...
Kazali sobie podać kawy mrożonej i pili ją zwolna złotemi łyżeczkami.
— Ja także chcę się napić — rzekł hrabia. — Umieram z pragnienia... Czy wolno usiąść przy waszym stoliku?... Napiję się także kawy... może ugaszę pragnienie... Ach, przebacz, droga Lizbeto... powinienem był najpierw przedstawić ci księdza Piotra Fromont, o którego przybyciu z Paryża już ci wspominałem...
Długo tak siedzieli we czworo przy stoliku, wesoło rozmawiając i czyniąc spostrzeżenia nad osobami przychodzącemi do bufetu. Prada, jakkolwiek silił się na uprzejmość względem Lizbety, chwilami zapominał się i wpadał w ponure milczenie a oczy jego biegły ku sali balowej, z której dolatywały odgłosy muzyki i zabawy.
— Co ci jest, mój drogi?... O czem się tak zamyślasz? — spytała Lizbeta z przymileniem.
Nie odpowiadając wprost, rzekł:
— Patrzcie, oto rzeczywista para zakochanych, łącząca w sobie miłość i szczęście!
Mówiąc to, wskazywał oczyma markizę Montefiori, matkę Daria, która szła pod rękę, pomimo, że to przekraczało przyjęte zwyczaje, z drugim swym mężem, z Juliuszem Laporte, dawnym sierżantem papiezkiego wojska, którego, poślubiwszy, uczyniła markizem. Dumna z piękności swego męża o piętnaście lat od niej młodszego, markiza bywała z nim na wszystkich balach i zebraniach, nie puszczając go na krok od siebie. Teraz kazała mu zaprowadzić się do bufetu. Pili oboje szampana, jedli stojąc, ona jeszcze piękna bardzo, pomimo przeszło lat piędziesięciu, on okazałej postawy, z bujnym wąsem, z twarzą wesołą i zawadyacką, pełen ufności, że się podoba każdej kobiecie bez wyjątku.
— Czy wiecie państwo — szepnął Prada — że sowicie musiała zapłacić za tego szczęśliwca, nie licząc sumy jaką od niej zażądano w Watykanie za tytuł markiza, którym go udarowała, nie chcąc nosić prawdziwego nazwiska swojego wybrańca, kosztowało ją zagłuszenie procesu jeszcze drożej. W chwili gdy postanowiła wyjść za mąż za tego upolowanego przez siebie szwajcara, miał on sprawę sądową za podrabianie relikwij. Żydzi dostarczali mu staroświeckiego kształtu relikwiarzy, które zawierały kawałki baraniej kości, lecz były opieczętowane i poświadczone przez dygnitarzy Kościoła o znanych nazwiskach. Rzecz się wydała i świetnie idący handelek urwał się, kompromitując aż trzech rzymskich prałatów. Lecz teraz wszystko to minęło i markiz jest najszczęśliwszym w świecie człowiekiem... Czy widzicie państwo, jak go żona pożera oczyma?... A on doprawdy, że nie wygląda na dostawcę fałszowanych relikwij do klasztorów wszystkich państw katolickich, lecz przybrał pozory rodowitego szlachcica... patrzcie, z jakim wyszukanym ruchem trzyma talerzyk swojej żony. Prawdziwy z niego markiz!...
Z podnieconą ironią, z goryczą, Prada zaczął mówić o stosunkach miłosnych w Rzymie. Twierdził, że kobiety były wogóle pozbawione wykształcenia a natomiast zazdrosne i uparte. Gdy która z nich zdobędzie miłość mężczyzny, chce go trzymać do końca życia w swej niewoli, uważa go za swoją rzecz, wyłączną własność, którą rozporządza dowolnie i według chwilowej fantazyi. Wyliczał mnóstwo nieprawych związków, trwających od lat wielu a między temi taka donna Serafina i adwokat Morano nie należeli do wyjątków. Znajomi z pobłażliwością uwzględniali takie długotrwałe miłosne stosunki uznając je za równoważne małżeństwa. Prada szydził z tego braku rozmaitości i ciężaru, który ludzie na siebie nakładali, jakąż rozkosz sprawiać mogły pieszczoty, taką codziennością pozbawione uroku nowości?...
— Co ci jest?... co ci jest? — dopytywała się Lisbeta, pochylając ładną swą główkę w stronę hrabiego. Ja znajduję, że miłość nigdy nie powinna się kończyć... im dłuższy stosunek, tem droższy staje się dla serca...
Uśmiechała się z przymileniem i śliczną była świeżością swej cery, jasnością swych kędzierzawych włosów. Narcyz, patrząc na nią z przymrużonemi oczyma, porównał ją do jednej z postaci Botticellego w muzeum we Florencyi. Głos jego stłumiony, powolny, jak zwykle gdy mówił o sztuce, stanowił kontrast z uszczypliwym, pełnym sarkazmu głosem hrabiego, który wewnętrzne swe wzburzenie ujawniał wybuchami śmiechu i niezwykłą szorstkością wyrażeń.
Godziny płynęły i Piotr siedział, milcząc, pogrążywszy się w chmurnych myślach, gdy usłyszał jakiś głos kobiecy, mówiący, że kotylion już się rozpoczął. Rzeczywiście dolatywały oddalone dźwięki orkiestry i Piotr przypomniał sobie, że monsignor Nani czekać już musi na niego w sali Lustrzanej.
— Cóż... opuszczasz nas?... Czy już na dobre ztąd uciekasz? — zapytał Prada, widząc że Piotr powstał i skłonił się przed Lizbetą.
— Nie, jeszcze nie odchodzę...
— To dobrze, nie wychodź bezemnie... Chcę się przejść, więc cię odprowadzę aż do twego mieszkania... Gdy zechcesz, znajdziesz mnie tutaj...
Idąc ku sali Lustrzanej, Piotr musiał przebyć kilka salonów, żółtych i niebieskich, wspaniale udekorowanych i rzęsiście oświetlonych elekrycznością. Sala Lustrzana była w stosunku do innych niewielka, okrągła, w stylu rokoko. Stanowiła ona rodzaj rotundy wyłożonej staroświeckiemi lustrami, których drewniane, bogato rzeźbione, białe i złocone ramy, wiły się w festony na całej przestrzeni ścian, biegnąc ku górnej kopule, również wyłożonej pochyłemi taflami gzygzakowato powycinanych luster, które odbijały w nieskończoność, całość i urywki sali. Podczas, gdy cały pałac płonął światłem zręcznie ustawionych lamp elektrycznych, tutaj ich nie umieszczono ze względu na blask zbyt silny. Na konsolach paliły się różowe świece w złotych rzeźbionych kandelabrach. Firanki i meble były z blado niebieskiej jedwabnej materyi. Cała sala ze swym przyćmionem oświetleniem, wywoływała spokojne, czarująco łagodne wrażenie i zdawała się być siedliskiem bóstwa wodnego, bogini źródeł o przezroczystych i nieznanych nurtach.
Wszedłszy, Piotr natychmiast spostrzegł monsignora Nani, siedzącego na nizkiej kanapce. Kotylion przyciągnął wszystkich ku sali balowej, tak iż w odległem tem uroczem ustroniu, byli zupełnie sami, wśród ciszy przerywanej chwilowem, niewyraźnem echem orkiestry.
Piotr zaczął przepraszać za swe spóźnienie się.
— Nic nie szkodzi... nic nie szkodzi, mój synu... Bardzo mi tu było dobrze... Schroniłem się tutaj, bo tam zbyt jest tłumno...
Dał do rozumienia, że starał się uniknąć spotkania z królem i królową. Przybył na bal, bo niezmiernie lubił Celię, a także przez wzgląd na wyższą dyplomacyę, nie chciał bowiem, aby sądzono, że Watykan zrywa stosunki z rodziną książąt Buongiovannich. Był to ród zbyt zasłużony względem papieży, by go odtrącać przy pierwszej sposobności. Watykan nie pochwalał tego małżeństwa łączącego Rzym papieży z nowo utworzonem państwem Włoskiem, lecz ceniąc zasługi przodków księcia Buongiovanni, nie chciał go pozbawiać swej łaski i ojcowskiej opieki.
— Lecz mówmy o tobie, mój synu... Powiedziałem ci, że chociaż kongregacya Indeksu potępiła twoją Książkę, wszakże wyrok oddany będzie Ojcu świętemu dopiero jutro, a pojutrze Ojciec święty ostatecznie go rozpatrzy... Zatem masz jeszcze cały dzień przed sobą...
Piotr przerwał mu rozpaczliwym wykrzyknikiem:
— Niestety, cóż ja mogę uczynić przez dzień jeden! Nie można już myśleć o żadnej obronie! Do Ojca świętego nie zostanę dopuszczony, tem więcej, że Ojciec święty jest chory!
— Chory, chory — szepnął monsignor Nani ze swym przebiegłym uśmiechem, pełnym słodyczy, oraz ironii. — Ojciec święty jest już znacznie zdrowszy... miałem szczęście widzieć go dzisiaj, tak jak zwykle w środę... Czasami Ojciec święty jest znużony a wtedy zaraz rozchodzi się pogłoska o jego chorobie, czemu on nie zaprzecza, bo to mu pozwala wypocząć a zarazem rozejrzeć się bliżej w różnych ambicyach i niecierpliwościach niektórych osób...
Piotr był zbyt rozdrażniony, by słuchać uważnie, więc dopowiedział znów dalszy ciąg swych myśli:
— Wszystko skończone... i zrezygnowałem już... Mówiłeś mi, ojcze wielebny, o możliwości cudu, lecz ja w cuda nie wierzę... Jestem pobity w Rzymie, więc powrócę do Paryża i będę walczył w dalszym ciągu... Nie jestem skłonny do poddania się i wierzę mocniej, niż kiedykolwiek, że można świat zbawić miłością... napiszę przeto nową książkę i powiem w niej, na jakim gruncie wzrośnie nowa religia.
Zapanowało milczenie. Nani patrzał na niego swym ostrym jak stal wzrokiem, pełnym rozumu. Wśród ciszy i dusznego gorąca, dobiegały do saloniku rozkołysane takty walca i znów zamarły.
— Mój synu, chciej mi wierzyć, że gniew jest złym doradzcą... Czy pamiętasz, że zaraz po twoim przyjeździe, przyrzekłem ci moje pośrednictwo?... Obiecując, że jeżeli wszystkie twoje usiłowania widzenia się z Ojcem świętym, okażą się bezskutecznemi, to ja popróbuję wtedy doprowadzić cię do stóp jego świątobliwości?...
Widząc, że Piotr egzaltuje się w swej rozpaczy i zwątpieniu, monsignor dodał jeszcze łagodniej:
— Słuchaj mnie uważnie... i nie rozdrażniaj się niepotrzebnie... Ojciec święty niezawsze miewa dobrych doradców... Wielu z pomiędzy nich nie posiada pożądanej trzeźwości sądu i jasności poglądów... Właśnie z tego powodu ostrzegałem cię niejednokrotnie i powstrzymałem od niektórych nierozważnych twoich zamiarów, mogących cię narazić z powodu braku znajomości tutejszych stosunków. Lecz działałem z mojej strony... i przed trzema tygodniami wręczyłem Ojcu świętemu napisaną przez ciebie książkę, prosząc, by raczył ją przejrzeć... Domyślałem się, że nie pozwolono, by ta książka znalazła się przed oczyma Ojca świętego, więc wręczyłem mu ją osobiście. Otóż mam sobie polecone powiedzieć ci, że Ojciec święty w najwyższej swej dobroci wysłuchał moją prośbę i, książkę twoją przeczytawszy, zażądał, byś się przed nim stawił.
Okrzyk radości i podziękowania uwiązł w piersi Piotra i dopiero po chwili mógł szepnąć urywanym głosem:
— Ach, ojcze wielebny!... Ojcze wielebny!...
Lecz Nani powstrzymał go w podziękowaniach i rozejrzał się dokoła z najwyższym niepokojem, jakby w obawie, by ich nie widziano i nie słyszano:
— Sza... sza!... Ciszej, mój synu, to tajemnica... Ojciec święty życzy sobie widzieć się z tobą, bez wiedzy swego otoczenia... Słuchaj więc uważnie... Teraz jest godzina druga w nocy, wszak tak?... Otóż dziś jeszcze, o godzinie dziewiątej wieczór staw się w Watykanie i pytaj przy wszystkich drzwiach o pana Squadra. Wszędzie cię wpuszczą. A gdy wejdziesz na piętro właściwe, pan Squadra sam wyjdzie i doprowadzi cię... Lecz o tem ani słowa... niechaj żywa dusza nie domyśla się tego wszystkiego...
Piotr, uniesiony radością i nie mogąc się dłużej powstrzymać, chwycił w uścisk gorący obydwie dłonie monsignora, mówiąc:
— Jakże ja zdołam podziękować ci, wielebny ojcze! Przed chwilą jeszcze noc panowała w mojej duszy, byłem pełen buntu i oburzenia, czując, że wszyscy ci potężni kardynałowie bawili się mną i szydzili ze mnie, odsyłając mnie od jednego do drugiego... Lecz ty, wielebny ojcze, jesteś moim dobrodziejem! I znów nabieram pewności w moje zwycięztwo! Och tak, ja zwyciężę teraz, gdy będzie mi wolno wypowiedzieć moją obronę u stóp Ojca świętego... tego ojca wszelkiej dobroci, ojca wszelkiej prawdy, ojca wszelkiej sprawiedliwości! On mnie rozgrzeszy, on mnie odgadnie, bo odczuje że go kocham, że go wielbię i że chciałem tylko walczyć w imię jego własnej polityki, jego własnych myśli i najdroższych projektów!... O jestem najpewniejszy zwycięztwa! Ojciec święty nie podpisze wydanego przeciwko mnie wyroku! On nie może potępić mojej książki!
Nani zwolna wydostał swe ręce z uścisku Piotra i starał się go uspokoić łagodnie, po ojcowsku go strofując, lecz usta miał okrążone ledwie dostrzegalnym uśmiechem pogardy, uważając ten cały entuzjazm za najzupełniej bezpożyteczny. A gdy zdołał uspokoić tego młodego zapaleńca, nalegał, by odszedł. Przy pożegnaniu, przerywając nowe podziękowania Piotra, rzekł spokojnie i z wielką prostotą:
— Mój drogi synu, zawsze pamiętaj, że posłuszeństwo jest najwyższą cnotą.
Piotr pragnął natychmiast bal opuścić i rad był, że odrazu odnalazł hrabiego, który mu powiedział, że król i królowa już odjechali, odprowadzeni aż do przedsionka na dole, przez całą rodzinę Buongiovannich i przez rodzinę Sacco. Królowa raczyła pocałować Celię a król uścisnął dłoń jej narzeczonego, łaska tak nadzwyczajna opromieniła radością twarze obudwu rodzin.
Bal miał się ku końcowi, coraz liczniejsze grupy osób opuszczać poczynały pałac Buongiovannich, a Prada silniej jeszcze wzburzony, pragnął ztąd uciec i tylko wyczekiwał na przyjście Piotra.
— Ach, wreszcie jesteś, kochany księże Piotrze... Czekałem na ciebie i doczekać się nie mogłem... Chodźmy.. chodźmy ztąd... Twój rodak, Narcyz Habert, polecił mi, abym cię zawiadomił, że go już tu nie ma... Podjął się odprowadzić Lizbetę do powozu... Muszę się przejść... czuję potrzebę ruchu i... świeżego powietrza... więc pójdziemy piechotą... czy zgoda?... Odprowadzę cię aż do drzwi pałacu Boccanera...
Zeszli na dół i, włożywszy paltoty, mieli wychodzić, gdy Prada zatrzymał się i wybuchnął z brutalną szorstkością:
— Wiesz, widziałem ich odjeżdżających... wiesz o kim mówię... o twoich serdecznych przyjaciołach... pojechali jednym powozem we czworo!... dobrze zrobiłeś, nie licząc na miejsce w ich karecie!... Ta donna Serafina jest bezczelna! Stara taka i przyszła tu, ciągnąc przy sobie swojego kochanka, by publicznie tryumfować z powrotu niewiernego! A teraz wiezie go swoim powozem do siebie!... A ci młodzi nie lepsi! Nie mogę o tem mówić spokojnie! Bo to ich ukazanie się dzisiejsze, jest najwyższym bezwstydem i szkaradnem okrucieństwem!
Drżał cały a po chwili dodał:
— Szczęśliwej podróży do Neapolu! Tak, życzę szczęśliwej podróży temu młodzieniaszkowi! Celia powiedziała przy mnie, że on jedzie o godzinie szóstej do Neapolu... Lepiej niech jedzie!...
Wyszedłszy na ulicę, odetchnęli z rozkoszą świeżem i chłodnem powietrzem. Noc była księżycowa, jasna i cicha, a Rzym cały spał pod niebieskiem sklepieniem, marząc o wielkości swych przeznaczeń.
Prada już się wprawdzie nieco uspokoił, lecz dla ulżenia swemu rozdrażnieniu, mówił wciąż z gorączkową ironią, to znów krytykował rzymskie kobiety, a nawet bal, który uznał przedtem za wspaniały, wydawał mu się teraz pełen śmieszności.
— Tak, one miewają piękne suknie, lecz zawsze źle leżące... bo sprowadzają stroje z Paryża, zatem nie mogą ich przymierzać... Toż samo można powiedzieć o ich klejnotach. Mają jeszcze brylanty a przedewszystkiem mają najpiękniejsze perły, lecz oprawa tych kosztowności jest tak ciężka, tak przestarzała, że razi oczy i bynajmniej nie dodaje tym paniom strojności... Ach, ale najbardziej rażącą jest ich głupota, ich ciemnota, ich lekkomyślność i jeżeli one przypuszczają, że to wszystko okupują dumą, to grubo się mylą! Wreszcie są one przedewszystkiem powierzchowne, nawet pod względem religii. Puste są! Puste, niemożliwie puste! Przypatrywałem się im dzisiaj, gdy przychodziły jeść przy bufecie. Muszę oddać im sprawiedliwość, że apetyt mają wyborny! Dzisiaj zachowywano się wyjątkowo przykładnie... nie duszono się, łykając jaknajwięcej i jaknajprędzej... Lecz na balach w Kwirynale, jest na co patrzeć! Rzucają się na bufet jak na łup, który należy zmieść i rozszarpać... wprost oblężenie i atak przypuszczają do stołów, do półmisków, rozpychają się, łapią i żrą, wstręt budząc swym widokiem!
Piotr odpowiadał tylko monosylabami, pochłaniała go radosna myśl o tej upragnionej audyencyi u papieża. Marzył o tem, przewidując i uprzedzając wszelkie możliwe szczegóły, mogące zajść podczas wieczornego widzenia. Więc to dziś nastąpi... za kilkanaście godzin — powtarzał sobie, żałując, że nie może z nikim się podzielić swoją wielką radością.
Szli dość spiesznym krokiem, donośnie odbijającym wśród pustych ulic, podczas gdy jasne światło księżyca rzucało ich czarne cienie na białawym bruku.
Wtem Prada nagle zamilkł. Już nie mógł dłużej się przezwyciężać, nie mógł zagłuszać swego bólu tem gorączkowem gadaniem, owładnęła go jakaś wściekłość, paraliżująca wszelkie wysiłki woli. Już dwukrotnie sięgnął do kieszeni, by się przekonać, że ma przy sobie list napisany zmienionem pismem do kardynała Boccanera. Powtarzał sobie słowa, które skreślił ołówkiem podczas balu, i zadowolony był, że powstrzyma spełnienie zbrodni. Postanowił odprowadzić Piotra, by osobiście rzucić list do skrzynki przy pałacowej bramie. Tak, ten list za dziesięć minut będzie w skrzynce, bo rzuci go tam, na pewno rzuci, nic nie zdoła powstrzymać go od wrzucenia tej przestrogi, bo taką jest stanowcza jego wola. Przecież on nie jest zdolny do zbrodni?... A nie ostrzedz kardynała — byłoby to samo co popełnić zbrodnię.
Ach, ale jakże srogie znosił teraz męczarnie! Ta Benedetta, ten Dario, jakże okrutną ranę mu zadali! Jakaż burza zazdrości i nienawiści szalała w jego sercu! Zapomniał o Lizbecie, o synu swoim, którego tak kochał, z którego taki był dumny! Prada był niezmiernie namiętny a najgwałtowniej pożądał tych kobiet, które opierały się jego miłosnym zapałom. Otóż dziś znów ujrzał tę kobietę, której najnamiętniej pożądał w swem życiu, by ją posiąść, kupił ją, żeniąc się z nią, a pomimo wszystko nie otrzymał jej, nie zaspokoił z nią swej żądzy, nie chciała być jego i nigdy już jego nie będzie! Nigdy! Dawniej, byłby Rzym podpalił, byle ją posiąść, a teraz pytał sam siebie co uczyni, by ona nie oddała się innemu! Ach, ta myśl, że ten drugi, ten przez nią wybrany, używać z nią będzie rozkoszy, których jemu odmówiła, jemu, swemu mężowi, jemu, który jej łaknął i do szaleństwa pożądał, myśl ta gryzła go, paliła, jak najsroższa katusza. Więc ten drugi posiądzie jego dobro, korzystać będzie z praw nie swoich! Ach, jakże oni musieli drwić razem z tego pierwszego męża! Wszak to oni rzucili nań potwarz impotencyi, prawda że zemścił się, opowiadając, że mają wspólną sypialnię, że noce spędzają w swych objęciach, a jednak sam nie wierzył, by tak było. Lecz teraz zapewne tak będzie! Bo po unieważnieniu małżeństwa przez Kościół, muszą się uważać za wolnych, niczem niekrępowanych. I Prada wywoływał w myśli obraz ich pieszczot, ich uściski i namiętne pocałunki, ich miłosne uniesienia i najwyższe ekstazy. Nie! Nie! on na to nie może pozwolić! Niechaj się ziemia raczej rozpadnie!
Znów jęknął straszliwie, jak zwierz raniony, lecz wciąż milcząc szedł dalej, kroki swe stosując do kroków Piotra. Zdawało mu się, że już się stało, że już wrzucił list do skrzynki pałacu Boccanera, i odtwarzał przypuszczalne losy tego ostrzeżenia. List spoczywać będzie w skrzynce aż do rana. Don Vigilio, sekretarz, mający z rozkazu kardynała klucz od zamku, przyjdzie o zwykłej porze, zabierze listy i zaniesie je do pokoju Jego Eminencyi. Po odczytaniu ostrzeżenia skreślonego ołówkiem, figi zostaną wyrzucone, zbrodnia się nie spełni i całość tajemnicy pokryje milczenie, jak zwykle w podobnych okolicznościach, wydarzających się w świecie czarnym.
A jeżeli listu nie będzie w skrzynce, cóż się wtedy wydarzy?.. Figi, ułożone w koszyczku i poprzekładane liśćmi, znajdą się na stole kardynała podczas obiadu, w którym weźmie udział i Dario, ponieważ jedzie do Neapolu dopiero o godzinie szóstej wieczorem. Czy obadwaj jeść będą figi?... Czy też tylko wuj?... Albo tylko siostrzeniec?... Tu, widzenie Pracy mięszało się, stawało się niewyraźnem, i znów mówił sobie, że los tem pokieruje, ten los, który spotkał w pochodzie, wyjechawszy wczoraj z Frascati, los nieubłagany, dążący do nieznanego celu i niczem niewstrzymany, zwalczający wszystkie przeszkody. Koszyk z figami sunął się, sunął coraz bliżej, był już w pałacu, gdzie śmierć z sobą przynosił i żadna ręka nie powstrzyma go od spełnienia swych przeznaczeń.
Weszli na ulicę Giulia. Ciągnęła się bez końca, cała zalana białem światłem księżyca. Już zarysowała się zdala przed nimi potężna czarna masa pałacu Boccanera. Zegar jednego z sąsiednich kościołów wydzwonił godzinę trzecią. Piotr drgnął, znów posłyszawszy bolesny jęk, który się przedarł z piersi hrabiego. Był to jęk straszliwszy od poprzednich, lecz hrabia się opanował, roześmiał się głośno i, ściskając dłoń Piotra, zawołał:
— Nie odprowadzam cię dalej... bo gdyby mnie zobaczono przed pałacem Boccanera, padłoby na mnie podejrzenie, iż się powtórnie zakochałem w mej żonie!
Zapalił cygaro i odszedł, nieobracając się po za siebie.




III.

Obudziwszy się, Piotr ze ździwieniem usłyszał bijącą godzinę jedenastą. Zmęczony balem i późno położywszy się na spoczynek, spokojnie jak dziecko, z rozkoszą, jakby czując przez sen wielkie szczęście, jakie go spotkało. Otworzywszy oczy, ujrzał wesołe, słoneczne promienie biegnące przez okna i nowa nadzieja wstąpiła w jego serce. Pierwszą jego myślą było, że dziś, o godzinie dziewiątej wieczorem, rozmawiać będzie z papieżem. Jeszcze dziesięć godzin oddzielało go od tej chwili i pytał sam siebie jak je wypełni, jak spędzi ten dzień błogosławiony i tak pogodny, jakby na dobrą dla niego wróżbę.
Wstał, otworzył okno, a ciepłe, świeże powietrze którem odetchnął, niosło z sobą tę zadziwiającą woń i prawie że smak owoców i kwiatów, co zauważył zaraz w pierwszym dniu swego przybycia do Rzymu. Niejednokrotnie chciał już zbadać naturę tego zjawiska, lecz doszedł tylko do określenia, że ten zapach przypomina smak pomarańcz i woń róż. Czyż to było możliwe, aby tak było ciepło i słonecznie w dniu?... Jakiż to kraj uroczy, w którym zima przypomina najpogodniejsze dni wiosny północnych krajów!
Gdy skończył się ubierać, znów zbliżył się do okna i, oparłszy się o poręcz, patrzał po za złotem płynący Tyber na wiecznie zielone stoki Monte Gianicolo. Naraz wychyliwszy się nieco spojrzał w dół i w opuszczonym ogrodzie pałacowym, zobaczył Benedettę siedzącą w pobliżu wodotrysku. Zeszedł tam natychmiast, nie mogąc dziś długo pozostawać na miejscu, potrzebował ruchu, życia, wesołości i piękna.
Benedetta powitała go okrzykiem, którego się spodziewał:
— Jestem szczęśliwa... szczęśliwa... ogromnie szczęśliwa!
Nieraz spędzali w tem ustroniu przedpołudniowe godziny, lecz jakże smutni byli wtedy oboje, smutni i pozbawieni nadziei. Dziś było inaczej. Radość ogarniała ich serca, promienieli oboje szczęściem i wszystko się wydawało piękne, rozweselone. Ten opuszczony, zarośnięty chwastami ogród był uroczym zakątkiem, gdzie spokojnie można było marzyć o szczęściu. Z lubością spoglądali na stare pomarańczowe drzewa, których symetryczne rzędy znaczyły miejsce dawnych ulic i zachwycała ich piękność wielkiego lauru, ocieniającego pokryty starożytnemi rzeźbami sarkofag, w który spływała woda szemrząca strumieniem wyrzucanym przez usta tragicznej maski...
Benedetta, ująwszy obydwie dłonie Piotra, powtórzyła raz jeszcze:
— Jestem bardzo szczęśliwa i z nadmiaru szczęścia nie mogłam usiedzieć w moim pokoju, musiałam tu przyjść, bo serce moje potrzebuje dziś przestrzeni, powietrza, słońca!
Siadłszy znów na rozbitej kolumnie, leżącej w pobliżu sarkofagu, chciała, by Piotr siadł przy niej i śmiała się wesoło, swobodnie, ciesząc się, że może kochać teraz jawnie bez obrazy Boga i ludzi. Zaczęła mówić, marząc głośno bez cienia skrytości:
— Teraz, gdy Kościół unieważnił moje małżeństwo, z łatwością pozyskam rozwód cywilny. Niezadługo będę więc żoną Daria, pobierzemy się na wiosnę, a może prędzej, jeżeli formalności dadzą się przyśpieszyć. Dario wyjeżdża dziś o godzinie szóstej do Neapolu, jego obecność jest tam potrzebna dla uregulowania interesów pieniężnych... Sprzedaliśmy posiadłość, którą tam jeszcze miała nasza rodzina; ten proces kosztował nas bardzo wiele... Lecz mniejsza o to!... Dario i ja jesteśmy teraz szczęśliwi! Niewypowiedzianie szczęśliwi! Pewni, że do siebie będziemy wzajemnie należeć! Za kilka dni, gdy Dario wróci z Neapolu, rozpocznie się dla nas życie prawdziwie rozkoszne, będziemy się ciągle śmiać i będzie nam niezmiernie wesoło! Wróciwszy z balu, nie mogłam zasnąć, bo w głowie roiły mi się projekty, odnoszące się do nowego mojego życia! Ach, księże Piotrze, jakże jestem szczęśliwa! Lecz ty pozostaniesz z nami... musisz pozostać chociażby do mojego ślubu...
Pociągnięty wybuchem szczęścia i młodzieńczej wesołości, Piotr śmiał się i cieszył wraz z Benedettą, a tylko wysiłkiem woli zdołał się powstrzymać, by jej nie wyjawić radości, jaka go spotkała, nie napomknąć o zbliżającym się widzeniu z papieżem, o tym dzisiejszym wieczorze, który nazawsze pozostanie mu pamiętnym. Ale milczał, bo przyrzekł nikomu o tem nie mówić.
Wśród cichego, słonecznego powietrza, wypełniającego ogród, od czasu do czasu słychać było głos ptaka. Benedetta, przerywając rozmowę z Piotrem, rozbawiona, podniosła z dziecinną pustotą głowę i, patrząc na klatkę wiszącą we framudze jednego z okien na pierwszem piętrze, zawołała:
— Bądź wesoła... bądź i ty wesoła, moja Tato! Krzycz! Krzycz na znak radości! Dziś trzeba, aby wszyscy w domu byli weseli, kontenci!
A odwróciwszy się do Piotra, zapytała z miną trzpiotki używającej wakacyj:
— Znasz zapewne Tatę?... Jakto... nie znasz?... Czyż być może!... To ukochana papużka mojego wuja kardynała. Dostał ją odemnie w podarunku, blizko rok temu... i odrazu polubił do tego stopnia, że sam się nią zajmuje, sam wystawia jej klatkę na słońce, sam zabiera ją napowrót do pokoju i w ciągłej jest obawie, że papuga dostanie kataru! Na noc Tata pozostaje w stołowym pokoju, bo tylko tam jest ciepło podczas zimy...
Piotr, spojrzawszy w górę, zobaczył ładną, zieloną papugę, kołyszącą się na ruchomem kółku. Zawieszała się ona dziobem o szczeble, trzepotała skrzydłami i rada z ciepłego słońca, krzyczała na znak wielkiego swego zadowolenia.
— Czy umie mówić? — zapytał.
— Nie, tylko krzyczy tak jak teraz, lecz mój wuj utrzymuje, że doskonale rozumie intonacyę jej głosu i że lubi z nią rozmawiać...
Nagłe przeszła na inny temat rozmowy, jakby skutkiem jakiejś niewyraźnej łączności, myśl jej pobiegła od wuja, o którym dopiero co mówiła, do wuja mieszkającego w Paryżu.
— Zapewne miewasz, księże Piotrze, częste listy od wicehrabiego de la Choue?... Ja miałam wczoraj list od niego... martwi się, żeś dotąd nie mógł się widzieć z Ojcem świętym... Bo on niezachwianie wierzył, że zwyciężysz w Rzymie i że dopomożesz mu do własnego jego tryumfu...
Rzeczywiście, Piotr otrzymywał bardzo częste listy od wicehrabiego, który rozpaczał, że zatrzymany w Paryżu chorobą, musiał leżeć w łóżku, podczas gdy przeciwnik jego, baron de Fouzas, przywiódł do Rzymu pątników międzynarodowej pielgrzymki, niosących świętopietrze do stóp papieskiego tronu. Wraz z tą honorową misyą, oddaną baronowi Fouzas, obudziły się nadzieje krańcowo katolickiego stronnictwa we Francyi, które rozwinęło obecnie ożywioną działalność, mogącą zniweczyć wszystkie zdobycze stronnictwa liberalno-katolickiego, którego głową był wicehrabia. Zatrwożony położeniem, wicehrabia kładł nacisk w swych listach, by Piotr uczynił kroki dla zjednania przychylności papieża, dla idei korporacyi obowiązkowej rzemieślników, tego zbawczego środka, mającego zabezpieczyć Kościół we Francyi. Przy tej sposobności, wicehrabia raz jeszcze szeroko wyjaśniał, jak dalece byłoby rzeczą szkodliwą, gdyby baron de Fouzas pozyskał oświadczenie się papieża za propagowaniem idei korporacyj dowolnych, żadną organizacyą centralną nieobjętych.
— Tak, tak... otrzymałem list wczoraj i otrzymałem list bardzo obszerny w niedzielę... pragnąłbym módz zakomunikować wicehrabiemu, jaką wieść pomyślną...
I znów twarz Piotra zajaśniała radością, serce mu żywiej w piersi zabiło, na myśl, że dziś, za godzin kilka, podąży do Watykanu i padnie do stóp papieża, który mu nie odmówi zachęty, utrwali go w powołaniu misyi społecznej, jaką przedsięwziął, w chęci wyzwolenia i pocieszenia wszystkich maluczkich nędzę cierpiących.
Piotr nie mógł się dłużej opanować w swej radości i wyjawił swoją tajemnicę rozsadzającą mu serce nadmiarem wesela.
— Upragniona przezemnie audyencya odbędzie się dzisiejszego wieczoru.
Zrazu Benedetta nie zrozumiała.
— Jakto?... Co?...
— Tak, dziś będę miał szczęście stawienia się przed Ojcem świętym... Tej nocy, podczas balu, monsigaor Nani zawiadomił mnie, że Ojciec święty raczył przeczytać moją książkę i skutkiem tego chce mnie widzieć... Idę do Watykanu o godzinie dziewiątej wieczorem.
Benedetta zapłoniła się z radości, szczerze bowiem polubiwszy Piotra, cieszyła się niespodziewanie spadłem na niego szczęściem. Przytem będąc bardzo przesądną, uderzona była tym dziwnym zbiegiem okoliczności równoczesnego szczęścia dla niej i dla Piotra. Śmiała się z radości i, klaskając w dłonie, zawołała z przejęciem:
— Jakaż to wspaniała wróżba! Ach, jakże jestem szczęśliwa, że te radości spotykają nas równocześnie! Teraz już wszystko pójdzie gładko, bo dom nasz jest błogosławiony, zabezpieczony od zła wszelakiego! Niewiem czy wiedziałeś o tem, księże Piotrze, lecz gdy w ważnej okoliczności życia, ktoś z domowników ma wyznaczone widzenie się z Ojcem świętym, wtedy żadne nieszczęście nie ma dostępu do tego uświęconego domu. Pojmujesz więc moją radość!
Śmiała się jeszcze głośniej, usiedzieć nie mogła na miejscu, byłaby pragnęła wszystkich zawiadomić o nowem swem szczęściu.
— Sza... sza.... nie mówmy o tem tak głośno... zażądano odemnie najgłębszej tajemnicy... Błagam, niechaj pani nikomu o tem nie mówi, ani swojej ciotce, ani nawet Jego Eminencyi... Bo to by sprawiło przykrość monsignorowi Nani...
Benedetta przyrzekła zachowanie sekretu i zaczęła mówić z rozrzewnieniem o nadzwyczajnej dobroci monsignora Nani. Przecież i ona tylko jemu zawdzięcza unieważnienie swojego małżeństwa. On pokierował całą tą sprawą, on, ten najdobrotliwszy ze wszystkich prałatów, ten nieoceniony ich dobroczyńca. W tem znów porwana szałem radości, zawołała:
— Drogi księże Piotrze, przyznaj, że nie ma wyższego dobra nad osobistą szczęśliwość?... I dziś wszak nie żądasz odemnie łez i współczucia dla biedaków cierpiących głód, zimno i różne tego rodzaju plagi... Ach, bo nie ma większej radości, jak żyć i cieszyć się swem szczęściem! To wystarcza i zastępuje wszystko! Wtedy nie wie się, co to jest cierpienie, nie czuje się głodu, nie czuje się zimna, a tylko jest rozkosznie, niewypowiedzianie rozkosznie!
Piotr spojrzał na nią z osłupieniem. Nie przypuszczał, by na podstawie swej radości mogła wysnuć tak dziwne rozstrzygnięcie kwestyi przykrócenia nędzy na świecie. Zrozumiał teraz dopiero, jak próżnem było jego apoteozowanie tej pięknej córy kraju słońca i piękna, noszącej w sobie tylowiekowy atawizm władzy i arystokratycznych nawyknień. Pragnął ją nawrócić ku chrześciańskiej miłości względem upośledzonych i nędzę cierpiących, pragnął ją podbić na korzyść nowych poglądów pełnych współczucia dla istot żyjących, pragnął w niej rozbudzić żądzę odmiany społecznego porządku. Lecz teraz widział, że jeżeli ją zdołał temi kwestyami wzruszyć, to jedynie dzięki okoliczności, że ona sama była nieszczęśliwą, a skutkiem tego skłonną do współczucia względem innych, równie jak ona cierpiących. Obecnie zaś czuła radość w swem sercu, więc mówiła o szczęśliwości dostępnej każdemu; cieszyła się, że już wszystko i wszyscy dostąpili łaski uzdrowienia.
— Szczęście nie zakwitło dla wszystkich — rzekł Piotr, patrząc na nią uważnie.
— Owszem, owszem, dla wszystkich, upewniam, że dla wszystkich! Ty, księże Piotrze, nie znasz naszych biedaków.. Ale wierzaj mi, że niechaj najbiedniejsza dziewczyna z naszego Transtevere posiądzie chłopca, którego kocha, a natychmiast uczuje się najszczęśliwszą na świecie... i jedząc chleb suchy, pijąc tylko wodę, będzie wesoła i promienna jak królowa. Matka, której dziecko ozdrowieje, mężczyzna, który wraca z wojny jako zwycięzca, albo ktokolwiek wygrywający wielki los na loteryi — będzie się czuł szczęśliwy, bo każdemu potrzeba tylko radości starczącej za wszystko.
Piotr nie chciał jej zasmucać zbijaniem tych dowodzeń, nie chciał jej psuć dzisiejszej wesołości roztaczaniem obrazów nędzy fizycznej i moralnej przygniatającej tak olbrzymią większość rodu ludzkiego, lecz nagle wszystko dokoła niego zbladło, pociemniało, jakby wielki cień zasłonił piękno dnia dzisiejszego.
Benedetta to spostrzegła i, ująwszy obiedwie dłonie Piotra, rzekła z czułością:
— Twoja uczennica ma głowę bardzo zakutą... wszak tak?.. Lecz cóż chcesz, są rzeczy, których nigdy nie zrozumiem i mam przekonanie, że tak samo ich nigdy nie zrozumie żadna z kobiet wyrosłych na naszej ziemi rzymskiej. Ale pomimo to nie przestawaj nas kochać... kochaj nas takiemi jakiemi jesteśmy... ciesz się naszą pięknością, gdy jesteśmy szczęśliwe, ach, bo wtedy chcemy być piękne pomiędzy najpiękniejszemi!...
Mówiąc to, rzeczywiście promieniała nadzwyczajnością swej urody. Piotr drżał z podziwu, patrząc na bozkość jej piękności, będącej siłą mogącą rozporządzać światem.
— Tak, piękność jest wszechwładną potęgą — szepnął Piotr, ogarnięty wielkiem wzruszeniem. — Ale czemuż piękność nie może zniweczyć zła wyrażającego się tylu formami nędzy.
— O nie mówmy dziś o rzeczach tak smutnych! Dziś życie jest szczęściem i jakże wesoło, jakże dobrze jest na świecie! A teraz chodźmy do pokoju stołowego, bo ciocia zapewne czeka na nas! Już pora na obiad!
Obiad podawano zawsze o godzinie pierwszej i jeżeli Piotr był o tej porze w domu, siadał do stołu razem z donną Serafina i z Benedettą. Pokój stołowy był niewielki, dość ciemny, bo okna jego wychodziły na dziedziniec. O tejże samej godzinie, na pierwszem piętrze, jadł obiad kardynał wraz ze swym siostrzeńcem i z don Vigiliem, który zawsze milczał, odpowiadając tylko na pytania. Kuchnie były prowadzone oddzielnie, w osobnych izbach i przez osobną służbę a tylko kredens mieszczący się w olbrzymim pokoju na dole, był do pewnego stopnia wspólny.
Pomimo że pokój stołowy donny Serafiny był niezwykle ponury, dziś panowała w nim wesołość, bo nawet donna Serafina okazała się mniej sztywną, jakby ożywioną wielkiem wewnętrznem szczęściem. Zapewne przeżywała jeszcze teraz rozkosz wczorajszego swego tryumfalnego wejścia pod rękę z odzyskanym, płochym kochankiem i pierwsza zaczęła mówić o wczorajszym balu, chwaląc jego okazałość, chociaż wyznała, że była bardzo skrępowaną obecnością króla i królowej. Opowiedziała, że dzięki zręcznej swej taktyce, uniknęła przedstawienia się tym państwu z Kwirynału. Spodziewała się, że nikt jej nie weźmie za złe, że się pokazała w neutralnym salonie, albowiem ogólnie wiedziano, że jest matką chrzestną Celii, którą serdecznie kocha. Ta okoliczność była dostateczną dla wytłomaczenia jej obecności w dniu zaręczyn Celii. Jednakże donna Serafina musiała mieć jakieś skrupuły, bo zapowiedziała, że zaraz po obiedzie ma zamiar pojechać do Watykanu, dla widzenia się z kardynałem-sekretarzem Ojca świętego. A może chciała się tylko upewnić co do stanu zdrowia papieża, pełna nadziei ujrzenia swego brata władcą tronu w Watykanie. Wszak mówiono, że tak dalece była tego pewną, że już miała przygotowaną wyprawę z cyframi nowego papieża.
Benedetta bezustannie śmiała się i żartowała podczas obiadu a gdy podano deser, rzekła do służącego:
— A figi?... Dla czego nam nie podajesz fig?...
Giacomo spojrzał na nią z ospałą zwykłą swą miną, nie rozumiejąc czego żądała, lecz w tejże właśnie chwili weszła do pokoju Wiktorya. Nie otrzymując odpowiedzi od Giacomo, Benedetta zwróciła się ku niej:
— Wiktoryo, dla czego nam fig nie podano?...
— Jakich fig?...
— Tych, które dziś widziałam, przechodząc przez kredens. Zajrzałam tam, idąc do ogrodu i zobaczyłam koszyk pełen ślicznych fig dopiero co zerwanych z drzewa... Nawet się zadziwiłam, że o tej porze roku jeszcze są świeże figi... Ale przedewszystkiem ucieszyłam się, bo jestem łakoma, zwłaszcza na takie śliczne figi...
Wiktorya roześmiała się.
— Ach, już wiem... to są figi przyniesione wczoraj przez proboszcza z Frascati. Prosił, aby je schować dla Jego Eminencyi i trzy razy mi to powtórzył, mówiąc, że sam je zerwał, sam je ułożył w koszyczku i pragnie, aby tak jak są były podane na stół... bo to podarek od niego i z ulubionego drzewa Jego Eminencyi. A więc nie poruszyłam nawet liścia jednego i figi w koszyczku zostały postawione przed Jego Eminencyą.
— To bardzo pięknie... bardzo pięknie — mówiła z komicznem zagniewaniem Benedetta — lecz doprawdy ci panowie mogliby się z nami podzielić figami... Powiem im, że to brzydko tak dogadzać tylko sobie... Z pewnością te figi muszą być wyborne!
— Więc to ten proboszcz, który do nas przychodził do willi, przyniósł wczoraj owe figi? — spytała donna Serafina.
— Tak, ten sam — odpowiedziała Wiktorya. — Ksiądz Santobono, proboszcz przy kościółku Matki Boskiej Polnej... Ile razy tu przyjdzie, to zawsze najpierw się pyta o księdza Paparelli, bo podobno zna się z nim jeszcze z seminaryum... Wczoraj, ksiądz Paparelli przyprowadził go do nas do kredensu... Ksiądz Santobono oddał mi koszyk swój z figami i myślałam, że nigdy nie skończy poleceń swoich a otóż dziś mało co brakowało, by wszystko nie było napróżno, bo zapomniałam postawić figi na stole przed Jego Eminencyą, lecz ksiądz Paparelli przybiegł zaraz i sam wziął koszyk i zaniósł na górę z takiem nabożeństwem, jakby niósł świętą monstrancyę... Prawda, że Jego Eminencya najbardziej lubi figi z ogrodu księdza Santobono...
— Tak, ale dziś brat mój jest niezdrów, więc fig jeść nie będzie — zakończyła donna Serafina, z twarzą nieco chmurniejszą.
Donna Serafina traciła humor, ile razy wspominano przy niej nazwisko księdza Paparelli. Nie lubiła kodytaryusza swego brata, od czasu gdy spostrzegła, że ten słodko uśmiechnięty, uniżony i pokorny ksiądz wywiera wpływ na swego pana. Czuła, że zwalczał on własny jej wpływ na brata i psuł zapobiegliwie prowadzone przez nią plany, mające zapewnić ostateczny tryumf kardynałowi. Ulegając zręcznym podszeptom księdza Paparelli, kardynał popełnił kilka nieostrożności, które mocno mogły mu zaszkodzić. Donna Serafina przyznawała wszakże kodytaryuszowi niektóre cnoty a zwłaszcza chwaliła przykładną jego pobożność.
Benedetta, rozbawiwszy się swoim śmiechem i żartami, znów zawołała Giacoma, mówiąc mu:
— Mój kochany, poczekaj chwilę a dam ci ważne polecenie...
A zwróciwszy się do ciotki i do Piotra, rzekła z udaną powagą.
— Jestem zdania, żeśmy powinni się upomnieć o swe prawa... Widzę, jak w tej chwili, w pokoju stołowym na pierwszem piętrze, wuj mój wybiera z pomiędzy liści kilka fig i podsuwa koszyk w stronę Daria, który znów, zaczerpnąwszy z niego, oddaje go w ręce don Vigilia. I oto wszyscy trzej jedzą figi, rozkoszując się smakiem... Tak, widzę, jak wszyscy trzej jedzą te śliczne figi, których niemało jeszcze w koszyku...
Tu znów zwróciła się do służącego:
— Otóż, mój Giacomo, proszę cię, zejdź do pokoju stołowego Jego Eminencyi i powiedz, że mamy szaloną ochotę pokosztować fig przyniesionych mu z Frascati... i liczymy na Jego łaskę, że zechce nam przysłać resztę tych, które pozostały na dnie koszyka...
Donna Serafina, niezadowolniona, rzekła surowo:
— Giacomo, żebyś mi się nie ważył tego robić...
A spojrzawszy ostro na siostrzenicę, dodała:
— Dość tych dziecinnych żarcików... niecierpię takiego niepotrzebnego trzpiotania się, zwłaszcza gdy się to przedłuża...
— Ach, ciociu, — szepnęła Benedetta — ja dziś tak wyjątkowo jestem wesoła! Pomyśl, ciociu, od jak dawna nie mogłam się śmiać tak serdecznie, jak śmieję się dzisiaj od samego rana...
Piotr dotychczas milczał, ucieszony i zabawiony wybuchem wesołości Benedetty. Lecz teraz gdy donna Serafina zmroziła śmiech na ustach siostrzenicy, czuł potrzebę wtrącenia się do rozmowy, więc zauważył, że mocno był wczoraj zadziwiony, zobaczywszy figi na drzewie w ogrodzie księdza Santobono. Zapewne było ono w wyjątkowo dobrych warunkach, zasłonięte murem i wystawione na działanie słońca.
— Tak, więc widziałeś to sławne figowe drzewo w ogrodzie księdza Santobono? — zapytała Benedetia.
— Nietylko widziałem drzewo, lecz z jego figami jechałem z Frascati do Rzymu.
— Jakim sposobem?...
Piotr już żałował, że się w ten sposób naraził na trudne wyznanie, lecz rzekł:
— Spotkałem we Frascati jednego z moich znajomych, który, przyjechawszy tam swoim powozem, chciał koniecznie odwieźć mnie do Rzymu. W drodze spotkaliśmy księdza Santobono, który szedł pieszo z koszykiem fig dla Jego Eminencyi... więc zabraliśmy go do powozu... Bardzo piękna była ta podróż... zatrzymaliśmy się na chwilę w karczmie leżącej tuż przy trakcie...
Tu Piotr opowiedział jakie głębokie wrażenie wywarło na nim piękno Kampanii rzymskiej widzianej o zachodzie słońca i podczas zapadającego zmroku. Benedetta patrzała na niego z natężoną uwagą a wiedząc, że Prada często bywa we Frascati z powodu budowy willi, spytała:
— Ten spotkany znajomy — to hrabia... wszak tak?...
— Tak pani, to był hrabia — odrzekł Piotr z wielką szczerością. — Spotkałem go następnie w nocy na balu... jest on bardzo rozstrojony i godzien współczucia.
Obie panie wysłuchały tych słów spokojnie, ujęte bezgraniczną dobrocią Piotra, który współczuł wszelkiemu cierpieniu. Donna Serafina udała, że o niczem nie wie i że nic nie słyszała, Benedetta zaś wyrazem twarzy zdawała się mówić, że ten człowiek jest jej teraz najzupełniej obojętny. Jednakże przestała się śmiać a po chwili milczenia, podczas którego myślała o tym koszyku fig przywiezionym do Rzymu w powozie hrabiego, rzekła:
— Teraz jestem rada, że tych fig nie jadłam...
Po czarnej kawie, donna Serafina opuściła pokój stołowy, mówiąc, że włoży zaraz kapelusz i pojedzie do Watykanu. Benedetta z Piotrem pozostali jeszcze przy stole, znów ożywieni niezwykłą wesołością i rozmawiając jak para starych przyjaciół. Piotr wspomniał znów o audyencyi swej u papieża, mówiąc, że wyczekuje godziny dziewiątej ze szczęśliwością a zarazem ze wzrastającą gorączką. Teraz jest godzina druga, zatem jeszcze musi czekać siedem godzin, cóż zrobi, jak spędzi czas, by skrócić długość całego popołudnia? Benedetta klasnęła w dłonie, wołając z uradowaniem:
— Wiesz co, księże Piotrze, jesteśmy dziś bardzo szczęśliwi wszyscy troje... zatem urządźmy się tak, by czas spędzić razem... otóż Dario ma swój powóz... teraz już musiał skończyć obiad, więc go każę przywołać i powiemy mu, by nas zawiózł na spacer, gdzie daleko... daleko, wzdłuż Tybru...
Była uszczęśliwiona ze swego projektu, lecz właśnie w tejże chwili wszedł do pokoju don Vigilio i zapytał z miną wylękłą:
— Czy donny Serafiny tutaj niema?...
— Nie, ciocia wyszła z domu... Ale cóż się stało?...
— Jego Eminencya przyszedł do mnie, prosząc, by donna Serafina zechciała zejść... Bo książę trochę zasłabł wstając od stołu, ale niechaj to pani nie przeraża... to chwilowe osłabienie...
Benedetta krzyknęła, więcej z zadziwienia, aniżeli z przestrachu.
— Jakto?... Dario zasłabł?... Zaraz do niego pójdziemy... Nie chcę, aby chorował, dziś musi nas zawieść na daleki spacer...
Na schodach spotkali Wiktoryę a Benedetta rzekła do niej:
— Chodź z nami, Dario zasłabł, może będziesz tam potrzebna...
Wszyscy czworo weszli razem do komnaty staroświeckiej, będącej sypialnią młodego księcia Boccanera, który tak niedawno przebył tu długie tygodnie, lecząc się z rany zadanej mu nożem. Sypialnię poprzedzał niewielki salonik a po drugiej stronie sypialni była ubieralnia i długi korytarz łączący mieszkanie Daria z pokojami zajmowanemi przez kardynała. Drzwi od kaplicy prywatnej wychodziły na korytarz. Kaplica była pozbawiona wszelkich ozdób, na kamiennej posadzce nie było nawet dywanu a ołtarz drewniany, malowany, zdawał się mówić o surowej pobożności kardynała.
Wszedłszy, Benedetta pobiegła do łóżka, na którem leżał Dario jeszcze ubrany. Przy nim stał pochylony z ojcowską czułością kardynał Boccanera a chociaż zaczynał się niepokoić, zachował pozory zwykłej swej wyniosłej dumy.
— Dario, co tobie?... Mów... czy cię co boli?...
Dario się uśmiechnął, chcąc ją uspokoić. Był bardzo blady i miał wyraz twarzy nieprzytomny, pijany.
— To nic, mnie nic nie będzie; prosty najzwyczajniejszy zawrót głowy... Wyobraź sobie, że doznaję wrażenia, jak gdybym za wiele wypił wina przy śniadaniu... Zaćmiło mi się w oczach i myślałem, że padnę!... Ledwie doszedłem do mojego łóżka...
Odetchnął głęboko, jak człowiek potrzebujący odpocząć. A kardynał opowiedział, co zaszło.
— Kończyliśmy śniadanie i właśnie chciałem wstać od stołu, powiedziawszy don Vigilio, jakie będzie miał zajęcie po południu, gdy nagle Dario pobladł i chwiejnym krokiem skierował się do swego pokoju... Chciałem, by usiadł, lecz on szedł dalej, chwytając się ściany, więc poszliśmy za nim, nie rozumiejąc, co się z nim dzieje... Szukam, chcę odgadnąć przyczynę tego zasłabnięcia... lecz znaleźć nie mogę.
Machnął ręką i, jakby chcąc odkryć jakieś poszlaki, rozejrzał się po ścianach, rzucił okiem na otwarty korytarz, w głębi którego widać było dopiero co porzucony pokój stołowy, ze stołem nakrytym i z rzuconemi w pośpiechu serwetami i krzesłami w nieładzie.
Benedetta zrobiła uwagę, zwykle się nasuwającą w podobnych okolicznościach:
— Czy aby nie zjadł czego szkodliwego?...
Kardynał się uśmiechnął, znając skromność swego stołu i rzekł:
— Jedliśmy jaja, kotlety jagnięce i szczaw na jarzynę... jak widzisz, nie mogło mu to zaszkodzić... Ja piłem wodę, jak zwykle, a Dario dolał trochę wina do swojej szklanki... Nie, jedzenie nie mogło mu zaszkodzić...
Don Vigilio odważył się na wypowiedzenie spostrzeżenia:
— Gdyby jedzenie było tego przyczyną, to Jego Eminencya, oraz ja, bylibyśmy też zasłabli...
Dario przez chwilę miał oczy zamknięte; teraz je otworzył, znów głęboko odetchnął i zmusił się do uśmiechu:
— Proszę się nie niepokoić... już znacznie mi jest lepiej... Trochę, to zaraz przejdzie...
— Więc naprawdę już ci jest lepiej? — zawołała z radością Benedetta. — W takim razie powiem ci, jaki zrobiłam projekt... Każesz zaprządz swój powóz i, zabrawszy księdza Piotra, oraz mnie, zawieziesz nas na daleki spacer, pojedziemy daleko, daleko brzegiem Tybru.
— I owszem... wyborną miałaś myśl, ale teraz wstanę i pochodzę, Wiktoryo, chodź mi pomódz...
Uniósł się, podpierając się z trudnością rękoma, lecz pierw nim nadbiegła Wiktorya, chwycił go atak konwulsyj i jak gromem rażony padł zemdlony w ramiona kardynała stojącego przy łóżku. Benedetta zaczęła teraz tracić głowę z rozpaczy.
— Doktora, doktora... sprowadźcie co prędzej doktora!...
— Ja pobiegnę po doktora! — zawołał Piotr.
— Nie, zostań z nami... Wiktorya pójdzie... Ona zna adres... Wiktoryo, idź i sprowadź doktora Giordano!
Służąca wyszła a w pokoju zapanowało ciężkie milczenie. Dreszcz trwogi wzrastał z każdą chwilą. Benedetta stała przy łóżku; pochyliła się nad nieprzytomnym narzeczonym swoim a kardynał trzymał go w swoich ramionach, wpatrując się w bladą twarz siostrzeńca. W umyśle kardynała zaczynało się rodzić niejasne jeszcze, niesformułowane, straszne podejrzenie: znajdował, że cera Daria robiła się szarą a twarz przybierała wyraz osłupiałego przerażenia, były to te same symptomy, jakie zauważył na twarzy najbliższego swego przyjaciela, monsignora Gallo, który w przeciągu paru godzin skonał na jego ręku. Wszak tamten wpadł w takie samo omdlenie i ciało jego zimne było i martwe jak teraz ciało Daria. Coraz silniej wzrastało przekonanie w umyśle kardynała, że znów trucizna podstępnie zadana przez ręce nieznane, nowym gromem spadnie na drugą ukochaną przez niego istotę. Patrzał z wytężoną uwagą na twarz siostrzeńca, na tego ostatniego potomka swojego rodu, patrzał, szukał, śledził i z przerażeniem dostrzegał jak się szerzyło zło, okrutne, nieubłagane zło, które już mu zabrało połowę jego samego.
Benedetta szepnęła półgłosem:
— Drogi wuju... zmęczysz się... pozwól, ja cię zastąpię, ja go wezmę w moje objęcia a może, gdy poczuje się tak blizko mnie, przebudzi się z zemdlenia...
Kardynał podniósł głowę, popatrzył na nią i ustąpił jej miejsca, lecz wpierw porwał ją w ramiona, przycisnął do siebie i ucałował z oczyma pełnemi łez. W tym nagłym wybuchu uczucia znikła zwykła mu sztywna obojętność i głosem drżącym od wzruszenia szepnął:
— Ach, biedna moja Benedetto, biedne ty moje dziecko!
Zachwiał się jak dąb z korzeniami przez burzę wyrwany, lecz natychmiast się opanował i podczas gdy Piotr i don Vigilio stali na boku, milcząc, gotowi na rozkazy, kardynał zaczął chodzić powolnym krokiem tam i napowrót po obszernej, starożytnej komnacie. Wkrótce przestrzeń ta stała się za małą dla natłoku szarpiących go myśli, więc wkraczał aż do korytarza i do pokoju stołowego. Chodził i powracał z coraz chmurniejszą, surowszą twarzą opuszczoną na piersi, głęboko zadumaną i zamkniętą. Cóż za ogrom zagadnień musiał stawać w umyśle tego człowieka, pełnego wiary?... Tego dumnego księcia, który poświęcił się służbie Boga nieszczędzącego mu doświadczeń losu, wobec których musiał się uznać za bezsilnego. Od czasu do czasu zbliżał się do łóżka i śledził postępy zła, które powaliło najdroższą mu istotę na ziemi i znów chodził regularnym krokiem, znikał i powracał, zmuszony do ruchu bólem niedozwalającym mu spocząć. A może się mylił?... A może było to chwilowe niedomaganie, z którego Dario zaraz powstanie?... Może doktór uśmiechnie się pobłażliwie, widząc zaniepokojone ich twarze?... Nie trzeba tracić nadziei. Trzeba czekać.
Drzwi się otworzyły i weszła Wiktorya, mówiąc zdyszanym głosem:
— Znalazłam doktora w domu... idzie za mną, jest na schodach...
Prawie zaraz ukazała się postać doktora Giordano. Wszedł uśmiechnięty a różowa twarz jego odcinała się od srebrnych włosów wijących się w pukle. Miał on w całej swej postawie coś przypominającego zakrystyę. Spojrzawszy po obecnych, spoważniał jak prałat chcący zapewnić, że powierzona mu tajemnica ściśle zostanie dochowaną. Zbliżywszy się do chorego, szepnął:
— Jakto, jeszcze!... Więc jeszcze nie dano mu spokoju!
Zapewne była to aluzya do pchnięcia nożem, z którego dopiero co wyleczył młodego księcia Boccanera. Któż zawziął się na tego młodzieńca?... Wszak on nikomu nie wchodził w drogę, nikomu nie umiałby się narazić! Lecz wyrzeczone przez doktora słowa mogła zrozumieć tylko Benedetta, ale była ona zbyt przejęta niemocą Daria, by módz cokolwiek słyszeć. Pragnęła być uspokojoną, więc rzekła błagalnie:
— Doktorze... zobacz, zbadaj co mu jest... i powiedz nam, że to nic ważnego, że to nic... Ach, bo on nie może być chory... on dopiero co był zdrów zupełnie... Wszak to nie?... To nic?...
— Zapewne nic... Zaraz zobaczymy...
Doktór się odwrócił i złożył głęboki ukłon przed kardynałem, powracającym ze stołowego pokoju, by stanąć nieruchomie przy łóżku Daria. Zapewne odczytał w oczach kardynała śmiertelną trwogę szarpiącą mu serce, bo natychmiast przystąpił do zbadania stanu chorego. W miarę jak postępowało badanie, zwykły uprzejmy i optymistyczny wyraz twarzy doktora zanikał i usta lekko mu drgały wewnętrznem przerażeniem. Doktór Giordano był obecny przy śmierci monsignora Gallo i w sprawozdaniu o chorobie, nazwał ją zgniłą, zaraźliwą gorączką. Zapewne musiał dostrzedz teraz te same symptomaty i, jako przywykły do nagłych i niczem niewytłomaczonych śmierci, tak częstych w Rzymie, myślał, że i tym razem trzeba będzie wszystko zwalić na szkodliwe wyziewy Tybru.
Podniósłszy głowę, spotkał się ze wzrokiem kardynała, który go zapytał:
— Panie Giordano, mam nadzieję, że nie jesteś pan zaniepokojony stanem chorego?... Zapewne to tylko niestrawność... trochę zmęczenia?...
Doktór znów się ukłonił i, odgadując srogość niepokoju kardynała, który utracił przyjaciela z choroby mającej identyczne objawy, rzekł:
— Zapewne, Wasza Eminencya ma zupełną słuszność... przypuszczam, że to niestrawność... Lecz czasami takie niedomaganie zmienia się w chorobę... W każdym razie, chyba nie potrzebuję zaręczać, że uczynię co tylko będzie w mej mocy...
Zamilkł na chwilę i, zapominając o dalszem zachowaniu form uprzejmości, rzekł z niecierpliwością doktora:
— Czasu do tracenia nie mamy... trzeba księcia rozebrać... I chcę pozostać z nim sam... będę swobodniejszy...
Zatrzymał wszakże Wiktoryę, mówiąc, że będzie mu potrzebną, a w razie gdyby jeszcze kogoś trzeba było wezwać do pomocy, wezwie Giacoma.
Kardynał, uwzględniając życzenie doktora, ujął Benedettę za rękę i poszedł z nią do stołowego pokoju. Piotr i don Vigilio poszli za nimi.
Gdy weszli do stołowego pokoju, byli tak przygnębionymi, że nikt nie przemówił ani słowa i zapanowało najgłębsze milczenie wypływające z nadmiaru smutku. Drzwi od korytarza zamknięto a przez otwarte okno płynęło miłe, ciepłe powietrze pełne słonecznych, delikatnych blasków. Stół był jeszcze zastawiony jak przedtem, a przed jednem z odstawionych w pośpiechu krzeseł stała filiżanka do połowy napełniona czarną kawą. W pośrodku stołu był koszyk z figami, lecz prawie nietknięty, bo z układu liści, można było poznać, że ubyło zaledwie parę owoców.
Papuga kołysała się z rozkoszą w szerokim pasie słonecznych promieni, w których uwijały się atomy złotego pyłu. Ździwiona przyjściem tylu osób, Tata przestała krzyczeć i wpatrywała się w obecnych przenikliwym wzrokiem.
Upływały minuty długie jak wieki w gorączkowem oczekiwaniu wiadomości z sypialni Daria. Don Vigilio siadł na uboczu, Benedetta i Piotr stali nieruchomie, a kardynał znów zaczął chodzić, chcąc ruchem skrócić czas, zażegnać swą niecierpliwość, wyszukać przyczynę zła, którego doniosłość znał już obecnie. Kroki jego rozlegały się rytmicznie, z machinalną regularnością, lecz w duszy jego panował zamęt i ponury szał wściekłości. Przechodząc koło stołu zastawionego obiadowem nakryciem, kilkakrotnie spojrzał badawczo, jakby czegoś szukał. Może w tej kawie była trucizna? A może w kotletach, lub w chlebie?... Naraz oczy jego zawisły na koszyku z figami. Zatrzymał się, jakby nagłe zrobił odkrycie. Myśl ta coraz wyraźniej, natrętniej narzucała się i przykuwała go na miejscu. Jak się przekonać czy podejrzenie było słuszne?... Myślał i nie znajdował sposobu sprawdzenia. Wreszcie wziął do ręki jedną z fig i przypatrywał się jej uważnie. Lecz nie przedstawiała nic szczególniejszego; żadną oznaką zewnętrzną nie dozwalała czegokolwiek się domyślać. Już miał ją położyć napowrót do koszyka, gdy Tata odezwała się przeciągłym głosem, ze wzrokiem utkwionym w figę, bo niezmiernie lubiła owoce. Możność zrobienia doświadczenia, której szukał, nadarzała się niespodziewanie.
Zwolna, z twarzą przyćmioną chmurą, kardynał zaniósł papudze figę i podał bez wahania i bez żalu. Tata wydłużyła giętkie swoje ciało pokryte jedwabnemi piórami szaro zielonego koloru i prawie różowe skutkiem blasku słońca jasno wpływającego przez otwarte okno, a ująwszy z właściwym sobie wdziękiem podawaną figę, rozpruła ją dziobem. Nie wyjadłszy jak tylko trochę soczystego środka, Tata upuściła figę trzymaną w łapce. Kardynał stał przy niej i patrzał na nią z natężoną uwagą. Czekał. Minęły w ten sposób trzy nieprawdopodobnie długie minuty. Już zaczęła tlić nadzieja w sercu kardynała i pogładził głowę ulubionej swej papugi, która z zadowoleniem poddawała się pieszczocie swego pana, wyginając szyję i patrząc na niego swemi małemi, jak rubin błyszczącemi oczami, gdy naraz, spadła na ziemię, nawet nie zatrzepotawszy skrzydłami, spadła jak kamień rzucony. Jak gdyby piorunem rażona, Tata już nie żyła.
Kardynał uniósł tylko obydwie ręce ku niebu, teraz miał już pewność, teraz już wiedział. A więc zbrodnia! Nowa zbrodnia! Usta jego nie wydały nawet jęku, nie wyrzekły żadnej skargi, tylko twarz stała się dziką i czarną z rozpaczy.
Lecz tuż obok kardynała, ozwał się krzyk bólu. Była to Benedetta, która z początku ze ździwieniem patrzała na wuja podającego figę papudze, lecz jakby instynktem przeczuwając, czekała również a teraz nagle zrozumiała wszystko.
— Trucizna! To trucizna! Ach, Dario! Dario! Serce ty moje, Dario, duszo ty moja! Dario! Dario!...
Lecz kardynał chwycił z siłą obie dłonie siostrzenicy, i patrząc ukośnie w stronę Piotra i don Vigilia, tych dwóch obcych ludzi, zawołał rozkazująco:
— Milcz!... Milcz!
Szarpnięciem wyrwała ręce, zbuntowana, uniesiona szałem gniewu i nienawiści:
— Dlaczego mam milczeć! Wiedząc, że wszystkiemu winien Prada, oskarżam go, niech zginie! Niech umiera ten zabójca! Wiem, że to Prada! Wiem, bo wczoraj wracał z Frascati z księdzem Piotrem i wziął do swego powozu tego Santobono, niosącego figi w koszyku... Tak, to on, Prada! on! Mam świadków! To Prada!
— Nie, nie, milcz! Szał cię unosi i nie wiesz sama, co mówisz!
Znów trzymał ręce Benedetty w swych dłoniach i całą potęgą woli chciał nad nią zapanować. Kardynał, wiedząc jaki wpływ wywierał Sanguinetti na egzaltowaną głowę Santobona, intuicyjnie już zrozumiał rzecz całą. Domyślał się że Santobono został nie wprost, lecz pośrednio popchnięty do popełnienia zamachu na jego osobę, bo teraz, w chwili gdy było wszelkie prawdopodobieństwo, że tron pontyfikalny zostanie opróżniony, Sanguinetti chciał się pozbyć niebezpiecznego współzawodnika. Fakta z logiką się łączyły, że kardynał Boccanera ani na chwilę już nie wątpił, że było tak jak przypuszczał, bo nie mogło być inaczej.
— Nie, to nie Prada! Słyszysz, to nie Prada! On nie ma żadnej dobrej racyi, by czyhać na moje życie, a tutaj chodziło o zgładzenie mnie a nie kogo innego. Zastanów się. Wszak tylko wypadek zrządził, że nie jadłem tych fig, liczono, że zjem ich dużo, bo wiadomem jest, że je lubię. Ach, i co za dziwny zbieg okoliczności, ja ich nie tknąłem, a mój biedny Dario wziął ich kilka na talerz i jeszcze żartowałem z niego, prosząc, by mi zostawił trochę na jutro. Zamiast mnie, jego zabito! Co za okrucieństwo, co za potworna głupota losu! O Boże, Boże, czyżeś nas opuścił i odwrócił się od nas?...
Łzy nabiegły mu do oczu, podczas gdy Benedetta jeszcze nie zdawała się być przekonaną.
— Wuju, przecież ty nie masz nieprzyjaciół, dla czegoż przypuszczasz, że Santobono godził na twoje życie?...
Przez chwilkę kardynał milczał, nie znajdując dostatecznie wyjaśniającej odpowiedzi, mogącej zastąpić prawdę, której nie chciał wyjawiać. Chciał już pokryć wszystko milczeniem, gdy przypomniał sobie drobną okoliczność, którą uznał za pozorującą kłamstwo:
— Santobono jest pozbawiony równowagi umysłowej i wiem, że mnie nienawidzi od chwili, gdy odmówiłem mu świadectwa, którego żądał odemnie dla uniewinnienia swego brata osadzonego w więzieniu. Nie wydałem świadectwa, bo ten dawny nasz ogrodnik nie zasługiwał na nie... Otóż Santobono zemstę musiał mi poprzysiądz... częstokroć śmiertelne nienawiści nie mają ważniejszych przyczyn...
Benedetta zachwiała się w obwinianiu hrabiego Prada i niezdolna obstawać przy swem zdaniu, padła na krzesło, mówiąc z rozpaczą:
— Boże mój, Boże! Już nic nie rozumiem, nic nie wiem! Lecz mniejsza z tem... cóż to wszystko znaczy wobec niebezpieczeństwa grożącego memu Dario! Teraz jedno tylko pozostaje: trzeba go ratować, trzeba go ratować! Ach, jakże długo oni nas tam nie wpuszczają, dla czego Wiktorya nie przychodzi, by nam cośkolwiek powiedzieć!
Znów zapadło uciążliwe, bolesne i straszne milczenie. Kardynał wziął ze stołu koszyk z figami i wstawił go do szafy, którą zamknął na dwa spusty i klucz schował do kieszeni. Zapewne miał zamiar sam wyrzucić owoce podczas nocy, wynieść je nad rzekę i wysypać do Tybru. Odwróciwszy się od szafy, spostrzegł spojrzenia tych dwóch młodych księży będących świadkami całego zajścia. Rzekł do nich z prostotą, z której jaśniała niezrównana godność:
— Sądzę, że nie potrzebuję zalecać wam milczenia... Są skandale, które powinny być ukryte przez wzgląd na dobro Kościoła niebędącego i niemogącego być w czemkolwiekbądź winnym. Oskarżać którego z nas — jestto szkodzić Kościołowi! Gdy znajdzie się pomiędzy nami zbrodniarz, należy go pozostawić sprawiedliwości Boga, który spuści nań zasłużoną karę... Co do mnie, gdybym był zagrożony we własnej mej osobie, lub w osobie którego z członków mego rodu, oświadczam w imię Chrystusa Pana, który zmarł za nas na krzyżu, że nie zachowam gniewu, ani nienawiści, ani chęci pomsty względem winowajcy i zatrę jego imię w mej pamięci, ukrywając czyn jego haniebny aż do grobu, gdzie wraz zemną będzie złożony.
Wyniosła postać kardynała jeszcze wyższą się zdawała, gdy mówił te słowa z ręką podniesioną w górę, jakby składając przysięgę, że Bogu pozostawia dochodzenie sprawiedliwości na wrogach swego rodu. Twarz jego miała wyraz głęboko tragiczny, bo musiał zarazem myśleć i o koledze swym, kardynale Sanguinetti, i o podstępnych intrygach krzyżujących się w podziemnych ciemnościach dokoła tronu papiezkiego, zwłaszcza gdy szło o zdobycie, przywłaszczenie tyary dla swej osobistej korzyści, bez względu na korzyść Kościoła.
Piotr i don Vigilio skłonili się na znak, że przyrzekają milczenie a kardynał, nie mogąc dłużej opanować bólu, jęknął raczej, aniżeli powiedział:
— Ach, biedny mój Dario, biedny mój Dario, jedyny i ostatni potomek naszego rodu! Ach Dario, ty jedyna nadziejo mojego serca, pocóż masz umierać, umierać w tak okrutny sposób:
Benedetta, zerwawszy się ze swego krzesła, zawołała z gwałtownością:
— Umierać... kto?... Dario?... Ja nie chcę! Ja nie pozwolę, by on umarł! My go uratujemy, my go uzdrowimy! Chodźmy do niego! Weźmy go w nasze ramiona, przyciśnijmy do serca i uratujmy go, mój wuju! Chodźmy, chodźmy prędzej! Ja nie chcę, by on umarł... ja nie chcę!
I szła już ku drzwiom i nikt nie byłby w stanie jej zatrzymać, gdy właśnie wbiegła Wiktorya z twarzą wystraszoną i bladą; widocznie położenie musiało być groźne, skoro ta spokojna zawsze kobieta tak dalece straciła zimną krew i energię.
— Doktór państwa wzywa... wzywa natychmiast...
Piotr i don Vigilio pozostali w pokoju stołowym, podczas gdy kardynał i Benedetta podążyli do sypialni Daria. Piotr stał w pośrodku pokoju słonecznego i pogrążył się w dumaniach. A zatem trucizna była rzeczywistością, używano jej obecnie jak dawniej, za panowania Borgiów, podawano ją wytwornie, w owocach, działając tajemnie i pośrednio, podsuwając zdrajcę, który nawet unikał odpowiedzialności i wymiaru przynależnej kary! Przypominał sobie teraz całą podróż wczorajszą z Frascati do Rzymu i rozmowę o truciźnie, jak poddawał jej użycie w wątpliwość, twierdząc ze sceptycyzmem paryżanina, że krążą tylko o niej legendy a podrzędniejsi autorzy używają jej dla efektownego zakończenia piątego aktu romantycznych dramatów. Lecz oto, dziś się przekonał, że trucizna nie wyszła z użycia w codziennym bycie współczesnych mu ludzi. Więc prawdziwemi są opowiadania o zatrutych kwiatach, o zatrutych nożach, i nikt, nawet papież nie jest wolny od przypuszczeń, że trucizną będzie zgładzony z liczby żyjących. Ach, ten Santobono, ten podstępny ofiarodawca ulubionych owoców! Piotr już nie wątpił, że Santobono jest zbrodniarzem i uprzytomniał sobie różne okoliczności zaszłe podczas dnia wczorajszego. Zdawało mu się, że znów słyszy rozmowę Santobona z kardynałem Sanguinetti. Chciwość i ambicya tego człowieka pożądającego dla siebie tyary papiezkiej, zrodziły w jego umyśle chęć pozbycia się współzawodnika za pomocą zbrodni, której myślą natchnął płomienną głowę Santobona, mówiąc mu o konieczności zbawienia Kościoła czynem, bo chwila czynu nadeszła. A potem Piotr widział znowu bezgraniczne równiny Kampanii rzymskiej, powóz Prady, w którym jechał wraz z hrabią po długiej, bez końca w dal biegnącej drodze i czarną sylwetę księdza idącego z koszykiem przesuniętym przez rękę. Santobono wsiadł do powozu i najczulszą opieką otaczał koszyk z figami trzymany bez przerwy na kolanach. Ach, ten koszyk, czuł, że na zawsze zapamięta jego wygląd, kolor i zapach!
Lecz niespodziewanie wystąpiła teraz postać hrabiego wśród wywoływanych przez Piotra wspomnień. Dopiero co, gdy Benedetta oskarżała Pradę, Piotr chciał go bronić, chciał wypowiedzieć wszystko, co wiedział, chciał wskazać, kto właściwie podsunął truciznę. Lecz zatrzymał się zmrożony myślą, że jeżeli Prada nie popełnił zbrodni, to wszakże zezwolił na jej spełnienie. I Piotr widział teraz czarną kokoszkę leżącą bez życia pod ścianą karczmy przy gościńcu. Kokoszka padła bez życia i tylko krew się sączyła z jej dzioba, tak jak tej papudze leżącej na podłodze w jadalni kardynała Boccanera. Dla czego Prada skłamał? Dla czego opowiedział o utarczce pomiędzy kurami?... Ach, ileż w tem było złożonych żądz, ile walk wewnętrznych i ile ciemności, których na razie Piotr nie umiał i nie mógł przeniknąć... Również nie mógł zestawić szczegółów wewnętrznej walki, jaką z sobą staczał Prada podczas dzisiejszego balu i odprowadzając Piotra aż w pobliże pałacu Boccanera. Ach tak, on cierpiał i okrutny bój musiał wrzeć w piersi tego człowieka! Lecz to nie uniewinniało go, Prada mógł powstrzymać zbrodnię, mógł nie dopuścić spełnienia się losu, tego ślepego losu zadającego śmierć z taką bezwzględnością okrutną!
Piotr podniósł głowę i ujrzał don Vigilia tak bladego, że przypuścił, iż to nowa ofiara.
— Czyś chory?...
Don Vigilio milczał zrazu, jakby nie mogąc zebrać sił na wydanie z siebie głosu. Przerażenie dusiło go.
— Nie, ja ich nie jadłem!... Nie jadłem, chociaż miałem wielką ochotę, lecz powstrzymałem się przez wzgląd na Jego Eminencyę. Nie chciałem jeść ulubionych przez niego owoców, widząc, że on z żalem pozbawił się deseru, z powodu niedyspozycyi.
Don Vigilio drżał cały, nietyle z dokuczającej mu zawsze febry, co z przerażenia na samą myśl, że mógł się był otruć i że się od śmierci wybawił dzięki pokorze. Don Vigilio miał teraz na sobie piętno człowieka, który spotkał się oko w oko ze śmiercią. Westchnął kilka razy, chciał jeszcze coś mówić, lecz lękał się i przerażał, wreszcie, jakby odpychając coś wstrętnie występnego, szepnął:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Piotr, wiedząc jaką Don Vigilio miał przesądną obawę przed kodytaryuszem i chcąc się coś dowiedzieć, spytał:
— Co chcesz powiedzieć, wymawiając to nazwisko? Czy posądzasz go o przygotowanie zbrodni?... Czy też myślisz, że to oni go popchnęli?...
Nazwa jezuitów nie została wymienioną, lecz obadwaj rozumieli kogo mają na myśli. Zdawało się, że słonecznie oświetlony pokój przygasł, napełniwszy się czarnym cieniem złowrogiego widma.
— Oni, tak oni — krzyknął z przekonaniem sekretarz. — Zawsze i wszędzie ich znajdziesz w takich okolicznościach. Gdzie płaczą, gdzie nagle umierają, tam oni spełnili czyn przez siebie postanowiony! Zawsze oni, zawsze ci sami sprawcy wszelkiego nieszczęścia! O, czuję, że jestem przez nich skazany na zagładę i dziwię się, że tym razem uniknąłem śmierci, lecz wiem, że mnie to nie minie z ich ręki!...
I znów jęknął pełen nienawistnego wzburzenia:
— Ach, ten Paparelli, ten Paparelli!
Zamilkł i nie chciał już mówić ani słowa więcej, tylko rozglądał się z przerażeniem po ścianach pokoju, jakby w obawie, że się rozstąpią i wynurzy się z nich postać zawsze słodko uniżonego kodytaryusza, który w szerokiej jak spódnica sutanie, z twarzą tłuszczem zalaną i migotliwym wzrokiem, dreptał drobnemi krokami cicho i śpiesznie po całym pałacu, kryjąc się jak mysz do niewidzialnych nor, które powygryzał sobie wszędzie. Wszak to on pobiegł dziś do kredensu, by własnoręcznie przynieść koszyk z figami i postawił ulubione owoce kardynała, tuż w pobliżu jego nakrycia!
Piotr i don Vigilio zdecydowali, że należy im pójść do sypialni Daria, bo może przydatną będzie ich obecność. Wszedłszy tam, uderzył ich rozdzierający widok. Doktór Giordano, domyślając się trucizny, użył wszelkich środków reagujących, lecz zło się zwiększało z przerażającą szybkością i wszelka pomoc lekarska okazała się bezpożyteczną. Dario leżał na wznak, rozebrany, podparty poduszkami i obiedwie ręce miał złożone na kołdrze. Twarz jego była nieprzytomna i przerażona, jak niegdyś twarz monsignora Gallo i tylu innych ginących z tejże samej nieznanej przyczyny. Oczy chorego zapadły głęboko w czarność jakby wydrążonych jam ocznych, cera mu wyschła, wyglądał na konającego starca. Jakaś powłoka koloru ziemi zdawała się narastać na całe jego oblicze i tylko przyśpieszony, ciężki oddech wskazywał że żyje. Benedetta stała pochylona nad tą ukochaną twarzą i zdawała się cierpieć temże samem cierpieniem a rozpacz bezsilności wobec ogromu nieszczęścia zmieniła ją do niepoznania. Śmiertelnie blada, zdawała się tracić życie, uciekające z niej równocześnie z życiem narzeczonego.
Kardynał Boccanera, skinąwszy na doktora, oddalił się z nim ku oknu, pytając:
— Już nie ma nadziei?... On umrze?...
Doktór uczynił giest rozpaczliwy, wyrażający grozę położenia:
— Niestety, tak! Jestem obowiązany uprzedzić Waszą Eminencyę, że za godzinę wszystko będzie skończone.
Nastąpiła chwila milczenia.
— On umiera z tej samej choroby co Gallo?...
Doktór, nieodpowiadając, odwrócił twarz, drżąc ze wzruszenia, a kardynał znów spytał:
— Wszak to ta sama zgniła gorączka?...
Giordano zrozumiał, że w tem pytaniu mieści się rozkaz. Kardynał żądał, by zbrodnia pozostała ukrytą, by o niej nikt nie wiedział, bo tego wymaga dobro Kościoła. Tak, ten dumny siedemdziesięcioletni książę żądał bezwarunkowego milczenia, niechciał, by paść miało oskarżenie, poniżające godność jego rodziny, oraz niechciał, by rodowe jego imię włóczono po sądach, bo wszelki proces uważał za ohydę, czerniącą nawet pozywającą stronę. W wyniosłości swej gardził ludzkiemi sądami i sprawy jego rodu dotyczące mógł rozstrzygać on jeden na ziemi, lub Bóg w niebie panujący.
Łagodna twarz doktora, przywykłego do oględnego dochowywania tajemnic, pochyliła się i rzekł wreszcie:
— Tak, to zaraźliwa zgniła gorączka...
Teraz, gdy zabezpieczył sprawę bożą i uchronił ją od szwanku, kardynał Boccanera był już tylko bolejącym człowiekiem i znów wielkie łzy stanęły mu w oczach. Zaczął błagać doktora, by jeszcze próbował uratować chorego. Lecz Giordano smutnie potrząsał głową, wyznając całą bezsilność medycyny. Dla rodzonego ojca i matki nie byłby w stanie większego nieść ratunku, śmierć była nieuniknioną i nic jej odwrócić jut nie mogło. Po cóż więc męczyć umierającego, po co zwiększać na próżno miarę jego katuszy?...
Kardynał przypomniał sobie nieobecność donny Serafiny i, odczuwając jej rozpacz, jeżeli nie pożegna siostrzeńca, chciał po nią posłać do Watykanu. Doktór ofiarował się, że po nią natychmiast pojedzie swoim powozem czekającym na dole. Za dwadzieścia minut obiecywał być z powrotem, nie przewidując, by mógł być w czemkolwiek potrzebny przy chorym.
Kardynał pozostał nieruchomy przy oknie i załzawionemi oczyma patrzał w niebo. Po chwili uniósł drżące ręce w górę, błagając ztamtąd pomocy. O Boże, teraz gdy wiedza ludzka okazała się bezsilną dla uratowania od zguby jedynego syna tego domu, Boże, okaż miłosierdzie swoje! Boże okaż nieograniczoność swej potęgi! Boże spuść cud na to chore dziecko mojego serca! Cudu, ach cudu, wyczekuję od ciebie, Boże! Kardynał modlił się z całą siłą przekonania duszy wierzącej, modlił się jak książe tej ziemi, który, poświęciwszy swe życie służbie Kościoła, czuł się w prawie żądać w zamian łaski szczególniejszej nieba. Modlił się, prosząc o życie tego ostatniego syna swego rodu, wypowiadając gorące pragnienie ujrzenia go mężem tej kuzynki, którą ukochał a teraz płaczącej i od zmysłów odchodzącej z rozpaczy. Cudu, ach, cudu miłosierdzia dla tych dwojga kochających się, cudu, by ród mógł się odrodzić! Cudu, by nie wygasło nazwisko Boccanera, by mogło zakwitnąć w potomności tych dwojga młodych małżonków, nadziei rodu świetnie zapisanego w księdze historyi Kościoła i Rzymu!
Gdy odszedłszy od okna, kardynał stanął w pośrodku pokoju, twarz miał przemienioną. Oczy łzami zaszłe osuszyła mu wiara, duszę swą umocnił modlitwą, powierzył się w ręce Boga, poddając się Jego wyrokom. Postanowił więc opatrzyć Daria ostatnim sakramentem. Skinął na don Vigilia i skierował się z nim ku prywatnej swej kaplicy, od której klucz zawsze nosił przy sobie. Nigdy tam nikt nie bywał dopuszczony i kaplica uważaną była za święty, tajemniczy przybytek, gdzie, jak mówiono, kardynał spędzał długie nocne godziny, klęcząc na gołej posadzce, modląc się i rozmawiając sam na sam z Bogiem, ukazującym mu się we własnej osobie. Dziś wszedł tam otwarcie i pozostawił drzwi niezamknięte, chcąc Boga ztamtąd wywołać i zmusić do zdziałania cudu, o który nigdy żarliwiej nie błagał.
Po za drewnianym ołtarzem, nad którym był wielki krzyż miedziany z rozpiętym Chrystusem, była maleńka zakrystya z ubraniem i przyborami do odprawiania obrządków. Kardynał przywdział komżę, wziął srebrną puszkę zdobną herbem rodu Boccanera a zawierającą święte Oleje i powrócił do sypialni. Don Vigilio asystował mu przy ceremonii, która natychmiast się rozpoczęła, wymianą zdań łacińskich.
— Pax huic domini.
— Et omnibus habitantibus in ea.
Śmierć złowroga groziła, zbliżając się gwałtownie, więc skrócono i pominięto szczegóły zwykle zachowywane przy obrządku. Nie zapalono gromnic, nie przygotowano stolika nakrytego białym obrusem. Asystent zapomniał przynieść wody święconej i kropidła, celebrujący więc tylko ruchem ręki pobłogosławił pokój i umierającego, odmawiając słowa rytuału:
— Asperges me, Domine, hyssopo, et mundabor; lavabis me, et super nivem dealbabor.
Benedetta, ujrzawszy kardynała przychodzącego ze świętemi Olejami, cała drgnęła i padła na kolana, podczas gdy Piotr oraz Wiktorya, też klękli z tyłu po za nią, wzruszeni bolesną wielkością tej sceny, Benedetta, blada jak śnieg, wpiła się wzrokiem w Daria, którego nie poznawała, tak był zmieniony, pomarszczony, stary, z cerą koloru ziemi.
Kardynał, widząc, że pośpiech konieczny, odmówił prędko, półgłosem „Credo“.
— Credo in unum Deum...
— Amen — odpowiedział don Vigilio.
Po rytualnych modlitwach, asystent szeptał litanie, błagając nieba by przyjęło duszę człowieka mającego za chwilę stanąć przed obliczem Boga, jeżeli Bóg w najwyższem swem miłosierdziu nie spuści cudu uzdrowienia.
Kardynał, opuściwszy przepisane obmycie palcy, roztworzył puszkę ze świętemi Olejami i tylko jedno uczynił namaszczenie, uwzględniane przez Kościół w razach nadzwyczajnych. Srebrnym drutem położył kroplę na spieczonych, dotkniętych już śmiercią ustach.
— Per istam sanctam unctionem, et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per visum, auditum, odoratum, gustum, tactum, deliquisti.
Ach, z jakiemże gorejącem wiarą sercem, wypowiadał te błagalne wezwania łaski, by miłosierdzie boże zmazało grzechy spełnione przez pięć zmysłów, będących wieczną pokusą dla grzesznych dusz ludzkich! Lecz jeszcze miał nadzieję. A może Bóg karzący i doświadczający grzesznika za winy spełnione, ulituje się teraz nad nim. Może, przebaczywszy mu grzechy, powoła go na nowo do życia!
— Ach, Panie Wszechpotężny, Boże w niebie królujący, daruj mu życie! Dozwól, by ten umierający młodzieniec mógł żyć, dozwól, by powstał ze śmiertelnej pościeli, dozwól, by żył, dozwól na spełnienie się cudu! Boże, zechciej, by ród Boccanerów rozrósł się na tej ziemi, by w licznych potomkach swoich głosić mu było dozwolone sławę wielkości Twego imienia, by ród ten, jak dotychczas, służył ci wiernie, czy to w bojach za wiarę toczonych, czy też przed ołtarzami w świątyniach Twoich, ku czci Twojej wzniesionych!
Przez chwilę kardynał stał i patrzał na twarz konającego, na oczy jego zamknięte, stał, wyczekując cudu. Lecz żadna nie zaszła odmiana, najmniejsza nadzieja nie zajaśniała wśród okropności położenia.
Don Vigilio obtarł kroplę świętego oleju położonego na usta, lecz te pozostały nieporuszone, martwe. Po skończonej ostatniej modlitwie, celebrujący powrócił do kaplicy a za nim wszedł asystent i obadwaj, padłszy na kolana, zatopili się w błagalnych modłach. Kardynał wzniósł oczy na ukrzyżowanego Chrystusa, żebrząc o najwyższą łaskę, zabrania go z tej ziemi, zamiast siostrzeńca. Jeżeli potrzeba śmiercią okupić winy, on gotów jest i oddaje się w ofierze. Żar modlitwy unosił zbolałego starca, powtarzał, że wierzy w cud, którego Bóg nie powinien mu odmówić. Wierzył, że Dario może natychmiast powstać uzdrowiony, wierzył, że chory powinien teraz czuć ulgę, kiedy on, klęcząc w pokorze, zanosi ku niebu korne błagania. Wszak on, Boccanera, książe z rodu, książe w hierarchii Kościoła, powinien mieć posłuchanie u Boga, powinien wyjednać to, o co prosi w pokorze. Cały pogrążony w żarliwem rozmodleniu, kardynał duchem unosił się ponad ziemią, starożytny pałac, tylowiekowa siedziba jego rodu, pałac noszący jego miano, mógł runąć mu na głowę, a nie poczułby śmierci pod jego gruzami.
W sypialni nic dotąd nie drgnęło, nikt jeszcze nie śmiał się ruszyć, przykuty do miejsca tragicznym majestatem, który pozostawiła po sobie ceremonia. Nagle Dario uniósł powieki, spojrzał na swe ręce, a ujrzawszy je tak pomarszczone, zawiędłe, stare, przeraził się i ogrom rozpaczy i żalu za życiem odbił się w głębi zapadłych jego źrenic. Musiał być teraz przytomny, na chwilę opuściło go dotychczasowe omdlenie i po raz pierwszy zdał sobie sprawę ze swego stanu. Ach więc miał umrzeć! Umrzeć w takich bólach, w takiej szpetocie ciała! Jakże oburzającem wydało się to temu wytwornemu egoiście, kochankowi piękna, zwolennikowi wesołości, światła, młodzieńcowi nieprzywykłemu do cierpienia i cierpieć nieumiejącemu! Wstręt i obrzydzenie poczuł sam do siebie i tak namiętna chwyciła go rozpacz, taki strach dziecinny, że uniósł się na łóżku i rozejrzał po pokoju, przerażony, iż może jest sam i że wszyscy go opuścili, że od niego odbiegli. Lecz wzrok jego dostrzegł Benedettę jeszcze klęczącą. Chciał biedz ku niej, wyciągnął do niej ręce, pragnąc ją pochwycić i przybliżyć ku sobie, lecz pozbawiony sił, mógł zaledwie wyjęknąć jej imię:
— Benedetto!... Benedetto!...
Ona, klęcząc, bezustannie wpatrzoną była w twarz ukochanego a śmierć zabierająca jego i ją równocześnie zabierała. Benedetta była teraz blada jak widmo a przez powiększające się jej źrenice, duszę już można było dostrzegać. Gdy ujrzała Daria zmartwychpowstającego i wołającego ją z wyciągniętemi ku niej rękoma, wstała i, zbliżywszy się do łóżka, szepnęła:
— Idę... jestem przy tobie, mój miły, jestem...
Piotr i Wiktorya klęczeli dalej, patrząc na tę parę kochanków jak na nadziemskie zjawisko, klęczeli, lękając się, by nie umniejszyć wielkości widoku, który ich przykuwał do ziemi, czuli zarazem, że oni, ludzie żyjący, nie powinni byli się mięszać do spraw leżących po za obrębem rzeczywistości. Benedetta poruszała się, mówiła, ale jak ktoś wyswobodzony z krępujących go więzów ziemskich stosunków, była już po za życiem, odzywała się i widziała istoty ludzkie z oddalenia, z głębi tego nieznanego, w jakie zaraz miała się pogrążyć.
— Dariu mój, chciano nas rozłączyć. Chciano przeszkodzić naszemu szczęściu, naszej miłości. Zadano ci cios śmiertelny, byśmy nie mogli się połączyć, lecz twoje życie jest z mojem złączone i ty mnie zabierzesz ze sobą... Ten człowiek jest twoim zabójcą, on cię zabija podstępnie nasłaną trucizną.. On wszystkiemu jest winien... chciał wydrzeć mnie z twych objęć, chciał przeszkodzić naszemu szczęściu, teraz gdy już wolno nam było należeć do siebie tylko, okradł nas z życia, z pieszczot i trucizną zgładza nas z tej ziemi. Ach, jakże go nienawidzę, nienawidzę! Chciałabym go zdeptać jak gadzinę, pierw, nim zawisnę na twej szyi, by umrzeć wraz z tobą...
Mówiła prawie szeptem, powoli, lecz z głęboką namiętnością. Nie nazwała Prady po nazwisku, lecz wpół się zwróciwszy do Piotra, nieruchomie klęczącego, rzekła rozkazująco:
— Ty zobaczysz jego ojca, więc daję ci polecenie, byś mu powiedział, że w ostatniej chwili życia, przeklinam jego syna. Wiem, że to napełni bólem serce tego starca, który mnie bardzo kochał i jest przezemnie kochany, lecz chcę, by wiedział, niech zna prawdę, bo tak chce sprawiedliwość.
Ogarnięty szałem strachu, Dario łkał konwulsyjnie a nie widząc że Benedetta zawisła wzrokiem na jego oczach, znów wyciągnął ku niej ręce:
— Benedetto... Benedetto...
— Wracam do ciebie, mój miły... jestem przy tobie, mój Dario... Jestem...
I stojąc tuż przy umierającym kochanku, Benedetta mówiła dalej:
— Przysięgłam, złożyłam obietnicę Madonnie, że nie będę nigdy należała do żadnego człowieka, nawet do ciebie, mój najdroższy, aż dopiero, gdy Bóg na to pozwoli i pobłogosławi nas za pośrednictwem kapłana. Chciałam pozostać w dziewictwie, niepokalana jak Madonna, nieznająca cielesnych poniżeń. Chciałam być lilią przeczystej białości i jako taka złożyć się w darze tobie, mój Dariu, tobie, kochankowi mojego serca, tobie, wybranemu z pomiędzy wszystkich, tobie, byś stał się jedynym panem mego ciała i duszy!... Ach, ta dziewiczość moja, z której tak się pyszniłam! Ta dziewiczość moja, którą obroniłam przed tamtym, walcząc jak z wilkiem, gryząc go i raniąc zębami i paznogciami... ach, ta dziewiczość moja, z której tak się pyszniłam! Ta dziewiczość moja, którą łzami i prośbą obroniłam przed tobą samym... chcąc, byś ją uszanował i zachował na świętą godzinę dozwolonej miłości... Ach, żebyś mógł wiedzieć, jak ciężko mi przychodziło bronić się przed tobą, jakże pożądałam módz oddać się tobie, módz być twoją! Ach, Dariu mój, jakże namiętnie łaknęłam całego ciebie, jakże płomiennie oddawałam się tobie cała, zupełnie cała, jak kobieta przyzywająca miłości, by stać się żoną i matką! Ach, jakąż katuszą była mi przysięga, złożona Madonnie! I pocóż! Pocóż ją dochowałam, pomimo burz jakiemi krew się we mnie miotała! Pocóż... kiedy oto szczęście nasze zniweczone!
Pochyliła się nad Dariem i mówiła jeszcze namiętniej:
— Czy pamiętasz ten wieczór gdy cię pchnięto nożem i padłeś zemdlony?... Myślałam, że jesteś zabity... krzyczałam z wściekłości na myśl, że cię tracę, nie zaznawszy z tobą najwyższej rozkoszy... Bluźniłam Madonnie, żałowałam, że już nie mogę zatracić duszy wraz z tobą, wpić się w ciebie całem ciałem i umrzeć, by nas razem do grobu złożono... Dzień ten, ta chwila, powinny mi były być przestrogą... Lecz w zaślepieniu mojem, pominęłam naukę zesłaną i dalej się pyszniłam dochowywaniem nieskazitelnej dziewiczości mojej!... A oto znów jesteś konający, znów mi ciebie kradną i zabierają miłości naszej, odstępujesz mnie przed chwilą, tak przez nas upragnioną, przed oddaniem się zupełnemu upojeniu rozkoszą pieszczoty naszej... Ach, szalona byłam, szalona w zapamiętałości mej dumy, w głupocie mego marzycielstwa i karę za to ponoszę!...
Głos Benedetty drżał z gniewu na samą siebie, odzywała się w niej praktyczność jej natury, rozsądek, którym się zawsze odznaczała. Nie wierzyła teraz, by macierzyńskiej dobroci Madonna mogła chcieć krzywdy dwojga ubóstwiających się kochanków, by mogła się gniewać i oburzać, widząc ich złączonych w miłosnym uściska, szczęśliwych, uniesionych podzielanem upojeniem. Nie, nie, to nieprawda, by aniołowie płakać mieli w niebie, gdy dwoje rozkochanych rzuci się sobie w objęcia bez błogosławieństwa księdza. Przeciwnie, aniołowie radują się wtedy, patrząc ku ziemi i śpiewając hymn wesela. Więc błędnem jest, wprost szalonem, to powstrzymywanie się w miłości, to wzbranianie sobie rozkoszy, gdy krew tego pożąda, płonie, gdy życie się tego domaga.
— Benedetto... Benedetto — powtarzał umierający Dario, lękając się jak dziecko, że sam odejść musi w głębię czarnej nocy, nocy wieczystej.
— Jestem... jestem, mój Dariu, jestem przy tobie... i pójdę z tobą!...
Zdawało się jej, że Wiktorya się podniosła i chce ją odciągnąć od Daria, myliła się, Wiktorya nieruchomie klęczała:
— Zostaw mnie z nim, ja muszę z nim zostać i żadna siła nie oderwie mnie od niego, to silniejsze nad wszystko, silniejsze nad śmierć. Klęcząc i patrząc na niego, postanowiłam złączyć się z nim i pójść z nim razem... On mój a ja jego... nikt i nic nas nie rozłączy... Przysięgłam, że do niego tylko należeć będę... nawet w grobie będę jego... Niech się owinę o niego... niech się przytulę i złączę nasze ciała... niech mnie z sobą zabierze... niech mnie z sobą z tego świata uniesie... Umrzemy razem, umrzemy małżonkami.. na zawsze... na wieczność nigdy nieskończoną...
Pochyliła się tuż nad twarzą Daria i szepnęła miłośnie:
— Jestem... jestem i będę zawsze z tobą...
Wieczność całą a może chwilę jedną trwał ich uścisk. Ona, oddawała mu się w darze z frenetycznym szałem miłości, z przejęciem się świętością ekstazy, mającej trwać dłużej niż życie, w nieznaną nieskończoność, która się teraz otwierała przed niemi, chłonąc ich na zawsze. On skonał w tym uścisku, w tem szczęściu, którego się wreszcie doczekał, tuląc ją do siebie i wpił się konwulsyjnie w to swoje dobro, otaczając ją ramionami, unosząc z sobą na zawsze. Czy to z boleści nad jego zgonem, czy też z rozpaczy nad dziewiczością swą, która nigdy nie miała być zapłodnioną, czy może z radości, że wreszcie dokonało się małżeństwo całą wolą jej istoty tak pożądane, Benedetta zgasła, prawie równocześnie z niem... skonała.
Zmarła, zawisłszy na szyi umarłego kochanka; zwarci z sobą, w uścisku pozostali na zawsze.
Wiktorya instynktem przeczuła śmierć ich obojga i, powstawszy, zbliżyła się ku nim. Piotr poszedł za nią, drżąc od łez, porwany wzruszeniem i zachwytem.
— Patrz pan — szepnęła cichutko służąca — już życie z niej uciekło... Ach, najdroższe moje dziecko już umarło... już nie ma mojej pani... mojej Benedetty...
A Piotr, zapatrzony w tę nadzwyczajną grupę, rzekł:
— Ach, jacyż oni piękni!
I było tak w istocie. Nigdy wspanialsza piękność nie zakwitła na twarzach umarłych. Oblicze Daria, przed chwilą ciemne, zmarszczkami pofałdowane, pokryło się bladością, rysy wyszlachetniały jakby z marmuru wykute a wyraz ich mówił o błogości najwyższej. Benedetta była równie blada i marmurowa, lecz więcej było woli na jej prześlicznej twarzy, a rozkosz w jakiej skonała, łączyła się z żalem i nieskończonością rozpaczy. Włosy się ich zmieszały a szeroko rozwartemi oczami wpatrywali się w siebie z czułością wzajemnego oddania w miłości. Przytuleni do siebie, spleceni w uścisku, jaśnieli niezrównanym czarem piękności pary kochanków, zmarłych w chwili miłosnego zachwytu, który przetrwać miał dla nich na zawsze, zwyciężywszy śmierć, promieniejąc po za nią.
Wiktorya wybuchnęła głośnym jękiem i płaczem a Piotr stracił tak dalece przytomność, że ocknąwszy się z bólu, niewiedział kiedy pokój napełnił się ludźmi, którzy z przerażeniem i rozpaczą, stali dokoła pary zmarłych.
Kardynał i don Vigilio musieli nadbiedz z kaplicy, usłyszawszy głośny wybuch płaczu Wiktoryi. Zapewne równocześnie powrócił doktór Giordano, przywożąc z Watykanu donnę Serafinę, która teraz stała nieruchoma, jakby gromem rażona, tem podwójnem nieszczęściem, spadłem tak niespodziewanie. Doktór miał minę struchlałą, jaką miewają najdoświadczeńsi lekarze, spotykając się z nieprzewidzianemi przez siebie faktami, chciał coś tłomaczyć, zająkiwał się, wymawiając nazwy różnych nagłych chorób, przypuszczał możliwość anewryzmu.
Wiktorya, której rozpacz zacierała granicę dzielącą ją od tych ludzi, przerwała mu:
— Ach, panie doktorze, po co szukać niewiadomo jakich chorób! Oni umarli z miłości, umarli bo się nadto kochali!
Donna Serafina, pocałowawszy czoło siostrzenicy i czoło siostrzeńca, chciała zamknąć im oczy. Lecz powieki odmykały się, gdy tylko palce odjęła i kochankowie po za śmiercią jeszcze wpatrywali się w siebie z uśmiechem najczulszej pieszczoty, z nieruchomością wieczności.
Donna Serafina, mówiąc coś o potrzebie rozdzielenia zmarłych ze względu na przyzwoitość, chciała rozpleść ich członki.
— Niechaj ich pani zostawi! — krzyknęła Wiktorya, jakby patrząc na świętokradztwo. — Niechaj ich pani zostawi! Oni się nie puszczą, oni chcą patrzeć na siebie i chcą się trzymać w objęciach.
Kardynał wmieszał się w to. Bóg nie uczynił cudu, modły okazały się bezskutecznemi. Twarz miał śmiertelnie bladą, oczy suche, a martwa pozornie jego rozpacz jeszcze czyniła go wyższym, bardziej imponującym. Stanąwszy nad parą tych dwojga ukochanych istot, uczynił giest rozgrzeszający, uświęcający ich związek, on, kardynał, książę Kościoła i szafarz woli niebieskiej na ziemi, dozwalał, by ci kochankowie razem złączeni, pozostali w uścisku. Pogardzając światowemi względami, czuł się do głębi wzruszony tą miłością promieniejącą nawet po śmierci, a żal opływał mu serce, iż za życia tylko doznali cierpienia.
— Zostaw ich, moja siostro... nie przeszkadzaj im w śnie wiecznym... Niechaj mają otwarte oczy, kiedy chcą na siebie patrzeć przez całą wieczność, nie lękając się znużenia... I niechaj śpią utuleni w objęciach, oni, którzy za życia wolni byli od grzechu... Pozostawcie ich tak, jak się ułożyli, jak się związali, by ich złożono w grobie...
A po chwili, dodał z dumą księcia rzymskiego, potomka rodu o głośnem nazwisku, chlubnie jaśniejącem w dziejach walk toczonych, w historyi Kościoła a także i legendarnych żądz i miłości:
— Para potomków rodu Boccanerów może tak pozostać, a Rzym cały wielbić ich będzie, opłakując ich śmierć przedwczesną. Pozostaw ich, moja siostro... pozostaw razem. Bóg ich zna i oczekuje ich w niebie.
Wszyscy obecni uklękli a kardynał głośno zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Zaczęło się ściemniać i niezadługo w wysokiej komnacie jaśniało tylko światło dwóch zapalonych gromnic, które błyszczały jak dwie gwiazdy.
Nie zdając sobie sprawy, jakim sposobem i kiedy tu zaszedł, Piotr znalazł się w ustronnym, opuszczonym ogrodzie pałacu, nad brzegiem Tybru. Zapewne przyszedł tutaj, chcąc odetchnąć swobodnie, chcąc wrócić do przytomności po zaszłych dzisiaj wypadkach. W ogrodzie było już ciemno i tylko szemrał strumyk wytryskujący z tragicznej maski, a wielki laur ocieniający sarkofag i rzędy drzew pomarańczowych, nie oddzielały się wyraźnie, lecz stały zbite, w ciemne, nieruchome, masy. Ach, jakże innym był ten ogród dzisiaj w południe! Jak słodko uśmiechała się melancholijna jego piękność w cieple słońca i jak wesoło brzmiał tu głos Benedetty, tak niezwykle szczęśliwej, rozbawionej, uniesionej radością przyszłego swego szczęścia. Piotrowi się zdawało, że słyszy jeszcze echa jej wesołego śmiechu. A wszak teraz leży ona martwa, pogrążona już w nicości! Piotr zachwiał się na nogach i, opuściwszy się na strąconą kolumnę, na której dziś razem siedzieli, płakał, szlochając, płakał rozpaczliwie, wywołując uroczo piękną i żywą postać Benedetty.
Wśród głębokiej ciszy, panującej w ustronnym ogrodzie, po nad zamarło płynącym Tybrem, rozległ się donośnie głos wieżowego zegara, bijącego godzinę szóstą. Piotr drgnął. Przypomniał sobie o dzisiejszej audyencyi u papieża. Jeszcze miał przed sobą całe trzy godziny. Od południa nie pomyślał o ważnym dla siebie dzisiejszym wieczorze. A teraz, zdawało mu się, że ta audyencya była naznaczona kiedyś, niezmiernie dawno, że od tego czasu minęły lata. Ten jeden dzień, okropnością zaszłej katastrofy i wszystkiem co dziś przeżył, postarzał mu serce i mózg, czuł się obarczony ciężarem zaszłych wydarzeń. Z trudnością przywoływał się do równowagi, do powrotu, powtarzając sobie, że za trzy godziny będzie już w Watykanie, przed obliczem papieża.




IV.

O godzinie wpół do ósmej, Piotr stanął przed Watykanem. Tu postanowił przeczekać jeszcze dwadzieścia minut, by stawić się punkt o godzinie dziewiątej u progu komnat papieskich.
Uczuł pewnego rodzaju ulgę, przekonawszy się, że nie potrzebuje iść tam natychmiast, bo pożądał samotności w ciężkiem strapieniu, jakie ugniatało zbolałe jego serce. Był niezmiernie znużony, rozbity, tem czarnem pasmem godzin tragicznego popołudnia, spędzonego w komnacie śmierci, w której się teraz paliły dwie gromnice przy parze zmarłych kochanków, śpiących snem wiecznym w miłosnym uścisku. Myśl Piotra wciąż krążyła dokoła tych dwojga zmarłych i mimowoli wyrywały mu się z piersi westchnienia a z oczu puszczały łzy głębokiego żalu i smutku.
Chcąc się uspokoić, zaczął się przechadzać wolnym krokiem po olbrzymim placu przed bazyliką świętego Piotra. Jakkolwiek wczesna jeszcze była godzina, ruch w tej części miasta ustał już zupełnie, noc była ciemna i plac wydawał mu się bezmiernem morzem czarności. Jednakże, oczy zaczynały zwolna przyzwyczajać się i widział teraz cztery gazowe kandelabry o siedmiu płomieniach, palące się po czterech rogach obelisku i rzędy innych latarni zrzadka rozstawionych na prawo i lewo w górę ku Watykanowi, a pod kolumnadą paliły się także żółte promienie gazu, rozświetlając las kolumn biegnących bez końca. Odróżniał teraz obelisk na środku placu; blady on był i podobny do świetlanego widma. Fasada bazyliki zarysowywała się niewyraźnie, majaczyła w ciemnościach, imponująco wielka, nieruchoma w uśpieniu, zamknięta i jakby zmarła. Kopuły nie dostrzegał, odgadywał ją raczej w tej ciemniejszej okrągłości lekko odbijającej na tle równie ciemnego nieba. Wodotrysków stojących na placu nie mógł się dopatrzyć, lecz wśród głuchego milczenia, słyszał plusk wody i, zbliżywszy się w tamtą stronę, wyróżnił sylwetkę strumieni bijących w górę i opadających deszczem ku dołowi. Po nad olbrzymim placem, ciągnęło się olbrzymie, ciemne, bezksiężycowe niebo, na którego niebieskawo czarnych aksamitach, migotały złote gwiazdy, rozstawione w konstelacye.
Piotr spojrzał w stronę Watykanu. Wśród ogromu piętrzących się niewyraźnie fasad, połyskiwały tylko dwa płomyki światła na wysokości piętra zamieszkanego przez papieża. Lecz oświetlonym musiał być dziedziniec św. Damazego, bo z jego głębi biła jasność, odbijając się białawo na oszkleniach górnej galeryi. Głucha cisza trwała nieustannie dalej. Od czasu jak Piotr stanął na obszarze placu, tylko dwie osoby tędy przeszły, wreszcie pojawiła się trzecia i znów znikła a tylko odgłos jej kroków rytmował się regularnie, cichnąc w oddaleniu. Plac był pustynią. Nie było przechodniów, nie było spacerujących, nie było nawet snującego się cienia nocnego włóczęgi a pod kolumnadą pusto było jak w lesie i to w dzikim, bezludnym lesie epok pierwotnych. Jakże niezmiernie rozpaczliwem było to milczenie. Wszystko pogrążone było w śnie czarnym i głębokim, imponującym jak śmierć.
Za dziesięć minut, miała uderzyć godzina dziewiąta. Piotr, skierował się ku spiżowej bramie watykańskiego pałacu. Wśród głębszej jeszcze ciemności doszedł i zobaczył uchyloną jedną jej połowę. Przypomniał sobie szczegółowe zalecenia monsignora Nani: miał się pytać przy każdych drzwiach o pana Squadra a każde drzwi przed nim się otworzą i wskazanem mu będzie gdzie iść należy.
Przeszedłszy próg spiżowej bramy, ujrzał szwajcara gwardzistę stojącego pod bronią i pilnującego wejścia. Stał nieruchomie i z miną zaspaną a Piotr rzekł stosownie do umowy.
— Pan Squadra.
Gwardzista nie ruszył się z miejsca, nie zastąpił mu drogi, więc zakręcił na prawo w wielką sień wiodącą na kamienne schody, dochodzące do dziedzińca św. Damazego. Nie spotykał żywej duszy, tylko rozlegało się przyciszone echo jego własnych kroków i padało senne światło od gazowych lamp, palących się pod mlecznemi kloszami.
Przebywszy schody i znalazłszy się na dziedzińcu, Piotr przypomniał sobie, że patrzał nań, zwiedzając loże Rafaela, lecz wtedy był dzień jasny, słoneczny, a na białym bruku dziedzińca stało kilka powozów. Obecnie, było tu zupełnie pusto. W bladem oświetleniu sennie palących się lamp, bruk wydawał się szary, a kwadratowy, nagi dziedziniec był głuchy i ponury jak grobowiec. Jakiś trwożny dreszcz przebiegł po ciele Piotra i przynaglił go do przyśpieszenia kroku. Dostał się wreszcie przed peron i po kilka stopniach do przedsionka, w którym były schody wiodące do pokojów papieża.
W przedsionku stał żandarm w pełnym galowym mundurze.
— Pan Squadra.
Ruchem ręki, nie rzekłszy ani słowa, żandarm wskazał na schody.
Były to schody bardzo szerokie, o stopniach nizkich i poręczy z białego marmuru. Gazowe lampy paliły się pod mlecznemi kloszami, i można było sądzić, że przykręcono ich płomień ze względów przezornej oszczędności. Cała ta olbrzymia klatka schodowa o jasno żółtych ścianach, wypełniona przyćmionem światłem, była przygnębiająco smutna, majestatycznie naga i zimna. Piętra były podzielone na kilka zakrętów a na każdem stał żołnierz szwajcarskiej gwardyi, z halabardą w ręku. Ludzie ci pełnili straż, chodząc tam i napowrót, jakby dla obronienia się od snu, który spływał odrętwiająco, promieniejąc ze wszystkich murów milczącego pałacu.
Piotr szedł coraz wyżej po nieskończonej ilości schodów, a gdy wreszcie stanął na drugiem piętrze, doznał wrażenia, jakby to pięcie się ku górze trwało wieki. Przed oszklonemi drzwiami sali Klementyńskiej, zastał znów żołnierza, więc rzekł:
— Pan Squadra.
Żołnierz się usunął i Piotr wszedł przez uchyloną połowę drzwi.
Sala Klementyńska wydała mu się olbrzymią i dziwnie przestroną, tonąc w niepewnem oświetlenia przyćmionych lamp. Bogate jej dekoracye, rzeźby, obrazy, złocenia, zlewały się w całość przepysznych, nieprawdopodobnych murów, jakiegoś zaczarowanego pałacu ze złota i drogich kamieni o zasypiających blaskach. Posadzka lśniła się jak szyba lodu, gubiąca się w dali, w tajemniczych zmrokach. Mebli nie było żadnych, a powstająca ztąd pustka, rozszerzała przestrzeń.
Wreszcie Piotr dostrzegł na drogim końcu sali, długą ławę, a na niej ludzkie postacie. Zbliżywszy się, rozpoznał trzech żołnierzy szwajcarskiej gwardyi. Senne ich odrętwienie zbudził słowami:
— Pan Squadra.
Zwolna, przeciągając się, jeden z żołnierzy wstał i zniknął za przyległemi drzwiami. Piotr zrozumiał, iż powinien czekać jego powrotu. Nie śmiał się ruszyć, lękając się przerywać ciszy odgłosem swoich kroków. Rozejrzał się więc tylko dokoła, wywołując w myśli tłum ludzi, zalegających tę salę podczas dnia, sala bowiem była dla wszystkich dostępna. Ach, ale jakże posępną, znużoną być się zdawała, teraz wśród zmroku, wypoczywająca po widzeniu tylu ludzi i rzeczy!
We drzwiach, ukazał się powracający żołnierz a po za nim, na progu, stanęła postać czarno ubranego mężczyzny, mającego lat około czterdziestu. Twarz miał piękną o regularnych rysach, wielkich nieruchomych oczach, patrzących wprost przed siebie. Wyglądał na kamerdynera a zarazem na zakrystyana.
— Pan Squadra — rzekł Piotr po raz ostatni.
Nieznajomy skłonił się, jakby dla powiedzenia, że jest panem Squadra i jeszcze raz się skłonił na znak, by Piotr szedł za nim.
Obadwaj, jeden za drugim, bez pośpiechu, szli teraz szeregiem sal ciągnących się i następujących bez końca.
Piotr znał dokładnie ceremoniał, oraz przeznaczenie tych sal, mówił bowiem często i szczegółowo z Narcyzem Habert, o zwyczajach zachowywanych w watykańskim pałacu. Każda z tych sal miała swoje przeznaczenie i pozostawała pod nadzorem wyłącznego personelu, tak iż osoby mające mieć audyencyę u papieża, przechodziły z rąk do rąk. Najpierw spotykała je służba i prowadziła do sali strzeżonej przez gwardyę szlachecką, ztąd dostawały się w ręce szambelanów honorowych a następnie szambelanów przybocznych, którzy mieli już styczność z salą wyznaczoną przez Ojca świętego do udzielania audyencyj. Lecz o godzinie ósmej wieczorem, sale pustoszały, wszyscy się rozchodzili i tylko zrzadka palące się przyćmione lampy na konsolach, rozlewały mroczne światło w opuszczonych komnatach, ponurych i głuchych, jak grobowce.
Tak więc, podczas dnia, w pierwszej sali oczekiwała przybywających służba, tak zwani bussolanti, w czerwonej, aksamitnej liberyi, ze złotemi herbami papieża. Żandarmi papiescy, pełnili służbę w sali następnej. Mundur ich był niebieski, na nim odbijały białe lederwerki. Tu, sekretarze kardynałów i innych wysokich dygnitarzy, oczekiwali powrotu swych panów, biorących udział w przyjęciu, w sali tronowej. Trzecia sala, nieco mniejsza, była wyznaczona dla gwardyi palatyńskiej, milicyi rekrutowanej pomiędzy stanem mieszczańskim w Rzymie, a noszącej mundur czarny ze złotemi naramiennikami i kask o czerwonym pióropuszu.
Przebywszy te trzy puste sale, pan Squadra a za nim Piotr zakręcili na prawo i rozpoczęła się nowa serya sal równie pustych, ciemnych i głuchych. Wielka poczekalnia zwana salą Gobelinów dalej sala gwardyi szlacheckiej, gdzie stało mnóstwo stołków drewnianych i olbrzymi krucyfiks nad konsolą pomiędzy dwoma lampami. Na tę salę otwierały się drzwi kaplicy, w której w odosobnieniu papież odprawiał mszę, podczas gdy obecni klęczeli na posadzce marmurowej przyległej sali. Przed salą tronową była jeszcze jedna poczekalnia, zwana honorową, zaś w sali tronowej, gdzie odbywały się audyencye publiczne setek osób naraz, stał tron na niskiej estradzie powleczonej aksamitem czerwonym. Tron w kształcie fotelu był złocony i wyłożony aksamitem czerwonym, równie jak baldachim. Po bokach, lecz w pewnem oddaleniu, stały dwie konsole, na jednej był zegar a na drugiej krucyfiks pomiędzy parą złoconych kandelabrów z oprawionemi świecami. Ściany, pokrywał adamaszek czerwony w wielkie palmy w stylu Ludwika XIV, a bogaty fryz rzeźbiony w alegoryczne figury i emblematy, okalał i podtrzymywał malowidła sufitu. Na zimnej, marmurowej posadzce leżał dywan turecki, ale tylko przed tronem. W dnie gdy papież udzielał audyencyj w małej sali tronowej, lub w swojem prywatnem mieszkaniu, wielka sala stanowiła honorowy przedpokój, w którym wyczekiwali prałaci, dygnitarze Kościoła, posłowie zagraniczni i wszyscy dygnitarze świata cywilnego. Służbę spełniało tu dwóch szambelanów honorowych, jeden w fioletach, drugi w płaszczu i przy szpadzie. Doprowadzali oni do drzwi sekretnej poczekalni osoby zaszczycone łaską audyencyi prywatnej i zlecali je w ręce szambelanów przybocznych.
Pan Squadra, który dotychczas szedł, nie odwróciwszy się nawet ani razu, idąc wciąż miarowym, powolnym i cichym krokiem, zatrzymał się na chwilę na progu sekretnej poczekalni, jakby chcąc przygotować Piotra do wkroczenia w świętość tego przybytku. Gdy wreszcie pan Squadra wprowadził go tam, Piotr, posiadający naturę wrażliwą, odczuł, że wchodzi w świat inny, nic niemający wspólnego ze zwykłą rzeczywistością spraw ziemskich opierających się na faktach i na ich pojmowaniu. Sala ta strzeżona podczas dnia przez gwardyę szlachecką i szambelanów przybocznych, przyjmujących najwyższych dygnitarzy w strojach ceremonialnych, obecnie była równie pustą jak wszystkie poprzednie. Dwa jej okna wychodziły na nieszczęsną, niedokończoną i w gruzach leżącą dzielnicę Rzymu w pobliżu zamku św. Anioła a trzecie boczne okno, wychodziło na plac przed bazyliką. Pomiędzy tem oknem a drzwiami prowadzącemi do małej sali tronowej, stał stół sekretarza, o tej porze nieobecnego. Tu, również jak w salach poprzednich, nad jedną konsolą unosił się krucyfiks, pomiędzy parą lamp a na drugiej stał zegar. Sufit był w złote, rzeźbione rozety a ściany pokrywał adamaszek czerwony w żółte tarcze z kluczami i z tyarą, pomiędzy zaś tarczami, widniały lwy opierające się na kuli ziemskiej.
Pan Squadra spostrzegł, że wbrew przepisom etykiety, Piotr trzymał w ręku kapelusz, który powinien był pozostawić w pierwszej sali zajmowanej przez służbę. Tylko kardynałowie mieli prawo zachowywania kapelusza przy sobie. Zawsze milcząc, Squadra wziął dyskretnie kapelusz z rąk Piotra, położył go na rogu konsoli i nowym ukłonem zawiadomił go, że idzie oznajmić Ojcu świętemu o jego przybyciu.
Pozostawszy sam, Piotr głęboko odetchnął. Czuł brak powietrza i gwałtowne bicie serca. Wszak że zdawał sobie sprawę, że zachował zupełną przytomność umysłu, bo oto pamiętał te wszystkie przebyte sale pogrążone w niepewnem świetle zaledwie tlejących lamp. Były to wspaniałe komnaty o ścianach osłoniętych gobelinami, aksamitem i jedwabiem o fryzach rzeźbionych i złoconych, o sufitach malowanych przez najsłynniejszych artystów. Lecz mebli w nich prawie nie było, prócz owych ciągle powtarzających się konsol z krucyfiksem, lampami i zegarem, prócz tronu dla papieża i stołków drewnianych. Odgadywał te trony, lampy i zegary; pochodziły one z darów składanych podczas uroczystości jubileuszowych. Wszystko było tu sztywne, zimne, pompatyczne, wzorem staroświeckich umeblowań włoskich, sporządzonych bez myśli o wygodzie i przyjemności dłuższego przebywania w zamkniętych ścianach. Piotr wiedział, że dopiero od niedawnego czasu zaprowadzono kaloryfery w Watykanie, lecz nie zapalano ognia, lękając się zakatarzyć papieża; zdawał sobie również sprawę z umiejętnego stopniowania przepychu tych sal wiodących do wielkiej sali tronowej, tego sanktuarium zamieszkanego przez Wybrańca Bożego, przez jedynego przedstawiciela Boga na ziemi. Lecz teraz, oczekując w samotności wezwania, czuł się przejęty aż do szpiku kości nadzwyczajnością głębokiej ciszy panującej pomiędzy temi ścianami. Posępny zmrok, odrętwiająca senność i czarna nicość ciszy wypełniać się zdawały olbrzymie komnaty pałacu watykańskiego.
Na hebanowym zegarze wybiła godzina dziewiąta. Jakto, więc dopiero dziesięć minut minęło od czasu, gdy wszedł po za spiżową bramę pałacu papiezkiego?... Piotrowi się zdawało, że minęły już dnie całe, długie dnie wędrówki po nieskończoności schodów i sal olbrzymich. Chcąc opanować nerwowe wzburzenie, zaczął chodzić. Przystanął przy zegarze, rzucił okiem na krucyfiks, na glob palącej się lampy i zauważył na nim ślady zatłuszczonego palca służącego. Lampa paliła się tak ciemno, że miał ochotę podkręcić ją choć trochę, lecz zbrakło mu odwagi. Przystąpił do okna i oparł głowę o szybę. Okno wychodziło na plac przed Bazyliką. Miał więc cały Rzym przed sobą, ten Rzym, który widział już z tego miejsca, patrząc z lóż Rafaela. Ale teraz był to Rzym przysłonięty nocą, olbrzymi Rzym niemający granic w ciemności, Rzym cały zasiany gwiazdami jak niebo. Wśród nieskończoności tego morza o czarnych falach, rozpoznawał główniejsze ulice po smugach białego elektrycznego światła. Reszta drobniejszych ulic tonęła w ciemnościach przerywanych konstelacyami złotych gwiazd których roje migotały na placach, to znów rzedniały i zanikały w oddaleniu, próżno walcząc z czarnością nocy.
Nerwowy niepokój Piotra wzrastał z każdą chwilą, chociaż silił się, by się opanować. Nawet widok Rzymu widzianego w oceanie ciemności nie zdołał go uspokoić swą imponującą bezmiernością. Odstąpił od okna i drgnął cały, posłyszawszy ciche stąpanie w przyległej sali. Był przekonany, że go zawezwą natychmiast, odgłos kroków doleciał go od małej sali tronowej i teraz dopiero spostrzegł, że drzwi do niej wiodące były uchylone. Nie słysząc już żadnego ztamtąd szelestu, zbliżył się i zajrzał. I ta sala była obciągniętą adamaszkiem czerwonym; stał w niej złocony tron drapowany czerwonym aksamitem, z baldachimem z tegoż aksamitu i nieuniknione konsole z krucyfiksem z kości słoniowej, z parą lamp, z kandelabrami, na słupkach stały dwa wielkie wazony i dwa nieco mniejsze z porcelany sewrskiej z wizerunkami papieża. Jednakże sala ta była nieco dogodniejsza pod względem umeblowania. Posadzka była cała wysłana dywanem tureckim, kilka foteli tułało się wzdłuż muru a naśladowany kominek obciągnięty adamaszkiem tworzył rodzaj jeszcze jednej konsoli. Prywatne mieszkanie papieża łączyło się z tą salą, w której Leon XIII przyjmował osoby zaszczycone audyencyą. Piotr uczuł się nagle jeszcze silniej wzruszony na myśl, że po za tą jedną komnatą i po za temi drzwiami, które widział przed sobą, znajduje się papież. Dla czego każą mu czekać tak długo?... Czy będzie przyjęty w tej sali?... Czy nie zechcą go przeprowadzić do prywatnego mieszkania papieża?... Wiedział, że papież przyjmuje czasami różne osoby o wieczornej porze bez wiedzy swego otoczenia, nazwiska tych osób powtarzano sobie z cicha, czasami domyślając się ich tylko.
W tem spojrzawszy na bliżej stojącą konsolę, Piotr wytłomaczył sobie przyczynę szelestu, który słyszał przed chwilą. Tuż przy lampie stała głęboka taca, jakby skrzyneczka bez wieka, a z niej wyglądało nakrycie, butelka, talerze i szklanka. Tacę tę musiał dopiero co wynieść tutaj pan Squadra. Papież bowiem o tej godzinie jadł kolacyę a wiadomem było, że kazał ją sobie przynosić na takiej tacy do swojego pokoju. Leon XIII nie lubił wystawności stołu i zadawalniał się kawałkiem mięsa, trochą jarzyny, pijąc przytem mały kieliszek wina i to z rozkazu doktora. To wszystko podawano mu na niewielkim stoliku, stawiając wszystko razem z filiżanką rosołu, który bardzo lubił i często nim częstował starych kardynałów, pragnąc ich ugościć. Ci starzy kawalerowie o słabych żołądkach przekładali rosół nad herbatę. Całodzienny koszt utrzymania Leona XIII wynosi osiem franków. Czemżeż to było w porównaniu do wyszukanego stołu Aleksandra VI, do wspaniałych festynów Juliusza II i Leona X!...
Lecz znów doleciał szelest do uszu Piotra, więc cofnął się śpiesznie, przerażony swoją niedyskretną ciekawością. Szelestu tego nie umiał sobie wytłomaczyć, lecz z zawstydzenia zdawało mu się, że tron złocony i czerwone adamaszkowe ściany spłonęły jakąś pożarną jasnością i znów opadły w zmrok ciemny, w spokój usypiający, zamarły.
Znów zaczął chodzić, nie mogąc pozostawać na miejscu skutkiem wewnętrznego wzburzenia, która potęgowało się z każdą chwilą. Przymuszał się do myślenia o rzeczach obojętnych, więc przypomniał sobie, że Narcyz Habert wspominał przed nim niejednokrotnie o roli, jaką przy papieżu odgrywał pan Squadra. Był on ulubionym, zaufanym i wpływowym kamerdynerem Leona XIII. On jeden mógł wymódz na papieżu, by włożył czystą, białą sutanę, gdy wiedział, że zbliża się jaka audyencya, którą papież chce załatwić w sutanie zabrudzonej tabaką. Papież zamykał się zawsze na noc w swoim pokoju, nie chcąc pozwolić, by ktokolwiek spał w pobliżu. Mówiono, że to dziwactwo skąpca pragnącego pozostawać sam na sam ze swojemi skarbami. To odosobnienie się papieża podczas nocy, niepokoiło jego otoczenie, lękające się możliwego a nagłego zasłabnięcia starca o delikatnem zdrowiu. Squadra wymógł pozwolenie sypiania w małym pokoiku tuż przy sypialni papieża i był zawsze w pogotowiu biedz na pierwsze zawezwanie. On także ośmielał się wzbraniać papieżowi zbyt długiego czuwania nocą a zwłaszcza zbyt długiej pracy. Lecz z tem było najtrudniej, bo w bezsennych godzinach nocnych, papież wstawał i posyłał po jednego z sekretarzy dla dyktowania mu różnych notatek lub szkicu jakiej encykliki. Leon XIII sypiał niezmiernie mało a bezustannie ogarnięty chęcią umysłowej działalności, byłby dnie i noce spędzał na dyktowaniu projektów częstokroć bardzo dawnych, lub układał wiersze łacińskie, gorączkowo je poprawiając, szlifując strofy chociażby do samego rana; ruchliwość umysłowa papieża była wprost zdumiewająca; pamięć jedynie zaczęła w nim słabnąć z latami.
Piotr, myśląc o tych szczegółach, drgnął, bo zaczął przypuszczać, że może papież nagle zasłabł i dla tego każą mu czekać tak długo. Może zmęczył się zbytecznie pracą a wszak wczoraj był niedomagający a może chory?... Bo o tem nie miano nigdy dokładnych wiadomości, albowiem papież nie lubił dbać o swoje zdrowie i niechętnie przyzywał lekarza.
Zwolna i jak najciszej chodząc po komnacie, zadumał się Piotr nad intelektualną stroną Leona XIII, który zapewne pragnął, by go uważano za jednego z wielkich papieży. Przed kilku dniami oglądał Piotr w bazylice św. Jana-Laterańskiego, olbrzymi fryz złożony z portretów dwustu sześdziesięciu dwóch papieży, pytał więc siebie, do którego z poprzedników Leon XIII pragnął być podobnym?... Wszak tak wielka istniała pomiędzy nimi rozmaitość, byli tam przeważnie ludzie średniej miary, byli występni, lecz byli i gienialni. Czy chciałby, aby go porównywano z pierwszymi papieżami początkowej epoki chrześciaństwa, z tymi pasterzami pełnymi prostoty i pobożności, którzy raczej byli przełożonymi braterskiego stowarzyszenia chrześciańskiego a nie pełnymi nieograniczonych ambicyj?... a może wielbił po nad innych Damazego, który budował wielkie gmachy a zarazem uprawiał z zapałem kult swego umysłu, świecił przykładem głębokiej wiary i otworzył katakumby dla pomnożenia miejsc modlitwy?... Może za wielkiego uznawał Leona III, który ukoronował na cesarza Zachodu Karola Wielkiego, zrywając tym sposobem z państwem Wschodniem, przenosząc siłę ciążenia świata ku innym krajom, z woli Boga i Kościoła mającego odtąd rozporządzać nadawaniem koron?... A może go pociągał surowy i groźny Grzegorz VII oczyściciel świętych przybytków pańskich, władca królów tej ziemi a może Innocenty III lub Bonifacy VIII, ci szafarze i panowie dusz ludzkich, narodów i tronów, zbrojni we wszechpotężne wyklęcie, które ciążyło przez całe wieki średnie nad przerażonemi ludami, czyniąc ich tak podległemi Rzymowi, iż katolicyzm blizkim był urzeczywistnienia swych dążności panowania niepodzielnego nad człowiekiem i ziemią?... A może Urban II?... A może Grzegorz IX, lub który z papieży zagrzewających do walk z niewiernymi, do wypraw krzyżowych pełnych uroku zdobywania ziemi lub nieba?... Może Aleksander III, obrońca praw Kościoła przeciwko władzy cesarza, ten papież silnej wiary, podnoszący swe roszczenia w imię Boga, którego był przedstawicielem, pogromca Rudobrodego Fryderyka?... A może Juliusz II, którego panowanie świetnością swą zatarło smutne wygnańcze wspomnienia papieży szukających schronienia zdala od swej stolicy, w dalekim Avignonie?... A może Leon X, wspaniałomyślny opiekun sztuki, miłośnik piękna, którego pamięć łączy się ze świetnością epoki Odrodzenia, lecz słaby polityk, uważający Lutra za zbuntowanego mnicha i lekceważący przewrót, którego Luter był wyrazem?... A może Pius V, mściciel zapominanych przepisów Kościoła, nawracający heretyków siłą i wiodący ich na rozpalone stosy dla zbawienia dusz obstających w bluźnierczych błędach?... Który... który z tych papieży był wybrańcem Leona XIII?... Czy który z tych niezachwianych w wierze, iż tylko niezłomnym wymaganiem uznania całości dogmatów świat uzyska zbawienie?... Czy też który z późniejszych władców Kościoła, władców upadłych w znaczeniu, uważanych za dekoracyjnych mistrzów ceremonij wielkich uroczystości koronacyjnych królów Europy?... A może Benedykt XIV ten światły umysł, głęboki teolog, który, nie mogąc już rozporządzać tronami monarchów, poświęcił całe swe życie zgłębianiu prawd głoszonych przez Kościół?... Jakże zdumiewającą jest ta historya dziejów tylu władców Rzymu i Kościoła! Jedni z papieży podnieśli swą władzę do szczytów, szanowali, kalając ją w poniżeniu, lecz istota historyi Kościoła przetrwała wszystko, przetrwała najazdy, pożogi, mordy, upadek mocarstw i narodów a długi szereg następujących po sobie papieży pozostał jako wzór monarchów absolutnych, zaborców i władców, panów świata, promieniejących łaską nieba, z którego woli są jedynymi przedstawicielami Boga na ziemi.
Zdawało się teraz Piotrowi, że wiedział, do którego ze swych poprzedników chciał być podobnym Leon XIII. Do Grzegorza Wielkiego, zdobywcy i organizatora, który zdołał uchronić Rzym od zagłady podczas najazdu barbarzyńców i chcąc podnieść upadły dobrobyt, zajął się uprawą dóbr przez duchowieństwo posiadanych. Podzielił ich ziemię, dając jedną trzecią część nędzarzom, jedną trzecią pozostawiając duchowieństwu a część ostatnią zatrzymał jako majątek Kościoła. Był on twórcą dziś jeszcze istniejącej Propagandy, wysyłał księży w dalekie kraje z misyą szerzenia wiary i cywilizacyi, w ten sposób podbił dla Kościoła Wielką Brytanię, zagarnąwszy ją pod prawa Chrystusowe. Znacznie później pojawił się inny papież, mogący nęcić wysoki umysł Leona XIII. Był nim Sykstus V, finansista i polityk, który, jakkolwiek był tylko synem ogrodnika, zasiadłszy na stolicy apostolskiej, wyróżnił się gienialnością w epoce obfitującej w niepospolitych mężów stanu. Zgromadzał z chciwością skarby, bo wiedział, że złoto potrzebne jest tak w wojnie jak i w pokoju. Całemi latami wiódł układy z monarchami, zawsze z wiarą, że posiędzie nad nimi pożądaną przewagę. Nigdy zaś nie stawał wręcz opornie przeciwko dążnościom swej epoki, przyjmował ją taką jaką była, lecz zawsze z myślą wydobycia jak największych korzyści dla Kościoła. Godził się na wszystko i ze wszystkimi, lecz marzył już o ustanowieniu równowagi państw europejskich, jego ręką utrzymywanej w karbach, od niego zależnej, od niego jedynego rzeczywistego władcy i pana. Przytem był on papieżem szczerej wiary, pobożny i mistyczny, lecz charakteru despotycznego; był gotów do czynu, gdyby polityka nie była wystarczającą dla budowania królestwa bożego na ziemi będącej własnością Boga i Kościoła.
Tu Piotr zapytał sam siebie, dla czego szukał porównań pomiędzy teraźniejszym papieżem a jego poprzednikami?... Czyż nie powinno mu było wystarczać, że Leon XIII był papieżem, którego wielkość odkrył i odczuł, pisząc swoją książkę?... Tak, mógł się pomylić w szczegółach skreślonego swem sercem portretu, lecz zatrzymał charakterystyczne cechy tego bożego wybrańca, którego zbolałe dusze wyczekiwały z upragnieniem. Tak, Leon XIII był papieżem, którego wielkość odkrył, pisząc swoją książkę. Był mądrym politykiem, pojednawcą, pracownikiem dążącym do jednolitości Kościoła, którego wielkość pragnął obwarować i zabezpieczyć przed nieuniknioną walką mającą wybuchnąć jutro. Piotr, przypominając sobie całe stronnice swej książki, rozogniał swój entuzyazm dla postaci tego wielkiego papieża, wyzutego z trosk panowania nad państwem doczesnem i tem wyższego siłą moralną. Jak nowożytny Chrystus, Leon XIII stanął po stronie maluczkich i wydziedziczonych a ich serca zjednać sobie pragnąc, podążał ku urzeczywistnieniu przepowiedni obiecującej Rzymowi nowe panowanie nad światem, z chwilą gdy narody złączone i zespolone klękną u stóp papieża, u stóp Ojca o niewyczerpanej miłości dla swych dzieci, o niewyczerpanem miłosierdziu w kojeniu nędz i trosk doczesnych. Straszliwa katastrofa coraz to bliższa, grożąca zawaleniem się przegniłego ustroju społecznego, tylko ręką Leona XIII mogła być powstrzymana. Był on posłannikiem nieba, pasterzem wyznaczonym dla uratowania swych owieczek od zguby, za pomocą przywrócenia chrystyanizmu pierwotnego. Był to jedyny sposób wznowienia złotej epoki miłości bratniej wśród wszystkich ludów zamieszkujących tę ziemię. Prawda ta lśniła jasnością słońca i ujrzeć ją musiał każdy, ukorzyć się musieli wszyscy i wszyscy poddać się zupełnie Ojcu i papieżowi, będącemu łącznikiem pomiędzy niebem i ziemią.
Egzaltacya Piotra wzrastała, unosząc go w płomienne marzenia. Wreszcie, ach wreszcie zobaczy go, ulży swojemu sercu, otworzy przed nim duszę! Od iluż dni pragnął tej chwili, od iluż dni walczył, by módz się stawić przed jego obliczem! Ach tak, wypowie mu wszystko i zwycięży przeciwników swej książki! Wszak na jej kartach ujawnił tylko tajemne myśli i dążenia Leona XIII. Jeżeli zawinił, to jedynie pośpiechem, wyjawiając je może zbyt wcześnie, przed czasem... Nieco strwożony tem przypuszczeniem, Piotr zaczął pytać siebie, co powie, stanąwszy przed obliczem Ojca świętego?... I poczuł wielki zamęt i ciężar; nagromadzone myśli przygniatać go się zdawały, rozpierając mu piersi, rozsadzając zmęczoną głowę. Ach tak, wejdzie tam prędko, padnie na kolana i będzie mówił z wezbranem uczuciem a Ojciec święty uśmiechnie się i uspokoi go dobrotliwie, mówiąc, że nie podpisze wyroku potępienia na książkę, w której sam siebie ujrzał wraz z najdroższemi dążeniami tajników swych myśli.
Piotr omdlewał teraz ze wzruszenia i chcąc zachować przytomność, znów zbliżył się do okna i oparł czoło o lodowato zimną szybę. W uszach mu szumiało, nogi mu się uginały a krew, tętniąc przyśpieszenie, biła mu do głowy, niedozwalając zapanować woli. Silił się, by przestać myśleć i wpatrywał się uparcie w Rzym pogrążony w ciemności, zasiany mnóstwem migotliwych świateł. Chciał rozeznać ulice i gmachy, lecz wszystko zatapiało się w czarnym oceanie nocy, myśli mąciły mu się w głowie, unoszone powodzią w ciemne otchłanie, nęcące kłamliwą ułudą światła.
Wtem, poczuł, że ktoś stoi za nim i nieruchomie czeka. Odwrócił się, nagle zbudzony. Rzeczywiście, stał za nim w czarną liberyę ubrany pan Squadra, który zwykłym sobie ukłonem dał znak, iż chwila nadeszła. Szedł naprzód, powolnym, cichym krokiem. Przebyli już małą salę tronową i Squadra, uchyliwszy drzwi pokoju papieża, przepuścił Piotra i drzwi za nim zamknął, nie uczyniwszy najlżejszego szelestu.
Piotr znalazł się w pokoju Ojca świętego. Lękał się piorunującego wzruszenia, które doprowadza do szału lub paraliżuje wchodzących tutaj. Mówiono mu o kobietach konających tu z nadmiaru wzruszeń, lub uniesionych nieprzytomnym szałem i jakby frunących na niewidzialnych skrzydłach. Lecz on, niespodziewanie ochłonął z gorączkowej egzaltacyi. Czuł się nagle spokojnym, zdającym sobie sprawę ze wszystkiego i widzącym wszystko dokładnie. Wchodząc tu, uprzytomnił sobie, że on, ksiądz, żadnego znaczenia nieposiadający, staje przed najwyższym kapłanem, głową Kościoła, wszechwładnym panem dusz ludzkich. Od tego, jak się zachowa, zależeć będzie cała jego przyszłość, cały kierunek dalszego jego życia i może ta myśl przywróciła mu nagle przytomność i zmroziła zapał, z jakim się zbliżał do upragnionego progu, spodziewając się, że gdy go przestąpi, padnie na kolana, modląc się z wiarą dziecka, z sercem rozgorzałem i z zatraconą władzą myślenia.
Później, gdy sobie przypominał wyniesione ztąd wspomnienia, wiedział, że najpierw ujrzał postać Leona XIII, lecz nadto zupełnie dokładnie pamiętał całość, bardzo przestronego jego pokoju, którego ściany były obite żółtym adamaszkiem. W głębi znajdowała się ogromna alkowa, w której stało łóżko papieża, szezlong, szafa i skrzynie, owe sławne skrzynie zamknięte na potrójne zamki i mieszczące w sobie, jak mówiono, skarby świętopietrza. Meble były w stylu Ludwika XIV, a wielkie biurko z mosiężnemi rzeźbionemi ozdobami i złocona, malowana konsola, należały do stylu Ludwika XV. Nad konsolą wisiał krucyfiks a przy nim paląca się lampa. Trzy fotele i cztery czy pięć krzeseł, pokrywała jasna, jedwabna materya, pusto tu było i goło, a dywan wyściełający podłogę bardzo był zniszczony i wytarty.
Leon XIII siedział na jednym z trzech foteli, obok stolika, na którym postawiono drugą lampę przysłoniętą abażurem. Na tymże stoliku leżało kilka rozłożonych włoskich dzienników i jeden francuski, który papież dopiero co musiał odłożyć, dla zamieszania długą, złotą łyżeczką, wody z sokiem, w szklance stojącej tuż pod ręką.
Piotr, z równą dokładnością szczegółów, pamiętał ubiór papieża. Miał na sobie sutanę z białego sukna, zapiętą na białe guziki, białą czapeczkę, białą pelerynę, biały pas zakończony złotą frendzlą, na którego końcach były wyhaftowane złotem emblematyczne klucze. Pończochy miał białe a pantofle z czerwonego aksamitu, również z kluczami złotem haftowanemi.
Było to czwarte spotkanie się Piotra z postacią Leona XIII. Widział go po raz pierwszy w rozkosznym ogrodzie watykańskim, wspartego na ramieniu ulubionego prałata, bawiącego go wesołem opowiadaniem, widział go w sali Beatyfikacyj, otoczonego miłością wiernych, zapałem kobiet, rzucających pieniądze i złote klejnoty do stóp tronu, widział go w bazylice podczas uroczystego obchodu, gdy go niesiono w tryumfie jak bożyszcze, zakute nieruchomie w złote szaty, połyskujące ogniem drogocennych kamieni. I widział teraz na tym fotelu, w codziennem otoczeniu i dziwił się, że go widzi w takiem zmniejszeniu całej drobnej jego postaci, która wydawała się tak wątłą, że Piotr doznawał rodzaju litośnego współczucia na ten widok. Zwłaszcza szyja wydawała mu się teraz nieprawdopodobnie cienką, była to szyja ptaka chudego i wyschłego ze starości. Twarz była alabastrowo blada i charakterystycznie przezroczysta, przez wielki, zdobywczy nos, przebijało teraz światło lampy, jakby krew oddawna przestała w nim krążyć. Usta były ogromne, białe jak śnieg, o wązkich, cienkich wargach, przecinających dolną część twarzy, a tylko oczy pozostały młode i piękne, połyskujące ogniem czarnych brylantów. Blask tych wspaniale pięknych oczów był nadzwyczajnej siły, otwierającej dusze, zmuszającej do wypowiadania prawdy głośno i w całości. Rzadkie włosy wychylały się z pod białej czapeczki w lekkich białych puklach, koronując białą aureolą białość twarzy, której szpetota rozwiewała się wśród tylu białości. Ciało zdawało się być nieobecne, była to postać białym duchem już tylko będąca, białą formą poprzednich kształtów.
Od pierwszego wejrzenia, Piotr zauważył, że chociaż kazano mu czekać, czasu tego wszakże pan Squadra nie spożytkował na zmuszenie Ojca świętego do zmienienia sutany. Ta, którą miał na sobie, była silnie zasypana tabaką a przy każdym guziku była brunatna, brudna smuga. Ojciec święty siedział wygodnie oparty i miał chustkę do nosa leżącą na kolanach. Zdawał się być w dobrym stanie zdrowia, wczorajszego niedomagania nie pozostało już śladu, starzec ten bowiem nie miał żadnej chronicznej choroby i zachowywał rozumną dyetę, co mu pozwalało żyć tak długo. Unikał przytem wszelkich wstrząśnięń a jeżeli gasł, to jedynie skutkiem naturalnego wyczerpywania się sił, lecz gasł zwolna jak pochodnia, która wreszcie musi dopalić się do końca.
Od progu Piotr poczuł, że czarne, błyszczące oczy Leona XIII zatrzymały się na nim i patrzą przenikliwie. Cisza panowała tu ogromna, lampy płonęły nieruchomem, bladem światłem. Piotr zbliżył się, trzykrotnie przyklęknął i pochylił się dla pocałowania pantofla z czerwonego aksamitu, wspartego na poduszce. Papież nie rzekł ani słowa, nie uczynił żadnego ruchu, pozostał nieruchomy, a gdy Piotr powstał, czarne, przenikliwe, rozumne oczy, wpatrzone były w niego, tak jak poprzednio.
Leon XIII nie chciał zwolnić tego młodego zapaleńca od pokornego ucałowania swej stopy a teraz, nie wskazując mu krzesła, badając go wzrokiem aż do głębi duszy, rzekł:
— Mój synu, pragnąłeś mnie widzieć, więc zezwoliłem na spełnienie twego życzenia.
Mówił po francuzku, lecz nie gładko, z akcentem włoskim, zwolna, tak iż można było pisać jego słowa, wymawiane, jakby dyktował. Głos miał silny, nosowy, jeden z tych grubych, donośnych głosów, tak dziwacznie brzmiących gdy wychodzą z ust człowieka wątłego i będącego już tylko tchnieniem.
Piotr skłonił się na znak głębokiego podziękowania, wiedział bowiem, że nie należy się odzywać, przez uszanowanie czekając na pytanie wprost zadane.
— Mieszkasz stale w Paryżu?...
— Tak, Ojcze święty.
— Czy należysz do składu duchownych przy której z główniejszych parafij tego miasta?
— Nie, Ojcze święty, jestem jednym z księży przy małym kościele w Neuilly.
— Ach tak... wiem... Neuilly... to dzielnica Paryża, w pobliżu lasku Bulońskiego... A ile masz lat, mój synu?..
— Trzydzieści cztery, Ojcze święty.
Nastąpiła chwila milczenia. Leon XIII, odwróciwszy nieco oczy, wyciągnął drobną rękę jakby wyrzeźbioną z kości słoniowej i, zamieszawszy łyżeczką wodę z sokiem, umoczył usta i trochę się napił. Wykonał to powoli, rozważnie i rozsądnie, tak jak wszystko co myślał i robił.
— Przeczytałem twoją książkę, mój synu... tak, prawie w całości ją przeczytałem. Zazwyczaj podają mi tylko ustępy do przejrzenia. Lecz ktoś, bardzo żywo opiekujący się tobą, przyniósł mi osobiście twoją książkę, błagając, bym ją przerzucił. Tym sposobem, wiem co napisałeś.
— Najgłębsze składam ci dzięki, Ojcze święty; jest to dla mnie ogromny zaszczyt. Nie mogło mnie spotkać większe i goręcej upragnione szczęście.
Piotr, czuł się w tej chwili pełen najżywszej radości. Zdawało mu się, że sprawa jego jest już w zupełności wygrana, bo papież był bez gniewu i mówił do niego tonem spokojnie łaskawym:
— Wszak znasz, mój syna, wicehrabiego Filiberta de la Choue? Byłem ździwiony podobieństwem waszych zapatrywań, czytając twoją książkę. Pozatem, uważam wicehrabiego za oddanego i wiernego sługę, który radością przejął nasze serca, zabiegliwością swojej działalności.
— Tak, Ojcze święty, wicehrabia de la Choue jest moim znajomym i okazuje mi wiele życzliwości. Często rozmawiamy z sobą, więc nic dziwnego, że w mojej książce mogą się znajdować ustępy, wyrażające najgorętsze jego pragnienia i dążności.
— Zapewne, zapewne... Ale zbyt się on gorliwie zajmuje kwestyą cechów rzemieślniczych... Podczas swej ostatniej bytności w Rzymie, mówił mi o tem z gwałtowną natarczywością. Temi zaś czasy, inny twój rodak, baron de Fouzas, człowiek jaknajlepszy i najzacniejszy, uporczywością swych próśb wyjednał sobie widzenie się ze mną i także tylko o tem mi opowiadał blizko przez godzinę. Lecz ci panowie nie zgadzają się w poglądach i każdy chce czego innego.
Piotr z żalem widział, że rozmowa odbiega od jego książki, lecz przypomniawszy sobie obietnicę jaką złożył wicehrabiemu, że przy pierwszej zdarzonej okazyi, będzie napierał o pozyskanie przychylności papieża dla szerzonej propagandy, rzekł:
— Ojcze święty, ty wiesz najlepiej, w czem spoczywa dobro i mądrość rzeczy. Baron de Fouzas widzi zbawienie klasy roboczej we Francyi, w przywróceniu dawnej wolności cechów, podczas gdy wicehrabia de la Choue pragnie je uczynić obowiązkowemi dla każdego robotnika. Zapewne, że te dążności więcej odpowiadają duchowi naszej epoki... a łaskawe oświadczenie się twoje, Ojcze święty, za nową organizacyą cechów, zapewni im żywotność i radością przepełni serce wicehrabiego de la Choue, oraz całego jego stronnictwa.
Leon XIII odpowiedział ze swym niezmąconym spokojem:
— Nie mogę tego uczynić. Wy, francuzi, zawsze odemnie żądacie rzeczy, których nie mogę i nie chcę spełniać. Pozwalam ci wszakże, byś powiedział wicehrabiemu de la Choue, że jeżeli nie uczynię czego pragnie, to również nie uczyniłem tego, czego tak gorąco pragnął baron de Fouzas. Są to kwestye szczegółów, w które nie chcę wglądać, bo zadawalniając jednych, musiałbym wywołać niezadowolenie drugich, ja zaś równą życzliwością obdarzam wszystkich robotników francuzkich, którzy, chcąc, mogliby nieobliczony przynieść pożytek, utrwalając wiarę i miłość dla Kościoła.
Blady uśmiech przebiegł po obliczu Leona XIII. Widać było, że nie odstąpi od zasad swej polityki ugodowej, chcącej wszystkich zadowolić z nikim nie łącząc się bliżej. Znów podniósł szklankę do ust i, wypiwszy parę drobnych łyków, obtarł się chustką, nie dbając po całodziennym trudzie o zachowanie majestatyczności.
Piotr pragnął skierować jego uwagę na najbliższą sobie sprawę.
— Wicehrabia de la Choue okazuje mi swą przyjaźń przy każdej sposobności i wiem, że czeka wiadomości o mojej książce z równem przejęciem, jak ja tego czekam.
Papież, nic nie rzekłszy, obcierał sobie usta, więc Piotr mówił dalej:
— Poznałem wicehrabiego, bywając u Jego Eminencyi kardynała Bergerat, którego wielbię za niezrównaną dobroć i wspaniałomyślność serca.
Tym razem, papież odpowiedział natychmiast:
— Przeczytałem list kardynała Bergerat, pomieszczony na wstępie w twojej książce. Źle był natchniony, pisząc do ciebie ów list, a ty, mój syna, ciężko zawiniłeś, drukując to pismo... Przypuszczam, że kardynał Bergerat napisał do ciebie, nie zapoznawszy się dokładnie z twoją książką... bo gdyby ją był przeczytał, mam przekonanie, że nie byłby ci okazał tak wyraźnej życzliwości i pochwały. Wolę go posądzać o nieświadomość. Lekkomyślnością więc tylko zgrzeszył, pisząc list przychylny dla książki, której nie przeczytał, inaczej nie byłby jej chwalił, bo książka twoja jest napaścią na dogmat i mierzy ku zupełnemu obaleniu naszej świętej religii. U was, we Francyi, wiecznie się pojawiają galikańskie dążności... wyrastają jak chwasty, które trudno wyplenić... jesteście zakażonymi buntem przeciwko naszej władzy, chce się wam wyuzdanej wolności i przewrotów, a to wszystko pochodzi z nadmiaru sentymentalności.
Papież mówił z coraz większą siłą, coraz pośpieszniej a nie mogąc w zupełności wysłowić się po francuzku, mieszał słowa włoskie. Głos jego stał się ostry, metaliczny.
— Niechaj kardynał Bergerat wie, że skruszymy go, z chwilą gdy nabierzemy pewności, iż jest tylko zbuntowanym synem Kościoła. Obowiązkiem jego jest dawanie przykładu posłuszeństwa. O niezadowoleniu naszem, na które zasłużył, dowie się niebawem i mam nadzieję, że podda się, żałując za winy. Miłosierdzie, pokora, są to cnoty bardzo cenne i nikt ich kardynałowi nie zaprzecza, lecz źle jest, gdy wzniecają w sercu pychę, prowadzącą ku nieposłuszeństwu. Bez posłuszeństwa, zupełnego posłuszeństwa, nie ma cnoty! Posłuszeństwo jest najpiękniejszą ozdobą świętych!
Piotr struchlał i słuchał ze zgrozą. Zapomniawszy teraz o sobie, myślał wyłącznie o kardynale Bergerat, tym niezrównanie dobrym człowieku, który swobodą swych poglądów, ściągnął na siebie gniew najwyższego kapłana. A więc don Vigilio miał słuszność, mówiąc, że denuncyacye biskupa z Poitiers i biskupa z Evreux, za pomocą oskarżonej książki miały na celu dosięgnąć kardynała Bergerat, przeciwnika ich ultramontańskiej zaciekłości. Piotr czuł się zrozpaczonym. Denuncyacya biskupa z Tarbes, działającego pod wpływem Ojców obsługujących grotę w Lourdes i mszczących się na nim za napisaną stronicę o Lourdes, wydała się Piotrowi naturalną, bo jego tylko dotyczącą, lecz skryta i chytra wojna, wytoczona przeciwko kardynałowi Bergerat, którego uważał za świętego, oburzyła go i zraniła boleśnie. A więc ten wątły starzec, siedzący w fotelu i popijający wodę z sokiem, jest naprawdę surowym, stronnym i absolutnym panem, przed którego gniewem drżeć mogą najwyżsi dygnitarze Kościoła?... Jakże mógł myśleć aby było inaczej?.. Jak mógł dać się uwieść ułudzie, wchodząc tu i z miłością patrząc na tego starca o steranych siłach, wyczerpanego wiekiem i pragnącego spokoju?... Wielki niepokój powstał w sercu Piotra, zbudziły się w nim uśpione wątpliwości, zawrzała chęć oporu, walki. Ach tak, mieli słuszność ci, którzy mu mówili, że papież Leon XIII jest raczej mózgiem niż sercem, człowiekiem o bezgranicznej ambicyi, kierującej nim od najwcześniejszej młodości. Wszak chcąc uzyskać od swej rodziny potrzebne fundusze, obiecywał jej dojście swe do najwyższej władzy. Wolę jego i wytrwałość można było podziwiać przez cały ciąg jego długiej karyery a teraz, gdy zajął miejsce na tronie, chciał panować, panować i rządzić z władzą nieograniczoną, w imię nieomylności swojej, będącej dogmatem jego życia.
Piotr widział to wszystko ze szczególniejszą dokładnością, wszakże całym wysiłkiem woli chciał pozostać wiernym swoim marzeniom, więc zawołał:
— Ach Ojcze święty, błagam cię o litość. Zechciej powstrzymać słowa napomnienia względem Jego Eminencyi kardynała Bergerat! Mnie do rozpaczy doprowadza myśl, że on mógłby doznać zmartwienia z powodu mojej nieszczęśliwej książki! Jeżeli jestem winien, niechaj na mnie spadają wszystkie kary, lecz nie na Jego Eminencyę, na to wielkie serce, pełne miłości i dobroci, które grzeszyć może tylko zbytkiem miłosierdzia względem nędzarzy.
Leon XIII milczał i tylko znowu wpatrzył się w Piotra, swojemi pięknemi oczyma, które płonęły życiem w jego nieruchomej twarzy alabastrowego bożyszcza.
Podniecenie Piotra wzmagało się, ogarniała go żądza gorączkowa przekonania się, jakim był ten następca tylu potężnych władców Kościoła, panów świata, których wolą i dążnością było zjednoczenie w swej osobie wszystkich ludzkich ambicyj, dla poddania im reszty istot na ziemi, w imię własnej ich szczęśliwości. Wszak widział, jak przed tym starcem, bladym, wątłym i tchnieniem już tylko będącym, korzyły się tłumy, ubóstwiając go, jak widomego Boga, widział, jak kobiety padały zemdlone, jakby rażone nadmiarem boskości, promieniejącej od jego osoby.
— Ach, Ojcze święty, błagam cię, byś ukarał mnie tylko, jeżeli potrzebujesz ukarać dla dania przykładu! Oto jestem przed tobą, rozrządzaj moim losem, lecz nie obciążaj mej kary srogością zgryzoty, jaka na mnie spadnie, jeśli skarcisz niewinnego z mojego powodu!
Papież wciąż milczał, nie spuszczając z Piotra płomiennych swych oczu. Piotr wrażliwością swą uniesiony, już nie widział przed sobą Leona XIII, dwieście sześdziesiątego papieża, namiestnika Jezusa Chrystusa, następcy księcia apostołów najwyższego władcy i kapłana Kościoła powszechnego, patryarchy Zachodu, prymasa Włoch, arcybiskupa i metropolity rzymskiej prowincyi, pana dóbr ziemskich świętego Kościoła. Lecz widział Leona XIII zrodzonego w swych marzeniach. A więc ten starzec był mu spodziewanym Mesyaszem, zbawcą na ziemię zesłanym, dla zażegnania i uśmierzenia burzy, grożącej zniszczeniem przegniłemu społeczeństwu. Był jedyną władzą moralną, jedynym możliwym łącznikiem pełnym miłosierdzia, miłości i pokoju, Ojcem mogącym przykrócić nieporozumienia pomiędzy dziećmi swojemi. Mógł nadać im szczęśliwość, nawracając je wszystkie do wiary pierwotnego chrystyanizmu i mógł mądrością swą i słodyczą rządzić niemi podług zasad pierwotnego rzymskiego Kościoła. Piotr, przejęty tem, widział już tylko wywyższoną przez siebie postać papieża i korzył się przed jego wszechwładzą, przed nieskończonością jego majestatu.
— Łaski! Ojcze święty, błagam łaski! Nie spuszczaj kary na nikogo, na nikogo! Ani na czyjąkolwiek osobę, ani na jakąkolwiek istotę, ani na nic takiego, co odczućby mogło cierpienie! Bądź tylko dobrocią, jedynie tylko dobrocią, całym ogromem dobroci, którą cierpienie świata rozbudzić musiało w twem sercu!
Widząc, że Leon XIII wciąż jeszcze milczy, padł przed nim na kolana, powalony nadmiarem wzruszeń, jakie dziś przez dzień cały miotać nim nie przestawały z przyczyn różnorodnych. Cała jego istota ugięła się pod ciężarem smutków, rozpaczy, zwątpień, nietylko dzisiejszych, lecz pękały w niej teraz wszystkie naraz tamy i powódź uniosła zmieszane wszystkie przebyte cierpienia.
— Ach, Ojcze święty, ja się nie liczę i moja książka nie liczy się! Pragnąłem, pożądałem widzieć ciebie, Ojcze święty, chciałem się przed tobą wytłomaczyć, obronić! Lecz teraz już nic nie wiem z tego, co chciałem powiedzieć, nie odnajduję żadnego zdania, jakie sobie ułożyłem w celu własnej sprawy, jestem już tylko płaczem, wielkim płaczem u stóp twoich za innych a nie za siebie wołającym o łaskę! Tak, ja tylko dla innych czuję potrzebę wypowiedzenia się przed tobą! Chcę ci mówić o nędzy dokuczającej twoim dzieciom, o zgłodniałych, przepełniających przedmieścia wielkich stolic; o matkach niemających czem utulić zgłodniałych jęków swoich dzieci; o niemowlętach, walających się w kale na bruku, pozbawionych opieki, umierających w opuszczeniu! Ach, Ojcze święty, jakże bezdenną jest nędza tych istot ludzkich, mieszkających w cuchnących, ciasnych, ciemnych i zimnych norach, bez chleba, bez ognia podczas zimy, bez możności zdobycia pracy, o którą żebrzą jak o jałmużnę, gdy siły jeszcze mają. Ojcze święty, oni nawet pracy zdobyć nie mogą i wracają do ciemności swych nor służących im za mieszkanie, wracają pijani gniewem i chęcią pomsty, bo cierpią nie sami, lecz cierpią bólem, głodem i zimnem swych żon, swych starych rodziców, swych małoletnich i niewinnych dzieci! Ojcze święty, Ojcze święty! Laski! Łaski twej potrzeba! Racz widzieć we mnie tylko posła boleści wszystkich cierpiących! Tak, jestem ich posłem, łzy lejącym u stóp twoich, Ojcze! Jestem odgłosem ich ciężkiego płaczu, ich jęku, ich bólu, ich sromoty, niezasłużonej i niesprawiedliwej, ich nędzy katuszą nieustanną będącej! Ojcze święty, zechciej wysłuchać! Ojcze święty, zechciej uwzględnić ten głos wołający do ciebie z otchłani nędzy, z otchłani głodu, z otchłani męki! Ojcze święty, ten głos ku tobie się wznosi, błagając o litość, o sprawiedliwość, o miłosierdzie! Ojcze święty, wysłuchaj prośby głosu tego, by niebo nie zawaliło się na świat, gdy pocznie złorzeczyć w nieprzytomności szału, wywołanego nadmiarem bólu! Ojcze święty, przyzywam dobroci twojej! Ojcze święty, bądź miłosiernym względem dzieci twoich!
I, klęcząc, wyciągnął ramiona, z ufnością dalej błagając zlitowania:
— Ojcze święty, do kogóż mam się udać o zlitowanie nad nieszczęśliwymi, jeżeli nie do ciebie, do Ojca! Przed kimże, jak nie przed tobą, powinien klęknąć posłannik nędzy i bólu twych dzieci?... Przed kim, jeżeli nie przed tobą powinienem wypowiedzieć cały ogrom ich cierpień błagając o litość, o pomoc, o sprawiedliwość! Ach, zwłaszcza o sprawiedliwość! Jako Ojciec, roztwórz nam serce twoje, byśmy wszyscy ogrzać się mogli twoją miłością, by każdy z nas, nawet najnędzniejszy, zbuntowany, zbłąkany, mógł znaleźć pocieszenie w tobie! Ojcze święty, jesteś potęgą, więc bądź też i zbawieniem naszem! Ojcze święty, wszystko jest w twojej mocy, bo masz po za sobą władzę swych poprzedników a sam stanąłeś na wyżynach, czyniących ciebie rozkazodawcą tego świata! Jesteś przedemną jako słońce w swym majestacie, ożywcze, darzące jasnością i płodnością wszelką! Ojcze święty, bądź dla wszystkich tem słońcem dobroci i miłosierdzia, bądź odkupicielem i przemienieniem! Bądź następcą Chrystusa i z jego rąk wziąwszy rozpoczęte i pozostawione dzieło, napraw szkody przez ludzi w niem zrządzone! Odbierz rozproszoną władzę z rąk nieudolnych, z rąk, które z ewangielicznego dzieła, zbudowały gmach pychy i uciemiężenia! Co wiekowe panowanie ludzi zepsuło w tem pierwotnie wspaniałem dziele, napraw i rozpocznij je takiem, jakiem wyszło z rąk Chrystusa! Stań przy maluczkich, przy ubogich i łaknących i spuść na nich błogosławieństwo twoje! Przywróć pomiędzy nimi spokój! Przywróć braterstwo i żądzę sprawiedliwości. Przywróć czasy pierwotnej działalności Kościoła i rządy w imię miłości bliźniego. Ach, Ojcze święty, rzeknij, że te a nie inne są dążności serca twojego! Rzeknij, że cię odgadłem i wyjawiłem skryte myśli twoje, jedyne cele panowania twojego! Wszak się nie omyliłem?... Wszak dlatego padłem u stóp twoich i przemawiam do ciebie głosem serca i duszy mojej, kornie wołając o litość, o dobroć, o sprawiedliwość dla wszystkich cierpiących!
Piotr konać się zdawał z nadmiaru wzruszenia. Padł twarzą na ziemię i szlochał, jęcząc, uniesiony powodzią uczucia. Serce mu pękało, ujawniając tajniki swoje. Szlochał namiętnie, porywczo, bez końca, szlochał z głębi całej swej istoty i jeszcze z głębi istot innych, za tych zbolałych, tych nędznych, tych ze wszelkiego dobra wyzutych i cierpiących, których krew i życie są tylko bólem i nieustającą katuszą. Leżąc u stóp nieruchomego i milczącego papieża, był wyrazem nędzy płaczącej ludzkości.
Leon XIII przedewszystkiem lubił sam mówić i musiał panować nad sobą, by zmusić się do słuchania, gdy inni mówili. Już dwukrotnie uniósł jedną ze swych bladych rąk, by przerwać zapalczywe słowa Piotra, lecz zadziwiony i do pewnego stopnia zaciekawiony jego egzaltacyą, dozwolił mu się wypowiedzieć. Nawet nieco krwi napłynęło do alabastrowej twarzy papieża, zróżowiły się lekko jego usta i policzki, a oczy jeszcze żywszego nabrały blasku. Gdy głos Piotra zdławiły łzy i papież ujrzał go leżącego u stóp swoich, łkającego boleśnie, jakby mu serce pękało, zaniepokoił się i trochę się pochyliwszy, rzekł:
— Mój synu, uspokój się i podnieś się z ziemi...
Lecz płacz nie ustawał. Szlochanie i jęk rozsadzały pierś Piotra, który, zapomniawszy o miejscu, gdzie się znajdował, zaprzepaścił się w rozpaczliwym płaczu zranionej duszy, w żałości swego ciała bolejącego w konaniu.
— Podnieś się, mój synu, nie przystoi tak się zachowywać... Możesz wziąść krzesło i usiąść.
Mówił rozkazująco i pozwolił usiąść. Piotr z trudnością powstał i osunął się na krzesło, by znów nie paść na ziemię. Odgarnął włosy z czoła, obtarł ręką gorące łzy i patrząc nieprzytomnie, silił się na opanowanie swego wzruszenia, nie mogąc jeszcze zrozumieć co zaszło, co się z nim stało.
Papież tymczasem mówił z niewzruszonym spokojem:
— Odwołujesz się do serca Ojca świętego. Bądź przekonany, że serce jego jest pełne litości i współczucia względem nieszczęśliwych. Lecz kwestya nie w tem... Otóż przeczytałem twoją książkę; to zła książka, wolę odrazu ci to powiedzieć, a tem szkodliwsza, że jest zajmująco napisana. Niektóre stronnice, żywo mnie zainteresowały. Wreszcie, nie byłbym czytał, gdyby było inaczej, lecz wyznaję, że chwilami dawałem się porwać szczerości twojego entuzjazmu i wiary. Przedmiot jest piękny! „Nowy Rzym“, ach tak, można było napisać rzecz bardzo dobrą z tym tytułem, lecz pisząc zupełnie co innego, niż to coś napisał... Wyobraziłeś sobie, że mnie rozumiesz i żeś się przejął duchem moich myśli i czynów, i żeś wyraził w swej książce skryte moje dążności... Nie, nie, tak nie jest, wcale mnie nie zrozumiałeś i dlatego chciałem cię widzieć, byś się przekonał, jak dalece mylnie mnie pojmujesz.
Teraz Piotr słuchał, siedząc nieruchomie i milcząc. Przyszedł tu, by bronić swej książki, miał tyle do powiedzenia podczas tego upragnionego widzenia się z papieżem! Od trzech miesięcy tylko o tem myślał i przygotował olbrzymią ilość argumentów, z których każdy miał mu zapewnić zwycięztwo. A oto teraz, słyszał papieża mówiącego, że napisana przez niego książka jest szkodliwą i to go pozostawiało obojętnym, nie protestował, nie przytaczał żadnej z przygotowanych racyj, mających być niezbitym dowodem słuszności jego poglądów. Ogarnęło go bezmierne znużenie, czuł się wyczerpanym wylanemi łzami. Lecz nie wątpił, że zaraz oprzytomnieje, zawładnie sobą i powie co miał do powiedzenia.
— Wogóle nie jestem rozumiany, mówił niecierpliwie Leon XIII. Zwłaszcza we Francyi nikt z was mnie nie rozumie... Naprzykład, jakże mogłeś przypuszczać, by stolica apostolska zrzekła się władzy świeckiej?... Tego rodzaju twierdzenia są niegodne księdza, to chimery mogące się zrodzić w głowie człowieka niemającego pojęcia o warunkach dotychczasowego bytu stolicy apostolskiej. Władza świecka jest nieodzownem naszem prawem, a zrzeczenie się tego prawa mogłoby przyprawić nas o zgubę. Czy nie odczuwasz całego sofizmu twojego twierdzenia, że władza papieża tem będzie wyższą, im szczerzej się zrzecze kłopotów nieodzownie połączonych z dobrami tej ziemi?... Tak, jesteś obdarzony dziwnego rodzaju wyobraźnią, by módz utrzymywać coś tak niedorzecznego... Przytem, wypowiadasz swe pragnienie, by papież rządził światem w imię miłosierdzia i dobroci! A któż wtedy otoczy nas szacunkiem, poważaniem?... Kto nam da chociażby piędź ziemi, na której byśmy mogli złożyć naszą głowę, steraną wędrówką po szerokim świecie?... Kto nam zapewni niezależność, jeżeli będziemy pod opieką państw obcych?... To bezpodstawne rojenia! Rzym jest naszą własnością, otrzymaliśmy go w spadku po poprzednikach naszych, ziemia ta jest naszą ziemią, jest opoką, na której Kościół został zbudowany, strzedz Rzymu i ziemi jego, jest naszym obowiązkiem, a zrzec się go — byłoby zamachem przeciwko świętemu Kościołowi rzymsko-apostolsko-katolickiemu. Wreszcie zrzeczenie się takie jest niepodobieństwem chociażby dlatego, że związani jesteśmy przysięgą złożoną Bogu i przed ludźmi.
Zamilkł, jakby chcąc dać Piotrowi możność odpowiedzi. Lecz Piotr milczał, zdając sobie z przerażającą jasnością sprawę, że papież rzeczywiście był obowiązany tak mówić a nie inaczej. Wszak rozczarowania, jakich doznał w Rzymie, już w połowie uśmierciły jego wiarę w możność powrotu do pierwotnego chrystyanizmu. Przypomniał sobie, jak przejęty myślą o pięknie, które promienieć będzie od przedstawiciela Boga na ziemi, gdy ograniczy się wyłącznie na władzy duchowej i uciekł jak szalony z bazyliki świętego Piotra, słysząc krzyk tłumu: „Eviva papa el re!“ Ach, ten krzyk; by go niesłyszeć piął się coraz wyżej i wyżej aż na szczyt olbrzymiej kopuły, z której znów ujrzał starodawny Rzym obstający zawsze za wszechwładzą i purpurą. Poczuł, iż tutaj, w tym Rzymie cezarów, których spadkobiercami uznają się papieże, trwa i trwać będzie ich dążność odzyskania władzy świeckiej i rozszerzenia jej na świat cały, Nowy Rzym, ten Nowy Rzym, o którym marzył, mógł powstać, lecz po za obrębem Starego Rzymu, w którym katolicyzm się zorganizował, panował i chce pozostać. Chrystyanizm mógł się rozbudzić, lecz w odległej jakiej ziemi, a może to nastąpi równocześnie z chwilą, gdy katolicyzm konać będzie w Rzymie, gdy kopuła bazyliki runie, jak przed wiekami runęła świątynia Jowisza na Kapitolu.
Po chwilowem milczeniu, Leon XIII mówił dalej:
— Z książki twojej widzę, żeś należycie ocenił gorące dążenia nasze ku zjednoczeniu wszystkich wyznań i zlaniu się ich w jedność z Kościołem rzymskim. Mam niezłomną nadzieję, że zbłąkani bracia, wszyscy dysydenci, oraz inowiercy powrócą na łono Kościoła, Kościoła jedynego, Kościoła katolickiego... tak, powrócą, gdy wypełni się czas przepowiedziany przez Chrystusa. Lecz nie powiedziałeś rzeczy najważniejszej, mianowicie że Kościół w niczem nie może odstąpić od dogmatu. Przeciwnie nawet, zdajesz się przypuszczać możność wzajemnych ustępstw. Myśl podobna jest zbrodnią ze strony księdza. Bowiem dogmat jest niewzruszoną prawdą i najmniejsza cegiełka nie może być wyjętą z jego gmachu. Zewnętrznie tak, o tak, zawsze jesteśmy usposobieni pojednawczo i zewnętrzne formy możemy uwzględnić, lecz gdy nie dotyczą zasady. Tę samą rolę zajęliśmy wobec współczesnego nam socyalizmu; ci, których dobrze nazwałeś wydziedziczonymi z dóbr tego świata, są przedmiotem naszej wielkiej troskliwości. Któż więcej niż my, dba o zapewnienie pomocy słabym i cierpiącym? Czyż Kościół nie był zawsze ich ucieczką i pocieszeniem, oraz hojnym szafarzem jałmużny?... I z socyalizmem mającym te tylko dążności zgadzamy się w zupełności, nie sprzeciwiamy się odmianie form rządu, byle ten rząd nowy miał na celu spokój i braterstwo... Lecz potępiamy socjalizm rozpoczynający swoją działalność od usunięcia Boga dla zapewnienia szczęścia ludziom na ziemi. Taki socyalizm jest tylko powrotem do stanu dzikości, jest potwornem wstecznictwem, z którego powstaćby mogły najstraszniejsze katastrofy, pożogi i mordy. Nie położyłeś na to należnego nacisku i nie udowodniłeś, że nie może być postępu po za Kościołem, tym jedynym drogowskazem dążności ludzkich, tym jedynym nauczycielem i szerzycielem pożądanej oświaty. Przypuszczam, że miałeś jak najlepsze chęci, pisząc swoją książkę, lecz napisałeś dzieło gorszące, szkodliwe i złe. Chyba teraz jasno to widzisz a milczenie twoje jest mi dowodem, że czujesz doniosłość popełnionej winy.
Piotr milczał obezwładniony, przybity. Czuł, że wszystko co powiedział i co mógłby jeszcze powiedzieć, odbijało się jak o martwą skałę, której daremnie, nierozsądnie byłoby silić się coś dowieść i odpowiedzi od niej żądać. Więc pocóż miał mówić?... Po co?... Kiedy wiedział już teraz, że stoi przed skałą.
Leon XIII ciągnął dalej:
— Zbrodnią jest mój synu, że śmiesz w swej książce domagać się nowej religii. To jest żądanie bezbożne, bluźniercze! Jedna jest tylko religia, nasza święta religia rzymska, apostolska, katolicka. Po za nią są tylko ciemności i wieczne zatracenie duszy... Wiem, że pragniesz jedynie powrotu ku pierwotnemu chrystyanizmowi. Lecz czyż błędne, zgubne, protestanckie odszczepieństwo z innej wypłynęło zasady?... Wiedz, mój synu, że najlżejsze odstąpienie od ścisłego przechowywania dogmatów, wiedzie wprost do najstraszliwszych błędów... do schyzmy, a schyzma jest zbrodnią, na którą nie może być miłosierdzia, bo dąży ona do zabicia wiary w prawdziwego Boga. Schyzma jest potworem piekielnym, potworem pełnym pokus najohydniejszych, potworem czyhającym na wieczną zgubę wiernych... Dość tych dwóch słów: „nowa religia”, słów, które znajdują się w twojej książce, by napisane przez ciebie dzieło potępić, zniszczyć, spalić, jako śmiertelną truciznę dusz mogących się zachwiać w dotychczasowej czystości swej wiary...
Papież nie przestawał mówić w tym sensie a Piotr przypomniał sobie zwierzenia don Vigilia o jezuitach wszędzie wszechwładnych, wszędzie pracujących w ukryciu i rządzących Watykanem oraz Kościołem. Zaczął go ogarniać wielki wstyd za łzy, które tu wylał, za sentymentalny entuzyazm, z jakim się wypowiedział. Wstydził się coraz to głębiej, że pokazał się tutaj w całej nagości swej duszy. Ach, bo jakże niepotrzebnie to uczynił. Widział teraz jasno, że był szaleńcem, przypuszczając iż papież, to uosobnienie pełnej władzy na ziemi, mógł dopuścić do siebie myśl przywrócenia pierwotnego chrystyanizmu pomiędzy ludźmi. Wszak ten papież był spadkobiercą całego szeregu innych papieży, dziedzicznie przechowujących pragnienie panowania nad światem. Cel to był jedyny, uwzględniający wszystkie środki do niego wiodące. Panować, przede wszystkiem panować, panować nad światem jak August, którego krew podtrzymywała i tego wątłego starca uważającego się za dziedzica żądz i praw rzymskich cezarów.
Piotr słyszał z kolei, jak Leon XIII mówił bynajmniej niezmęczonym, grubym swym głosem:
— Dla czego napisałeś o Lourdes ową stronnicę tak pełną najgorszego uprzedzenia?.. Wiedz, mój synu, że Lourdes oddaje wielkie usługi religii. Osobom opowiadającym mi o wzruszających cudach, jakich doznają wierni pielgrzymujący do Lourdes, niejednokrotnie mówiłem, jak gorąco pragnę, by dziejące się tam cuda zostały stwierdzone i uznane przez najściślejszą wiedzę. Otóż obecnie życzenia moje się ziściły. Najzłośliwiej usposobione umysły niedowiarków muszą się dziś ukorzyć, bo cuda mające miejsce w Lourdes są już przez wiedzę stwierdzone w sposób niedopuszczający żadnych wątpliwości... Wiedza, mój synu, powinna być służebnicą Boga. Nic ona nie może przeciwko niemu i tylko przez niego dochodzi prawdy. Wszystkie dzisiejsze dociekania, które jak wielu utrzymuje, podkopują dogmaty, mylne są i cała ich mylność wystąpi na jaw prędzej lub później, bo prawda jest tylko jedna, prawda objawiona nam przez Boga samego. Są to zasady i pewniki tak proste, że każdy, nawet małe dzieci mogą je rozumieć i wystarczałyby one zawsze ku spokojowi dusz ludzkich, gdyby nie pokuszenia pychy nigdy niepozwalającej na zadowolenie... Wiara, mój synu, zawsze idzie w parze z rozumem, święty Tomasz jest tego dowodem, on który wszystko przewidział, wszystko wytłomaczył, wszystko na zawsze uporządkował i ustanowił. Twoja wiara została zachwiana, boś się pokusił o rozpoznawanie, i to cię pogrążyło w zamęt myśli, w niepokoje, jakich nie doznają nasi księża rzymscy, bo ziemia, na której Rzym stoi, jest ziemią wiary, ziemią uświęconą krwią męczenników... My się też nie lękamy pokus rozpoznawania... a ty, mój synu, sam naucz się iść torem, który ci wskazujemy... wczytaj się w pisma św. Tomasza a wiara ci powróci, wiara silna i nazawsze tryumfująca.
Pomięszany, oszołomiony, Piotr słuchał tych słów i zdawało mu się, że firmament pęka w kawały spadające mu na głowę. O prawdo! Więc cuda w Lourdes są zbadane i stwierdzone przez wiedzę, a wiedza jest służebnicą Boga! Wiara jest zgodna z rozumem, a św. Tomasz na zawsze wszystko rozstrzygnął i ustanowił! Cóż na to odpowiedzieć?... Lecz i na cóż odpowiadać!
— Książka twoja — kończył Leon XIII — jest grzeszną i niebezpieczną. Sam jej tytuł „Nowy Rzym“, jest kłamstwem, oraz trucizną. A tem jest gorzej, że napisałeś tę książkę zajmującym, pociągającym stylem, przepełniłeś ją ułudnie sztachetnemi dążnościami. Książkę taką mógł napisać ksiądz w godzinie spadłego nań obłędu, i dlatego też, za pokutę, przez skruchę, powinien ją publicznie rzucić na stos, spalić własnemi rękoma, temi, które napisały te stronice pełne zgorszenia i skandalu.
Nagle Piotr wstał ze swego krzesła i chciał zawołać:
— Wyznaję, że straciłem wiarę, lecz zdawało mi się, że ją odzyskałem w imię litości, jaką we mnie rozbudziły nędze światu dokuczające! Ty, najwyższy kapłanie, byłeś ostatnią nadzieją moją, spodziewanem, wyczekiwanem zbawieniem mojem! Lecz marzenie to pierzchło, rozwiałeś je na zawsze! Nie jesteś upragnionym przezemnie nowym Jezusem, jesteś tylko dwieście sześdziesiątym trzecim papieżem! Nadciągającej burzy, ty nie powstrzymasz! Bo ty nie opuścisz swego tronu, nie pójdziesz po stromych drogach ze słowami pocieszenia i miłości, nie jesteś żądny odszukania najnędzniejszych swych braci dla podania im ręki pomocą darzącej! Więc też i twój blizki koniec, biada Watykanowi, biada świetności twojej bazyliki! Wszystko to runie, powalone stopą tych, którzy nadchodzą, wiedzą, która olbrzymieje z dniem każdym! Złudzeniem już tylko jesteście i cieniem znikającej wielkości.
Wszakże nie wymówił tych słów cisnących się na usta, a tylko skłoniwszy się, rzekł:
— Ojcze święty, poddaję się i odwołuję moją książkę!...
Głos jego drżał goryczą obrzydzenia a ręce mu się opuściły i rozwarły, jakby chciał otrząsnąć z siebie żary zbolałej swej duszy. Wypowiedział prawie dosłownie formułę poddania się: Auctor laudabiliter se subjecit et opus reprobavit, autor chwalebnie się poddał i potępił swoje dzieło. Rozpacz Piotra nie miała teraz granic a w tem wyznaniu, że zbłądził, kryło się morderstwo najdroższych jego nadziei. O jakże okrutna była w tem ironia! Ta książka, której poprzysiągł sobie nigdy nie odwołać, w której tryumf wierzył walcząc o zwycięztwo, teraz zapierał się jej, niszczył ją, wycofując z nagłą decyzyą, nie dla tego, by uznawał swoją winę, lecz że poczuł, iż zrozumiał całą jej bezużyteczność. Łudził się chimerami, pisząc swoją książkę z upragnieniem kochanka, pożądał nią trafić do serca tego starca, marzył jak poeta! Teraz przeczuł i przekonał się o pomyłce swojej, więc czemuż nie miał się przyznać do tej pomyłki, przed samym sobą?... Książka stała się umarłą, zeschłym liściem, rzeczą bezpożyteczną.
Leon XIII nieco się zadziwił odniesionem tak szybko zwycięztwem i zawołał z zadowolnieniem:
— Bardzo dobrze, mój synu, bardzo dobrze! Wyrzekłeś słowa najodpowiedniejsze godności księdza.
Zadowolenie papieża było widoczne i odmalowało się na całej jego postaci, której wyraz stał się uprzejmiejszy, nierozumiejąc jeszcze, mylił się, przypuszczając inne, od rzeczywistych, powody poddania się Piotra i doznawał uczucia dumy, że z taką łatwością pokonał tego młodego księdza francuzkiego, o którym mu mówiono jako o zagorzałym burzycielu i rewolucyoniście. To nawrócenie się tak szybkie niezmiernie podchlebiło jego miłości własnej.
— Spodziewałem się tego po tobie, mój synu, bo obdarzony jesteś niepospolitym rozumem. A przyznać się do winy, uznać ją, żałować za nią i poddać się, wszak są to najwyższe rozkosze człowieka....
Wziąwszy do ręki szklankę stojącą na stole, papież zamięszał raz jeszcze resztę pozostałego soku i zwolna wychylił aż do dna. Znikł teraz majestat oblicza z jakim przemawiał, gromiąc Piotra i był w tej chwili podobny do pierwszego lepszego bardzo starego człowieka, pijącego szklankę wody z cukrem przed pójściem do łóżka. Twarz jego była brzydka, pospolita, co czyniło ją niesłychanie trudną do oddania przez artystów silących się na obstalunek, by portret na fotografii, lub na płótnie, w marmurze, lub w medalionie był podobny a zarazem okazały, Leon XIII bowiem pragnął swemi wizerunkami przemawiać do potomności we wspaniałej postaci wielkiego papieża. Podczas rozmowy Piotr go nie widział a raczej widział go oczami rozognionej swej wyobraźni, teraz zaś znów go drażniąco raziła owa chustka do nosa rozłożona na kolanach i brudna sutana zasypana tabaką. Ogarnęła go litość nad starością tego człowieka, podziwiał siłę i młodzieńczość jego oczu, do których zbiegła cała reszta życia i z poszanowaniem uprzytamniał sobie olbrzymią jego pracowitość bezustannie podniecaną wymaganiami pracującego mózgu, pełnego myśli, szerokich planów i chęci działania.
Audyencya była skończona; Piotr, składając głęboki ukłon, rzekł:
— Ojcze święty, dziękuję za ojcowskie przyjęcie jakiego udzielić mi raczyłeś.
Leon XIII raczył go jeszcze chwilę zatrzymać, mówiąc o Francyi, jak gorąco pragnie jej powodzenia, które może się tylko obrócić ku tem większemu dobru Kościoła. Podczas gdy mówił, Piotr doznał dziwnego widzenia. Patrząc na czoło Ojca świętego, czoło jakby z kości słoniowej wyrzeźbione, przypomniał sobie pełną barbarzyńskiej wielkości scenę odgrywającą się zaraz po śmierci każdego z papieży, zdawało mu się, że widzi: Piusa IX, Giovanni Mastaï, zmarłego przed dwoma godzinami, z twarzą zasłoniętą lnianą chustką a dokoła lamentujący dwór, czyli pontyfikalną rodzinę, gdy wtem kardynał Pecci, kamerling, zbliża się do śmiertelnego łoża i rozkazuje odsłonić oblicze zmarłego a sam trzykrotnie, młotkiem srebrnym uderza w czoło trupa, za każdym razem wołając; Giovanni, Giovanni, Giovanni — a nie odbierając odpowiedzi, kamerling, odczekawszy chwilkę, odwraca się do obecnych, mówiąc: „Papież umarł“. Piotr równocześnie widział w pałacu przy via Giulia kardynała Boccanera, kamerlinga, wyczekującego, by go wezwano ze srebrnym młotkiem do Watykanu; zdawało mu się, teraz że Leon XIII już umarł właśnie przed dwiema godzinami, że ma oblicze przysłonięte a w pokoju, w którym był obecnie, znajduje się mnóstwo prałatów spoglądających ku alkowie. Wtem wchodzi kamerling i po odsłonięciu oblicza zmarłego, uderza trzykrotnie po tem czole z kości słoniowej, wołając za każdym razem: Joachimie, Joachimie, Joachimie! A gdy te wezwanie pozostało bez odpowiedzi, kamerling się odwraca i po krótkiej chwili mówi: „Papież umarł“. Czy Leon XIII pamiętał to trzykrotne swoje stuknięcie po czole zmarłego Piusa IX?... Czy myślał czasami o tem trzykrotnem stuknięciu, jakie odezwie się na jego czole za dotknięciem zimnego, srebrnego młotka trzymanego ręką kardynała Boccanera, którego mianował kamerlingiem, chcąc jak najdalej usunąć nieprzebłaganego przeciwnika, za jakiego oddawna go uznawał?...
— Idź w spokoju, mój synu — rzekł wreszcie Leon XIII rodzajem ostatniego błogosławieństwa. — Wina twoja będzie ci odpuszczoną, ponieważ wyspowiadałeś się z niej i uznajesz całą jej okropność.
Milcząc, Piotr wysłuchał tych słów jak należnej kary za wypiastowane w swem serca chimery i cofał się ku drzwiom tyłem podług przyjętego ceremoniału. Oddał trzy nizkie pokłony i przestąpił próg, nie obróciwszy się a czarne, błyszczące oczy Leona XIII spoczywały na nim aż do ostatniej chwili. Zamykając drzwi, Piotr ujrzał jeszcze jak papież sięgnął ręką po rozłożony na stole dziennik, by w dalszym ciągu czytać rozpoczęty artykuł. Leon XIII bardzo lubił przerzucać dzienniki, z ciekawością śledził podawane w nich nowiny, chociaż często się mylił co do ich ważności. W pokoju oświetlonym nieruchomem światłem dwóch lamp, zapanowało milczenie i głuchej nieskończoności cisza.
W pośrodku bocznej poczekalni stał pan Squadra i czekał na wyjście Piotra, a spostrzegłszy, że ten, z bezprzytomnego pognębienia, zapomina o swoim kapeluszu leżącym na konsoli, podał mu go w dyskretnem milczeniu i ze zwykłym ukłonem. Następnie, bez pośpiechu, miarowym, cichym krokiem przeprowadziwszy Piotra, zatrzymał się dopiero w sali Klementyńskiej. Tu, zawsze milcząc, skłonił się po raz ostatni i zniknął cicho, zamykając drzwi za sobą.




V.

Piotr, znużony wrażeniami, rozbity, pałający gorączką, zasnął dopiero nad ranem. Wróciwszy z Watykanu do pałacu Boccanera, znalazł się wśród rozpaczliwej żałoby, spadłej na dom ze śmiercią Daria i Benedetty, a teraz, zbudziwszy się około godziny dziewiątej z rana, chciał zaraz po śniadaniu zejść do mieszkania kardynała, gdzie już spoczywała na katafalku para zmarłych kochanków, by każdy mógł się z nimi pożegnać, przynosząc im łzy, modlitwy i kwiaty.
Podczas śniadania, Wiktorya, która, pomimo ciężkiego swego zmartwienia, nie traciła energii, opowiedziała mu szczegóły zaszłe wczorajszego wieczora, oraz podczas nocy. Donna Serafina, uniesiona pruderyą, chciała koniecznie rozłączyć splecione w pieszczotliwym uścisku ciała dwojga zmarłych kochanków. To nagie ciało Benedetty przytulone do nagiego ciała Daria raniło ją w jej uczuciach i pojęciach skromności. Lecz wszelkie usiłowania okazały się daremnemi, bo ciała już zastygły, skostniały i chcąc je rozłączyć, trzebaby je było połamać. Kardynał, który od pierwszej chwili nie pozwolił, by przerywano śmiertelny uścisk Daria i Benedetty, stanowczo się teraz oparł jej zachciankom i prawie że się z nią pokłócił. Kardynał, pomimo że nosił księżą sutanę, był przedewszystkiem potomkiem dumnego swego rodu i, jakkolwiek pamiętał, że dwóch papieży nosiło nazwisko Boccanera, nie zapominał także, iż w jego rodzinie serca były pochopne do gwałtownych miłości. Rzekł więc, że nie dozwoli, by profanowano uścisk tych dwojga zmarłych, tak czystych aż do śmierci, którzy się pieścić dopiero położyli do grobu. Rozkazał, by ich owinięto w jeden śmiertelny całun i razem złożono do trumny. Nabożeństwo żałobne miało się odprawić w kościele San-Carlo, gdzie on wszystkiem rozporządzał dowolnie jako miejscowy kardynał, a jeżeliby miały wyniknąć jakie trudności, był gotów iść do samego papieża. Wobec stanowczej woli, jaką wyraził, nikt już, nawet donna Serafina, nie myślał, nie śmiał stawiać oporu. Kardynał chciał być i był wszechwładnym panem w swoim domu, panem nieprzypuszczającym możności innej woli, niż jego.
Zatem donna Serafina zajęła się przygotowaniem ostatniej szaty dla zmarłych. Cała służba pałacowa była przy tem obecna, bo taki był zwyczaj, wszakże wszystko robiła własnoręcznie Wiktorya, jako najdawniejsza ze służby i posiadająca wyjątkowe łaski swych państwa. Więc nagie ciała uściskiem zjednoczone, przykryła włosami Benedetty, temi wspaniałemi włosami, które jak królewskim wonnym płaszczem, mięko otuliły kochanków. Następnie zarzuciła na nich wielką, białą, jedwabną materyę i zmarszczyła ją dokoła ich szyi, tak że stanowili jedno zmarłe ciało, jedną istotę gotową do trumny.
Kardynał rozkazał, by ich zniesiono na dół i złożono na paradnym katafalku w pośrodku sali tronowej. Chciał, by w tej właśnie sali cały Rzym oddał pokłon tragicznym narzeczonym, ostatnim potomkom rodu Boccanerów, ostatnim dziedzicom nazwiska tak niegdyś potężnego i w dziejach sławnego.
Donna Serafina natychmiast się zgodziła na ten projekt, bo chciała co prędzej wynieść ciało swej siostrzenicy z tej kawalerskiej sypialni, gdzie skonała w objęciach i na łóżku nagiego jak sama młodzieńca. Puszczono już ułożoną naumyślnie opowieść całego wypadku: Dario umarł w przeciągu kilku godzin na zgniłą gorączkę a zrozpaczona Benedetta skonała z bólu, rzuciwszy się na ciało tak nagle zmarłego narzeczonego. Ponieważ niezadługo mieli być małżonkami, więc trumna im będzie łożem weselnem a zarazem łożem wiecznego wypoczynku. Rzym cały przerażony nadzwyczajnością zdarzenia, tą stałą miłością zakończoną śmiercią, tylko o tem teraz mówił i na długo miał ztąd czerpać temat do rozmów głośnych i szeptanych na ucho.
Piotr byłby zaraz dzisiaj wyjechał z Rzymu, bo chciał co prędzej uciec z tego miasta, w którem przebył tyle wzruszeń, w którem utracił resztę swojej wiary. Lecz pragnąc doczekać się pogrzebu, odłożył swój wyjazd do jutrzejszego wieczora. Dzień zaś dzisiejszy miał zamiar spędzić w tym nieszczęsnym pałacu, przy zmarłej, którą pokochał od pierwszego spotkania i teraz silił się na przypomnienie sobie, jak modlić się należy, lecz w sercu miał tylko wielki ból i pustkę.
Gdy zeszedł na pierwsze piętro i stanął u progu oficyalnego mieszkania kardynała, wspomniał pierwsze swoje tutaj przyjście. Tego samego wrażenia doznał wtedy co obecnie na widok tej książęcej pompy zakurzonej, odartej, wiekami zużytej i zniszczałej. Drzwi wszystkich trzech olbrzymich poczekalni stały otworem, a sale były jeszcze puste z powodu wczesnej porannej godziny. W pierwszej, przeznaczonej dla służby, stał tylko Giacomo w czarnej liberyi; stał nieruchomo naprzeciw starożytnego kardynalskiego kapelusza, zawieszonego pod baldachimem, wśród pajęczyn spokojnie się tu mnożących. W drugiej sali, w której dawniej zasiadał sekretarz, przechadzał się drobnym krokiem kodataryusz, ksiądz Paparelli, oczekujący na przybycie gości. Nigdy jeszcze nie był tak podobny do starej dewotki, czarno ubranej i zwiędłej, pomimo dobrej tuszy, pomarszczonej skutkiem cielesnych umartwień. Pomimo zwykłej swej uniżoności, miał minę zwycięzką a fałszywe swe spojrzenie przyćmiewał udaną pokorą. W trzeciej sali, gdzie wisiał portret kardynała w pełnym, uroczystym stroju, był don Vigilio. Opuścił dziś zwykłe swoje miejsce przy stole założonym papierami i stanął u progu sali tronowej, by witać ukłonem osoby tu wchodzące.
Ranek był ponury, zimowy, a w tem posępnem oświetleniu, sale wydawały się jeszcze bardziej opuszczone i zaniedbane. Wszystko zdawało się rozpadać, próchnieć a meble i snycerskie ozdoby w drzewie sypały się, toczone przez robactwo. Tylko sufity jaśniały w górze przepychem swego bogactwa, swych złoceń i pięknem malowideł.
Ksiądz Paparelli powitał Piotra głębokim ukłonem przesadzonej grzeczności, w której czuć było ironię, jakby odprawę daną temu zwyciężonemu, który przybył do Rzymu tak pełen nadziei. Piotr szedł dalej przez olbrzymie, puste sale, kierując się wprost ku sali tronowej, będącej dziś salą śmierci. Tu znów go powitał głęboki ukłon złożony przez don Vigilia, który blady był i milczący. Zdawało się, że nawet nie poznał Piotra.
Sala tronowa inny miała wygląd, niż ten, którego Piotr się spodziewał. Myślał bowiem, że zastanie jej ściany całkowicie wyłożone kirem, czarny katafalk i setki jarzących się świateł. Powiedziano mu, że tutaj odbędzie się wystawienie dwojga zmarłych dzieci tego domu, bo kaplica mieszcząca się na dole, była opuszczona i zamknięta już od lat piędziesięciu a prywatna kaplica kardynała była zbyt szczupła, by w niej można było urządzić podobną ceremonię. Ustawiono więc na prędce ołtarz w sali tronowej i msze odbywały się bezustannie. W prywatnej kaplicy miały się też odprawiać msze przez dzień cały, prócz tego, w dwóch przyległych pokojach, też ustawiono ołtarze, a księża, przeważnie franciszkanie i zakonnicy należący do zakonów kwestujących, zmieniali się ciągle przed temi czterema ołtarzami, bo kardynał sobie życzył, by wciąż trwająca ofiara mogła być odkupieniem tych dwóch drogich dusz, które uleciały razem. W żałobnym pałacu rozlegały się co chwila dzwonki na podniesienie i panował charakterystyczny szmer wyrazów łacińskich, półgłosem wymawianych przez księży celebrujących przed ołtarzami.
Piotr zastał więc salę tronową prawie taką, jak wtedy, gdy ją ujrzał po raz pierwszy. Przez okna płynęło szare, smutne światło zimowego poranka, a od wspaniałego, złoconego sufitu zwieszała się wzdłuż murów czerwona jedwabna brokatela w wielkie palmy. Tron pozostał na miejscu. Złote krzesło stało zawsze odwrócone do ściany, w próżnem oczekiwaniu na papieża, który nigdy nie wychodził ze swego pałacu. Meble zostały wyniesione a na ich miejsce wniesiono ołtarz; w pośrodku olbrzymiej sali ustawiono katafalk bardzo nizki, o jednym tylko stopniu. Po obu jego stronach paliły się gromnice. Dario i Benedetta leżeli na katafalku, jak na łożu a mnóstwo niezmierne kwiatów pokrywało ich całych. Kwiaty stanowiły jedyną okazałą ozdobę tych pośmiertnych ślubów dwojga kochanków. Kwiatów było tyle, iż nie można było sobie wyobrazić, w jakich ogrodach znaleziono plon tak obfity, zwłaszcza białych róż, leżących wiązkami, ścielących się warstwami i osuwających kaskadami na stopień katafalku, na mozajkową posadzkę, którą miejscami kryły, piętrząc się kwitnącemi, wonnemi wyspami.
Płomyki dwóch palących się gromnic jarzyły się niepewnem, migotliwem światłem, przyćmiewała je bowiem szara światłość pochmurnego dnia. Powietrze przesycała ciężka, odurzająca woń tysięcy białych róż, a zewsząd dolatywał odgłos równocześnie odprawianych mszy, jęcząc jak lament bezbrzeżnej żałoby. Od czasu do czasu słychać było powstrzymywane szlochanie, wyrywające się z piersi garstki osób, okrążających katafalk. Służba pałacowa w żałobnej liberyi, zmieniać się miała przez cały dzień, by kolejno, po czterech, spełniać straż przy ciałach dwojga zmarłych. Adwokat Morano zajmował się wszystkiemi szczegółami ceremonii, więc od wczesnego rana przesuwał się śpiesznym, cichym krokiem, doglądając spełnienia wydanych rozkazów. Wchodzący przyklękali na nizkim stopniu katafalka i, patrząc na Daria i Benedettę, szeptali pacierze i słowa ostatniego pożegnania. Piotr spostrzegł przybyłe trzy panie, klęczące z twarzami ukrytemi w chustki i płaczące z wielką rzewnością, lecz więcej jeszcze wzruszającą była rozpacz jakiegoś starego księdza, którego twarz tak była pochylona, że dojrzeć jej nie było można. Wszakże najbardziej Piotr odczuł boleść biednie ubranej młodej dziewczyny. Przypuszczał, że jest to służąca pałacowa. Leżała, jęcząc z cicha, na kamiennej posadzce i tak była znękana płaczem, przybita rozpaczą, że przestała być ciałem, ludzką postacią a była tylko cierpieniem i bólem.
Piotr zbliżył się do katafalka, przyklęknął i starał się szeptać łacińskie modlitwy, które jako ksiądz tak często odmawiał przy zmarłych. Lecz wzruszenie mąciło mu pamięć i cały pogrążył się w swym smutku, patrząc na piękny a zarazem tragiczny obraz dwojga zmarłych kochanków. Ciała ich znikały pod powodzią róż białych, lecz twarze wychylały się wyraźnie z pod kwiatów i białych fałd jedwabiu, w który spowinięto ich razem. Twarze te były przedziwnej piękności i miały wyraz najwyższego zachwytu; otwartemi oczami wpatrywali się w siebie bez końca, a słodycz tej pieszczoty nigdy już niczem nie miała być przerwana.
Piotr patrzał na Benedettę i mówił sobie że i on kochał ją bardzo, lecz kochał miłością najczystszą, wolną od myśli posiadania jej kiedykolwiek. Jakież rozkoszne godziny spędził w jej towarzystwie, jaka szczególniejsza przyjaźń łączyła ich oboje, przyjaźń równie słodka jak miłość. Ach, jak piękną była Benedetta, jak umiała nad sobą panować pomimo płomiennej swej natury. Piotr marzył o rozbudzeniu w niej miłości względem cierpiących, chciał rozszerzyć horyzont jej myśli i serca, zapoznać ją ze współczuciem, przygotować do innego życia, niż to jakie wiodła. Tę przedstawicielkę starej arystokracyi rzymskiej chciał nauczyć myśleć i czuć na sposób współczesny. Z rozczuleniem przypominał sobie, jak ona usiłowała zrozumieć i przeniknąć jego słowa, jak chętnie nazywała się jego uczennicą, pragnąc go zadowolić pomimo przeszkód, jakie znajdowała w samej sobie, skutkiem swego wielkopańskiego pochodzenia, wychowania i sposobu życia. Była uczennicą chętną i uważną, lecz przemiana jej mogła być tylko powierzchowną, chwilową. Czasami zdawało się, że dusza jej już się otwiera i zbliża ku duszy Piotra, najlepiej go rozumiała w chwilach cierpienia i smutku, wtedy współczuła wszystkim istotom cierpiącym, lecz gdy błysła jaka iluzya osobistego szczęścia, wtedy Benedetta przestawała odczuwać nędzę innych, radując się, była pewną w egoizmie swym, że świat cały się raduje. Czyż wszyscy ludzie z tej klasy społecznej, co ona, równie są opornymi gdy chodzi o przemianę poglądów?... Ta zużyta i skazana na zniknięcie klasa wydaje jeszcze z siebie wyjątkowo uposażone jednostki, lecz i te mają serca zamknięte dla miłości maluczkich, dla braterstwa i zrównania się z innymi, nie ma w niej poczucia sprawiedliwości, która jest jedyną dźwignią mogącą świat zbawić.
Piotr rozpamiętywał teraz ostatnie chwile Benedetty. Umarła śmiercią gwałtowną, jakby rażona pomstą natury, której prawa przykrócić w sobie chciała. Przyrzekła Madonnie, że żyć będzie w dziewictwie aż do dnia ślubu z ukochanym, i dla dochowania tej przysięgi zadawała ciągłą katuszę swemu ciału. Dopiero w chwili zgonu Daria zrozumiała okrucieństwo swej pomyłki, czczość ułudy, w jakiej pozostawała wierząc, i rzuciła się w objęcia ukochanego, szalejąc z żałości i płonąc żądzą zaspokojenia swych pragnień. Oddała się kochankowi z uniesieniem rozpaczy, oddała się, wyrażając tem protest, że ją oszukano a idąc za wiecznym, naturalnym instynktem, była już tylko zmysłową miłością. Przyroda, która życiem jest, kruszyła sztuczne zapory Kościołem się zowiące. Miłość łącząca pary kochanków w imię życia, w imię nowego jego posiewu, jest w bezustannej walce z religią, która w całości zwróconą jest ku śmierci. Wszechpotężne życie siłę swą wypowiadające miłością znosi wszystkie przeszkody i drwi z kunsztownych gmachów katolicyzmu, który jak wszystkie instytucye człowiecze jest tylko jednym z ewolucyjnych objawów, jakie ludzkość przechodzi.
W tej chwili Piotr odczuł wyraźnie, że śmierć Benedetty w tych warunkach, jest pociskiem wywołującym ostateczny przełom jego poglądów, jego wierzeń. Patrzał na twarz owej prześlicznej Benedetty i czuł palące łzy na swych oczach. Tak, Benedetta unosiła z sobą chimery, jakie dotychczas w sobie piastował. Z tą samą jasnością jak wczoraj w Watykanie, gdy stał przed papieżem, czuł walące się i nieodwołalnie pierzchające ostatnie nadzieje, pragnienia odrodzenia się starego Rzymu w Rzym nowy mający zbawić bolejącą ludzkość. Teraz był już koniec tych ułudnych marzeń. Oto Rzym katolicki, hierarchiczny — umarł i leżał tu jak marmur w postaci tej pięknej kobiety na katafalku zasłanym kwiatami. Benedetta była symbolem Rzymu, który jak ona nie umiał zejść ku maluczkim, ku cierpiącym i konał pogrążony w egoizmie a dopiero w ostatniej chwili gdy szukać będzie ratunku, ocalenia, wtedy zapóźna już będzie godzina i zginie, nie począwszy nowego życia, zginie, bo chciał życiem rządzić a nie przez życie być rządzonym. Teraz Benedetta jeszcze się stała droższą dla zrozpaczonego Piotra. Serce jego okryła sroga żałoba po niej samej i po marzeniach, jakie snuł o Rzymie. Zdawało mu się, że padnie zemdlony. Nie chcąc uledz wzrastającej gorączce bólu, powstał z trudem i na bok się usunął.
Chcąc nieco ochłonąć, zbliżył się do okna i z zadziwieniem spostrzegł Wiktoryę siedzącą na kanapce w głębokiej framudze za firanką. Donna Serafina kazała jej ztąd czuwać nad Benedettą i Dariem, siedziała więc, nie spuszczając z oka osób, które wchodziły i wychodziły. Widząc jak Piotr jest blady i blizki zemdlenia, usunęła się, by usiadł przy niej.
Głęboko odetchnąwszy, Piotr szepnął.
— Ach, niechajże mają szczęście być zawsze razem, niechaj odżyją w innym świecie na zawsze z sobą złączeni!
Wiktorya spojrzała na mówiącego i lekko wzruszywszy ramionami, równie cicho odpowiedziała:
— Po cóż mają odżyć?.. Gdy raz śmierć ludzi uspokoi, to już na zawsze! I lepiej, że taki jest porządek rzeczy. Oni dość cierpieli za życia, by im przepowiadać nowe jakieś istnienie, a więc nowy ból i niepokój.
Te naiwnie wypowiedziane słowa przez kobietę ledwie że czytać umiejącą wstrząsnęły Piotrem. On, który tylokrotnie drżał z przerażenia na myśl o pozagrobowej nicości! Podziwiał tę kobietę tak spokojnie, bez trwogi mówiącą o swej beznadziejności wielkiego jutra. Czemuż wszyscy na świecie nie mają tej bezmyślnej mądrości darzącej wesołością bezbożny lud francuzki, którego poglądy wyrażała w tej chwili Wiktorya! Jakiżby spokój zapanował w myślach, spokój prawie że graniczący ze szczęściem, bo ze swobodą życia!
Wiktorya odczuła wrażenie swych słów, więc mówiła dalej:
— Cóż pan chce, aby nastąpiło, gdy ciało żyć przestanie?... Dość biedy jest na tym świecie, by ją przedłużać jeszcze po śmierci... To jedyne pocieszenie człowieka, że wreszcie zaśnie na zawsze. Gdyby Bóg miał rozpatrywać sprawy każdego i karać złych a nagradzać dobrych, nie byłby Bogiem, tyleby miał do roboty. Czyż to możliwe, aby były takie pośmiertne sądy?... Zło i dobro tak jest zmięszane w każdym z nas, że dla sprawiedliwości trzebaby wszystkim winy darować i grzechy razem odpuścić.
— Ale ci dwoje — odszepnął Piotr — żyć jeszcze nie zaczęli... więc czemu się nie pocieszyć myślą, że kochać się będą wiecznie na sprawiedliwszym świecie?...
Lecz Wiktorya potrząsnęła głową przecząco:
— Nie, nie, wszystko skończone... Ileż razy mówiłam sobie, że moja biedna Benedetta najniepotrzebniej morduje się za życia, chcąc sobie niebo zapewnić po śmierci... Co do mnie, to byłabym jej chętnie przyprowadziła Daria do jej pokoju, niechajby się byli pobrali bez tych wszystkich wymysłów ludzkich, praw i księży!... Toż szczęście taką rzadką jest rzeczą! Oni kochali się wzajemnie, więc mogli być szczęśliwi chociażby przelotnie... bo miłość przemija, a po niewczasie zwykle się żałuje, że się nie skorzysta z okazyi... I oni nie skorzystali, lecz teraz już nie żałują, bo umarli... a chociaż ludzie się pocieszają, myślą, że kochankowie żyją gdzieś na gwiazdach... to nie prawda... bo jak się umarło, to się umarło na dobre, na zawsze...
Łzy przeszkodziły jej mówić dalej i dopiero po chwili znów rzekła:
— Biedne, wy dzieciska moje, ach biedne, niczego to nie miało na świecie... nawet jednej nocy nie mieli szczęśliwej... a teraz nastąpiła dla nich noc wieczna, bez pocałunków i pieszczoty... Patrz pan, jacy oni piękni a zarazem straszni, bo już skamieniali... i pomyśleć, że ciała ich stoczą robaki i pozostawią tylko kości, a pomimo to głowy ich zawsze jeszcze na jednej spoczywać będą poduszce a kościanemi rękoma nie przestaną się tulić do siebie. Ach, niechaj śpią, niechaj śpią i nic już nie wiedzą i nic już nie czują!
Oboje zamilkli a Piotr w zwątpieniu swojem wypływającem z pragnień niezaspokojonego życia, znów spojrzał na tę chłopkę przy nim siedzącą i pozazdrościł jej spokoju duszy. Od tylu lat rzucona gdzieś daleko od swej wioski i od Francyi, — jakże całkowitą zachowała trzeźwość umysłu cechującą prosty lud francuzki! Spokojna, zadawalniająca się codziennem spełnieniem swych drobnych obowiązków, nie narzekała na swoje podrzędne stanowisko sługi i przechowała w czystości rodowity język, nie nauczywszy się mówić po włosku, chociaż od ćwierć wieku nie ruszyła się z Rzymu, gdzie ją przypadkowo losy zawiodły. Tak, posiadała ona wzorową równowagę istoty zdrowej a zarazem ograniczonej, zadawalniającej się bytem powszednim i kładła się na spoczynek po trudach dnia, bez troski czy przebudzi się kiedykolwiek.
Piotr rzucił okiem po sali i poznał teraz owego księdza, który, rzewnie płacząc, trzymał głowę dotychczas nizko opuszczoną nad stopniem katafalka.
— Zdaje mi się, ie to ksiądz Pisoni? Ach biedny... jak on szczerze opłakuje zgon naszych umarłych!
A Wiktorya odpowiedziała spokojnie, chociaż czuć było powstrzymywaną rozpacz a zarazem niechęć w jej głosie:
— Tak, to on. Powinien płakać... bo ma czego. Ładnie się popisał, doprowadzając do skutku małżeństwo Benedetty z hrabią Prada! Iluż nieszczęść byłoby się uniknęło, gdyby jej było dano odrazu Daria, którego tak kochała. Ale oni są jak powaryowani, gdy polityka im wejdzie do głowy. Ksiądz Pisoni jest niby dobrym człowiekiem a jednak uniósł się i dla tej swojej polityki wszystkoby był poświęcił... zdawało mu się, że cud jakiś nastąpi, gdy ożeni króla z papieżem, bo tak nazywał małżeństwo Benedetty z hrabią Prada. Śmiał się i cieszył jak dziecko, albo jak uczony, bo on wiecznie coś czyta, szpera pomiędzy staremi kamieniami i niczego tak nie kocha jak te starzyzny, w których jest podobno cała historya najdawniejszych czasów... Ale otóż do czego doprowadził go jego patryotyzm z przed stu tysięcy lat... Teraz płacze i wiem, że szczerze krwiby z siebie utoczył, byle tych dwoje zmarłych do życia przywrócić... ale teraz po niewczasie... zapóźno... Ten drugi ksiądz, ojciec Lorenza, który był po nim spowiednikiem Benedetty, też tutaj przyszedł... ach, to prawdziwy jezuita... on wszystko odrobił co tamten doprowadził do skutku... Z tą piękną swoją postawą, to prawdziwy orędownik złego... a fałszywy, a układny a podstępny. Ileż to on czasu stracił niepotrzebnie na swoje gadaniny, w których prawdy nie było ni słowa. Takiemu jezuicie chodzi głównie oto, aby szczęścia nie było na świecie... Szkoda, że pan nie widział, jak tu dziś wszedł i jakim olbrzymim znakiem krzyża przeżegnał się, stanąwszy nad temi zmarłemi dziećmi... jak poważnie klęknął! Ale nie płakał... o nie... on się w takie rzeczy nie bawi... z twarzy jego było widać, że sobie myślał, iż Bóg się odwrócił, kiedy spuścił śmierć, tem gorzej dla zmarłych, że zagniewali Boga.
Wiktorya mówiła bez zawiści, lecz jednym tchem, jakby dla ulżenia wezbranemu sercu. Po chwilowem milczeniu, zapytała:
— A czy pan nie poznaje tej młodej dziewczyny tak zbolałej, że aż litość bierze patrzeć na nią?
Wzrokiem wskazała na dziewczynę ubogo ubraną, którą Piotr wziął w pierwszej chwili za służącą pałacową. Nie poznał jej, bo leżała prawie krzyżem na ziemi, lecz obecnie klęczała i w szale rozpaczy przechyliła głowę w tył, głowę nadzwyczajnej piękności, opłyniętą falami bujnych czarnych włosów.
— Ach to Pierina! Biedna, biedna Pierina!
Wiktorya, patrząc na nią z wielkiem współczuciem, rzekła:
— Cóż pan chce, pozwoliłam jej przyjść. Nie wiem jakim sposobem dowiedziała się o zaszłem nieszczęściu. Prawda, że ona ciągle przebywa gdzieś w pobliżu pałacu, wypatrując swojego księcia... Otóż, gdy się dowiedziała co zaszło, poprosiła, bym jej pozwoliła wejść tutaj i zobaczyć księcia po raz ostatni... Pozwoliłam, lecz pod warunkiem, że będzie się zachowywała spokojnie... przecież ona nikomu tu nie przeszkadza... legła na ziemi i chwilami podnosi głowę, by patrzeć z zachwytem i z rozpaczą na twarz zmarłego... Uważam na nią, bo jeżeli będzie trzeba, to ją ztąd wyprowadzę... ale dziewczyna panuje nad sobą, płacze cicho i nie rusza się z miejsca... niech więc zostanie i napatrzy się na tego, którego tak kochała, trzeba, żeby się napatrzyła na całe życie, bo już go nigdy nie ujrzy...
Ta cudnie piękna postać Pieriny, klęczącej u stóp śmiertelnego łoża dwojga zmarłych w uścisku kochanków, była nietylko piękna, lecz bardzo wzruszająca. Prosta, niekryjąca się miłość ognistej dziewczyny zmieniła się teraz w pełną prostoty i szczerości rozpacz... Klęcząc, przysiadła, pochyliwszy się w tył, a ociężałe z bólu ramiona opadły jej ku ziemi. Dłonie miała rozwarte, twarz uniosła ku górze i nieruchomie, jakby w ekstazie konania, wpatrzyła się w parę kochanków, miłośnie z sobą złączonych i śpiących na zawsze. Pierina była w tej chwili statuą boleści, cierpieniem miłości i z miłości, lecz statuą żyjącą, kipiącą szałem bólu, występującego na królewskie jej czoło, na policzki pełne wdzięku, na usta boskiej doskonałości, na całą postać przedziwnego rysunku i czystości linij. O czemże myślała, jak cierpiała, patrząc tak całą swą istotą na ukochanego, który zmarł w objęciach szczęśliwej rywalki?... Czy zazdrość mroziła krew w jej żyłach, zastygając w nich na zawsze?... Czy też bolała tylko nad jego śmiercią, nad swoją wielką stratą?... Czy bez zawiści patrzała na tę kobietę zwartą ciałem z ukochanym?... Czy też śmierć tych dwojga kochanków była dla niej rozpaczą, niedającą dostępu nienawiści dla tej, która już nie mogła ogrzać trupa, bo sama była trupem?... Oczy Pieriny pozostały łagodne a gorycz rozpaczy na jej ustach, łączyła się z bezgraniczną miłością. Patrzała na nich z ubóstwieniem, bo byli wyrazem czystości i piękna, miłością uśpioną pomiędzy kwiatami. Pierina była nieświadomą dziewczyną, pięknością pełną zaparcia, nie znała królewskiego daru urody, jakim uposażyła ją natura i w pokorze biednej istoty, legła z bólu na ziemi, niemając odwagi jęknąć z żałości, była jako niewolnica wierna i kochająca, której państwo pomarli i z sobą do grobu serce na zawsze unieśli.
Coraz liczniej wchodziły różne osoby, przyklękały, modliły się i po kilku minutach zawracały z powrotem, idąc w milczeniu i smutku. Serce Piotra boleśnie drgnęło, gdy pomiędzy przybywającymi poznał matkę Daria, zawsze piękną Flawię, w towarzystwie młodego męża, pięknego Juliusza Laporte, któremu wyrobiła tytuł markiza Montefiori. Uwiadomiono ją wczoraj o śmierci syna i przyszła wieczorem odwiedzić jego ciało. Lecz dziś przybrana w ciężką żałobę, wspaniale piękna w czarnych welonach, przybyła uroczyście, by wszyscy mogli ją widzieć przy zmarłym synie. Z postawą Junony zbliżyła się do katafalku, stała czas jakiś z dwoma łzami zawieszonemi na rzęsach, łzy dodawały blasku wielkim jej oczom i pozostały, niespłynąwszy. Przyklękając, spojrzała w bok, by się upewnić, czy Juliusz jest zawsze przy niej i rozkazała mu wzrokiem, by ukląkł z nią równocześnie. Pochylili się, odmawiając modlitwę, w której się pogrążyli na czas nakazany przyzwoitością. Flawia panowała nad swą rozpaczą z wielką godnością a markiz odegrał jeszcze lepiej swą rolę człowieka dotkniętego rodzinnym smutkiem z dziwną bowiem zręcznością wszedł on w skórę światowca, umiejącego się stosować i zachowywać podług przyjętych zwyczajów. Razem powstali i zwolna skierowali się ku drzwiom pokojów, w których kardynał Boccanera i donna Serafina, przyjmowali członków rodziny i bliższych znajomych.
Weszły teraz panie w liczbie pięciu, szły jedna za drugą, właśnie gdy dwaj kapucyni i poseł hiszpański przy stolicy Apostolskiej, opuszczali salę, po odmówieniu zwykłych modłów. Wiktorya, patrząc wciąż na to co się działo w sali, rzekła:
— Otóż i księżniczka Celia... jaka blada... jaka zmartwiona... ona bardzo kochała naszą Benedettę...
Celia włożyła suknię żałobną na tę ostatnią i tak bolesną wizytę. Za nią szła panna służąca, z dwoma olbrzymiemi wiązankami róż białych.
— Ach, ta dobra księżniczka — szepnęła znów Wiktorya — ona zawsze marzyła, by jej ślub odbył się równocześnie ze ślubem Benedetty z Dariem... Ale oni ją wyprzedzili, już się pobrali i śpią razem swoją pierwszą noc wspólną a śpią na zawsze...
Celia zaraz uklękła i przeżegnała się, lecz widocznem było, że się nie modli a tylko patrzy na zmarłych kochanków, patrzy nieprzytomnie z wielkiego po nich żalu, widząc ich tak bladych, zimnych, marmurowych. A więc dość jest kilku godzin, by życie uciekło na zawsze, by serca zamarły i usta przestały pałać żądzą pocałunków?... Patrząc na nich teraz, przypominała ich sobie podczas balu wczorajszej nocy, jakże byli piękni, kwitnący szczęściem, żyjący miłością! Młode serce Celii wrzało oburzeniem przeciwko śmierci, buntowała się przeciwko tej wielkiej, ślepej sile, unoszącej po za życie istoty życia pragnące, kochanków wstępujących w promieniste radością progi szczęścia, płynącego z miłości. Gniew, boleść i trwoga falowały na pięknej twarzy dziewczyny, która drżała wobec straszliwej pogróżki śmierci i nicości, i bladą była jak lilia przeczysta i jeszcze zamknięta. Przejrzyste, jasne a zarazem głębokie jej oczy nigdy jeszcze nie wyrażały tyle niedościgłych tajemnic, kochała, lecz miłość odgadywała zaledwie, żądze uniesień zmysłowych były jej niewiadome, wstępowała dopiero w życie a oto zaraz na wstępie przyszło jej oglądać tych dwoje zmarłych, których tak bardzo lubiła. Śmierć ich strwożyła jej duszę, była wylękłą a zarazem zbolałą.
Zwolna przymknęła powieki i starała się modlić pobożnie, a z pod powiek spływały jej na policzki obfite łzy serdecznego smutku. W sali panowała cisza przerywana odgłosami czterech mszy, odprawiających się bez przerwy. Wreszcie Celia wstała i wzięła pęki róż białych, które trzymała służąca. Chciała je własnemi rękoma złożyć przy ukochanych zmarłych, lecz przez chwilę wahała się, gdzieby je umieścić jak można najbliżej. Położyła je na poduszce, na prawo i na lewo, po nad głowami Benedetty i Daria, kwiaty nieledwie że dotykały włosów kochanków, koronując młode ich czoła. Próżne już miała ręce a jednak nie schodziła ze stopnia katafalku, pochyliła się, drżąc ze wzruszenia i szukała coby mogła powiedzieć tym drogim zmarłym, co im zostawić swojego i na zawsze, jak ich pożegnać. Wreszcie znalazła. Pochyliła się jeszcze niżej i złożyła długie, serdeczne pocałunki na lodowo zimnych czołach małżonka i małżonki.
— Ach, kochana, najdroższa panienka! — zawołała Wiktorya, zalewając się łzami. — Czy pan widział?... Pocałowała ich... pocałowała prawdziwie z serca... a nikt dotąd tego nie zrobił, nawet matka... Kochana panienka, zacne serce! Niechajby ten Attilio, którego tak kocha, kochał ją tak, jak ona na to zasługuje!
Odwróciwszy się, by zejść ze stopnia katafalku, Celia spostrzegła Pierinę, klęczącą zawsze na tem samem miejscu i wpół przechyloną w bolesnem ubóstwieniu zmarłego swego księcia. Pierina, nieruchoma w swej rozpaczliwej ekstazie, płakała i pierś jej piękna jak młodej bogini, falowała powstrzymywanym krzykiem i jękiem. Celia drgnęła jakby nowem nieszczęściem rażona, ta rozpacz niema a tak głęboka wzruszyła ją i pociągnęła ku pięknej dziewczynie. Zbliżywszy się, rzekła do niej półgłosem:
— Droga moja, nie płacz... proszę cię, nie rozpaczaj i nie rozdzieraj sobie serca... droga moja... proszę cię... uspokój się..
Pierina, słysząc te życzliwe słowa wypowiedziane pieszczotliwym głosem, wybuchnęła głośnym płaczem, zanosząc się nieprzytomnie. Celia, lękając się, by nie padła na ziemię, objęła ją ramionami z siostrzaną czułością i zmusiła do wyjścia z sali, pocieszając ją pieszczotą słów i żywością współczucia.
— Panie, błagam, niechaj pan za niemi pójdzie — szepnęła Wiktorya do Piotra. — Ja nie mogę ztąd odejść, muszę czuwać nad zmarłemi dziećmi.
Przed ołtarzem, znowu inny ksiądz rozpoczynał odprawianie mszy i stłumiony głos jego psalmodyi łacińskiej rozchodził się po sali. Z sąsiedniej komnaty ozwały się dzwonki z przed ołtarza, oznajmując podniesienie, a z przed innych dwóch ołtarzy dolatywały niewyraźne odgłosy mszy nieustannie odprawiać się dziś mających. Zapach róż coraz był silniejszy, cięższy i odurzający jak pieszczota. W głębi posępnej, tragicznej sali, stał zastęp służby, która stała nieruchomie jak w uroczyste dnie przyjęć. Przez drzwi wchodziły i wychodziły coraz to inne czarno ubrane postacie, które unieść ztąd miały niedający się zapomnieć widok dwojga niezrównanej piękności kochanków, zmarłych w uniesieniu miłości i na zawsze złączonych, zapatrzonych w siebie.
Piotr spotkał Celię z Pieriną w przyległej poczekalni, w której u progu stał don Vigilio, składający ukłony przed przychodzącymi i wychodzącymi gośćmi. W rogu tej komnaty, ustawiono meble wyniesione dziś z sali tronowej. Celia zmusiła Pierinę, by usiadła na fotelu a sama stała przed nią zachwycona nadzwyczajną jej pięknością, znajdując, że jest najpiękniejszą ze wszystkich, jak zwykła była mówić w podobnych okolicznościach. Zwróciwszy się do Piotra, wypowiadała swój smutek serdeczny i podziw nad ich pięknem; mieszała to ze łzami, których powstrzymać nie mogła.
Piotr, chcąc przerwać wątek myśli Pieriny, zapytał ją o rodzinę i dowiedział się, że Tito leży w szpitalu i prawdopodobnie umrze z rany, jaką mu zadano nożem. Od początku zimy, nędza wzrosła w nieszczęsnych domach niedokończonej i w gruzy walącej się nowej dzielnicy Rzymu. Opowiadając swe rozpaczliwe smutki, Pierina twierdziła, że szczęśliwymi są tylko umarli. Lecz Celia powstrzymała jej słowa giestem pełnym nadziei, nieuznającym cierpienia a nawet śmierci i zawołała z przekonaniem:
— Nie, moja droga... życie jest piękne i żyć trzeba. Zwłaszcza żyć trzeba, posiadając tak cudną urodę jak twoja... Proszę, nie pozostawaj tu dłużej... chodź ze mną... nie płacz... i żyj radością, żeś taka piękna.
Celia uprowadziła z sobą Pierinę a Piotr, pozostawszy sam, opuścił się na fotel, tak wyczerpany z sił, iż zdawało mu się, że więcej się ztąd nie ruszy. Don Vigilio bezustanne składał ukłony. W nocy miał silny atak gorączki i jeszcze teraz drżał febrycznie. Cerę miał bardzo żółtą a oczy rozpalone, niespokojne. Od czasu do czasu, rzucał spojrzenie w stronę Piotra, wyraźnie pragnąc zamienić z nim chociażby słów kilka, lecz lękał się zejść ze swego posterunku, albowiem ksiądz Paparelli mógł to zobaczyć przez otwarte podwoje wiodące do sali, w której witał ukłonem przybywających. Don Vigilio dostrzegłszy wreszcie, że kodytaryusz oddalił się wgłąb pałacu, szybko zbliżył się do Piotra, mówiąc:
— Byłeś u papieża wczoraj wieczorem?...
Zdumiony, Piotr spojrzał na niego, nie mogąc zrozumieć, zkąd mógł to wiedzieć, a don Vigilio, nie czekając na odpowiedź, mówił z gorzkim uśmiechem:
— Wszak ci mówiłem, że tu zawsze o wszystkiem wie się natychmiast! I cóżeś zrobił?... Wycofałeś swoją książkę?... Wszak nie inaczej?...
Wzrastające zdumienie Piotra było dość wyraźną odpowiedzią dla don Vigilia, który dodał:
— Domyślałem się, żeś tak uczynił, lecz chciałem byś to potwierdził... Ach, jakże dobrze poznaję ich robotę w tem całem twojem zajściu!... No ale powiedz, wszak teraz wierzysz, że miałem racyę, mówiąc o nich, że gdy kogo nie otrują, to zduszą i obezwładnią jego możność działania...
Piotr domyślał się, że mówił o jezuitach. Don Vigilio wyciągnął szyję w kierunku środkowej poczekalni, chcąc się zapewnić czy ksiądz Paparelli jeszcze nie wrócił, a niezobaczywszy go, znów zapytał:
— Cóż ci powiedział monsignor Nani?...
— Jeszcze go nie widziałem — odezwał się Piotr, odnajdując głos wreszcie.
— Czy tak?... Musiał zatem tędy przejść przed tobą, a jeżeli go nie widziałeś w sali tronowej, to znaczy, że poszedł wprost do salonów, w których donna Serafina i kardynał przyjmują bliższych znajomych. Gdy ztamtąd wróci, zapewne się z nim spotkasz. Przepowiedziałem ci, że on ciebie zmusi, byś postąpił według jego woli.
Wtem, dosłyszawszy drobne stąpanie księdza Paparelli, don Vigilio czemprędzej wrócił na swoje stanowisko i bardzo nizko się ukłonił przed dwoma wchodzącemi staremi damami.
Piotr przymknął oczy i pogrążył się w zadumie. Teraz jasno już widział, jak zręcznym dyplomatą był monsignor Nani. Tak, don Vigilio miał słuszność, mówiąc mu w onej nocy zwierzeń, że monsignor Nani był zbyt mądry, by występować otwarcie jako jezuita, widząc, jak dalece był znienawidzony ten zakon. Wolał zachować całą swobodę miłego, uprzejmego prałata, znającego świat wybornie. Przypatrzył się i przeniknął ludzi, będąc przez czas dłuższy nuncyuszem w różnych stolicach Europy i nie przestawał też mieć z nimi do czynienia jako asesor przy świętej Inkwizycyi w Rzymie. Tu miał sposobność wiedzenia o wszystkiem, zbierania wszelkich dokumentów w sprawach, które uznawał za godne uwagi, był jedną z głów, jednym z najpotężniejszych mózgów współczesnej czarnej armii zakonu jezuickiego, który, rządząc się oportunizmem, starał się tą drogą, opanowawszy prądy wieku, poddać je pod władzę Kościoła.
Piotr podziwiał nadzwyczajną dyplomatyczną zręczność, z jaką monsignor Nani nagiął go do swej woli, pozornie pozostawiając mu najzupełniejszą swobodę działania. I dopiął w zupełności celu, bo książka została wycofaną za wolą autora. Piotr zestawiał teraz cały szereg wiążących się faktów. Monsignor Nani był w pierwszej chwili mocno niezadowolniony z oskarżenia przysłanego do Rzymu o książce napisanej przez księdza francuzkiego uchodzącego w Paryżu za człowieka zdolnego a zarazem egzaltowanego. Lękał się, by ten zapaleniec, w przystępie oburzenia, nie wystąpił z jawnym buntem przeciwko Kościołowi. Ułożył wiec plan kampanii mającej temu przeszkodzić, zebrał wiadomości o tym młodym księdzu mogącym wywołać zawsze szkodliwe odszczepieństwo, sprowadził go do Rzymu, wyrobiwszy dlań zaproszenie i ofiarowanie gościny w pałacu Boccanera, w tych staroświeckich, ponurych murach, które musiały oddziaływać mrożąco a zarazem pouczająco. Mając raz pod ręką autora książki, wynajdywał z łatwością przeróżne przeszkody przedłużające jego pobyt w Rzymie i nie dozwalające dostępu do papieża, do którego zobowiązał się doprowadzić Piotra, lecz dopiero gdy uzna porę za właściwą, gdy go znuży wizytami u monsignora Fornaro, u ojca Dangelis, kardynała Sarno, kardynała Sanguinetti i tylu, tylu innych prałatów i dostojników Kościoła. Ujrzawszy Piotra dostatecznie zmęczonym, rozbitym, pozbawionym nadziei, wątpiącym i zrozpaczonym, oznajmił mu, że papież chce się z nim widzieć, z góry bowiem był przekonany, że ta wizyta ostatecznie zmrozi marzenia i porywy niebezpiecznego przedtem zapaleńca.
Piotr przypominał sobie teraz wzrok, jakim go często przenikał monsignor wybornie się bawiący rozpoczętem z nim doświadczeniem. Jakże trzeźwy i mądry był wzrok tego wytrawnego dyplomaty, z jak wybornie udaną prostodusznością mówił mu uprzejmym, ledwie że dostrzegalnie szyderczym głosem, o łasce Opatrzności, która umyślnie zsyła Piotrowi zwłoki, by mógł poznać Rzym, zastanowić się, zrozumieć, dopełnić swego wykształcenia, wychować się na nowo, co go obroni od wielu błędów, jakie mógłby inaczej w życiu popełnić. Piotr, przybywszy do Rzymu w gorączkowo podnieconym stanie, nie zastanawiał się i nie mógł nawet przypuszczać, aby z nim postępowano podług naprzód ułożonego planu. Teraz dopiero przejrzał i jasno rzeczy widział, podziwiając subtelność dyplomacyi monsignora Nani, który, nieznacznie nim kierując, zużył jego stronę uczuciową, rozbitą wreszcie o rozum. Doprowadził jego inteligencyę do uznania istotnego stanu rzeczy. Piotr, poznawszy Rzym, poznawszy rzeczywistość, sam odwołał napisaną przez siebie książkę, bo widział całą śmieszność swych gorączkowych marzeń o możności odrodzenia się Kościoła, o możności nowego Rzymu.
Piotr, ocknąwszy się z zadumy, patrzał na snujące się osoby, gdy wtem spostrzegł monsignora Nani wychodzącego z sali tronowej. Czuł, że nie ma do niego żadnego żalu i zdziwił się, bo myślał, że zachowa gorycz urazy. Przeciwnie nawet rad był, gdy monsignor, spostrzegłszy go, skierował się ku niema. Powitali się uściskiem dłoni, lecz monsignor nie miał na ustach zwykłego uśmiechu, wyraz jego twarzy był przygnębiony, poważny.
— Ach, mój drogi synu, jakaż straszliwa katastrofa spadła niespodziewanie! Jego Eminencya tonie we łzach!... Okropność, okropność!...
Usiadł na jednem z krzeseł, zapraszając Piotra, by zajął miejsce obok niego i przez chwilkę milczał, może w chęci opanowania okazywanego smutku i chmurnych myśli, jakie nadawały wyraz posępny zwykle uprzejmiej jego twarzy. Po jakimś czasie machnął ręką, jakby chcąc odpędzić przykrości i, odnalazłszy pogodę, zapytał:
— Więc cóż?... Wszak widziałeś się z Ojcem świętym?...
— Tak, ojcze wielebny, wczoraj wieczorem i raz jeszcze dziękuję za twoją wielką dobroć, której zawdzięczam urzeczywistnienie mojego pragnienia.
Nani patrzał z wielką siłą spojrzenia a ironiczny uśmiech może pomimowoli osiadł mu na ustach.
— Dziękujesz mi, zatem widzę, że musiałeś być rozsądny... i poddałeś się pokornie u stóp Ojca świętego... Spodziewałem się tego po tobie, bo cenię twój rozum. W każdym razie cieszę się szczerze, bo widzę, że się nie zawiodłem na tobie.
Z wylaniem dodał po chwili:
— Nigdy nie spierałem się z tobą, bo pocóż?... Pozostawiłem czas faktom, by na ciebie oddziałały. A teraz, gdy wycofałeś swoją książkę, też spór byłby zbyteczny... Lecz zastanów się, mój synu: przypuściwszy, iż zdołałbyś cofnąć Kościół do pierwotnych czasów jego istnienia, do chrzesciańskiej gminy, której opis tak wspaniale i pociągająco skreśliłeś, cóżby z czasem nastąpić musiało?... Wszak tylko nowa dalsza ewolucya tego odrodzonego Kościoła, ewolucya po tejże samej drodze, którą Bóg niezmiennie wyznaczył a więc po tymże samym okresie wieków, Kościół znalazłby się w stanie, w którym obecnie go widzimy... A zatem jasnem jest, że cofać się nic nie pomoże... wszystko należy pozostawić mądrości najwyższej, Bogu, który wszystkiem najlepiej rozrządza... Kościół taki, jak jest, powinien rządzić światem takim, jaki jest... Kościołowi jednemu przystoi myśleć o sprawach tej doniosłości i miejmy ufność, że Kościół podoła swemu zadaniu i ustanowi swą opiekę nad światem. Ale z tego właśnie względu, twoje wystąpienie przeciwko władzy świeckiej głowy Kościoła, było do najwyższego stopnia błędnem w twojej książce... tak, mój synu, popełniłeś zbrodnię, tak mówiąc... bo odzierając Ojca świętego z władzy świeckiej, oddawałeś go na łaskę narodów, które w nim pana swojego uznać powinny... Twoja nowa religia byłaby usunięciem wszelkiej religii... moralną anarchią, wolnością odszczepieństw, słowem — zburzeniem boskiego dzieła, tylowiekowego gmachu katolickiej wiary, mającej w sobie niezrównaną mądrość, zapewniającą jej stałe panowanie. Wiara katolicka była spokojem i szczęściem narodów i ona jedna może je uchronić w przyszłości od najstraszliwszych katastrof, zawsze grożących tym, którzy jej jeszcze nie znają, lub znając grzeszą, szukając w swej pysze czegoś, co się im lepsze wydaje, niż to, co wyszło prosto z rąk samego Boga. Jedna jest tylko prawdziwa wiara a ta jest niewzruszoną opoką, na której ludzkość zawsze budować będzie swoje zbawienie.
Piotr czuł, że monsignor Nani był szczery; mówiąc tak, był on rzeczywiście pobożnym, wiernym i kochającym synem Kościoła i był najmocniej przekonany, że ta najpiękniejsza i najlepsza organizacya społeczna, jest jedyną mogącą zapewnić szczęście ludzkości. Jeżeli marzył o panowaniu Kościoła nad światem, to nietylko ze względu na rozkosz posiadania władzy, lecz także w pewności jaką miał, że nikt lepiej rządzić nie zdoła.
Po chwilowej przerwie, monsignor znów mówił:
— Można wieść spory co do sposobów rządzenia, co do mnie, wolałbym zawsze, by nosiły cechę łagodności, miłości i pobłażania, pragnąłbym jaknajusilniejszego przystosowywania się do ducha czasu, bo jest to jeden ze sposobów trzymania wszystkiego w ryzie, a jeżeli obecnie prądy społeczne zdają się nas pomijać, to tylko skutkiem braku porozumienia z nami... Lecz są to kwestye do załatwienia, zdołamy przekonać społeczeństwo i do Kościoła nawrócić... jestem najmocniej przekonany, że się to da w niedalekiej przyszłości uskutecznić... Z twojego powrotu na łono Kościoła, jestem szczerze ucieszony, bo ty możesz nam być wielką pomocą. Wszak nie mylę się, że będziesz teraz walczyć przy naszym boku?...
Piotr chciał uniknąć dania odpowiedzi wprost i chociaż nie czuł już w sobie oburzenia ani gniewu, był zbolały rozbiciem swego marzenia, więc skłonił się i rzekł wolno, chcąc panować nad drżeniem swego głosu:
— Jeszcze raz wypowiadam ci, wielebny ojcze, całą moją wdzięczność. Dziękuję, żeś mnie uwolnił od czczych iluzyj, które prysły na zawsze. Wiem, że jutro, gdy zupełnie już wyzdrowieję i przestanę cierpieć, wdzięczność moja jeszcze się wzmoże i zachowam ją przez całe moje życie...
Monsignor Nani nie spuszczał z niego wzroku i chociaż uśmiechał się uprzejmie, czuł, że ten młody, inteligentny ksiądz, nigdy nie będzie pracował dla dobra Kościoła. Szkoda; była to prawdziwa strata! A cóż jutro przedsięweźmie?... Zapewne nową jakąś niebezpieczną niedorzeczność. Lecz dziś należało się zadowolić powstrzymaniem pierwszego jego wystąpienia, wszak przewidzieć przyszłości nikt nie zdoła.
— Na zakończenie, pozwól, drogi synu, bym ci dał przestrogę. Bądź rozsądny, pamiętaj, że jako człowiek i jako ksiądz tylko w pokorze znajdziesz prawdziwe szczęście. A będziesz najnieszczęśliwszym z ludzi, jeżeli użyjesz przeciwko Bogu niepospolitego rozumu, jakim Bóg raczył cię obdarzyć.
Widocznie całą tę sprawę uważał już za wyczerpaną i zamilkł, a twarz jego znów spochmurniała. Myślał teraz o tragicznej śmierci Daria i Benedetty, a oczy jego pobiegły ku otwartym drzwiom sali, w której spali oni snem wiecznym.
— Ach, ta biedna donna Serafina, ten biedny kardynał — ozwał się znów monsignor Nani z serdecznem współczuciem. — Nigdy bardziej tragiczna katastrofa nie spadła tak niespodziewanie... Ach, to zbyt okropne! Cios zbyt wielki i oburzający duszę!
W tej chwili ktoś wszedł do sali głośniej niż inni a Piotr drgnął, ujrzawszy kardynała Sanguinetti, którego wprowadzał ksiądz Paparelli z większą niż kiedykolwiek uniżonością.
— Jeżeli Wasza Eminencja raczy, to proszę za mną... doprowadzę...
— Dobrze. Wczoraj wieczorem, gdy powróciłem z Frascati, zaraz mnie uwiadomiono o smutnej nowinie i pośpieszyłem tu, by osobiste przynieść pocieszenie i współczucie dla tego nieszczęśliwego domu.
— Może Wasza Eminencya zechce najpierw zatrzymać się przy katafalku... a potem dopiero zaprowadzę Waszą Eminencyę do dalszych pokojów, w których się zbierają bliżsi znajomi i krewni książąt Boccanera...
— I owszem. Chcę, aby wszyscy wiedzieli, jak bardzo podzielam smutek spadły na dom książęcy.
Znikli obadwaj po za podwojami otwartej sali tronowej a Piotr, oniemiały, patrzał jeszcze za nimi, podziwiając spokojną, bezczelną śmiałość sprawcy całej katastrofy. Nie posądzał go, by wprost był w zmowie z księdzem Santobono, lecz moralnie był jego wspólnikiem a widząc go teraz tak odważnie i głośno rozprawiającego z księdzem Paparelli, Piotr nabierał przekonania, że kardynał Sanguinetti wiedzieć musiał o wszystkich szczegółach. Jak?... Przez kogo — jeszcze sprawy sobie nie zdawał, lecz wiedział, zapewne jak się wie o zbrodniach w tajemnicy spełnionych, pomiędzy ludźmi, którzy są wprost w tem zainteresowani. Serce Piotra drętwiało z odniesionego wrażenia. Więc ten człowiek śmiał tutaj przyjść, śmiał mówić o swem współczuciu! Zapewne tylko w celu, by odwrócić od siebie możliwe podejrzenia, czynił to ze względów na swoją politykę, chcąc, by wszyscy widzieli, jak głęboką żywi przyjaźń dla kardynała Boccanera, który był jego rywalem, niebezpiecznym kandydatem do watykańskiego tronu.
— Kardynał Sanguinetti tutaj! — szepnął Piotr prawie pomimowoli.
Monsignor Nani, który jasno widział całą grę uczuć w wymownych oczach Piotra, udał, że nie rozumie znaczenia słów, które mu się gwałtem wyrwały z piersi.
— Tak, wrócił z Frascati — rzekł spokojnie. — Wiedziałem, że wrócił wczoraj wieczorem i znam tego przyczynę. Ojciec święty powrócił już do zdrowia, więc lada chwila mógł do siebie zawezwać kardynała, który często jest potrzebny w Watykanie.
Jakkolwiek wszystko to było wypowiedziane z wielką prostotą i szczerością wybornie udaną, Piotr ani na chwilę temu nie uwierzył. Więc spojrzał przenikliwie na monsignora i poznał, że on wie o wszystkiem. Zatem owa tragiczna katastrofa więcej była jeszcze złożoną aniżeli sądził, tylko że los okrutnie pokierował całą sprawą... Nani, długoletni przyjaciel domu książąt Boccanera, nie był jednak człowiekiem bez serca i szczerze lubił Benedettę, ujęty jej wdziękiem, pięknością i słodyczą. Tylko przez przywiązanie do niej zezwolił na unieważnienie jej małżeństwa. Lecz don Vigilio twierdził, iż przeciąganie procesu rozwodowego, skandale opowiadane po całym Rzymie, intrygi i przekupstwa, miały na celu szkodzenie opinii kardynała Boceanera, tego niebezpiecznego kandydata, zwłaszcza, że z dnia na dzień spodziewano się zwołania konklawe. Kardynał Boccanera, człowiek niezłomnych zasad, gardzący dyplomacyą, nie mógł być upragnionym papieżem w oczach monsignora Nani, pożądającego zgody mocą ustępstw. Tak więc, monsignor przez lata całe dopomagając Benedecie do otrzymania rozwodu, równocześnie dostarczał powodów do usunięcia kardynała z listy kandydatów do tiary. Będąc przyjaznym dla rodziny Boccanera, niszczył bez przerwy ziszczenie się jej najgorętszych pragnień, nie dopuszczał, by trzeci papież z tego rodu mógł uświetnić dzieje książęcego domu. Jednakże chętnie będąc ku temu przeszkodą, a nawet chwilowo popierając przez czas jakiś ambicye kardynała Sanguinetti, monsignor nie chciał popełnienia zbrodni, nie dopuszczał przedewszystkiem, by trucizna mogła nie dojść rąk właściwych i odebrać życie istotom innym, istotom które szczerze miłował. Tak, to okropne i — jak mówił — oburzające duszę! On brzydził się używaniem tak brutalnej broni. Czuł do tego odrazę, wstręt i teraz bolał nad nieszczęściem spadłem na ten dom i z rozpaczą myślał o śmierci Daria i Benedetty, rażonych gromem przeznaczonym dla kogo innego...
Piotr, przypuszczając że kardynał Sanguinetti jest zawsze popieranym kandydatem monsignora Nani i chcąc zbadać o ile są wspólnikami związanymi już na zawsze, rzekł:
— Słyszałem, że Ojciec święty gniewa się obecnie na kardynała Sanguinetti?... Zatem to mylne pogłoski?... Myślałem, że papież żyjący niechętnym okiem patrzy na mającego po nim panować papieża.
Monsignor roześmiał się prawie wesoło:
— Kardynał Sanguinetti gniewał się i godził trzy czy cztery razy z Watykanem. Lecz Ojciec święty nie ma żadnej podstawy do przypuszczeń, by kardynał mógł być jego następcą... Zazdrości pośmiertnej nie może być w tym wypadku.
Lecz pożałowawszy swej szczerości, monsignor dodał:
— Żartuję... bo Jego Eminencja kardynał Sanguinetti jest zupełnie godnym zasiadania na tronie stolicy apostolskiej.
Piotr wiedział już teraz, że kardynał Sanguinetti przestał być popieranym przez monsignora Nani. Musiał go uważać za zbyt niecierpliwego w dążeniu do celu, niebezpiecznego zawieranemi gorączkowo stosunkami bez żadnego wyboru, nawet z rządem włoskim i z patryotami. Zatem ani jeden, ani drugi z dwóch współzawodników nie ukoronuje się tiarą. Monsignor pozostawiał ich na boku, przypatrując się walce, którą z sobą wiedli. Któż więc był upatrzonym przez niego papieżem?... Kto jutro będzie wsparty przez potężny zakon, którego jednym z najgłówniejszych przywódców był monsignor Nani?...
— Drogi synu, muszę cię już pożegnać i zapewne już nie zobaczę cię przed wyjazdem...
Wstał i trzymał w uścisku obiedwie ręce Piotra, po chwili znów usiadł, zmuszając Piotra do zajęcia miejsca na krześle obok stojącem i rzekł z żywością:
— Wróciwszy do Francyi, zapewne zaraz pójdziesz odwiedzić kardynała Bergerot... Proszę cię, przypomnij mnie jego łaskawej pamięci. Miałem przyjemność spotkania się z nim, gdy przybył do Rzymu, otrzymawszy kardynalski kapelusz. Stanowczo uważam go za jednego z luminarzy wśród duchowieństwa francuzkiego. Ach, gdyby tak światły rozum jak jego, chciał się z nami połączyć do wspólnej pracy, do pracy dla dobra naszego świętego Kościoła! Na nieszczęście lękam się, że jest on czasami innych od nas poglądów.
Piotr był silnie ździwiony, bo po raz pierwszy słyszał monsignora Nani mówiącego z uznaniem o kardynale Bergerot, i to w ostatniej chwili. Nie mając już nic do stracenia, powiedział szczerze, dla zadowolenia swej ciekawości:
— Tak, Jego Eminencya ma swoje własne zapatrywania... i wiem, że brzydzi się jezuitami...
Monsignor Nani nadał swej twarzy wyraz wielkiego ździwienia i zadziwiającej otwartości:
— Jakto, brzydzi się jezuitami?... W czemże jezuici mogli zawinić przeciwko niemu?... Przecież jezuitów już niema... zakon, można rzec, że nie istnieje.. Czyżeś widział chociażby jednego jezuitę podczas swej bytności w Rzymie?... Można tylko współczuć tym biedakom; ze wszystkiego ich wyzuto, prześladowano i dziś ta garstka, która się tuła w rozproszeniu, nie ma swego dachu... nie ma gdzie złożyć spokojnie głowy. Wierzaj mi, że postrachy spowodowane jezuitami są wprost śmieszne, dziecinne i dziś nie mogą już mieć żadnej racyi bytu.
Piotr patrzał na mówiącego i podziwiał jego zręczność, dobroduszność, spokój i śmiałość. Monsignor nie odwrócił oczu i z ujmującą otwartością pozwalał Piotrowi czytać w swej twarzy jak w rozwartej księdze.
— Obecnie — rzekł — chętnie się nadaje tytuł jezuity pierwszemu lepszemu... często nawet księżom, którzy, unikając bezowocnych i niebezpiecznych sporów z duchem epoki, starają się ją łagodnie skłonić i przywrócić Kościołowi. Lecz w takim razie, wszyscy jesteśmy w pewnej mierze jezuitami... bo tylko szaleńcy nie stosują się i nie liczą z epoką, w której żyją... Ale ja nie sądzę rzeczy po tytule i jeżeli chcą nas nazywać jezuitami, to niech i tak będzie... mniejsza z tem!
Uśmiechał się swoim ładnym, rozumnym uśmiechem, w którym było tyle przenikliwości, oraz powściągliwego szyderstwa.
— Gdy zobaczysz kardynała Bergerot, powiedz mu, że nierozsądnie jest prześladować jezuitów we Francyi, nierozsądnie jest uważać ich za nieprzyjaciół francuzkiego narodu. W rzeczywistości jest wprost odwrotnie, jezuici są za Francyą, bo są za bogactwem, za siłą, za odwagą. Francja jest jedynem państwem katolickiem stojącem silnie, jest jedynym krajem, na którym papież może się bezpiecznie opierać w razie potrzeby. Ztąd też, jakkolwiek Ojciec święty zwrócił się przez czas jakiś ku zwycięskim Niemcom, to obecnie, spostrzegłszy się, patrzy znów ku Francyi, rozumiejąc, że po za nią nie ma zbawienia na trudnej drodze jaką Kościół przebywać jest zmuszony. Zwrot ten w polityce Ojca świętego, Francya w całości zawdzięcza jezuitom, tym jezuitom, których tak niesłusznie nienawidzi. Powiedz także kardynałowi Bergerot, iż my, przyjaciele Francyi, bolejemy, że tak niezręcznie wybiera swoich biskupów. Z małemi wyjątkami, wasi francuzcy biskupi są ludźmi o ciasnych mózgach a ponieważ z pośród tych biskupów musimy wybierać kardynałów, więc nic dziwnego, że bardzo poślednią i ograniczoną rolę odgrywają oni w Rzymie. Nie mają żadnego wpływu. A pomyśl tylko, jak ważnem jest, by Francya miała godnych siebie przedstawicieli podczas konklawe. Wierzaj mi, że sprawy wasze zupełnie innyby brały obrót, gdybyście się we Francyi nie odwracali ze wstrętem od jezuitów, waszych gorących przyjaciół. Im się powierzywszy, Francya mogłaby być pewna, że następca Leona XIII będzie zwolennikiem polityki francuzkiej. Wy zamało oceniacie we Francyi całą uwielbienia godną działalność Leona XIII, który przygotowuje przyszłość opartą na łączności wszystkich narodów, pojednanych w imię miłości Kościoła. Tak, mój drogi synu, nie omieszkaj kłaść nacisku na kardynała Bergerot, w kierunku, jaki ci wskazuję. Powiedz mu, niech idzie z nami ręka w rękę, tym tylko sposobem pracować będzie z pożytkiem dla swego własnego kraju.
Monsignor wstał, domówiwszy tych słów i tym razem odchodził już stanowczo. Jeszcze nigdy nie wypowiedział się przed Piotrem tak obszernie i z taką względną szczerością. Lecz widocznem było, że mówił z rozwagą i tylko to co chciał powiedzieć, w celu sobie wiadomym, obmyślanym i dojrzałym.
— Żegnam cię, mój drogi synu, i jeszcze raz powtarzam: rozważaj często nad tem, coś widział i słyszał w naszym Rzymie. Bądź przedewszystkiem rozsądny i nie psuj sobie życia gorączkowemi wybrykami.
Piotr się skłonił i uścisnął drobną, tłustą i wypieszczoną a jednak silną dłoń, którą monsignor podał na pożegnanie.
— Ojcze wielebny, dziękuję za wszystko, czego doznałem od ciebie i zapewniam, że nie zapomnę niczego, czegom się podczas mego pobytu w Rzymie nauczył.
Piotr patrzał za odchodzącym monsignorem, który w wytwornej swej sutanie, szedł lekkim krokiem człowieka pewnego siebie i przedsięwziętych zamiarów na przyszłość. Nie, o nie! Niczego nie zapomni co tu widział i słyszał! Czuł, jaki wielki w nim przewrót wywołał pobyt trzymiesięczny w Rzymie. Poznał teraz wartość przymierza wszystkich narodów kochających się braterską miłością, dla tem większego dobra Kościoła. Poznał, dlaczego ten Kościół tak niezmierną wagę przywiązuje do zachowania przy sobie chociażby pozorów władzy świeckiej, z jaką pożądliwością najwyższą dążył odzyskać ją dla zamienienia praw Chrystusa w dyktaturę Augusta, władcy świata. I nie wątpił w miłość jezuitów dla Francyi, tej najstarszej córki Kościoła, która jedna posiadała dostateczną siłę, by dopomódz głowie Kościoła do zagarnięcia powszechnego panowania. Tak, jezuici kochają Francyę, jak szarańcza kochać może zielone łany pól, na które się spuszcza, by zniszczyć je doszczętnie. Smutek Piotra wzmógł się w swej sile, podniecony jeszcze myślą, że okrutna żałoba, która zwaliła się na ten staroświecki pałac Boccanerów, jest także dziełem jezuitów, tych podziemnych, zawsze podstępnie i skrycie działających pracowników wszelkiego zła, bólu i nieszczęścia.
Właśnie w tej chwili oczy Piotra padły na postać don Vigilia, który w przystępie jakiegoś straszliwego paroksyzmu rozpaczy, odstąpił od drzwi, przy których stał dotychczas a cofnąwszy się w głąb komnaty, w pobliże portretu kardynała, zacisnął oczy rękoma i drżał cały, nietylko z febry, lecz z przerażenia.
— Co ci jest? — zapytał Piotr, zbliżywszy się szybko ku niemu. — Czyś chory?... Czy mogę ci w czem pomódz?...
Lecz don Vigilio, nie odejmując rąk od twarzy, szepnął prawie bez tchu i z najwyższem przerażeniem:
— Ach ten Paparelli, ten Paparelli!
— Cóż takiego?... Cóż on uczynił?... Czy cię czem skrzywdził?...
Don Vigilio, odjąwszy ręce od oczu, spojrzał z oburzeniem na Piotra, mówiąc:
— Jak możesz się mnie pytać w ten sposób?... Więc ty nic nie czujesz?... Nic nie widzisz?... Czyś nie zauważył, jak troskliwie zajął się kardynałem Sanguinetti, by go doprowadzić do Jego Eminencyi?... W takiej bolesnej chwili, narzucać Jego Eminencyi widok tego człowieka! Tego sprawcy zła! Tego niegodziwego współzawodnika! Paparelli jest bezczelnym łotrem! A na kilka minut przed nadejściem kardynała Sanguinetti, odprawił z niczem starą, wierną przyjaciółkę rodziny książąt Boccanera, która ze łzami błagała jak o łaskę, by ją zaprowadził do Jego Eminencyi, albowiem pragnie ucałować ręce kardynała. Paparelli odmówił jej, bo wiedział, że serdeczna jej czułość przyniesie trochę ulgi Jego Eminencyi... On jest panem tutaj ten Paparelli! Trzyma nas wszystkich w swoich rękach i rozporządza nami, jak wiatr rozporządza pyłem na drodze.
Piotr zaniepokoił się, wzburzeniem sekretarza, więc rzekł łagodnie:
— Uspokój się, tak źle nie jest! Mówisz pod wrażeniem rozdrażnienia bardzo naturalnego po tem wszystkiem, co tu zaszło od wczoraj.
— Sądzisz więc że przesadzam! Nie, mówię zupełnie na trzeźwo! Ty nie wiesz, czego byłem mimowolnym świadkiem dzisiejszej nocy... posłuchaj!
I zaczął opowiadać, że był świadkiem sceny jaka zaszła dzisiejszej nocy między donną Serafiną a bratem. Wczoraj, podczas bytności w Watykanie u kardynała-sekretarza, oraz w trakcie kilku innych wizyt złożonych różnym prałatom, donna Serafina przekonała się, że sprawa kandydatury kardynała jej brata, najzupełniej idzie w niwecz, skutkiem gwałtowności z jaką wystąpił kilkakrotnie w kwestyach, które mu zawsze radziła pomijać. Donna Serafina wróciła do pałacu z rozpaczą w sercu, z rozpaczą tak silną, że pomimo katastrofy śmierci siostrzeńca i siostrzenicy, wybuchnęła z żalami i z wymówkami do brata, wręcz mu mówiąc, że ulega wpływom swego kodytaryusza, tego pokornego sługi, będącego zdrajcą. Zażądała natychmiastowego wydalenia go, mówiąc, że go posądza i obwinia o wszelkie zło, spadające na nich, nawet kto wie, czy nie jest on sprawcą śmierci Benedetty i Daria! Żądanie natychmiastowego oddalenia zdrajcy wywołało burzę gniewu ze strony kardynała. Zaczął z najwyższem uniesieniem wymawiać siostrze jej wielką niesprawiedliwość dla świętego, pokornego księdza, który jest całem sercem jemu tylko oddany. Posądził donnę Serafinę o zmowę z nieprzyjaciółmi swoimi, z tymi, którzy zabili monsignora Gallo, jedynego powiernika, kochanego jak brata, a teraz ciż nieprzyjaciele, opanowawszy ją, chcą go rozłączyć z tym zacnym sługą, z tym biednym księdzem, którego sobie upodobał. Groźnie patrząc na siostrę, zapowiedział jej, że nikt go nie skłoni do rozłączenia się z księdzem Paparelli, tą jedyną przywiązaną istotą, jaka mu pozostaje na świecie. Donna Serafina musiała ustąpić i zamilkła.
Don Vigilio, przypominając sobie to zajście pomiędzy kardynałem a siostrą, znów zakrył twarz rękoma, drżąc cały i bełkocząc z cicha:
— Ach Paparelli! Paparelli!
— Uspokój się, proszę, uspokój się! — powtarzał Piotr, chociaż nawet uwzględniając chorobliwe rozdrażnienie don Vigilia, sam czuł się opanowany przerażeniem, spowodowanem przez jego opowiadanie. Jakże subtelną i niemiłosierną była działalność tych ludzi, niezmordowanie pracujących pod zasłoną nocy! Nieujętością swą, byli najgroźniejszą i najszkodliwszą potęgą.
Don Vigilio, który od wczoraj, gdy o mało co nie padł sam ofiarą trucizny, był prawie nieprzytomny, pomimo zwykłej swej ostrożności w mówieniu, zwierzał się dalej:
— Oni chcą mnie otruć... oni się teraz mocniej jeszcze uwzięli na mnie... mszczą się, żem przed tobą odsłonił cały ich charakter... pamiętasz, owego wieczoru, gdym ulżył sercu, opowiadając moje nieszczęścia... Mówiłem ci, że się dowiedzą... i dowiedzieli się... Oto teraz też niepotrzebnie mówię, bo i to zaraz wiedzieć będą... a teraz już na pewno zginę pod ciosem zadanym ich ręką... Tak... wszystko dla mnie skończone... mogę się uważać za trupa... a jednak myślałem, że pod opieką kardynała Boccanera, będę bezpieczny! Lecz oto widzę, że ten nieszczęsny pałac będzie moim grobem...
Piotr litował się nad egzaltowanemi przywidzeniami, jakie skutkiem choroby stwarzał don Vigilio, szkodząc sobie i dokuczając w sposób niemiłosierny, rzekł przeto:
— Więc opuść Rzym... ucieknij ztąd... jedź chociażby do Francyi, gdziekolwiekbądź!
Zdumiony tą propozycyą, don Vigilio oprzytomniał na chwilę i rzekł ze spokojnem przekonaniem:
— Mam uciekać ztąd, powiadasz — po co?... We Francyi jest ich pełno. Gdziekolwiekbądź wszędzie ich jest bez liku. Gdzie się obrócę, wszędzie ich znajdę, bo oni są wszędzie. Nie, już wolę tutaj pozostać... niechaj raz temu będzie koniec kiedy nawet Jego Eminencya nie może mnie przed nimi zasłonić.
Podniósł oczy na portret kardynała i wpatrzył się w królewską jego postać ubraną w czerwoną, morową sutanę. Patrzał z promykiem ostatniej nadziei, lecz nagle znów opanował go silny paroksyzm rozpaczliwego szału i zaczął błagać:
— Odejdź... pozostaw mnie samego z sobą... Nie chcę już dłużej rozmawiać... każde słowo moje jest nowym powodem do wydania na mnie wyroku śmierci... Ach, Paparelli... wszak on może zaraz tu powróci.. i zobaczy nas razem, to będzie ostateczną zgubą.. Nigdy już nie będę nic mówił. Zwiążę sobie język, utnę sobie ten nieszczęsny język... Proszę, odejdź ztąd... pozostaw mnie samego... Zabijasz mnie swoją obecnością, bo Paparelli zobaczy nas razem... Błagam, błagam, na litość, błagam, byś odszedł!
Don Vigilio przyparł się twarzą do ściany, jakby zatykając sobie nią usta, chciał milczeć a słowa wyrywały mu się z piersi. Piotr, w obawie że go drażni swoją obecnością, odszedł, pełen współczucia dla tej nieszczęsnej ofiary miejscowych stosunków.
W sali tronowej, do której teraz powrócił, Piotr znalazł się znów wśród straszliwej żałoby, niepowetowanego ciosu, jaki dotknął rodzinę Boccanerów. Wszak Dario był ostatnim dziedzicem tego świetnego nazwiska, wraz nimi to historyczne imię kładło się do grobu! Miłość kardynała dla siostrzeńca łączyła się ściśle z nadzieją, że z tego pięknego młodzieńca rozrodzi się potomność i stary pień rodu zazieleni się nowemi latoroślami. Piotr, patrząc na ten katafalk pokryty białemi różami, zamyślił się nad ogromem rozpaczy, jaka wrzeć musiała w dumnych sercach kardynała i donny Serafiny. Śmierć Daria i Benedetty spadłe jak grom nazawsze niweczący przyszłość wielkiego ich nazwiska, będącego już tylko grobowcem zanikającej warstwy społecznej.
Zamyślenie Piotra przerwała myśl, iż należy mu pójść złożyć swe uszanowanie i wyrazy swego współczucia donnie Serafinie i kardynałowi. Wszedł więc natychmiast do pokoju, w którym księżniczka Boccanera przyjmowała dziś bliższych znajomych. Czarno ubrana, bardzo sztywna i wysmukła nad wiek, siedziała w fotelu, podnosząc się z wielką powagą i majestatem przed każdym wchodzącym i składającym jej ukłon. Słuchała słów współczucia, milcząc, z twarzą nieruchomą, panującą nad fizycznym bólem. Lecz Piotr, znający dokładnie jej rysy, przeraził się ich wielką, bolesną zmianą. Przebywała ona srogie wewnętrzne katusze, bolejąc nietylko nad śmiercią siostrzenicy i siostrzeńca, których kochała, przeto z rozpaczy nad wygaśnięciem swego rodu, lecz donna Serafina cięższą jeszcze przeżywała rozpacz, bo koniec nadziei ujrzenia swego brata papieżem. Wszak całe swe życie poświęciła temu tylko celowi, mózg jej i serce z całym wysiłkiem pracowało około urzeczywistnienia tej nadziei. Równocześnie spadły więc wszystkie gromy, wszystkie nieszczęścia a to zniweczenie tak długo pielęgnowanej ambicyi, najkrwawiej szarpało jej serce.
Dla kłaniającego się przed nią Piotra powstała także z fotela, lecz w tym ruchu, który wykonywała na pozór machinalnie, można było dostrzedz wiele odcieni. Piotr czuł, że w jej oczach był nic nieznaczącą figurą, księdzem cudzoziemskim, nieumiejętnie służącym Bogu, kiedy dotychczas nie zdołał dojść chociażby do tytułu prałata.
W wysokiej, obszernej komnacie panowała głęboka cisza i tylko kilka pań siedziało nieruchomie w niemej żałości. Piotr stanął na boku, uznawszy; że mu nie wypada, jako domowemu, odejść natychmiast jak odchodziła większość osób wchodzących. Wtem, na jednym z foteli spostrzegł drobną, krzywą postać kardynała Sarno. Jako przyjaciel rodziny Boceanera, kardynał Sarno musiał tu zasiąść już oddawna a ogarnięty nadmiarem ciężkich wzruszeń, osunął się w głąb fotela, przymknął powieki i nieznacznie zasnął. Wszyscy obecni szanowali sen jego. O czemże on śnił w swej drzemce?... Czy o karcie chrześciaństwa, którą miał wyrytą pod przypłaszczoną swą czaszką?... Czy w dalszym ciągu nawet podczas snu zajmował się sprawami Propagandy, nad dobrem której prześlęczał całe życie?... Czy podbijał dla Kościoła nowe ludy, nowe świata obszary?... Panie zebrane do koła donny Serafiny z rozczuleniem spoglądały na niego, rozrzewnione snem wielkiego męża, wszak z taką tkliwością wymawiały mu zazwyczaj brak dbałości o swe zdrowie, nadszarpywanie sił przeciążającą pracą... Senność, której coraz to częściej ulegał nawet podczas rozmowy, była w ich oczach znamieniem gieniuszu potrzebującego wytchnienia. Piotr patrzał z ciekawością na zużytą postać starego biurokraty, będącego wszechpotężnym panem całej zewnętrznej organizacyi Kościoła i pytał sam siebie, czy kardynał Sarno śpi osłabiony wzruszeniem, czy też dlatego, że jest starcem popadającym w niedołęztwo, czy też śpi, bo noc całą spędził przy pracy mającej przyśpieszyć panowanie Boga na całym obszarze ziemi.
Przeczekawszy czas jakiś, Piotr złożył głęboki ukłon przed donną Serafiną i skierował się ku sali, w której kardynał Boccanera przyjmował przychodzących. Przed drzwiami sali spotkał księdza Paparelli, zazdrośnie strzegącego wejścia.
Kodytaryusz rozumiał, że nie może odmówić wstępu temu cudzoziemcowi, który był stałym gościem w pałacu. Węsząc i obiegając oczyma postać Piotra, decydował się go wpuścić, bo przecież niczego nie można się było obawiać ze strony księdza niemającego żadnego tytułu, żadnego znaczenia, pobitego w sprawie, z którą przyjechał bronić i wyjeżdżającego jutro, zapewne nazawsze.
— Chcesz się pan widzieć z Jego Eminencyą?... Dobrze... dobrze... ale trzeba poczekać... i proszę tam dalej gdzie czekać...
To mówiąc, zaszedł pomiędzy Piotra a zamknięte drzwi, jakby w obawie, by uszów tego natręta nie doleciały jakie słowa.
— Jego Eminencya rozmawia z Jego Eminencyą, kardynałem Sanguinetti... Trzeba czekać... potem może wpuszczę...
Kardynał Sanguinetti długo klęczał w sali tronowej na stopniu katafalka, na którym leżały martwe ciała Daria i Benedetty, następnie długo pozostał przy donnie Serafinie, niosąc jej swe współczujące wyrazy przyjaźni a teraz, chcąc by wiedziano jak gorąco podziela boleść smutku spadłego na rodzinę Boccanerów, pozostawał przy kardynale, przedłużając swoją wizytę.
Piotr, usunąwszy się w głąb poczekalni, patrzał na stojącego przy drzwiach księdza Paparelli, przypominając sobie wszystko, co o nim słyszał z ust don Vigilia. Patrzał i porównywał jego postać do sadłem źle napchanego woru, obwisłego i miękiego. Ksiądz Paparelli, chociaż miał lat około czterdziestu, miał już twarz pofałdowaną, poprzecinaną brzydkiemi zmarszczkami; szpetny był, zawsze brudny i w brudnej chodzący sutanie. Piotr wydziwić się nie mógł, jakim sposobem człowiek piękny, okazały, jak prawdziwy książe, jakim był kardynał Boccanera, mógł się dać opanować przez tak wstrętną istotę cuchnącą najniższemi instynktami?... A może właśnie to poniżenie fizyczne, ten upadek moralny księdza Paparelli był przyczyną podbudzającą pokorę chrześciańską kardynała, który w ten sposób karcił własną swoją pychę?... Może nawet zazdrościł swemu kondataryuszowi jego wyjątkowego upośledzenia, upatrując w tem poniżeniu drogę zbawienia?... Może przez pokutę sobie zadaną nietylko znosił, lecz podlegał tej najwstrętniejszej z istot spotkanych?... Któż zdoła wytłomaczyć wpływ, jaki wywierają potwory ludzkie na bohaterów?... święci, okryci brudem i robactwem, na panujących?... może w tem przezwyciężeniu wstrętu jest chęć okupienia?... chęć pozyskania przebaczenia za radości ziemskie tą ofiarą, nadzieja uniknięcia płomieni piekła?... Ach, wszak ta dusza, zamknięta w tak odrażającem ciele, pewną być mogła nagrody, wiekuistego nieba! Ach, być tą duszą, być tą istotą wybraną, pełną pokory, chłostającą się co rano i umartwiającą swe ciało!
Ksiądz Paparelli, osiadłszy w swym niezdrowym, nalanym tłuszczu, był jak przyrośnięty do ziemi i od drzwi spoglądał z urąganiem na Piotra, mrużąc małe szare oczy. Piotr z niepokojem pytał siebie, o czem tak długo mogli z sobą rozmawiać dwaj kardynałowie?... Jakże odważnie zuchwałym był ten Sanguinetti! Jakże mężnie nad sobą panującym był Boccanera! Panującym nad sobą w imię świętej religii, dla dobra której chciał uniknąć wszelkiego wybuchu mogącego wywołać skandal. Przyjmował więc odwiedzającego wroga, udając, że wierzy w okazywaną przez niego życzliwość. Lecz jaką mogła być treść ich rozmowy?... Jakże niewymownie ciekawym mógł być widok tych dwóch ludzi, stojących naprzeciwko i wymieniających zdania pełne dyplomacyi, podczas gdy w duszach ich wrzała najstraszliwsza nienawiść!
Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich kardynał Sanguinetti, z twarzą spokojną, nawet prawie, że nie zmienioną, poważnie smutną, lecz nie nad miarę i tylko wyraziste oczy wciąż biegające, świadczyły o wewnętrznej radości, że już się pozbył ciężkiego i bardzo niemiłego obowiązku, jaki sobie narzucił, przychodząc dzisiaj do pałacu Boccanera. Wychodził ztąd z utrwaloną nadzieją że teraz on tylko może być papieżem.
Ksiądz Paparelli rzucił się na jego spotkanie.
— Jego Eminencya dozwolić mi raczy, bym odprowadził Jego Eminencyę...
A odwróciwszy się w stronę Piotra, rzucił niedbale:
— Możesz pan tam wejść... możesz już teraz...
Piotr, spojrzawszy za odchodzącymi, z których jeden dreptał z uniżonością, a drugi kroczył jak tryumafator, wszedł do pokoju kardynała. Zastał go stojącego wyniośle w postawie, w której pożegnał kardynała Sanguinetti, tego wroga, tego niebezpiecznego współzawodnika w ubieganiu się o tron papieski. Widocznem było, że Boccanera ze swej strony jest teraz pełen niezłomnej nadziei, że on sam już tylko pozostał jako kandydat do tyary, tylko jego, księcia Boccanera, a zarazem księcia Kościoła, konklawe jutro ogłosi papieżem.
Gdy się drzwi za Piotrem zamknęły i kardynał spojrzał na tego księdza, będącego gościem domu, a zarazem świadkiem śmierci ukochanych dwojga istot, leżących teraz w pogotowiu do trumny, ogarnęło go wielkie wzruszenie. Osłabł, tracąc całą swą energię i, zatoczywszy się, padł w fotel z wybuchem głośnego płaczu. Piotr, chcąc zadość uczynić przyjętemu obyczajowi, przykląkł dla pocałowania pierścienia na ręku kardynała, lecz ten podniósł go natychmiast i rzekł głosem przerywanym od łkania:
— Nie, nie... siadaj, moje drogie dziecko... siadaj, mój synu... i wybacz mi... lecz muszę trochę ochłonąć.. bo serce mi pęka...
I znów płakał, zaciskając twarz rękoma i siląc na opanowanie bólu.
Łzy napłynęły do oczów Piotra, gdy spostrzegł płaczącym tego dumnego starca, tego nieprzystępnego księcia który teraz był już tylko człowiekiem powalonym nieszczęściem, słabą istotą konającą z bólu. Pomimo, że wzruszenie tamowało mu głos w piersi, Piotr przemógł się i zaczął mówić słowa prawie bez związku, szukał bowiem napróżno takich któreby mogły przynieść choć trochę ukojenia:
— Błagam Jego Eminencję, by raczyła wierzyć w głębokość mego smutku. Nazawsze zachowam pamięć łask doznanych i zawsze boleć będę nad okropnością nieszczęścia...
Lecz kardynał giestem powstrzymał jego słowa i szepnął wśród płaczu:
— Proszę... nie mów... nie mów... nic...
I zapanowało milczenie. Słychać było tylko głuchy jęk wzdychającej piersi kardynała i powstrzymywane szlochanie Piotra. Wreszcie kardynał zdołał się otrząsnąć z gwałtownej swej niemocy, odjął ręce od twarzy i patrzał przed siebie z wiarą człowieka poddającego się wyrokom Boga. Ponieważ Bóg odmówił spełnienia cudu, ponieważ zsyłał tak niepowetowaną klęskę na ród Boccanerów, to on, kardynał, jeden z najdostojniejszych synów Kościoła, jeden z najwyższych dygnitarzy dworu ziemskiego Boga na ziemi... powinien się poddać i nie dociekać przyczyn znanych tylko niebu.
Milczenie trwało jeszcze czas jakiś, aż opanowawszy się zupełnie, kardynał rzekł głosem naturalnym i z wielką uprzejmością:
— Podobno opuszczasz Rzym, mój synu?... wyjeżdżasz ztąd jutro?...
— Tak, wyjeżdżam jutro, lecz pragnąłbym mieć szczęście módz się dopiero jutro pożegnać z Jego Eminencyą, a zarazem podziękować za Jego niewyczerpaną dobroć, której doświadczałem podczas mego kilkumiesięcznego pobytu w Jego domu.
— Więc dowiedziałeś się, że kongregacya Indeksu potępiła twoją książkę?... Była to rzecz nieunikniona, konieczna.
— Tak, dowiedziałem się zaraz, i dostąpiłem zaszczytu przyjęcia u Ojca świętego. Właśnie przed obliczem Ojca świętego poddałem się i odwołałem moją książkę.
Łzawe oczy kardynała błysnęły ogniem i zawołał:
— Pochwalam twój postępek, pochwalam, mój synu! Prawda, że wypełniłeś tylko najprostszy obowiązek księdza, lecz na nieszczęście, za dni naszych tak mało jest przestrzegających swoje powinności. Jako członek kongregacyi Indeksu, dotrzymałem przyrzeczenia, jakie ci zrobiłem... przeczytałem twoją książkę, a zwłaszcza zastanawiałem się nad stronicami wyszczególnionemi w oskarżeniu. Następnie pozostałem neutralnym, udając, że ta sprawa bynajmniej mnie nie obchodzi, opuściłem posiedzenie, podczas którego sądzono twoją książkę, a uczyniłem tak na prośby mojej siostrzenicy, bardzo przyjaźnie dla ciebie usposobionej... ach tak, ona zawsze ciebie broniła przedemną...
Znów szarpnął nim ból i łzy wróciły na wspomnienie tej ukochanej, pięknej i uroczej Benedetty, której ciało spoczywało tuż obok trupa ostatniego potomka rodu. Kardynał zamilkł tylko na chwilę i może chcąc zgłuszyć własny ból serdeczny, zawołał z mocą i ogniem pogromcy wojowniczego:
— Książka przez ciebie napisana zasługuje na najsurowsze potępienie! Twierdziłeś przedemną, że uszanowałeś nietykalność dogmatu, otóż pytałem potem sam siebie, w jaki obłęd wpaść mogłeś, by nie zdawać sobie nawet sprawy ze zbrodni, jaką spełniłeś, pisząc bluźnierstwa, z których składa się twoja książka. Ty nazywasz to poszanowaniem dogmatu! Wielki Boże! a toż każda stronica jest tam zaprzeczeniem świętości naszej religii... Czyż nie rozumiesz, że pragnąc nowej religii, tem samem potępiasz istniejącą, jedyną prawdziwą, jedyną dobrą, jedyną objawioną i wieczną. Już to samo wystarcza by twą książkę uważać za śmiertelną truciznę, za jedną, z tych wstecznych książek, które za dawniejszych czasów palono na stosie ręką kata. Teraz wszystko się zmieniło, Kościół przebywa dni ciężkiej próby i książki, twojej podobne, ulegają tylko potępiającemu wyrokowi kongregacyi Indeksu, co je wysuwa naprzód, wskazuje ciekawości zepsutego tłumu, który czytaniem podobnych utworów brnie w zgniliznę, w kał, w zarazę, znamionującą naszą nieszczęsną epokę. Czytając twoją książkę, zdawało mi się chwilami, że słyszę mówiącego naszego kochanego krewnego, wicehrabiego Filiberta de la Choue! I on równie jest poetyczny i zamiłowany w piękności wyrażeń, słowem literat, tak, tylko literat! A twoja książka jest tylko literaturą! Ten zacny wice-hrabia wyobraża sobie, że jest pożytecznym działaczem społecznym, prawowitym synem Kościoła! Ach, ileż razy modliłem się za niego, błagając Boga, by raczył przebaczyć mu ciężkie jego winy, w imię niepoczytalności, z jaką postępuje, nie zdając sobie sprawy, gdzie dąży; wprost zatracił przytomność, wymyśliwszy jakiś elegijny chrystyanizm, który podaje jako religię deklamatorskim waszym robotnikom francuzkim, młodzieży płci obojej, duszom złamanym szkodliwym posiewem, szerzonym przez współczesną wiedzę. Lecz mniejsza o nich wszystkich, litość mieć tylko mogę dla słabości ich duszy, lecz gniew mój wre, gdy wspomnę kardynała Bergerot... bo ten wie, co robi i działać może według woli swojej... Nie przerywaj mi... nie broń go... jest on rewolucyonistą, zbuntowanym synem Kościoła, rzucającym się przeciwko Bogu samemu!
Jakkolwiek Piotr przyrzekł sobie, że milczeć będzie tu wszedłszy i wszelkich sił dołoży dla uniknięcia sporu, zaprotestował całą swą postawą, gdy kardynał począł z zapalczywością obwiniać kardynała Bergerot, człowieka, którego Piotr czcił i najgoręcej kochał na święcie. Lecz powściągnął się przywołany do milczenia i tylko się skłonił, a kardynał mówił w dalszym ciągu:
— Nie znajduję dość dobitnych wyrazów, by wypowiedzieć całe moje obrzydzenie względem tych pyszałków, chcących wymyśleć i narzucić nową religię. Bo czegóż oni nie poruszają w tym celu! Wszak szczują bogatych przez zgraję zgłodniałych, obiecując im jakieś niemożliwe do urzeczywistnienia podziały bogactw, jakąś równie niemożliwą równość! Jakże karygodnem jest to lekkomyślne postępowanie krzykliwych wyrodków społeczeństwa! pochlebiają biedakom zmyślonemi obietnicami, w które sami nie wierzą, bo równość i sprawiedliwość jest tylko w ręku Boga. Bóg jest najwyższym szafarzem szczęśliwości człowieka i wszystko od Niego jednego pochodzi! A szczęśliwość i sprawiedliwość zapanuje na ziemi dopiero wtedy, gdy on uzna to za pożyteczne dla swojego ludu! Tak wtedy Bóg panować będzie nad ziemią, lecz dopiero w dniu, wyznaczonym przez wszechpotężną jego mądrość. Ślamazarne serca i umysły ciskają niebu zarzut niesprawiedliwości, bo nie chcą się zastanowić, że jeżeli panuje na ziemi cierpienie, to tylko dlatego, że jeszcze jest potrzebne dla przyszłego zbawienia naszego. Cierpieniem udoskonalamy naszą naturę człowieczą, cierpieniem hartujemy i oczyszczamy nasze dusze, siłą cierpienia zbliżamy się ku możności pozyskania wiekuistego szczęścia... im większy ponosimy ból, tem większą otrzymamy nagrodę!...
Pochwycony egzaltacyą, lubował się straszliwością ran, rozrywających mu serce. Był wspaniały ogromem i siłą swej wiary. Nieco się uspokoiwszy, zwrócił się łagodnie wprost do Piotra:
— Drzwi owczarni zawsze stoją otworem, mój synu, i oto witam cię powracającego, bo jesteś żałującym za grzech popełniony... Jestem z tego rad, tem szczerzej, iż niezupełnie byłem pewien twojej skruchy...
Piotr, nie chcąc drażnić zbolałej duszy kardynała — rzekł wymijająco:
— Jego Eminencya może mieć zupełną pewność, że nigdy nie zapomnę słów, jakie z ust Jego słyszałem... również nigdy nie zapomnę słów, jakie Ojciec święty raczył wprost do mnie wypowiedzieć.
To ostatnie zdanie widocznie nie podobało się i zaniepokoiło kardynała Boccanera. Zaczął coś szemrać sam do siebie, niezrozumiale, chciał pytać, a nie dozwalał sobie na postawienie zapytania, wreszcie odezwał się:
— Ach tak, widziałeś Ojca świętego, rozmawiałeś z nim, zapewne powiedział ci to, co mówi wszystkim odwiedzającym go cudzoziemcom, że pragnie zgody... pragnie pokoju... Ja widuję Ojca świętego niezmiernie rzadko, tylko w razach nieuniknionej potrzeby. Przeszło od roku nie zostałem wezwany na prywatną audyencyę...
Wspomniawszy o tej widocznej niełasce, w jakiej pozostawał, kardynał nie powstrzymując się dłużej przed tym młodym księdzem francuzkim, który jutro z Rzymu wyjeżdżał i czując w nim człowieka godnego zaufania, a przytem szczerze przychylnego, zawołał z namiętnym wybuchem:
— Pokój! zgoda! ładne są to słowa najczęściej pustego znaczenia a mogące wszakże zawieść bardzo daleko... dowodzi tego osiemnastoletnie, jak dotąd, panowanie Leona XIII, który wszystko w Kościele nadwerężył a jeżeli długo jeszcze pożyje, to katolicyzm runie z jego powodu, rozsypie się w proch jak gmach, którego podwaliny zostały usunięte!
Piotr, żywo zaciekawiony tem wystąpieniem kardynała, dla dowiedzenia się czegoś więcej, zaoponował:
— Jednakże, czyż Ojciec święty nie wykazał nadzwyczajnej ostrożności w swej polityce, usuwając dogmat po za obręb wszystkich spornych kwestyj, chroniąc go w nieprzystępnej fortecy?... Bo jeżeli uczynił mnóstwo drobnych ustępstw, to jedynie pozornie.
— Pozornie tak, jedynie pozornie — zawołał kardynał ze wzrastającą namiętnością. Musiał ci powiedzieć zwykłą swą formułkę, że nie ustępując w zasadzie, czyni ustępstwa w pozorze. Oh, jakże opłakaną jest ta jego dwuznaczna dyplomacya, jeżeli co gorsza, nie jest to tylko fałsz i tchórzostwo. Dusza się we mnie zżyma na tego rodzaju oportunizm, bo jest to jezuityzm, podstępnie obałamucić pragnący prądy, jakie się jawią w naszej epoce a rezultatem tego jest zwątpienie, rzucone w dusze wiernych, bezład ucieczki, przyczyna blizkiego i nieuchronnego upadku. Nędznie jest, straszliwie nędznie, rzucać broń dla tem szybszego umknięcia z pola walki! Nędznie jest wstydzić się swojego ja, przybierać maskę w nadziei oszukania nią innych, nędznie jest podstępem skradać się pod obóz nieprzyjacielski w chęci opanowania go za pomocą zdrady. Niewolno odstępować nawet od pozorów, forma zewnętrzna często o całości stanowi, zwłaszcza w sprawach religii tradycyjnej, nienaruszalnej, która przez osiemnaście wieków była, trwa jeszcze i pozostanie nazawsze jako prawo, nadane światu wprost, od Boga królującego w niebie.
Nie mogąc dłużej usiedzieć na miejscu, kardynał wstał i zaczął chodzić wzdłuż komnaty, wytaczając oskarżenie przeciwko długoletnim rządom Leona XIII, którego z gwałtownością potępiał.
— On pragnie jedności Kościoła, tą upragnioną jednością zaślepia sąd, jaki o nim wydają współcześni. Bo czemże jest to jego dążenie, jest żeli nie szaloną ambicyą zdobywcy chcącego wszystko pod swoje panowanie zagarnąć, bez zastanowienia się bliższego, czy podbite świeżo ludy nie przynoszą z sobą najgorszej zarazy pozostałych w nich błędów, mogących zatruć źródło czystej wiary prawowitych dzieci Kościoła! Któż może zaręczyć, o ile inowiercy, zwabieni do przyłączenia się do Kościoła katolickiego, nie przekształcą go swoim napływem?... czy go nie zamordują, przemieniając nieznacznie w nową religię?... A jedna jest tylko prawdziwa mądrość i ona nakazuje nam pozostać niewzruszenie czem jesteśmy. Albo czyż nie jest niebezpieczne i hańbiące owo sławne przymierze z demokracyą?... Ach, tego rodzaju polityka jest zaprzeczeniem całości polityki wszystkich poprzednich papieży! Monarchia ustanowioną została z bożej łaski i występować przeciwko monarchii jest to występować przeciwko samemu Bogu. To zawieranie przymierza z rewolucyą jest potwornym podstępem, mającym na celu skorzystanie z łatwowierności tłumów, by tem surowiej je okiełznać, ubezwładnić i samodzielnie panować nad wszystkiem. Forma republikańska rządu równa się anarchii, a zatem jest występkiem, zbrodnią, bo zaszczepieniem i osłabieniem wiary w potrzebę władzy i płynącego z niej porządku. Uznawać możność formy republikańskiej rządu równa się nieprzyjacielskiemu działaniu przeciwko religii. A jednak wszak widzimy Leona XIII, zawierającego przymierze z rzeczpospolitą francuzką! Są to niegodne złudzenia lub wstrętne podstępstwa! Ta jego polityka przywiodła go do przeczenia samemu sobie. Bo mówi, że nie odstępuje od prawa dzierżenia władzy świeckiej i nie przestaje żądać zwrotu Rzymu, a jednak czyż zgodnem to jest z głoszoną przez niego zasadą, że narody mają prawo dowolnego rozporządzania swoimi losami, wszak obojętnem okiem patrzy na usunięcie od tronu prawowitych dziedziców królestwa francuzkiego i w zgodzie żyje z rządem republikańskim Francyi, jakby to nie było popychaniem narodów do stanu dziczyzny, bo tylko zwierzęta w lasach żyją bez zwierzchniej nad sobą władzy.
Zatrzymał się w pośrodku pokoju i uniósł ramiona ku niebu w porywie gniewu świętego.
— Ach ten człowiek, ten człowiek, on przez pychę, przez próżność i chęć poklasków w gruzy obróci władzę Kościoła! Ten człowiek bezustannie wszystko psuje, obniża, wywołuje rozluźnienie i rozkład, a to dla tem samowolniejszego panowania nad światem, którego podbój w ten sposób zamierza uskutecznić. Boże wszechmocny, dlaczegóż go dotychczas nie odwołałeś do siebie?...
W szczerości przywoływania śmierci brzmiała nietyle osobista nienawiść co pragnienie zbawienia Kościoła i Boga, którego sprawy ziemskie były zagrożone. Teraz dopiero Piotr miał potwierdzenie swoich przypuszczeń; tak, kardynał Boccanera w imię dobra Kościoła nienawidził Leona XIII i od wielu lat, z głębi swego pałacu wyczekiwał z niecierpliwością chwili, gdy jako kamerling powołanym zostanie do Watykanu dla oficyalnego stwierdzenia śmierci papieża. Jakże pilno mu być musiało uzbroić się w młotek srebrny i wymierzyć trzykrotne symboliczne uderzenia w czaszkę Leona XIII, leżącego bez życia na śmiertelnem łożu otoczonem rodziną pontyfikalną. Ach, uderzyć wreszcie w ten mur, broniący mózgu, by się upewnić, że już się nie odezwie, że noc już i wieczne milczenie tylko w nim panuje!
— Jednakże, jeżeli Ojciec święty robi ustępstwa, to niezawodnie z celem odniesienia tem większych korzyści?...
Na to odezwanie się Piotra kardynał zawołał z mocą:
— On nigdy tą drogą nie odniesie zwycięztwa, a każde ustępstwo jego jest przegraną bitwą. Kościół ostał się tyle wieków jedynie wiernością w swej niezmienności, trzymaniem się niezachwianem przy wierze wyszłej z rąk samego Boga. Przypomnij sobie, jak straszną burzę Kościół przetrwał podczas trydenckiego soboru. Reformacya zachwiała byt Kościoła, zewsząd szerzyła się zaraza wyuzdanych pragnień wolności, zły duch opętał większość umysłów i pycha ludzka dopuszczała się gorszących nadużyć. Pomiędzy członkami soboru było wiele umysłów dotkniętych tą zarazą wieku i groziła Kościołowi nowa schyzma, podobna do tylu już wówczas istniejących... Otóż co uratowało wtedy zagrożony katolicyzm?.. wszak jedynie większość głosów soboru, głosów natchnionych z łaski Boga i obstających stanowczo, uparcie, niezłomnie, przy utrzymaniu całości dogmatu, bez żadnych, zupełnie bez żadnych ustępstw. Dzisiejsze położenie Kościoła nie jest gorsze, jak podczas trydenckiego soboru. Przypuśćmy, że jest równie groźne, więc czyż nie szlachetniej, nie rozumniej będzie odważnie powiedzieć, czem Kościół jest, był i będzie?... Kościół nie może robić ustępstw i doświadczenie nas uczy, że zwyciężał tylko niezłomnością swej zasady. A chcieć przystosowywać katolicyzm do współczesnej epoki, jest to przyśpieszać jego upadek, jeżeli ten upadek jest możebny, jak twierdzą ateusze. Lecz śmierć katolicyzmu, czyniącego ustępstwa, byłaby hańbą i wstydem, a jeżeli już zginąć, to dzielnie, po bohatersku, bez cofania się i z twarzą naprzód zwróconą i głoszącą stałość swoich wierzeń.
Kardynał Boccanera, pomimo lat siedemdziesięciu, jaśniał teraz płomienną siłą zapału i wiary, postać jego więcej jeszcze zmężniała i wyrosła, był bohaterem nieulęknionym i czas wyzywającym do walki. Wiara dawała mu niezmącony niczem spokój, wszystko, co niewytłomaczalne, nieznane, było dla niego boskością, której zgłębiać nie należało, zadowalając się pewnością źródła, zkąd to płynęło. Wierzył, więc wiedział. Jutro śmierci nie mąciło jego spokoju, bo też o niem nie wątpił.
Czas jakiś chodził po pokoju milcząc, wtem smutek przygasił mu oblicze i rzekł z wyniosłą melancholią:
— Bóg wszystko może, nawet zniszczyć swe dzieło, jeżeli uzna tego potrzebę. A nawet w chwili, gdy wszystko szłoby w niwecz i wieczną zagładę, gdyby deszcz gwiazd spadających na ziemię, miał ją rozbić i w proch zamienić, trzeba w pokorze przyjmować wyroki Boga, którego ręka stworzywszy świat, może go zniszczyć dla tem większej chwały Pana królującego w niebiosach. Więc czekam i z góry się poddaję jego woli, wiedząc, że nic się stać nie może bez jego przyzwolenia. Jeżeli prawdą jest, że katolicyzm ma runąć, będę kapłanem jego śmierci. Wyznaję, że czasami czuję zwiastujące oznaki tej strasznej godziny. Może nam właśnie przypadnie oglądać chwilę zatraty istniejącego świata. Wszak niebo zsyła gromy tym, którychby powinno ochraniać, jakby karcąc ich za grzechy i zbrodnie na ziemi spełniane. Mnie samego dotknął ten podmuch gniewu bożego! Ród mój za nieznane mi winy strącony został w przepaść, pogrążony w noc i otchłań na zawsze! na zawsze!
Wspomnienie drogich zmarłych, leżących na marach pod pokosem róż wonnych i już więdnących, opłynęło myśl kardynała. Łzy bólu nabiegły mu do oczu, ręce mu drżały, a cała jego potężna postać wzdrygnęła się buntem, pomimo nakazanej wolą pokory i cichego poddania się wyrokom nieba. Ach, bo jeżeli Bóg zesłał taki grom na ród tak wiernie mu oddany, ród tak wielkiego znaczenia, jeżeli Bóg od wytępienia tych najdostojniejszych rozpoczyna już dzieło zniszczenia, to niezawodnie blizką jest godzina zatraty świata całego. Szałem książęcej swej dumy opanowany, a zarazem pamiętny na kapłańską pokorę, kardynał wzniósłszy ramiona ku niebu, zawołał:
— O Boże najpotężniejszy, niechaj się stanie wola Twoja! Niechaj wszystko umiera, ginie i pogrąża się w chaosie nocy! Przyjmuję wyroki twoje i oczekiwać ich będę w starych murach mojego pałacu, by zginąć zagrzebany pod jego gruzami. A jeżeli powołasz mnie, Boże, na stanowisko ostatniego swego kapłana na ziemi, wytrwam godnie na powierzonej mi straży i niesplamię się żadnem odstępstwem dla okupienia kilku dni dłuższego żywota. Religię przez ciebie nadaną nam, Boże, trzymać będę wysoko jak sztandar i zginę z nią razem, lecz w dumnej postawie, bez ustępstw i z odsłoniętem czołem! Martwemi dłońmi a jeszcze strzedz będę całości świętej wiary, osłonię ją ramionami mojemi i oddam ci taką, jaką wyszła od ciebie! O, Boże najpotężniejszy, dysponuj mną! I jeżeli jest to zgodne z zamiarami twojemi, uczyń mnie ostatnim kapłanem śmierci tego świata!
Porwany szczerością uniesienia tego ostatniego papieża, Piotr drżał ze wzruszenia, domyślając się, że Boccanera nieraz już musiał puszczać wodze marzeniom w tym właśnie kierunku. I widział go zasiadającego w Watykanie na tronie, gdy olbrzymie sale były już puste, bo wszyscy się rozbiegli ogarnięci trwogą. W tem słychać gromy walące w bazylikę świętego Piotra. Zwolna, cały w bieli, schodzi papież ze stopni swego tronu i podąża z powagą ku świątyni, by tam czekać ostatecznej zagłady wszystkiego. Już trzykrotnie podniósł krzyż, powalony trzęsieniem ziemi, a gdy marmurowe sklepienie i ściany z trzaskiem padać zaczęły, najwyższy kapłan pochwycił krzyż w swe potężne ramiona i padł wraz z nim, przywalony całym ciężarem gmachu, by się w proch zamieniło wszystko.
Kardynał Boccanera milczącym ruchem dał znak Piotrowi, że chce sam pozostać, a Piotr wrażliwością swej natury uniesiony, pełen zachwytu dla tego człowieka, który mu się wydawał teraz nieskończenie pięknym i wielkim, pożegnał go pocałowaniem ręki.
Wieczorem, gdy już bramę pałacu zamknięto i nie wpuszczano nikogo, wszyscy domowi zebrali się w sali tronowej i złożono ciała do trumny. Msze ustały, nie rozlegały się już dzwonki brzęczące na podniesienie, ucichły łacińskie wyrazy księży stojących przed ołtarzami i tylko w dusznem powietrzu zawisł ciężki zapach umierających róż i ciepła woń palących się ciągle gromnic. Światło dwóch gromnic nie wystarczało teraz, więc służba trzymała w ręku płonące lampy, jakby pochodnie. Podług przyjętego zwyczaju, cała pałacowa służba była obecna, by módz się pożegnać z państwem na zawsze idącem do trumny.
Zaszły nieuniknione opóźnienia. Morano, który podjął się dopilnowania wszystkich pogrzebowych szczegółów, pobiegł raz jeszcze po trumny, których nie przynoszono. Wreszcie potrójną trumnę wniesiono do sali i zaczęto przygotowania. Kardynał i donna Serafina stali tuż obok złączonych miłośnie ciał Daria i Benedetty. Piotr, oraz don Vigilio też byli w pobliżu, a Wiktorya zaszywała śmiertelne, jedwabne prześcieradło, mające stanowić godowe, weselne szaty dwojga kochanków. Dwóch służących dopomogło Piotrowi i don Vigilio do złożenia ciał w pierwszej trumnie z sosnowego drzewa, całej wewnątrz wyłożonej jasno różowym atłasem. Trumna nie była większą, jak zwykle, bo ciała kochanków, wytwornie wysmukłe i młode, tak namiętnie były z sobą spojone ostatnim uściskiem, iż nie zajmowały więcej miejsca, niż ciało jednego człowieka. Ułożono ich w różowościach atłasu, a głowy ich blizko siebie leżące, tonęły teraz w puklach pachnących włosów Benedetty. Pierwszą trumnę zamknięto i wpuszczono w drugą z ołowiu, a następnie w trzecią dębową. Pomimo, że wszystkie trzy wieka szczelnie były zamknięte na śruby, twarze kochanków dawały się widzieć wyraźnie przez trzy okrągłe otwory, opatrzone grubemi taflami szkła przezroczystego. Na zawsze oddzieleni od świata żyjących, sami w potrójnej trumnie, uśmiechali się do siebie i wpatrywali w swe oczy z miłością, pieszczotą, wiecznie trwać mającą.




VI.

Nazajutrz, wróciwszy ze cmentarza po pogrzebie, Piotr zjadł śniadanie osobno, w swoim pokoju, i postanowił dopiero nad wieczorem pożegnać się z kardynałem i z donną Serafiną. Z Rzymu wyjeżdżał dzisiaj około godziny dziesiątej wieczorem, chciał wszakże przed odjazdem złożyć wizytę pożegnalną w pałacu hrabiego Prada, by porozmawiać raz jeszcze ze starym jego ojcem, bohaterem z czasów walk o niepodległość Włoch, którego czcił i miłował. Około godziny drugiej kazał sobie sprowadzić dorożkę i pojechał na ulicę Dwudziestego września.
Przez całą noc padał deszcz i teraz jeszcze było pochmurno, wilgotno, a nad miastem unosiły się opary dżdżyste. Wtem szarawem dziennem świetle nowe pałace, ciągnące się wzdłuż ulicy Dwudziestego września, wydawały się posępne, blade, nieskończenie melancholijne. Zwłaszcza olbrzymi gmach ministeryum finansów smutny był jak bezkrwiste ciało, z którego życie ucieka a nadmiar balkonów, rzeźb i ozdób architektonicznych czyniły go podobnym do zmarłego miasta.
W przedsionku pałacu hrabiego Prada, Piotr zdziwił się, spotkawszy tam kilku mężczyzn prawie równocześnie z nim przybyłych i zdejmujących paltoty. Służący zawiadomił Piotra, że ci panowie przyszli na zebranie dostawców pana hrabiego, lecz ojciec pana hrabiego jest zawsze u siebie na górze, na trzeciem piętrze, drzwi na prawo.
Wszedłszy na pierwsze piętro, Piotr najniespodziewaniej spotkał się oko w oko z hrabią Prada, który, ujrzawszy go, zbladł przerażająco. Od owej nocy razem spędzonej na balu jeszcze się nie widzieli, Piotr więc zrozumiał trwożne zaniepokojenie się tego człowieka moralnie winnego, bo świadomością swą współdziałał w dramacie zaszłym w pałacu Boccanera. Prada czuł, że Piotr domyślał się wszystkiego.
— Pan przybywasz dziś do mnie?... Chcesz mi coś powiedzieć?...
— Nie, wyjeżdżam, więc przyszedłem w chęci pożegnania się z ojcem pańskim.
— Ach, pan przyszedłeś do mojego ojca... Jest dziś trochę cierpiący... więc zechciej go oszczędzać...
Bladość hrabiego, drżący jego głos, nerwowe kurcze w całej twarzy, zdradzały ogrom wewnętrznej obawy. Lękał się, by ten ksiądz nie wypowiedział jakiego nieostrożnego słowa. A może posądzał nawet, że przychodzi z tym zamiarem lub z sekretnem poleceniem, z przekleństwem tych dwojga ludzi, których zabił. Ach, a jeżeli ojciec jego o tem się dowie, wszak umrze z żałości, padnie rażony niespodziewanym gromem!
— Niezmiernie żałuję, że nie mogę iść z panem razem... Lecz mam ludzi u siebie, których nie mogę wyprosić, bo dopiero co przyszli przezemnie zwołani. Ach, jak nie w porę wypadło to zebranie! Postaram się załatwić jak można najprędzej i natychmiast pośpieszę na górę... o tak, natychmiast...
Nie mogąc go zatrzymać, nie mogąc mu wzbronić iść na górę i rozmawiać z ojcem sam na sam, patrzał za nim wzburzony, myśląc, że musi pozostać na dole i mówić o sprawach pieniężnych, które psuć się poczynały; oczy hrabiego, błagać się zdawały Piotra o litość i zmiłowanie się chociażby nad niedołężną starością ojca, tego ojca, którego ubóstwiał. Jego przywiązanie synowskie było jedynem czystem i wiernem uczuciem, jakie kiedykolwiek miał w swojem życiu.
— Nie pozwól mu pan zbyt długo mówić... rozwesel go, jeżeli można...
Gdy Piotr, stanąwszy na trzeciem piętrze, zastukał do drzwi na prawo, otworzył mu dziś nie Batysta stary, wierny żołnierz z przywiązaniem doglądający swego pana, lecz młody człowiek, na którego w pierwszej chwili Piotr nie zwrócił uwagi. W niewielkim, ubogim pokoju Orlanda nic się nie zmieniło. Ściany były oklejone jasnym papierem w niebieskie kwiatki, żelazne łóżko stało za parawanem, na czterech półkach z desek leżały książki, a na czarnym stole papiery. Przez wielkie okno bez firanek jak dawniej widać było wspaniale piękną panoramę Rzymu, cały Rzym aż do dalekich drzew rosnących na Monte Gianicolo, lecz Rzym dzisiaj posępny, smutny, mgłami zimowemi do ziemi przygnieciony.
Orlando też się nie zmienił, piękna jego lwia głowa białemi puklami włosów pokryta, mocno osadzona na silnym karku, energicznie patrzała młodzieńczym jeszcze wzrokiem, pałającym nie wygasłym ogniem płomiennej duszy. Piotr znalazł go na tym samym fotelu, przy tym samym stole założonym dziennikami, a nogi starego bojownika okrywała ta sama czarna kołdra. Bezwładne te nogi sprawiały, że Orlando żył jakby skamieniały na miejscu i zdawać się mogło, że miną dnie, miesiące, lata, a on zawsze pozostanie nieodmiennie w tej samej pozycyi, nieodmienny we wszystkiem, z torsem żyjącym, z głową tryskającą siłą i promiennością rozumu.
Jednakże dziś zdawał się być przygnębiony, twarz miał chmurną, smutną.
— Witam cię, kochany panie Froment! Od trzech dni często myślałem o tobie i o strasznych chwilach, jakie musiałeś przebyć w tym tragicznym pałacu Boccanerów. Co za okropne wydarzenie, jaka tam rozpacz musiała osiąść! Serce mi się krwawi, gdy o tem myślę, a dzienniki przepełnione są najsmutniejszemi szczegółami tego dramatu... Czytając, niepodobna nie boleć...
Ręką wskazywał na dzienniki, rozłożone na stole, wreszcie usunął je na bok, jakby nie chcąc mówić o tej podwójnej śmierci, o tej ukochanej, pięknej Benedecie, którą tak serdecznie umiłował.
— A cóż u ciebie słychać?... Mów o sobie... proszę, mów tylko o sobie...
— Wyjeżdżam dziś wieczorem, więc przyszedłem by uścisnąć na pożegnanie dłoń czcigodnego pana.
— Wyjeżdżasz?... A twoja książka?...
— Moja książka... Byłem przyjęty przez Ojca świętego, poddałem się i odwołałem moją książkę.
Orlando wpatrzył się w niego badawczo. Przez chwilę zapanowała cisza, podczas której oczyma powiedzieli sobie wszystko, co było do powiedzenia w tej sprawie. Ani jeden, ani drugi nie uczuł już potrzeby dłuższego, szczegółowszego objaśnienia. Starzec tylko rzekł:
— Dobrze zrobiłeś, bo książka twoja była chimerą.
— Tak, chimerą, dzieciństwem. Sam na nią wydałem ten wyrok w imię prawdy i rozsądku.
Bolesny uśmiech zadrgał na ustach Orlanda.
— A więc przejrzałeś, zrozumiałeś i teraz już wiesz?...
— Tak, wiem i nie chciałem ztąd odjechać bez powiedzenia o tem panu... przychodzę dopomnieć się o dłuższą rozmowę, jaką mi pan raczyłeś przyobiecać.
Twarz Orlanda rozjaśniła się serdeczną uprzejmością. Lecz wtem, przypomniał sobie młodzieńca, który drzwi otworzył, a potem skromnie usiadł na boku w pobliżu okna. Był prawie jeszcze dzieckiem. Miał lat około dwudziestu, lecz nie miał zarostu, piękny był i jasnowłosy, o cerze lilii, ustach różowych, oczach rozmarzonych i niewymownie łagodnych. Orlando przedstawił go Piotrowi z uczuciem ojcowskiem: Angiolo Mascara, wnuk dzielnego Mascary, jednego z tysiąca, długoletniego towarzysza broni, który zginął jak bohater, pokłuty i porąbany na sztuki.
— Sprowadzam sobie tego młodzika — mówił dalej Orlando z dobrym, tkliwym uśmiechem, by go wyłajać. Wyobraź sobie, że ten zuch, chociaż wygląda jak panienka, jest zagorzałym zwolennikiem najbardziej krańcowych poglądów. Jest anarchistą, jednym z tuzina, czy z dwóch tuzinów anarchistów, jakich możnaby się ledwie że doliczyć na całym obszarze ziemi włoskiej. Pomimo to jest zacnym chłopakiem i dobrym synem, bo z pracy swej utrzymuje matkę, a w biurach rządowych niemała jest robota dla początkujących... przy tem lękam się, że gdy się tam dowiedzą, z kim mają do czynienia, to go ze służby wydalą... Słuchaj, mały... złóż mi obietnicę, że będziesz rozsądny...
Angiolo, którego stare, chociaż czyste ubranie świadczyło o ukrywającem się ubóstwie, rzekł głosem poważnym i dźwięcznym:
— Ja jestem rozsądny, tylko tamci inni nie są rozsądnymi... tak, cała reszta innych inaczej na rzeczy patrzących... Gdy wszyscy ludzie dojdą do rozsądku i zaprowadzą na świecie panowanie prawdy i sprawiedliwości, wówczas świat cały będzie szczęśliwy.
— Oto go masz! — zawołał Orlando, zwracając się do Piotra. — Powiedzże mu, o ile złudną jest rzeczą upatrywania teoretycznie prawda i sprawiedliwość. Lecz młody jest, więc sam się o tem najlepiej przekona.
I już nie zajmując się dłużej młodzieńcem, Orlando zaczął rozmawiać z Piotrem, Angiolo zaś, pozostawszy w swoim kąciku, zachowywał się spokojnie, lecz z wielką ciekawością i natężeniem słuchał toczącej się rozmowy.
— Powiedziałem ci, drogi panie Froment, że zmienisz swe poglądy, zapoznawszy się bliżej z Rzymem. Nie chciałem z tobą o tem mówić, gdyś przyjechał, bo wiedziałem, że naga rzeczywistość bardziej stanowczo na ciebie oddziała niż wszystko, co mógłbym był ci powiedzieć. Nigdy nie wątpiłem, że wycofasz swoją książkę, że ją wycofasz dobrowolnie, z własnego uznania, jako pomyłkę własnych poglądów... tu dopiero mogłeś się przekonać, czem właściwie jest Watykan. Lecz o Watykanie wszak nie potrzebujemy mówić... zostawmy go na pastwę jego przeznaczenia, nie znęcając się nad powolnym, ale nieuniknionym jego dogorywaniem i skonem... Mnie zawsze tylko jedno zajmuje, oto Rzym stolica zjednoczonych Włoch, Rzym włoski, Rzym nasz, Rzym ukochany, krwią naszą okupiony i z miłością zdobyty. Nasz Rzym z taką gorączkową namiętnością wskrzeszony i strojony naszemi rękoma... wszak widzisz teraz, że zbyt lekkomyślnie odnosiłeś się do niego, jako stolicy młodego państwa Włoskiego?... lecz teraz, gdyś go poznał, możemy o nim mówić jak ludzie zdolni rozumieć siebie wzajemnie.
I zaraz na wstępie Orlando uczynił ogromne ustępstwa, krytykując wszystko złe, jakie dostrzegał w wewnętrznej administracyi państwa, oraz stolicy. Uznał, że sprawy finansowe kraju znajdują się w opłakanym stanie, że wiele popełniono błędów i że ogromnie wiele jest trudności do zwalczenia. Mówił spokojnie, z wielką trzeźwością sądu, jak człowiek, który wiele widział, wiele rozważał i doświadczenia swojego używa na zestawianie porównań. Paraliżem tknięte jego nogi, nie dozwalające mu poruszyć się z fotelu, trzymały go zdala od toczących się spraw publicznych, lecz miał dni całe na zastanawianie się spokojne, na obawy i obmyślania zaradczych środków. Ach, te ukochane Włochy, dla dobra których był w każdej chwili gotów kazać sobie krew wytoczyć, w jakież popadły kłopoty, nieład i cierpienie! Naród, odzyskawszy niepodległość, uniósł się za daleko zwycięzką dumą i chciał wszystko organizować na olbrzymią skalę, marząc, by coprędzej przekształcić starożytny Rzym w świetną stolicę, mogącą współzawodniczyć z najwspanialszemi stolicami wielkich państw współczesnych. Ztąd spadła na mieszkańców miasta gorączkowa żądza budowania, wzruszenia całych dzielnic a potem, zaczęto spekulować domami i to doprowadziło naród aż na brzeg przepaści. Niewiele bowiem brakowało, by okoliczności nie zmusiły do ogłoszenia państwowego bankructwa.
Piotr przerwał mu uwagą, będącą wynikiem jego spostrzeżeń uzbieranych w czasie pobytu w Rzymie.
— Ach, ta gorączka chciwości zarobku, te finansowe katastrofy są tylko drobnostką, bo straty pieniężne zawsze powetować można. Ważniejszem jest, że społeczeństwo włoskie potrzebuje radykalnego przekształcenia. We Włoszech dzisiejszych niema już wpływowej arystokracyi, lud jeszcze drzemie, a wczoraj zrodzone mieszczaństwo klasa średnia, żarłocznie się rzuciła na łupieztwo kraju, niszcząc jego zasoby, które umiejętnie zagospodarowane, mogłyby obfite i stałe dawać plony.
Orlando smutnie potrząsnął głową na znak, że to właśnie jest bólem jego serca.
— Tak, masz słuszność, uwagi twoje dowodzą, żeś jasno patrzał na nasze sprawy. Średnia warstwa naszego społeczeństwa upędza się za posadami rządowemi, spragniona jest dostojeństw, używania, pysznienia się, a przy tem kocha tylko pieniądze i, drżąc o ich stratę, nie wypuszcza ich z ręki, nie wkłada ich ani w rolnictwo, ani w przemysł, ani w handel, rozpróżnowana żyje z procentów i z pensyj rządowych, nie bacząc, że tą pogardą pracy i ludu zabija kraj własny. Arystokracya potraciła fortuny i skazana na ostateczne zejście z widowni, żyje w nędzy w walących się starych pałacach, niemających dziś racyj istnienia. Tylko wyjątkowo niektóre rodziny książęce zachować zdołały jakieś mienie, lecz niezasilane, leżące martwo, musi zmarnieć i ono skutkiem podziałów. A lud nasz, ach lud, który tyle już przebył i przebywa niedoli, tak się zrósł z cierpieniem, że nawet nie śmie marzyć o polepszeniu swego losu, żałuje dawniejszego poddaństwa, żyje bezmyślnie jak trzoda, jest ciemny i właśnie ta bezgraniczna jego ciemnota jest jedyną przyczyną jego wielkiej nędzy. Szkół ludowych nam potrzeba, szkół wszędzie, szkół usuwających ciemnotę, wszczepiających w dzieci zamiłowanie do pracy, budzących mózgi z odrętwienia i beznadziejności. Tak, jedyną drogą naszego zbawienia jest szerzenie oświaty pomiędzy ludem, bo tylko szkoły wytworzyć mogą demokracyę, której brakuje Włochom!
— Najniezawodniej, że wtem spoczywa wszystko — rzekł Piotr. — Lecz wytworzenie nowej warstwy w społeczeństwie nie jest rzeczą łatwą, ani szybką. Oczekując zaś tego pożądanego celu, czyżby nie można zaprowadzić drobniejszych, ale pożytecznych reform?... Finanse włoskie są w stanie groźnym, tak samo sprawy ekonomiczne i tylko natychmiastowe reformy mogłyby zabezpieczyć kraj od najstraszliwszych a przewidywanych katastrof. Chwalebną, a może zbawienną oględnością byłoby wyznać to w izbie, a zarazem postanowić: „Nasza duma narodowa uniosła nas, zbłądziliśmy, chcąc z dnia na dzień stanąć w rzędzie wielkich mocarstw. Na to trzeba lat długich, pracy i wytrwałości. Nabądźmy prawidłowszego rozeznania, czem jesteśmy. My jesteśmy narodem młodym, który może wyróść na naród wielki i potężny, lecz dopiero z czasem, gdy wzmożemy się w siłę, gdy zdołamy się zorganizować. Dopóki to nie nastąpi, zrzeknijmy się pierwszorzędnej roli, jaką przedwcześnie zapragnęliśmy odgrywać, skasujmy budżet wojny, budżet marynarki i wszystkie budżety zewnętrznego blasku a całą siłą woli pracujmy nad podniesieniem wewnętrznem kraju i narodu; tą tylko drogą dojdziemy za jakie lat piędziesiąt do rzeczywistej miary wielkiego narodu“. Ach, tylko powstrzymanie nadanego sztucznie rozpędu może przynieść ocalenie, zbawienie Włoch wtem tylko spoczywa!
Orlando słuchał Piotra uważnie, lecz twarz mu pochmurniała i rzekł głosem niepewnym:
— Taka decyzja jest wprost niemożebna, bo wygwizdanoby ministra, któryby miał odwagę ją podpisać. Takie zrzeczenie się, takie gorzkie wyznanie prawdy jest rzeczą ciężką. Tak wielkiej ofiary niepodobna żądać od narodu, bo serceby mu zawrzało w łonie, pękłoby z oburzenia. Wreszcie któż wiedzieć może, o ile byłoby bezpiecznie dozwolić na taką zagładę tego, co już zostało zrobione?... Bo ileżby nadziei naraz zamarło, ile powstałoby zamięszania i zmarnowania dzieł w rozwoju będących! Nie, my nie możemy się cofać, nie możemy także tracić nadziei, że idąc naprzód z cierpliwością i wytrwałą pracą, wybrniemy z chwilowo istniejących trudności.
Zamilkł, a po chwili oczy nowym zajaśniały mu blaskiem i mówił ze wzruszeniem:
— Wiesz, że zawsze byłem przeciwnikiem naszego przymierza z cesarstwem Niemieckiem. Przepowiedziałem, że to nas zrujnuje. Pociągnięci chęcią kroczenia w parze z naszym potężnym sojusznikiem, cierpimy obecnie pod ciężarem ugniatających nas podatków, nieodzownych dla zebrania sum wymaganych przez nasz budżet wielkiego narodu, żyjącego w ciągłem pogotowiu wojny, nieomylnie zawsze spodziewanej. Ach, ta zapowiadana wojna, której w rzeczywistości nic nie rokuje, wyczerpała nasze siły, nasze złoto i to bez najmniejszej pobocznej korzyści. Wobec Francyi nieobliczone ztąd mamy szkody, a jednak na usprawiedliwienie nasze moglibyśmy Francyi przedstawić, że po ustaleniu zjednoczenia Włoch musiało też państwo Włoskie zamanifestować się wobec Europy, zmuszając ją do uznania nas za naród, z którym liczyć się trzeba. Dlatego okoliczności popchnęły nas w stronę Niemiec. Walka o byt ciąży równie silnie nad pojedynczymi ludźmi, jak i nad narodami, i to objaśnia nasze chwilowe odłączenie się i usunięcie od Francyi, z którą nas łączy wspólność rasy, stosunków, a nawet wspomnienia usług wzajemnych. Bratnie te dwa narody dziś nienawidzą się wzajemnie, a zaciekłość tej nienawiści przechodzi zdrowe pojęcie rzeczy. Czytując dzienniki włoskie i francuskie, pełne wzajemnego jadu, boleję... a jednak nie tracę nadziei, że nadejdzie chwila porozumienia, że Francya i Włochy zwrócą się napowrót ku sobie i dadzą początek związku narodów rasy łacińskiej, bo związek ten jest nieodzowny, jeżeli chcemy żyć i nie dać się pochłonąć wzmagającej się sile narodów ras innych.
Nagle, twarz starego wojaka wypogodziła się ujmującym uśmiechem i rzucił Piotrowi pytanie, będące zarazem jakby serdeczną prośbą:
— Wszak mogę liczyć, że powróciwszy do Francyi, przyłożysz starań w swem kółku, by ożywić dawną sympatyę dwóch naszych narodów?...
— Mogę niewiele, lecz uczynię, co będę mógł — odrzekł Piotr z równą serdecznością. — Uważam bowiem za prawdziwe nieszczęście tę jątrzącą się nienawiść dwóch narodów... Lecz pomimo to, będę mówił o Włoszech tylko to, co wydaje mi się być prawdą. Niezdolny byłbym postąpić inaczej. Zaś goła prawda jest często boleśną, lękam się więc, że się tu nikomu nie podoba, bo włosi nie są do niej przyzwyczajeni, przywykli do pochwał i zachwytów, jakiemi ich zwykle obsypują poeci cudzoziemscy zwiedzający Włochy i Rzym i patrzący na was z tradycyjnem uwielbieniem zaczerpniętem jeszcze na szkolnych ławkach. Pochwały te z konieczności oddziałały odurzająco, zatem wątpię, by włosi mogli wysłuchać bez oburzenia bezstronnie wypowiedzianego zdania o Rzymie teraźniejszym.
Orlando roześmiał się szczerze jak dziecko i rzekł:
— Zapewne, że trzeba nas chwalić, bo dlaczegóż nie podnieść stron dodatnich, pomijając ujemne?... Zawsze trzeba wszystko upiększać, a o tem co brzydkie, niewarto mówić. My, włosi, miłujemy piękno a w teatrze lubimy tylko ładną muzykę, ładne tańce i ładne sztuki. Tak, lubimy wszystko, co przyjemne, a wszystko, co nieprzyjemne, skrywamy nawet przed sobą.
— Wyznaję chętnie wielką pomyłkę, jaką uczyniłem, pisząc moją książkę — zawołał Piotr z przejęciem. — Bo pominąłem Rzym, stolicę nowożytnego państwa Włoskiego, widząc przed sobą tylko Rzym, stolicę chrześciaństwa, stolicę papieży. A jednak Rzym nowożytny istnieje, wzrasta w znaczenie, podczas gdy Rzym papieży, którego przebudzenia się pragnąłem tak gorąco, zastałem na schyłku i w beznadziejności powrotu do dawniejszego stanowiska. Pod tym względem nastąpił zupełny przewrót w moich poglądach. Podczas mego trzymiesięcznego pobytu w Rzymie doszedłem do przekonania, że chociaż papież zabarykadował się w swoim Watykanie i pozostaje niewzruszenie przy odziedziczonej tradycyi, mury jego pałacu pękają i pleśnieją, grożąc upadkiem, a wszystko naokoło niego ulega ewolucji; świat czarny jest tylko szarym, bo się zmieszał ze światem białym. Jakże wyraźnie to widziałem przed kilku dniami w pałacu Buongiovanni, podczas balu, jaki tam miał miejsce z powodu zaręczyn księżniczki Celii z młodym pańskim krewnym, podporucznikiem Attilio. Ach tak, byłem wzruszony odniesionem wrażeniem i jestem obecnie nawrócony na wiarę pańskią w przyszłość zjednoczonych Włoch!
Orlando promieniał radością.
— Byłeś tam i takie wyniosłeś wrażenie, wierzysz, że będziemy wielkim narodem, gdy miną ciężkie próby przez jakie dziś przechodzimy?... Lecz cóż znaczy jakiś lat dziesiątek, a nawet wiek cały! Tak, tak, Włochy odżyją w dawnej świetności, trzeba tylko, by naród cały mógł wziąść udział we wspólnej pracy.
Na chwilę Orlando zamilkł a potem dodał:
— Więc byłeś w pałacu Buongiovanni, widziałeś więc i pana ministra Sacco, którego nienawidzę, bo jest on wcieleniem wszystkich złych instynktów tej ciżby intrygantów, łupieżców, dbałych tylko o własne korzyści, chociażby z narażeniem dobra kraju... Ci ludzie marnują i opóźniają to, cośmy kosztem krwi chcieli zbudować, cośmy całem sercem ukochali. Ale Sacco ma syna... tego mojego miłego Attilia, który mi przypomina moją młodość i młodość moich towarzyszów. Dzielny to chłopak i dumne ma serce, a jeżeli młodzież dzisiejsza jest do niego podobna, to przyszłość kraju w dobrych spoczywa rękach: oni podniosą lud do godności istot myślących, oni stworzą wielkość naszego narodu. Ach tak, niechajże przyszły wielki naród zrodzi się z małżeństwa Attilia i Celii, tej uroczej Celii, którą właśnie poznałem, bo mi ją przyprowadziła moja siostrzenica, matka Attilia. Wyobraź sobie, że śliczna Celia zarzuciła mi rączki na szyję i pieściła mnie najczulszemi wyrazami, prosząc, bym jej przyrzekł, że będę chrzestnym ojcem najstarszego jej syna, któremu da moje imię, by mógł po raz drugi zbawić Włochy, przez nas odbudowane. Oby sprawdziły jej się pragnienia! Oby pomiędzy Rzymem a całością narodu nastąpiła nierozerwalna spójnia, która wytworzy wielkość Włoch jutrzejszych!
Łzy rozczulenia nabiegły do oczów starca, a Piotr, wzruszony jego namiętną miłością ojczyzny, którą wyrażał każdem słowem, rzekł:
— Z całej duszy pragnę, aby tak było, pragnę tego, bo zaczynam pojmować rzeczywiste znaczenie Rzymu i pokochałem przyszłość narodu włoskiego!
— Kiedy tak, to przebaczam ci napisanie twojej książki! Widzę, żeś przejrzał i rozumiesz nasz dzisiejszy Rzym. Nasz Rzym ukochany, który pragniemy uczynić godnym jego świetnej przeszłości, by mógł po raz trzeci królować nad światem!
Mówiąc to, Orlando wyciągnął ramiona ku oknu, po za którem widać było olbrzymią panoramę Rzymu, ciągnącego się pod skraje horyzontu. W szarem, zimowem świetle wyjątkowo pochmurnego dnia, Rzym przybrał melancholijny, lecz zawsze królewskiej wspaniałości wygląd i zdawał się nieruchomie wyczekiwać odmiany, przebudzenia się wiosennego słońca, zapowiadającego długie, pogodne panowanie.
W tem Orlando odwrócił głowę w stronę siedzącego na boku Angiolo Mascara i zawołał, łając go z ojcowską czułością:
— Ty niegodziwcze! Ty zbrodniarzu jakiś! Jak śmiesz marzyć o zburzeniu Rzymu!... Bo ten panicz chce Rzym w gruzy zamienić swojemi bombami i nazawsze usunąć z widowni świata, ceniąc go na równi ze starym, spróchniałym domem, z którego żadnego nie może już być pożytku.
Angiolo, milcząc dotychczas, z najwyższem zajęciem przysłuchiwał się rozmowie. Na młodocianej jego twarzy wrażenia odbijały się krasą przelotnych rumieńców, zwłaszcza niebieskie jego oczy świeciły płomiennemi błyskami, tak dalece chciał on brać udział w pracy nad ludem którego samopoznanie należało rozbudzić.
— Tak — rzekł zwolna swoim czystym, muzykalnym głosem — tak, Rzym trzeba zmieść, nie pozostawiając kamienia na kamieniu, lecz tylko dlatego, by go następnie odbudować jeszcze wspanialej!...
Orlando roześmiał się i z pobłażliwem szyderstwem spytał łagodnie:
— Ach, więc chcesz następnie odbudować?... Jakże to szczęśliwie dla Rzymu!
Angiolo wstał i powtórzył głosem drżącym, prorokując w natchnieniu:
— Tak, Odbuduję Rzym! odbuduję Rzym wielki, piękny, niezrównany w swej szlachetności! Nie jestże dla jutrzejszego świata potrzebną jedyna stolica, arka przymierza, punkt zborny całej ludzkości?... Czyż inne miasto może tem być w przyszłości, czem Rzym... ten nasz Rzym, od tylu wieków proroctwami oznaczony, jako miasto wieczne, nieśmiertelne, w którem się rozgrywać będą losy narodów... Lecz aby Rzym mógł się stać tą świątnicą narodów, będących już tylko jednym narodem, stolicą świata, ku której corocznie dążyć będą na wielkie obrady mędrcy i przedstawiciele najodleglejszych krain, trzeba Rzymu innego niż dzisiejszy. To, co teraz nazywamy Rzymem, trzeba zburzyć, ogniem oczyścić z jadu i kału, nagromadzonego przygotowawczym porodem poprzednich pokoleń. A gdy słońce wypije zarazę ze zgliszczy i starej ziemi, odbudujemy Rzym dziesięć razy piękniejszy, dziesięć razy większy, niż był kiedykolwiek. Rzym przyszłości będzie miastem prawdy i mądrej dobroci. Będzie cały ze złota i z marmuru a ciągnąć się będzie od morza do gór Albańskich, wypełniając cały obszar Kampanii. Ludność tej stolicy liczyć się będzie na dziesiątki milionów, a taki w niej będzie duch spokoju i rozumu, że każda ludzka jednostka żyć będzie radością swego bytu na ziemi. Rzym będzie wtedy matką, Rzym wtedy będzie królową, miastem jedynem i wiecznie panującem nad obszarem świata!
Piotr słuchał tych słów z najgłębszym podziwem. Jakto... więc krew Augusta aż tu się przejawia?... W wiekach średnich papieże, spadkobiercy rzymskich cezarów, przebudowali Rzym, gnani żądzą wiecznego panowania i podboju całej ziemi i jej mieszkańców. Ostatniemi czasy, gdy zjednoczony naród włoski zdobył Rzym jako upragnioną swą stolicę, natychmiast uległ atawicznemu szaleństwu powszechnego panowania i Rzym papieży chciał co rychlej przekształcić w nowożytną stolicę, piękniejszą od innych, ludniejszą od wszystkich miast świata i z gorączkowym pośpiechem zaczęto budować rozległe dzielnice dla mieszkańców, którzy nie nadciągnęli. Lecz oto teraz, anarchiści, ci znani niszczyciele, już ulegli odradzającemu się uparcie marzeniu i jeżeli pragną zburzyć, to jedynie dla zbudowania czwartego Rzymu, potwornie wielkiego, potwornie pięknego, gdzie ludzkość cała żyć będzie w braterskiej łączności. A więc znamienne cechy tej rasy nigdy żadnej nie ulegną odmianie?... Duma narodowa pozostanie zawsze nieukróconą?... I krew ich nie przestanie być palona żądzą panowania nad światem?... August dosięgnął szczytu tych pragnień, ujął całość władzy w swe dłonie i przekazał to dziedzictwo całej swej potomności. Wszak w każdem sercu tu zrodzonem, tętni gwałtowna instynktowna wiara, że świat cały do Rzymu legalnie należy i powinnością jest dążyć do odzyskania tych praw, przedawnić się niemogących. Żądza tych pragnień tchnąć się zdawała tu z każdego kamienia starożytnej stolicy, z każdego pyłu tej ziemi, odurzając wszystkie mózgi i wszystkie serca, wyrosłe w podniecie historycznych wspomnień, w tradycyi niezrównanie świetnej przeszłości. Każdy tu marzył o Rzymie, jako o mieście mającem być jedynem na ziemi miastem, panującem w przeszłości i mającem zapewnione panowanie na przyszłość całą, miastem jaśniejącem nad światem, jak to wyrzekły niegdyś wyrocznie. I Piotr przypomniał sobie teraz owe cztery litery S. P. Q. R. (Senatus Populus Que Romanus) starożytnego, potężnego Rzymu, które odnalazł w teraźniejszym Rzymie na wszystkich murach, znakach, nawet na miejskich wozach, wywożących każdego poranku śmieci uliczne. Był to jakby rozkaz, dany przeznaczeniu o konieczności ostatecznego tryumfu.
— Znam ja ten czwarty twój Rzym — mówił teraz Orlando, uśmiechając się do rozegzaltowanego młodzieńca. — Jest to Rzym, stolica powszechnej rzeczypospolitej, o której marzył Mazzini. Tylko że on chciał także w niej widzieć papieża... Widzisz, mój chłopcze, jeżeli my, starzy republikanie, odstąpiliśmy od naszych pragnień i złączyli się z królem, to jedynie z obawy, aby ojczyzna przez nas wywalczona nie wpadła w ręce niebezpiecznych waryatów, którzy zamącili ci trzeźwość sądu, bo wtedy znów byłoby wszystko do zdobycia na nowo i może z większym trudem. Przystaliśmy więc na monarchiczną formę rządu, bo nie jest ona o wiele inną, jak rzeczpospolita parlamentarna... A teraz, mój chłopcze, pocałuj mnie na pożegnanie i bądź rozsądny... pamiętaj, że matka twoja umarłaby z bólu, gdyby ci się wydarzył jaki przypadek... Tak, możesz mnie pocałować, pomimo wszystko...
Angiolo zbliżył się i zarumienił z zadowolenia, gdy stary bohater pocałował go serdecznie. Ukłonił się następnie Piotrowi i wyszedł, nie rzekłszy już słowa, cały pogrążony w swych snach na jawie.
Nastąpiło teraz chwilowe milczenie, ale oczy Orlanda padły na rozrzucone na stole dzienniki, więc zaczął mówić o smutnej katastrofie w pałacu Boccanera. Wszak Benedettę ukochał, jak córkę podczas przykrych dni, które przeżyła pod jednym dachem z nim i z jego synem. Ze szczerem współczuciem zastanawiał się teraz nad nagłą jej śmiercią, nad tragicznym jej losem, który poniósł ją do grobu równocześnie z tym ukochanym krewnym, z Dariem, umiłowanym przez nią od lat najmłodszych. Orlando znajdując, że dzienniki nie dość jasno mówią o tej podwójnej, nagłej śmierci, zaczął się rozpytywać Piotra o bliższe szczegóły, gdy wtem wbiegł do pokoju zadyszany Prada, widać pilno mu było niezmiernie być tu obecnym i bronić się w razie, gdyby ten ksiądz powiedział coś nieoględnie a może umyślnie. Twarz hrabiego świadczyła o katuszy i niepewności, jaka go dręczyła. By tu przybyć, zerwał posiedzenie, odprawił osoby, które do siebie zawezwał, nie zważając na ważność spraw w toku będących, na zachwiane swe interesa materyalne, grożące ruiną, lecz przedewszystkiem chciał natychmiast módz być przy ojcu. To jedno stało się dla niego koniecznością, więc nie słysząc nawet, co do niego mówiono, wybiegł z sali posiedzenia i pędem wbiegł na górę.
Zadrżał, spojrzawszy na ojca, którego twarz zalana była łzami. Zaczął przypuszczać, że przychodzi za późno, że ojciec już wszystko wie i kona z bólu nad postępkiem swego syna.
— Ojcze, co tobie, dlaczego płaczesz?...
I padłszy na kolana przy fotelu starca, ujął go za ręce i wpatrywał się w jego twarz z takiem ubóstwieniem, jakby chciał krwią swoją okupić każdą możliwą przykrość, ćmiącą pogodę twarzy ojca.
— Płaczę nad śmiercią tej pięknej, młodej kobiety... Właśnie powiedziałem panu Fromont, że dzienniki nie dają dostatecznych objaśnień tej smutnej katastrofy... Owe śmierci nagłe... są zawsze takie nadzwyczajne... a często tyle kryjące...
Prada wstał i na bladej jego twarzy błysnęło trochę uspokojenia. Więc ksiądz jeszcze nic nie powiedział. Lecz co za okropne położenie! Wszak zaraz może zacząć mówić... i opowiedzieć wszystko!...
Orlando, zwróciwszy się znów w stronę Piotra, prosił rozrzewniony:
— Byłeś tam obecny... wszystko widziałeś... opowiedz więc, jak się to stało?...
Prada spojrzał na Piotra. Wzajemnie wzrok w sobie utkwiwszy, wypowiedzieli sobie wszystko, odtwarzając w myśli przebieg dnia razem spędzonego we Frascati, gdy wracając powozem ku Rzymowi, napotkali kroczące przeznaczenie w postaci księdza Santobono, niosącego koszyk z figami. Jakże dziwnym zbiegiem okoliczności tak długo rozmawiali o truciźnie, jeszcze będącej w użyciu, jak za dawnych czasów! Mówili o truciźnie, nie przypuszczając, że siedzący naprzeciwko nich Santobono, kołysze ją troskliwie na swoich kolanach! Ach, a zwłaszcza wypadek zaszły w pustej, przydrożnej karczmie, ta czarna kokoszka, który padła trupem po zjedzeniu porwanej figi z koszyka Santobona! A potem, tej samej nocy, ów świetny bal w przepysznych salonach pałacu Buongiovanni! Wreszcie powrót piechotą w stronę pałacu Boccanera, zatrzymanie się hrabiego, który zapaliwszy cygaro, śpiesznie odszedł, nie oglądając się po za siebie i dozwalając, by los rozporządził śmiercią. Całość tych wydarzeń Piotr i Prada przeżywali teraz, patrząc na siebie, nie potrzebowali mówić, bo pewnymi byli, że się odgadli wzajemnie i to w zupełności, aż do głębi duszy.
Piotr nie zaraz odpowiedział na żądanie starca. Wreszcie szepnął:
— Jakie to okropne, okropne!...
— Domyślałem się, że tak być musiało — rzekł Orlando. — Lecz możesz wszystko nam opowiedzieć... Mój syn przebaczył... wobec śmierci zapomniał..
Prada znów szukał wzroku Piotra a spotkawszy się z nim, rozpaczliwy położył nacisk, błagając o tajemnicę. Piotr wzruszył się tą niemą a tak wymowną prośbą. Przypomniał sobie niepokój tego człowieka podczas balu, katuszę zazdrości, jaką tam ponosił... tak, musiał szalenie cierpieć, by potem zemstę swą pozostawić losowi. Lecz jakże okrutnie ten los postąpił i jakaż musiała być rozpacz Prady, gdy się dowiedział, co zaszło w pałacu Boccanera. Musiał zdrętwieć z bólu! Wszak tyle nie żądał dla zadowolenia swej zemsty! Wykrycia jej nie lękał się, wiedząc, że kardynał Boccanera sprawę pochowa w imię dobrej sławy Kościoła. Lecz Prada czuł się przywalony całem tem zajściem, a może chwytał go także ból, skutkiem śmierci tej pięknej, młodej kobiety, której tak namiętnie pożądał i nigdy nie posiadł; ona teraz spoczywa w grobie na zawsze, przyciśnięta i utulona w pieszczocie innego mężczyzny, tego wybrańca, ulubieńca płomiennego jej serca. A teraz, pomimo pozornego spokoju, drżał i konał z obawy kary, jaka mogła go spotkać. Lękał się, by los, zawsze będący w pochodzie, nie zatrzymał się dla rzucenia gromu w ukochanego, ubóstwionego ojca. Wobec możności tego gromu, czuł się słabym, jak dziecko, lękliwym, trwożnym i pokornym, jak dziecko, z obawą wyczekujące zasłużonej kary.
Piotr rzekł zwolna, jakby szukając i dobierając słów:
— Z dzienników zapewne panowie już wiecie, że najpierw umarł młody książę Boccanera a prawie że równocześnie zmarła Benedetta, całując go po raz ostatni... A jakie są przyczyny śmierci, co ją spowodowało... wszak doktorzy nawet bronią się od wypowiedzenia stanowczego zdania, bo nie wiedzą a przynajmniej ściśle nie znają...
Zatrzymał się, bo wspomniał na głos umierającej Benedetty, dającej mu okrutny rozkaz: „Gdy zobaczysz jego ojca, powiesz mu, te przeklęłam jego syna. Chcę, by to wiedział i powinien to wiedzieć w imię prawdy i w imię sprawiedliwości“. Czyż ma spełnić tę ostatnią wolę umierającej?... Czy rozkaz ten ma uważać za konieczny, który spełnić powinien?... Chociażby wiedząc, że krew i łzy popłyną, gdy wypowie treść słów przekazanych?... Chwilę wahał się, tocząc z sobą ciężką walkę. Czy ma być posłuszny zmarłej, czy też puścić jej słowa w niepamięć, ulegając swej naturze, skłonnej przebaczać najcięższe winy?... Lecz pocóż wywierać zemstę na tym starcu?... Pocóż spełniać tak okrutną misyę, kiedy żadnej już dla nikogo nie będzie ztąd korzyści?...
Prada musiał odczuwać walkę, jaką Piotr z sobą toczył, walkę, w której chodziło o los jego ojca, więc spojrzeniem błagał jeszcze namiętniej o litość dla starca.
Piotr mówił w dalszym ciągu:
— Z początku mniemano, że choroba pochodzi z niestrawności, lecz wobec gwałtownie wzmagającego się zła, powstał popłoch w całym domu i posłano po doktora...
Ach oczy, oczy Prady w tej chwili! Wyraz ich był rozpaczliwy a zarazem mieszczący w sobie tyle wzruszenia i błagalnej siły, że Piotr stanowczo poczuł, że nie wypowie okrutnej prawdy. Nie spuści kary na tego starca tak niewinnego! Wszak nic nie przyrzekł, do niczego się nie zobowiązał, więc wszystko pominie, chociażby przez wzgląd na pamięć o zmarłej, w imieniu której popełniłby zbrodnię, spełniając wolę jej zemsty. Prada musiał teraz cierpieć tak srogą katuszę, że już w części odpokutował, a więc sprawiedliwości stało się już zadość. Po małej więc przerwie, Piotr kończył mówić:
— Gdy doktór przyszedł, natychmiast poznał oznaki zgniłej gorączki... Zatem rodzaj choroby młodego księcia jest ściśle oznaczony i nie ulega wątpliwości... Dziś rano byłem na pogrzebie, uroczystość była piękna i bardzo wzruszająca.
Orlando przestał nalegać i rzekł tylko, że i on był niezmiernie wzruszony przez cały ranek, myślą biorąc udział w tym pogrzebie. Prada zaś, stojąc, trzymał oburącz za poręcz krzesła, w obawie, że padnie, twarz miał trupio bladą a na całem ciele czuł występujący zimny pot śmiertelny. Oczy jego wciąż jeszcze patrzały na Piotra, lecz z nieskończoną słodyczą, podzięką i wdzięcznością.
— Wyjeżdżam dziś wieczorem — rzekł Piotr, pragnąc ukończyć nużącą rozmowę. — Zatem nie pozostaje mi, jak pożegnać się z panami i zapytać ich, czy nie mają jakich poleceń do Paryża?...
— Nie, nie mam żadnych poleceń — rzekł Orlando.
Wtem przypomniawszy coś sobie, zawołał z żywością:
— Owszem... owszem, będę cię prosił o rzecz dość dla mnie ważną... Czy przypominasz sobie ów szkolny podręcznik, napisany przez mojego obozowego kolegę i przyjaciela, Teofila Morin, który należał do Tysiąca dowodzonego przez Garibaldiego? Otóż Morin życzyłby sobie, aby ten podręcznik został przetłomaczony i przyjęty we włoskich szkołach. Powiesz mu, że jestem niewymownie rad z obietnicy, jaką mi uczyniono, że podręcznik przez niego ułożony znajdzie zastosowanie w naszych szkołach, wszakże pod warunkiem zaprowadzenia w książce zmian nieodzownie koniecznych... Luigi, podaj mi proszę książkę, leżącą tam na brzegu półki.
A gdy mu syn przyniósł żądaną książkę, Orlando, roztworzywszy ją, pokazał Piotrowi notatki, jakie porobił ołówkiem na marginesach i wytłómaczył, jakich zmian życzono sobie od autora.
— Prosiłbym cię, abyś był tak dobry i zaraz po przyjeździe do Paryża poszedł z tą książką do mojego kochanego kolegi, adres jego masz napisany przezemnie na okładce. Tym sposobem oszczędzisz mi trudu pisania do niego długiego listu, wreszcie żywem słowem powiesz mu w parę minut więcej i lepiej, aniżeli ja na kilkunastu stronicach listownie... Przytem polecam ci, abyś mojego kolegę Morina uściskał serdecznie odemnie; powiesz mu, że go zawsze bardzo kocham, z całego serca, które u mnie się nie starzeje i pozostało równie gorące, jak w owe pamiętne czasy, gdyśmy obadwaj jako młodzi ludzie pędzili życie w obozie i bili się jak zuchy, chociaż kule jak grad padały.
Wszyscy zamilkli, jak zwykle w chwili rozstania ze szczerym przyjacielem. Wreszcie Orlando rzekł z tkliwością:
— Chodź i uściskaj mnie na odjezdnem... Pocałuj mnie tak, jak Angiolo, gdy ztąd wychodził... Jestem już tak stary, że wy wszyscy młodzi możecie mnie uważać za waszego dziada... mój drogi... życzę ci odwagi, spokoju i wiary w życie, bo to jest najważniejszą naszą dźwignią.
Piotr do łez był wzruszony tem serdecznem pożegnaniem, więc też z całego serca pocałował oba policzki starca, który zatrzymał go jeszcze chwilę przy swoim fotelu i jedną ręką ściskając z siłą dłoń Piotra, drugą wskazał na czarująco piękną panoramę Rzymu, tonącego w mgłach, mówiąc:
— Drogi mój, złóż mi przysięgę, że zawsze kochać będziesz nasz Rzym! Kochaj Rzym, bo on jest kolebką nas wszystkich, bo on wspólną naszą matką! Kochaj Rzym za jego przeszłość i kochaj ze względu na przyszłość, do której się gotowi... Nie mów nigdy, że Rzym skończył już swoją rolę... kochaj Rzym... kochaj, by mógł być i trwać na zawsze w swem niezrównanem pięknie, w ponęcie nieskończoności swego uroku!
Piotr, uniesiony uwielbieniem dla tego starca, z taką miłością mówiącego o swem mieście jak młodzieniec, gdy mówi o ubóstwianej przez siebie kobiecie, raz jeszcze czule go ucałował, znajdując, że jest pięknym i wielkim ze swą gorącą nadzieją odrodzenia się dawnej świetności Rzymu. W myśli Piotr teraz widział tego drugiego starca, kardynała Boccanera, który równą gorzał miłością dla Rzymu, lecz obstając w swych wierzeniach, inaczej budujących wielkość przeznaczeń stolicy Katolicyzmu i świata. Dwaj ci ludzie, Orlando i kardynał Boccanera, stali na dwóch przeciwnych krańcach miasta i wyniosłością postaci wyrósłszy wysoko, wyczekiwali przyszłości.
Pożegnawszy się z hrabią Prada i, wyszedłszy na ulicę, Piotr wracał do pałacu Boccanera, by zapakować swoje rzeczy i być gotowym do wieczornej podróży. Wszystkie pożegnalne wizyty już złożył i tylko chciał raz jeszcze podziękować donnie Serafinie i kardynałowi za doznaną gościnność w ich domu. Wyjątkowo i tylko dla niego uchyliły się drzwi prywatnych apartamentów państwa domu, bo wróciwszy z pogrzebu, donna Serafina i kardynał zamknęli się każde u siebie, wydawszy rozkazy, by nikogo do nich nie dopuszczano. Pusto i głucho było w rozległym pałacu, a zapadający zmrok osłaniał tu wszystko melancholijnym kirem beznadziejnego smutku. Gdyby nie Wiktorya, która nadeszła i dotrzymywała mu towarzystwa, Piotr mógł był przypuszczać, że znajduje się sam jeden w opuszczonym pałacu. Poprosił Wiktoryę, by mógł zjeść ostatni obiad w towarzystwie don Vigilia. Lecz ten zamknął się w swoim pokoju i nie odezwał się na stukanie Wiktoryi. Piotr, nie chcąc odjeżdżać bez pożegnania się z sekretarzem kardynała, poszedł pod drzwi jego pokoju, lecz napróżno czekał, by się otworzyły. Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, Piotr domyślał się, że don Vigilio, opanowany większą niż kiedykolwiek bojaźnią, przez chorobliwą przezorność upierał się przy swojem i nie chciał go widzieć przed wyjazdem, lękając się tem narazić wszystkowiedzącym jezuitom. Zatem umówiwszy się z Wiktoryą, że obiad zje o godzinie ósmej, Piotr zajął się ułożeniem swoich papierów, bielizny i ubrania. Wiktorya, przyniósłszy zapaloną lampę, chciała mu w tem pomódz, lecz podziękowawszy jej za uprzejmość, sam się do tego zabrał.
Z powodu przedłużonego pobytu w Rzymie, musiał sprowadzić z Paryża trochę bielizny i ubrania, więc teraz wszystko to nie mogło się pomieścić w małej walizce, z którą przyjechał; przewidziawszy tę okoliczność, kupił niewielki kuferek i otworzywszy szafy i szuflady, prędko wszystko ułożył do drogi, zapakował, zamknął na klucz zarówno kufer, jak ręczną swą walizkę. Była godzina siódma, zatem miał jeszcze całą godzinę oczekiwania na obiad. Usiadł i zaczął myśleć, czy czego nie zapominał, obejrzał raz jeszcze szuflady i znów usiadł, żegnając się z temi ścianami, wśród których spędził całe trzy miesiące.
Oczy Piotra z upodobaniem zawisły na obrazie, przedstawiającym młodą nieznaną i płaczącą kobietę, wypędzoną z rodzinnego pałacu. Obraz ten, namalowany przez niewiadomego mistrza, silnie oddziaływał na Piotra od pierwszego dnia, gdy tu zamieszkał. Światło lampy wybornie nań obecnie padało, wywołując całą moc jego piękności. Patrzał na obraz i z upodobaniem odtwarzał przepędzone przed nim chwile, gdy wtem zapukano do drzwi.
Z niemałem zdziwieniem Piotr ujrzał wchodzącego Narcyza Habert, który przed trzema dniami wyjechał do Florencyi, dogadzając w ten sposób porywowi swych artystycznych zamiłowań. Narcyz zaraz na wstępie zaczął przepraszać za to najście, jakiego się dopuszczał w ostatniej chwili przed wyjazdem Piotra.
— Wiem, że wyjeżdżasz dziś wieczorem i jak widzę, rzeczy twoje już są złożone... przyszedłem, bo chciałem cię jeszcze raz widzieć... Ach, mój drogi, ileż to strasznych rzeczy zaszło od ostatniego naszego spotkania... a jednak wszak ten bal u Buongiovannich był nietak dawno! Wróciłem z Florencyi dziś po południu, nie mogłem przeto być na pogrzebie... Lecz pojmujesz, jakie wstrząsające i przykre wrażenie sprawiła na mnie wiadomość o nagłej śmierci dwojga naszych przyjaciół...
Zaczął się rozpytywać Piotra, przeczuwał bowiem, że kryje się w tej katastrofie dramat, znany tylko najbliższym osobom. Znał dobrze złowrogie legendy Rzymu i domyślał się czegoś wyjątkowo przerażającego, lecz nie przynaglał Piotra, będąc bardzo ostrożnym i lękając się badać zbyt ważne cudze tajemnice. Zachwycił się więc tylko wyczutem przez siebie pięknem pary kochanków, zmarłych w miłosnym uścisku. Musiało to być coś nadludzkiego! I zżymał się z gniewu, że nikt nie naszkicował, chociażby rysunku z tej przepięknej grupy.
— Dlaczegóż ty nie pochwyciłeś za ołówek?... Cóż to szkodzi, że nie umiesz rysować. Byłbyś to oddał naiwnie, wprost tylko uczuciem, i byłbyś może stworzył arcydzieło!
A potem nieco spokojniej dodał:
— Ach, ta biedna Benedetta, ten biedny Dario! Lecz nie należy tak bardzo się roztkliwić... bo mieli, posiedli, rzecz najważniejszą, to jest piękno... tu, mój drogi, wszystko może przepaść, zmarnieć, lecz jest rzecz jedna, której nikt temu krajowi wydrzeć nie zdoła, to jest piękno, nieśmiertelność piękna!
Ta uwaga zastanowiła Piotra. I zaczęli mówić o Włoszech, o Rzymie, Neapolu i Florencyi. Ach Florencya!... — powtarzał z omdlewającym zachwytem Narcyz. Zapalił papierosa i mówił coraz wolniej, powłóczyste spojrzenie wodząc po ścianach pokoju.
— Musiało ci być dobrze w ciszy tych pokojów?.... Nigdy tu nie byłem na tem piętrze...
Wtem oczy jego zatrzymały się na obrazie, na który padało światło lampy. Twarz mu się natychmiast zmieniła, zaczął mrugać szybko powiekami, zerwał się z miejsca i zbliżył do obrazu.
— Co to jest?... Co to jest?... Ach, jakie to piękne... jakie wspaniale piękne!...
— Prawda, że piękne?... — rzekł Piotr. — Ja się na malarstwie i na sztuce nie znam, lecz ten obraz wzruszył mnie od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem... niejednokrotnie stawałem przed nim i rozmarzony, czułem żywsze bicie serca, gwałtowną chęć zrozumienia symbolu tego arcydzieła, odgadując, że artysta wiele nim wyraził a zarazem tajemnicą osłonił...
Narcyz milczał teraz i z natężoną uwagą patrzał na obraz, badając go okiem znawcy i wytrawnego specyalisty, który od pierwszego razu może zawyrokować o autentyczności dzieła i oznaczyć pieniężną jego wartość. Jakże wielką była radość, odbijająca się na ładnej twarzy wytwornego wielbiciela sztuki, jakim był ten jasnowłosy młodzieniec z wystrzyżoną grzywką ponad czołem i bujnem puklami, nieledwie że spadającemi na ramiona, podług dawnej mody florenckiej. Nie mogąc już dłużej tłumić w sobie nadmiaru rozkoszy, zawołał:
— Botticelli, ten obraz... stworzył Botticeili!... Nie ma najmniejszej wątpliwości... Jestem zupełnie tego pewny... Patrz na te ręce... patrz na fałdy draperyi... Albo ten ton włosów, sposób wykonania, poryw całej kompozycyi!... Botticelli!... to Botticelli, Botticelli!...
Uniesienie Narcyza nie miało granic, wzrastając w miarę jak wpatrywał się w obraz, jak przejmował się prostotą a zarazem głębokością jego treści. Czyż nie pozostało to krańcowo współczesnem?... Mistrz przewidział naszą epoką pełną bólu, nasze niepewności i zaniepokojenia wobec niewidzialnego, naszą rozpacz przed drzwiami tajemnic, nazawsze nieprzystępnych. Ta postać młodej, płaczącej rozpaczliwie kobiety o niewidzialnych rysach, była symbolem nędz tego świata. Ach, ten Botticelli, ten mistrz niezrównany! Jakże był szczęśliwy, oglądając to nieznane nikomu arcydzieło, niepomieszczone w żadnym katalogu! Co za odkrycie!
Zamilkł, lecz prawie zaraz zapytał trzeźwiejszym już głosem:
— Czy wiedziałeś, że Botticelli stworzył to arcydzieło?...
— Nie. Któregoś razu zapytałem się don Vigilia, jakiego malarza jest ten obraz, lecz nie umiał mi odpowiedzieć, mało się tem zajmując. Zapytywałem także Wiktoryę, lecz ta ruszyła ramionami, mówiąc, że tego rodzaju graty chętnie wyrzuciłaby na śmietnik.
— Jakto?... Więc nikt w tym domu nie wie, że tu wisi na ścianie autentyczny Botticelli! Ach, jakże w tem niedbalstwie poznaję ducha tych wielkich rodzin książąt rzymskich! Na sztuce się nie znają, oceniając obrazy tylko za pomocą etykietki, przyczepionej do ramy. A jednak patrz, posiadają takie arcydzieło! Takiego mistrza! Prawda, że ten obraz potrzebuje odnowienia, lecz gdy zostanie oczyszczony z pyłu, zapromienieje swą pięknością... tak, to płótno doprowadzone do porządku może być ozdobą pierwszorzędnego zbioru obrazów i cena jego może dojść co najmniej...
Nagle urwał, nie chcąc powiedzieć cyfry, na jaką obraz ocenił i, jakby dla dokładniejszego zbadania go, zbliżył się, przypatrując mu się bliżej.
Wtem weszła Wiktorka a za nią Giacomo, by nakryć stół do obiadu. Narcyz, spostrzegłszy ich, odwrócił się plecami do obrazu i przestał o nim mówić. Piotr, który poznał się na tym wybiegu, odgadywał teraz plany, układające się w głowie Narcyza, wiedział bowiem, że ten anielski młodzieniec o wyglądzie zapożyczonym z obrazu szkoły florenckiej, był człowiekiem obrotnym, umiejącym zręcznie dobić targu, zawsze dla siebie korzystnego. Mówiono nawet, że był prawdziwym sknerą. Pozornie naturalnym ruchem Narcyz zbliżył się teraz do innego obrazu, będącego niezręczną, lichą kopią jakiegoś malowidła z osiemnastego wieku i wyobrażającego Matkę Boską. Popatrzywszy chwilę, zawołał:
— Wcale ładny obraz! Tak, wcale ładny, ta Matka Boska jest dobrze malowana... Patrzę... i przypominam sobie, że jeden z moich przyjaciół prosił mnie o kupienie kilku starych obrazów...
A zwróciwszy się do Wiktoryi, zapytał:
— Jak myślisz, Wiktoryo, czy donna Serafina i kardynał zgodzą się, jeżeli im zaproponuję kupno niektórych obrazów, niemających dla nich żadnej wartości?...
Wiktorya machnęła rękoma na znak, że gdyby to od niej zależało, pozwoliłaby zabrać wszystkie te niepotrzebne starzyzny, przeszkadzające omiatać ściany i rzekła:
— Moi państwo nie mogą sprzedać kupcom, bo to zaraz rozniosłoby się po mieście i byłyby ztąd niepotrzebne plotki, lecz znajomym to co innego... jestem nawet przekonana, że z przyjemnością pozbędą się takich obrazów, jak te, które tu wiszą... Tembardziej, że na utrzymanie domu, potrzeba im niemało pieniędzy... a pieniądze niezawsze się znajdują...
Piotr chciał Narcyza zatrzymać na obiad, lecz ten wymówił się, dając słowo honoru, że jest zaproszony i oczekiwany w innem miejscu, nawet zakłopotał się, spojrzawszy na zegarek, bo przyjdzie tam spóźniony. Uścisnąwszy więc obiedwie dłonie Piotra, wyszedł pośpiesznie, życząc mu szczęśliwej podróży.
Wybiła godzina ósma. Piotr usiadł przed stolikiem, nakrytym do obiadu i pozostał sam z Wiktoryą, która podawała mu potrawy, przyniesione w koszu przez Giacoma. Wyprawiwszy go, zawołała:
— Ten Giacomo podobny jest do nich wszystkich... Powiadam panu, że ludzie tutejsi zabijają mnie swoją ślamazarnością. Lecz dziś, już od rana postanowiłam sobie, że sama panu usłużę przy ostatnim obiedzie... Nawet postarałam się, aby obiad był zrobiony na nasz francuzki sposób... Bo oni nawet potrawy mają inne, niż nasze...
Piotr się uśmiechnął, dziękując jej za uprzejmość, przytem rad był, że nie jest sam podczas tego ostatniego obiadu, bo z Wiktoryą, jako z rodaczką, chętnie rozmawiał. Podziwiał zarazem jej prosty a tak zdrowy rozsądek, który ją bronił od poddania się rozpaczy. Zwykła wesołość Wiktoryi była jeszcze przyćmioną smutkiem śmierci Benedetty, którą niezmiernie kochała, lecz nie pozwalając sobie na ból i łzy, nie przestała się krzątać po domu, a liczne zajęcia, jakie miała sobie poruczone, trzymały ją w równowadze. Czynną była i żwawą, bo zgadzając się z losem, który jej wyznaczył być sługą, przywykła do cierpienia i zawsze była przygotowaną do najbardziej niespodziewanych katastrof. Teraz, podając talerze i zmieniając nakrycie, rozmawiała prawie wesoło:
— I powiedzieć, że pojutrze rano pan będzie w Paryżu! Mnie, bo się często wydaje, że dopiero wczoraj wyruszyłam w świat z mojej wioski. Ach, żeby pan wiedział, jak w Auneau jest ładnie! Jaka tam ziemia żyzna! Nie tak jak tu; na tutejszych gruntach nic też nie rośnie, a każdą grudkę ziemi czuć siarką. Ach w Auneau co innego! Wierzby rosną wzdłuż rzeczki, a nad wodą tak chłodno, przyjemnie... Albo w naszym lasku jak ślicznie, nigdzie takiego mchu nie widziałam... A ich drzewa, to co?... Możnaby myśleć, że z blachy są wykrojone, a słońce mają takie głupie, że zaraz na wiosnę spali wszystkie trawy... Oj ciężko mi tu było w pierwszych latach... za deszczem tak tęskniłam, że zdawało mi się, iż niechby spadł a stanę na dworze, na plusku, by się oczyścić z tego wstrętnego ich kurzu. O tak, nawet i teraz się zdarza, że gdy pomyślę o naszych łąkach, o naszych drzewach, o naszej wiośnie w Anneau, to serce mi bije jak młotem... Ach, jak tam ślicznie rankami podczas lata, gdy rosa spadnie... to tak się wszystko śmieje i błyszczy w słońcu... Och, nigdy, nigdy się nie zżyję z tym ich piekielnym Rzymem! Panie, jacy tu ludzie i jaki kraj inny niż u nas!...
Piotr uśmiechał się, słuchając utyskiwań Wiktoryi, która po dwudziestu pięciu latach pobytu w Rzymie, uważała się za obcą i sercem całem pozostała francuzką, tęskniącą za szarem niebem północy i za bujną zielonością wioski rodzinnej. Patrzał na nią ze współczuciem, bo sam ze wzruszeniem myślał o powrocie do Francyi, wreszcie rzekł z nienacka:
— Jedź ze mną, Wiktoryo... teraz nic cię tu nie wiąże... młoda pani twoja umarła, więc możesz wracać do swojej wioski...
— Ja wracać?... Ja tam miałabym powrócić? — zawołała z najwyższam zdziwieniem. — Nie, panie... to jest wprost niemożliwe. Nie mogę tego zrobić, donna Serafina przyzwyczaiła się do moich usług, więc nie mogę się okazać niewdzięczną i opuszczać jej, oraz Jego Eminencyę, teraz, gdy takie nieszczęście na nich spadło. Wreszcie, cóżbym ja robiła, wyjechawszy ztąd?... Nie, mój kąt teraz tu i tu umrę...
— Więc nigdy nie powrócisz do Anneau?...
— A nie, z pewnością nie.
— I wszystko ci jedno, że po śmierci złożą cię w tutejszej ziemi, którą, jak powiadasz, czuć siarką?...
Roześmiała się głośno.
— Ach, panie, po śmierci to już mi zupełnie wszystko jedno, gdzie złożą moje ciało... Wtedy wszędzie dobrze, wszędzie się wtedy śpi jednakowo. Jakie to dziwne, że pana zawsze niepokoi, co będzie po śmierci. Wtedy wszystko skończone i nie ma już nic, zupełnie nic. Mnie jedno tylko w tem cieszy, to że przynajmniej po śmierci człowiek sobie spocznie na dobre, na zawsze. Bóg przynajmniej to nam dał, nam biedakom, tak bardzo pracującym za życia. Pan wie, że ja się nie wdaję w pobożność, o nie, a jednak całe życie prowadziłam się uczciwie i nigdy, tak jak mnie pan tu widzi, nigdy nie miałam kochanka. Wspominać te rzeczy w moim wieku, to niby głupio, ale mówię panu, że tak było, że to rzeczywista prawda.
Śmiała się ze spokojem duszy, którą nic nie wytrąciło z równowagi, przyznawała także, iż czuje się bez grzechu. Piotr podziwiał przejrzystość jej życia, odwagę codziennie spełnianych obowiązków, praktyczny zmysł, pracowitość, oraz prostotę poświęcenia i przywiązania. Tak, wszystko to były cechy ludu francuzkiego, już niewierzącego i nigdy wierzyć niemającego. Ach, być taką duszą pełną prostoty! Ach, módz się położyć do snu wiecznego bez buntu, tylko z radością spełnionego na ziemi zadania!...
— Więc jeżeli kiedy będę przejeżdżał przez Anneau, to mam pokłonić się od ciebie łąkom i lasom tamtejszym?...
— Ach dobrze, dobrze! Niech pan powita odemnie tamtejsze drzewa i proszę im powiedzieć, że widzę je codziennie, zawsze piękne i zielone.
Gdy Piotr skończył jeść obiad, Wiktorya zawołała Giacoma i kazała mu sprzątnąć stół. Była teraz godzina ósma i pół, zatem jeszcze całą godzinę Piotr miał do rozporządzenia. Wiktorya radziła, by spokojnie pozostał w swoim pokoju, gdzie będzie mu lepiej, aniżeli na dworcu kolei żelaznej. Obiecała, że każe sprowadzić dorożkę o godzinie wpół do dziesiątej i przyjdzie go o tem zawiadomić, oraz zabrać jego rzeczy. Mógł więc być zupełnie spokojny i o nic się nie troszczyć.
Powiedziawszy to, wyszła a Piotr uczuł naraz ogromną pustkę dokoła siebie i jakieś nadzwyczajne oderwanie się od wszystkiego. Pokój, w którym przemieszkał trzy miesiące, wydał mu się teraz dziwnie niemy, nieokreślony, zamarły, już obcy. Miał dopiero odjechać a już niby odjechał. Rzym cały był już tylko obrazem, wspomnieniem, które wiedział, że nazawsze pozostanie w jego sercu i w żywej pamięci. Jeszcze godzinę miał tu pozostać. Godzinę, jakże to czasami niezmiernie długo! Wsłuchał się w ciszę pustego, ponurego pałacu, który zdawał się spać bezwładnie i głucho. Wtem niespostrzeżenie zamyślił się głęboko i począł wywoływać „Nowy Rzym“, tę książkę swoją, napisaną z takim zapałem, a którą przybył tu bronić przed surowością wyroku kongregacyi Indeksu.
Przypomniał sobie chwilę swego przybycia do Rzymu, gdy w pogodny, ciepły poranek, patrzał na miasto z wyżyn Monte Gianicolo, stojąc na skraju tarasu San-Pietro in Montorio. Wtedy ostatecznie postawił sobie pytanie: czy katolicyzm może się odrodzić? Czy może powrócić do pierwotnej czystości chrześciańskiej doktryny, by się stać religią jutrzejszej demokracji, wiarą zbawczą i ożywczą serc spragnionych pokoju i życia?... Ach, jakże wtedy był pełen zapału i nadziei! Dopiero co powstał z ciężkiej próby, jaką przebył w Lourdes i chciał znaleźć pokrzepienie zachwiane] duszy w tym Rzymie, na który spoglądał z taką gorącą miłością. Teraz widział, jak dalece się nie powiodła ta druga jego próba. Znał odpowiedź, jaką mu dał Rzym. Wyczytał ją w zwaliskach starożytnej Romy, w gmachach, pomnikach a nawet w samej naturze tutejszej ziemi. Wyraźnie stała ona wypisana w ludzie, na czołach prałatów i kardynałów, w papieżu. Nie, katolicyzm nie mógł się odrodzić! Katolicyzm nie mógł powrócić do pierwotnych swych założeń, nie mógł być religią jutrzejszego demokratycznego społeczeństwa, nie mógł się stać wiarą, darzącą zbawieniem chylący się świat. Dziś już tylko ułudnym wydawał się demokratyczny pierwiastek chrystyanizmu, nazawsze zrosłego z Rzymem, swoją stolicą. Katolicyzm, związany tradycyą i dogmatem, musiał obstawać przy dochodzeniu praw świeckiej władzy papieża a to wszystko skazywało go na wieczną nieruchomość, pomimo ewolucyjnych pozorów. Papież, więzień odosobniony od świata, po za spiżową bramą Watykanu, przez atawizm dzierżył w sobie nieprzerwane marzenie osiemnastu stuleci, którego celem było objęcie niepodzielnej władzy nad światem.
Piotr, rozumiał teraz całą bezzasadność rojonych przez siebie marzeń odrodzenia się Rzymu. Uniesiony współczującą miłością względem cierpiących, chciał dla nich znaleźć wybawienie i wierzył, że je odkrył w odrodzeniu katolickiego kościoła. Lecz tu, gdzie chciał znaleźć życie, napotkał tylko śmierć i popioły zniszczonego na zawsze świata. Na jego krzyk rozpaczy, na jego błaganie o nową religię, Rzym odpowiedział potępieniem jego książki, uznanej za heretycką, więc sam ją odwołał, bo z goryczą spostrzegł, jak dalece się łudził. Teraz przejrzał, bo poznał tutejsze dążenia, ale stało się to kosztem jego duszy, jego mózgu, bo oto padał znów zbolały i jęczy wśród gruzów zbudowanego przez siebie gmachu.
Przybył do Rzymu nie dla odnalezienia naiwności wierzeń, jakie na zawsze utracił w Lourdes, lecz dla umocnienia się w swej wierze inteligentnego człowieka, wznoszącego się po nad zewnętrzne symbole kultu, człowieka chcącego pracować dla dobra ludzkości, spragnionej prawdy i sprawiedliwości. A teraz wyjeżdżał zrozpaczony, ostatecznym rażony gromem i pytał sam siebie, co pocznie teraz z sobą?...
Co pocznie, rzucony na morze zwątpienia i negacyi?... Nigdy mu sutana nie ciężyła tak srodze na barkach, jak w chwili obecnej. Przypomniał sobie swój okrzyk, rzucony podczas rozmowy z monsignorem Nani, że dusza jego nie może się poddać, że zapał jego zbawienia świata miłością nigdy nie wygaśnie i że odpowie obecnie napisaniem innej książki, w której wskaże, na jakim gruncie wyrośnie nowa religia. Tak, napisze znów książkę! A w niej wypowie pomyłkę swoją i wszystko, co widział i słyszał w Rzymie; będzie to także książka o Rzymie, lecz o prawdziwym, o rzeczywistym Rzymie, nierozumiejącym współczucia, ani miłosierdzia, ani miłości bliźniego, o Rzymie konającym w dumie swej purpury.
Pilno mu teraz było znaleźć się już w Paryżu, wystąpić z Kościoła i podążyć chociażby do odszczepieństwa. I oto zaraz ztąd wyjedzie, wszystko już gotowe do podróży, rzeczy już zapakowane, wsiądzie do wagonu i stanie w Paryżu, gdzie natychmiast weźmie się do pisania zamierzonej książki. Tak, będzie on oczekiwanym odszczepieńcem, wielkim schyzmatykiem! Czyż wszystko oddawna nie zapowiada konieczności schyzmy?... Chwila jej nadeszła już stanowczo, dopomina się jej wzburzenie, panujące w umysłach zmęczonych staremi dogmatami a jednak pożądających religii. Leon XIII odczuwał niebezpieczeństwo tych pragnień, bo cała jego polityka ugodowa, okazywana miłość względem demokratycznych warstw społeczeństwa, miała na celu zjednanie jak najliczniejszych zwolenników, mogących bronić interesów Kościoła w zapowiadającej się walce. Ale sztuczne te zabiegi papieża mogły być tylko czasową podporą walącego się gmachu. Zręczne wymijania drażliwych kwestyj, dyplomacya i polityka nie mogą zadowolić zbyt długo wiecznie wyzyskiwanych i łagodnością podstępów zwodzonych ofiar. Nadchodzą wreszcie czasy, gdy katolicyzm nawet pozornych ustępstw zrzec się będzie musiał, by pozostać sobą, i wierny swej nieruchomości, starego, hieratycznego bożyszcza, zamknie się w Rzymie, podczas gdy zdala od stolicy papieztwa, zrodzą się nowe prądy, przekształcające naukę Kościoła. Może w krajach, gdzie Propaganda szerzy obecnie rzymsko-katolicką religię, zjawi się antypapież z władzą czysto duchowną, podczas gdy następca św. Piotra uparcie obstawać będzie w Watykanie za całością swej władzy nad światem. Gdzież się rozpocznie ten nowy zwrot?... Jaki biskup, jaki ksiądz stanie na jego czele?... A może we Francyi, w Paryżu, zajaśnieje ten wielki reformator, ten pożądany zbawca i mesyasz nowoczesnej epoki?...
Nowej religii, nowej religii nam potrzeba! — wołał Piotr w chwili wyjazdu swego z Rzymu, był to ten sam rozpaczliwy okrzyk, jaki wydzierał mu się z piersi, gdy przed kilku laty powracał z Lourdes do Paryża. Nowej religii, godzącej ludzi z życiem! Nowej religii mówiącej o sprawach człowieka na ziemi z zapomnieniem o śmierci i niebie!
Piotr, rozgorączkowany swojem marzeniem, widzieć się zdawał zapisane karty przyszłej swej książki, w której miał dokonać ostatecznego zniweczenia starego Rzymu, ogłaszając prawa odrodzonego chrystyanizmu. Wtem, oczy jego spoczęły na jakimś przedmiocie, leżącym na krześle. Z razu, zdziwiony, poznał, że to książka, a następnie spostrzegłszy, że to książka, którą mu powierzył Orlando dla odniesienia autorowi, zły był na siebie, bo zapomniawszy jej zapakować, mógł był z łatwością tu zostawić. Wziął ją do ręki i przed włożeniem do walizki, zaczął przerzucać. Był to klasyczny podręcznik szkolny, zawierający streszczenie różnych gałęzi wiedzy ludzkiej. Piotr był teraz pod nowem wrażeniem, patrzał na tę skromną książkę szkolną i nawał myśli, zrodzonych tym widokiem, wstrząsnął nim z niespodziewaną siłą. Wiedza, którą dotychczas wykluczał a przynajmniej na bok usuwał w swych marzeniach o nowej religii, wiedza wkroczyła w marzenie jego i poczuł, że opanowała je na zawsze z wszechpotężną siłą, właściwą prawdzie. Ten mały podręcznik szkolny, który wziął do ręki w chwili wielkiego duchowego napięcia, naraz zbudził go, nowe dając pojęcie, które doszczętnie zmiotło nietylko katolicyzm, pyłem dawnego gmachu będący, lecz zarazem i wszystkie koncepcye religijne, wszystkie hypotezy bozkości. Piotr naraz ujrzał jasno, że człowiek wiedzy nie może wierzyć w objawione prawdy, w tajemnice i dogmaty, w system roździelania nagrody lub kary, bo wiara jego zmarła już na zawsze a bez wiary katolicyzm nie może się ostać. Było to jakby ostrze noża, które spadło i na zawsze przecięło granicę. Wiedza jest zatem wszystkiem w przyszłości, ona jedna trwania wieków się nie lęka, bo ona jedna jest wieczną. Naiwnem jest mówić, że rozum nie sprzeciwia się wierze i że wiedza powinna być służebnicą Boga. Wszak skutkiem prawd, przez wiedzę zdobytych, Kościół ujrzał się zmuszony dla uratowania chociażby fragmentów Pisma, osłonić je zagadkową rozciągłością symbolu. Zdobycze wiedzy doświadczalnej nigdy się nie cofały, podczas gdy katolicyzm bezustannie cofać się przed niemi musiał i będzie zmuszony cofać się dalej i dalej, aż z konieczności zniknie bezpowrotnie. Wiedza nie może zbankrutować, bo nigdy nie obiecywała dać odrazu całkowitej prawdy, do zdobycia której dąży stopniowo, lecz zawsze zwycięzko. Ludzie zdrowi umysłowo, posiadający pożądaną równowagę władz umysłowych, zadawalają się tem dążeniem ku zdobywanym prawdom. Jeżeli zaś niewygasłem pragnieniem człowieka jest potrzeba religii, nie idzie za tem, by tą religią był katolicyzm, będący tylko jedną z wielu form religijnych, jakie poprzednio istniały i w przyszłości istnieć będą. Religie znikają, lecz uczucie religijne tworzy inne i tworzyć nie przestanie, chociażby z wiedzą idąc w parze.
Piotr uśmiechnął się, uprzytomniwszy sobie całą niedorzeczność działalności Kongregacji Indeksu, która potępia książki, pisane przez rozgorączkowanych marzycieli, upędzających się za chimerami, a pozostawia wolne posiadanie takich oto podręczników szkolnych, jak ten, który trzymał w ręku, chociaż każda taka książeczka jest najgroźniejszym nieprzyjacielem Kościoła, nieprzyjacielem tryumfującym, bo niosącym zagładę wierzeń i prawd objawionych. Niebezpieczeństwo dla Kościoła rozpoczyna się wraz z rozpowszechnieniem nauki czytania. Dziecko, umiejące sylabizować i czytać, spotyka się ze szkolnym programem, coraz to rozciąglejszym, z fizyką, z chemią, naukami przyrodniczemi a wtedy zakwestyonowanem jest wszystko, co nam Kościół do wierzenia podaje. Kongregacya Indeksu nie ma już siły na wytępienie tych szkolnych książeczek, będących żołnierzami prawdy, burzycielami wiary. Wszak nawet w katolickich szkołach, utrzymywanych przez papieża ze skarbu jałmużny świetopiętrza, muszą się pojawiać te drobne a tak niebezpieczne książki, które chociażby najstaranniej przebrane, mieszczą w sobie źdźbła wiedzy, mającej prędzej lub później nieodmiennie i koniecznie rozsadzić mury Watykanu i bazyliki św. Piotra. Ach, kongregacyo Indeksu, jakże pustą, śmieszną i marną jest cała twoja działalność!
Piotr otworzył swoją walizkę i wsunął do niej podręcznik, napisany przez Teofila Morina, przyjaciela starego Orlanda. Następnie otworzył okno; spojrzał w ciemności nocy, rozjaśnione srebrnym blaskiem księżyca. Noc była ciepła i smutna. Chmury nizko płynęły i łączyły się ze szmatami oparów, kryjących miejscami dachy domów po za Tybrem. Piotr się zamyślił i uległ dziwnemu widzeniu. Zdawało mu się, że ubiegł czas oznaczony i że prawda już rozsadziła kopułę bazyliki, która leżała w gruzach, jak niegdyś świątynia Jowisza na Kapitolu. Z olbrzymiego gmachu pozostało zaledwie kilka wspaniałych kolumn. Ale znów minęły wieki i nic już nie było z potężnego gmachu. Wiatr rozniósł jego pyły i trzebaby rozkopywać głęboko ziemię, by odnaleźć części roztrąconych posągów i marmurów z napisami, nad których odczytaniem ślęczeli teraz uczeni, niemogący się porozumieć co do znaczenia słów i treści. A wśród rozkopalisk rosły pokrzywy i różne chwasty, pomiędzy któremi skakały kozy, obskubując dzikie, bujne krzewy. Cisza była głucha a gorące słońce jaskrawo padało na ziemię i tylko muchy brzęczały w tem dzikiem pustkowiu.
Teraz dopiero Piotr poczuł ostateczny wielki przełom. Wszystko było skończone, wiedza tryumfowała i nic nie pozostawało z dawnego, starego świata. Być zatem owym oczekiwanym reformatorem, odszczepieńcem i po co?... Nie byłoż to rozpoczynaniem nowych próżnych marzeń?...
Więc cóż czynić... w jakim kierunku ma rozpocząć swą działalność, wobec straszliwej ruiny swego apostolskiego entuzyazmu?... Napróżno silił się na odpowiedź. Czuł się jakby w zawieszeniu, wiedział wszakże o czekającej go działalności w Paryżu, gdzie wśród ubogiego przedmieścia stary ksiądz Rose z upragnieniem wyczekiwał chwili jego powrotu. Wczoraj jeszcze otrzymał od niego list, naglący go do powrotu, bo wraz z zimową porą zwiększyła się okropność nędzy pomiędzy roboczą ludnością tej najbiedniejszej dzielnicy Paryża.
Stojąc w otwartem oknie i patrząc na Rzym tonący w ciemnościach, Piotr myślą był już w Paryżu, oddany miłosiernemu niesieniu pomocy zgłodniałym, opuszczonym i nędzę wszelaką cierpiącym. Zaduma jego była tak głęboką, że nie usłyszał głosu, który go wołał. Zbudził się dopiero, gdy ręka dotknęła jego ramienia.
Odwrócił się i spostrzegł Wiktoryę, która mówiła:
— Czas jechać.. Jest w pół do dziesiątej... Dorożka czeka na dole a Giacomo już zniósł pańskie rzeczy...
Widząc, że Piotr mruga powiekami, dobrze nie rozumiejąc co rzekła, uśmiechnęła się do niego, mówiąc:
— Pan się żegnał z Rzymem... Ale dziś brzydka pogoda...
— Tak, bardzo brzydka — odpowiedział prawie machinalnie.
Odszedł od okna i zabierał się do wyjścia. Na odjezdnem dał Wiktoryi sto franków, prosząc, by to rozdzieliła pomiędzy służbę pałacową.
Rozejrzał się raz jeszcze po pokoju i czuł ból, odrywając się od tego mieszkania, w którem wiele przecierpiał, wiele przeżył i jakby część swej duszy utracił. Wiktorya wzięła ze stołu palącą się lampę, mówiąc, że przyda się na schodach, bardzo dzisiaj ciemnych, i zaczęli spuszczać się razem. Ach to ostatnie zejście po tych schodach pustego, posępnego pałacu Boccanerów, jakimże bolesnym smutkiem napełniło serce Piotra! Przechodząc koło pokoju don Vigilia, zatrzymał się na chwilę, lecz najmniejszy szelest ztamtąd nie dolatywał a to milczenie bojaźliwie drżeć się zdawało. Piotr wyobraził sobie, że don Vigilio leży na łóżku z głową zanurzoną w poduszkę, by tchnieniem nawet nie dać znaku o sobie i nie ściągnąć na siebie pomsty nieprzyjaciół, których zawsze tak się obawiał. Straszliwszem jeszcze wydało mu się głuche milczenie na drugiem piętrze, przed zamkniętemi drzwiami mieszkania donny Serafiny i kardynała. Osamotnieni w swych pokojach, żyć w nich mieli jak w grobach. Myśl Piotra rozpaczliwie zatrzymała się przy tragicznych postaciach tych dwojga pozostałych w starym, zrujnowanym pałacu. Byli to przedstawiciele walącego się niepowrotnie świata, nie chcący wiedzieć o tworzącym się nowym. Dario i Benedetta unieśli z sobą całą ich nadzieję życia.
Ach, jakże posępne i długie były galerye pustego pałacu! Jakże nieskończenie olbrzymie te piętra i schody, wiodące jakby w nicość! Podwórzec pałacowy wydał się Piotrowi cmentarzem. Z politowaniem patrzał na trawę, wyrastającą pomiędzy szczelinami kamieni, na wilgocią obrosły portyk, na powalone torsy Wenery i Apolina. Tęsknym wzrokiem spojrzał w stronę opuszczonego ogrodu, zkąd dolatywał zapach dojrzewających pomarańcz. Nikt już teraz nie będzie zaglądał do tego ogrodu, w którym spędził tyle słodkich godzin w towarzystwie uroczej Benedetty! Ach, wszystko tu przypominało okropność ciosu spadłego na ten dom nieszczęsny, wszystko tchnęło żałobą i śmiercią.
Przed bramą pałacu stała dorożka a dwie zapalone jej latarnie słały dwa żółte promienie, przedzierające ciemność ulicy. Pakunki Piotra już były w powozie, kuferek obok stangreta a walizka na przedniej ławeczce. Piotr wsiadł natychmiast.
— O, niepotrzebuje się pan śpieszyć — zawołała Wiktorya, stojąc na chodniku. — Jeszcze będzie pan miał czas wszystko załatwić na dworcu, również się nie śpiesząc, lecz tak lepiej...
Piotr z wdzięcznością spojrzał na poczciwą swą rodaczkę, która przyjęła go w chwili przyjazdu a teraz ostatnia żegnała. Ona zaś mówiła dalej:
— Nie mówię panu do widzenia, bo zapewne pan nie prędko znów zjedzie do tego piekielnego ich miasta... Więc żegnam pana! Żegnam, przypuszczam, że na zawsze.
— Żegnam cię, moja dobra Wiktoryo i dziękuję ci z serca za okazywaną życzliwość.
Dorożka ruszyła z miejsca i potoczyła się żwawym kłusem krętemi uliczkami w stronę szerokiej, ruchliwej ulicy Wiktora Emanuela. Deszcz już nie padał i dorożka była odkryta. Pomimo, że powietrze było ciepłe, Piotr poczuł obiegający go chłód, lecz nie chcąc tracić czasu, nie kazał przystanąć i postawić budy, tem więcej, że stangret jechał śpiesznie, jakby chcąc się co prędzej załatwić z klientem i znaleźć z drugim nowy zarobek.
Wjechawszy na ulicę Wiktora-Emanuela, Piotr się zadziwił, że już była pusta, chociaż godzina była jeszcze wczesna. Bramy domów stały zabarykadowane, chodniki były puste i tylko elektryczne lampy paliły się niejasno wśród melancholijnej pustki. Po za mgłą, dość tu widoczną, skutkiem przestrzeni, zamajaczył gmach Kancelaryi państwa. Nieco dalej na prawo, mignęła ulica Aracoeli, z rzędem daleko rozstawionych latarni gazowych, lecz na końcu jej, znajdujący się Kapitol, był teraz niewidzialnym w nocnej ciemności. Dorożka wtoczyła się w wązki przesmyk pomiędzy ciemnym gmachem Gesù i ciężkim pałacem Altieri. Nawet w dni słoneczne i gorące, zawsze tu zalegał ponury zmrok, pełen wilgoci. Piotr, drżąc z zimna na ciele i na duszy, poddał się nowemu marzeniu.
Nagle zbudziła się w nim myśl, niejednokrotnie go niepokojąca, że ludy w wędrówkach swoich z Azyi, zawsze szły za słońcem, jakby wschodnie wichry gnały ziarno ludzkie ku zachodowi, tam każąc mu dojrzewać. To posuwanie się narodów, odbywało się zwolna, jakby etapami, narody szły naprzód, pozostawiając po za sobą wyczerpaną ziemię, miasta walące się w gruzy a same uszczuplone liczebnie, wycieńczone rasowo, dążyły ku nieznanym kresom, lecz nieodmiennie, ze wschodu na zachód. Po zagasłej świetności Niniwy i Babilonu nad brzegami Eufratu, powstały Teby i Memfis nad Nilem. A gdy i te miasta wpadły w śmiertelne odrętwienie starości, ten sam los spotkał Tyr i Sydon, rozłożone nad morzem Śródziemnem. Później zasnęła Kartagina na zawsze, rażona nagłą zgrzybiałością podczas najświetniejszego rozwoju. Czyżby teraz Rzym dobiegał ostatnich godzin swego istnienia?... Grecya, Ateny i Sparta już drzemały w chwale dawnych wspomnień i mało znaczyły w dzisiejszym świecie a paraliż sięgał dalej, obezwładniając dolną część italskiego półwyspu, zagarniał Neapol, grożąc Rzymowi. Od dwóch wieków rozpoczął się ostateczny upadek Rzymu, słabło w nim życie, nie pulsował przemysł, ani handel, miasto przestało wydawać genialnych synów, torujących drogę wiedzy, jaśniejących w literaturze lub sztuce. Zatem nietylko kruszyła się i zapadała kopuła bazyliki św. Piotra, lecz walił się Rzym cały, pokrywając rumowiskiem siedem pagórków swoich, wśród których niezadługo wyrosną pokrzywy i chwasty, jak na zagrzebanych w ziemi ruinach Niniwy, Babilonu, Tebów, Memfisu i Kartaginy.
Dorożka, wioząca Piotra w stronę dworca kolei żelaznej, jechała teraz, pnąc się pod górę ulicy Narodowej. Pomimo głębokości swego zamyślenia, Piotr zdawał sobie sprawę, gdy mijał dobrze znane ulice i gmachy Rzymu, rzucił nawet okiem w głębokość Corso, oświetlonego elektrycznością, spojrzał na pałac Torlonia, do połowy już rozwalony oskardami zaciężnych robotników, podczas gdy w pobliżu stojący pałac Colonna ciągnął się ponurą, ciemną fasadą, jakby dumał nad przeszłą swą świetnością i blizkim dniem końca, gdy zostanie zburzony, by ustąpić miejsca donośnym kamienicom. Na zakręcie ulicy poznał Piotr w dole stojącą kolumnę Trajana a dalej po nad murem willi Aldobrandini, olbrzymią pinię, roztaczającą swój parasol na tle ciemnego, ołowianego nieba.
Jakiś lęk wielki ogarniał teraz Piotra, zatopionego w tragicznem w swem marzeniu. Bo cóż będzie, gdy odrętwienie biegnące, ze wschodu na zachód, minie Rzym i Lombardyę, wtedy Francya ulegnie kataklizmowi?... Port Marsylii zasypie piasek, jak w Tyrze i Sydonie, Lyon padnie snem zmożony, wreszcie Paryż zamieni się w kamieniste pustkowie zarosłe ostami a narody niewstrzymane w tajemniczym pochodzie, dalej iść będą ze wschodu na zachód razem z nieśmiertelnem słońcem. Zagasłe życie starego świata odrodzi się w Ameryce nad Atlantykiem, gdzie stoją już miasta, zapowiadające swe przyszłe panowanie i powstaną nowe zbiorowiska narodów po nad brzegami drugiego oceanu, by znów podążyć dalej aż ku kolebce na krańcach Wschodu, gdzie jak mrowie mnoży się groźna rasa żółta.
Dorożka, pnąc się pod górę, już minęła brzydki w swej nowości gmach Banku państwa, ogrody królewskiego pałacu i wreszcie, dosięgnąwszy szczytu Wiminalskiego wzgórza, wjechała na plac Łaźni i już mijała zwaliska gmachu wzniesionego przez Dyoklecyana, gdy Piotr odetchnął głęboko, nieco orzeźwiony po męczącej zadumie. Bo dlaczegóż się lękać tego wichru, niosącego bezustannie ludzkość całą ze wschodu na zachód?... A może kilkakrotnie musi ona okrążyć ziemię w swym etapowym pochodzie, by wreszcie zlać się w jedną całość, bez rozgraniczeń rasowych, w wielką, braterską ludzkość nieśmiertelną! Może bezustannie odbywająca się ewolucya, cel pracy wszędzie trwającej, to, a nie inne będzie miał rozwiązanie?... I ziemia cała stanie się jedną ojczyzną, jednem wspólnem dobrem ludzkości, żyjącej w zdobytem na zawsze braterstwie.
Dorożka się zatrzymała, Piotr, wpadłszy w popychający się tłum ludzi na dworcu, przestał myśleć. Kupił bilet, wyprawił swoje rzeczy i wsiadł do wagonu, wiedząc, że pojutrze nad ranem będzie w Paryżu.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.