Rzym (Zola)/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Rzym | |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Anonimowy | |
Tytuł orygin. | Rome | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
EMIL ZOLA.
RZYM.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
WARSZAWA.
Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego.
1897. Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Февраля 1897 года.
W drukarni Przeglądu Tygodniowego, Czysta № 4.
|
W czasie nocy pociąg spóźnił się znacznie pomiędzy Pizą i Civita-Vecchia. Była już blizko godzina dziewiąta rano, gdy ksiądz Piotr Fromont dojechał do Rzymu, po dwudziestu pięciu godzinach podróży. Miał z sobą tylko ręczną walizkę, wyskoczył więc z wagonu i, niosąc lekki swój tłomoczek, przeciskał się wśród tłumu popychającego się przed pociągiem, odsuwając na bok i opędzając się tragarzom ofiarującym mu swoje usługi. Rad, że wreszcie stanął na miejscu, spragniony był oglądania i chciał co prędzej pozostać sam z sobą. Przeszedłszy na drugą stronę dworca, ujrzał się na Piazza Cinquecento. Wsiadł do jednego z licznych małych powozików stojących wzdłuż chodnika i położywszy przy sobie walizkę, dał adres woźnicy:
— Via Giulia, palazzo Boccanerra.
Był to poniedziałek, 3-go września. Poranne niebo było jasne, lekkie, zachwycająco łagodne. Woźnica, mały, opalony brunet o błyszczących oczach i białych zębach, uśmiechnął się, poznawszy że ma do czynienia z francuzkim księdzem, co rozeznał natychmiast po akcencie Piotra. Uderzył biczem chudego swego konia i powóz potoczył się żwawo, obyczajem rzymskich dorożek, zachęcająco czystych i wesołych. Minąwszy zielony, niewielki skwer, przed dworcem i wjechawszy na plac Termów, dorożkarz odwrócił się na koźle i, zawsze uśmiechnięty, rzekł złą francuzczyzną, lecz z uprzejmością woźnicy, chcącego sobie zapewnić względy przyjezdnych cudzoziemców:
— Łaźnie Dyoklecyana.
To mówiąc, wskazywał batem w stronę walących się murów starożytnego gmachu.
Koń biegł kłusem po spadzistej Via Nationale, łączącej Monte Viminale, na którym jest dworzec, ze środkową częścią miasta. Woźnica co chwila obracał głowę w stronę Piotra i tym samym giestem co poprzednio, wskazywał mu różne gmachy, wymieniając ich nazwy. Lecz wśród świeżo ukończonej ulicy, znajdowały się tylko nowe budowle. Gdy dojechali do ogromnego niedawno wzniesionego gmachu, piętrzącego się stosami białawych, ciosowych kamieni, woźnica spojrzał nań z pewną dumą a zarazem z odcieniem ironii. Donośniejszym głosem, jakby przez poszanowanie dla bogactwa, rzeźbami przeładowanych frontonów, zawołał:
— Bank narodowy!
Podróż Piotra do Rzymu zdecydowaną została przed tygodniem i cały ten czas poświęcił on na rozglądanie się w topograficznym planie miasta, czytając przytem szczegółowe jego opisy. Znał też wybornie rozkład ulic i byłby mógł wszędzie trafić, nie pytając się o drogę. Objaśnienia, których mu udzielał dorożkarz, były zupełnie zbyteczne. Myliły go jedynie niespodziewane spadki ulic i coraz to inne dzielnice, ukazujące się jedne po nad drugiemi na pagórkach, o których wiedział, lecz inaczej je sobie wyobrażał. Na prawo widział teraz smugę zieloności, pnącej się ku górze a na jej szczycie ciągnął się długi, żółty, prosty budynek, zapewne jakiś klasztor lub koszary.
— Kwirynał, pałac królewski, rzekł woźnica, wskazując biczem w tę stronę.
Zjechawszy w dół Via Nationale, powóz skręcił na trójkątny plac a Piotr, podniósłszy oczy w górę, zobaczył po nad wysokim murem wiszący ogród, wśród którego strzelał wyniośle, wytworny profil wspaniałej, wiekowej pinii, roztaczającej swój iglasty parasol na tle pogodnego nieba. Zachwycony był wytwornością i dumą tego drzewa, uprzytamniającego piękność i wdzięk Rzymu.
— Villa Aldobrandini!
Spuścili się jeszcze niżej i tu ukazał się niespodziewanie widok podbijający Piotra ostatecznie. Ulica załamywała się gwałtownie a na skręcie, po za ciemnym kawałkiem uliczki, błysnęła świetlana przestrzeń, przestrzeń niewielka, w dole, jakby studnia wypełniona słońcem rozpryskującem się w złote pyły. Był to plac biały, w pośrodku którego wznosiła się olbrzymia marmurowa kolumna, promienna słoneczną chwałą, cała ozłocona z jednego boku porannem słońcem, które od długich wieków kąpało ją w swych blaskach codziennego wschodu. Piotr ździwił się, gdy dorożkarz wyrzekł jej nazwę, nie wyobrażał sobie bowiem, że ją ujrzy w tej świetlanej przepaści, odbijającej olśniewająco od sąsiednich, ciemnych i wysokich murów.
— Kolumna Trajana.
Dojechawszy do końca spadzistej ulicy Narodowej, powóz zakręcił znowu a woźnica coraz częściej wymieniał nazwy mijanych pałaców. Podczas gdy koń rączym biegł kłusem, Piotr słyszał nazwy: palazzo Colonna i ujrzał brzegiem ogrodu rosnące chude cyprysy; palazzo Torlonia wpół rozwalony z powodu upiększeń nowego, rozszerzającego swe ulice Rzymu; palazzo di Venezia nagi i srogi, o zębatych basztowych murach, surowo tragiczny swą średniowiecczyzną wśród banalności nowoczesnych domów. Rozciekawienie Piotra wciąż się wzmagało, wobec różnicy obrazu, jaki sobie wytworzył w pojęciu i rzeczywistości rzeczy po raz pierwszy widzianych. Drgnął zadziwiony, gdy woźnica ukazał mu tryumfalnem machnięciem bicza Corso, ulicę długą, wązką, białą od słońca z lewej, czarną i spoczywającą w cieniu z prawej strony i zakończoną w głębi świetlanym punktem, błyszczącym jak gwiazda, takim bowiem w oddaleniu wydawał się plac del Popolo, zalany promieniami słońca. Więc to jest owo słynne Corso?... to serce miasta, sławne miejsce spacerowe, najruchliwsza z ulic stolicy, główna arterya Rzymu?... Piotr wyobrażał ją sobie o wiele szerszą i piękniejszą.
Dorożka wjechała teraz na ulicę Wiktora Emanuela, która świeżo wytknięta przez starą dzielnicę miasta, stanowi dalszy ciąg również nowej ulicy Narodowej, łącząc tym sposobem dworzec kolei żelaznej z mostem św. Anioła. Na lewo, okrągła nawa jezuickiego kościoła jaśniała w wesołem świetle poranku. Staroświeckiego pałacu Altieri nie śmiano zwalić dla rozszerzenia nowej ulicy, która zwęża się pomiędzy pałacem i kościołem a nieprzepuszczając dostatecznej ilości światła, jest w tem miejscu wilgotna, ponura i lodowata. Lecz zaraz przed jezuickim kościołem jest plac i słońce promienieje, ogrzewając go złotem swych blasków. W oddaleniu, po za ciemną ulicą Aracoeli, widnieją palmowe drzewa skąpane słońcem.
— Kapitol! — rzekł woźnica, wskazując.
Piotr wychylił się z dorożki, lecz po za mrocznym korytarzem, ujrzał tylko jasną, zieloną plamę. Uderzyła go ta ciągła zmiana oświetlenia. Obok miejsc ciepło oświetlonych, nagle występowały inne, zimno-cieniste. Przejeżdżając koło pałacu di Venezia, koło Gesci, zdawało mu się, że nocny chłód wieków minionych spadł mu na ramiona a na każdym placu spotykając znów ciepło i słońce, doznawał wrażenia powrotu do łagodnej normalności życia. Strugi żółtego słońca, opadając z dachów, znaczyły ich cienie wyraźnie, fiołkowo. A pomiędzy fasadami ukazywały się kawałki nieba o czysto niebieskim i łagodnym tonie. Powietrze, jakiem oddychał, miało jakiś smak sobie właściwy, jeszcze nieokreślony, lecz przypominający mu owoce. Wszystko dla Piotra było tu nowością i czuł się gorączkowo podniecony chęcią poznania.
Mimo swej nieregularności, nowo wytknięta ulica Wiktora Emanuela jest ładną, na sposób nowoczesny i Piotr, patrząc na bogate jej kamienice, mógł chwilowo przypuszczać, że znajduje się w któremkolwiek z wielkich miast, podobnych jedne do drugich. Lecz znów ogarnęło nim wrażenie już doznane na widok średniowiecznych pałaców, które przed nim mignęły, gdy dojechał przed Kancelaryę państwa, gmach wzniesiony przez Bramantego w stylu Odrodzenia i uchodzący za arcydzieło tego mistrza. Piotr dziwił się, patrząc na te olbrzymie, ciężkie rzymskie pałace, wyobrażał sobie, iż więcej posiadają wdzięku i zewnętrznej wspaniałości? Nie myślał, by tak prostą była ich architektura. Podobnemi były do kolosalnych kamiennych sześcianów, w których mieszczą się szpitale i koszary. Musiało to mieć swoje piękno, którego jeszcze nie rozumiał, lecz powinien postarać się zrozumieć.
Nagle dorożka skręciła w bok i opuściwszy ludną ulicę Wiktora Emanuela, jechała ciasnemi, krętemi zaułkami, z trudem torując sobie drogę. Panowała tu głucha cisza. Stara dzielnica miasta była senna i zimna, w porównaniu z nową, pełną ruchu i słońca. Piotr przypomniał sobie plany miasta, w których się rozpatrywał przed wyjazdem i nabrał pewności, że się zbliża do via Giulia. Ogarnął nim żal, iż tak mało widział. Pragnienie zobaczenia czegoś więcej, zaczęło mu coraz żywiej dokuczać. Podniecony przebytą podróżą, w czasie której nie przestawał się dziwić, nie znajdując rzeczy takiemi jak je sobie wyobrażał, rozgorączkowany ciekawością, czuł, że nim opanowywa żądza widzenia i że musi ją zadowolnić. Była dopiero godzina dziewiąta, zatem miał przed sobą cały poranek, by się stawić w pałacu Boccanera. Dlaczegóż więc nie kazać się zawieźć do klasycznego miejsca, z którego można ujrzeć cały Rzym, rozsiadły na siedmiu pagórkach?... Myśl ta nie dawała mu teraz spokoju, dręczyła go i skończyło się na tem, że jej uległ.
Dorożkarz nie odwracał się teraz dla dawania objaśnień, więc Piotr podniósł się dla dania mu nowego adresu:
— Do San Pietro in Montorio.
W pierwszej chwili włoch popatrzył na niego jakby nie rozumiejąc, wreszcie ruchem bata wskazał kierunek, że to było tam, gdzieś bardzo daleko. Lecz Piotr powtórzył wyrzeczone słowa, więc dorożkarz znów się zaczął uprzejmie uśmiechać, kiwając po przyjacielsku głową, na znak, że wie, czego sobie życzy jego klient: dobrze, dobrze, ja chętnie na to przystaję, pojedziemy!
Popędził konia i dorożka szybciej ruszyła, turkocząc po labiryncie wązkich uliczek. Jedna z nich zwłaszcza tak była ciasna a mury jej były tak wysokie, że światło dzienne padało na nią jakby przez czeluść. Nagle wjechali na przestrzeń pełną słońca po nad Tybrem. Jadąc po starym moście Sykstusa IV, przypatrywał się Piotr nowym, kamiennym wybrzeżom ciągnącym się daleko po obu stronach rzeki a nagromadzone stosy wapna świadczyły, że budowano tu całe dzielnice. Przedmieście Transtevere też uległo przemianom. Dorożka pięła się na pagórek Gianicolo, jadąc szeroką ulicą, zwaną Garibaldi, której miano licznie było wypisane na wielkich tablicach. Wszakże mimo to obrócił się woźnica z zadowolenia dumą w stronę Piotra i rzekł, wskazując na tryumfalną drogę:
— Via Garibaldi.
Koń szedł teraz noga za nogą a Piotr, ogarnięty dziecinną niecierpliwością, odwrócił się i patrzał po za siebie, na miasto coraz lepiej widzialne w miarę, jak wjeżdżali na górę. Coraz to nowe ukazywały się dzielnice, wreszcie pokazały się wzgórza leżące po za miastem. Serce Piotra biło coraz żywszem wzruszeniem. Zauważył jednak, że tem stopniowem zdobywaniem horyzontu rozprasza i psuje sobie wrażenie o jakiem marzył, chcąc jednym rzutem oka objąć Rzym cały, odrazu, raptownie. Zapanował nad sobą i pomimo żądzy obrócenia się i patrzenia na święte miasto, dojechał na górę nie odwróciwszy już głowy.
Kościół San Pietro in Montorio, podobno, że stoi na miejscu, gdzie św. Piotr został ukrzyżowany. Plac przed kościołem jest pusty, ryży, wypieczony słońcem podczas lata. W pobliżu, po za placem znajduje się monumentalny wodotrysk Aqua Paola w kształcie potrójnego kielicha, z którego bezustannie przelewa się z szumem kryształowa i zimna woda. Płaskowzgórze tworzy taras ścięty prostopadle od strony Transtevere. Wzdłuż tarasu ciągnie się parapet około którego zawsze stoi szereg turystów. Szczupli anglicy, rozrośli niemcy, z „przewodnikiem“ w ręku, zachwycają się tradycyjnym zwyczajem i zaglądają do książki, by rozpoznać miejscowość i gmachy stolicy.
Piotr lekko wyskoczył z dorożki i zostawiając w niej walizkę na ławeczce, dał znak woźnicy, by na niego czekał. Włoch, skinąwszy na znak zgody, odjechał i zatrzymał się obok długiego szeregu innych dorożek a pozostając na koźle pomimo słońca, spuścił tylko nieco głowę, równie jak jego koń; obadwaj zdawali się wiedzieć, że w tem miejscu przystanek jest zwykle długi.
Piotr, stanąwszy na skraju tarasu, zapatrzył się w dal całą siłą wzroku. Gorączkowo rozpalone ręce zaciskał nerwowo, założywszy je na opiętej, czarnej sutannie. Rzym! Rzym! Miasto cezarów, miasto papieży! Wieczysta stolico, któraś dwukrotnie świat zhołdowała! Miasto, przeznaczeniem do przodowania powołane!
Piotr patrzał i myślał o tem, jak gorąco pragnął módz urzeczywistnić tutaj żarliwe swe marzenia. Jest wreszcie w Rzymie! Patrzy i widzi go przed sobą!
Burze dni poprzednich wystudziły upalne sierpniowe powietrze. Dzisiejszy wrześniowy poranek niósł z sobą orzeźwiająco chłodnawe powiewy a niebo roztaczało bezchmurną bladą niebieskość, gdzieś aż w nieskończoność. Miasto występowało łagodnie, jak widzenie zanikające w falach porannych blasków. Lekkie niebieskawe mgły unosiły się nad dachami domów w dolinach, lecz mgły te były ledwie widzialne i delikatne, jak gaza. Okolice poza miejskie, oraz dalekie wzgórza gubiły się w blado różowych i złotych pyłach.
W pierwszej chwili nie rozróżniał nic, nie chciał zatrzymywać się na szczegółach, chcąc objąć Rzym cały, ten olbrzymi żywy kolos, spoczywający przed nim na gruncie powstałym z tylu zpopielonych pokoleń. Rzym! Wiek każdy odnawiał jego sławę nieśmiertelną, nadając mu nową młodość. Piotr patrzał i serce biło mu tem gwałtowniej, iż po raz pierwszy widząc Rzym, ujrzał go właśnie takim, jakim chciał i pragnął oglądać, porannym, młodzieńczym, wesoło jaśniejącym, prawie nieziemskim, uśmiechniętym nadzieją jutrzenki życia, pięknym zaraniem odnowionej przyszłości...
Zaciskając rozpalone ręce, Piotr stał nieruchomy przed wspaniałością horyzontu a rozgorączkowane jego myśli sprawiły, że w chwil kilka ogarnął całość swego życia w ostatnich trzech latach spędzonych w Paryżu.
Ach jakże okrutnym był rok pierwszy, który przeżył zamknąwszy się w swoim domku w Neuilly, zatarasowawszy drzwi i okna, zakopawszy się jak zwierz śmiertelnie zraniony! Powrócił z Lourdes z duszą zamarłą, z rozkrwawionem sercem. Był tylko już popiołem. Cisza i noc zaległy na ruinach jego miłości i jego wiary. Mijały dnie jeden za drugim, pasmo dni ciężkich, grobowych a żadne światełko nie pojawiało się, by rozjaśnić ciemności straszliwej pustki, którą czuł w opuszczeniu swojem. Żył machinalnie, oczekując, by mu przyszła odwaga do nowego bytu po całopaleniu, jakie uczynił, znaglony rozkazem rozumu. Dlaczego bolał tak srogo? Dlaczego brakło mu siły, by urządzić sobie spokojne życie, zgodne z nowemi przekonaniami?... Nie chciał zrzucić sutanny, brzydząc się wiarołomstwem i pragnąc pozostać wiernym jedynemu doznanemu w życiu uczuciu, lecz dlaczegóż trwa w bezczynności?... Dlaczego nie zajmuje się jaką gałęzią wiedzy dozwolonej duchownym? Astronomią, albo archeologią?... Lecz niemoc obezwładniała go, jęk w nim płakał serdeczny, może była to żałość za utraconemi przez niego marzeniami pobożnej matki a może ból powstały z przeświadczenia, że ogrom uczuć, które w nim szalały, nigdy zadowolenia swego nie znajdzie!... Cierpiał w swej samotności, jątrzyła się rana sercu zadana, lecz zamykał się w dumie odzyskanego prawa swobody myślenia.
Któregoś jesiennego, dżdżystego wieczoru wypadek zrządził, że się poznał ze starym księdzem Rose, wikaryuszem przy kościele św. Małgorzaty na przedmieściu św. Antoniego. Piotr poszedł go odwiedzić. Odnalazł go w głębi nędznego domu przy ulicy Charonne. Mieszkanie starego księdza składało się z trzech wilgotnych pokoików na dole, zamienionych na przytułek dla dzieci, które zbierał porzucone wśród ubogich ulic przedmieścia. Od tego dnia życie Piotra odmieniło się najzupełniej. Zainteresował się działalnością księdza Rose i stał się żarliwym jego pomocnikiem. Przestrzeń była wielka pomiędzy Neuilly a ulicą Charonne. W pierwszych czasach Piotr przychodził tylko dwa razy na tydzień. Wkrótce, przychodzić począł codziennie. Wychodził z domu rano a wracał wieczorem. Trzy pokoiki księdza Rose okazały się zbyt ciasne, więc Piotr wynajął mieszkanie na pierwszem piętrze, zachowując jeden pokój dla siebie. Zdarzało się, że pozostawał w nim na noc. Całość szczupłych swych dochodów poświęcał na ratowanie opuszczonych dzieci. Ksiądz Rose, uszczęśliwiony, rozczulony, całował go płacząc i mawiał, że to Bóg mu zesłał takiego pomocnika.
Przez całe dwa lata żył Piotr w tych warunkach, zapoznając się zblizka z nędzą, ze straszliwą, okrutną nędzą paryzkiego przedmieścia. Przytułek pełen był dzieci porzuconych na ulicy. Ludzie zaczęli oceniać miłosierną działalność tych dwóch księży i przyprowadzano im wynędzniałe, opuszczone sieroty. Były to dzieci kilkoletnie, czasami młodsze, które znalazły się wśród ulicznego kału, podczas gdy ojciec i matka byli przy pracy, albo też pili w szynku lub umierali w szpitalu. Często zdarzało się, że ojciec był niewiadomy, lub też opuścił matkę swego dziecka, która wtedy szukała pracy a nie znajdując jej upijała się i prostytucyą zdobywała chwilowy zarobek. Lecz dzieci nie posiadały już wtedy rodzinnego kąta. Jeżeli były małe, ulica stawała się ich domem i obumierały z głodu na chłodnym bruku a jeżeli były nieco starsze, rozpraszały się po mieście, żyjąc zbrodnią i występkiem. Pewnego wieczoru Piotr podniósł prawie z pod wozu, który najeżdżał, dwoje maleńkich chłopiąt, dwóch braci, nieumiejących nawet wskazać adresu, ani też wieści o rodzicach swoich. Innego wieczora przyniósł na ręku trzyletnią, jasnowłosą dziewczynkę, którą znalazł płaczącą na ławce. Mówiła, że matka pozostawiła ją tu oddawna. Zajmując się tym opuszczonym drobiazgiem, Piotr starał się odnaleźć rodziców. To go zmusiło do zapoznania się z zabójczą atmosferą zaułków i nor, zamieszkiwanych przez najnędzniejszą ludność Paryża. Z każdym dniem zgłębiał piekielne przepaści nędzy i poznał całą jej ohydę. Wracał zgnębiony, z sercem krwawiącem się z żalu i litości, strwożony i zrozpaczony ogromem zła, któremu miłosierdzie nie jest w stanie zaradzić.
Ach jakże straszliwie bolesnem było to zetknięcie się z nieszczęsną siedzibą niedostatku, jak bezmierną ten niedostatek wywołał głębię cierpień i poniżenia ludzkiego! Dwuletnie wędrówki Piotra po tych przepaściach nędzy i głodu wstrząsnęły całą jego istotą. W dzielnicy św. Małgorzaty, w pośrodku przedmieścia św. Antoniego, które wre pracowitością i przemysłem swych mieszkańców, Piotr znał całe szeregi ciasnych zaułków, brudnych domów, klitek i przystawek pozbawionych światła, powietrza a natomiast wilgotnych jak piwnice, gdzie mieszkały tysiące nędzarzy gnijących i zdrętwiałych z niedostatku. Ileż razy piął się po ciemnych schodach o wyszczerbionych stopniach, pozbawionych poręczy, śliskich od nagromadzonego na nich błota. Mieszkania w takich domach jeszcze groźniej odrażający przedstawiały widok. Przez okna bez szyb wpadały wiatry i deszcze a brud i ciasnota cuchnęły pomimo tego. Sypiano tu na gołej ziemi, nigdy się nie rozbierając. Nie znano sprzętów ani bielizny a ludzie tam żyjący, pogrążali się w pijaństwie, w niem szukając ulgi. Podłoga była im łóżkiem, pościelą dla wszystkich śpiących gromadą zbitą bez różnicy płci i wieku. Zezwierzęceni niedostatkiem, zadawalali swe instynkta nie czyniąc wyboru a przyniesione resztki pożywienia, wygrzebane ze śmietnika, wyrywali sobie i bronili ich, szczerząc zęby jak psy zgłodniałe. Poniżający godność ludzką stan tych nędzarzy o ileż był okrutniejszy od losu dzikiego człowieka, swobodnie polującego na zdobycz wśród puszcz pełnych zwierząt; jadł on do syta i chodzić mógł bez odzienia, zdrowe przytem mając ciało, podczas gdy wielkomiejscy nędzarze, zdegenerowani chorobą, dziedzicznością, zbrukani, potworni szpetotą, słabi i byt swój wiodą nie w przestronnym dzikim lesie, lecz wśród Paryża, królującego światu swym zbytkiem i wyrafinowaną cywilizacją.
Piotr rozpytywał się tych ludzi i wszyscy opowiadali mu jednakowe dzieje swej przeszłości. Gdy zeszli się z sobą mieli młodość i wesołość, na konieczność pracy zapatrywali się odważnie. Lecz z latami ogarniało ich zmęczenie. Pocóż ciągle pracować? Mąż zaczynał się upijać, chcąc zdobyć chociażby ułudę szczęśliwości, żona opuszczała się w domowych zajęciach i zaglądała również do szynku, pozostawiając dzieci na los szczęścia. Brnąc w ten sposób coraz głębiej, nie podtrzymywani oświatą, odepchnięci, wpadali w otchłań bezratunkowej nędzy.
Częściej jeszcze brak roboty stawał się początkową przyczyną niedostatku tych ludzi. Brak pracy był tym wielkim winowajcą, nietylko wypróżniającym resztki oszczędzonych pieniędzy, lecz rodzącym zniechęcenie, wyczerpującym odwagę i przyzwyczajającym do próżniactwa. W fabrykach bywa często kilkotygodniowy zastój w robocie, warsztaty milkną a pozbawieni pracy ludzie leniwieją najpierw z musu a potem z zamiłowania. Szukającym zaś zajęcia, jakże je trudno znaleźć w tym gorączkowo czynnym Paryżu! Pierwszych dni mąż wraca do domu z oczyma łez pełnemi, był wszędzie i wszędzie ofiarował swe usługi, lecz wszędzie napróżno, wszędzie odmówiono. A jeżeli ma żonę i dzieci i patrzy na głodowe ich męczarnie?... Czarna nędza, pijaństwo, upodlenie — są następstwami ciążącemi nad słabością tych istot na śmierć skazanych. Przebijający się przez życie, znajdujący pracę dzięki sprzyjającem okolicznościom, jakąż ma starość, gdy lata wycieńczą siłę jego muskułów?... Uzbierać oszczędności nie mógł, pomimo piędziesięciu lat wytrwałej pracy. W starości więc pada na barłóg, gdzie na strychu kona powoli, wyczekując śmierci. Większość rzeszy kończy swój żywot w szpitalach, inni gdzieś giną z oczu, przepadają bez wieści, uniesieni falą błota płynącego z ulic do ścieków. Podczas porannej wycieczki Piotr kiedyś znalazł jednego z tych biedaków, zmarłego z głodu w rozwalającej się lepiance. Umrzeć on musiał od dni kilkunastu a szczury wygryzły mu twarz do kości.
Podczas zimy litość Piotra wystawiona była na cięższe jeszcze próby. Zimą, cierpienie nędzarzy, wzmaga się wraz z mrozem i śniegiem gospodarującym w nieopalanych nigdy norach, które zamieszkują. Na Sekwanie płyną lody i powstrzymują żeglugę, zamarznięta ziemia przeszkadza także w niektórych robotach a skutkiem tego mnoży się ilość rąk bezczynnych, żądnych zarobku i chleba. W uliczkach zamieszkiwanych przez gałganiarzy panuje głód wraz z przerwą roboty. Stada bosonogich i zaledwie odzianych dzieci domagają się strawy, kaszląc złowrogo. Suchoty kładą istotne pokosy tych wyrostków. Piotr napotykał całe rodziny, matki z kilkorgiem dzieci, stulone razem na barłogach z gałganów. Cisnęli się do siebie, by ciepło w sobie utrzymać i jęczeli z głodu, nie mając co jeść po dni kilka. W pamięci Piotra wyrył się złowrogo ów straszny widok, jaki ujrzał wchodząc do dusznej izby w ciemnem jak piwnica podwórzu. Matka, nie mogąc znieść dłużej głodowej męczarni, zaczadziła się wraz z pięciorgiem swych wychudłych dziatek. Dramat ten, spowodowany nędzą, opisały dzienniki, wywołując na chwilę dreszcz oburzenia i zgrozy wśród sytych i odzianych. W izbie rozgościła się pustka, sprzęty, bielizna, wszystko już było sprzedane, wyniesione, sztuka po sztuce do sąsiedniego kramarza. Pozostał tylko blaszany piecyk, dymiący jeszcze resztką węgli kupionych dla sprowadzenia śmierci. Na podartym sienniku leżała matka, która nań padła, trzymając trzymiesięczne dziecko u piersi. Zamiast mleka, wystąpiła kropla krwi, ku której wyciągały się usteczka zmarłego maleństwa. W pobliżu matki leżały obok siebie dwie ładne dziewczynki kilkoletnie i w uścisku spały snem wiecznym. Siedmioletni chłopiec skonał z głową pochyloną na dłonie i przyparty do muru, podczas gdy nieco starszy jego brat musiał się borykać ze śmiercią; bo leżał prawie na czworakach, w pobliżu okna, jakby chciał tam dopełznąć i szukać ratunku. Czad zwrócił uwagę sąsiadów, lecz było już zapóźno. Zbiegła się chmara ludzi i rozprawiano o smutnych dziejach nieżyjącej już rodziny. Rzecz była zwykła, banalna, podobna do tylu innych. Bieda waliła się zwolna, ojciec coraz rzadziej znajdował robotę. Z rozpaczy pić począł. Zalegało komorne. Gospodarz groził wyrzuceniem, znudzony zbyt długiem wyczekiwaniem pieniędzy. Wtedy matka powzięła zamiar szukania ratunku w śmierci i namówiła dzieci, by razem z nią pomarły. Wykonała swój plan, korzystając z nieobecności męża, który raz jeszcze wyszedł na miasto dla szukania zarobku. Gdy przybył komisarz policyi dla sprawdzenia samobójstwa, nadszedł i ojciec. A gdy spojrzał i zrozumiał, runął na ziemię jak byk uderzony obuchem i zawył jękiem bez końca, jękiem śmiertelnego bólu, przerażając ludzi, wstrząsając ich do głębi tak, że wtórować mu poczęli.
Tragizm tego krzyku zawodzącego nad całem pokoleniem zmarłem z niedostatku i opuszczenia, echem jeszcze się odbijał w uszach Piotra, bólem napełniając mu serce. Tego dnia nie jadł i noc spędził bezsenną.
Piotr czuł się uniesiony najwyższem oburzeniem. Nawet przez chwilę wątpił, by miłosierdzie i ofiarność mogły mieć jakiekolwiek znaczenie. Pocóż więc czas swój poświęca na zbieranie opuszczonych dziatek, na niesienie pomocy ich rodzicom, na przedłużanie życia a zatem cierpienia starych, konających na przegniłych barłogach?...
Posłyszawszy płacz i jęk bolejącego Piotra, ksiądz Rose wszedł do jego komnatki, łając go z ojcowską dobrotliwością. Ksiądz Rose był świętym człowiekiem niewyczerpanej łagodności i słodkich nadziei. Wielki Boże, jakże można rozpaczać, mogąc się wesprzeć na Ewangelii! Czyż boska maksyma: kochajcie jedni drugich, nie wystarcza dla zbawienia świata?... Gardził on gwałtownością środków. Zwykł był mawiać, że gdyby nawet rozrosnąć się miało zło już istniejące, przykrócić je można będzie łatwo i szybko w dniu gdy ludzie, spostrzegłszy manowce, po jakich pędzą, zawrócą w tył, do dawnej prostoty i czystości, do szczęśliwej epoki chrześciańskiej szczerego braterstwa. Na tem tle snuł przepiękne obrazy szczęśliwości życia, wywoływał je z własnego serca ze spokojną, wesołą ufnością, wierząc w jutrzejszą ich rzeczywistość. Piotr, słuchając opowieści starego księdza, promieniał i wchłaniał spływające z nich pocieszenie, znajdując ulgę po straszliwych zmorach dnia dzisiejszego. Tej nocy rozmawiali z sobą długo a następnie często wracali do tego przedmiotu rozmowy. Ksiądz Rose był niewyczerpany w rozwijaniu coraz to nowych szczegółów przyszłego ustroju społecznego, gdy wszyscy ludzie podlegać będą władzy miłości bliźniego, gdy zapanuje sprawiedliwość. Mówił ze wzruszającą wiarą uczciwego człowieka, który nie wątpi, że przed śmiercią ujrzy Boga na ziemi.
Piotr począł ulegać nowej fazie ewolucyjnej. Uprawiając miłosierdzie wśród biednej dzielnicy, doszedł do bezmiernego roztkliwienia. Żył tylko sercem, które bólem wzbierało na widok nędzy. Rozpaczał, że zła uleczyć nie jest w stanie. Czasami zdawał sobie sprawę, iż rozum jego podwładnym być poczyna sercu. Nie zastanawiał się nad tem dłużej i wracał ku młodocianym myślom, ku zaraniu chłopięcych lat, gdy matka miłością rządzić mu się kazała. Wyobraźnia Piotra zaczęła mu podsuwać chimeryczne sposoby natychmiastowej ulgi ogólnej. Wyczekiwać począł pomocy sił i potęg niezbadanych. Odrzucając brutalność faktów, lękając się gwałtownych środków, coraz to goręcej pragnął zbawienia drogą miłości. Chcąc zapobiedz zbrodniczym gwałtom, Piotr marzył o możliwości pokojowego załatwienia i rozstrzygnięcia zadania. Niechaj ludzie poczną się miłować bratniem uczuciem, niechaj zawrócą wstecz ku czystości zasad Ewangelii głoszonej przez Jezusa. Na tej tylko drodze odnajdą szczęśliwość, wieczysty pokój ubezpieczony pocałunkiem ogólnej zgody. Lecz zaczęły go męczyć wątpliwości: czy możebnem jest to odmłodzenie starego katolicyzmu? Czy można mu przywrócić młodzieńczość naiwnych wierzeń pierwotnego chrystyanizmu?
I Piotr pogrążył się w badaniach i czytaniu. Z gorączkowem upodobaniem rozpatrywał się w tej kwestyi, która od lat kilku nabierała coraz donośniejszego rozgłosu. Roztkliwiony miłością dla nieszczęsnych nędzarzy, roznamiętniony myślą cudu mającego powstać z braterstwa, Piotr zatracał skrupuły stawiane przez zepchnięty uczuciem umysł swój i poczynał wierzyć w powtórne odkupienie cierpiącej ludzkości. Wreszcie, jasno już formułował pewność, że oczyszczony, przywrócony do pierwotnych swych dążeń, katolicyzm jest w stanie być owym paktem najwyższym, prawem najistotniejszem, zbawcą społecznym, zapobieżycielem bratobójczych walk będących w przededniu wybuchu.
Dwa lata mijały, jak wrócił z Lourdes oburzony bałwochwalczością tamtejszą, która zabiła w nim wiarę a którą pragnął tam utrwalić. Dusza jego pozostała wszakże trwożna skutkiem nieodłącznie zespolonego z nią pragnienia boskości wierzeń. Z głębi swej istoty wołał zrozpaczony: trzeba nam nowych ideałów. Otóż dzisiaj stawały przed nim te nowe ideały a raczej ta odnowiona wiara, którą zdawało mu się, że odkrył w celu społecznego zbawienia. Chciał spożytkować dla szczęśliwości ludzi jedyną, która się ostała zniszczeniu moralną władzą i jej długowieczną organizacyę, stanowiącą wypróbowane narzędzie, z niezrównanym wykonane kunsztem dla skutecznego rządzenia narodami.
Podczas peryodu formowania się nowych poglądów Piotra, dwóch ludzi, oprócz księdza Rose, miało wielki wpływ na niego. Z okazyi jednego ze swych miłosiernych uczynków, Piotr zapoznał się z biskupem Bergerot, który niedawno został mianowany przez papieża kardynałem, w nagrodę życia pełnego cnoty i przedziwnej dobroci. Otoczenie papieża sprzeciwiało się tej nominacyi, skrycie uobwiniając francuzkiego prałata o zbyt wyraźną swobodę myśli i zbyt ojcowskie rządzenie dyecezyą. Piotr bardziej jeszcze rozgorzał w swym szale, przypatrując się zblizka życiu tego apostoła, prawdziwego dusz pasterza, jednego z tych szczerych i dobrych przywódców, jakich pragnął widzieć na czele przyszłego, odnowionego społeczeństwa.
Większy jeszcze wpływ na Piotra wywarł wice hrabia Filibert de la Choue, z którym się poznał w jednem ze stowarzyszeń katolicko-rzemieślniczych. Wice-hrabia był człowiekiem przystojnym, o wojskowej postawie, twarzy ściągłej i szlachetnej, nieco zeszpeconej małym, jakby przyłamanym nosem, który był niby wskazówką ostatecznego niepowodzenia niezrównoważonej natury. Filibert de la Choue był jednym z najzagorzalszych czynnych agitatorów partyi katolickiej we Francyi. Posiadał rozległe dobra ziemskie, znaczne kapitały, wszakże mówiono, że stracił już połowę mienia w nieszczęśliwie obmyślanych przedsiębiorstwch rolnych. W departamencie, w którym leżały jego majątki, silił się na urządzenie wzorowo prowadzonego gospodarstwa a w licznych swych folwarkach zastosowywał ideje neokatolickie, lecz niepowodzenie źle wróżyło o praktyczności systemu. Przecie dzięki temu został wybrany na deputowanego. W izbie przemawiał często, wykładając program swego stronnictwa. Mowy jego były długie i ogólną zwracały uwagę. Niezmordowany w obranym zawodzie agitatora, wiódł pielgrzymów do Rzymu, przewodniczył zebraniom, miewał prelekcye, pragnął przedewszystkiem pozyskać dla swej sprawy lud, który jak wyrażał się poufnie, raz podbity, mógł zapewnić tryumf Kościołowi. Piotr z całą naiwnością podziwiał jego działalność i przymioty jakich jemu samemu brakło, to jest spryt organizacyjny, wytrwałość woli, która, jakkolwiek była nieścisłą w przewidywaniach, cała była oddana przywróceniu Francyi ducha chrześciańskiego. W obcowaniu z wice-hrabią Piotr wiele się nauczył, pozostał wszakże uczuciowym, oderwanym marzycielem, odrzucającym giętkości środków politycznych a dążącym wprost do celu polegającego na zapewnieniu ludziom błogiej szczęśliwości. Wice-hrabia zaś, podzielając tę dążność, pragnął jeszcze ostatecznego zniweczenia liberalnych idei Wielkiej rewolucyi, używając jako środka do zawrócenia wstecz, rozczarowania ku nim całego stronnictwa demokratycznego.
Piotr spędził wtedy kilka czarownych miesięcy. Żaden neofita nie płonął nigdy żarliwszą żądzą szczęścia bliźnich. Stał się miłością i wcieleniem swego apostolstwa. Patrząc teraz na nędzarzy zamieszkujących ciemne zaułki, na robotników pozbawionych pracy, na matki niemające kawałka chleba do podania zgłodniałem dziatkom, nabierał pewności, że musi nadejść nowa epoka przykrócająca tak wielką niesprawiedliwość, powstrzymująca świat zbuntowany od wytępienia się wzajemnego. To wstawienie się bóstwa, to odrodzenie się pierwotnego chrystyanizmu, można było wywołać, przyśpieszyć. Postanawiał w tym kierunku działać i pracować całym wysiłkiem swej istoty.
Dawne jego wierzenia bezpowrotnie wymarły. Zadawalał się najzupełniej świeżo zrodzoną w sobie nadzieją, że Kościół może jeszcze wywierać wpływ zbawienny, chwyciwszy silną dłonią nieprzeparcie zaznaczający się wszędzie ruch demokratyczny. Tylko Kościół może uchronić narody od strasznej socyalnej katastrofy zewsząd zagrażającej. Z chwilą jak zrodziły się i utrwaliły w nim te myśli, Piotr doznał uspokojenia. Rzucił się więc zapamiętale ku szerzeniu swej misyi, polegającej na szczepieniu zasad Ewangelii w sercach zgłodniałej rzeszy, odgrażającej się na przedmieściach. Zaprzepaściwszy się w tej pracy, przestał myśleć i cierpieć nad pustką, jaką czuł w sobie od czasu powrotu z Lourdes. Przestał pytać sam siebie a ztąd męczarnia niepewności przestała go zabijać. Obowiązek odprawiania codziennej mszy spełniał już bez przykrości. Zaczął nawet myśleć, że tajemniczy ten obrządek który celebrował, był symbolem — jak również były nim wszystkie inne tajemnice wiary, dogmaty i rytuały, niezbędne dla umysłów prostych. W miarę jak ludzkość dojrzewała, mogły je bezkarnie i stopniowo odrzucać, by ostatecznie dojść do pojęć wszechstronniejszych, czystszych, jaśniejących niezłomnością prawd nagich, z symboli wyswobodzonych.
Uniesiony zapałem swoich przekonań, Piotr zapragnął podzielić się niemi ku dobru powszechnemu. Sam nie wiedział, jaką siłą popchnięty zasiadł do napisania książki. Przyszło to naturalnie, karty książki zapisywał czerpiąc w swem sercu, nie myśląc o literackiej jej formie. Podczas jednej z bezsennych nocy tytuł błysnął przed nim ognistemi zgłoskami, jawiąc się nagle wśród ciemności: La Rome nouvelle. Słowa te wypowiadały treść przewodniej jego myśli, bo tylko wieczysty i święty Rzym mógł przedsięwziąć pracę około odkupienia ludów. Jedyna z władz istniejących tam miała swoją stolicę, tam więc, na świętym gruncie, na którym rozrósł się stary dąb katolicyzmu, powinno rodzić się i zakwitnąć odnowienie.
W dwa miesiące Piotr ukończył pisanie swojej książki, bowiem nie zdając sobie sprawy nosił ją od roku w swem sercu, przygotowanym będąc do tej pracy badaniami nad rozwojem współczesnego socyalizmu. Wrzał natchnieniem jak poeta w chwili tworzenia, zdawało mu się czasami, że pisze w rozmarzeniu, słuchając głosu wewnętrznego, który gdzieś z oddali dyktuje mu słowa.
Zdarzało się, że napisane w przeddzień kartki odczytywał wice-hrabiemu Filibertowi de la Choue, który chwalił je gorąco, jako wybornie nadające się dla szerzenia propagandy. Twierdził, bowiem że trzeba działać na serce ludu, chcąc go pociągnąć za sobą. W tym celu wice-hrabia życzył sobie, by Piotr lub kto inny ułożył seryę pobożnych a zarazem wesołych piosnek, któreby lud mógł polubić i śpiewać podczas godzin roboczych. Zaś biskup Bergerot, nie zagłębiając się nad książką Piotra ze strony dogmatycznej, zachwycał się chrześciańskim jej duchem, tchnącym współczuciem miłosiernem na każdej jej stronicy. Rozczulony, pod świeżem wrażeniem, biskup, nie obliczając wyników, napisał do autora książki list, upoważniając go do umieszczenia jako przedmowy do dzieła.
Książka wydrukowaną została w czerwcu. Niespodziewanie Piotr otrzymał wiadomość, że ma zostać zakazaną przez kongregacyę Indeksu. Wieść ta stała się przyczyną jego przyjazdu do Rzymu. Przybiegł, by się wytłomaczyć, by sam osobiście obronić napisane przez siebie dzieło. Był tem zdziwiony a zarazem silnie podniecony, płonął żądzą wyjawienia swych poglądów, ujrzenia tryumfu swoich wierzeń, chciał stanąć i wytłomaczyć się przed papieżem, mając najgłębsze przekonanie, iż był tylko rozkrzewicielem własnych jego poglądów.
Nieruchomie stojąc przy kamiennym parapecie, patrząc na ten Rzym, ku któremu od tak dawna rwały się jego pragnienia i porywy. Piotr przebiegał myślą wątek swego życia podczas trzech lat ostatnich. Z tyłu, pozanim, przyjeżdżały i odjeżdżały powozy i defilowały bez przerwy liczne postacie chudych anglików i ociężałych niemców, nie zatrzymując się na tarasie dłużej jak pięć minut oznaczonych w „Przewodniku“. Woźnica Piotra i koń zaprzężony do dorożki, grzeli się na coraz silniejszem słońcu, pospuszczawszy głowy a mała walizka leżała samotnie opuszczona na ławeczce powozu. Porwany pięknością widoku, Piotr zdawał się rosnąć, wydłużać w swej obcisłej czarnej sutannie. Od powrotu z Lourdes znacznie wychudł, mięśnie twarzy stopiły się, znikły. Usposobienie matki zaczęło w nim przeważać i pod tym nowopowrotnym wpływem czoło, które miał wyniosłe, podobne do ojca, zdawało się maleć, wydatność swoją ustępując ustom, coraz to głębszą wyrażającym dobroć i brodzie o delikatnym owalu. Cały dół twarzy, oraz oczy płonące ogniem miłosiernego apostolstwa, które stało się rdzeniem jego myśli, zacierały dominującą dawniej rozumność czoła, zarysowanego linią prostą, śmiałą.
Ach jakże tkliwie i gorąco patrzały teraz jego oczy na Rzym, na ten Rzym widziany podczas tworzenia o nim książki, na ten Rzym nowego odrodzenia, o którem marzył! Lecz powoli mijała pierwsza gwałtowność ekstazy i Piotr, pochwyciwszy już całość miasta mięko owiniętego poranną gazą, zaczął rozpatrywać się w szczegółach, zatrzymując się przy ważniejszych gmachach. Cieszył się jak dziecko, poznając wszystkie. Znał je bowiem od dawna z planów miasta, które przeglądał, oraz z rycin i z fotografij. U stóp Monte Gianicolo, ze szczytu którego spoglądał na miasto, ciągnęło się przedmieście Transtevere, o starych, chaotycznie rzuconych domach z czerwonej cegły. Dachówką wyblakłą na słońcu, pokryte ich dachy zasłaniały bieg Tybru.
Piotr był nieco zdziwiony płaszczyzną miasta widzianego z tego wyniosłego tarasu. Owe sławne siedem pagórków wydawały się tylko lekką falistością wśród morza rozpłaszczonych domów. Na prawo, na tle niebieszczących się w dalekiej głębi gór Albańskich, występował naprzód w ciemno-fioletowych tonach monte Aventino z trzema kościołami do połowy zakrytemi zielonością. Ogołocony ze swej korony pałaców monte Palatino obiegała ciemna frendzla cyprysów rosnących szeregiem. Monte Celio rozpływał się z tyłu, ukazując tylko drzewa willi Mattei, zanikającej w złotym pyle słońca. Wysmukła dzwonnica i dwie małe kopuły kościoła Santa Maria Maggiore, oznaczały szczyt monte Esquilino, wprost tarasu, lecz daleko, po drugiej stronie miasta. Na stokach monte Viminale bieliły się stosy kamieni wśród ciemniejszych pręgów; nowobudujące się ulice i domy zlewały się bezładnie w rodzaj opuszczonej kopalni kamieniołomu zalanej jaskrawem światłem. Napróżno Piotr szukał Kapitolu, nie mógł go odnaleźć. Dopiero zoryentowawszy się za pomocą kościoła Santa Maria Maggiore, przekonał się, że kwadratowa, skromnego wyglądu wieża, gubiąca się wśród sąsiednich dachów jest tem, czego szukał. Monte Quirinale poznał natychmiast po długiej fasadzie królewskiego pałacu, fasadzie przypominającej szpital lub koszary, jaskrawo-żółtej, płaskiej i regularnie poprzetykanej nieskończoną ilością okien. Wzrok Piotra podążył dalej na lewo i drgnął uderzony nagłością niespodzianego widoku. Po za miastem, po nad drzewami willi Corsini, ujrzał kopułę św. Piotra. Zdawała się spoczywać na zieloności. Niebo było czysto błękitne a kopuła lżejszego tonu niebieskością znaczyła się na niem powiewnie, prawie nieznacznie, tylko olbrzymia, kamienna latarnia, będąca na jej wierzchołku, występowała biało, olśniewająco jasno, jakby zawieszona w powietrzu.
Piotr wodził nienasyconym wzrokiem po wszystkich krańcach horyzontu. Z upodobaniem przypatrywał się żłobionej linii szczytów gór Sabińskich i Albańskich, których dumne, szlachetne i wdzięczne pasma zasiane miastami, otaczały pasmem granicznym część widnokręgu. Po za stolicą, rzymska Kampania ciągnęła się olbrzymią równiną, pustą i majestatyczną jak pustynia śmierci, płowa jej zieloność przypominała uśpione morze. Wzrok Piotra zaostrzał się. Dostrzegł teraz nizką, okrągłą wieżę grobowca Cecylii Metelli a po zatem wązką, bladą linię oznaczającą starożytną via Appia. Tu i owdzie szczątki wodociągów rozsypywały się wśród równiny, łącząc się z pyłem dawniejszych światów. Zatrzymując wzrok bliżej, znów widział miasto i rozeznawał ten lub inny gmach pomiędzy tylu innemi. Tuż blizko napotkał olbrzymi, ryży sześcian pałacu Farnese, którego logia zwróconą była ku rzece. Nieco dalej, ta nizka, ledwie widzialna kopuła, musiała być kopułą Panteonu. A ten odnowiony kościół, tam het daleko, zwany był San Paolo fuori le muri, architekturą swą przypominał olbrzymią stodołę. Posągi wieńczące kościół św. Jana z Lateranu wydawały się z tej odległości niewiększe od drobnych owadów. Wyrastając jedne przy drugich, widniały kopuły: Gesu, św. Karola, św. Andrzeja, św. Jana florenckiego, i tylu, tylu innych gmachów pamiątkowego, doniosłego znaczenia. Statua pałacu św. Anioła błyszczała w słońcu, willa Medici wznosiła się wysoko na skraju miasta a wśród tarasu na monte Pincio bieliły się marmurowe posągi w ogrodzie złożonym z drzew rzadkich gatunków. Willa Borghese zamykała horyzont w tej stronie obszarem widniejącej na tle nieba zieloności. Piotr szukał jeszcze Kolizeum, lecz dostrzedz go nie zdołał.
Lekki, północny wietrzyk zaczynał zdmuchiwać poranne opary. Z po za dalekich mgieł występowały coraz wyraźniej całe nowe dzielnice miasta, rysując się jak przylądki na morzu światła. Wśród nagromadzonych chaotycznie domów wyrastał jakiś białością rażący kawał muru, szereg szyb rzucał płomienie, lub ogród ciągnął się czarną plamą. Wszystko nabierało potężnie silnego kolorytu. Niektóre ulice i place lśniły się, jakby wyspy wśród zanikającego w szczegółach natłoku domów a po nad ich kominami falowały lekkie, białe dymy, unosząc się wysoko i zwolna ku jasnym błękitom nieba.
Tajemniczym instynktem powodowany, Piotr zainteresował się teraz wyłącznie trzema punktami olbrzymiego horyzontu. Oczy jego uparcie biegły ku monte Palatino. Patrzał ze wzruszeniem na czarną linię wysmukłych cyprysów, po za któremi nie było już starożytnych pałaców rzymskich cezarów. Runęły, znikły, powalone czasem. Wywoływał więc ich wspomnienie i zdawało mu się, że widzi złociste ich cienie majaczące w purpurze porannego słońca. Odwróciwszy się na lewo pogrążał się w innych myślach, wpatrując się w św. Piotra. Potężna kopuła kościoła trwałą się jeszcze zdawała. W jej cieniu ciągnął się pałac Watykanu, tuż po za świątynią, która go kryła po tej stronie. Jakże tryumfalną, potężną i olbrzymią była ta kopuła! Była ona jakby monarcha najwyższy królujący miastu, zewsząd widoczny i wiecznotrwały. Trzecim punktem pociągającym oczy Piotra był monte Quirinale. Stojący na tem wzgórzu pałac królewski, coraz podobniejszym mu się wydawał do koszar o banalnej, nizkiej architekturze, oszpeconych żółtem otynkowaniem. Monte Palatino, monte Vaticano, monte Quirinale, te trzy wzgórza spoglądające na siebie z ponad morza domów i przez Tyber, stanowiły symboliczny trójkąt, zamykający w sobie całość dziejów odwiecznego Rzymu, stolicy wstrząśniętej tylu przemianami, lecz zawsze odradzającej się, zawsze żywotnej. Rzym starożytny kwitł obfitością pałaców i świątyń, które, jakby potwornej wielkości kwiaty, mówiły o potędze i świetności cesarstwa. Rzym papieżów, zwycięski w średnich wiekach, władał wówczas światem, gnąc pod przewagę Kościoła chrześciańskie karki, korzące się przed jego wolą. Rzym teraźniejszy mniej był dla Piotra znanym, mało się nim dotychczas zajmował a patrząc na szpetotę królewskiego pałacu, ujemnie myślał o nowych rządach, którym ulegało wieczyste miasto. Musiała to być jakby biurokratyczna próba, chęć przekształcenia Rzymu na miasto współczesne. Porywy te Piotr uważał za świętokradztwo. Rzym powinienby pozostać nietykalnem miastem o niezrównanej przeszłości, pobudzającej do marzeń o jutrze. Nad teraźniejszością Rzymu Piotr nie chciał się w tej chwili zastanawiać, odsuwał ją na bok, pomijając wzrokiem całą część nowobudującego się miasta nad Tybrem, naprzeciwko św. Piotra. Patrzał on na Rzym nowo odrodzony, Rzym, który nosił w swem sercu, o którym marzył który chciał wskrzesić, nawet teraz, stojąc naprzeciwko Palatyńskiego wzgórza mieszczącego prochy zniweczonej przeszłości, naprzeciwko kopuły św. Piotra osłaniającej sennym cieniem pałac Watykanu a nawet naprzeciwko odnowionego królewskiego pałacu, zamierzającego rządzić burżuazyjnie budowanem przez siebie miastem, którego dzielnice coraz to liczniejsze, mnożyły się wśród rdzawych, starych domostw dawniejszego Rzymu.
La Rome nouvelle, znów te słowa, będące tytułem jego książki, zajaśniały ognistemi zgłoskami przed oczyma Piotra. Patrząc na Rzym, przesnuł w myśli wątek swego życia trzech ostatnich lat, obecnie zaś stanęła przed nim treść napisanej książki. Stworzył ją w gorączkowem uniesieniu. posługując się notatkami, które zbierał na wszelki wypadek. Podział książki na trzy części narzucił się sam przez się: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość.
Przeszłością była wyjątkowo nadzwyczajna historya wytworzenia się pierwotnego chrystyanizmu, jego powolnej ewolucyi przekształcającej ten chrystyanizm w dzisiejszy katolicyzm. W tej części książki Piotr wykazywał, że w każdej religijnej ewolucyi kryje się kwestya ekonomiczna i że rzeczywistem, wiecznem złem jest i po wszystkie czasy był stosunek pomiędzy bogaczem i nędzarzem. W dziejach żydowskiego społeczeństwa po ukończonym peryodzie koczowniczego życia, wraz z zawładnięciem ziemią Chanaan, utworzyło się prawo własności a razem z niem zrodziła się i wybuchła walka klas. Byli bogacze i byli ubodzy: to natychmiast stworzyło kwestyę społeczną. Przejście z życia koczowniczego do osiadłego z prawem własności stało się nagle i nagle też wybuchły niezadowolenia nic nie posiadających, którzy miniony wiek złoty, pasterski wspominając z wzrastającym żalem, zaostrzali swe cierpienia, próżno dopominając się jego powrotu. Aż do czasów Jezusa, prorocy byli przywódcami tego bolejącego tłumu, wyrazicielami jego cierpień, ujmując się za sprawą nędzarzy, z których łona wyszli, gromiąc bogaczów i przepowiadając im i przywołując na nich wszystkie plagi, by ich skarciły i upokorzyły za ich niesprawiedliwość. Jezus, ostatni w tym poczcie proroków, jest ucieleśniałem prawa maluczkich. Poprzedzający go prorocy domagali się równości społecznej, albo zburzenia świata, gdyby tak być nie miało. Jezus, w naukach swoich też występuje przeciwko bogaczom tego świata. Królestwo niebieskie, które obiecywał, stałoby się rzeczywistością na ziemi, wraz ze ścisłem zastosowaniem jego nauki o miłości bliźniego. Byłby to powrót do złotego wieku pasterskiego żywota, którego marzenie po części w czyn wprowadzili jego uczniowie, już znacznie później gromadząc wiernych dokoła siebie. Przez pierwsze trzy wieki każdy Kościół był rodzajem gminy, w której wszystko było wspólne stowarzyszonym, wszystko z wyjątkiem niewiast. Opierając się na apologistach, oraz na pierwszych ojcach Kościoła, mamy pewność, że chrystyanizm w pierwszej fazie swego rozwoju był religią ubogich i maluczkich, był czynnikiem walczącym przeciwko rzymskiemu społeczeństwu, które niedługo paść miało, ostatecznie stoczone nadmiernym zbytkiem, zgnilizną szacherek, oszustw, wyzysku. Spekulacye pieniężne, chciwość i pogoń za zyskiem, więcej się przyczyniły do upadku państwa Rzymskiego, aniżeli najazd hord barbarzyńskich i podziemne knowania pierwszych chrześcian. Kwestya pieniężna jest zawsze podstawą wszystkiego. Ponownie dowód dostarczył później Kościół katolicki, gdy dzięki różnego charakteru okolicznościom stał się tryumfującym i uznanym za religię Państwa. Chcąc zabezpieczyć sobie zwycięztwo, był zmuszony sprzyjać bogaczom. Potrzeba znagliła go ku temu. Teraz dopiero chrystanizm mógł sobie rościć prawo do politycznego bytu, za tę cenę stał się katolicyzmem, to jest religią powszechną. Odtąd, organizacya Kościoła olbrzymieje, doskonali się. U szczytu stają władcy i bogacze, przyjmujący niewykonany obowiązek dzielenia się z ubogimi; poniżej staje tłum maluczkich, skazany na bezustanną troskę, za co ma sobie obiecane Królestwo niebieskie, jako nagrodę zgładzającą doznane na ziemi krzywdy, nagrodę natury boskiej i wiekuistej. Na tej podstawie wyrosły gmach przetrwał wieki. Obietnica zaspakajała żary pragnień nieśmiertelności i sprawiedliwości, których ludzkość nigdy nie przestaje łaknąć i pożądać.
Pierwszą część swej książki, część poświęconą przeszłości, Piotr uzupełnił zarysem historyi katolicyzmu aż do dni ostatnich. Najpierw więc zaznaczył przybycie św. Piotra do Rzymu. Apostoł nieświadomy przepowiedni, mówiącej o niespożytej sławie i wieczystości Kapitolu, stawał się jej urzeczywistnieniem. Szedł dalej korowód pierwszych papieży, będących naczelnikami obrządków i stowarzyszeń grzebiących zmarłych. Zwolna papieże ci nabierali coraz większego znaczenia, walczyli o pozyskanie władzy, o zdobycie świata, bezustannie dążąc do zadowolenia marzeń powszechnego sterownictwa wszelkiemi sprawami świata. W wiekach średnich, za panowania wielkich papieży, Kościół stanął prawie u celu wszechwładnego rozporządzania losami narodów. Jako pewnik stawiał zasadę, iż papież, najwyższy kapłan, powinien być zarazem królem nad królami ziemi. Powinien być władcą dusz i ciał ludzkich, jako nim jest Bóg, którego on jest przedstawicielem. Wszak bezmierna śmiałość tej żądzy, w całości została dopiętą przez Augusta, cesarza i kapłana, bezpodzielnego władcy świata. Toż samo zadanie postawili sobie papieże. Wznowić oni chcieli w swej osobie bezgraniczne możnowładztwo Augusta, potężna jego postać unosząca się nad zwaliskami starożytnego Rzymu, kusiła swem widzeniem ambicye papieży. Lecz po upadku państwa Rzymskiego, władza rozpadła się na dwoje. Papież zmuszony był ustąpić cesarzowi władzy świeckiej, pozostawiając sobie prawo namaszczania w imieniu Boga, którego był przedstawicielem. Ludy należały do Boga, papież w imieniu Boga oddawał je i zlecał cesarzowi, zachowując wszakże możność odebrania ich, używając ku temu prawa klątwy kościelnej. Broń to była wszechpotężna, z jej pomocą papieże posiadali rzeczywistą i nieograniczoną władzę na ziemi. Nieustającą przyczyną nieporozumień pomiędzy cesarzem i papieżem był lud, ta zbiorowa masa uciśnionych i nieszczęśliwych, niemających prawa głosu, lecz jękiem swym świadczących o nędzy swego istnienia. Rozporządzano ludem, jak wieczyście małoletnią dzieciną, o której dobru inni mają stanowić. Kościół zaczął kłaść zasługi cywilizacyjne i społeczne, szerzył jałmużny, wspierał nędzarzy. W klasztorach przechowywały się resztki wspomnień o pierwotnej chrześciańskiej wspólności, bo zebrane fundusze dzielono na trzy części: pierwsza szła na podtrzymanie świetności obrządków kościelnych, druga na księży a trzecia dzielona była pomiędzy ubogich. Klasztorna prostota życia nęciła ku sobie wielu, którzy, zrzekając się dóbr i rozkoszy tego świata, pragnęli doczekać w modlitwie przyobiecanej wiekuistej szczęśliwości w niebie. System klasztornych urządzeń zdawał się mówić: oddajcie nam ziemię całą w moc rozporządzalności naszej a my podzielimy jej owoce na trzy równe działy, by zapanował wiek złoty pomiędzy ludźmi, którzy pełnymi wówczas będą bezwzględnej pokory i bezwarunkowego posłuszeństwa.
Piotr wykazywał następnie w swej książce jak wielkie niebezpieczeństwo zewsząd zagrażało wszechwładzy papieża w epoce Odrodzenia. Wzgardzona, okiełznana, nieledwie że trupem już będąca ludzka doczesność, naraz ożyła ze średniowiecznego letargu i szalejąc bujnością odzyskanych praw naturalnych, nie znała granic w manifestowaniu swej siły. Wszechmocna dotychczas władza papieży nieomal zniesioną doszczętnie nie została. Groziło jej także przebudzenie się samopoznania w ludzie; niema moc jego zapragnęła przemówić i ująć się za prawa swoje. Reformacya była protestem rozumu przeciwko istniejącemu porządkowi rzeczy, domagała się sprawiedliwości, powołując na prawdy zapomnianej Ewangelii. By uratować Rzym od zupełnej zagłady ustanowiono srogi trybunał Inkwizycyi, który okrucieństwem swej działalności i z pomocą pracowitych zabiegów soboru Trydenckiego, wzmocnił zachwianą budowlę i zapewnił siłę władzy, świeckiej. Przez dwa następne wieki panował pokój, połączony z przyćmieniem władzy papieży. Państwa o absolutnych rządach ustaliły swój podział Europy i czuły się dość silne, by pomijać rozkazy nadchodzące z Rzymu. Monarchowie przestali drżeć przed groźbą klątwy Kościoła, stała się ona dla nich igraszką a papież najwyższym mistrzem ceremonii, potrzebnym do przewodniczenia religijnym obrządkom. Dzierżona dotychczas przez Rzym równowaga wytrąconą została. Monarchowie, uważając się za władzę, jako przez Boga im nadaną, chcieli by papież tę otrzymaną przez nich donacyę uznawał za fakt dokonany po za obrębem swego urzędu i nie wtrącał się w ich świeckie sprawy. Rzym dalekim był teraz od urzeczywistnienia swych tradycyjnych dążności rządzenia światem. Zdawało się, że w końcu zeszłego wieku Francya, ogłaszając prawa człowieka, ostatecznie dobije władzę papieży, władzę mianującą się za ustanowioną nad ludźmi z łaski samegoż Boga. Trwoga i gniew zawrzały wtedy w Watykanie, postanawiającym przeszkadzać rozprzestrzenieniu się tego nowego credo, powstałego w imię uwolnionego z więzów rozumu, przez ludzkość, chcącą samoistnie stanowić o swoich losach.
Piotr kończył pierwszą część swej książki porównaniem pierwotnego chrystyanizmu do katolicyzmu dzisiejszego, który stał się tryumfem bogaczów. Jezus, przemawiając w imieniu biednych i uciśnionych, zniweczył rzymską potęgę, lecz katolicki Rzym, niepomny swych początków, długim szeregiem wieków rządził się polityką odmienną, kroczącą ku zawładnięciu świata, wzorem dumnych i chciwych złota Augustów. W ośmnaście wieków po Jezusowej Ewangelii świat stanął nad tąż samą przepaścią. Znów mu grozi ta sama, co wówczas zagłada, pożera go agio, szachrajskie banki, finansowe katastrofy, najsroższa niesprawiedliwość, dająca garstce ludzi nadmiar bogactwa, podczas gdy reszta ich braci ginie w głodowych męczarniach. A więc obronę maluczkich na nowo podjąć należy!
Piotr wypowiadał tę konieczność w słowach pełnych miłości i nadziei, słodycz jego marzeń odbierała książce charakter burzycielski. Przytem na kartach jej nie występował on przeciwko dogmatom. Książka była głosem wołającego apostoła, formą swą zaś: sentymentalnym poematem, płonącym miłością ku bliźnim.
Druga część dzieła mówiła o teraźniejszym katolicyzmie. Piotr zebrał w niej obrazy widzianej przez siebie nędzy, kryjącej się na przedmieściach stolicy, tej okrutnej nędzy, nad której zatrutemi ranami serce krwawiło mu się z bólu. Taka niesprawiedliwość nie mogła być dłużej tolerowaną, bo cierpień ubogiego nie słodziła nawet nadzieja a wszelka dorywcza pomoc nie wpływała na zapobieżenie ogromowi złego. Biedak nieszczęsny tracił resztę dawnych swych wierzeń, widząc, że chrześciańskie rządy zezwalają na wielką jego niedolę a zbytek i rozpusta bogaczów krzewiły w nim nienawiść i chęć odwetu.
Naszkicowawszy zarys dzisiejszej zgnilizny społecznej i walącej się z zepsucia cywilizacyi, Piotr kładł nacisk na chwilę, gdy schyłek zeszłego wieku rozbudził nadzieje szczęścia, głosząc światu swe ideje. Stan trzeci, mieszczański, czyli liberalne stronnictwo zagarnęło władzę, obiecując zadowolenie pragnień każdej jednostki. Sto lat ubiega od owej epoki a obietnica w niczem urzeczywistnioną nie została. A więc wszystko było ułudą?... Rozczarowanie przenika serca ludzi. Jeżeli bowiem stan trzeci, u władzy dziś będący, wyraża z tryumfem własne zadowolenie, natomiast stan czwarty cierpi i nie przestaje dopominać się o część sobie przynależną. Nadano mu wolność i równość polityczną, lecz są to czcze bawidełka i ułudne dary, z których korzystać nie może. Zdycha więc z głodu, jak za czasów ekonomicznej swej zależności, wolność pod tym względem zachował w całej pełni. Dochodzenie praw przynależnych biedakom biorą ich przywódcy za punkt wyjścia stawianego przez siebie zagadnienia, którego rozwiązanie grozi ruiną istniejącemu porządkowi społecznemu. Przeciw sobie stoją: praca i kapitał. Gdy najem robotnika zastąpił praktykowane przez starożytnych niewolnictwo, przewrót stosunków był olbrzymi a chrześciańska religia była niewątpliwie jednym z najdzielniejszych czynników zniesienia niewolnictwa. Dziś trzeba to zastąpić czemś innem i czemużby Kościół nie miał obmyślać tej nowej formy, czemużby nie miał objąć steru nowej przemiany stosunków?... Rzym nie może pozostać obojętnym tego świadkiem, papież musi wypowiedzieć swoje zdanie, inaczej dzierżone przez niego posłannictwo runie bezpowrotnie, jako niepotrzebne kółko w maszynie, puszczonej w bieg bez niego.
Ten wzgląd usprawiedliwiał utworzenie się stronnictwa katolicko-społecznego. Gdy ze wszech stron sekty, mnożąc się, słały coraz to nowe rozwiązania kwestyi, mające zapewnić szczęście ludzkości, obowiązkiem Kościoła było stawić się ze swojem. Na tej tylko drodze nastąpi odrodzenie się Rzymu i nowa jego ewolucya ku coraz szerszym zakresom rozbudzonych nadziei, nieznających granic. W zasadzie, Kościół katolicki nie mógł być przeciwnym ubogim. By odrodzenia swego dokonać, potrzebował natchnąć się duchem pierwotnej swej tradycyi i w imię Ewangelii stanąć po stronie uciśnionej rzeszy, chcieć przywrócić dla niej chrześciańskie braterstwo, wsparte na wspólnem używaniu wszelkiego dobra. Kościół z łona ubogich powstały, tylko chwilowo mógł iść ręka w rękę z bogaczami ziemi, tą ceną okupując zachwiane prawo swego istnienia; chrystyanizm, przedzierzgnąwszy się w katolicyzm, z konieczności poświęcił pierwotną czystość swych zasad. Lecz dziś, usuwając się od skazanych na zagładę klas, dowiedzie Kościół niespożytej siły żywotnej i wiekuiście odradzającej się młodości swojej a zbliżenie się jego ku maluczkim będzie tylko powrotem do nauki Chrystusa, oczyszczeniem się z ugodowej polityki, której jarzmo musiał dźwigać dla okupienia swego bytu. Po wszystkie czasy Kościół umiał naginać się i stosować do wymagań wieku, nigdy nie wyrzekając się absolutu swojego. Dzięki tej cierpliwej wytrwałości, zachował Kościół całość majestatu swej władzy, która, jakkolwiek ulegała przyćmieniu, gotową jest w każdej chwili objąć panowanie nad światem.
Czy chwilą ku temu sposobną nie będzie dzień jutrzejszy? Znów zapanował niepokój i monarchie współubiegają się we wzbudzaniu ufności ludów, rządzonych. Lud, poznawszy znaczenie oświaty, stał się siłą, poznał ważność stanowiska własnego i objawia już wolę swoją. Świeżo ocknioną istotę jego rządy pragną przyswoić sobie. Chcą panować, poparte przez lud i chociażby z ludem. Zrozumiałem to jest dla wszystkich, iż czasowo przez stan trzeci na prezydentów wyniesieni rządcy respublik, ambitni trybunowie, marzący o pochwyceniu władzy, wszyscy zgodnie wtórują, że przewaga wywierana dziś przez kapitał wiedzie wstecz ku pogańskiemu ustrojowi społeczeństwa, ku niewolnictwu. Narzekają na srogość i dokuczliwość warunków pracy, która, sprzedając się jak każdy inny towar, ulega niecnym wyzyskom, bo płaca za nią jest ściśle obliczona w celu niedawania pracownikowi nic więcej nad pożywienie potrzebne do podtrzymania życia. Wśród ciżby pracowników szerzy się plaga nędzy, mrą z głodu, podczas gdy nad ich głowami wre spór krzyżujących się systemów, mających złe zażegnać. Ale wszelkie ku temu wysiłki marnieją, popłoch ogólny się wzmaga. Wśród głosów, nawołujących do szukania sposobów obrony, do znalezienia ujścia dla dokuczliwych plag, stanął Kościół walczący ze swym wrogiem o lepsze, chcąc zwycięztwo po swojej zatrzymać stronie.
Piotr rozwijał w swej książce zwiększającą się z dniem każdym działalność katolickiego ruchu. Rzecz dziwna, miał on szersze pole działania, większą siłę i żywotność w krajach protestanckiego wyznania. Tam księża wiedli bój zażarty z pastorami chcącymi lud utrzymać po swojej stronie. O ten lud ubiegając się, katoliccy księża wypowiadali niespodziewanie śmiałe, demokratyczne teorye.
W Niemczech biskup Ketteler był jednym z pierwszych żądających opodatkowania kapitału; stworzył jądro agitacyjne, składające się z licznych stowarzyszeń, mających swoją prasę a kierownictwem ruchu zajmują się wyłącznie księża. W Szwajcaryi, biskup Mermillod stał się rzecznikiem klas ubogich a przykład jego pociągnął innych biskupów, którzy mają nadzieję nawrócić te warstwy i ku wierze nakłonić w dniu ostatecznego zwycięztwa.
W Anglii, gdzie socyalizm niezmiernie powolne czyni postępy, kardynał Manning odznaczył się niejednokrotnem zwycięztwem, od chwili, gdy stanął po stronie pracujących, podczas jednego z najgłośniejszych strejków.
Przedewszystkiem podatnym gruntem dla rozwoju katolickiego ruchu, okazują się amerykańskie Stany Zjednoczone, gdzie z demokratycznego społeczeństwa wyrośli biskupi, z biskupem Ireland na czele, są kierownikami dopominających się o przynależne sobie prawa społeczne. Katolicyzm w Stanach Zjednoczonych nabiera skutkiem tego niebywałego znaczenia i młodzieńczej żywotności, budzącej w sercach bezgraniczne nadzieje, jaśniejące jak wschodząca zorza lepszego jutra.
W krajach nawskroś katolickich działalność nowego kierunku o wiele jest słabszą. W Austryi katolicki ruch łączy się z ideją antysemityzmu. W Belgii nie posiada żadnego wyraźnego stronnictwa. W Hiszpanii i we Włoszech prawie dopatrzeć się nie można jego istnienia. Hiszpańscy biskupi, uparcie stojąc przy skrajności i gwałtowności wiary swych poprzedników, zadawalniają się ciskaniem gromów kościelnych na niedowiarków i odszczepieńców, jak za czasów Inkwizycyi. Zaś włoskie duchowieństwo, zasklepione w tradycyi, wyrzeka się inicyatywy i milczy w pokorze, zapatrzone w stolicę apostolską.
We Francyi wre żwawa utarczka, lecz jest to tylko utarczka idei. Duchowieństwo walczy wyłącznie przeciwko dziełu stworzonemu w końcu zeszłego wieku, sądząc, że przywrócenie dawnej organizacyi monarchicznej, przyniesie z sobą ponowny rozkwit marzonej złotej epoki. Z tego punktu wychodząc, postawiono i naprzód wysunięto kwestyę dawnych robotniczych stowarzyszeń cechowych, które wznowione, uleczyłyby wszystkie niedole. W zapatrywaniu jednak na tę kwestyę, niema zgodności: jedni pragną widzieć samorząd cechowy bez współudziału państwa, drudzy zaś, należący do młodszego i burzliwszego obozu katolickiego, chcieliby stawić cechy pod opieką władzy monarszej ze swobodą rozporządzania posiadanym kapitałem, oraz z prawem przymusu do obowiązkowego należenia do odnośnego stowarzyszenia.
Wice-hrabia Filibert de la Choue był propagatorem obowiązkowego zaciągania się do cechów, i kwestyę te popierał słowem i piórem, bolejąc, że papież nie wypowiedział stanowczego zdania w tej mierze. Kwestya cechów ze swobodnym do nich wstępem, lub też z przymusowem należeniem, była według niego najważniejszą. Zbawienie albo zguba społeczeństwa zawisły od rozstrzygnięcia tego dwoistego zadania. Jakkolwiek nie wyznawał tego głośno, wice-brabia był zwolennikiem państwowego poparcia i przymusu. Pomimo braku jedności, stronnictwo to we Francyi bardzo było ruchliwe. Nie zniechęcano się niepowodzeniem i zakładano korporacyjne stowarzyszenia spożywcze, budowano na tejże zasadzie mieszkalne domy dla robotników, tworzono banki ludowe, starano się nadać tym instytucyom pozory wspólnej własności, powrotu do samorządu pierwotnych gmin chrześciańskich. Niesnaski polityki bieżącej, roztrój ogólny i brak jednolitości dążeń narodu, rozniecał odwagę ruchliwego stronnictwa katolickiego, które, oślepiając się chwilową ułudą pozorów, zaczynało marzyć o możności pochwycenia rządów nietylko we Francyi, lecz nad całością chrześciańskiego świata.
Drugą część swej książki Piotr kończył obrazem uprzytomniającym stan ogólnego rozprzężenia, tak pod względem intelektualnym jak moralnym. Wiek dobiegał końca wśród chorobliwego rozstroju. Bo jeżeli warstwa ludu ubogiego, jęcząc z nędzy, domagała się zapewnienia chociażby suchego kawałka codziennego chleba, tą samą głębią niezadowolnienia szemrali syci, lecz duchowo łaknący, wyrzekając na pustkę odartą z rojeń, przez wyzwolony z pęt swoich rozum. Było to owo osławione bankructwo racyonalizmu, pozytywizmu i samej nawet wiedzy. Umysły, trawione potrzebą absolutu, łatwo poddają się zniechęceniu względem wiedzy, która postępuje ostrożnie i powoli, uznając tylko prawdy doświadczalne. Nie otrzymując z tej strony pożądanych odpowiedzi na wszystko, zwracają się trwożnie ku dawnym wiarom, by drzemać spokojnie, padłszy na kolana przed Bogiem i powtarzając credo, stwierdzające objawienie rzeczy
nadprzyrodzonych. Dzisiejszy stan wiedzy nie zaspakaja naszego pragnienia sprawiedliwości, nie potwierdza nam i nie mówi o pozagrobowem życiu, o wieczności złączonej z rozkoszą marzonego szczęścia. Wiedza zapoznawać się dopiero poczyna z otaczającym nas światem, nakazuje nam surową solidarność obowiązku życia, mówiąc, że jesteśmy jednym z czynników bezustannie odnawiającej się jego formy. Wobec podobnych twierdzeń, zrozumiałym staje się bunt serc, ich żal za chrześciańskiem niebem, zaludnionem przez aniołów, pełnem światła, muzyki i kadzideł. O ileż lżejszem jest wtedy pożegnanie z istotą ukochanych zmarłych, wszak rozłąka z nimi jest tylko chwilową przed wieczystem połączeniem się w nieśmiertelnej chwale! Jakąż potężną dźwignią dla znoszenia przykrości życia jest wiara w wymiar pozaświatowej sprawiedliwości; ulatuje wtedy przerażająca myśl o nicości i zaniku swojego ja, pozostawiając niewzruszoną wiarę w jutro śmierci i szczęśliwe rozwiązanie wszystkich zagadnień przeznaczenia. Wierzenia te na długo jeszcze pozostaną niezachwianemi myślami większości. Wiekami nabrana przez nie siła oddziaływa na zmęczone wysiłkiem umysły. Świat nasz jest w przededniu nowego porodu, trwoży się więc i w słabości swej wraca ku religijnym wierzeniom, wypowiada swą tęsknotę za ideałem i nieskończonością, wymaga praw etyki i zapewnienia wyższej sprawiedliwości. Teraz właśnie ujawniła się potrzeba nowych ideałów. W łaknący i uprawny grunt, czyż stary katolicyzm nie rzuci swego ziarna, by odrodzić się mógł z młodzieńczą siłą i wyrosnąć z bujnością kwiecia ogarniającego świat cały wonnością swoich nadziei?...
Trzecią część swej książki, Piotr poświęcił rzuceniu zarysu, czem będzie przyszłość tego odrodzonego katolicyzmu, niosącego konającym w bólach narodom zdrowie i siłę, spokój i szczęście złotego wieku, utraconego wraz z przeistoczeniem się pierwotnych dążności chrystyanizmu. Mówił o tem z zapalczywością przekonań apostoła, rozpoczynając od nakreślenia portretu Leona XIII, tego idealnego papieża, wyznaczonego do chlubnego posłannictwa niesienia pociechy i zbawienia zrozpaczonej ludzkości. Wywołując postać tego nowego zbawcy, otoczył go majestatem i chwałą, widząc go już kładącym koniec nędzom narodów. Nie był to portret wierny i ścisły, lecz upostaciowanie potrzebnego zbawcy, pasterza o nieprzebranem miłosierdziu, sercu i inteligencyi podniosłej, odnowiciela świata jakiego pożądały gorączkowe marzenia roztkliwionego Piotra. Wszakże nim przystąpił do zestawienia tego portretu, przerzucił ogrom dokumentów, zastanawiał się nad każdą encykliką Leona XIII, wytwarzając sobie o nim pojęcie oparte na faktach: religijnego przygotowania, pobieraną przez przyszłego papieża w Rzymie nauką, przebiegiem jego nuncyatury w Brukselli i długim pobytem w Perugii w roli biskupa. Pius IX trudne do podtrzymania pozostawił po sobie dziedzictwo. Wstąpiwszy na tron papieski, Leon XIII okazuje natychmiast dwoistość swej natury: jest niewzruszenie wiernym stróżem dogmatu a zarazem giętkim politykiem, zdecydowanym na wszelkie ustępstwa ugodowe. Zrywa ze współczesną filozofią i, sięgnąwszy poza epokę Odrodzenia aż do wieków średnich, przywraca w katolickich szkołach chrześciańską filozofię św. Tomasza z Akwinu, doktora anielskiej dobroci. W ten sposób ubezpieczywszy nienaruszalność dogmatu, stara się o utrzymanie równowagi, dając rękojmię swej życzliwości rządom, z zamiarem korzystania z każdej sprzyjającej okoliczności. Niezrównanie czynny, godzi stolicę apostolską z cesarzem niemieckim, pragnie zbliżenia z dworem ruskim, chce zadowolnić Szwajcaryę, ubiega się o przyjaźń Anglii, pisze do cesarza chińskiego, polecając jego opiece misyonarzy i chrześcian znajdujących się w granicach jego państwa. Ostatecznie zwraca się ku Francyi, uznając prawowitość jej republikańskiej formy rządu. Zaraz na wstępie swego panowania Leon XIII wzbudza przekonanie ogólne, iż będzie jednym z wielkich papieży i polityków, pracującym około węgielnej myśli swych poprzedników, dążących ku panowaniu nad światem i dysponowaniu ludźmi z wysokości papieskiego tronu jaśniejącego w stolicy, w Rzymie. Wolą i celem Leona XIII jest urzeczywistnienie jedności Kościoła przez przywrócenie na jego łono wszystkich dysydentów. Wtedy dopiero Kościół będzie niezdobytą twierdzą, ostającą się grożącym światu przewrotom społecznym. W tej idei działając, Leon XIII pragnie, by Anglia i jej anglikańskie Kościoły zawarły z nim braterski sojusz, by schizmatyckie Kościoły Wschodu zwróciły się ku niemu z chęcią przymierza. Pragnie on przedewszystkiem pozyskania Wschodu i z ojcowską wyrozumiałością traktuje jego Kościoły, jakby chwilowo tylko zwaśnione młodsze córy Rzymu. Pozyskawszy i odzyskawszy dla swej stolicy rozproszone dziś Kościoły, postawiłby Rzym u szczytu potęgi, zapewniając swym następcom panowanie nad całem chrześciaństwem.
Piotr ze szczególniejszem upodobaniem zaznaczał w swej książce, jak żywo Leon XIII interesował się zawsze kwestyą socyalną. Będąc biskupem Perugii napisał list pasterski zabarwiony humanitarnym socyalizmem. Lecz przywdziawszy tiarę papieską zmienił opinię i cisnął gromy na rewolucyonistów, którzy śmiałością akcyi, przerazili Włochy. Jednakże zapoznawszy się bliżej z rozwojem nowych dążności ludów, Leon XIII cofa się. Dostrzegł śmiertelne niebezpieczeństwo, w razie gdyby ruch ten został opanowany przez nieprzyjaciół katolicyzmu. Chętnie udziela posłuchania popularnym biskupom szerzącym propagandę katolickiego socyalizmu, przestaje brać udział w zatargach w Irlandyi, cofa klątwę rzuconą na „rycerzy pracy“ w Stanach Zjednoczonych, zabrania stawiania na indeksie książek o najśmielszych teoryach pisanych przez autorów katolicko-socyalistycznego stronnictwa. Ta ewolucya ku demokracyi widnieje w najgłośniejszych encyklikach Leona XIII: Immortale Dei o konstytucyi państw; Libertas o wolności ludzkiej; Sapientiae o obowiązkach chrześciańskiego człowieka; Rerum novarum o położeniu klas pracujących; zwłaszcza ta ostatnia była jakby zwiastowaniem nadziei chcącego się odrodzić Kościoła. Papież ubolewał w niej nad nędzą gniotącą robotników, nad zbyt długą ilością godzin pracy i nad marnością ich zarobku. Każdy bowiem człowiek ma prawo do życia a groźbą głodu wydarte zobowiązania są niesprawiedliwością. W innem znów miejscu encyklika mówi, że nie należy wydawać bezbronnej klasy roboczej na łup wyzysku, który, bogacąc jednostki, skazuje na nędzę setki tysięcy ludzi. Nie wdając się w szczegóły pożądanych przemian w istniejącej dziś organizacyi, papież zachęca do zakładania stowarzyszeń cechowych, które poleca opiece państwa, a zaznaczywszy i uznawszy przodownictwo należne władzy cywilnej, poleca je Bogu wszechmocnemu. Zbawczym środkiem przeciwko złemu jest szerzenie moralności, poszanowania rodziny, oraz prawa własności.
Tak więc przedstawiciel Chrystusa na ziemi wyciągnął miłosierną dłoń ku maluczkim i głosił swą troskliwość o ich dobro. Nie byłobyż to zapowiedzią nowego przymierza i ponownego panowania Chrystusa nad światem?... Odtąd ludy wiedziałyby, że mają opiekuna swojego, że jęczeć nie będą w srogości dotychczasowego opuszczenia. Wszak ta encyklika sprawiła, iż wszystkie oczy zwróciły się ku Rzymowi, w którym królował papież otoczony chwałą. Całe chrześciaństwo ze czcią obchodziło jubileusz Leona XIII, zbiegły się ku niemu tłumy, nadesłano niezliczone dary a monarchowie napisali do jubilata listy tchnące najwyższem uznaniem.
W następnym rozdziale Piotr mówił z całą swobodą o władzy świeckiej papieży. Wiedział, że Leon XIII w zatargach z rządem włoskim obstaje przy swoich prawach nad Rzymem, lecz uważał to za konieczność zachowania pozorów, kwestyę podrzędną, podtrzymaną sztucznie ze względów politycznych, czasowo i zniknąć mającą z chwilą blizkiego odrodzenia Kościoła. Piotr był przekonany, że wyjątkową swą wielkość i potęgę wzrastającego wpływu moralnego, papież częściowo zawdzięcza postradaniu dawnej swej świeckiej władzy. Przez piętnaście wieków posiadane przez papieży niewielkie państwo Kościelne ileż spowodowało niesnasek i błędów!
W czwartym wieku gdy Konstantyn opuścił Rzym, pozostawiając na Palatynie rzeszę podrzędnych urzędników, papież ujął władzę w swe ręce i dawne życie grodu zapulsowało w Laterańskim pałacu. Lecz dopiero w cztery wieki później Karol Wielki uznaje świecką władzę papieża, nadając mu w posiadanie państwo Kościelne. Odtąd nieustannie wrzała walka pomiędzy władzą świecką i władzą duchowną, lała się krew i płonęły pożogi. Pocóż więc dziś marzyć o odtworzeniu świeckiej władzy papieża? Jakież znaczenie mieć może to posiadanie drobnego państewka, na którego obronę należałoby wystawić potężną armię, równie wyćwiczoną i silną jak armie innych mocarstw europejskich?... Czemże stałoby się to państwo Kościelne bronione przez płatnych obcokrajowców, gdyby ci ulegli przewadze sił nieprzyjacielskich?... O ileż stanowisko papieża zadawalniającego się władzą duchowną jest wyższe, szlachetniejsze i czystsze! Zrzekłszy się władzy świeckiej, nabiera on nieograniczonej władzy nad światem dusz wszystkich! W pierwszych czasach swego istnienia Kościół miał znaczenie czysto miejscowe, rzymskie a później dopiero stał się katolickim, czyli uniwersalnym, rozszerzając swe panowanie na całe chrześciaństwo. Też same koleje przebyło święte kolegium, które początkowo zastępując rzymski senat, przekształciło się w ciało międzynarodowe, złożone z kardynałów wszelkiej narodowości. Papież otoczony tym pocztem, stał się jedyną, wielką, międzynarodową władzą, tem potężniejszą, że wolną od trosk monarchicznych a natomiast przemawiającą w imieniu całego społeczeństwa, jaśniejącą wyżej ponad wszystkie narody. Jakże płonnemi wydają się wyniki długich i krwawych walk trwających tyle wieków bez rozstrzygnięcia zadania, które spoczywało w tej a nie innej kwestyi: oddać papieżowi królestwo ziemi i świecką władzę nad światem lub pozostawić go jedynie władcą duchownym. Papież, przedstawiciel Boga na ziemi, wszechwładzę i nieomylność z łaski bożej posiadający, rozporządziciel dusz ludzkich, panować powinien na tronie wzniesionym w przybytku Pańskim, jeżeli narody same go nie ogłoszą mocarzem świata, królem nad królami.
Jakże niespodziewanem zrządzeniem, mogą zasiewy, rzucone przez Wielką rewolucyę, przyczynić się do urzeczywistnienia dążeń trwale pielęgnowanych przez wszystkich papieży mających na celu objęcie najwyższej władzy nad światem! Wobec grożących upadków wszelkich władz istniejących, jedna tylko stolica apostolska promienieje nietknięta, w nienaruszonej swej całości. Stać się ona może ową arką przymierza gromadzącą dokoła siebie ufające jej i zbratane z nią ludy. Dlaczegóż nie miałyby się jej oddać, zawiódłszy się w dotychczasowych swych nadziejach, zniechęciwszy się do idei swobody, która je zawiodła! Wszak stronnictwo liberalne zdaje się, że ostatnią ponosi porażkę na polu ekonomicznem. Warstwy ludowe przestają wierzyć w zbawienność zasad 1789 roku, narzekają na zwiększoną swą nędzę, niepokoją się i gorączkowo pragną znaleźć ulgę dla swych cierpień. Zaszła w formie rządzenia przemiana dozwoliła zaostrzyć charakter międzynarodowościowy Kościoła, we wszystkich parlamentach znajdują się wśród członków duchowni. Tak więc wytwarzają się coraz to liczniej okoliczności, potężnie przygotowujące grunt mający wydać odrodzenie się starego katolicyzmu. Nawet wiedzę ogłoszono za upadłą a to rzucone na nią oszczerstwo bankructwa, chroni Syllabus przed pośmiewiskiem ogółu, trwożąc chwiejniejsze umysły i nawracając je ku niezbadanym i bezgranicznym tajemnicom rzeczy nadprzyrodzonych. Jaśnieć znów zaczyna dawna przepowiednia, wróżąca papieżom nieograniczoną władzę na ziemi z dniem połączenia się obu Kościołów, z dniem, gdy Kościół wschodni zleje się w jedno z Kościołem katolickim, rzymsko-apostolskim. Rzym wtedy zapanuje nad światem, stanąwszy na czele demokratycznej dążności ludów a papież wzorem Jezusa, odwróciwszy się od możnych i bogaczów zwróci się ku biedakom łaknącym chleba, ku nędzarzom nieposiadającym dachu. Może już tylko lat kilka cierpieć i jęczeć oni będą, może już tylko lat kilka trwać będzie dzisiejszy niepokój, zamięszanie i trwoga a minie nazawsze niebezpieczeństwo chwili obecnej, bo lud, z biernej swej roli wyszedłszy, przemówi i, we wznowionej pokorze wiary schroniwszy się pod opiekę jednolitego Kościoła, uratuje ludzkość od grożącej nawałnicy zniszczenia.
W ostatnich rozdziałach swej książki Piotr mówił z radosnym zachwytem, czem będzie wówczas odrodzona władza papieska, nowy Rzym duchowy, panujący nad narodami miłującemi się bratnią miłością, otwierającą wnijście do nowożytnej złotej epoki. Pomijając obalenie a nawet krytykowanie dogmatów, Piotr mówił o bezpowrotnem zniknięciu przesądów, marzył i płomienne swe marzenia wypowiadał, przewidując, że nowe wierzenia zniosą rytuały, zadawalniając się religią miłości bliźniego. To wypowiedzenie myśli przyniosło Piotrowi ulgę, uzdrawiając mu serce, jeszcze bolejące po ciosach zadanych mu w Lourdes. Te oburzające przesądy, praktykowane w Lourdes, czyż nie były symptomatami epoki przeciążonej cierpieniem?... Z chwilą gdy Ewangelia ponownie zagości w sercach ludzi, przestaną oni koić swe cierpienia ułudą leków przed daleką grotą, bo odnajdą pocieszenie w samych sobie a pomoc i opiekę w chorobie wśród swoich najbliższych. Jakże tragicznie przedstawiały się w umyśle Piotra warunki długiej podróży i uciążliwego pobytu w Lourdes! Znając to wszystko, można było zwątpić w miłosierdzie boże. Lourdes przytem, zagarniając olbrzymie dochody, ciągnąc zyski, przyczyniało się do gorszących zatargów, które znikną dopiero z jutrem społeczeństwa, gdy żyć będzie na łonie odrodzonego Kościoła.
Książka Piotra tchnęła żarem miłości dla tego jutrzejszego społeczeństwa. Dla niego to on pragnął wznowienia obyczajów pierwotnych czasów chrystyanizmu, tej religii sprawiedliwości i prawdy, jaką był chrystyanizm przed złączeniem się swojem ze sprawą możnych i bogaczy. Wraz z religijnem odrodzeniem nastąpi panowanie maluczkich, doczesna ich szczęśliwość, równość rzeczywista ustalona podziałem pracy. Po nad braterską równością społeczeństwa jaśnieć będzie jedna tylko postać — w chwale i pokoju królującego papieża. Będzie on najwyższą treścią, regulatorem moralnego porządku, łącznikiem miłości pełnym, duchowym ojcem każdego stworzenia. Nadchodzą czasy pojednania się ludzi, panowania zgody i szczęścia pomiędzy nimi, blizkim jest tryumf błogosławionej tej epoki, przepowiedzianej przez wszystkich proroków. Ustaną walki, ustanie antagonizm pomiędzy duchem i ciałem; cudotwórcza równowaga zabije zło, by panowało królestwo boże na ziemi. Rzym odrodzony stanie się środowiskiem świata, ogarniając go tchnieniem nowej religii!...
Rozmarzenie Piotra wprawiło go w zapomnienie; nie widząc zdziwienia, jakie wywołuje pośród chudych anglików i przysadzistych niemców, stojących wzdłuż parapetu na tarasie, wyciągnął ramiona ku rzeczywistemu Rzymowi, na który patrzał i z oczyma pełnemi łez, wzruszony, modlić się zdawał do miasta ciągnącego się u stóp pagórka. Będzież ono przychylne jego wielkim nadziejom?... Znajdzież on w tym Rzymie uleczenie na troski i nędzę swych bliźnich?... Czy katolicyzm może się odrodzić?... wrócić do pierwotnego swego posłannictwa i być religią niosącą ukojenie, przywracającą wiarę, darzącą szczęściem i życiem, konające dziś w męczarniach ludy?...
Piotr słał te pytania ku opromienionemu słońcem miastu, płonąc porywem szlachetnego uniesienia i wierząc w prawdę swoich przekonań. Wspomniał myślą starego księdza Rose, zalewającego się łzami w czasie czytania świeżo napisanych rozdziałów książki. Słyszał głos wice-hrabiego Filiberta de la Choue, twierdzącego, że taka książka równa się potężnej armii; pokrzepieniem dla Piotra było przedewszystkiem zachowanie się kardynała Bergerot, którego list pełen uznania rozpoczynał napisane dzieło. Dlaczegóż więc kongregacya Indeksu chce wzbronić czytania tej książki?
Wiadomość tę otrzymał Piotr przed dwoma tygodniami drogą prywatną i od tej chwili nieustannie zadawał sobie to pytanie, nie znajdując nań odpowiedzi. Zawiadomiono go, by czemprędzej zjechał do Rzymu, jeżeli chce bronić swej książki. Któreż to stronnice ściągnąć mogły niezadowolenie?... Wszak każda z nich we wszystkiem była zgodna z zasadami chrześciańskiemi.
Piotr pełen był otuchy. Śpieszno mu było znaleźć się u stóp papieskiego tronu, by wyjednać dla dzieła swego najwyższą aprobatę, by wypowiedzieć, że je napisał przejąwszy się duchem encyklik Leona XIII i że najgorętszem jego pragnieniem jest tryumf polityki papieża. Jakimże sposobem potępioną mogła być książka sławiąca dążności Leona XIII?... Piotr bowiem najmocniej był przekonany, że napisał dzieło, dopomagające polityce papieża, dążącego do jedności chrześciańskich Kościołów i pragnącego szczęśliwości, oraz pokoju pomiędzy ludźmi.
Otrząsnąwszy się z zadumy, Piotr stał jeszcze czas jakiś na tarasie, nie mogąc nasycić swego wzroku wielkością Rzymu: jakże pragnął módz go objąć w uścisku i otrzymać odpowiedź na swoje pytania! Dlaczegóż wszystko to pozostaje jeszcze dla niego zagadnieniem, pojąć się nie dającem, nieznanem!
Raz jeszcze postanawiał doświadczyć siebie i wystawić na ostateczną próbę. Była ona ważniejszą i bardziej jeszcze stanowczą, niż próba uczyniona w Lourdes. Wiedział, że jeżeli spotka go teraz zawód, to śmiertelnie zostanie nim rażony. Tym razem nie żądał dla siebie przywrócenia wiary, naiwnych pojęć dziecięcych, lecz chciał utrwalenia swych wierzeń dzisiejszych, wyższych ponad rytuały i symbole, chciał nabrać pewności, czy za pomocą religii można dźwignąć ludzkość i wskazać jej drogę do rzeczywistej szczęśliwości. Serce w nim wzbierało naprzemiany radością i trwogą: jaką Rzym da na to odpowiedź?...
Słońce wzbiło się już ku górze i wyżej położone dzielnice Rzymu występowały jaskrawo na tle pałającem od żaru. Dalekie wzgórza złociły się purpurą a domy w bliższych ulicach stojące o murach coraz to jaśniejszych, fasadach ostro zarysowanych, ukazywały tysiące okien o wyraźnych wgłębieniach. Wszakże poranne mgły jeszcze nie znikły w zupełności. Unosić się zdawały z najniżej leżących ulic i snując się lekką parą ku pagórkom, topniały, gubiąc się w powietrzu, rozpływając się zda pod gorącem niebem, w przestworzach niebieskich. Monte Palatino zmalało, jakby zasłonięte powstałym z swych gruzów pyłem i Piotr widział tylko majaczącą na niem linię ciemnych cyprysów; monte Quirinale prawie że zupełnie znikło, ciągnąca się na jego szczycie nizka i płaska fasada królewskiego pałacu zasunęła się w głąb, przysłonięta oparem; daleką była teraz i prawie niewidzialną. Natomiast na lewo, tam po nad drzewami, wyrosła jeszcze i spotężniała wspaniałość kopuły św. Piotra. Błyszczała wyraźnie i pogodnie w słonecznem złocie, zajmując część nieba, królując po nad całością miasta.
Ach ten Rzym dziś poraz pierwszy widziany, jakże był ponętny w porannej krasie! Piotr rozgorączkowany zmęczeniem po długiej podróży koleją, rozegzaltowany myślami, patrzał nań rozradowany, widząc go takim, jakim go widzieć pragnął w swych marzeniach. W upojeniu swojem, Piotr dopatrywał się w nim życia. Okrzyk zmartwychpowstania zdawał się rozbrzmiewać po nad tysiącami domów, okrzyk, będący obietnicą szczęścia dla ludzkiego rodu, wydawała ta święta ziemia Rzymu, dwukrotnego już władcy świata. Teraz trzeci Rzym, Rzym nowego Odrodzenia, Rzym ojcowskiego dla świata uczucia wyciągnął ku bolejącej ludzkości rozwarte swe ramiona, niosąc nadzieję pocieszenia, przywołując wszystkie ludy do wzajemnego uścisku. Piotr widział to i słyszał. W chwale pogodnego dnia podziwiał ten Rzym zawsze młodzieńczy, łagodny jak dziecię, skąpany blaskiem jaśniejącego nieba, promienny pięknością poranku, przeczysty i gorejący jak chciały go widzieć własne jego marzenia.
Wreszcie Piotr oderwał się od czarującego widoku. Z boku tarasu, na słońcu, czekała go dorożka; woźnica i koń, pochyliwszy głowy, nie ruszyli się z miejsca. Żarem piekących promieni rozpalona walizka leżała na przedniej ławeczce w powozie. Piotr, stanąwszy w dorożce, dał raz jeszcze swój adres:
— Via Giulia, palazzo Boccanera.
Via Giulia ciągnie się na przestrzeni blisko pięciuset metrów, linią prostą od pałacu Farnese do kościoła San-Giovani Fiorentini. W tej porze dnia słoneczna jasność wypełniała ją na całej długości, bieląc drobny, kwadratowy bruk wykładający ją równo, nie posiadała bowiem bocznych chodników. Dorożka, wioząca Piotra przebyć ją musiała prawie w całości. Wznoszące się po obu stronach wielkie, staroświeckie domy, były szare, jakby zaspane i puste, miały okna okratowane, bramy głębokie, po za któremi widzieć można było niewielkie podwórza, ciemne, podobne do studni. Via Giulia otwartą została z rozkazu papieża Juliusza II, który marzył o przyozdobieniu jej szeregami wspaniałych pałaców. Była to niegdyś najpiękniejsza i najregularniejsza z ulic Rzymu i w swoim czasie, to jest w XVI wieku służyła za spacerowe Corso. Dziś, pozostało tylko o tem wspomnienie. Wygląd pozwalał się domyślać, że niegdyś stanowiła ozdobę stolicy, lecz obecnie była cichą, pustą, opuszczoną, tchnęła rodzajem dobroci i przezorności klerykalnej. Piotr patrzał z zajęciem na mknące jedna za drugą stare fasady, przymknięte ażurowe okiennice, żelazne okratowania, wzdłuż których gdzieniegdzie pięły się kwitnące rośliny. Czasami w bocznem skrzydle domu, otwarty był skromny sklepik a na progu siedział kot grzejący się na słońcu. Ruchu na tej ulicy nie było prawie wcale. Ludzi było mało, zaledwie kilka matek z gołemi głowami i w otoczeniu gromadek dziatwy. Wóz zaprzężony w muła i wiozący siano, wspaniale piękny mnich, udrapowany w ciężki habit, welocypedysta sunący bez hałasu na maszynie połyskującej od słońca.
Wreszcie, woźnica się odwrócił i pokazując Piotrowi olbrzymi, ciężki, kwadratowy budynek na rogu uliczki spuszczającej się ku Tybrowi rzekł:
— Palazzo Boccanera.
Piotr spojrzał zaciekawiony, lecz widok tego surowego gmachu, zczerniałego od starości, o masywnej a zarazem gołej architekturze, ścisnął mu serce. Pałac Boccanera, również jak sąsiednie z nim pałace Farnese i Sacchetti, był zbudowany w połowie XVI wieku przez Antonio da San Galio. Tradycya niosła, że słynny ten architekt użył dla zbudowania tych trzech pałaców, kamieni skradzionych w Koloseum i teatrze Marcellusa.
Olbrzymia, kwadratowa fasada pałacu Boccanera, od ulicy dzieliła się na trzy piętra o siedmiu oknach. Pierwsze piętro, niezwykle wysokie, wywierało imponujące wrażenie. Jedyną dekoracyę stanowiły potężne, jakby forteczne występy przy mocno okratowanych oknach parteru. Ponad temi oknami, rysowały się atyki spoczywające na konsolach nieco mniejszych niż dolne. Monumentalnej wielkości brama o bogatych okuciach, zasuwała się wgłąb pod balkonem okalającym środkowe okno pierwszego piętra. W górze fasady, już pod niebem, ostatni szereg kamieni tworzył wyskok o fryzie niezmiernie bogatym, rysującym się czysto i z wdziękiem. Ów fryz, konsole i atyki nad oknami, oraz potężna framuga dokoła bramy były wykute w białym marmurze, lecz stracił on z latami swój połysk i stał się podobny do żółtego, zwykłego kamienia. Na prawo i na lewo przy bramie, ciągnęły się ławy, spoczywające na grzbietach marmurowych gryfów. Przy jednym z rogów pałacu, w ściętem wyżłobieniu, była prześliczna fontanna w stylu Odrodzenia, lecz wyschłą była już oddawna a kunsztowna rzeźba wyobrażająca Amora jadącego na Delfinie, zacierała się i kruszyła, zżarta przez czas.
Wzrok Piotra zatrzymał się na tarczy herbowej rodziny Boccanera, której rzeźbione godło wyobrażało skrzydlatego smoka, zionącego płomienie. Wyryta na tarczy dewiza występowała wyraźnie, nieuszkodzona: „Bocca nera, Alm arossa“ (usta czarne, dusza czerwona). Tej tarczy herbowej, po nad drugiem parterowem oknem, odpowiadał rodzaj kapliczki, jakich sporo napotyka się w Rzymie: Matka Boska ubrana w atlasową suknię a przed nią lampka płonąca dniem i nocą.
Podług przyjętego obyczaju, dorożkarz chciał skręcić w podwoje otwartej bramy, lecz Piotr powstrzymał go, nagle onieśmielony.
— Nie, nie, ja tutaj wysiądę.
Zapłaciwszy dorożkarza, wszedł pod ciemne sklepienie bramy, po drugiej stronie której znalazł się na środkowem pałacowem podwórzu, nie napotkawszy żywego ducha.
Kwadratowy, obszerny dziedziniec był dokoła okrążony portykiem jak klasztor. Po bokach cichego krużganku, leżało mnóstwo zdruzgotanych rzeźb, wykopalisk i uszkodzonych posągów. Apollo z odtrąconemi ramiony, Venus z połową tylko postaci. Drobniutka trawka zarastała pomiędzy kamieniami wykładającemi ziemię w mozajkę białą i czarną. Zdawało się, że słońce nigdy nie zagląda w ten pleśniejący dziedziniec. Mroczno tu było, wilgotno i cisza panowała jak w grobie, pustkowie to zaległ śmiertelny smutek, zgasłej, dawnej wielkości.
Piotr, trzymając w ręku swą walizkę, szukał napróżno odźwiernego lub sługi. Wtem, po za inną sklepioną bramą, zdawało mu się, że dostrzegł jakąś przemykającą się ludzką postać, pośpieszył więc tam i znalazł się wśród niewielkiego ogrodu, spuszczającego się aż do Tybru. Pałac od strony ogrodu, żadnych nie posiadał ozdób. Fasada przeciętą była trzema rzędami symetrycznych okien. Ogród był w najzupełniejszem zaniedbaniu. Pośrodku stojący basen, zawalony był gruzami, wśród których rosły bukszpany a między chwastami i trawą, rzędy pomarańczowych drzew o złotych, dojrzewających owocach przypominały kierunek dawniejszych ogrodowych ulic. Pomiędzy dwoma olbrzymiemi laurami wznosił się ponad dziką, nizką roślinnością, sarkofag z drugiego wieku, zdobny szalejącą bachanalią satyrów ścigających w uściskach miłośnych rzeszę nagich kobiet. Tego rodzaju erotyczne sceny dekadencki Rzym rzeźbił na marmurze swych grobowców. Sarkofag ten, zamieniony na zbiornik, stał wzdłuż muru, gdzie z ust tragicznej maski, tryskał strumień wody. Ogród kończył się portykiem i tarasem a podwójne schody z tak zwanej loggia, spuszczały się aż do rzeki. Lecz skutkiem budowy nadbrzeżnej ulicy, porobiono nasypy dla wyrównania gruntu, otóż szły one wyżej niż ogrodowy taras, który cały był zawalony porzuconemi łomami kamieni, osypującą się kredową ziemią, przedstawiając widok gruzów i niedającej się powetować ruiny.
Tym razem Piotr najwyraźniej dostrzegł jakąś kobietę w pierwszem podwórzu a podążywszy tam, znalazł się wobec piędziesięcioletniej imości, o twarzy wesołej, czarnych włosach i przysadzistej figurze. Na widok księdza, twarz a przedewszystkiem jasne, małe oczy kobiety przybrały wyraz podejrzliwej nieufności.
Piotr, zebrawszy niewielki zasób włoskich słów, jakie umiał, zaczął jej tłómaczyć swoją obecność.
— Jestem księdzem Piotrem Fromont...
Nie pozwalając mu na dalsze objaśnienia, przerwała, odzywając się doskonałą francuzczyzną, z wyraźnym akcentem wieśniaków ze środkowej Francyi.
— A, to pan jesteś księdzem Piotrem Fromont... Wiem, wiem... Spodziewałam się pańskiego przybycia.. otrzymałam rozkazy.
Piotr patrzał na nią zdumiony, więc dla zaspokojenia jego ciekawości, dodała:
— Jestem francuzką... Od dwudziestu pięciu lat mieszkam w tym obcym kraju i ani rusz nie mogę się przyzwyczaić do ich włoskiego paplania...
Teraz dopiero Piotr przypomniał sobie, że wicehrabia, opowiadając mu szczegóły urządzenia domu rodziny Boccanera, wspomniał także o Wiktoryi Bosquet. Mając lat dwadzieścia dwa, przyjechała do Rzymu wraz ze swoją panią, chorą na suchoty a gdy ta umarła, Wiktorya znalazła się w nędzy i opuszczeniu, równie obca jak w dzikim kraju. Na szczęście hrabina Brandini z domu Boccanera, wypadkowo dowiedziawszy się o tej francuzkiej dziewczynie, zaliczyła ją pomiędzy swoją służbę, z poleceniem, by nauczyła z czasem swej mowy małą, dopiero co urodzoną jej córkę Benedettę. Od tej chwili Wiktorya nie opuściła służby w rodzinie Boccanera, przywiązawszy się do niej duszą i ciałem. Chociaż nie umiała ani czytać, ani pisać i przez lat dwadzieścia pięć nie nauczyła się mówić po włosku, Wiktorya wyniesioną została do godności ochmistrzyni pałacu a służba z trudnością rozumiejąc kaleczone i przekręcane przez nią słowa, starała się odgadywać rozporządzenia, słuchając jej z uległością.
Z familiarną otwartością, Wiktorya zapytała Piotra:
— A pan wicehrabia czy zdrów?... My go bardzo lubimy tutaj i z radością czekamy na każde jego przybycie... Wiem, że panie moje miały wczoraj list od niego, zapowiadał pański przyjazd... tak mi powiedziała księżna i nasza contessina.
Rzeczywiście tak było. Wicehrabia Filibert de la Choue, gorliwie się zajął ułatwieniem pobytu Piotra w Rzymie.
Ze starożytnego i dzielnego rodu Boccanera, żyli obecnie: kardynał Pius Boccanera, księżniczka jego siostra, którą, chociaż była starą panną, tytułowano przez poszanowanie donna Serafina, ich siostrzenica Benedetta, córka Ernestyny Boccanera, która, owdowiawszy po śmierci hrabiego Brandini, w kilka lat po nim zmarła, wreszcie był młody książę Dario Boccanera syn Onufrego Boccanera, po którego śmierci, żona, z domu Montefiori, wyszła za mąż powtórnie. Wicehrabia Filibert de la Choue był zpowinowacony z rodem Boccanera, przez młodszego swego brata, ożenionego z hrabianką Brandini, siostrą ojca Benedetty; tytułowany przez nią wujem za życia jej ojca, niejednokrotnie bawił po kilka tygodni w pałacu Boccanera, okazując swej siostrzenicy wiele przywiązania, zwłaszcza od chwili, gdy nieszczęśliwie wyszedłszy za mąż, rozpoczęła starania o unieważnienie swego małżeństwa. Rozłączywszy się z mężem, Benedetta zamieszkała przy swoim wuju, kardynale Boccanera, i przy swej ciotce Serafinie a wicehrabia, chcąc ją rozerwać, pisywał do niej często, przysyłając jej zarazem książki z Paryża. Między innemi, przysłał jej książkę napisaną przez Piotra, co spowodowało wymianę kilku listów siostrzenicy z wujem. W przedostatnim Benedetta zawiadamiała go, że książka Piotra, którą tak żywo popierał, została zadenuncyowana przed kongregacyę Indeksu, radziła więc, by autor zjechał do Rzymu, ofiarując przytem gościnne dla niego przyjęcie w pałacu na via Giulia.
Wicehrabia równie się temu dziwił, jak powiadomiony przez niego Piotr, nierozumiejący przyczyny grożącej klątwy. Wszakże namówił Piotra do wyjazdu do Rzymu, pewnym przytem będąc zwycięztwa, które z góry sobie przeważnie przypisywał.
Znaglony do spiesznego wyjazdu, oraz do przyjęcia gościnności wśród nieznanej sobie rodziny cudzoziemskich książąt, Piotr czuł się niepewny, trwożny. Miał przed sobą walkę z potężną kongregacyą Indeksu, nieznając przyczyn i warunków.
Popatrzywszy przez chwilę w milczeniu na nieznaną sobie postać Piotra, Wiktorya rzekła:
— Co też ja robię najlepszego!... Zatrzymuję pana tutaj, zamiast go zaprowadzić do przygotowanego dla niego pokoju... Gdzież są pańskie rzeczy?..
Wskazał jej na walizkę, którą położył na ziemi, objaśniając, że przybywszy tutaj na parę tygodni, wziął z sobą tylko nową sutannę na zmianę i trochę bielizny. Bardzo była tem zadziwiona.
— Na parę tygodni! Pan przypuszcza, że z nami zostaniesz tylko kilkanaście dni?... No, ale to nie moje sprawy... sam pan się przekona, że to potrwa znacznie dłużej...
Piotr czuł się pokrzepiony i ucieszony tem spotkaniem z wesołą i dobrą swoją rodaczką. Pałac Boccanera mniej przygnębiająco na niego oddziaływał skutkiem tej niespodziewanej okoliczności. Szli teraz obok siebie i Wiktorya opowiadała mu, że księżna wyszła a contessina nieco dziś cierpiąca, jeszcze jest w swoich pokojach. Piotr wiedział, że pomimo małżeństwa Benedetty, domownicy pałacu Boccanera, niezmiernie do niej przywiązani, zowią ją po dawnemu hrabianką.
Wiktorya upewniała, że nie potrzebuje meldować paniom przybycia gościa, albowiem otrzymała rozkazy odnośnie do jego osoby.
Główne wejście na pałacowe schody, znajdowało się w rogu podwórza pod sklepionym krużgankiem. Sień i schody miały monumentalny wygląd, stopnie były nizkie, szerokie a spadek tak łagodny, że możnaby konno wjeżdżać na piętra. Ale kamienne ściany świeciły nagością a przedsionki na zakrętach były puste, głuche; melancholia śmierci zdawała się opadać z wyniosłych tych sklepień.
Przystanąwszy na pierwszem piętrze, Wiktorya uśmiechnęła się, widząc zdziwienie Piotra. Pałac zdawał się być pusty, niezamieszkany, najlżejszy szmer nie dolatywał z zamkniętych salonów. Wskazawszy wielkie, dębowe podwoje, rzekła:
— Jego Eminencya zajmuje całe skrzydło wychodzące na podwórze i na rzekę... Jest to zaledwie czwarta część pierwszego piętra, sale od paradnych przyjęć oddawna stoją zamknięte... Trudno utrzymać w porządku taką stodołę, wreszcie po co?... Trzebaby chyba spraszać połowę Rzymu, żeby to zapełnić...
Szli teraz schodami, wiodącemi na drugie piętro. Wiktorya mówiła raźnie, obojętnie, widocznie że pozostała obcą tym ścianom, zbyt od tutejszych ludzi odmienną, by przejąć się mogła otoczeniem. Zatrzymawszy się w przedsionku, na drugiem piętrze, objaśniła:
— Na lewo są pokoje donny Serafiny a na prawo mieszka contessina. To jedyny kąt w tym domu, w którym jest trochę ciepła i życia... A dziś mamy poniedziałek... zatem to dzień, w którym donna Serafina, przyjmuje gości... Zobaczy pan... to ciekawe.
Odwróciwszy się, otworzyła drzwi, po za któremi były wązkie schody.
— Służba mieszka na trzeciem piętrze... tam znajdują się jeszcze i gościnnne pokoje. Pan pozwoli że pokażę mu drogę.
Paradne schody kończyły się na drugiem piętrze. Wiktorya objaśniała w dalszym ciągu, że trzecie piętro ma oddzielne, boczne schody, wychodzące na uliczkę idącą aż do Tybru. Brama tych bocznych schodów była o wiele mniejszą a zarazem bardzo dogodną.
Wszedłszy na korytarz trzeciego piętra, znów wskazywała drzwi, mówiąc:
— Tutaj mieszka don Vigilio, sekretarz Jego Eminencyi... Te drzwi są moje... A te prowadzą do mieszkania przygotowanego dla pana. Ile razy pan wicehrabia przyjeżdża do Rzymu, zawsze chce mieć te pokoje a nie inne. Powiada, że jest w nich najswobodniejszy, może wychodzić i wracać kiedy mu się podoba. Dam panu klucz pana wicehrabiego od bramy na dole... A zaraz pan też zobaczy, jaki z tych pokojów jest ładny widok!
Mieszkanie, do którego weszli, składało się z dwóch pokojów. Salon był obszerny i wyklejony czerwonym papierem w ogromne kwiaty, w sypialni ściany były jasno lnianego koloru w bladoniebieskie bukiety. Okna w salonie były narożne, na boczną uliczkę i na Tyber. Wiktorya roztworzyła je natychmiast. Po za jednem widać było bieg rzeki ku morzu, a przez drugie był widok na przedmieście Transtevere i Monte Gianicolo po drugiej stronie Tybru.
— Ach tak! Widok jest bardzo piękny i przyjemny! — zawołał Piotr, stanąwszy z kolei przy otwartych oknach.
Giacomo, nie śpiesząc się, wniósł walizkę Piotra, którą Wiktorya zaleciła mu zanieść na górę. Było już około południa. Widząc, że Piotr jest bardzo zmęczony i domyślając się, że jest głodny po tak długiej podróży, Wiktorya powiedziała, iż każe mu natychmiast podać śniadanie, tutaj w salonie. Będzie miał następnie całe popołudnie do rozporządzenia, położy się spać, by wypocząć, albo też wyjdzie na miasto, bo z paniami zobaczy się dopiero przy obiedzie, albo wieczorem. Piotr zapewnił ją, że spać nie będzie, bo szkoda byłoby marnować popołudniowe godziny, ale za to z wdzięcznością przyjął propozycyę śniadania, bo czuł się niezmiernie głodnym.
Upłynęło dobre pół godziny, nim podano obiecane śniadanie. Giacomo, wyznaczony przez Wiktoryę do obsługiwania Piotra, nigdy się nie śpieszył. Wiktorya znała tę jego przywarę, więc pozostała dla nadzoru, by niczego nie brakowało gościowi a między jednym rozkazem a drugim, narzekała, mówiąc do Piotra:
— Co to za ludzie są w tym kraju! To trudno sobie wyobrazić coś podobnego, gdy się samemu ich nie widziało zblizka! Mogłabym tu między nimi wieki całe spędzić i jeszczebym się do nich nie przyzwyczaiła. O gdyby nie ta śliczna i dobra contessina, od dawnaby mnie tu nie było!
Zaczęła się sama krzątać przy nakrytym już stole a układając figi na deserowy talerz, mocno zadziwiła Piotra, oświadczając, że w mieście, gdzie tylu jest księży, nie może być ładu i takie miasto nie może być przyjemnem miastem.
— Jakto?... więc pani jesteś bezreligijną?
— Lepiej o tem nie mówić, ale wiem, że księży nie mogę znieść na oczy. Jeszcze we Francyi znałam ja jednego... i chociaż byłam wtedy niewielką dziewczyną, popamiętam go nazawsze. A co tutaj w Rzymie, to napatrzyłam się na nich od dawna do sytości... oj tak, za dużo ich widziałam... za dużo... to też znieść ich nie mogę... Nie mówię tego z powodu Jego Eminencyi, bo to święty człowiek i godzien szacunku... Jestem na służbie w pałacu już od ćwierć wieku i każdy może powiedzieć, że jestem porządna kobieta. Więc nikt mnie nie zaczepia o religię, bo przecież cóżby mi można zarzucić, kiedy kocham moich państwa i służbę swoją spełniam jak mogę najlepiej.
Znów się zakręciła po pokoju, roześmiawszy się głośno i szczerze. A potem mówiła dalej:
— Przyznam się panu. że gdy się dowiedziałam, że ksiądz zjeżdża do nas w gościnę, mamrotałam całemi dniami, bo chyba tych dobrodziejów dosyć już mamy w Rzymie. Ale gdy spojrzałam na pana, zaraz zmiarkowałam, że pan jesteś jakiś poczciwy człowiek i że będę z panem żyła w jaknajlepszej zgodzie. Nie wiem dlaczego tyle gadam i tak otwarcie z serca. Może to dla tego, że pan z Francyi... a może dlatego, że contessina bardzo się panem interesuje? W każdym razie proszę mi wybaczyć moje gadulstwo i jeszcze o jedno pana proszę: Oto trzeba się położyć i wypocząć po drodze. Niewarto lecieć tak zaraz na miasto. Przecież jestem tutaj od dawna, więc mogę pana upewnić, że niema tu ani części tych ciekawości, któremi oni lubią się przechwalać, kiedy mówią o swoim Rzymie.
Gdy Piotr znalazł się wreszcie sam, poczuł ogrom swego zmęczenia. Strudzony był podróżą oraz gorączkowem uniesieniem, jakie go przejęło gdy patrzał na Rzym. Zjadłszy pośpiesznie śniadanie, składające się z dwóch jaj i kotleta, rzucił się nie rozbierając na łóżko, z zamiarem półgodzinnego wypoczynku. Zbyteczne znużenie odbierało mu sen, zaczął więc myśleć o znanych sobie szczegółach, odnoszących się do rodu Boccanera, poddając się zdziwieniu, jakie go opanowało z chwilą wejścia do tego olbrzymiego i pustego pałacu, cichego jak cmentarzysko opuszczone i melancholiczne. Myśli Piotra stawały się coraz mniej wyraźne, ogarniała go stopniowo senność i zdawało mu się, że napotyka mnóstwo postaci, krążących jak cienie, o twarzach tragicznych lub słodkich, a wszyscy ci dawni dziedzice pałacu patrzyli na niego w sposób dziwny, zagadkowy i rozpływali się gdzieś, niknąc w nieznanych przestrzeniach.
Ród Boccanera wydał z siebie dwóch papieży, jednego w trzynastym wieku a drugiego w piętnastym. Ci dwaj wybrańcy, ci dwaj wszechpotężni władcy świata nadali swemu rodowi nieprzebrane skarby, obszary dóbr ziemskich, kilka pałaców w Rzymie i niezliczone ilości dzieł sztuki, mogące zapełnić olbrzymie galerye. Rodzina ta uważaną była za najpobożniejszą wśród rzymskich patrycyuszów, słynęła żarliwością wiary a miecz jej był zawsze w pogotowiu na usługi Kościoła. Lecz jeżeli miała ona ustaloną sławę przykładnej pobożności, była zarazem słynną z gwałtowności. Ród Boccanera był w ustawicznej wojnie i zatargach, a gniew członków tej rodziny miał dzikie wybuchy, ztąd przeszedł w przysłowie i tem się tłomaczy ich godło herbowe, wyobrażające skrzydlatego smoka, zionącego płomienie, oraz dewiza: Bocca nera, Alma rossa, (usta czarne, dusza czerwona), usta rykiem gniewu zczerniałe a dusza czerwona żarem wiary i miłości.
Dotychczas powtarzane są legendy o straszliwych żądzach i okrutnych wymiarach sprawiedliwości, spełnianych przez ten ród potężny. Onfredo Boccanera, żyjący w szesnastym wieku, właśnie ten, który wzniósł pałac przy Via Giulia na miejscu staroświeckiej siedziby swych przodków, wsławił się szczególniejszym pojedynkiem.
Dowiedziawszy się, że młody hrabia Costamagna pocałował usta pięknej jego żony, kazał hrabiego pochwycić i przed siebie, związanego sznurami, przywieść. Sprowadziwszy mnicha do największej pałacowej sali, kazał winowajcy wyspowiadać się, a następnie przeciąwszy mu więzy sztyletem, pogasił płonące lampy i rzuciwszy drugi sztylet, krzyknął hrabiemu, by bronił swego życia. Wśród ciemności i sprzętów, w olbrzymiej sali zamienionej na plac pojedynku, dwaj przeciwnicy ścigali się, unikali i kaleczyli. Walka trwała przeszło godzinę a gdy wyłamawszy drzwi, ludzie wbiegli, by bój powstrzymać, znaleziono wśród przewróconych, połamanych i krwią zbryzganych mebli, hrabiego Costamagna na ziemi, z odciętym nosem i trzydziestu dwoma ranami na ciele, podczas gdy Onfredo utracił dwa palce u prawej ręki i był pokłuty jak sito. Rzecz szczególna, iż żaden z nich nie umarł skutkiem tego pojedynku.
W piętnastym wieku, nad temże wybrzeżem Tybru, Cassia Boccanera, szesnastoletnia piękna księżniczka, energią gwałtownej swej miłości w podziw wprawiła Rzym cały. Kochała Flavia Corradini, syna nieprzyjaznej rodziny swego rodu. Książe Boccanera wzbronił córce tej miłości a brat jej starszy Ercole poprzysiągł, że zabije jej kochanka. Flavio Corradini widywał się z Cassią wieczorami, przybijając łódką do stóp ogrodowych schodów, dochodzących do Tybru. Ercole ich podpatrzył i wskoczywszy do łodzi, zabił Flaria pchnięciem sztyletu w serce. Później, zbadano zaszłą scenę nad rzeką i zrozumiano, że Cassia, podniecona rozpaczą, wymierzyła sprawiedliwość na razie. Nie chcąc przeżyć ukochanego, chwyciła brata i, przeważywszy łódź, wpadła z nim w rzekę, wraz z trupem zabitego Flavia. Gdy odnaleziono ich ciała, Cassia trzymała jeszcze w śnieżnych swych ramionach obu przeciwników, którzy ścierali się z sobą twarzami.
Lecz były to czasy dawno minione. Dzisiaj, jeżeli wiara pozostała nienaruszoną i płomienną w duszy rodu Boccanera, krew jego utraciła dawną zapalczywość. Zmalało również bogactwo, topniejąc przez cały bieg ostatniego wieku, który przyniósł ruinę większości patrycyuszów rzymskich. Dobra ziemskie zostały sprzedane a pałac opustoszał, chyląc się ku upadkowi. Ród Boccanera wiódł życie skromne, prawie ubogie, strzegąc się wszakże z dawną zawziętością domieszki obcej krwi, dumny przechowaniem czystości swoich związków. Czerpiąc w tem zadowoleniu swych przekonań, nie narzekali na ubóstwo, żyjąc zdala od uciech światowych w ciszy i odosobnieniu. Ród ich, już tylko jednego miał potomka, jakkolwiek książę Ascanio Boccanera, umierając w r. 1848 pozostawił czworo dzieci zrodzonych z księżniczki Corvisieri, którą poślubił w młodości. Dziećmi temi byli: Pius, kardynał; Serafina, która nie wyszła zamąż, chcąc pozostać przy bracie; Ernestyna, która zmarła, pozostawiając tylko córkę i Onofrio, ojciec obecnego dziedzica rodu, trzydziestoletniego księcia Dario Boccanera. Jeżeliby ten zgasł bezpotomnie, zgasłby z nim potężny niegdyś ród książąt Boccanera, których czyny zapisała historya narodu.
Jeszcze w dziecinnych latach Dario i kuzynka jego Benedetta pokochali się głębokiem, szczerem, naturalnem uczuciem. Zdawało się im, że żyć bez siebie nie mogą i że racyą ich pojawienia się na świecie, jest małżeństwo, które ich połączy, gdy dojdą do odpowiedniego wieku. Ojciec Daria, książę Onofrio, był człowiekiem niezmiernie popularnym w Rzymie. Szczodrobliwy, trwonił resztę swej fortuny z młodzieńczą lekkomyślnością a zostawszy wdowcem, namiętnie się rozkochał w pięknej margrabiance Montefiori, którą porównywał do młodej Junony. Flavia Montefiori zamieszkiwała z matką willę stanowiącą ostatnie bogactwo możnego niegdyś rodu. Książę Onofrio, poślubiwszy Flavię, zamieszkiwał w willi Montefiori, położonej w pobliżu kościoła św. Agnieszki. Ogród otaczający willę był raczej parkiem ze względu na swą rozległość. Rosły w nim olbrzymie, setki lat mające drzewa, dom zaś mieszkalny, wzniesiony w siedemnastym wieku, nie odznaczał się pięknością architektury i obecnie walił się w gruzy. Panie Montefiori, matka i córka, niejednokrotnie dostarczały powodów do ludzkiej obmowy, znajdowano mnóstwo zarzutów pełnych słuszności. Z tego też względu, małżeństwo czterdziestoletniego, owdowiałego księcia Onofrio, wywołało niezadowolenie jego siostry, surowej i dumnej Serafiny, oraz starszego brata, Piusa, który nie był wtedy kardynałem, lecz tylko kameryerem Ojca Świętego i kanonikiem przy bazylice watykańskiej. Tylko Ernestyna zachowała z bratem dawny swój stosunek serdeczny, kochała go bowiem zawsze, znajdując urok w jego towarzystwie pełnem humoru. Jedyną rozrywką Ernestyny była co tydzień składana przez nią wizyta w willi Montefiori. Jeździła tam na cały dzień zabierając z sobą swoją córkę Benedettę. W epoce powtórnego małżeństwa swego ojca, Dario miał lat piętnaście. O lat pięć od niego młodszą była jego kuzynka Benedetta. Jakże lubili się razem bawić w tym obszernym ogrodzie willi Montefiori. Dzień schodził im szybko wśród olbrzymich drzew, parasolowatych pinij, rozrosłych bukszpanów, gajów dębowych, gubili się w tej dziko rosnącej zieleni, sądząc, że błądzą w dalekich, nieznanych, dziewiczych lasach.
Matka Benedetty posiadała duszę ognistą, lecz stłumioną i starganą życiową walką. W młodości rwała się ku życiu, ku słońcu, pragnęła szczęścia, wolności, czynu. Wielkie i jasne jej oczy słynęły z piękności, również jak śliczny owal łagodnej jej twarzy. Maleńki zasób posiadanych wiadomości nabyła na pensyi utrzymywanej przez zakonnice francuzkie; brakiem wykształcenia stała na równi z innemi córkami arystokratycznych rodzin rzymskich, świat zaś znała jedynie z codziennych spacerów powozem, odbywanych z matką po Corso i po ogrodach Monte Fincio. Do lat dwudziestu pięciu żyła w ciszy i samotności ponurego pałacu Boccanera a znudzona i zrozpaczona pustką swego dotychczasowego życia, wyszła zamąż za hrabiego Brandini, najmłodszego syna rodziny licznej, ubogiej, lecz starożytnej. Młode małżeństwo zamieszkiwało część skrzydła pałacu Boccanera. Prawie więc żadna nie zaszła zmiana w życiu Ernestyny. Dnie płynęły z dawną monotonnością, wśród głuchej pustki pałacu, gasząc porywy Ernestyny i pchając ją za życia w cienie zimnego grobowca.
Tylko rodziny były zobopólnie zadowolnione z tego małżeństwa, łączącego dwa patrycyuszowskie rody rzymskie.
Mąż Ernestyny uważany był za jednego z najgłupszych a zarazem najdumniejszych ludzi w Rzymie. Bardzo pobożny, z zamiłowaniem przestrzegał ścisłego zachowywania przepisów religijnych i formułek, wyznawał zasady skrajnej nietolerancyi a ostatecznie pysznić się niemi zaczął, gdy po dziesięciu latach bezustannych zabiegów i tajemnych intryg, został mianowany wielkim koniuszym dworu Watykańskiego. Wraz z objęciem tego urzędu, hrabia Brandini wniósł do swego domu część strupieszałego ceremoniału, otaczającego majestat papiezki. Za panowania Piusa IX, zwłaszcza do roku 1870 mniej srogo dawało się to uczuć Ernestynie, bywała wtedy u znajomych i przyjmowała ich u siebie, lecz z chwilą, gdy wojska króla włoskiego zdobyły Rzym i papież oznajmił światu, że jest więźniem, pałac Boccanera stał się grobowcem. Zamknięto bramę, zaryglowano ją i zagwożdżono na znak żałoby. Przez lat dziesięć mieszkańcy pałacu wymykali się na ulicę bocznemi drzwiami, przez schody służebne wychodzące na zaułek, wiodący ku rzece. Zabronionem również było otwieranie okien od ulicy, fasada pałacu była martwa, z okiennicami szczelnie zamkniętemi. Stronnictwo papiezkie objawiało w ten sposób swoje niezadowolenie; zamykano się u siebie, zaprzestano odwiedzać się wzajemnie. W pałacu Boccanera tylko w poniedziałki ukazywały się jak błędne cienie postacie bliższych znajomych donny Serafiny, prześlizgując się wzdłuż wązkiej uliczki i wchodząc bocznemi drzwiami uchylającemi się tajemniczo. Przez lat dziesięć Ernestyna żyła w tym grobie, płacząc po nocach nad powolnem swem konaniem, zrozpaczona jej dusza umierała obezwładniona surowością ciążącego nad nią jarzma.
Dopiero w kilka lat po zamążpójściu, mając lat trzydzieści trzy, została matką. Dziecku stało się jej jedyną rozrywką. Lecz gdy Benedetta wyrosła na kilkunastoletnią dziewczynkę, matka zmuszona stosować się do reguł przyjętych, oddała ją na pensyę do tychże samych zakonnic francuzkich, które niegdyś ją wychowywały. Gdy Benedetta powróciła do domu mając lat dziewiętnaście, umiała mówić po francuzku, znała ortografię, nieco arytmetyki, cały katechizm, oraz trochę urywków z historyi i geografii. Matka i córka prowadziły teraz razem życie zamknięte, jak w gineceum wschodniem, nigdy nie ukazując się po za domem w towarzystwie męża i ojca. Jedyną ich rozrywkę stanowił codzienny, nieodzowny spacer w powozie po Corso i Monte Pincio. Przywykłe do biernego posłuszeństwa, znosiły bez skargi ciążącą nad niemi władzę hrabiego, bunt przeciwko tej władzy rodzinnej nie postał nawet w ich pojęciu, nawyknienie do formułek przewidujących każdą chwilę życia, łamało je bez oporu, miażdżąc serce matki i córki. Do władzy wywieranej nad niemi przez hrabiego, przyłączała się jeszcze władza donny Serafiny i kardynała, czujnie i surowo przestrzegających przechowywania całości tradycyjnych obyczajów.
Z chwilą, gdy papież, uznawszy się więźniem, przestał ukazywać się po za pałacem Watykańskim, hrabia stał się prawie bezczynnym, albowiem stajnie przedtem obficie zaopatrzone w konie, opustoszały; pomimo to wielki koniuszy odbywał swą służbę, zawsze pyszniąc się swem dostojeństwem, którego tylko pozory pozostały. Rozniecił w sobie tem żarliwszą pobożność, chcąc nią wyrazić swój protest przeciwko „najezdcy“ królującemu w Kwirynale.
Benedetta miała już lat dwadzieścia, gdy pewnego wieczoru ojciec jej wrócił do domu chory po całodziennej służbie w bazylice św. Piotra. Rozchorował się na zapalenie płuc i w tydzień po położeniu się do łóżka umarł. Ernestyna i Benedetta przywdziały żałobę, lecz nie zwierzając sobie wzajemnych swych uczuć, odetchnęły swobodniej.
Ernestyna żyła teraz myślą znalezienia sposobu wyratowania córki z ciasnoty życia, którego smutek na samej sobie odczuwała. Znękana i znużona nic już nie żądała dla siebie, lecz nie chciała widzieć swej Benedetty skazaną na męczarnię przebywania w dobrowolnym grobie. Uważała to za zbrodnię przeciwko naturze. Z zadowoleniem dostrzegła, że tenże sam bunt opanował kilka patrycyuszowskich rodzin, które zapominać się zdawały o swej niechęci, szukając sposobu zbliżenia się do dworu Kwirynalskiego. Dlaczegóżby bowiem dzieci miały marnować się w ukryciu z powodu niewygasłych nienawiści swych rodziców?...
Objawy w tym kierunku były jeszcze niewyraźne, nieśmiałe, lecz zapalczywość niechęci gasła, stronnictwo czarne zawierało rodzaj przymierza ze stronnictwem białych.
Ernestyna nie zajmowała się polityką, nie znała nawet znaczenia tego wyrazu, natomiast gorąco pragnęła, by jej dziecko żyć mogło swobodnie, po za okropnością głuchej i niemej ciszy pałacu Boccanera, w którym tyle lat konała, nie zaznawszy żadnej radości. Będąc bardzo pobożną i nie chcąc nic przedsięwziąść bez przyzwolenia swego spowiednika, Ernestyna postanowiła zmienić tego, którego miała z rąk swego męża. Wybór jej padł na księdza Pisoni, proboszcza sąsiedniego kościoła pod wezwaniem św. Brygidy. Ksiądz Pisoni miał lat około piędziesięciu, usposobienie łagodne, był dobry i miłosierny, co rzadką bywa cnotą w sferach rzymskich. Z zamiłowaniem zajmował się archeologią a przywiązanie do starych kamieni wyrobiło w nim miłość dla rodzinnego kraju. Krążyły o nim pogłoski, że pomimo swej wielkiej skromności, służył już niejednokrotnie za pośrednika pomiędzy Watykanem i Kwirynałem, że niejedną sprawę drażliwej natury załatwił pomyślnie. Zostawszy spowiednikiem Ernestyny i Benedetty, chętnie im opowiadał o ważności zjednoczenia się Włoch w jednolitą całość, wróżąc pierwszorzędne znaczenie ojczyźnie, skoro nastąpi zgoda pomiędzy papieżem i królem.
Benedetta i Dario kochali się zawsze równie niezłomną miłością, ufni w swoją przyszłość, która miała im być wspólną. Czuli, że wzajemnie należą do siebie. Lecz po śmierci męża Ernestyna postanowiła ich rozdzielić, stanowczo opierając się ich małżeństwu. Nie, niechciała, by Dario miał poślubić Benedettę, nie chciała, by ten ostatni potomek rodu miał być jej zięciem. Zamknąłby on swoją żonę w ponurym pałacu Boccanera, w tym czarnym grobowcu, który był własnem jej więzieniem. Pocóż jej córka miałaby cierpieć tak samo jak ona cierpiała?... Obumierać wśród pustki, znosić niedostatek, pogrążać się w dumie rodu i w martwocie ztąd wynikającej?... Przedłużanie niezadowolenia osłabia i ubezwładnia. Wszak znała ona dobrze tego młodego krewnego. Był egoistą, słabej woli, niezdolnym do samoistnej myśli i czynu. Patrzeć on będzie z biernym uśmiechem na ostateczny upadek i koniec swego rodu, zginie pod gruzami walącego się gmachu, nie uczyniwszy najlżejszego wysiłku, by zapobiedz temu, by dźwignąć się i założyć odnowioną rodzinę. Ernestyna z najwyższą odrazą odrzucała myśl związku z tym człowiekiem. Innego pragnęła losu dla swego dziecka. Chciała dla Benedetty bogactwa i możności życia na szerokim, jasnym świecie, wraz z zwycięzcami a nie zwyciężonymi. Postanowiła zapewnić córce szczęście pomimo jej woli a chcąc ją zmusić do zerwania projektowanego małżeństwa z kuzynem, opowiadała jej gorycze własnego życia, palące łzy swych bezsennych nocy, błagając, by nie skazywała się na taką samą dokuczliwą męczarnię. Benedetta słuchała spokojnie, zbrojna miłością, jaką poprzysięgła towarzyszowi swej młodości. Spokojem tym byłaby może przezwyciężyła opór matki, gdyby ta nie była napotkała właśnie takiego zięcia, o jakim marzyła. Był nim hrabia Prada, syn Orlando Prada, jednego z bohaterów zjednoczenia włoskiego. Przybył z ojcem z Medyolanu do Rzymu, mając lat osiemnaście i po zajęciu stolicy przez króla, wstąpił do ministeryum finansów, gdzie pracował jako urzędnik. Ojciec jego Orlando Prada, w nagrodę zasług i bohaterskich czynów, został mianowany senatorem i żył na uboczu z resztek znacznej niegdyś fortuny, którą złożył w ofierze na ołtarzu ojczyzny... Syn nie tak wojenne i rycerskie miał porywy. Pragnął on korzystać z owoców zdobytych przez ojca, towarzysza i współpracownika Garibaldiego. Żądzą bogactwa opanowany, rzucił się na Rzym, jako na łup szczęśliwą wojną pozyskany i stał się jednym z licznej zgrai ludzi, którzy ćwiertowali i wysysali miasto, jako zdobycz mającą zaspokoić ich chciwość. W krótkim stosunkowo czasie przyszedłszy do majątku, hrabia Prada spekulował, zakupując grunta przeznaczone na wzniesienie nowych dzielnic Rzymu. W tym celu namówił księcia Onufrego Boccanera do sprzedania willi Montefiori. Mówiono, że był kochankiem jego żony, pięknej Flawii, która chociaż była o dziewięć lat od niego starszą, zachowała urok wdzięku niewieściego. Hrabia Prada był rzeczywiście człowiekiem żądz nienasyconych, był to zdobywca pędzony namiętnością użycia, namiętnością usuwającą skrupuły w przywłaszczaniu sobie mienia cudzego, oraz żony cudzej. Od chwili, gdy ujrzał Benedettę zapragnął ją posiadać. Nie mogąc jej mieć za kochankę, postanowił mieć ją jako żonę. Zerwał natychmiast swój stosunek z Flawią, pragnąc usunąć przeszkody zbliżenia się do Benedetty, która pociągała go swoją pięknością, młodością a zarazem nęciła go wielkość jej patrycyuszowskiego pochodzenia. Natychmiast zrozumiał, że Ernestyna chętnie wyda za niego swoją córkę, nie zwlekając więc oświadczył się o rękę Benedetty. Wieść o tem wywołała ogólne zdziwienie. Rzym cały zajmował się tem małżeństwem człowieka o piętnaście lat starszego od narzeczonej, zbieracza milionów, ulubieńca Kwirynału, szczęśliwca, noszącego nazwisko świeżo zapisane w historyi a zasługom odleglejszych przodków, zawdzięczającego tytuł hrabiego.
Benedetta nigdy niemówiła, dlaczego zgodziła się zostać żoną hrabiego Prada. Małżeństwo to zostało zawarte w szczególniejszej chwili napięcia stosunków pomiędzy stronnictwem czarnem a białem. Na sześć miesięcy przedtem, lub w sześć potem, ulęknionoby się obustronnie zbyt głośnego skandalu. Wszak Benedetta była ostatnią przedstawicielką rodu Boccanera, rodu podtrzymującego wiernie i wspaniale blask papiezkiego tronu, jakże więc mogła zaślubić człowieka należącego do pogromców i krzywdzicieli Kościoła! Lecz szalony w swej śmiałości projekt połączenia małżeństwem dwóch rodów tak odmiennej polityki, przypadł właśnie w chwili, gdy przygotowywano zbliżenie się i porozumienie pomiędzy Watykanem a Kwirynałem. Puszczono pogłoskę, że król ustąpi papieżowi władzę i posiadanie części Rzymu po za Tybrem, wydzielając mu zarazem szeroki pas ziemi aż do morza. Małżeństwo Benedetty Boccanera z hrabią Prada, uważano za rodzaj symbolu zgody i ostatecznego ustalenia się stosunków jedności Włoch, tchnących już tylko chęcią pokoju. Piękna dziedziczka potężnego rodu, lilia wyrosła pod strażą Kościoła, składała z siebie ofiarę dla ogólnego dobra, przyjmowała rolę zakładniczki dobrowolnie wstępującej do przeciwnego obozu. Tylko o tem mówiono, komentowano, rojono nadzieje, wylewając łzy rozczulenia.
Benedetta nie znała tych okoliczności a znając je, nie byłaby rozumiała ich wagi. Wiedziała natomiast, że serce swe oddała już komu innemu, że więc nie może niem rozporządzać. Powtarzała to matce błagającej ją, by nie odrzucała małżeństwa przynoszącego jej bogactwo i życie. Nalegania Ernestyny popierał ksiądz Pisoni, który, jako spowiednik, stanowczy posiadał wpływ na umysł Benedetty. Ksiądz Pisoni z patryotycznym zapałem poświęcił się sprawie skojarzenia tego małżeństwa. Wierzył, iż stanowić ono będzie ważny krok ku pożądanej przez niego zgodzie pomiędzy papieżem i królem, w modłach swych dziękował Opatrzności za nadzwyczajność łaski jakiej doznał, będąc obranym za pośrednika wiążącego przeszłość Włoch z ich przyszłością. Wszak od zgody papieża z królem, zależy tryumf Włoch i Kościoła, tryumf Boga na ziemi, ku urzeczywistnieniu czego padł wybór na jedną z owieczek powierzonych duchownej jego pieczy.
Ksiądz Pisoni wywierał wpływ wielki na pobożną Benedettę; tylko dzięki jego naleganiom zgodziła się na małżeństwo z hrabią Prada. Benedetta szczególniejsze miała nabożeństwo do Madonny w maleńkim kościółku przy Piazza Farnese, chodziła się do niej modlić w każdą niedzielę. Otóż ksiądz Pisoni ją zapewnił, że płomień lampki gorejącej przed obrazem Madonny natychmiast bieleje, skoro on modli się przed nim, wzywając Najświętszą Pannę, by skłonić raczyła serce Benedetty do zawarcia małżeństwa, które błogosławieństwo na kraj sprowadzić miało. Wobec tej wyraźnej woli nieba, Benedetta nie śmiała stawiać dłuższego oporu i posłuszną się okazała wobec matki. Kardynał oraz donna Serafina, przeciwnymi byli temu małżeństwu, lecz z chwilą gdy niebo tak chciało, ustąpili, pozostawiając Ernestynie zupełną swobodę w rozporządzaniu losem córki.
Benedetta wzrosła w takiem odosobnieniu i czystości, że nieświadomą jeszcze była samej siebie, i wszystkiego co do życia się odnosi. Kochała swego kuzyna i chciała wspólne z nim wieść życie a teraz, gdy rojone w tym kierunku marzenia prysły, niepoczuła fizycznego bólu odłączając się od tego, który miał być jej dozgonnym towarzyszem. Płakiwała tylko często, lecz pomimo to wyszła za hrabiego Prada, nie znajdując w sobie siły do dalszego opierania się przeciwko skojarzonej woli ludzi i nieba.
Po ślubie, wieczorem, padł grom niweczący spokój małżeńskiego pożycia nowożeńców. Przyczyny pozostały nieznane. Czy Prada, ten północny włoch, dumny z podboju Rzymu, chciał z brutalnością zwycięzcy posiąść młodą swoją żonę? Czy niecierpliwością zadowolnienia swej żądzy oburzył dziewiczą jej niewinność?... Czy też niespodziewany i nieznany przez nią akt miłości wywołał w niej odrazę do człowieka, którego niekochała i któremu uledz niechciała?... Nigdy o tem Benedetta nie wspominała. Lecz ogólnie wiedziano, iż uciekłszy z sypialni, zamknęła się przed mężem i ubłagać się nie dała. Obrażony, zraniony w swej dumie i żądzy, Prada poprzysiągł, iż przezwycięży opór swej żony, chociażby miał zmusić ją szpicrutą jak klacz niedającą się powodować. Lecz gniew i wściekłość roznamiętnionego małżonka rozbijały się o niezłomną wolę Benedetty, wolę naraz zrodzoną w maleńkiej i ślicznej jej główce. Stanowczość jej w tym wypadku okazywała się godną rodu, z którego pochodziła. Spokojnie rzekła że nie chce i niechciała, chociażby to miała zaraz życiem przypłacić. Teraz, świadoma miłości, myślą całą oddała się swemu kuzynowi, księciu Dario, nabrała pewności, że jemu ciało swe jest obowiązana złożyć w ofierze, ponieważ jemu przyrzekła dozgonne przywiązanie. Dario, od chwili postanowionego małżeństwa Benedetty z hrabią Prada, opuścił Włochy i podróżował po Francyi. Lecz otrzymał teraz list od kuzynki, list, o którym mówiła swobodnie do krewnych i znajomych. Wzywała go, by powrócił i zobowiązywała się, że nigdy nie zgodzi się być niczyją jak tylko jego. Stała się teraz jeszcze pobożniejszą i modły swe mięszając z imieniem Daria, przysięgała dochowania swej dziewiczej czystości dla ukochanego, dla obranego przez siebie kochanka. Żar mistyczny miłości owładnął jej serce i gotową była na śmierć męczeńską, byle dochować wiary temu, którego ukochała. A gdy matka, złożywszy przed nią ręce, zaklinała ze łzami, by poddała się spełnieniu obowiązków małżeńskich, Benedetta odpowiadała spokojnie, że nie jest do nich zobowiązana, nic o nich nie wiedząc aż do ślubnej, nieszczęsnej nocy. Duch bieżącej polityki też się odmienił, projektowane zbliżenie pomiędzy Watykanem a Kwirynałem spełzło na niczem a obu stron dzienniki wznowiły przyciszoną na czas jakiś zaciekłą walkę na słowa. Tak więc małżeństwo Benedetty z hrabią Prada, symboliczne małżeństwo, mające wieńczyć sprzymierzenie się dwóch przeciwnych stronnictw, odźwierciadlało w dalszym ciągu nastrój rzymskiej polityki rozsypującej się w niwecz, walącej się w gruzy jak tyle innych ludzkich dążności i pragnień.
Nieszczęśliwe małżeństwo Benedetty stało się przyczyną śmierci Ernestyny. Spostrzegła że się pomyliła, pragnąc los zapewnić córce. Znękana własnem życiem pełnem niedoli, umarła ze zmartwienia, bolejąc nad zmarnowaniem życia jedynego swego dziecka. Troskę tej pomyłki dźwigała sama, albowiem brat jej, kardynał, oraz siostra jej, donna Serafina, obciążali ją wymówkami, na nią składając cały ciężar winy. Pocieszeniem Ernestyny mogła być tylko rozpacz księdza Pisoni, który podwójnie bolał zawiedziony w swych patryotycznych nadziejach, oraz przygnieciony ciosem małżeństwa Benedetty, do którego tak czynnie się przyłożył.
Któregoś ranka, znaleziono Ernestynę martwą, już zimną i skostniałą w łóżku, na którem skonała. Mówiono że zmarła skutkiem pęknięcia żyły w sercu, lecz w rzeczywistości zabiło ją nieszczęście córki. Cierpiała nad tem srodze a zarazem skrycie, bez skargi, bez jęku, jak przywykła poprzednio boleć nad własnem nieszczęściem. Zmarła w rok po zamążpójściu Benedetty, która, niepołączywszy się z mężem, żyła wszakże pod jednym z nim dachem, chcąc oszczędzić matce zmartwienia, jakieby jej przyniósł skandal publicznego zerwania małżeństwa. Donna Serafina podtrzymywała w Benedecie nadzieję możności unieważnienia małżeństwa i w tym celu namawiała ją, by uprosiła sobie tę łaskę, ukorzywszy się u stóp papieża. Wpłynęła na siostrzenicę, by zmieniła spowiednika. Benedetta, opuściwszy konfesyonał księdza Pisoni, oddała swą duszę pod dyrekcyę jezuity, ojca Lorenza, który od jakiegoś czasu był spowiednikiem donny Serafiny; był to człowiek jeszcze młody, miał lat trzydzieści pięć, uprzejmy a zarazem poważny, oczy miał przejrzyste i moc łagodnego narzucania swej woli. Pod jego pozostając wpływem, Benedetta natychmiast po śmierci matki opuściła dom męża i, powróciwszy do pałacu Boccanera, zamieszkała w pokojach gdzie się urodziła, wychowała, cierpiała i gdzie z bólu zgasła jej matka. Równocześnie podała prośbę o unieważnienie małżeństwa, powierzając swą sprawę pieczy kardynała-wikarego przy rzymskiej dyecezyi. Mówiono, że contessina tak uczyniła po tajemnie złożonej wizycie Ojcu świętemu, który okazał jej wiele szczerego współczucia.
W pierwszej chwili hrabia Prada utrzymywał, że na drodze sądowej zmusi swoją żonę do powrotu pod dach małżeńskiego domu. Zaniechał tego zamiaru, uproszony przez swego ojca, który niezmiernie bolał nad całą tą sprawą. Hrabia Prada przyjął więc do wiadomości, że jego małżeństwo unieważnionem zostanie przez władzę kościelną, na żądanie pozywającej, która się powoływała na nienaruszone panieństwo swoje, skutkiem niemocy męża. Prada oburzał się na nieprawość tej przyczyny, która wszakże była najpewniejszym ze względów uznanych za słuszne przez prawo kanoniczne. Morano, adwokat przy konsystorzu a zarazem jeden z najznakomitszych prawników w Rzymie, spisując podanie i wyłuszczając przyczyny, zręcznie ukrył, iż w danym razie niemoc męża pochodziła skutkiem oporu stawianego przez żonę. Rozpoczęły się rokowania strony pozwanej i pozywającej, roztrząsano szczegółowo tajemnice małżeńskiej alkowy, chciano udawadniać prawdę, niedającą się ująć a cytaty drażliwszej natury, wymieniano po łacinie. Jako świadków, przywoływano służbę, która przez rok pożycia Benedetty z mężem, słyszała i widziała niejedną scenę, opowiadając teraz głośno zatargi swoich państwa. Główną podstawę procesu stanowiło świadectwo podpisane przez dwie akuszerki, które, sprawdziwszy zawodowo, ręczyły o dziewiczości contessiny. Kardynał-wikary, posiadający władzę biskupa Rzymu, zlecił wtedy proces w ręce kongregacyi Konsylium, co oznaczało, że sprawa przychylała się korzystnie na stronę Benedetty. Oczekiwała ona obecnie, by kongregacya wyrzekła swój wyrok, którego następstwem będzie unieważnienie małżeństwa, zawartego w kościele, co pozyskawszy, łatwo będzie można otrzymać rozwód w trybunale cywilnym.
W ponurem, zimnem mieszkaniu swych rodziców, będących już w grobie, osiadła contessina i wiodła równie ciche i spokojne życie jak niegdyś, gdy przebywała tutaj przy matce. Dario był zawsze wybrańcem jej serca, lecz pomimo że głębokie miała do niego przywiązanie, postanowiła oddać mu się całkowicie dopiero w dniu, gdy ksiądz pobłogosławi ich związek, łącząc ich na życie całe przed ołtarzem i w obliczu Boga.
Dario też zamieszkiwał w pałacu Boccanera. Przed sześciu miesiącami umarł mu ojciec, zrujnowawszy się doszczętnie, chociaż nie tak dawno, za radą hrabiego Prada sprzedawszy willę Montefiori, zgarnął dziesięć milionów. Lecz ogarnęła go chęć spekulowania na gruntach, uległ gorączce trawiącej Rzym cały i, zamiast zachować w kieszeni otrzymane za willę dziesięć milionów, książę Onufry Boccanera odkupił ją, zawikłał się i przeliczył, grunta zaczęły spadać w cenie, wkrótce więc utracił wszystko, padł wraz z tylu innymi graczami, pochłonięty olbrzymim krachem spadłym na miasto. Nietylko zrujnowany, lecz mocno zadłużony, książę pokazywał się wszakże codziennie na Corso, uśmiechając się uprzejmie, pewien swej popularności. Nagle umarł, wypadkiem spadłszy z konia podczas rannego spaceru. W cztery miesiące po jego śmierci, pozostała po nim wdowa, zawsze zadziwiająco piękna Flavia, wybrała sobie męża o dziesięć lat od siebie młodszego. Juliusz Laporte, rodem szwajcar, był najpiękniejszym żołnierzem z wojska papiezkiego, dosłużył się rangi sierżanta a potem zajmował się sprzedawaniem relikwij. Flavia posiadała jako osobistą własność willę i czterdzieści tysięcy franków rocznego dochodu. Wychodząc za mąż za upatrzonego przez siebie człowieka, wyrobiła dlań u papieża tytuł margrabiego Montefiori. Księżna Boccanera powróciła tym sposobem do pierwotnego swego miana margrabiny Montefiori. Urażony na nią kardynał Boccanera, wymógł, by jej syn, książę Dario zamieszkał przy nim i w tym celu oddał mu część pokojów na pierwszem piętrze. Kardynał, jakkolwiek obojętnym i zmarłym zdawał się być dla świata, zachował dumę swego rodu i miłość dla nazwiska, skutkiem tego, przywiązał się do siostrzeńca, do tego wątłego młodzieńca, ostatniego potomka rodu, który tylko z niego mógł się odrodzić. Względem Benedetty kardynał okazywał ojcowską czułość i nie był przeciwnym jej małżeństwu z Dariem, a tak dalece wierzył w cnotę i pobożność ich obojga, że na chwilę się nie zawahał, by przygarnąć ich oboje pod dach rodzinny przodków, pomijając ze wzgardą rozsiewane po mieście oszczerstwa przez hrabiego Prada i jego przyjaciół, upatrujących powód do zgorszenia w tem zbliżeniu się kochającej pary. Donna Serafina strzegła Benedettę a kardynał strzegł młodego księcia i czworo tych ludzi żyło w ciszy i w cieniu staroświeckich murów pałacu, który niegdyś widział tyle scen krwawych i tragicznych a teraz osłaniał ostatnich przedstawicieli potężnego rodu o krwi płomiennej lecz już gasnącej, przedstawicieli dawnego społecznego ustroju, na którego zwaliskach miał powstać świat nowy, odrodzony.
Gdy ksiądz Piotr Fromont ocknął się ze snu, poczuł, że głowa ciąży mu jeszcze ze zmęczenia a zarazem był niezadowolniony, iż spał znacznie dłużej niż zamierzył. Spojrzał na zegarek i przeraził się ujrzawszy, że jest już godzina szósta. Zatem, zamiast jednogodzinnej drzemki, spał blizko siedem godzin, uległszy nieprzepartemu znurzeniu po długiej podróży. Nawet teraz, rozbudziwszy się i szeroko otwierając oczy, nie miał odwagi wstać z łóżka, tak dalece rozbite miał członki. Prócz fizycznego zmęczenia, czuł się opanowany trwożnemi przeczuciami. Zkądże one nań spłynęły, ziębiąc i osłabiając gorączkowy, młodzieńczy jego zapał, tak silny dzisiejszego ranka?... Czyż majaczono podczas snu dzieje rodu Boccanera udręczyły mu duszę?... Przypominał sobie, że zasnąwszy, przebywał w towarzystwie ludzi tej rodziny, sunącej się przed nim pocztem groźnych, zagadkowych postaci. Napełniły go one męczącym niepokojem, który nieustępował teraz na jawie. Piotr, leżąc z otwartemi oczyma, wywoływał te postacie, a wystraszony nagłą zmianą otoczenia, w którem się obudził, rozglądał się po nieznanym sobie pokoju. Nie mógł odnaleźć ładu w swoich myślach. Pytał sam siebie, jakim sposobem Benedetta, której nie znał, mogła była napisać do wicehrabiego Filiberta de la Choue, iż napisana przez niego książka, została wskazana kongregacyi Indeksu. Nie rozumiał przyczyny tego zainteresowania się Benedetty całą tą sprawą. Dlaczego zażądała ona, by autor książki przybył do Rzymu, by osobiście jej bronić?... I dlaczego ta patrycyuszka posunęła swą uprzejmość aż do zaproszenia go do własnego swego domu?... Nie zupełnie otrzeźwiony ze snu i zmęczenia, Piotr dziwił się, znalazłszy się na tem nieznanem łóżku, w obcem mieście i w pałacu pełnem grobowej ciszy. Rozbite miał członki i pustkę czuł w głowie. Chwilami tylko odzyskiwał przytomność, która mu świadczyła, że mnóstwa rzeczy nie odgaduje i że muszą być one bardziej zawiłe, aniżeli wskazują proste na pozór fakta. Było to raczej przeczucie, lub rodzące się podejrzenie, z którego się otrząsnął, zerwawszy się raptownie z pościeli. Przyczynę nagłego niepokoju i trwogi, Piotr złożył na smutny, szary zmrok, zalegający mieszkanie i zawstydził się rozpaczy, oblegającej mu serce.
Chcąc zmienić kierunek myśli, zaczął się rozglądać po dwóch pokojach, stanowiących nowe jego mieszkanie. Mahoniowe ich umeblowanie było proste, prawie ubogie, niedobrane, wszakże większość sprzętów nosiła charakter stylu używanego na początku bieżącego stulecia. Łóżko było bez kotary a drzwi i okna bez firanek. Podłoga była pociągnięta czerwoną farbą, woskowana a tu i owdzie pod meblami, leżały małe dywaniki. Ten rodzaj urządzenia mieszkania, przypomniał mu pokój jego babki, w którym czasami sypiał będąc dzieckiem, babki mającej sklepik z materyałami do szycia w Wersalu, za panowania Ludwika Filipa. Wtem, rozglądając się po ścianach, wśród kilku bezwartościowych rycin i malowideł, napotkał obraz, który silnie go zainteresował. Przedstawiał młodą kobietę siedzącą na kamiennym progu domu, z którego zdawała się być wygnaną. Dom miał wygląd surowy i możny a z bronzu odlane podwoje, zamknąć się musiały dopiero co przed chwilą za nieszczęśliwą, wyrzuconą po za ich progi. Siedziała znękana i tylko w bieliźnie a na potężnych, granitowych stopniach, leżała jej odzież w nieładzie, gniewną rzucona dłonią. Bosa, z obnażonemi ramionami, ukryła twarz w konwulsyjnie załamanych rękach i chociaż rysy jej były niewidzialne, całością postaci wyrażała boleść. Rozpuszczone, wspaniale piękne płowe włosy o złotych odblaskach, wiły się, okalając ją całą. Cóż było przyczyną jej niedoli?... Jakiż wstyd i opuszczenie szarpały jej serce?... Dlaczegóż została odtrąconą, jaką opowieść miłości mogłaby odkryć ta zraniona losem nieszczęśliwa?... Jakże pociągającą, uroczą i młodzieńczą była ta nieznana pokutnica, pomimo, że twarz miała w dłoniach ukrytą. Niezawodnie pięknemi były jej rysy. Można się było tego domyślać, sądząc po pięknie obnażonego jej ciała. Nęciła ona swoją tajemniczością, zagadkowem nieszczęściem, namiętnością rozpaczy a może ogromem popełnionego przewinienia. Cóż chciał wyrazić artysta, malując ten obraz?.. Może symbol bólu i rozpaczy? Ukrył więc twarz namalowanej przez siebie postaci jęczącej u stóp podwoi, wieczyście głuchych i wieczyście zamkniętych, nigdy niezaspokojonych pragnień i porywów?... Piotr długo się wpatrywał w zagadkowość obrazu i zdawało mu się, że widzi czysty, bosko piękny profil rozpaczającej kobiety. Czuł, że to złudzenie a zarazem nie mógł się oderwać od piękna zaklętego w tem płótnie, które zczerniałe i popękane od starości, zachowało czar dzieła stworzonego ręką mistrza. Na ścianie obok, wisiała kopia obrazu z XVIII wieku, przedstawiająca Matkę Boską; Piotr szybko odwrócił odeń oczy, podrażniony banalnością jej uśmiechu.
Zmierzch zapadał coraz ciemniejszy. Piotr, roztworzywszy jedno z okien salonu, oparł się o framugę i patrzał na Monte Gianicolo leżące naprzeciw po za Tybrem. Przypomniał sobie upojenie jakiego doznał dzisiejszego ranka, ujrzawszy Rzym ze szczytu tego wzgórza. Lecz teraz urok już minął wraz z porannem słońcem i nastąpiła szara niepewności godzina. Z nieba opadał jakby popiół coraz ciemniejszy, horyzont malał, topniejąc niewyraźnie, głuchł i pochmurniał. Na lewo, w oddaleniu, Piotr domyślał się, że po za temi dachami leży Monte Palatino a na prawo rysowała się szafirową barwą potężna kopuła św. Piotra, odbijając na tle ołowianego nieba. Na innym znów krańcu miasta, w stronie której nie mógł ztąd widzieć, na innym pagórku, Pałac kwirynalski też musiał ciemnieć i osuwać się w szarość wieczoru. Stał jeszcze czas jakiś w otwartem oknie i wpatrywał się w zanikające w ciemnościach szczegóły widoku, Rzym, którego jeszcze nie znał, zacierał się i usuwał. Lecz znów dręczący niepokój bólem się odezwał w sercu Piotra; nie mogąc dłużej wytrzymać, zamknął okno i usiadł, pogrążywszy się w zadumę pełną bezbrzeżnego smutku. Wraz z ubywającem światłem potężniała jego tęsknota, z której ocknął się gdy przez uchylone drzwi błysnęła zapalona lampa.
Niosła ją Wiktorya, idąc cicho, na palcach. Ujrzawszy Piotra, zawołała:
— Już się pan obudził i wstał! Byłam tutaj o godzinie czwartej, lecz pan smacznie spał wtedy. Bardzo pan dobrze zrobił, wypoczywając do syta po swej nocnej podróży.
Piotr zaczął się uskarżać, iż rzeczywiście czuje się bardzo zmęczony i jakby zziębnięty, czem wielce się zaniepokoiła.
— Niechaj pan tylko nie dostanie tej ich szkaradnej febry! Ta ich rzeka tuż pod nosem płynąca jest wcale niemiłem sąsiedztwem. Powietrze mamy niezdrowe z jej powodu. Don Vigilio, sekretarz Jego Emineacyi, cierpi na owe febry. To szpetne choróbsko i nie chciałabym, aby ono miało chwycić pana.
Wiktorya zaczęła nalegać, by zaraz się położył do łóżka, zapewniając, że potrafi go wytłómaczyć przed swojemi paniami. Ani księżniczki, ani contessina nie wezmą mu za złe, jeżeli się dziś przed niemi nie stawi. Piotr na razie nie protestował, pozwalając Wiktoryi rozporządzać swoją osobą, czuł bowiem, że chwilowo wola w nim wygasła. Więc stosując się do jej żądania, zasiadł do przyniesionego przez Giacomo obiadu i zjadł zupę, kawałek pieczonej kury, oraz trochę konfitur. To go znacznie pokrzepiło, uczuł się o wiele zdrowszym i silniejszym, więc odrzuciwszy projektowane położenie się do łóżka, postanowił dziś jeszcze podziękować paniom za uprzejmie ofiarowaną sobie gościnność. Ponieważ donna Serafina przyjmuje w poniedziałki swych znajomych, zejdzie więc do jej salonu o właściwej godzinie.
— Dobrze, niechaj i tak będzie — potwierdziła Wiktorya. — Ponieważ zdrowie panu wróciło a zatem niechaj się pan rozerwie... Najlepiej będzie jeżeli don Vigilio przyjdzie po pana o godzinie dziewiątej... Tak, niechaj on pana tam wprowadzi. Ja go o tem uprzedzę.
To mówiąc, wyszła a Piotr umył się i włożył nową sutanę wyjętą z walizki. O godzinie dziewiątej lekko zastukano do drzwi i wszedł niewielkiego wzrostu ksiądz, jeszcze młody, zaledwie trzydziestoletni, lecz chudy i schorzały, o długiej, pozapadanej, szafranowo-żółtej twarzy. Od lat kilku cierpiał na febrę, której napady powtarzały się codziennie z regularnością chronometru. W chwilach zapomnienia, w żółtej tej twarzy błyszczały gorejące czarne oczy, świadcząc o zapalczywości ducha tego napozór spokojnego człowieka.
Ukłoniwszy się, rzekł wyborną francuzczyzną i z wielką uprzejmością:
— Jestem don Vigilio i polecam się z gotowością na pańskie usługi... Jeżeli pan sobie życzy, możemy zejść zaraz do salonu...
Piotr zgodził się na tę propozycyę, podziękował i wyszli razem. Don Vigilio milczał, lecz z grzecznym uśmiechem słuchał Piotra, potakując głową. Spuściwszy się wązkiemi schodami na drugie piętro, znaleźli się w rodzaju przedsionka stanowiącego zakończenie klatki schodowej paradnego wejścia do pałacu. Piotr ździwiony był brakiem oświetlenia. Tylko gdzieniegdzie pobłyskiwała lampka gazowa, jak na korytarzach podrzędniejszych hoteli. Żółte plamki owych lampek rozsianych zdaleka świeciły jak gwiazdy, słabo wszakże rozpraszając ciemności długich i bardzo wysokich korytarzy. Wszystko w tym pałacu było olbrzymie a zarazem cmentarne. Nawet w pobliżu drzwi wiodących do mieszkania donny Serafiny nic nie zdradzało, iż dzisiaj był dzień przyjęcia. Tuż w pobliżu tych drzwi były inne, wiodące do pokojów zajmowanych przez Benedettę.
Piotr dziwił się głębokości ciszy zalegającej pałac. Najlżejszy szelest nie dolatywał jego uszu. Przystanąwszy, don Vigilio skłonił się raz jeszcze i, nie zadzwoniwszy, ostrożnie nacisnął klamkę.
Weszli do przedpokoju, w którym paliła się naftowa lampa postawiona na środku stołu. Przedpokój był obszerny, o ścianach malowanych na czerwono i zdobnych w złote, regularne staroświeckie draperye. Na krzesłach leżały rzucone męzkie paltoty i dwa damskie okrycia, na konsoli zaś spoczywały kapelusze. Pod ścianą siedział lokaj i drzemał w półcieniu.
Don Vigilio usunął się grzecznie przy drzwiach wiodących do pierwszego salonu, obitego czerwoną brokatelą. Wszedłszy tam, Piotr był przekonany, że niema nikogo. Naraz stanęła przed nim niespodziewanie czarna postać kobiety, której rysów nie mógł dojrzeć z powodu ciemności. Na szczęście, don Vigilio znów się ukłoniwszy, rzekł:
— Mam zaszczyt przedstawić contessinie księdza Piotra Fromont, dziś rano przybyłego z Francyi.
Przez chwilę Piotr pozostał sam na sam z Benedettą w tym pustym, olbrzymim salonie zlekka oświetlonym dwoma lampami, przysłoniętemi abażurami z koronek. Z sąsiedniego salonu, biło żywsze światło przez otwarte na rozcież podwoje i dolatywały głosy kilku rozmawiających tam osób.
Contessina okazała się wielce uprzejmą dla Piotra, witając go z serdeczną prostotą:
— Jakże jestem rada, że pana widzę. Lękałam się, by pan nie rozchorował się ze zmęczenia. Lecz teraz już czuje się pan lepiej... już niedomaganie minęło?..
Piotr wsłuchiwał się z przyjemnością w powolny, dźwięczny jej głos, który zdawała się tłumić, nauczona panować nad gwałtownością swej natury. Światło padło teraz na twarz Benedetty, twarz białą jak kość słoniowa. Owal miała okrągły, usta nieco wydatne, nos kształtny i cienki. Delikatne jej rysy młodzieńczy, dziewiczy miały wyraz. Najpiękniejszą jej ozdobą były wielkie, głębokie oczy, w których nikt zdolnym nie był czytać, tak dalece tajemnicze spoczywały w nich przepaści. Patrzała ona niemi?... Czy marzyła?... Kryłaż żary żądz niezaspokojonych, czy też modliła się płonąc w świętości?... Oczy te były nieodgadnioną zagadką, świecąc wśród twarzy o nieruchomych rysach. Biała, młodzieńcza, pełna spokoju Benedetta była uroczą, wyrobioną sztucznie powagą; ruchy miała harmonijne, szlachetne, rytmiczne. Przy uszach jej połyskiwały matowo dwie olbrzymie perły najczystszej piękności, perły z naszyjnika podziwianego przez cały Rzym a należącego do kobiet z rodu Boccanera.
Piotr, dziękując jej za udzieloną sobie gościnność, rzekł:
— Najmocniej żałuję, iż zaraz po przyjeździe nie mogłem pani wyrazić szczerej mej wdzięczności za zbytek jej dobroci.
Benedetta, chcąc go ośmielić a zarazem wytłómaczyć swoje postępowanie względem niego, odpowiedziała:
— Proszę, niechaj się pan uważa tutaj jakby we własnym domu. Wiem jak przyjaźnie jest dla pana usposobiony krewny nasz de la Choue i jak bardzo się interesuje napisaną przez pana książką, to najzupełniej wystarcza, byś pan życzliwie był przez nas widziany. Pan zapewne wie, jak serdecznie jestem przywiązana do mojego krewnego...
Głos Benedetty nieco przycichł i mówiła wolniej, zrozumiała bowiem, że należało coś powiedzieć o książce napisanej przez Piotra, o tej książce, która była jedynym powodem jego przyjazdu. Po chwili namysłu, mówiła dalej:
— Książkę pańską przeczytałam dzięki mojemu kuzynowi. Bardzo mnie zajęła. Jest to utwór piękny, szlachetny, lecz, czytając, byłam nieco strwożoną. Przypisuję to mojemu nieuctwu, zapewne niewszystko zrozumiałam, niewszystko pojęłam w sposób należyty. Liczę, że zechcesz pan ze mną pomówić w tym przedmiocie. Wszak mogę pana prosić o bliższe objaśnienia co do nowości poglądów zawartych w pańskiem dziele?...
Piękne oczy Benedetty były w tej chwili dziecięco przejrzyste i Piotr czytał w nich szczery niepokój istoty poraz pierwszy spotykającej się z zagadnieniami, o których nigdy przedtem nie słyszała. A zatem nie była porwaną poruszonemi w książce ideami... a zatem nie ona zażądała jego przyjazdu, nie ona oświadczyła swą gotowość bronienia autora dzieła, które trafiło do własnych jej przekonań?... Znów Piotra opadły podejrzenia, znów przeczuwał działające w ukryciu przeciwne sobie siły, niewidzialną rękę kierującą wszystkiem ku nieznanym celom. Natomiast Benedetta podbiła go ujmującą swoją szczerością, oczarowany był szlachetnością jej piękności, młodocianym jej wdziękiem. Czuł, iż można w niej pokładać ufność, wzbudziła ją ona zaraz na wstępie rozpoczętej z nim rozmowy. Chciał właśnie jej powiedzieć, że może nim dowolnie rozporządzać, lecz nadeszła ku nim dama czarno ubrana. Wyniosła, szczupła jej postać wyraźnie się zarysowała na tle jasności płynącej z sąsiedniego salonu.
— Benedetto, czyś powiedziała, by Giacomo poszedł na górę zobaczyć, co się tam dzieje?... Don Vigilio przyszedł sam. Znajduję to nietaktownem.
— Ależ nie, moja ciociu, ksiądz Piotr Fromont jest tutaj.
I dla uzupełnienia ceremonii przedstawienia rzekła, powtarzając:
— Ksiądz Piotr Fromont... Księżna Boccanera.
Zamieniono się ukłonami. Donna Serafina musiała mieć lat około sześdziesięciu, lecz ściskała się tak mocno, iż sądząc z figury, możnaby ją uważać za zupełnie młodą kobietę. Była to ostatnia i jedyna jej kokieterya, bo włosy zachowała siwe, bynajmniej ich nie ukrywając. Gęste były i puszyste a wydawały się tem bielsze, że brwi donny Serafiny były czarne. Twarz miała podłużną, pofałdowaną i wielki, typowy nos swego rodu. Nigdy nie była piękną i nie miała ubiegających się o swoją rękę. Jednym z ciosów jej życia było zamążpójście Ernestyny o kilka lat od niej młodszej. Przebaczyć nie mogła tego wyboru hrabiemu Brandini i odtąd zerwała z myślą wydania się zamąż, postanawiając pocieszyć się dumą, jaką w niej wzbudzała piękność nazwiska Boccanera. Wszak ród ten potężny wydał już z siebie dwóch papieży a donna Serafina nie powątpiewała, iż dożyje chwili, gdy brat jej, kardynał, zasiądzie na Watykańskim tronie. Myśli tej poświęciła się z całem oddaniem. Czyniła wysiłki, by umiejętnie zarządzać szczupłością dochodów kardynała i rodziny, pielęgnowała brata, strzegła go i niejednokrotnie wspierała swojemi radami. Praktycznością swą dokonywała cudów i dzielnie podtrzymywała dom od ostatecznej ruiny. Od lat trzydziestu otwierała w poniedziałki podwoje swojego salonu, obliczyła bowiem, że tak jej nakazuje wyższa polityka. W salonie tym przyjmowała kółko nieliczne, lecz dobrane z pomiędzy najżarliwszych stronników papieża. Tym sposobem salon jej był środowiskiem agitacyi na rzecz papieża a tem samem pogróżką i siłą wobec przeciwnego obozu.
Piotr natychmiast odczuł jak dalece był niczem w jej obliczu. Jakież bowiem znaczenie mógł mieć w jej oczach ten ksiądz obcokrajowiec, nie będący chociażby tylko prałatem. Więc znów wzrosło zadziwienie Piotra, coraz bowiem trudniej mógł odgadnąć przyczynę zaprosin i gościnności doznawanej pod tym dachem, gardzącym ubogimi. Wiedział zarazem, że donna Serafina była niezmiernie pobożną. Zatrzymał się tymczasowo na przypuszczeniu, iż przyjmowano go tutaj jedynie przez wzgląd na wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wszak donna Serafina powitała go słowami:
— Radzi jesteśmy, że będziemy mieli przez pana blizkie wiadomości o panu de la Choue. Dwa lata temu sprawił on nam niemałą pociechę, przywiódłszy z Francyi pięknie zorganizowany poczet pątników.
Postępując na przedzie, donna Serafina wprowadziła Piotra do przyległego salonu.
Była to wielka kwadratowa komnata, wybita staroświecką żółtą brokatelą w rzucane kolorowe kwiaty; musiała sięgać conajmniej epoki Ludwika XIV. Wyniosłe ściany podtrzymywały wspaniały, bogato rzeźbiony sufit, który tworzył zagięcia w rodzaju ram, ujmujących piękne malowidła. Umeblowanie nie było jednolite. Po nad pięknemi, złoconemi konsolami lśniły wysokie lustra, a niektóre fotele pochodziły z siedemnastego wieku. Inne sprzęty raziły pospolitością, pozbierane były bez wyboru i smaku. Na ciężkim, nieładnym stole z epoki pierwszego cesarstwa, leżały fotografie a brzydota ich jeszcze stawała się widoczniejszą na drogocennym marmurze złoconych konsoli. W całym tym salonie, trudno było znaleźć coś zajmującego pod względem sztuki. Na ścianach wisiało kilka średniej wartości obrazów a pomiędzy niemi wyróżniał się jeden tylko z epoki przedrenesansowej. Obraz ten był niewiadomego mistrza. Przedstawiał Zwiastowanie. Wzorem pierwotnie pojętej Matki Boskiej, artysta wyobraził ją pod postacią wątłej, drobnej dzieweczki, mogącej mieć lat dziesięć. Natomiast Anioł był wspaniale potężny, piękny i olbrzymi, promieniały od niego potoki świetlane, któremi miłośnie ogarniał przeczystą swą oblubienicę. Na przeciwnej ścianie, naprzeciwko Zwiastowania, Piotr zauważył inny niemniej zajmujący obraz a raczej portret młodej dziewczyny z rodu Boccanera. Przypuszczano, że wyobraża on rysy pięknej Casii Boccanera, owej legendowej Casii, która rzuciła się do Tybru, uśmiercając w ten sposób swego brata Ercolo i pociągając zarazem trupa zabitego przez niego Flavia Corradini, umiłowanego przez nią kochanka.
W salonie tym paliły się cztery lampy, oświecając jaskrawo a zarazem spokojnie żółte, staroświeckie ściany, które złociły się miejscami jakoby wyblakłe słoneczne promienie, melancholijnie zasuwające się po za mgły zachodu. Komnata miała wygląd surowy, zdawała się być gołą i pustą, nie ożywiała ją żadna zieloność, nie rozweselała żadna, chociażby najskromniejsza wiązanka kwiatów.
Donna Serafina przedstawiła Piotra zebranemu towarzystwu; nastąpiła chwilowa cisza w przerwanej rozmowie i oczy wszystkich zatrzymały się na nowo przybyłym, widocznie już zapowiedzianym gościu. W salonie było dziesięć osób a pomiędzy nimi Dario. Stał rozmawiając z młodą księżniczką Celią Buongiovanni, która tu przybyła z sędziwą swoją krewną, rozmawiającą teraz półgłosem z monsignorem Nani w ustronnym kącie komnaty. Przy wymianie nazwisk, Piotr baczniejszą zwrócił uwagę na pana Morano, adwokata przy konsystorzu, o którego wyjątkowem stanowisku w pałacu Boccanera, powiedział mu wicehrabia Filibert, chcąc go zabezpieczyć od popełnienia jakiego błędu, skutkiem niewiadomości. Morano, od lat trzydziestu był najbliższym przyjacielem donny Serafiny. Stosunek ten, niegdyś ukrywany, Morano miał bowiem żonę i dzieci, stał się prawie jawnym z chwilą, kiedy adwokat owdowiał; lata wreszcie sprawiły, iż ogólnie przyzwyczajono się do tego stanu rzeczy i tolerowano naturalny ten związek, jak gdyby był uświęconem przez kościół małżeństwem. Donna Serafina i Morano byli ludźmi bardzo pobożnymi a zatem najniezawodniej zaopatrzyli się w potrzebne dyspensy. Morano siedział teraz na zwykłym, od ćwierć wieku przynależnym sobie fotelu około kominka, w którym jeszcze nie zapalono ognia, płonącego podczas całej zimy. A gdy don na Serafina ukończyła zaznajamianie Piotra z zebranem towarzystwem, zajęła swój fotel, stojący po drugiej stronie kominka.
Piotr usiadł obok don Vigilio, nie przemówiwszy jeszcze nic do nikogo, Dario zaś zaczął głośniej opowiadać przygodę, o której mówił z Celią. Dario był bardzo przystojny, średniego wzrostu, wytwornie wysmukły. Czarna, starannie utrzymana broda, okalała mu twarz o charakterystycznym wielkim nosie Boccanerów. Rysy miał ściągłe, miękie, jakby świadczące o zaniku dzielności rasy, z której ród wywodził.
— O tak, była piękna! — powtarzał z przesadzonem uniesieniem. — Nieprawdopodobnie piękna!
— Któż taki? — spytała Benedetta, zbliżając się do rozmawiającej z sobą pary.
Celia, przypominająca swym wyglądem dziewczynkowatą postać Najświętszej Panny na obrazie tuż po nad nią wiszącym, zachichotała, mówiąc:
— Jakaś biedna dziewczyna, jakaś robotnica, którą Dario dziś spotkał na mieście.
Dario poczuł się w obowiązku powtórnego opowiedzenia swej przygody. Przechodząc jedną z ciasnych uliczek w pobliżu piazza Navone, ujrzał na kamiennych stopniach peronu, młodą, dwudziestoletnią dziewczynę, która, siedząc z załamanemi rękoma, rozpaczliwie płakała. Wzruszony jej łzami a zwłaszcza niezwykłą urodą, zbliżył się do niej i wreszcie wyrozumiał z urywanych słów dziewczyny, iż pracowała w fabryce paciorków woskowych, lecz że obecnie skutkiem braku roboty odprawiono znaczną część robotnic i ją pomiędzy innemi. Przerażona tem nieszczęściem, nie śmiała wracać do domu, do rodziny, która przeważnie żyła z jej zarobku. Opowiadając swoją nędzę, z po za łez patrzała tak cudnie pięknemi oczyma, iż Dario pomimowoli sięgnął do kieszeni, chcąc ją pocieszyć pieniężnym datkiem. Lecz dziewczyna zerwała się raptownym skokiem i nic od niego nie chcąc przyjąć, rzekła, stojąc już z daleka, że jeżeli chce pomódz jej rodzinie, to niechaj z nią pójdzie do domu i matce da pieniądze. Mówiąc to, zaczęła szybko iść w stronę mostu świętego Anioła.
— Ach, jakże była piękną! — powtórzył znów z uniesieniem — Wspaniale piękną!... Wyższa ode mnie, szczupła, pomimo silnej budowy ciała, z piersią kształtną jak u bogini. Patrzałem na nią jak na starożytny posąg dwudziestoletniej Wenery. Dolna część owalu jej twarzy była majestatyczna a maleńkie usta i prześliczny nos — zachwycały mnie poprawnością rysunku. A oczy, ach oczy jej! Jakże były przejrzyste, wielkie, wymowne! Głowę jej wieńczył ciężki kask czarnych, obfitych włosów, skręconych w torsadę. Biła od niej formalnie jasność, tak dalece była piękną a padające na nią słoneczne promienie złociły ją, ślizgając się i podnosząc jeszcze zadziwiającą jej urodę.
Słów Daria słuchało całe towarzystwo z natężoną uwagą, bo w duszy tych ludzi żyło poszanowanie dla piękna. Namiętność ta jeszcze niezupełnie wygasła w potomkach starożytnych rzymian.
— Tego rodzaju piękne dziewczyny stają się coraz rzadszem zjawiskiem pomiędzy ludem, zauważył Morano. Możnaby cały dzień chodzić po Trastevere, nie spotkawszy ani jednej. Lecz jak widzę gatunek ich jeszcze nie zaginął doszczętnie, dowiedzieliśmy się, że przynajmniej jest chociażby jedna przedstawicielka owego słynnego piękna.
— A jakże jej na imię tej twojej bogini? — spytała z uśmiechem Benedetta, zaciekawiona i gotowa do zachwytu na równi z resztą towarzystwa.
— Pierina — odrzekł Dario, uśmiechnąwszy się do kuzynki.
— I cóż z nią zrobiłeś?...
Lecz podniecona zachwytem twarz Daria przybrała nagle odmienny wyraz. Skrzywił się i strwożył jak dziecko, które podczas zabawy ujrzy wstrętny owad na ulubionej swej lalce.
— Wolałbym o tom nie mówić, bo bardzo żałowałem, żem poszedł za tą dziewczyną... W domu jej matki zastałem nędzę, ale to nędzę tak odrażającą, iż rozchorować się można zatrzymując myśl na podobnej ohydzie!...
Przeszedłszy z dziewczyną na drugą stronę mostu św. Anioła, dostał się on w dzielnicę miasta nowobudującego się na dawnych podwórcach zamkowych. Świeżo stawiane tutaj domy dla najbiedniejszej ludności walą się w gruzy prawie natychmiast, pękają, schnąc. Otóż w jednem z takich opuszczonych już przez mieszkańców nowych a walących się domów, Dario znalazł rodzinę pięknej dziewczyny. Składała się z ojca, matki, niedołężnego wuja i mnóstwa dzieci. Wszyscy byli zaledwie okryci cuchnącemi, brudnemi szmatami i jęczeli z głodu, leżąc na barłogach. Dario, mówiąc o tych widzianych przez siebie nędzarzach, silił się na dobór słów o ile możności wyszukanych i maskujących wstręt jakiego doznał. Rękoma zdawał się odpychać okropność widzenia, wzbudzającego w nim odrazę.
— Ujrzawszy to, uciekłem i ręczę że nigdy już tam nie powrócę...
Wszyscy potrząsali zlekka głowami i jakiś przykry chłód wionął po salonie. Ciszę powstałą z ogólnego milczenia, przerwał Morano, zaznaczając słowami pełnemi goryczy, iż nędzę ludności w Rzymie przypisać należy zaborcom, chciwym panom rządzącym z wyżyn Kwirynału. Oni wszystkiemu złu stali się przyczyną, złu co raz silniej rozrastającemu się po nad uciemiężoną stolicą papieży. Wszak krąży obecnie pogłoska, iż deputowany Sacco wyniesiony będzie na ministeryalną posadę, a przecież Sacco jest znanym powszechnie jako niebezpieczny intrygant, przyłapany już niejednokrotnie na sprawach wielce podejrzanej natury. Jeżeli człowiek tego rodzaju będzie ministrem, to łatwo przepowiedzieć ostateczne bankructwo, grożące lada chwila bezczelności wrogów.
Pod wrażeniem opowiadania Daria, jedna tylko Benedetta, zamyśliwszy się i ze smutkiem patrząc na Piotra, o którego książce sobie przypomniała, szepnęła:
— Biedni ludzie! Lecz dlaczegóżby nie pójść do nich i ulżyć ich ubóstwu?...
Piotr słuchał słów Daria nietylko z zajęciem lecz z wielkiem wzruszeniem. Wspomniał swoje apostolstwo po najuboższych ulicach Paryża i ogarnęła go niewymowna litość, widząc, że zaraz w pierwszym dniu swego przyjazdu do Rzymu spotyka się z tą samą plagą nędzy. Usłyszawszy tkliwe słowa Benedetty, zawołał głośniej aniżeli przypuszczał:
— Pani zechce pozwolić, byśmy razem tam poszli. Proszę niechaj mi będzie wolno pani towarzyszyć. Mnie niezmiernie zajmują sprawy tego rodzaju.
Uwaga całego towarzystwa skierowała się ku mówiącemu. Zaczęto go pytać, badać, widocznie ludzie ci pragnęli, by Rzym wywarł na nim dodatnie tylko wrażenie. Zapewniali, iż nie można sądzić z i z oderwanych faktów. Pragnęli wszakże poznać, jakiemi były te pierwsze wrażenia Piotra. Cóż widział już w Rzymie?... Cóż o nim sądził?.. Wymawiał się od dania odpowiedzi, mówiąc, że nic jeszcze nie widział, bo nawet nie wyszedł na miasto od chwili przyjazdu. Pomimo to zapewnienie, nalegano, by wyjawił swoje zdanie. Piotr czuł, iż wszyscy pragną zmusić go do zachwytu. Radzono jak ma postąpić, by zwiedzić Rzym należycie, ostrzegano go z uprzejmym naciskiem, że dodatnie wrażenie wzrasta dopiero stopniowo i że długo musi poczekać, by odczuć piękno i wielkość świętego miasta.
— Jak długo zamierza pan pozostać między nami? — odezwał się głos uprzejmy, o łagodnym i czystym dźwięku.
Był to głos monsignora Nani, który, siedząc na uboczu i w cieniu, po raz pierwszy donośnie przemówił, przerwawszy cichą rozmowę ze swoją sąsiadką. Piotr zauważył, iż monsignor często się w niego wpatrywał swojemi przenikliwemi oczyma, udając tylko, że uważnie słucha zwolna sączącej się, lecz nieustannej paplaniny ciotki ładnej Celii. Monsignor miał na sobie sutanę z amarantowemi wypustkami a fioletowy jedwabny pas okręcał się w około wysmukłej jego figury; miał lat przeszło piędziesiąt, lecz wyglądał jeszcze młodo, włosy miał jasne, bez śladu siwizny, nos prosty i cienki, usta delikatnie zarysowane a pomimo to stanowcze, zęby lśniąco białe.
— Mam zamiar pozostania w Rzymie przez dwa a najwyżej trzy tygodnie — odpowiedział Piotr, wpatrując się w postać monsignora.
Powiedzenie to wywołało ogólny protest. Jak to... trzy tygodnie?... Jakże mógł przypuszczać, iż pozna Rzym w tak krótkim przeciągu czasu! Na to potrzeba sześciu miesięcy, roku, dziesięciu lat! Pierwsze wrażenie jest zwykle mylne a co gorzej niekorzystne i by takowe zwalczyć, trzeba zamieszkać w Rzymie lata całe.
— Trzy tygodnie! — zawołała z wyniosłem lekceważeniem donna Serafina. — Cóż można poznać, cóż można pokochać w przeciągu trzech tygodni?... Ci, którzy rzeczywiście Rzym umiłowali, stali się jego mieszkańcami a przynajmniej powracają do nas często na znacznie dłuższy pobyt niż trzy tygodnie!
Nani, nie przyłączając się do wyrażanych podziwień, uśmiechnął się tajemniczo i zlekka machnął ładną, kształtną ręką, zdradzającą arystokratyczne pochodzenie monsignora. Piotr bronił się, że nietyle przyjechał dla gruntownego zapoznania się z Rzymem, ile dla załatwienia naglącej sprawy, która gdy się ukończy, stanie się hasłem do jego powrotu do Paryża, gdzie stale zamieszkuje, mając tam liczne zajęcia. Prałat, znów się uśmiechnąwszy, rzekł spokojnie:
— Jestem przekonany, iż pan pozostaniesz z nami znacznie dłużej niż przypuszczasz, tak, znacznie dłużej niż trzy tygodnie...
Chociaż to zdanie zostało wypowiedziane z uprzejmą swobodą, Piotr silnie się zaniepokoił. Dlaczego oni wszyscy to mówią?... Zkądże mogą wiedzieć, ile czasu wypadnie mu pozostać dla załatwienia sprawy?... Pochylił się więc do ucha don Vigilia i spytał jak mógł najciszej:
— Kim jest monsignor Nani?...
Milczący dotychczas don Vigilio niezaraz odpowiedział. Chorobliwa jego twarz jeszcze więcej pożółkła. Oczy mu błysły, powiódł niemi szybko po zgromadzeniu a dopiero upewniwszy się, że nikt nie zwraca na nich uwagi, rzekł zaledwie dosłyszalnym głosem:
— Jest asesorem trybunału inkwizycyjnego.
To krótkie objaśnienie było dla Piotra najzupełniej wystarczającem, wiedział on bowiem, że asesor, milcząc, uczestniczy podczas posiedzeń inkwizycyjnego trybunału a po skończonych obradach odbywających się co środa, zdaje z nich sprawę papieżowi. To stanowisko asesora, mogącego podczas tygodniowej, jednogodzinnej, lecz bez świadków odbywającej się audyencyi u papieża, mówić z nim o wszystkich najdrażliwszych sprawach, nadawało monsignorowi wyjątkowe, pierwszorzędne znaczenie. Godność tego urzędu równoważyła się nieledwie godności kardynała. Asesor nie mógł być następnie czem innem, jak tylko kardynałem.
Monsignor Nani patrzał w dalszym ciągu z pociągającą uprzejmością na Piotra, który, ujęty tą życzliwością, wstał i zajął przy nim fotel, nakoniec opuszczony przez starą krewnę księżniczki Buongiovanni. Piotr cieszył się tą niespodziewanie objawioną mu życzliwością, przez człowieka, mającego tak potężną władzę i tak doniosłe znaczenie. Wszak mógł on usunąć wszelkie przeszkody, otworzyć wszystkie drzwi. Wzruszenie Piotra jeszcze się spotęgowało, gdy uprzejmy prałat postawił mu pytanie:
— Jak wiem, mój drogi synu, napisałeś i wydałeś książkę?...
Uniesiony wdzięcznością, zapominając gdzie się znajduje, Piotr zaczął mówić ze wzrastającym zapałem o pobudkach, jakie go skłoniły do napisania owej książki. Opowiadał jak się zapoznał z nędzą ludzkich cierpień i niedoli, jaką rozgorzał miłością dla tych maluczkich. Porwany zapałem, Piotr głośno teraz marzył o potrzebie powrotu ku pierwotnemu założeniu nauki Chrystusowej, ku chrześciańskiej gminie i wspólności braterskiej. Tryumfował wraz z odrodzonym katolicyzmem, który już widział jako powszechną religię mas całego świata. Głos Piotra potężniał, rozbrzmiewał coraz donośniej wśród ścian surowego, staroświeckiego salonu. Zebrane towarzystwo słuchało ździwione, coraz nieprzystępniej lodowate, lecz Piotr tego nie widział i odczuć nie był zdolny, płonąc młodzieńczym zapałem swoich przekonań.
Korzystając z chwilowej pauzy, monsignor przerwał uniesienie Piotra, zapytując go z nieodstępnym uśmiechem lekkiej, ukrytej ironii:
— Masz zupełną słuszność, wierząc w piękno tego wszystkiego. O tak, wszystko to jest bardzo piękne, podniosłe i godne imaginacyi czysto i szlachetnie myślącego chrześcianina. Lecz jakie masz zamiary, moje dziecko?... Jak chcesz się zabrać do załatwienia swojej sprawy?...
— Chcę iść prosto przed oblicze Ojca świętego i bronić się przed nim osobiście.
Znaczący uśmiech przebiegł po ustach osób zebranych a donna Serafina wytłomaczyła jego znaczenie, mówiąc:
— Niekażdy kto chce, może być przypuszczony przed oblicze Ojca świętego.
Lecz Piotr, na nic nie zważając, zawołał porywczo:
— Ja muszę go zobaczyć i nie wątpię, że go zobaczę. Czyż ja nie jestem tym, który wypowiedział własne jego poglądy?... Czyż ja nie jestem tym, który bronił jego polityki?... Jakże by więc on mógł dozwolić, by skazano na zagładę napisaną przezemnie książkę, przy pisaniu której byłem natchniony jego własnemi, najwznioślejszemi myślami?...
— Zapewne, zapewne — potakiwał pośpiesznie monsignor, jakby z obawy, by ktoś z obecnych nie odjął zbyt gwałtownie nadziei rojonych przez tego młodego entuzyastę. — Ojciec święty posiada rzadkiej miary inteligencyę!... Trzeba będzie się rozpatrzeć... tylko zalecam ci, mój synu, byś wyrobił w sobie więcej spokoju... działać należy z rozmysłem... nie śpiesz się zbyt gwałtownie...
A zwróciwszy się w stronę Benedetty, zapytał:
— Wszak pani także tak sądzi?... Przypuszczam że Jego Eminencya jeszcze nie widział księdza Piotra?... Należałoby uzyskać corychlej posłuchanie... chociażby jutro rano... Rady Jego Eminencyi będą zbawienne dla księdza Piotra, który nie omieszka z nich skorzystać i według nich się kierować.
Kardynał Boccanera nigdy się nie ukazywał na poniedziałkowych przyjęciach w salonie swojej siostry. Lecz był on obecny w myśli zebranych tu osób, które uznawały w nim głowę i niewidzialnego kierownika tego domu.
— Obawiam się — rzekła contessina — by mój wuj nie był przeciwnikiem poglądów księdza Piotra. Więc może lepiej poczekać i później dopiero uzyskać audyencyę u kardynała?...
Nani uśmiechnął się i, patrząc na Benedettę, rzekł dwuznacznie:
— Właśnie najlepiej będzie przedstawić mu księdza Piotra, jak można najprędzej. Kardynał objaśni go jak należy i lepiej niż kto inny...
Natychmiast więc postanowiono, by don Vigilio, sekretarz kardynała, naznaczył dla Piotra audyencyę na dzień następny, na godzinę dziesiątą zrana.
W tej właśnie chwili wszedł do salonu nowy gość, w kardynalskim stroju wizytowym. Powłóczysta, czarna jego suknia z czerwonemi guzami i wypustkami, przewiązana była czerwonym pasem a na nogach miał tejże barwy pończochy. Był to kardynał Sarno, długoletni przyjaciel rodziny Boccanera. Przepraszał, że tak późno przychodzi, lecz zatrzymała go pilna, niecierpiąca zwłoki praca. Wszyscy słuchali go w milczeniu, z oznakami najwyższego szacunku. Był to pierwszy kardynał, widziany przez Piotra w Rzymie. Na jego widok, doznał pewnego rozczarowania, wyobrażał bowiem sobie, iż wraz z tak wysoką dostojnością, w parze iść powinna piękność, majestatyczność i dekoracyjność postawy. Kardynał zaś Sarno był nizki, prawie ułomny miał lewe ramię o wiele niższe od prawego, twarz zniszczoną, szarą, oczy zamarłe. Piotrowi zdawało się, że patrzy na starego, siedemdziesięcioletniego urzędnika, osłupiałego pod wpływem półwiekowej ogłupiającej pracy za stołem biurowym. W rzeczywistości, dzieje życia kardynała Sarno były następujące: był on chorowitem dzieckiem mieszczańskiej rodziny, która go oddała do seminaryum w Rzymie; w temże seminaryum był później profesorem prawa kanonicznego przez lat dziesięć a opuściwszy katedrę był sekretarzem Propagandy, wreszcie od lat dwudziestu pięciu był kardynałem. Przed niedawnym czasem obchodzono jubileusz z tego powodu. Urodzony w Rzymie, nigdy chociażby na dzień jeden nie wyjeżdżał z Rzymu. Stanowił on typ księdza, wzrosłego w cieniu pałacu Watykańskiego, którego władza rozciągała się nad światem. Chociaż nigdy nie spełniał żadnej dyplomatycznej misyi, stał się najpotężniejszym filarem Propagandy, był bowiem bardzo systematyczny, ścisły i pracowity, skutkiem czego mianowany został prezesem jednej z dwóch komisyj, dzielących pomiędzy siebie organizacyę szerzenia katolicyzmu w krajach niewiernych. Tak więc pod tem nizkiem czołem, wyrażającem upór i ciasnotę pojęć, mieściły się mapy świata, mającego w przyszłości hołdować Rzymowi.
Na powitanie kardynała, powstał z fotelu nawet monsignor Nani, ulegając niememu przymusowi, jaki wywierał ten niepozorny człowiek budzący trwogę podziemnem swem znaczeniem, miał on bowiem styczność z najodleglejszemi punktami świata, jakkolwiek nigdy nie działał po za ścianami swego biura. Niepoczesna ta postać, czyniąca wrażenie pospolitej miernoty, wzniosła się na wyżyny władzy siłą pracy i metodycznie zorganizowanego podboju. Dzierżył on dość potężne środki, by módz zachwiać państwa w swych posadach.
— Czy Wasza eminencya już nie cierpi na katar, który strwożył nas wszystkich?...
— Jeszcze kaszlę... Jest tam korytarz bardzo dla mnie szkodliwy. Gdy tylko wyjdę z biura, zaziębiam się natychmiast.
Z chwilą przybycia kardynała Sarno, Piotr poczuł cały ogrom swej hierarchicznej niższości. Zapomniano o nim i nie przedstawiono kardynałowi. Blizko przez godzinę pozostał jeszcze w salonie, milcząc i czyniąc spostrzeżenia nad tym światem widzianym po raz pierwszy. Wydał mu się zgrzybiałym starością a zarazem smutnie zdzieciniałym. Pycha i wyniosłość tych ludzi nie starczyły na pokrycie skrywanej przez się nieśmiałości pochodzącej z nieuctwa. Nie dowierzali oni sobie samym. Rozmowa nie była ogólna, bo nikt nie śmiał głośno się odezwać. Z przyciszonych słów wymienianych w różnych stronach salonu, Piotr się przekonał, iż treścią rozmów były drobne, bieżące wydarzenia zaszłe w przeciągu ubiegłego tygodnia w salonach i w zakrystyach. Żyli oni wszyscy w dobrowolnem odosobnieniu, rzadko się widując nawet pomiędzy sobą a skutkiem tego najdrobniejsza okoliczność wyrastała na fakt wielkiej doniosłości. Piotr doznał wrażenia, iż się znajduje we Francyi za panowania Karola X, w prowincyonalnym salonie jednego z większych miast francuzkich. Gości niczem nie częstowano, nawet nie roznoszono chłodzących napojów. Ciotka Celii siadła teraz przy kardynale Sarno, pragnąc opanować jego uwagę swojem opowiadaniem, lecz on, nie odpowiadając ani słowa, tylko od czasu do czasu potrząsał zlekka brodą. Przez cały wieczór don Vigilio pozostał w niemem milczeniu. Nani i Morano wiedli ze sobą długą rozmowę po cichu a donna Serafina, pochyliwszy się ku nim, słuchała, potwierdzając głową. Zapewne musieli mówić o sprawie rozwodowej Benedetty, bo oczy ich kierowały się w jej stronę z wyrazem powagi. W obszernej tej komnacie wypełnionej usypiającem światłem metodycznie rozstawionych lamp, całe życie skupiało się dokoła grupy złożonej z Benedetty, Dario i Celii. Rozmawiali przyciszonemi głosami lecz wesoło, często powstrzymując się od wybuchów śmiechu.
Siedząc nieruchomie i patrząc po obecnych, Piotr nagle zauważył, iż Benedetta jest bardzo podobna do portretu przedstawiającego Casyę Boccanera. Równie była wiotka, równie namiętne miała usta i wielkie, przepadziste oczy a okrągła jej twarz miała tenże sam wyraz rozsądku i zdrowia. Dusza tych dwóch kobiet musiała być zacna a serce płomienne. Piotr przypomniał sobie portret Beatryksy Cenci, malowany przez Guido Reniego; ta prześliczna kobieca główka również była podobną do Casyi Boccanera. To podwójne podobieństwo do Benedetty silnie Piotra wzruszyło. Popatrzał na nią z sympatycznem zaniepokojeniem, jakby jej grozić miała fatalność ciążąca nad istotami tej rasy. Lecz Benedeta wydała mu się pełną spokoju, energii, wytrwałości. Wiedząc o jej miłości, spoglądał na nią i na Daria a stosunek ich wydał mu się nacechowany braterskiem przywiązaniem i swobodą. Zwłaszcza Benedetta taki miała wyraz twarzy, patrząc na swego kuzyna otwarcie, z siłą uczucia niepotrzebującego się ukrywać. Zdarzyło się, że wśród rozmowy Dario ujął obydwie dłonie Benedetty i, ściskając je, uśmiechał się nieco nerwowo, spoglądając na nią z przebłyskami pożądliwości, lecz ona zwolna, bez pośpiechu, wysunęła swe rączki, jakby bawiąc się ze starym i kochanym towarzyszem. Tak, kochała go ona potęgą uczucia wypełnić mającego całość życia.
Pod koniec wieczoru, Dario, powstrzymawszy się od ziewnięcia, spojrzał na zegarek i wysunął się z salonu, mówiąc, że idzie na umówioną schadzkę z przyjaciółmi, mającymi go zaprowadzić do pewnej damy na grę w karty. Wtedy Benedetta i Celia usiadły na kanapie tuż w pobliżu Piotra, który mimowoli posłyszał część ich wzajemnych zwierzeń. Księżniczka Celia była starszą siostrą Matteo Buongiovanni, który, ożeniwszy się z angielką, panną Martiner posiadającą milionowy posag, był już ojcem pięciorga dzieci. Rodzina Buongiovanni posiadała osobisty olbrzymi majątek. Była to jedna z rzadkich patrycyuszowskich rodzin, które uniknęły ogólnej ruiny. Ród ich także wydał z siebie dwóch papieży, lecz pomimo to Matteo Buongiovanni zaliczał się do stronnictwa królewskiego. Bywał w Kwirynale, zdoławszy nie zerwać stosunków z Watykanem. Urodzony z matki amerykanki, wraz z tą przymieszką krwi nowej, nabył rzutkości i giętkości; zręczny polityk a zarazem skąpiec, pragnął zachować dawną świetność rodu, chociaż najmocniej był przekonany, iż bogactwo nie zdoła uchronić od zagłady możnowładztwa, koleją wieków na śmierć skazanego.
Wśród tej rodziny napełniającej miasto podziwem i zazdrością, dumnej z nazwiska i bogactwa, zaszła okoliczność dostarczająca materyału plotkom. Celia zakochała się w młodym poruczniku, którego znała tylko z widzenia. Miłość tych dwojga kochanków znaną była ogólnie, widywali się bowiem codziennie na Corso, zamieniając się wymownem spojrzeniem. Celia oświadczyła swemu ojcu, iż nigdy nie będzie kochała innego mężczyzny a pomimo niezadowolenia rodziny postanowiła cierpliwie czekać, pewna, że tym sposobem przezwycięży wszystkie trudności. Na nieszczęście porucznik Attilio Sacco, był synem deputowanego Sacco, dorobkiewicza, człowieka nienawidzonego przez stronnictwo watykańskie, posądzające go o najbrudniejsze nadużycia.
— Wiesz, mam przekonanie, że Morano tylko w chęci dokuczenia mnie mówił dopiero co tak źle o ojcu Attilia — szeptała Celia do ucha Benedecie. — Ręczę ci, że chciał mi dać nauczkę, opowiadając o prawdopodobnym wyborze Sacco na ministra...
Celia i Benedetta znały się od dzieciństwa, razem były na pensyi i tam poprzysięgły sobie wieczną przyjaźń. Benedetta, jako o kilka lat starsza, rzekła z macierzyńską powagą:
— Więc ty nie myślisz dać temu pokój i w dalszym ciągu kochasz tego młodego człowieka?...
— Droga moja, czyż i ty będziesz mi robiła wymówki z tego powodu!... Nie zasmucaj mnie!... Ja go kocham i muszę go mieć za męża. Czy słyszysz... muszę mieć Attilia a nie innego. Chcę tak i tak będzie, bo go kocham i on mnie kocha... A więc, jak widzisz, rzecz prosta, że tak będzie...
Piotr się zadziwił, słysząc ją tak mówiącą i spojrzał na nią zaciekawiony. Była to lilia przeczysta i zamknięta, tak łagodną i dziewiczą była twarz Celii. Linia czoła i nosa była zachwycającego rysunku a niewinne, drobne usteczka, chwilami odsłaniały białość zębów rzadkiej równości. Oczy miała przejrzyste jak źródła, a policzki atłasowej świeżości. Jakież myśli krążyły w tej główce?... Cóż ona wiedziała o życiu?... Któż mógł dać na to stanowczą odpowiedź? Była ona tajemniczem zagadnieniem pociągającem swoją dziewiczością.
— Droga moja — rzekła Benedetta — nie chciej wstępować w moje ślady! Małżeństwa zawierane w celu połączenia Kwirynału z Watykanem rodzą nieszczęście.
— Ja a ty, to rzecz inna! Tyś nie kochała hrabiego Prada a ja kocham, bardzo kocham Attilia. A więc pewną jestem, że z nim będę szczęśliwa. Szczęście życia leży w miłości.
Te ostatnie słowa, wypowiedziane z prostotą przez niewinne usta tego nieświadomego dziewczęcia, zastanowiły i do łez wzruszyły Piotra. Tak, miłość była najdoskonalszem rozwiązaniem wszystkich zagadnień, wszystkich sporów, miłość zapewni szczęście i przymierze narodów ziemię tę zamieszkujących, niosąc z sobą radość i ufność pokoju.
Naraz donna Serafina powstała ze swego miejsca, chcąc przerwać rozmowę dwóch przyjaciółek. Spojrzała na don Vigilio a ten, zrozumiawszy, zbliżył się do Piotra i szepnął mu na ucho, że pora rozejścia się nadeszła. Wybiła dopiero co godzina jedenasta. Celia i ciotka jej, pożegnawszy się, wyszły do przyległego salonu a Morano, Sarno i Nani, pozostawszy sami, zaczęli mówić pomiędzy sobą o trudnościach zachodzących w sprawie unieważnienia małżeństwa Benedetty.
Żegnając się z Piotrem, Benedetta rzekła do niego z wielką życzliwością:
— Jutro rano, pisząc do wice-hrabiego, doniosę mu jak jesteśmy radzi mając pana w naszym domu, i to zapewne na dłużej, aniżeli pan przypuszcza... A niechaj pan nie zapomina, że jutro o godzinie dziesiątej zrana, mój wuj udzieli panu posłuchania.
Wszedłszy na trzecie piętro, Piotr i don Vigilio, każdy trzymając zapalony świecznik w ręku, już mieli się rozejść do swych pokojów, gdy nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, Piotr zapytał:
— Czy monsignor Nani jest człowiekiem bardzo wpływowym?...
Don Vigilio się zmięszał, jak zwykle w podobnych okolicznościach i, zamiast odpowiedzieć, rozłożył szeroko ramiona, chcąc tym giestem wyrazić, że władza monsignora rozciąga się na całą świata szerokość. Oczy mu błysnęły i, jakby sam chwycony nagle ciekawością, szepnął:
— Pan go już znałeś poprzednio?
— Ależ nie, nigdy go nie widziałem.
— Naprawdę?... To w takim razie rzecz dziwna, bo on pana zna dobrze. W przeszły poniedziałek opowiadał o panu tak szczegółowo i z taką pewnością, iż byłem przekonany, że się znacie oddawna. Zdaje mi się, że jest obznajmiony z najdrobniejszemi szczegółami pańskiego życia.
— To rzeczywiście mnie zadziwia, bo nigdy nie słyszałem o nim i dziś dopiero, widząc go, dowiedziałem się o jego nazwisku.
— Zapewne musiał o panu zebrać potrzebne wiadomości.
Don Vigilio ukłonił się i wszedł do swojego pokoju. Piotr zastał drzwi otwarte i zaraz przy progu spotkał Wiktoryę, która krzątała się, spokojna i czynna podług przyjętego przez siebie zwyczaju.
— Chciałam się upewnić, czy niczego nie brakuje w pana pokoju. Przygotowałam świecę, zapałki, wodę, cukier... A co pan zwykł jadać na pierwsze śniadanie?... Czy podać mam kawę?... Nie... Pan woli mleko z bułeczką... Dobrze... A teraz niechaj się pan położy, wypocznie i wyśpi... Przed laty, gdym wstąpiła tutaj na służbę, zawsze się wieczorami bałam... myślałam, że w tym pałacu coś musi straszyć po nocach... Ale nie... przekonałam się, że strachów tutaj nie widać... Oj tak, gdy kto umrze, to jest już taki z tego kontent, że nie myśli o przerywaniu sobie wiecznego spoczynku!...
Wreszcie sam zostawszy, Piotr swobodnie odetchnął po kilkogodzinnym przymusie, jaki znosił w salonie donny Serafiny. Ludzie tam widziani, snuli się i mięszali w jego wyobraźni, oświetleni usypiającym blaskiem lamp. Jakkolwiek przespał się w dzień, czuł się niezmiernie znurzonym, pragnął zasnąć jaknajprędzej, by przestać myśleć o wszystkiem, co go dziś spotykało a co zmięszane, niewyraźne, nieprzestawało mu natrętnie dokuczać zwłaszcza brakiem jasności. Był przekonany, iż nic nie pojął we właściwem znaczeniu. Zacząwszy się rozbierać, nagle mocno się zadziwił, że się tutaj znajduje i, rozglądając się dokoła, pytał sam siebie, czy jest właściwie sobą. Naprzykrzona myśl: co sądzą ci wszyscy ludzie o jego książce, znów wyraźnie wyryła mu się w mózgu. Po cóż go oni sprowadzili do tego grobowego pałacu tchnącego ku niemu niepokojem i niechęcią. Chcąż mu oni dopomagać, czy też poskromić i obezwładnić?... I znów ujrzał żółty salon oświetlony czterema lampami, donna Serafina zajmowała fotel po jednej stronie kominka a po drugiej siedział na swem miejscu adwokat Morano, poza nimi wychylała się piękna, namiętna a jednakże spokojna głowa Benedetty, podczas gdy naprzeciwko uśmiechała się twarz monsignora Nani, połyskując przebiegłemi oczyma.
Piotr położył się, lecz nie mogąc znaleźć sobie miejsca, dusząc się, pobiegł do okna i, otworzywszy je, szukał orzeźwienia. Niebo było atramentowo czarne a zbita ciemność zakrywała horyzont. Chmury nie dozwalały przebić się gwiazdom, sklepienie nieba opuszczało się nizko, ciężąc jak ołowiane. Naprzeciwko, poza Tybrem, domy przedmieścia Transtevere leżały uśpione, żadnem nie połyskując światłem. Gdzieś w dali paliła się jedna tylko latarnia gazowa, świecąc jak spadająca gwiazda. Piotr starał się dojrzeć Monte Gianicolo. Lecz wszystko zapadło się w morze nicości, wszystko pochłaniała nieprzebita ciemność, zlewając i zatapiając pagórki Rzymu, starożytny Palatyn, nowoczesny Kwirynał, olbrzymią kopułę św. Piotra i dwadzieścia cztery wieki historycznych dziejów Rzymu. Piotr wsłuchiwał się, chcąc pochwycić odgłos biegu rzeki, lecz martwym był Tyber i przez martwe przepływał miasto.
Nazajutrz rano o godzinie trzy kwadranse na dziesiątą, Piotr zeszedł na pierwsze piętro pałacu, by stawić się na audyencyę u kardynała Boccanera. Obudziwszy się, był pełnym otuchy, chwyciła go napowrót niezłomna wiara w pomyślne załatwienie sprawy z powodu której przybył do Rzymu. Wczorajsze obawy i trwożne przeczucia pierzchły, musiały one być spowodowane zmęczeniem po długiej podróży, gwałtownością wzruszenia doznanego na widok świętego miasta. Pogoda była piękna, niebo jasne, co niemało się przyczyniło do rozbudzenia nadziei ożywiających serce Piotra.
Drzwi, wiodące do przedpokoju mieszkania zajmowanego przez kardynała, szeroko były otwarte na paradne schody pałacowe. Kardynał Boccanera był jednym z bardzo nielicznych kardynałów pochodzących z patrycyuszów rzymskich a mieszkanie jego zachowało umeblowanie innego kardynała tegoż rodu, rodzonego brata jego dziada. Obecnie, galowe salony od ulicy stały zamknięte, pokrywając się pleśnią starości, nietknięte od końca osiemnastego wieku a właściwe mieszkanie składało się z czterech olbrzymich komnat o sześciometrowej wysokości z oknami wychodzącemi na wązką uliczkę spuszczającą się ku Tybrowi. Słońce nie zaglądało tu nigdy, bo po drugiej stronie uliczki wznosiły się wysokie mury domów. Urządzenie tych pokojów pozostało nietknięte, zachowując wspaniałość i pompatyczną okazałość otaczającą dawnych książąt i wielkich dygnitarzy Kościoła. Lecz znać było na wszystkiem długoletnie zaniedbanie, ścienne obicia opadały szmatami, kurz stężałą warstwą pokrywał meble a jednakże w tem dobrowolnem zrzeczeniu się i zaniedbaniu, łatwo można było dostrzedz nieograniczoną, wyniosłą dumę i wolę, chcące powstrzymać bieg i przemiany czasu.
Piotr zauważył to natychmiast wszedłszy do pierwszego przedpokoju, przeznaczonego dla służby. Niegdyś, przy wejściu stali dwaj żandarmi z papiezkiego zaciągu i w pełnem umundurowaniu, strzegąc drzwi, przepuszczali tłumy cisnących się osób. Ciżbę dawnych sług, zastępował dzisiaj stary, do widma raczej podobny lokaj, ginący wśród pustki i melancholijnego półcienia zalegającego tę olbrzymią salę, w której zaraz na wstępie zwracał uwagę ołtarz czerwono opięty, pod baldachimem tejże barwy, z herbem Boccanerów, wyobrażającym smoka buchającego płomieniem, z dewizą Bocca nera Alma rossa. Tutaj się także znajdował czerwony kardynalski kapelusz poprzedniego kardynała, dwie czerwone, jedwabne poduszki i dwa staroświeckie parasole, bez których tej rangi kościelni dygnitarze nie wyjeżdżali ze swych pałaców. Wśród głębokości ciszy, zdawało się słyszeć szelest owadów toczących całą tę przeszłość tak dalece martwą, iż lada silniejszy podmuch na kurze obrastające ściany i sprzęty mógł wszystkiem zachwiać i w grobowe rozsypać pyły...
W drugim przedpokoju zasiadał niegdyś sekretarz kardynała. Była to komnata równie obszerna jak pierwsza, lecz więcej jeszcze pusta. Piotr przeszedł ją całą i dopiero w trzeciej sali, przeznaczonej na poczekalnię dostojniejszych gości, odnalazł don Vigilio.
Kardynał, zmuszony zmniejszyć swój dwór, ograniczał się na niezbędnej ilości potrzebnych sobie osób, zażądał więc, by don Vigilio pracował tuż w pobliżu niego, przy drzwiach wiodących do dawnej sali tronowej, w której obecnie zwykł był przyjmować odwiedzających. Przy niewielkim czarnym stole, uginającym się pod stosami papierów, siedział don Vigilio, jeszcze mizerniejszy i żółtszy, wśród ponurego otoczenia. Drżąc chorobliwie, pisał coś pochyliwszy głowę a posłyszawszy zbliżającego się Piotra, podniósł oczy, poznał go i szepnął tak cicho, iż głuchy dotychczasowy spokój prawie że nie został przerwany:
— Jego Eminencya jest chwilowo zajęty, proszę poczekać.
Rzekłszy to, zaczął pilnie przeglądać jakieś papiery, z widocznym zamiarem unikania rozmowy.
Piotr nie śmiał usiąść, więc dla zabicia czasu, zaczął się rozglądać dokoła komnaty. Była ona jeszcze w smutniejszym stanie zaniedbania od poprzednich dwóch komnat. Ścienne obicie z zielonego adamaszku strzępiło się jakby mchem porastającym wiekowe drzewo. Tylko sufit pozostał wspaniale piękny. W bogato rzeźbionem i złoconem obramowaniu z drzewa, biegł malowany fryz, tworzący ramę środkowego fresku, zajmującego całość sufitu a przedstawiającego Tryumf Amfitryty. Dzieło to było pędzla jednego z lepszych uczniów Rafaela. Podług starodawnego obyczaju, w tej poczekalnej komnacie, leżał kardynalski kapelusz na specyalnym stoliku, ponad którym wisiał wielki krucyfiks z hebanu i słoniowej kości.
Oczy Piotra przywykły już do panującego tutaj ponurego oświetlenia, ujrzał więc wiszący na ścianie portret kardynała, portret niedawno ukończony. Kardynał miał na nim strój uroczysty, to jest sutanę z czerwonej mory, rokiet koronkowy i wielki płaszcz po królewsku opadający z ramion. Ten siedemdziesięcioletni starzec w stroju księcia Kościoła pozostał zarazem księciem w doczesnem znaczeniu; dumną, wyniosłą miał postać, włosy srebrne latami, lecz gęste i spadające w puklach aż poniżej szyi. Była to twarz typowa możnowładczego rodu Boccanera, o wielkim nosie, szerokich ustach zarysowanych cienkiemi wargami, rysach ściągłych, poprzecinanych szerokiemi fałdami. Pod gęstemi czarnemi brwiami żarzyły się wielkie, ciemne oczy, pałające życiem i rozświetlające bladość oblicza. Brakowało mu tylko lazurowego wieńca na potężnych skroniach, by stać się podobnym do typowych postaci rzymskich cesarzy. W żyłach tego człowieka krążyć się zdawała krew Augustów, władców i pogromców świata.
Piotr znał całą życiową przeszłość kardynała. Wychowany w Kolegium szlacheckim, Pio Boccanera raz tylko wyjechał z Rzymu, wysłany do Paryża, jako ablegat doręczyć mający kapelusz kardynalski świeżo mianowanemu dygnitarzowi Kościoła. Był wtedy młodym człowiekiem a gdy powrócił do Rzymu, godności kościelne i urzędy spływały nań naturalnie, jako na członka znakomitego rodu. Święcenia otrzymał z rąk papieża Piusa IX, został następnie mianowany kanonikiem przy bazylice św. Piotra, przybocznym camerierem a później majordomem w Watykanie. Od roku 1874 był kardynałem a od lat czterech camerligiem. Mówiono, że tak Leon XIII, jak poprzednik jego Pius IX, umyślnie obdarzali go urzędami mogącemi stanowić przeszkodę do wyniesienia go na najwyższe stanowisko Kościoła. Bo jakkolwiek przy obiorze Leona XIII, conclavium pominęło tradycję, niedozwalającą camerlingowi pretendować do papiezkiego tronu, należało przypuszczać, iż podobne nadużycie nie mogło się powtórzyć dwukrotnie. Mówiono także, iż kardynał Boccanera żyje w skrytej wojnie i niechęci z teraźniejszym papieżem, w nielepszych pozostając stosunkach niegdyś z jego poprzednikiem. Kardynał prowadził politykę wrogą papieżom, potępiał ich postępowanie i wszystkiemu, co od nich pochodziło, stawiał zacięty opór. Opozycja ta wszakże była niemą na zewnątrz. Odosobniony nicością piastowanego urzędu, wyczekiwał śmierci papieża, by jako najwyższa władza w czasie bezkrólewia, na swój sposób załatwić mnóstwo spraw przed zwołaniem conclavium, mającem obrać nowego władcę. Nie marzył że on o możności dostania się na apostolską stolicę... czy surowe to czoło nie snuło zamiarów możności powtórzenia faktu zaszłego z camerlingiem Pecci, dzisiejszym Leonem XIII? Dlaczegóżby dla niego nie miano powtórnie zadać gwałtu starodawnemu obyczajowi?... Dumny rodową dumą, kardynał Boccanera musiał pragnąć najwyższej władzy w tym Rzymie, którego był księciem. Chełpił się, iż ukochał przeszłość a o teraźniejszości spraw ludzkich nic wiedzieć nie chce. Był szczerze i gorąco pobożnym, wiara jego była silna, niezachwiana, niedozwalająca przystępu najlżejszemu powątpiewaniu.
Rozmyślania Piotra przerwał jakiś szelest i szept przyciszonych słów. Don Vigilio, zbliżywszy się ku niemu, rzekł poufnie a zarazem dyskretnie:
— Może trzeba będzie czekać długo... niechaj pan przysiądzie, ale na taburecie.
Rzekłszy to, don Vigilio znów zaczął zapisywać żółty arkusz papieru drobnem swem pismem a Piotr machinalnie, przez posłuszeństwo usiadł na jednym z dębowych stołków ustawionych wzdłuż ściany, naprzeciwko portretu kardynała. Znów się zamyśliwszy, odtwarzał w swej głowie, jakim właściwie był przepych i zbytek otaczający dawnych kardynałów. Z powodu swej nominacyi, kardynał zwykle wyprawiał ucztę, oraz zabawy dla ludu; niektóre z podobnych uroczystości dotychczas pozostały pamiętne i są wymieniana dzięki niezwykłej swej świetności. Przez całe trzy dni podwoje salonów nowego dygnitarza były otwarte i przystępne dla każdego a stojący przy drzwiach lokaje podawali sobie nazwy przybywających, głośno je powtarzając z komnaty do komnaty. Świeżo mianowany książę Kościoła przyjmował w ten sposób patrycyuszów, mieszczan, lud, Rzym cały, składający mu cześć poddańczą, jak potężnemu monarsze. Dwór niektórych kardynałów składał się z pięciuset ludzi różnego znaczenia a przyjęty ceremoniał był równie zawiły i pompatyczny, jak na dworach królewskich. Nawet przed niedawnemi laty, przed rokiem 1870, kardynał pochodzący z książęcego rodu, miał prawo używania na uroczystych występach pocztu złożonego z czterech pojazdów zaprzężonych w czarne konie. Przed powozami szło czterech hajduków przybranych w herbową barwę książęcą, nieśli oni kardynalski kapelusz, paradną czerwoną poduszkę i parasole tegoż koloru. W powozach jechali: sekretarz w fioletowym jedwabnym płaszczu, kodytaryusz przybrany w wełniany, fioletowy płaszcz zwany croccia o szerokich, jedwabnych wyłogach, wreszcie z konieczności towarzyszył kardynałowi dworzanin, szlachcic rodem, przybrany w strój używany za panowania Henryka II, a w rękach pokrytych rękawicami trzymał zwykły, do codziennego użytku służący kapelusz kardynalski. Prócz tego uszczuplony dwór kardynała składali: urzędnik trudniący się sprawami różnych kongregacyj, sekretarz wyłączny do pisania listów, kapelan, marszałek; kamerdyner, nielicząc całego zastępu służby jak: kucharze, stangreci, chłopcy stajenni; ciżba ta zaludniała pałac wrący wtedy życiem. Piotr, wywołując myślą całą tę dwornię, napełniał nią puste dziś komnaty, głuche i ciche poczekalnie wiodące do sali tronowej. Uwijali się po nich lokaje w niebieskiej liberyi bramowanej taśmami o misternie haftowanych herbach książęcego rodu Boccanera a pomiędzy domową służbą roiły się postacie przeróżnego stopnia księży, opatów i w jedwabnych płaszczach sunących się wysokich dygnitarzy Kościoła. Z natężeniem wpatrując się w wywoływane obrazy przeszłości, Piotr doznawał złudzenia, iż słyszy gwar i że jaśniej jest teraz w wysokich, ponurych komnatach, które tylko sufity zachowały w całości dawnego piękna.
Dziś, to jest z chwilą zajęcia Rzymu przez wojska królewskie, wszystko się zmieniło w otoczeniu dostojników Kościoła. Przepych ich prysł wraz z bogactwem. Zrujnowane patrycyuszowskie rodziny poszukiwały dla swych synów zyskowniejszych urzędów i odradzały im zaciąganie się w służbę Kościoła. Mało płatne i nieprzynoszące zbytniej sławy urzędy kościelne, stały się łupem mieszczaństwa, żądnego zastąpić dawniejszą szlachtę. Kardynał Boccanera, jedyny autentyczny książę noszący purpurę, miał zaledwie trzydzieści tysięcy franków na całe utrzymanie wymagające pewnego decorum. Dwadzieścia dwa tysiące wpływało mu do kasy jako kardynalska pensya a osiem przynosiło mu załatwianie innych, drobniejszych urzędów. Dochody te nie mogły mu wystarczyć na utrzymanie, dopełniała je więc donna Serafina z resztek ojcowizny, której okruchów zrzekł się niegdyś kardynał na rzecz brata swego i dwóch sióstr swoich.
Donna Serafina i Benedetta prowadziły dom oddzielny, żyły na uboczu, swoje własne mając gospodarstwo, swoją kuchnię i służbę. Przy kardynale mieszkał tylko jego siostrzeniec, książę Dario Boccanera; przyjęć i obiadów kardynał nie wydawał nigdy. Największy wydatek stanowiły konie, kardynał bowiem był zobowiązany wysokością urzędu do posiadania karety i pary koni, etykieta watykańska wzbrania kardynałom pieszo chodzić po Rzymie. Stangretem był stary, przywiązany sługa, który postanowił nie brać nikogo do pomocy, sam więc oczyszczał karetę i sam doglądał pary starych, ociężałych koni. Lokajów było dwóch, ojciec i syn, ten ostatni urodził się w pałacu. Żona kucharza była pomywaczką. Zmniejszenie dworu widocznem zwłaszcza było w komnatach poprzedzających salę tronową. Zamiast kilkunastu dawnych urzędników, kardynał miał tylko dwóch. Don Vigilio był sekretarzem a zarazem marszałkiem dworu a kolega jego, ksiądz Paparelli zastępował miejsce kodytaryusza i kamerdynera. W komnatach więc rojących się niegdyś tłumem dworzan i służby, przesuwały się dziś dwie tylko postacie przybrane w skromne sutany. Chodzili oni po tem pustkowiu jak dwa cienie, stąpając cicho, mówiąc cicho, jakby przez poszanowanie dla tego grobowca przeszłości.
Po bliższem zastanowieniu, Piotr zrozumiał wyniosłą dumę na osobności żyjącego kardynała. Zamknął się w pałacu grożącym ruiną i, wiedząc, że nie może podnieść i podtrzymać rodowego znaczenia przodków, dozwalał czasowi, by kruszył i niszczył rozsypujące się gniazdo rodzinne. Pałac wzniesiony był w szesnastym wieku i dla potrzeb owoczesnych, dla książęcego licznego dworu i bogatych dochodów, dziś, opuszczone, wyludnione mury chyliły się do upadku, grożąc ostatniemu panu swemu zasypaniem i osunięciem mu się na głowę. Kardynał to widział lecz nie miał dostatecznych środków, by sprowadzić robotników dla poczynienia chociażby najkonieczniejszej naprawy. Wreszcie, nie miał nawet ochoty uczynić tego. Czuł, iż wszystko się zmienia, że religia przestaje być najpotężniejszą królową. Świat się odmienił i szukał dróg nowych, nie napotykając ku nim właściwego kierunku. Do nieznanych wrót dążyła dzisiejsza społeczność okrywając pośmiewiskiem i wzgardą wszystkie dawne świętości. Niechajże więc resztki przeszłości przepadają co rychlej a ostatni tej przeszłości przedstawiciele niechaj się ratują ucieczką zpod dawnych znaków, lub niechaj padają żywcem zagrzebani pod walącą się w gruzy dawną wielkością i sławą. Bohaterską jest śmierć taka! Bohaterstwem jest umrzeć, trzymając swój sztandar wysoko, z wiernością go broniąc i z wiarą mu służąc aż do kresu swych chwil ostatnich, lecz jakże bolesną jest podobna odwaga, ileż najsroższego cierpienia sprawia widok powolnego konania swojego Boga! Na dumnej, wyniosłej, bólem hartownej twarzy kardynała Boccanera, Piotr widział to wszystko a wpatrując się w jego portret, nabierał przekonania, iż jest on człowiekiem zdolnym do tego bohaterstwa, do tej śmierci zadanej przez walące się mury staroświeckiego gmachu społecznego. Wolał on zginąć, aniżeli ustąpić, aniżeli zmienić chociażby jedną jego cegiełkę...
Z zamyślenia swego Piotr został wyrwany przyciszonem stąpaniem. Ktoś szedł drobnemi krokami, szeleszcząc jak mysz spłoszona. Odwróciwszy głowę, Piotr ujrzał tłustego, przysadzistego księdza, podobnego do starej przebranej kobiety. Mógł mieć lat około czterdziestu, lecz twarz miał nalaną i pokrytą krzyżującemi się zmarszczkami. Był to ksiądz Paparelli, kodytaryusz Jego Eminencyi. Zatrzymał się przed Piotrem, bo z urzędu był wprowadzieielem gości i już miał mu zadać pytanie, gdy don Vigilio uprzedził go, mówiąc:
— Ksiądz Piotr Fromont... Jego Eminencya raczy go dziś przyjąć... Lecz trzeba chwilę poczekać...
Ksiądz Paparelli, nic nie rzekłszy, potoczył się ku drzwiom środkowego salonu, w którym zazwyczaj przebywał.
Uczynił on niemiłe wrażenie na Piotrze, któremu niepodobała się ta twarz starej dewotki, pożółkłej w panieństwie i przedwcześnie zgrzybiałej w surowości praktyk religijnych. Widząc, że don Vigilio przestał pisać i z pochyloną głową przeciągał rozpalone chorobą ręce, Piotr zapytał go, jakim człowiekiem jest ksiądz Paparelli? Okazało się, iż był człowiekiem najżarliwszej wiary i pobożności, pozostawał na służbie u Jego Eminencyi przez zamiłowanie skromności urzędów. Nagrodą jego poświęcenia było zaufanie jakiem obdarzał go kardynał, niejednokrotnie stosując się do jego zdania. Don Vigilio mówił to z ironią i skrytą goryczą, zatrzymując się, by badawczo spojrzeć na Piotra a nabierając przekonania, iż ten świeżo przybyły cudzoziemiec nie może należeć do żadnej tutejszej bandy, stawał się mniej oględnym i wyspowiadał się z nieznaną sobie samemu szczerością. Wyzwoliwszy się chwilowo z chorobliwego niedowierzania, mówił:
— Tak, tak, bywam często przeciążony pracą i to ciężką pracą... Jego Eminencya należy do kilku kongregacyj: Świętego-Oficyum, Indeksu Konsystoryum. Wszystkie papiery ztamtąd nadsyłane ja muszę przeglądać, utrzymywać i załatwiać wynikające z tego sprawy. Wszystko to w moich rękach jest złożone i na mnie spoczywa. Każdą sprawę muszę rozpatrzyć, zrobić stosowne o niej sprawozdanie, słowem przeżuć całą robotę. Prócz tego muszę załatwiać liczną korespondencyę Jego Eminencyi. Lecz na szczęście kardynał jest świętym człowiekiem, niewdającym się w żadne intrygi ani koterye, więc mogę żyć przy nim spokojnie i zupełnie na uboczu.
Piotr słuchał tych szczegółów z wielkiem zajęciem, pozwalało mu to bowiem na utworzenie sobie prawdziwego pojęcia o sposobie życia wielkiego dostojnika Kościoła, o czem krążyły ledendy niemające żadnej rzeczywistej podstawy. Dowiedział się, że kardynał latem i zimą wstaje o godzinie szóstej zrana. Mszę odprawiał w maleńkiej kapliczce tuż obok swego pokoju. Była ona pusta; prócz drewnianego, malowanego ołtarza, nie było w niej żadnego sprzętu i nikt nigdy tam nie był dopuszczony. Prywatne mieszkanie kardynała składało się z sypialni, stołowego pokoju i gabinetu; w którym przesiadywał najchętniej. Wszystkie te pokoje były niezmiernie skromne, szczupłe. Zajmowały one miejsce sali, którą przerobiono na mieszkanko dzisiejsze, przegrodziwszy ją lekkiemi przepierzeniami. Kardynał żył nieledwie jak pustelnik, prawie nic nie wydając na swe utrzymanie. O godzinie ósmej z rana wypijał filiżankę zimnego mleka i wyjeżdżał z domu, by brać udział w sesyach kongregacyjnych, lub też przyjmował u siebie osoby pragnące go widzieć. Obiad jadł o godzinie pierwszej. Następowała potem siesta trwająca do godziny czwartej a latem nawet do piątej. Siestę obchodził z całą skrupulatnością prawego mieszkańca Rzymu. Nikt wtedy nie byłby się odważył zastukać do jego pokoju. Jeżeli pogoda była piękna, kardynał, przebudziwszy się, wyjeżdżał na spacer, zwykle w stronę via Appia, zkąd wracał o zachodzie słońca, gdy dzwoniono na Anioł Pański. Od godziny siódmej do dziewiątej przyjmował nielicznych gości, zjadłszy zaś wieczerzę, zamykał się u siebie, pracując wtedy sam i kładąc się spać o niejednej porze.
Kardynałowie odwiedzają papieża dwa lub trzy razy miesięcznie w dni oznaczone. Otóż powszechnie zauważono, iż kardynał Boccanera przeszło od roku nie był wezwany do pałacu Watykańskiego. Ta widoczna niełaska dawała pole do przeróżnych domysłów, lecz mówiono o tem ostrożnie i w wielkiej tajemnicy.
— Jego Eminencya ma usposobienie gwałtowne i surowe — mówił dalej don Vigilio, dłużej nie opierając się rozbudzonej chętce do szerszej pogadanki. — Lecz jakaż nagła następuje zmiana w twarzy Jego Eminencyi, gdy contessina przybiegnie, by uściskać swego wuja... Jego Eminencya niezmiernie kocha swoją siostrzenicę... I niechaj pan wie, że jej tylko pan zawdzięcza dzisiejszą audyencyę...
Lecz rozmowa została przerwaną z powodu głosu dolatującego z sąsiedniej komnaty. W tejże prawie chwili don Vigilio powstał i złożył głęboki ukłon przed gościem wprowadzonym przez księdza Paparelli. Był to otyły człowiek w czarnej sutanie o czerwonym pasie, na głowie miał czarny kapelusz z torsadą czerwoną przeplataną złotem. Ksiądz Paparelli nie przestawał kłaniać się z uniżonością nowo przybyłemu a don Vigilio, dając znak Piotrowi, by też powstał, zdążył szepnąć:
— Kardynał Sanguinetti, prefekt kongregacyi Indeksu.
Ksiądz Paparelii z twarzą rozjaśnioną uszczęśliwionym uśmiechem, ze spojrzeniem wyrażającem zachwyt, obiegał ze wszystkich stron gościa, a drepcząc przyśpieszonemi krokami i kłaniając się bezustannie, mówił z przejęciem:
— Wasza Eminencya, reverendissime, jest oczekiwana... Otrzymałem rozkaz wprowadzenia Jej natychmiast... Obecnie jest tam Jego Emineneya wielki Penitencyaryusz.
Sanguinetti, głośno stąpając, rzekł z wybuchem szorstkości, jakby skarżąc się przed kimś zaufanym:
— Trudna rada, nie mogłem wcześniej... zawsze mnie oblega ciżba nudziarzy! Nie można się od tego opędzić! Lecz wreszcie się wyrwałem i oto mnie macie!
Sanguinetti miał lat około sześdziesięciu, barczysty był, otyły, z twarzą okrągłą i czerwoną, miał olbrzymi nos, usta grube, oczy żywe i w bezustannym ruchu. Zwracał uwagę młodzieńczością ruchów i ciągłą giestykulacyą. Włosy miał czarne, zaledwie przesiane siwizną, zaczesywał je starannie, sprowadzając część pukli na podłysiałe skronie. Urodził się w Viterbo, ukończył tam gimnazyum seminaryjne a następnie w Rzymie wstąpił do uniwersytetu gregoryańskiego. Wyświęcony na księdza, szybko szedł naprzód, zdobywając stopnie jeden za drugim, dzięki giętkości swego umysłu. Był sekretarzem nuncyatury w Lizbonie, następnie tytularnym biskupem Tebańskim, jeździł w drażliwej misyi do Brazylii a za powrotem otrzymał nominacyę na nuncyusza w Brukselli; tę samą godność piastował później w Wiedniu, wreszcie, prócz arcybiskupstwa podmiejskiego we Frascati, otrzymał purpurę kardynalską. Wprawny w prowadzanie spraw najtrudniejszych, i jako bywalec obeznany ze wszystkiemi dworami europejskiemi, wzbudzał postrach ogólny. Zarzucano mu zbyt jawną nienasyconość ambicyi, oraz skłonność do intryg. Opinie jego ulegały częstej zmianie. Obecnie był zawziętym przeciwnikiem rządu włoskiego, domagał się zwrócenia Rzymu papieżowi a przed niedawnym czasem starał się zbliżyć do Kwirynału i pozyskać względy króla. Owładnięty żądzą zostania papieżem, przerzucał się z jednego obozu do drugiego, uganiał się za zjednaniem sobie wpływowych zwolenników a pozyskawszy ich, odwracał się od nich bez widocznej przyczyny. Już dwukrotnie pogniewał się z Leonem XIII i dwukrotnie go przeprosił, obiecując poprawę i posłuszeństwo. Postępowaniem swojem sprawił, iż był uważany za jawnego kandydata do tronu papiezkiego, lecz usiłowania jego w tym kierunku czynione bezużytecznie zużywały go przedwcześnie. Podejmował zbyt wiele spraw naraz i poruszał zbyt wielu ludzi.
Na razie Piotr widział w nim tylko prefekta kongregacyi Indeksu i doznawał bicia serca na myśl, iż od tego człowieka, którego teraz miał przed sobą, zależy los napisanej przez niego książki. Gdy Sanguinetti znikł, wprowadzony do sali tronowej i gdy ksiądz Paparelli powrócił do zajmowanego przez siebie miejsca w sąsiedniej komnacie, Piotr, nie mogąc dłużej wytrzymać, zapytał sekretarza:
— Czy kardynał Sanguinetti, pozostaje w przyjacielskich stosunkach z kardynałem Boccanera?
Don Vigilio uśmiechnął się ironicznie i, nie panując nad sobą, rzekł z połyskującemi oczyma:
— O nie... nie są w przyjacielskich stosunkach!... Widują się gdy muszą, gdy tego wymagają jakieś sprawy ważniejsze.
Don Vigilio objaśnił, iż kardynał Boccanera wzbudza poszanowanie zupełnie wyjątkowe, z powodu znakomitości swego rodu i dzięki temu inni kardynałowie chętnie zbierają się u niego, zwłaszcza, gdy jak dzisiaj, wypadnie im naradzić się nad jaką wyjątkową i ważną sprawą, niecierpiącą zwłoki i odroczenia aż do zwykłej sesyi. Dodał przytem, że Sanguinetti, był synem skromnego i ubogiego doktora z Viterbo.
— Nie, nie, bynajmniej nie są przyjaciołmi — powtórzył raz jeszcze don Vigilio — nic ich z sobą nie łączy. Inne mają zapatrywania, inne usposobienia a w takich warunkach o przyjaźni nie może być mowy. Zwłaszcza, gdy się sobie wzajem przeszkadza!
Te ostatnie słowa wyrzekł tajemniczo, jakby sam do siebie a zgryźliwy uśmiech okolił mu usta. Piotr tego nie zauważył, albowiem pochłaniała go myśl czysto osobista. Spytał więc:
— A może zebrali się dzisiaj dla narady w sprawie jakiej książki zagrożonej Indeksem?...
Don Vigilio najniezawodniej wiedział o czem kardynałowie mówią z sobą w tej chwili, lecz ograniczył się na zrobieniu uwagi, iż w podobnej okoliczności posiedzenie miałoby miejsce u prefekta kongregacyi Indeku. Piotr, zniecierpliwiony tem nieco, uległ żywości swego usposobienia i postawił pytanie wprost dotyczące najważniejszej swej sprawy:
— Pan zapewne zna przyczynę mojego przybycia do Rzymu... i wie pan o książce przezemnie napisanej?... Ponieważ kardynał Boccanera należy do kongregacyi Indeksu, musi pan być obeznany ze sprawami wchodzącemi w zakres działalności tejże kongregacyi. Otóż, czy nie mógłbyś mi pan wskazać, jak mam postępować?... Zupełnie jestem nieświadomy a tak gorąco pragnę załatwić moją sprawę jaknajpomyślniej i jaknajprędzej!
Słowa Piotra rozbudziły uśpioną chwilowo podejrzliwość sekretarza. Zaniepokoił się, zaczął coś jąkać niezrozumiale, wreszcie powiedział, że jeszcze nie miał w ręku papierów odnoszących się do owej książki. Mówiąc to, był szczery, bo rzeczywiście tak było.
— Zaręczam panu, że nic o tem nie wiem. Nic nam jeszcze nie nadesłano. Nic a nic nie wiem...
Piotr chciał mu stawić jakieś nowe pytanie, lecz don Vigilio, rzekłszy, iż musi powrócić do swojej roboty, spojrzał z ukosa na drzwi wychodzące do komnaty, w której zasiadał ksiądz Paparelli, żałując w duchu, że za wiele mówił i nadto był otwarty. Skurczył się więc po za swoim stołem, pragnąc się zmniejszyć i stać się niewidzialnym w swoim kącie, kącie bardzo ciemnym wśród ponurej sali.
Piotr, pozostawiony sam sobie, znów się zamyślił a wątkiem jego myśli były te wszystkie rzeczy nieznane, jakie tu napotykał. Przepełniał go smutek nad drobiazgowością rzeczy, które widział. Znów upływały długie chwile wyczekiwania. Była już godzina blizko jedenasta. Naraz posłyszał jakiś ruch i głosy. Był to kardynał Sanguinetti wychodzący po odbytej naradzie. Towarzyszył mu inny kardynał, wysoki, chudy o ascetycznej twarzy. Piotr wstał i nizko się ukłonił, lecz kardynałowie nie zwrócili nawet uwagi na tego młodego, nieznanego księdza. Rozmawiali głośno, swobodnie.
— Tak, wiatr się zmniejszył, będzie dziś większy upał niż wczoraj.
— Zapewne jutro będziemy mieli siroco.
Nastąpiła cisza, wśród której zaledwie od czasu do czasu zlekka skrzypnęło pióro don Vigilio, piszącego coś na żółtawym, sztywnym papierze. Naraz odezwał się głos dzwonka. Natychmiast ksiądz Paparelli wybiegł z przyległej komnaty i szybko zniknął po za drzwiami sali tronowej; za chwilę wrócił i, kiwnąwszy na Piotra, zaanonsował go:
— Ksiądz Piotr Fromont.
Sala tronowa była wielka, lecz równie zaniedbana, zrujnowana jak trzy poprzednie komnaty. Od wspaniale rzeźbionego i złoconego sufitu, spuszczało się drogocenne obicie z czerwonej brokateli przetykanej palmami, lecz obicie to popękane w pręgi, wyglądało jak postrzępione łachmany. Niegdyś porobiono reparacye w bogatej materyi, lecz dziś spłowiała właśnie w tych miejscach, morując się ukośnie. Najciekawszy sprzęt tej sali stanowił fotel wybity czerwoną, jedwabną materyą, był to tron, na którym zasiadał papież, gdy przyjechał z odwiedzinami. Po nad tronem był czerwony baldachim, czerwony jak fotel, nad nim zaś był zawieszony portret papieża obecnie panującego. Stosownie do przepisów, fotel był odwrócony przodem do ściany, na znak, iż nikt inny, prócz papieża, nie powinien na nim zasiadać. Ogromna ta sala była umeblowana zrzadka rozstawionemi kanapami, fotelami i krzesłami. Znajdował się tu także wspaniale piękny stół o złoconej podstawie i mozajkowej płycie, przedstawiającej porwanie Europy. Pochodził on z epoki Ludwika XV.
Lecz Piotr, wszedłszy, widział tylko postać kardynała Boccanera. Stał on przy innym wielkim stole służącym za biurko. W czarnej, skromnej sutanie o czerwonych wypustkach, wydał się Piotrowi o wiele jeszcze dumniejszym niż na portrecie przedstawiającym go w uroczystym stroju. Był to ten sam człowiek, lecz w naturze jeszcze był wynioślejszy. Siwe pukle włosów tak samo opadały na ramiona i takież poorane bruzdy przecinały twarz o ściągłych rysach. Nos miał wielki i wązko rysujące się usta a płomienne oczy rozświetlały bladość oblicza. Lecz portret nie oddawał bijącej mu z wyrazu twarzy głębokości przekonań. Kardynał mówić się zdawał, że wie gdzie jest prawda wszechrzeczy a energiczne spojrzenie świadczyło, że wiarę tę zachowa na zawsze.
Kardynał stał, nie ruszając się z miejsca i przenikliwie się wpatrując w idącego ku niemu Piotra. Ten, znając zwyczaje ceremoniału, przyklęknął i pocałował pierścień o wielkim szmaragdzie, połyskujący na palcu kardynała, który podniósł natychmiast klęczącego, mówiąc:
— Witam cię, mój synu, witam w moim domu... Moja siostrzenica mówiła mi o tobie z taką sympatyą, że rad jestem, widząc cię u siebie...
Siadłszy przy stole, patrzał na Piotra, ale jeszcze nie dawał mu pozwolenia na przyniesienie sobie krzesła. Oglądał nowo przybyłego, mówiąc doń powoli i uprzejmie:
— Wczoraj rano przyjechałeś... i zapewne jesteś bardzo zmęczony?...
— Wasza Eminencya jest zbyt łaskawa... Tak, przyjechałem rozbity, lecz głównie z nadmiaru wzruszenia. Ta podróż a raczej cel tej podróży tak wielką ma dla mnie doniosłość...
Ale kardynał nie chciał zaraz przystępować do ważnej tej kwestyi.
— Tak... odległość pomiędzy Rzymem a Paryżem jest wielka. Dziś można ją przebyć znacznie szybciej... za dawnych czasów, podróż ta była niezmiernie uciążliwą i długą.
Kardynał mówił coraz wolniej, jakby szukając w dawnych wspomnieniach.
— Raz tylko byłem w Paryżu, mniej więcej przed laty piędziesięciu... i bawiłem tam zaledwie tydzień... Paryż... tak, jest to wielkie miasto, piękne i bardzo ruchliwe... ulice roją się od ludzi... paryżanie są bardzo uprzejmi i grzeczni, a naród francuzki dokonał wielu wspaniałych czynów. Nawet teraz... gdy tak smutną przebywamy epokę, trudno zapomnieć, iż Francya zwała się najstarszą córą Kościoła... Od czasów tej jedynej w mojem życiu podróży, nie wyjeżdżałem z Rzymu...
Spokojnym ruchem ręki dopełnił znaczenia słów ostatnich. Był to ruch najwyższego zniechęcenia. Po cóż zwiedzać cudzoziemskie kraje coraz głębiej pogrążone w zwątpieniu i buncie?... Rzym starczył mu za wszystko, Rzym rządzący światem, wieczysta jego stolica, miasto święte, któremu jest przeznaczone królować po nad ziemią i ludźmi.
Piotr, milcząc, podziwiał głębokość wiary tego potomka rycerskiego rodu, który nie przestawał być księciem w ubogiej swej sutanie. Pięknym i majestatycznym mu się wydał tą miłością dla Rzymu i dumnem roszczeniem praw jego nad światem. Lecz to lekceważenie i pomijanie wszystkiego, co nie jest Rzymem, przeraziło nieco Piotra. Kardynał nie chciał wiedzieć o zachodzących odmianach pojęć i dążności, ograniczając się do uważania państw cudzoziemskich za hołdownicze narody.
Nastąpiła chwila milczenia, Piotr, pełen myśli o swej sprawie, postanowił zwrócić rozmowę w tym kierunku. Rozpoczął więc od złożenia kardynałowi należnej czci:
— Przed rozpoczęciem jakichkolwiek kroków, zapragnąłem złożyć moje uszanowanie u stóp waszej Eminencyi, polecając się opiece i łasce, o którą śmiem upraszać. Mam nadzieję, że wasza Eminencya nie odmówi mi swej rady i zechce mną pokierować właściwie.
Kardynał teraz dopiero wskazał ręką na krzesło, co było zarazem znakiem przyzwolenia na dłuższą rozmowę.
— Zapewne, że nie odmówię ci, mój synu, rady, o którą prosisz. Niewolno mi jej odmawiać żadnemu chrześcianinowi żądnemu pracowania dla ogólnego dobra. Lecz mylisz się, mój synu, jeżeli przypuszczasz, że posiadam jakiekolwiek wpływy. Nie posiadam żadnych. Pędzę życie odosobnione i nie mogę a zarazem nie chcę o nie prosić... Ale pomimo to możemy trochę z sobą porozmawiać...
Odtrącając wszelką przebiegłość, jako niegodną swej wielkiej prawości, kardynał przystąpił wprost do kwestyi z niespodziewaną przez Piotra szczerością:
— Napisałeś, mój synu, książkę, zdaje mi się pod tytułem „Nowy Rzym“... i przyjechałeś jej bronić, została ona bowiem zaskarżoną przed kongregacyą Indeksu... Nie czytałem jeszcze tej książki. Rozumiesz, że nie mam dość czasu, by wszystko czytać... I tak muszę czytać mnóstwo dzieł nadesłanych mi przez kongregacyę Indeksu; do której należę dopiero od roku, wyznaję, że częstokroć muszę się zadawalniać przeczytaniem tylko raportu zredagowanego przez mojego sekretarza... Ale twoją książkę przeczytała Benedetta, moja siostrzenica, i mówiła mi, że ją książka ta bardzo zajęła, zaciekawiła, chociaż początkowo była nią tylko zdziwiona... a potem dopiero wzruszona... Otóż obiecuję ci, że książkę twoją przerzucę, zatrzymując się na rozdziałach uważanych za szkodliwe.
Piotr pochwycił sposobność bronienia swej książki. Zdawało mu się, iż powinien ją osłonić opieką osób interesujących się nią we Francyi.
— Nie zdołam wyrazić — rzekł — jak dalece byłem przerażony i oszołomiony, gdy otrzymałem wiadomość o grożącem napisanemu przezemnie dziełu niebezpieczeństwie... Polegałem bowiem na zdaniu wice-hrabiego Filiberta de la Choue, który niejednokrotnie głośno mówił, iż książka ta przynieść może Stolicy apostolskiej większą korzyść, aniżeli najwaleczniejsza armia...
— De la Choue, de la Choue — powtarzał kardynał, wydąwszy usta z dobrotliwem lekceważeniem — wiem, że de la Choue uważa siebie za bardzo dobrego katolika... Jest on skoligacony z nami... i gdy u nas zamieszkuje, przyjechawszy do Rzymu, chętnie go widuję... i lubię z nim rozmawiać, z wyjątkiem kilku kwestyj, pod względem których nigdy się nie porozumiemy. Lecz katolicyzm tego poczciwego de la Choue jest tylko literacką egzaltacyą, mieszaniną nieokreślonego socyalizmu, niedowarzonych roszczeń demokracyi, mrzonek o korporacyach, stowarzyszeniach... Tak, tak... to nazwać można tylko literaturą!
Słowo to zastanowiło Piotra i uczuł się niem osobiście dotknięty. Wyrzeczone zostało z pogardliwą ironią. Więc czemprędzej wymienił drugiego swego opiekuna, sądząc, że jego znaczenie będzie wielkiej i niezachwianej wagi.
— Jego Eminencja kardynał Bergeret raczył wydać sąd pochlebny o mojej książce. Zyskała ona jaknajłaskawszy jego wyrok.
Twarz kardynała Boccanera raptownie się zmieniła. Dotychczasowa łagodna ironia i pobłażliwość dla czegoś, co uważał za dziecinną igraszkę niemającą żadnej doniosłości, ustąpiła miejsca gniewnemu, surowemu wyrazowi twarzy. Oczy mu zabłysły i pociemniały. Gotów był do walki. Wszakże, hamując się, rzekł powoli:
— Wiem, że kardynał Bergeret uważany jest we Francyi za męża wielkiej świątobliwości... Lecz w Rzymie bardzo niewiele o nim wiemy... Osobiście widziałem go raz jeden, gdy przybył tutaj z powodu swej nominacyi... I nie pozwoliłbym sobie na wypowiadanie o nim zdania, gdyby mnie nie był mocno zasmucił wszystkiem, co pisze... wogóle cała jego działalność zaniepokoiła mnie jako duszę wierzącą... Na nieszczęście nie ja jeden taki sąd o nim wydaję... Wszyscy członkowie świętego kolegium są tego zdania... Nikt nie przyznaje mu racyi... nikt go nie pochwala.
Zatrzymał się a po chwili rzekł stanowczo:
— Kardynał Bergeret jest rewolucyonistą!...
Tym razem Piotr oniemiał z nadmiaru zdziwienia. Boże wielki! Ten łagodny pasterz dusz o niewyczerpanem miłosierdziu był uważany za rewolucyonistę! Ten niezmąconej dobroci prałat marzący o powrocie Jezusa na ziemię, by przywróconem zostało panowanie miłości bratniej i sprawiedliwości pomiędzy ludźmi! A zatem słowa niewszędzie mają jednakowe znaczenie?... Jakąż religię wyznawano tutaj, jeżeli religia miłości ku maluczkim i nieszczęśliwym uważaną była za godną potępienia i zwała się buntem?...
Piotr, na razie dobrze nie rozumiejąc, czuł, że nie należy przeczyć, co wreszcie byłoby bezużytecznem. Zapragnął więc mówić o swojej książce, by ją uniewinnić wytłómaczeniem jej założenia. Lecz zaledwie powiedział kilka słów, kardynał mu przerwał:
— Daj pokój, mój synu... Rozmowa o tem zabrałaby zbyt wiele czasu. Sam przeczytam ustępy potrzebne... Powiem ci tylko regułę, od której nikt, absolutnie nikt nie powinien się uchylać: każda książka dotykająca rzeczy wiary jest szkodliwa. Czy książka, którą napisałeś, tchnie najwyższem poszanowaniem dogmatu?...
— Tak przypuszczam, ręcząc zarazem, że pisząc moje dzieło nie miałem zamiaru przeczenia rzeczom wiary.
— Jeżeli tak jest rzeczywiście, to mógłbym stanąć po twojej stronie... Jeżeli zaś jest przeciwnie, to wierzaj, że najlepiej zrobisz, niszcząc swoje dzieło, odwołując je przed zapadnięciem wyroku kongregacyi Indeksu, wyroku, który cię zmusi do tego. Ktokolwiek stanie się przyczyną skandalu, powinien ponieść należną karę, uczynić pokutę i wyrwać z siebie zło siejące zgorszenie. Najważniejszym obowiązkiem księdza jest bezbrzeżna pokora i posłuszeństwo, oraz całkowite zrzeczenie się samego siebie na rzecz woli wszechpotężnego Kościoła. Pocóż pisać książki?... Ksiądz nie powinien się dopuszczać podobnej zdrożności, jest bowiem sama przez się buntem... chęć wyrażenia swojego zdania; po co... nie jest że to co innego, jak pokuszenie... dyabeł podsuwa pióro dla zatraty duszy piszącego. Nie godzi się zatracać duszę dla zadośćuczynienia podszeptom pychy, zdradzieckiemu rozumowaniu... Twoja książka, mój synu, jest tylko literaturą... niczem innem jak literaturą!
Znów wyrazu tego kardynał użył w pogardliwem znaczeniu. Położył nawet nacisk tak dobitny, iż Piotr osłabł na sercu i napisane przez siebie dzieło uważał teraz za rzecz małej doniosłości. Czemże było jego apostolstwo wobec wiary tego księcia sięgającego wyżyn świętości! Piotr, oczu nie mogąc oderwać od wspaniałej postaci kardynała, podziwiał go a zarazem lękał się ogromu jego katolickiej doskonałości.
— Mój synu, niema jak wiara, wiara zupełna, bezgraniczna. Ona jedna obdarza nas szczęściem pochodzącem z samej jej istoty. Jakaż błogość jest naszym udziałem, gdy z należną czcią i pokorą chylimy czoła przed wielkością tajemnic, nie szukając i nie dociekając ich znaczenia, pewni, iż wraz z ich uznaniem posiadać będziemy słowo prawdy ostatecznej. Czyż może być wyższe intelektualne zadowolenie nad radość spływającą na nas z tego boskiego podboju i zawładnięcia naszym rozumem, wypełnionym bojaźnią gniewu bożego i niezdolnym niczego innego pożądać, nad łaskę swego Stwórcy! Człowiek, który wszystkiego co nieznane nie tłómaczy sobie bożem zrządzeniem, nigdy nie zazna zupełności spokoju. W Bogu spoczywa prawda i sprawiedliwość najwyższa i tylko tą ufnością świat okupić może zaznanie doczesnej szczęśliwości. Niewierzący w to staje się łupem szarpiących go zwątpień.
Wiara, tylko wiara zbawia nas, kojąc i zaspakajając niepewności nasze!
Piotr słuchał w niemem podziwieniu ogromu wiary tego człowieka. W Lourdes widział tylko tłum kornie się garnący ku obietnicy uzdrowienia dolegliwości ciała i pocieszenia trosk duszy. Lecz teraz miał przed sobą intelektualnie wierzącego człowieka, rozum potrzebujący oparcia się na prawdzie i znajdujący ją w rozkoszy zrzeczenia się wątpliwości. Nigdy jeszcze nie słyszał tak silnie wyrażonej radości życia w posłuszeństwie wiary bez troski o jutro śmierci. Wiedział, że kardynał Boccanera miał burzliwą młodość, gorzała w nim wówczas na zewnątrz ognista krew przodków. Jakąż przemianę wywarła nań wiara, otaczając go majestatem spokoju! Duma tylko pozostała w nim żywotną.
Zapadłe milczenie przerwał wreszcie Piotr, odważywszy się łagodnie powiedzieć:
— Jednakże, chociaż wiara pozostaje niewzruszoną treścią rzeczy, formy jej ulegają przemianom... Z godziny na godzinę wszystko ulega ewolucyom i świat się odmienia...
— Nieprawda! — z mocą zawołał kardynał. — Świat się nie odmienia, bo odmienić się nie może. Jest i pozostanie na zawsze takim, jakim był w dniu swego stworzenia. Tylko zbuntowane jednostki ludzkie szarpią się i wybiegają na manowce, słabszych pociągając i gubiąc wraz z sobą... Szaleńców tych powstrzymywać jest naszem zadaniem... Wyrywających się ku nim nawracać na właściwą drogę — powinno być nieustającą naszą troską i staraniem... Podług obietnic Chrystusa Pana, obietnic, spełnić się mających, świat zbłąkany powróci ku pierwotnej niewinności swojej. Ten dzień wielkiego tryumfu nastąpi gdy serc wątpiących nie będzie... gdy człowiek każdy posiadaczem prawdy się stanie, prawdy przez Ewangelię głoszonej. W przeszłość naszą zapatrzeni i ku niej bieżąc ochotnie, dotrzemy do powrotu początku naszego, do prawdy jednej i jedynej. Tą tylko drogą unikniemy zguby naszej i doczekamy się szybszego zmiłowania bożego. Wszystko, co ludzie w zarozumiałości swej nazywają postępem jest tylko zdradziecką ułudą, przez piekło podsuwaną zasadzką, wymierzoną ku wiekuistej zatracie dusz zbłąkanych. Pocóż czas daremnie tracić na poszukiwania, które stekiem błędów być muszą, gdy prawda objawioną nam została i od osiemnastu wieków jaśnieje ponad nami. Prawda! Gdzież-że być ona może, jeżeli w całości nie spoczywa w łonie katolickiego rzymsko-apostolskiego Kościoła?... Prawda jedyna prawda objawiona, prawda hołd odbierająca wiarą tylu już pokoleń!... Nie jest-że to bluźnierczym występkiem chcieć burzyć Kościół na takiej opoce spoczywający?... Kościół, wzniesiony najlepszą cząstką rozumu naszego, natchnieniem dusz najpobożniejszychl! Kościół, jedyne narzędzie doczesnego spokoju naszego i wiekuistego zbawienia dusz naszych!
Piotr nawet nie zaprzeczył, widział bowiem, że ma przed sobą wrogiego przeciwnika najdroższych swych dążeń. Ze ściśniętem z bólu sercem skłonił się, czując jak po twarzy musnęło go zimno wiejące z grobowców. Kardynał powstał z fotela i wyprostowawszy wyniosłą, dumną postać, grzmiącym, hartownym głosem nacierał na wrogów pełen zaciekłości i dumy:
— Nieprzyjaciele Kościoła twierdzą, że katolicyzm śmiertelnym ciosem został rażony... jeżeli tak jest... to niechajże umiera w całości swych wierzeń... w nietykalności swej chwały... Tak, bez ustępstw, bez układów, bez przeniewierstwa! Niech umiera w pełności swojej, takim jakim jest, bo nie powinien ulegać najlżejszej przemianie. Boskość wierzenia, prawda objawiona, nietykalnością swą pozostają wielkiemi. Ich gmach w niebotyczność sięgający nie znosi usunięcia chociażby najmniejszej swej cegiełki. Wszak nawet naszemi rękoma stawiane domy runęłyby po wyjęciu węgła. Jeżeli gmach Kościoła rzymskiego w proch się ma rozsypać, to lepiej zginąć śmiercią mężnych i umierać umiejących na stanowisku, aniżeli przedłużać nędzny żywot kosztem ustępstw i tchórzowskiego błagania o litość... To są moje niezłomne, nieodwołalne przekonania. Stać będę i czekać. Lecz kłamstwem jest, bezczelnem kłamstwem i oszczerstwem, ten zawistny głos obwieszczający koniec katolickiej wierze. Niezachwiane mam przekonanie, iż nigdy nie był silniejszym gmach Kościoła mającego zapewnienie wiekuistego panowania nad światem. Z boskiej on powstał łaski i z niej czerpie nieskończoność swego istnienia. Jeżeli zaś niebo ma się zawalić, czekać tego będę z równym spokojem i wiarą. Stare mury mojego domu, spróchniałe i stoczone belki tych ścian i sufitów zawalą mnie stojącego. Uchodzić z pola klęski nie będę. Zginę, odmawiając Credo po raz ostatni!...
Głos kardynała posępniał. Mówił wolno, uroczyście a przy ostatnich słowach ręką ukazywał mury staroświeckiego pałacu swego rodu, pałacu będącego dziś grobem przeszłości. Grobowa pustka i grobowy chłód miały obecnie tu siedlisko swoje.
Teraz dopiero Piotr poznał całkowitą przyczynę opuszczenia i zaniedbania, rażąco bijącego w oczy w każdej komnacie. Wiedział już dlaczego drogocenne jedwabie opadają ze ścian strzępami; dla czego herbowe znaki spłowiały kurzem pokryte, dlaczego mole pożerają kardynalski kapelusz księcia! Była w tem wszystkiem wspaniała wielkość rozpaczy. Książę zarazem kardynał i niewchodzący z wrogiem w układy bojownik, modlił się z żarliwością wiary przodków i z niezachwianą dzielnością odważnych czekał nieuniknionej swej zagłady, wraz z zagładą starego ustroju społecznego.
Piotr czuł się niewymownie wzruszony. A gdy po dłuższem milczeniu chciał powstać i pożegnać kardynała, otworzyły się małe, ukryte drzwi, co ujrzawszy, kardynał zawołał zniecierpliwiony:
— Cóż to?... Czyż nie mogę mieć chwili spokojności! Któż to taki?...
Tłusty i słodko uśmiechnięty ksiądz Paparelli widocznie przywykł do tego rodzaju wybuchów kardynała, albowiem wcale tem niezadziwiony, zbliżył się i szepnął cicho do ucha swemu panu kilka słów a ten znacznie już spokojniejszym tonem zapytał:
— Jaki wikaryusz?... Ach tak, Santobono, wikaryusz z Frascati... wiem już... powiedz mu, że nie mogę go teraz przyjąć.
Ksiądz Paparelli nie dał wszakże odwieść się tak łatwo i znów zaczął coś szeptać kardynałowi na ucho. Niektóre słowa dolatywały wszakże Piotra; wikaryusz przybywał w ważnej sprawie, i chciał tylko parę słów powiedzieć. Nie czekając na przyzwolenie kardynała, ksiądz Paparelli wprowadził swojego protegowanego, czekającego za ukrytemi drzwiami. Uczyniwszy to, znikł z miną sługi wiedzącego o swej nieodzowności i łaskach posiadanych u pana.
Piotr, pozostawiony na stronie, ujrzał wchodzącego nowego gościa, wyglądającego na prostego, od roli dopiero co oderwanego chłopa, przebranego w sutanę. Nogi miał wielkie, kościste i żylaste ręce, twarz ogorzałą, chropowatą. Oczy mu tylko świeciły niezwykle bystro i jasno. Barczysty, źle ogolony, wyglądał na opryszka ukrywającego się w księżem ubraniu, które wisiało na niem niezdarnie. Mógł mieć lat czterdzieści pięć a hardy, wyzywający wyraz twarzy nie licował z sutanną okrywającą kościstą postać jego. W ręku trzymał koszyczek z łoziny, starannie przysłonięty figowemi liśćmi.
Sartobono natychmiast przyklęknął i pocałował pierścień kardynała, lecz uczynił to szybko, jakby dla pozbycia się nieuniknionej formalności. Następnie zaś, z ujmującą familiarnością człowieka z ludu, stającego przed możnym i lubionym dziedzicem, rzekł:
— Najuniżeniej przepraszam waszą Eminencyę, reverendissime, za moją śmiałość w domaganiu dostania się tutaj. Ale w salach jest mnóstwo osób i nigdybym się nie doczekał mojej kolei, więc poprosiłem kolegę Paparelli, żeby mnie wpuścił przez sekretne drzwiczki... Przybywam z wielką i serdeczną prośbą do waszej Eminencyi... Ale najpierw niechaj mi będzie wolno złożyć podarek, który przynoszę...
Kardynał słuchał uważnie i z widoczną pobłażliwością. Kiedyś często widywał tego wiejskiego księdza. Było to przed laty, gdy rodzina Boccanera spędzała letnie miesiące w swej wspaniałej willi w Frascati. Pałac był otoczony rozległym parkiem, posiadającym słynny taras, wychodzący na rzymską Kampanię, ciągnącą się niezmierzoną, gołą płaszczyzną, jakby uśpione morze. Obecnie willa została oddawna sprzedana a na części winnic przypadłych w posagu Benedecie, hrabia Prada, przed rozpoczęciem sporu o rozwód, zaczął wznosić liczne budynki przeznaczone na letnie mieszkania dla średnio zamożnych mieszkańców Rzymu. Kardynał, rezydując latem w swej willi, odbywał piesze spacery i często zachodził spocząć na chwilę do Santobono, obsługującego kaplicę pod wezwaniem Najświętszej Panny. Kaplica była stara, opuszczona, zdala od miasta a Santobono zamieszkiwał przypartą do niej chatę, prawie do połowy walącą się w gruzy. Lecz dokoła tych ruin był owocowy ogród otoczony murem i starannie pielęgnowany przez księdza, będącego po chłopsku rozkochanym w swym kawałku ziemi.
Postawiwszy koszyk na stole, mówił w dalszym ciągu:
— Chciałem, aby wasza Eminencya raczyła pokosztować fig z mojego ogrodu... Zerwałem je dziś rano z intencyą złożenia ich w darze waszej Eminencyi... są to pierwsze, które dojrzały w tym roku... Przecież waszej Eminencyi one smakowały za lat dawnych... a nawet pamiętam, że raz w moim ogrodzie, wasza Eminencya zechciała zrywać je własnoręcznie i jedząc zauważyła, że niema nigdzie tak wybornych, jak na moich drzewach...
Kardynał się uśmiechnął, bo rzeczywiście bardzo lubił figi a figi z ogrodu księdza Santobono posiadały wyjątkowe przymioty i słynęły z piękności.
— Dziękuję ci, mój kochany, dziękuję za pamięć o mojem łakomstwie... Ale cóż to za interes możesz mieć do mnie?...
Ostatnie to pytanie zadał z surowym wyrazem twarzy, bo pomiędzy nim a tym wiejskim wikarym, miewały miejsce sprzeczki, wynikające z różnicy poglądów. Santobono pochodził z rodu ludzi gwałtownych i przedewszystkiem kraj swój miłujących. Brat jego skutkiem tego zginął pchnięty nożem a mówiono o wikarym, że kiedyś niewiele brakowało, by zrzucił sutanę dla zaciągnięcia się w szeregi wojsk Garibaldiego. Gdy wojsko włoskie opanowało Rzym, uszczęśliwiony Santobono chciał koniecznie wywiesić sztandar jedności Włoch na starej kaplicy Przenajświętszej Panny. Marzył on o pogodzeniu się papieża z królem, wtedy bowiem zdaniem jego, Rzym stanie się stolicą świata, stolicą uznaną przez wszystkie narody. Poglądy te wywoływały oburzenie ze strony kardynała. Uważał on tego księdza za niebezpiecznego rewolucyonistę, renegata Kościoła, mogącego wiele uczynić szkody religii katolickiej.
Santobono, złożywszy żylaste ręce, rzekł z gorącą prośbą w głosie:
— Wasza Eminencya może mi uczynić ogromną łaskę, lecz nie wiem, czy wasza Eminencya zechce, czy raczy!...
Odmiennym zaś tonem zapytał:
— Czy Jego Eminencya kardynał Sanguinetti nic o mojej sprawie nie mówił waszej Eminencyi, reverendissime?...
— Nie. Kardynał mi tylko nadmienił, że do mnie przyjdziesz, chcąc mnie o coś prosić.
Twarz kardynała sposępniała. Czekał, surowo spoglądając na Santobono. Od chwili gdy kardynał Sanguinetti został mianowany na zamiejskie biskupstwo w Frascati i tam stale spędzał znaczną część roku, Santobono stał się żarliwym jego stronnikiem. Każdy kardynał, kandydat na przyszłego papieża, posiada mnóstwo stronników pomiędzy niższem duchowieństwem rozdmuchującem jego sławę, podtrzymującem popularność, z nadzieją późniejszej za to nagrody. Opowiadano, że Sanguinetti chętnie podtrzymywał żarliwość księży należących do swego stronnictwa, wyświadczając im dobrodziejstwa przy każdej okazyi. Przed niedawnym czasem uchronił on Santobono od bardzo niemiłych następstw, z powodu wydarzenia zaszłego z jakimś wyrostkiem, który, zakradłszy się do ogrodu przy kaplicy Najświętszej Panny, został przez wikaryusza schwytany i obity tak ciężko, iż w kilka dni umarł. Wszakże na pochwałę Santobono wyznać należy, że był on gorliwym zwolennikiem kardynała Sanguinetti z tej jedynie przyczyny, że upatrywał w nim przyszłego papieża według swoich marzeń, papieża zawierającego przymierze z królem, dla postawienia Włoch na stanowisku naczelnem pomiędzy narodami świata.
— Zaraz opowiem całe moje nieszczęście. Wasza Eminencya pamięta mojego brata Agostino?... Był ogrodnikiem w willi waszej Eminencyi przez całe dwa lata. Wszyscy wiedzą, że Agostino jest dobrym, łagodnym i nigdy nikt się na niego nie skarżył... Otóż zdarzyła się rzecz zupełnie nadzwyczajna i niczem niedająca się objaśnić... ot każdemu może się zdarzyć wypadek... tak też i stało się z moim bratem. Chodząc po ulicy w Genzano, pchnął jakiegoś człowieka nożem i człowiek ten umarł... Otóż jestem bardzo przygnębiony i chętnie dałbym sobie odciąć dwa palce u ręki, byle mojego brata wydostać z więzienia. Mam nadzieję, że wasza Eminencya zechce mi wydać świadectwo stwierdzające, że Agostino pozostając w służbie u waszej Eminencyi, sprawiał się wzorowo i odznaczał się łagodnością charakteru.
Kardynał wręcz odmówił:
— Wcale nie byłem zadowolony z Agostino. Był szalenie popędliwy i musiałem go odprawić, bo ze wszystkimi szukał zaczepki i bezustannie kłócił się z całą służbą.
— Ach, jakże mnie zasmucają słowa waszej Eminencyi! Jakże mnie martwi wasza Eminencya, świadcząc w ten sposób o moim małym Agostino! Biedactwo, więc charakter mu się odmienił do tego stopnia! Takie zawsze dobre było z niego chłopię! Ale nie można go opuszczać w nieszczęściu i trzeba znaleźć sposób ratunku. Przecież wasza Eminencya w każdym razie da mi świadectwo. Można będzie zręcznie je ułożyć a świadectwo waszej Eminencyi stanowczy wpływ wywrze na sędziów.
— Nie wątpię o tem — rzekł kardynał — ale ja nie dam tego świadectwa.
— Jakto?... Wasza Emineneya, reverendissime, odmawia?...
— Najzupełniej. Wiem, że ty osobiście jesteś moralnie prowadzącym się księdzem i święte swoje posłannictwo spełniasz z gorliwością. Mógłbym zupełnie dobrą opinię dać o tobie, gdybyś się wyrzekł swoich mrzonek politycznych. Ale teraz, w danym wypadku, zaślepia cię twoja wielka miłość dla brata, żądasz odemnie rzeczy niemożliwej. Nie mogę przecież kłamać dla dogodzenia twojej prośbie...
Santobono patrzał na kardynała osłupiałym wzrokiem. Nie mógł zrozumieć, jak człowiek tak potężny jak książe Boccanera, kardynał, mógł mieć skrupuły z powodów tak błahych, jak pchnięcie nożem! Wszak nie może być nic banalniejszego, pospolitszego, pomiędzy ludem zamieszkającym wsie i miasteczka...
— Kłamać... kłamać!... — szeptał Santobono. — Czyż można nazwać kłamstwem, jeżeli się mówi rzeczy dobre z pominięciem mniej dobrych?... A przecież Agostino jest także i dobry... ma mnóstwo najcenniejszych przymiotów. W świadectwie możnaby poruszyć tę właśnie stronę, wszystko zależy od ułożenia zdań. Tak, najniezawodniej, od takiego lub innego zestawienia słów i zdań.
Uparcie przytem obstając, Santobono nie mógł zrozumieć, jak można nie chcieć przekonać sędziów za pomocą rzeczy tak łatwiej jak świadectwo, którego się domagał. A gdy się przekonał o bezskuteczności swej prośby, machnął rozpaczliwie rękoma, na ogorzałą jego twarz wystąpił wyraz zawiści a oczy zapałały mu siłą powściąganym wybuchem szalonego gniewu.
— Dobrze, dobrze — rzekł po chwili — jak widzę każdy ma swój sposób zapatrywania się na rzeczy. Ale się nie spodziewałem... muszę to opowiedzieć kardynałowi Sanguinetti. A teraz najpokorniej upraszam waszą Eminencyę, by zechciała mi wybaczyć moją śmiałość... napróżno wdarłem się tutaj prawie przemocą... Może figi nie będą bardzo dobre... ale to pierwsze... później, gdy lepiej dojrzeją, przyniosę znowu... za kilka tygodni będą słodkie jak cukier... Życzę waszej Eminencyi wszystkiego najlepszego...
Żegnając się temi słowy, wychodził tyłem, kłaniając się zgięciem ciała w pasie.
Cała ta scena żywo zajęła Piotra poznającego w tym wiejskim księdzu, typową postać z niższego duchowieństwa włoskiego. Przed przybyciem swem do Rzymu słyszał niemało o różnych rodzajach księży włoskich. Mówiono mu o tak zwanych „scagnozzo“, biedakach błąkających się w Rzymie po utracie posady na prowincyi. Następowało to zazwyczaj po jakim niepomyślnym wypadku, niedozwalającym im pozostać na miejscu. Chronili się więc do Rzymu dla zdobycia chleba powszedniego i żyli z okruchów spadających w tutejszych kościołach, ubiegając się o zdobycie jakiej zakupionej mszy, ocierając się o najpośledniejszą ludność Rzymu, w najnędzniejszych szynkowniach przedmieści. Widziany dopiero co przez Piotra wikaryusz z Frascati nie należał też do typu proboszczów wiejskich najzupełniej nieokrzesanych i żyjących w głębszych zakątkach na prowincyi. Owi proboszcze włoscy odznaczają się krańcowym zabobonem, rubasznością, są chłopami wśród chłopów, obyczajowo niczem się nie różniąc od trzody wiernych, których mają być pasterzami. Lud traktuje ich, na równi z sobą stawiając i chociaż bardzo pobożny i przed Bogiem z wiarą się korzący, proboszcza swego nie uważa za bliższego Bogu, niż on, człowieka, klęka i czci malowane postacie świętych, lecz nie kłania się księdzu żyjącemu ze służby w kościele sprawianej. Wikaryusz kaplicy Najświętszej Panny w Frascati pobierał około dziewięciuset franków rocznego dochodu, pieniądze te służyły mu na kupno mięsa i chleba, wino bowiem, jarzyny i owoce miał z własnego ogrodu. Santobono posiadał średnie wykształcenie, znał coś z teologii, z historyi, zwłaszcza ze starożytnej historyi rzymskiej, która roznieciła w nim najżarliwszą miłość ojczyzny. Opierając się na świetnej przeszłości rzymskiej, marzył o jej wskrzeszeniu, o panowaniu Włoch nad całym światem, o Rzymie, stolicy nietylko Włoch zjednoczonych, lecz ziemi całej przez ludzi zamieszkanej. Ale pomiędzy tem duchowieństwem, posiadającem nieco wiadomości i wydającem z pomiędzy siebie wielu ludzi zacnych, rozsądnych, jakaż była przepaść dzieląca ich od wyższego duchowieństwa, od dygnitarzy żyjących dokoła Watykanu. W pojęciu tych dostojników, ksiądz niebędący prałatem należał do czerni i nie posiadał najmniejszego znaczenia.
— Najniższy sługa waszej Eminencyi, reverendissime... Składam życzenia wszelkiej pomyślności!
Gdy Santobono wreszcie wyszedł, kardynał zwrócił się w stronę Piotra, który, powstawszy z miejsca, kłaniał się z zamiarem odejścia.
— Tak, mój synu, sprawę twoją z powodu owej książki uważam za złą sprawę. Powtarzam wszakże raz jeszcze, iż bliższych wiadomości o niej nie mam, jeszcze nie miałem w ręku papierów jej dotyczących. Lecz wiedząc, że moja siostrzenica szczerze cię popiera, mówiłem o twej sprawie z kardynałem Sanguinetti, prefektem kongregacyi Indeksu. Ale Sanguinetti, który był dziś u mnie również, jak ja nic jeszcze nie wie o twojej książce, bo papiery nie zostały mu doręczone przez sekretarza. Zauważył jednakże, iż denuncyacya wyszła od osób ważne zajmujących stanowiska, osób wielce wpływowych. Podobno, uwaga Indeksu zwróconą została na liczne ustępy bardzo drażliwej natury; świadczyć one mają o braku twego poddania się dyscyplinie duchownej oraz dogmatom.
Zaniepokojony istnieniem ukrytych wrogów, Piotr zawołał:
— Zadenuncyowany, zadenuncyowany! Ach żeby wasza Eminencya wiedzieć mogła, jak to słowo żalem i smutkiem wezbrało mi serce! Zadenuncyowany z powodu bezwiednie popełnionej zbrodni, bo pisałem moją książkę z najgorętszem pragnieniem tryumfu Kościoła... Nie pozostaje mi więc, jak rzucić się do stóp Ojca świętego, by się obronić od czynionych mi zarzutów.
Kardynał Boccanera zmarszczył brwi i surowa fałda przecięła mu groźnie czoło.
— Jego Świątobliwość wszystko uczynić może, nawet dozwolić ci się zbliżyć do siebie a jeżeli taką będzie wola Jego Świątobliwości, może cię rozgrzeszyć... Ja wszakże radzę, byś wycofał swoją książkę, byś ją dobrowolnie i doszczętnie zniszczył, bo inaczej będziesz zmiażdżony w walce, którą przedsiębierzesz... Zrobisz, jak uważasz, lecz zastanów się należycie!...
Piotr teraz żałował, że wspomniał o swej chęci widzenia się z papieżem, czuł, że obraził kardynała tem odwołaniem się do najwyższej władzy, lecz sprawa książki pogorszoną tem nie została, bo kardynał zdecydowanym już był jej przeciwnikiem.
Było to tak widoczne, że należało tylko się starać za pomocą najbliższego otoczenia, by go uprosić o neutralność. Piotr wdzięcznym był wszakże kardynałowi za bezwarunkową jego szczerość, to stawiało go wyżej po nad skryte intrygi, których Piotr domyślać się zaczynał. Skłoniwszy się z należnem uszanowaniem przed tym człowiekiem niewzruszonych zasad i wielkiego hartu duszy, rzekł:
— Nieskończenie dziękuję waszej Eminencyi. Obiecuję zastanowić się nad słowami, jakie wasza Eminencya raczyła mi powiedzieć w wielkiej swej dobroci.
W poczekalnej sali Piotr został kilka osób nowo przybyłych i oczekujących widzenia się z kardynałem. Był pomiędzy innymi biskup, jakiś prałat i dwie stare damy. Chciał przed odejściem powiedzieć parę słów do don Vigilio; Piotr zastał go w towarzystwie młodego człowieka, swego znajomego z Paryża, który, również zadziwiony tem spotkaniem, zawołał:
— Jakto?... jesteś w Rzymie, kochany księże Piotrze?...
— Ach, pan tutaj, panie Habert?... W pierwszej chwili nie poznałem pana i najmocniej przepraszam!... Rzeczywiście jest to do niedarowania, bo przecież wiedziałem, że przeszło od roku jesteś w Rzymie przy naszej ambasadzie.
Narcyz Habert był wytwornym, wysmukłym blondynem o jasnej, ładnej cerze, blado niebieskich oczach, płowym, drobno fryzującym się zaroście. Włosy nosił równo ścięte po nad brwiami, modą florencką, z tyłu dłuższe a wypieszczone pukle otaczały mu głowę, wijąc się misternie. Rodzina jego była bardzo zamożna i oddawna znana jako urzędująca w magistraturze. Jeden z jego wujów był dyplomatą i to właśnie zdecydowało Narcyza do wstąpienia na tęż samą drogę. Jako członek rodziny należącej do stronnictwa katolickiego, Narcyz z łatwością otrzymał posadę w Rzymie, gdzie miał liczne koligacye. Siostra kardynała Sarno była żoną jego wuja, notaryusza w Paryżu, monsignor Gamba del Zoppo przyboczny kameryer papieża, był synem rodzonej jego ciotki, która wyszła za mąż za pułkownika włoskiego. Tak więc Narcyz, otrzymawszy posadę przy ambasadzie francuskiej przy Watykanie, odrazu wszedł w liczne stosunki towarzyskie w Rzymie a skutkiem pokrewieństwa z wysokimi dygnitarzami kościoła, przebaczano mu niejedno. Był on bowiem skłonnym do ulegania fantazyom zasadzającym się na namiętnem miłowaniu sztuk pięknych. Słynne były jego bezustanne zachwyty w muzeach i samotne spacery po pamiątkowych ruinach Rzymu. Bardzo uprzejmy, światowy a zarazem praktycznie rzeczy widzący, znał się na doniosłości kapitału, przytem zręcznie umiał wybadywać ludzi jakby od niechcenia, z miną znurzoną i oderwaną. Dzisiejszego rana zaszedł do pałacu Boccanera, chcąc pomówić z kardynałem w sprawie powierzonej sobie przez ambasadora.
Przywitawszy się z Piotrem, odprowadził go na na bok w stronę okna, by módz swobodniej porozmawiać.
— Jakże rad jestem z naszego spotkania! Czy przypominasz sobie, księże Piotrze, nasze miłe i długie pogadanki u kardynała Bergeret?... Wskazałem ci mnóstwo obrazów i miniatur z czternastego i piętnastego wieku, które, pisząc swoją książkę, powinieneś był zobaczyć. A teraz, kiedy już schwytałem cię tutaj, to zapowiadam ci z góry, że ja ci Rzym pokażę; znam tu wszystko jak mało kto. Wszystko zwiedziłem, wszystko przewertowałem. Skarby, skarby nieocenione są tutaj! Ale po nad inne piękności góruje Botticelli. Jest to coś niezrównanego ten Botticelli w kaplicy Sykstyńskiej! Zawsze do niego powracam i nacieszyć się nim nie mogę. Stał się moją pasyą, ukochanem arcydziełem! Ach ten Botticelli!...
Głos mu zamierał z zachwytu i naleganiem swem wymógł na Piotrze przyrzeczenie pójścia razem do kaplicy Sykstyńskiej.
— Czy wiesz pan, dla czego przyjechałem do Rzymu? — zapytał Piotr. — Zadenuncyowano moją książkę przed kongregacyą Indeksu.
— Twoją książkę... zadenuncyowano?... Ależ to rzecz niemożliwa! Zachwycałem się niektóremi ustępami tej książki; w wielu miejscach przypominała mi ona przepiękne utwory św. Franciszka z Assyżu.
Zamyślił się a po chwili, zawołał uradowany:
— Zapominamy o naszym ambasadorze, on ci się wielce przyda, kochany Piotrze. Jest to najlepszy człowiek na świecie a przytem niezmiernie uprzejmy i pełen starodawnej rycerskości francuzkiej... Dziś jeszcze, albo jutro zrana przedstawię cię ambasadorowi... a ponieważ życzysz sobie jak najprędzej pozyskać posłuchanie u papieża, poproszę go, by się o to zaraz postarał. Wszakże wolę cię uprzedzić, że to niezawsze jest łatwe do uzyskania... Prawda, że papież bardzo go lubi... jednakże już niejednokrotnie nie można było uzyskać audyencyi, z powodu otoczenia czyniącego mnóstwo trudności.
Piotr rzeczywiście nie pomyślał o użyciu wpływów ambasady, w naiwności swojej sądząc, że przed obwinionym księdzem, chcącym się usprawiedliwić, wszystkie drzwi stoją otworem. Uszczęśliwiony propozycyą Narcyza, Habert serdecznie mu dziękował, pewnym będąc, że tą drogą audyencya jest już jakby otrzymaną.
Narcyz zaś dodał:
— Jeżeli napotykamy jakie trudności, to je zwalczymy, bo mam blizkich krewnych w Watykanie. Co prawda nie mam na myśli mojego wuja, kardynała Sarno, bo ten nigdy prawie nie wychodzi ze swojego biura Propagandy i wogóle nie lubi się zajmować cudzemi sprawami. Ale mój brat cioteczny, monsignor Gamba del Zoppo jest człowiekiem bardzo uprzejmym i żyjącym tuż w najbliższem kółku przy papieżu. Z racyi swego urzędu jest w codziennych stosunkach z Ojcem świętym. Jeżeli zajdzie tego potrzeba, zapoznam was z sobą i poproszę, by uzyskał potrzebne posłuchanie. Monsignor jest co prawda niezmiernie ostrożny i lękający się narazić... ale jakoś to się wszystko ułoży, tylko proszę cię, kochany księże Piotrze, nie unoś się zbytkiem delikatności i w każdej potrzebie polegaj na mnie i do mnie się odnoś z przyjacielską ufnością...
Piotr odetchnął swobodniej i, nabrawszy otuchy, dziękował:
— Drogi panie, przyjmuję z najżywszą wdzięcznością propozycye pańskie. Ani pan wiesz, jaką mi sprawiłeś ulgę... od chwili jak przybyłem do Rzymu, wszyscy osłabiali moją wolę, zniechęcali mnie, pan jesteś pierwszy podtrzymujący moje zamiary... Nie ma jednak nic bardziej pokrzepiającego jak spotkanie się z rodakiem!...
Zniżywszy głos, Piotr opowiedział treść swej rozmowy z kardynałem Boccanera. Na jakąkolwiek pomoc nie można było liczyć z jego strony. Wypowiedział się z tem otwarcie, zawiadamiając o złych wieściach przyniesionych przez kardynała Sanguinetti. Prócz tego, pomiędzy tymi dwoma kardynałami można odczuć było pewne niechętne współubieganie się. Narcyz słuchał, uśmiechając się, wreszcie sam opowiedział Piotrowi różne pokątnie istniejące intrygi, albowiem skryta nienawiść tych dwóch kardynałów roszczących sobie pretensye do objęcia tyary, była przyczyną zamieszek wśród stronników kościoła. Zachodziły nieprawdopodobnie zawiłe intrygi, kierowane niewidzialną dłonią. Wiedziano tylko, że kardynał Boccanera stał na czele stronnictwa niechcącego wchodzić w żadne ustępstwa i w żadne układy z nowożytnemi dążeniami społeczeństwa, z niewzruszoną niczem wiarą wyczekiwał on bożego zwiastowania woli i tryumfu Boga nad szatanem, przywrócenia władzy świeckiej papieżowi przez żałujące w skrusze Włochy, wyzwolenia Rzymu z Pod „tyranii“ królewskiej. Sanguinetti zaś marzył o skonfederowaniu się dawniejszych państw włoskich i oddaniu się pod opiekę i władzę papieża. Dwa te kierunki ścierały się ze sobą, lecz w tak mrocznej mgle rzeczy niepochwytnych a zarazem zawiłych, że należało przypuszczać, iż zużyją się w tej walce, jeżeli papież dziś panujący pożyje jeszcze lat kilka. Tak, prawdopodobnie ani Sanguinetti, ani Boccanera nie osiągną pożądanego przez siebie celu i żaden z nich nie będzie papieżem.
Naraz Piotr postawił pytanie, przerywając opowiadanie Narcyza:
— Czy znasz pan monsignora Nani?... Poznałem go wczoraj i rozmawiałem z nim o mojej książce... Ale otóż i on...
Rzeczywiście ukazała się we drzwiach postać monsignora Nani. Twarz miał różową, uśmiechniętą, zawsze jednakowo uprzejmą. Sutana, jedwabny fioletowy pas, wreszcie całe ubranie odznaczało się wyrafinowanym smakiem i zbytkiem. Nawet dla księdza Paparelli był słodki i miły, cierpliwie słuchając potoku uniżonych frazesów, któremi kodytaryusz upraszał go o chwilę cierpliwości, albowiem kardynał jest obecnie zajęty przyjmowaniem wprowadzonego przed chwilą gościa.
Odpowiadając na pytanie Piotra, Narcyz szepnął:
— Z monsignorem Nani trzeba być zawsze w jak najlepszej zgodzie...
Narcyz znał przeszłość monsignora i głosem zniżonym opowiedział ją Piotrowi. Urodził się w Wenecyi, ze szlacheckiej, zrujnowanej rodziny, której kilku członków odznaczyło się czynami bohaterskiemi w dziejach Rzeczypospolitej. Ukończywszy szkoły jezuitów, Nani przybył do Rzymu i wstąpił do Kolegium rzymskiego, także będącego w rękach jezuitów i słuchał wykładów filozofii i teologii. Wyświęcony na księdza w dwudziestym trzecim roku życia, pojechał przy boku nuncyusza do Bawaryi i jako jego sekretarz pozostał tam lat parę, następnie był przy nuncyaturze w Brukselli i w Paryżu. Podczas pięcioletniego pobytu w Paryżu miał sposobność do obeznania się z stosunkami francuzkiemi. Ten świetny początek karyery zdawał się zapowiadać jeszcze świetniejszą przyszłość dla Nani, z natury swej zręcznego dyplomaty, obdarzonego umysłem bystrym, wykształceniem rozległem, gdy niespodziewanie został zawezwany do Rzymu, gdzie mu prawie natychmiast powierzono posadę asesora przy trybunale inkwizycyjnym. Mówiono wtedy, że papież osobiście tak rozrządził, chcąc mieć zaufanego człowieka przy tym trybunale. Nani zaś był blizkim znajomym papieża, który utrzymywał, iż tego rodzaju zdolności lepiej się dadzą zużytkować w Rzymie, aniżeli na urzędach dyplomatycznych przy obcych dworach. Nani został mianowany prałatem, następnie kanonikiem przy bazylice św. Piotra, protonotaryuszem Stolicy apostolskiej i lada dzień mógł zostać kardynałem, w razie gdyby papież chciał zamianować asesorem kogo innego ze swoich ulubieńców.
— Monsignor Nani — mówił dalej Narcyz — jest człowiekiem wyższej inteligencyi, wybornie znającym stan i potrzeby współczesne we wszystkich krajach. Zachował przytem szczerość wierzeń, wielką pobożność, przywiązanie do rzeczy Kościoła, dla którego dobra gotów jest poświęcić się w każdej chwili. Podziwiam siłę jego przekonań a zarazem szerokość poglądów; jakże on jest różnym od francuzkich dygnitarzy Kościoła, którzy, zachowując całość wierzeń, stają się ciasnymi, surowymi teologami. Pod tym względem ogromna zachodzi różnica pomiędzy duchowieństwem francuzkiem i włoskiem. Zobaczysz, kochany księże Piotrze, jak trudno będziesz się oryentował w tej zmianie stosunków. Wyższe duchowieństwo włoskie, pozostawiając Boga na boku, w sanktuaryum, rządzi i panuje w jego imieniu, z tem przekonaniem, że organizacya katolicka społeczeństwa jest jedyną, doskonałą, wieczną, jako wprost od Boga nadaną ku szczęśliwości rodu ludzkiego. Po za tą formą rządzenia wszystko jest kłamstwem i społecznem, niebezpiecznym buntem. We Francyi bawimy się jeszcze w średniowieczne dyskusye i religijne zatargi nad takiem lub innem pojmowaniem Boga, we Włoszech zaś kwestye te nie istnieją, tu bowiem istnienie Boga jest ustanowione, niepodlegające wątpliwości, chociażby dlatego, że papież jest widomym jego przedstawicielem a duchowieństwo urzędnikami wprost z woli Boga zamianowanymi. Jako takich, jako wprost z nieba czerpiących swoją władzę nad ludźmi, nikt wyrugować nie jest w stanie, oni zaś całą siłą posiadanej energii i rozumu, podtrzymują opinię o swej nieodzowności, o swem posłannictwie dla dobra ludzi na ziemi. Są i chcą pozostać rządzącą władzą.
Po chwilowej przerwie, Narcyz znów powrócił do bliższego określenia monsignora Nani.
— Zna on całą Europę a od dziesięciu lat, mnóstwo najtajniejszych szczegółów organizacyi Kościoła przesunęło mu się przed oczami; piastuje on urząd wyjątkowy, pozwalający wiele czynić spostrzeżeń, czynny brać udział w rozlicznych sprawach najdrażliwszej lub najpoważniejszej natury. Zamieszkując w Rzymie, widzi on w dalszym ciągu działalność całej Europy i rozmawia z najwybitniejszymi jej ludźmi. Tak, on wszystko i wszystkich zna i trzyma w swej dłoni. Wyszukany w obejściu, dyskretny, uprzejmy, zadziwiającej skromności — gdyby nie była ona tylko ułudną i przybraną formą — zawsze uśmiechnięty, niewiadomo, czy nie żywi w swej głowie najwyższej ambicji... Któż wiedzieć może, czy nie zdąża on ku osiągnięciu tyary papiezkiej?...
Jeszcze jeden kandydat do tronu papiezkiego! — pomyślał Piotr, słuchając tego opowiadania z natężoną uwagą, albowiem postać monsignora Nani zainteresowała go swoją niezwykłością. Przeczuwał w nim innego człowieka pod zwodniczą maską urobionego uśmiechu. Opowiadanie Narcyza wzburzyło Piotra. Był strwożony nowością świata, wśród którego miał się teraz obracać. Niespodziewał się tego, jadąc do Rzymu a przybywszy tutaj z każdą chwilą czynił odkrycia, zmieniające pojęcia, jakie sobie wyrobił teoretycznie.
Monsignor Nani, spostrzegłszy ich rozmawiających we framudze okna, zbliżył się ku nim z wyciągniętą do uścisku dłonią i rzekł wesoło:
— Witam cię, księże Piotrze! Bardzo miło znów cię spotkać... Nie pytam, czy dobrze spałeś, bo w Rzymie zawsze się śpi dobrze... Jak się pan miewa, kochany panie Habert?... Nie widziałem pana od chwili, gdyśmy się spotkali przed tem arcydziełem Berniniego, przed tą jego świętą Teresą, którą tak gorąco pan podziwiasz... Ale jak widzę, panowie się znacie?... I spotkaliście się tutaj przypadkowo? Miłe, niezmiernie miłe są takie spotkania... Czy wiesz, księże Piotrze, że pan Habert rozkochany jest w piękności naszego Rzymu?... Jeżeli go o to poprosisz, to niezawodnie zechce ci pokazać wszystko, co jest najgodniejszego podziwu i uwagi.
Z wielką życzliwością rozpytał się Piotra o szczegóły wizyty złożonej kardynałowi. Słuchał z uwagą, potrząsając czasami głową, to znów powstrzymując zmianę swego uśmiechu. Surowe, stanowcze słowa kardynała bynajmniej go nie zdziwiły, zdaje się, że był najmocniej przekonany, że Piotr nie zyska zachęty ani pomocy z tej strony. Lecz posłyszawszy, sąd o książce wydany dzisiejszego ranka przez kardynała Sanguinetti, monsignor nagle się ożywił i rzekł z prostoduszną serdecznością:
— Cóż chcesz, moje drogie dziecko! Nie mogłem wcześniej zaradzić złemu!... Gdy doszła mnie wieść o niebezpieczeństwie grożącem twojej książce, natychmiast pobiegłem do jego Eminencyi kardynała Sanguinetti, mówiąc mu, że lepiej będzie tej sprawy nie poruszać, bo wywrze ona rezultat wręcz przeciwny zamiarom kongregacyi indeksu, posłuży bowiem jako najgłośniejsza reklama dla oskarżonego dzieła. Po cóż więc prześladować ową książkę?... Nie będzie to zgodne z celem. O jej autorze wiemy, że jest egzaltowany. Ma duszę ognistego entuzyasty gotowego do walki. Więc nie należy go drażnić, bo w czemże ta walka może być dla nas pożyteczną?... Będziemy tylko mieli zbuntowanego młodego księdza jednego więcej a książka, którą napisał, rozejdzie się po świecie w nieskończonej ilości egzemplarzy. Prosiłem, namawiałem, przedstawiałem, by dano pokój tej sprawie. I muszę wyznać, że kardynał Sanguinetti, jako człowiek światły i rozumny, przychylał się do mojego zdania. Widzę go jeszcze, jak podniósł w górę ramiona, wpadł w gniew, wołając, że poruszono tę kwestyę po za jego wiadomością i że dowiedział się o wszystkiem, gdy głupstwo już zostało faktem spełnionym. A teraz zapóźno złe odrobić... Powstrzymać rozpoczęty proces przeciwko książce jest rzeczą niemożliwą, albowiem kongregacya Indeksu, raz wszedłszy na tę drogę i postawiwszy pierwsze kroki, nie zawróci w tył, ani też nie da się powstrzymać. W danym zaś wypadku, donuncyacya książki pochodziła od ludzi wpływowych i oskarżała o ciężkie, niezmiernie ciężkie wykroczenia... Tak, słusznie powiedział kardynał Sanguinetti: głupstwo zostało spełnionem... Więc cóż mogłem uczynić?... Nic, stanowczo nic już nie było do zrobienia z tej strony, więc zacząłem myśleć...
Na chwilę się zatrzymał, albowiem poczuł zbyt natarczywo wpatrujące się w niego oczy Piotra, pragnącego zrozumieć. Pod siłą tego przenikliwego spojrzenia, twarz monsignora lekko spłonęła, nie zmieniwszy jednak dobrodusznego swego wyrazu, po chwili mówił znów ze zwykłą swobodą:
— Tak, zacząłem myśleć, w czem mógłbym ci być użytecznym, chociaż znaczenie moje jest niewielkie, lecz w każdym razie uczynię co tylko będzie można, by ci dopomódz do wybrnięcia z ciężkiego położenia, w jakiem się znajdziesz z powodu tej sprawy.
Powiew buntu rozniecił zapalczywość Piotra. Zaczął przypuszczać, że jest jakąś igraszką dla ludzi tutejszych. Dla czego przestał być sobą?... dla czego się starał przystosować do ich podziemnej dyplomacyi?... Dla czegóż nie miałby mówić śmiało i głośno o swoich przekonaniach, swojej wierze oderwanej od wszelkich osobistych korzyści i względów a gorejącej najczystszą miłością ludzkości! Pod wrażeniem tem zawołał:
— Nie odwołam tego, co napisałem! Nie zniszczę mojej książki, chociaż wszyscy to radzą. Uczynić tak byłoby to upodlić się i skłamać, bo ja niczego nie żałuję i nic nie odwołuję, z tego co napisałem. Ponieważ w książce mojej wypowiedziałem to, co uważam za prawdę, przeto nie mogę popełniać zbrodni, prawdę tę niszcząc... Nigdy, nigdy tego nie uczynię!...
Zapanowało milczenie. Przerwał je znów Piotr, oświadczając:
— To, co powiedziałem, powtórzę, klęcząc u stóp Ojca świętego. Ufam, niezłomnie ufam, że on mnie zrozumie i przychylnym się okaże.
Monsignor Nani, przybrawszy niedocieczony, zamknięty wyraz twarzy, z ciekawością przypatrywał się Piotrowi, jakby się dziwiąc sile i szczerości jego wzburzenia. Wreszcie, znów się uśmiechając i z pogodą oblicza, zaczął go uspokajać:
— Tak, zapewne... Chociaż posłuszeństwo i pokora dają niezmącony spokój duszy, jednak rozumiem... tak, rozumiem chwilową taką opieszałość poddania się... Również rozumiem, że chcesz rzecz całą przedstawić Ojcu świętemu... Sam zobaczysz, jak należy postąpić... tak... zobaczysz...
Zaczął się dopytywać, w jaki sposób Piotr zamierza starać się o audyencyę u papieża. Ubolewał, że Piotr nie wysłał w tym celu prośby datowanej z Paryża, był to bowiem najpewniejszy sposób pozyskania przychylnej odpowiedzi. Obecnie rzecz cała pójdzie o wiele trudnej. Watykan zawsze unika mięszania się w sprawy hałaśliwe, otóż jeżeli znaną tam będzie obecność Piotra w Rzymie, oraz sprawa, dla której przyjechał, audyencya zostanie w zawieszeniu i może nigdy nie przyjedzie do skutku.
Gdy monsignor dowiedział się, że Narcyz Habert zobowiązał się prosić swojego ambasadora, by wyrobił dla Piotra żądaną audyencyę i że w tym celu Piotr zapozna się z przedstawicielem Francyi, zaniepokoił się i rzekł poufnie.
— Nie, nie, to zupełnie zły plan działania. Nie róbcie tego, bo to rzecz niebezpieczna, nierozważna... Najpierw wprowadzić możecie ambasadora w niemiłe położenie, bo kwestye tego rodzaju są bardzo drażliwe... A jeżeli się tego podejmie, to jeszcze wielkie pytanie, czy zdoła rzecz pomyślnie przeprowadzić... osobiście bardzo o tem powątpiewam... a jeżeli moje przeczucie się ziści, to wszystko będzie stracone, skończone... już mowy nie będzie wtedy o możności wyrobienia audyencyi inną jaką drogą... bo Watykan nie zechce narażać się ambasadorowi, przychylając się do prośby, której spełnienia odmówił mu...
Piotr, silnie zaniepokojony, spojrzał na Narcyza a ten potrząsał głową w sposób znaczący. Był widocznie zachwiany, zakłopotany. Czując, że musi coś powiedzieć, szepnął:
— Tak, niezawsze nasz ambasador otrzymuje, czego żąda... nie tak dawno prosił o udzielenie audyencyi dla bardzo wybitnej osobistości przybyłej chwilowo do Rzymu, otóż wręcz mu odmówiono... wiem, że to sprawiło wielką przykrość ambasadorowi, również jak i nam wszystkim będącym przy jego boku... Wasza Wielebność ma najzupełniejszą słuszność... Trzeba naszego ambasadora zachować na później, gdy już wszystkie inne sposoby uzyskania audyencyi zostaną wyczerpane...
Widząc, jak przykre wrażenie sprawiły te słowa na Piotrze, pokładającym w nim nadzieję — dodał z przyjacielską życzliwością:
— Więc najpierw pójdziemy do mojego kuzyna w Watykanie...
Monsignor zdziwił się i zaniepokojony spytał:
— W Watykanie?... Pan masz krewnego w Watykanie?...
— Tak, jestem bratem ciotecznym monsignora Gamba del Zoppo.
— Prawda, zapomniałem, najmocniej przepraszam — uniewinniał się monsignor Nani. — Więc pan chcesz użyć wpływu swojego krewnego?... Tak, Gamba żyje w ciągłej styczności z Ojcem świętym... Zapewne, to myśl wcale nie najgorsza.. może się da coś zrobić... tak, może się coś zrobić...
Moosignor Nani powtórzył dwukrotnie ostatnie zdanie, chcąc sobie dać czas do namysłu i osądzić rzeczywistą wartość tego projektu, bez wygłaszania o nim swego zdania. Monsignior Gamba del Zoppo był znanym poczciwcem nie posiadającym najmniejszego znaczenia w Watykanie. Wszakże Ojciec święty lubił słuchać dziecinnie naiwnych jego opowiadań i chętnie spacerował po ogrodzie watykańskim, wsparłszy się na ramieniu schlebiającego mu monsignura. Podczas tego rodzaju przechadzek, Gamba del Zoppo wyłudził niemało łask drobiazgowych u papieża, krążyły o tem anegdotki legendarne, znane w całym Watykanie. Monsignor Gamba del Zoppo był niezmiernie bojaźliwy i ostrożny w swych prośbach, nie chcąc narażać swego stanowiska, które uważał za bardzo wpływowe, długo się namyślał i zbierał wiadomości, czy nie wyniknie dla niego zły rezultat z zamierzonego kroku.
Nani zamyślił się na chwilę a potem rzekł stanowczo:
— Wyborna myśl... tak rzeczywiście wyborna!... Gamba może uzyskać pozwolenie na audyencyę i uzyska na pewno, jeżeli zechce... Będę go widział za chwilę, i opowiem mu, o co idzie... wytłomaczę mu całą sprawę...
Monsignor, zwróciwszy się w stronę Piotra, zalecał mu jak największą oględność. W przystępie wielkiej szczerości, zwierzył mu, że przedewszystkiem należy się wystrzegać zasadzki ze strony ludzi otaczających papieża. Niestety bowiem, Ojciec święty tak nieograniczenie był dobry, tak ślepo ufający w dobroć innych, że niezawsze z należną trzeźwością sądu dobierał sobie swoich najzaufańszych. Ztąd powstawały liczne trudności, niewiadomo było do kogo można się było zwrócić, ani też czego się wystrzegać, by nie popaść w tysiączne matnie krzyżujących się intryg. Nani dał do zrozumienia, że przedewszystkiem Piotr powinien się powstrzymać od zwrócenia się wprost do Jego Eminencyi sekretarza dworu papiezkiego, albowiem Jego Eminencya pozbawiona jest woli przez stek ludzi uniemożliwiających najzacniejsze jego dążności. W miarę jak Nani mówił tonem powolnym, słodkim, z pobożnem namaszczeniem, Watykan przybierał pozory twierdzy strzeżonej przez złośliwe a zarazem zdradzieckie smoki. Do twierdzy tej potężnej, warownej, z trudnością otwierało się przejście a przed wkroczeniem w uchyloną furtę, należało skupić całą uwagę, by nie wpaść w zastawione na każdym kroku złowrogie sidła, chwytające śmiałka, który, nie umiejąc wyplątać się z zasadzki, bywał doszczętnie miażdżony.
Piotr słuchał i drętwiał z przerażenia, opanowany niepewnością.
— Ach, Boże mój! — zawołał prawie z rozpaczą — jakże ja sobie dam radę wśród tych trudności! Jakże mnie przerażają słowa Waszej Wielebności!
Nani, uśmiechnąwszy się życzliwie, rzekł dobrodusznie.
— Ja ciebie nie chcę przerażać, mój drogi synu!... Chcę cię jedynie ostrzedz i chcę, byś wiedział, że nie należy się śpieszyć... Tymczasem zaprzestań wszelkich starań... wierzaj mi, że tak trzeba dla dobra twojej sprawy... Nie należy się gorączkować... Nic ci tymczasowo nie grozi... ręczę ci... dopiero wczoraj wyznaczony został członek komisyi mający napisać sprawozdanie o twojej książce... Masz więc przynajmniej miesiąc czasu przed sobą... Przez te kilka tygodni żyj na stronie, trzymając się od wszystkich zdaleka, by zapomniano, że istniejesz na świecie. Zwiedzaj Rzym, podziwiaj jego piękności, tego na pewno nie pożałujesz a zarazem najlepiej popchniesz sprawę twojej książki.
Ująwszy rękę Piotra w swoje pulchne, delikatne, arystokratyczne dłonie — dodał z czułością:
— Chyba wierzysz w moje życzliwe usposobienie dla ciebie?... Wszystko co powiedziałem, ma swoją postawę i wypływa ze szczerej mojej przyjaźni... Wszak mógłbym ci się osobiście narzucić, by cię doprowadzić do stóp Ojca świętetego... lecz uważam, że byłoby to przedwcześnie... byłoby to z uszczerbkiem twojego dobra.. twojej sprawy... Później, gdy wszystkie usiłowania spełzną na niczem, ja sam ci wyrobię audyencyę u Ojca świętego. Przyrzekam ci to najsolenniej... Tymczasem dam ci jeszcze jedną przyjacielską radę: nie wspominaj, nie wymawiaj słów niepotrzebnych, szkodliwych jak: nowa religia. Nie dalej jak wczoraj sam słyszałem z ust twoich to nieszczęśliwe zestawienie wyrazów. Pamiętaj, moje dziecko, że nie może być żadnej nowej religii, jest bowiem jedna tylko religia, wieczyste mająca panowanie, to jest religia rzymska apostolska, katolicka. Radzę ci jeszcze, byś się nie powoływał na swoich przyjaciół i opiekunów francuskich. Nie myśl bowiem, by kardynał Bergerot mógł ci w czemkolwiek dopomódz w Rzymie. Jego niezrównana pobożność nie jest tutaj ani znaną ani też cenioną.. Powtarzam raz jeszcze, że mówię do ciebie z całą szczerością serca...
Monsignor, spostrzegłszy bladość i ból na twarzy Piotra, zachwianego w swych nadziejach, niewiedzącego jak rozpocząć zamierzoną kampanię, uśmiechnął się i rzekł ze słodyczą:
— Nie trać odwagi, mój synu, zobaczysz, że wszystko się ułoży jak najpomyślniej dla dobra Kościoła i dla własnej spokojności... A teraz żegnam was, moi drodzy panowie... nie mogę dłużej czekać na widzenie się z Jego Eminencyą...
Ksiądz Paparelli kręcił się za plecami monsignora przez cały czas jego rozmowy z dwoma młodymi francuzami, lubił on bowiem wszędzie nadstawiać swoje uszy.
Spostrzegłszy, że monsignor nie chce dłużej czekać na swoją kolej, ksiądz począł zaklinać go, aby raczył jeszcze chwilkę być cierpliwym, bo tylko dwie osoby wpierw przybyłe ma do wprowadzenia do kardynała. Prałat grzecznie się wymówił, obiecując, że woli jutro tu wrócić, sprawa bowiem, o której miał mówić z Jego Eminencyą nie nagli go zbytecznie. Co rzekłszy i grzecznie się wszystkim skłoniwszy, wyszedł.
Narcyz Habert prawie równocześnie pożegnał się z Piotrem, powtarzając:
— Bądź dobrej myśli, kochany księże Piotrze. Jutro pójdę z wizytą do mojego krewnego w Watykanie a gdy tylko otrzymam od niego jakąkolwiek odpowiedź, natychmiast cię uwiadomię. A zatem niezadługo...
Uścisnąwszy rękę Piotra, znikł po za drzwiami sali tronowej, wprowadzony do kardynała przez księdza Paparelli. Było już po godzinie dwunastej w południe. Na przyjęcie u kardynała wyczekiwały już tylko dwie stare damy, tymczasem spokojnie drzemiące. Przy małym sekretarskim stole, don Vigilio pisał bezustannie, pokrywając olbrzymie arkusze żółtego papieru, wprawnem i drobnem swem pismem. Od czasu do czasu czarne pałające oczy unosił z nad papieru i obrzucał salę badawczem, podejrzliwem spojrzeniem, w ciągłej będąc obawie grożącego, nieznanego niebezpieczeństwa.
W sali zapanowała teraz głucha, głęboka cisza. Piotr pozostał jeszcze chwilę na temże samem miejscu koła okna. Jakże się czuł zaniepokojony i zbolały. Obdarzony czułą i łatwo entuzyazmującą się naturą, cierpiał teraz nad rozbiciem się części swoich marzeń. Wyjeżdżając z Paryża do Rzymu, wszystko mu się wydawało łatwem do naprawienia, prostem i naturalnem. Posądzony, oskarżony niesłusznie, jechał, by się osobiście obronić i uniewinnić, rzuciwszy się do stóp papieża, który go słuchał z ojcowską pobłażliwością. Czyż papież nie był uosobieniem religii, inteligencyą wszystko rozumiejącą, sprawiedliwością, ustanawiającą prawdę?... a przedewszystkiem nie był że on Ojcem, bożym posłannikiem niosącym spokój przebaczenia za wszelakie winy. Nie byłże on bożem narzędziem sprawiedliwości i miłosierdzia?... Dobroci pełnym ojcem wyciągającym ramiona nawet ku najgrzeszniejszym ze swoich dzieci?... Czyż drzwi jego domu nie powinny stać otworem by najubożsi, najnędzniejsi z jego synów mogli wejść i uskarżyć się na dolę swoją, wyjawić swe grzechy, przedstawić powody i znaleźć pocieszenie w nieskończonej dobroci ojca, ku któremu dążyli?... Tak myślał Piotr, jadąc ku wiecznemu miastu. Tymczasem od pierwszego dnia przybycia do Rzymu zastał wszystkie drzwi z trzaskiem zamykające się przed kołataniem jego, napotkał świat nowy i nieznany, wrogo usposobiony, pełen zasadzek, groźny przepaściami. Wszyscy nakazywali mu ostrożność, jakby zawisły nad nim spaść mające gromy! Widzieć papieża było rzeczą należącą do nieprawdopodobieństw, sprawą wymagającą mnóstwa starań i zabiegów, czynem zadziwiającym całe stronnictwo, uroszczeniem siejącem popłoch w całym Watykanie. Ach a te dawane rady! Te długie i przebiegle obmyślane plany! To rozwinięcie taktyki jak przez generałów wieść mających hufce do ataku i zwycięztwa, te coraz to inne gromadzone trudności, tysiączne drobne intrygi, potajemne knowania! Ach, wielki Boże! Jakże to wszystko jest inne od spodziewanego przez Piotra przyjęcia w Rzymie! Myślał, że jest oczekiwany w domu dobrego pasterza mającego drzwi zawsze uchylone dla wszystkich owieczek swoich, dla złych i dobrych a przedewszystkiem dla opieki potrzebujących.
Trwogę w sercu Piotra wzbudzało rodzące się przekonanie o nieprawości tych intryg przygotowanych tajemnie, w zdradliwem ukryciu. Oburzony był spotkanym brakiem czci dla kardynała Bergerot, którego tutaj uważano za rewolucyonistę, człowieka niebezpiecznego. Radzono mu, by się nie powoływał na tak kompromitującego opiekuna! Piotr przypomniał sobie, jak pogardliwie wydął usta kardynał Boccanera, mówiąc o swym koledze francuzkim. Monsignor Nani ostrzegał go, by nie wymawiał słów tak źle brzmiących jak: nowa religia a jednakże wiedział, iż oznaczać one mają powrót katolicyzmu do pierwotnej czystości wiary chrześciańskiej. Czyżby to była jedna ze zbrodni, o które go oskarżano przed kongregacyą Indeksu?... Ci denuncyujący a utajoni w cieniu, Piotr poczynał się domyślać, kim byli i trwoga ogarnęła go tem silniejsza. Czuł jak potężną jest szajka czyhająca na rozpoczęte przez niego apostolstwo, jak groźne rozmiary zaczyna przybierać sprawa oskarżonej książki. Piotr stał się teraz drażliwie podejrzliwym. Postanowił usunąć się na bok przez dni kilka, by zastanowić się w samotności, rozejrzeć po tutejszych duchownych, wrócić do równowagi po wstrząśnieniach doznanych nowością niespodziewanych wrażeń. Poprzysięgał sobie zarazem, że nie ustąpi, że w niczem, nikomu nie ustąpi, nic w książce swej nie zmieni, ani jednej stronicy, ani jednego wiersza, pozostawi ją taką jaką jest, by świadczyła o czystości jego zamiarów i wierzeń. Nawet zostawszy skazanym przez kongregacyę Indeksu nie podda się i nic w książce nie zmieni. Woli zrzucić sutanę, zerwać z Kościołem, stać się schizmatykiem apostołującym nową religię. Napisze wtedy drugą książkę pod tytułem: „Rzym rzeczywisty“ i wypowie wszystko co teraz zaczyna dopiero przypuszczać i widzieć a co wkrótce danem mu będzie poznać i zgłębić.
Don Vigilio przestał pisać i tak uporczywie wpatrzył się w Piotra, że ten zbliżył się ku niemu, chcąc się z nim pożegnać, sądził bowiem, że takie jest właściwe znaczenie spojrzenia sekretarza. Lecz don Vigilio, jakkolwiek był niezmiernie bojaźliwy i ostrożny, poczuł zaufanie do Piotra i ogarnęła go chęć zwierzenia się:
— Czy pan się domyślasz, że on przyszedł tylko z powodu pana?... Chciał się dowiedzieć o rezultacie wizyty u Jego Eminencyi.
— Naprawdę?... Pan naprawdę tak sądzisz?...
— To nie ulega wątpliwości... I jeżeli chcesz mi wierzyć, to uczyń to, czego on po tobie żąda, bo lepiej uczynić to niby dobrowolnie, aniżeli z musu... a tak będzie najniezawodniej... inaczej być nie może...
Nazwiska monsignora Nani żaden z nich nie wymówił, omyłki bowiem być nie mogło pod tym względem. Słowa wyrzeczone przez don Vigilio ostatecznie rozdrażniły Piotra. Owładnął nim bunt przeciwko narzucanej sobie woli. Zobaczą oni, jaki ja posłuszny! — pomyślał, odgrażając się im wszystkim.
By wyjść, znów przeszedł trzy poczekalne salony. Wydały mu się one bardziej jeszcze ponure, opuszczone i zamarłe. Ksiądz Paparelli pożegnał Piotra milczącem skinieniem głowy, w ostatniej zaś sali drzemiący pod ścianą lokaj zapewne go nawet nie dostrzegł. Pod baldachimem przysłaniającym górną część ołtarza, pająk snuł spokojniej swoją przędzę pomiędzy chwastami kapelusza kardynalskiego. Czyż nie lepiej byłoby zburzyć tę całą butwiejącą przeszłość, uprzątnąć to rumowisko w proch się rozpadające, by jasne promienie słońca ożywić mogły grunt na świeży zasiew przygotowany i nowym pragnący zakipieć życiem?...
Powstrzymany w swej chęci działania, Piotr postanowił zużyć czas swobodny na zwiedzanie Rzymu, lecz przedewszystkiem chciał złożyć wizytę, ku której serce go ciągnęło. Zaraz po wydaniu swej książki otrzymał z Rzymu list niezmiernie ciekawej i wzruszającej treści, od starego hrabiego Orlando Prada, jednego z bohaterów jedności i niepodległości Włoch. Orlando Prada nie znał autora książki, i zaraz po przeczytaniu jej napisał list do niego na czterech stronicach, wypowiadających płomienny okrzyk patryotycznego uznania dla przewodniej idei dzieła, skarżąc się zarazem, że autor pominął znaczenie Włoch. Rzym nowy, Rzym odrodzony, powinien być przedewszystkiem stolicą zjednoczonych i wyswobodzonych Włoch. Wynikła z tego powodu ożywiona korespondencya. Piotr nie ustępował, uważając Rzym za stolicę świata odrodzonego dzięki neo-katolicyzmowi, lecz pokochał tego starca pisującego listy tchnące przedewszystkiem gorącą miłością ojczyzny. Zawiadomił go więc o zamierzonej podróży do Rzymu i o wizycie, jak mu złoży. Obecnie zaś, przyjąwszy gościnne zaprosiny w pałacu Boccanera, Piotr czuł się skrępowany. Jakże pójdzie on z wizytą do ojca człowieka, który unieszczęśliwił Benedettę?... Należało ją o tem uprzedzić. Zwłaszcza że Orlando Prada zamieszkiwał wraz z synem. Świeżo zbudowany ich pałacyk wznosił się w najwyżej położonej części ulicy Dwudziestego września.
Piotr wiedział od wice-hrabiego Filiberta de la Choue, iż Benedetta czule się przywiązała do ojca swego męża. Kochała go jak córka, podziwiając go zarazem jako bohatera. Zaraz więc po śniadaniu, Piotr opowiedział Benedecie o zamierzonej przez siebie wizycie, pytając: czy nic nie będzie miała przeciwko temu.
— Nie tylko się temu nie sprzeciwiam — zawołała z żywością — lecz rada jestem, że pan poznasz naszego starego Orlando. Niechaj się pan nie dziwi, że go tak poufale nazwałam, lecz całe Włochy tak go zowią przez pieszczotę i głęboką wdzięczność. Jest on jednym z ukochanych bohaterów... Ja wychowałam się wśród osób, które go nienawidziły, uważano go za coś w rodzaju szatana. Lecz później, poznawszy go, pokochałam serdecznie... Jest to najlepszy, najłagodniejszy, najsprawiedliwszy człowiek na świecie!
Benedetta uśmiechała się słodko, lecz oczy jej zaszły łzami. Zapewne wspomniała na ów rok przebyty w domu męża, rok ciężkich prób i udręczeń, gdy jedyną jej opiekę i obronę stanowił stary Orlando Prada. Przy boku tego starca spędziła wiele chwil miłych i spokojnych. Zniżywszy głos, rzekła ze wzruszeniem:
— Proszę, powiedz mu pan odemnie, że zawsze go bardzo kocham i najserdeczniej wspominam i że zawsze tak będzie, jakiekolwiekby były dalsze moje losy.
Jadąc na ulicę Dwudziestego września, Piotr rozpamiętywał szczegóły życia starego bohatera. Dokonywane przez niego czyny w imię wiary, miłości ojczyzny, osobistego zrzeczenia się, miały w sobie coś heroicznego i nieprawdopodobnego w naszej epoce.
Orlando Prada pochodził ze szlacheckiej rodziny medyolańskiej. Od lat chłopięcych pałał nienawiścią względem najezdzców swej ojczyzny i mając lat piętnaście zaciągnął się do tajnego, patryotycznego stowarzyszenia, mającego te same cele co słynny niegdyś karbonaryzm. Nienawiść włochów dla austryaków przechodziła z pokolenia w pokolenie, podniecana rosnącą ilością nadużyć, krwawych wspomnień i tajnych spisków, które się zawiązywały w dzikich, odległych lasach, w okopconych dymem szałasach. Łącznością marzeń i usiłowań była myśl odbudowania wielkości Włoch, postawienia ich w rzędzie pierwszorzędnych mocarstw, zgodnie z tradycyą kraju pochodzącego od władców świata starożytnego. Ach, jakże ciążyło sercom patryotów poniżenie tej wiekopomnie sławnej ziemi ich praojców! Jakże okrutny był szereg wieków dla nieszczęsnej ich ojczyzny, podzielonej, prześladowanej przez panujących nad nią książąt, będących tyranami swych poddanych. Prócz tego ziemia ta ulegała bezustannym najazdom obcokrajowców i przez nich była, pożądaną i łupioną bezlitośnie. Wyrwać ją więc pragnęli z poniżenia, otoczyć chwałą dawniejszą, opromienić własnem męztwem i czcią majestatu wolności. Chcieli wypędzić wrogów, usunąć tyranów, rozbudzić samowiedzę ludu cierpiącego nędzę, żyjącego w niewoli. Marzyli o jedności Włoch o wyswobodzeniu Włoch — i to było jedynym celem życia całej inteligentniejszej młodzieży, gorejącej zapałem ugasić się niedającym żadną siłą prześladowania. Serce młodego Orlando przepełnione było temi uczuciami. Całą swą młodość spędził w świętem oburzeniu przeciwko uciskowi, wyczekując chwili, by oddać się cały sprawie odkupienia, walce za wolność, za ojczyznę. Zwyciężyć lub zginąć — było hasłem tego młodzika pragnącego dać swą krew i życie dla urzeczywistnienia swoich marzeń.
Pragnienia te długo nie znajdowały czynnego pola działalności. Zżymając się na ucisk, zagrzewając innych do nienawiści względem wrogów, Orlando Prada zamieszkiwał w Medyolanie w staroświeckiej siedzibie swego rodu. Mając lat dwadzieścia pięć, ożenił się a prawie równocześnie nadeszły wiadomości o rewolucji w Rzymie i ucieczce papieża Piusa IX. Opuścił natychmiast Medyolan, żonę, rodzinę i podążył do Rzymu, jakby wezwany głosem swego przeznaczenia. Nadszedł więc bój oczekiwany, walka o niepodległość! Jakże śpiesznie tam się wyrywał, nie przeczuwając, że w przyszłości tylokrotnie stawiać się będzie na podobne wołanie... Lecz zawsze biegł z równie młodzieńczą gotowością, nigdy niesyty walki dla dobra swej ziemi.
W Rzymie poznał się z Mazzinim i stał się gorącym zwolennikiem tego mistyka, marzącego o europejskich stanach zjednoczonych. Będąc zagorzałym propagatorem tej idei odnośnie do Włoch, przyjął dewizę stronników Mazzini’ego: „Dio e popolo“. Podczas tego pierwszego pobytu w Rzymie, brał udział we wszystkich manifestacyach, należał do słynnej procesyi odbytej po mieście przez tryumfujących patryotów. Jakże wielkie żywiono wtedy nadzieje! Żądano przewrotu formy rządu, pragnąc zarazem religijnego odnowienia. Wyczekiwano pojawienia się drugiego Chrystusa, któryby znów świat zbawił i odrodzone wskazał kierunki.
Naraz, ogólna uwaga zwróciła się na Garibaldiego. Postać to była już promienna sławą. Upatrywano w nim wodza, opowiadano o nim niezliczone legendy epicznego zakroju. Orlando Prada zaciągnął się pod jego sztandar i z marzyciela stał się żołnierzem, by walczyć za niepodległość i jedność włoskiej ziemi. Orlando pokochał swego wodza jak boga. Bił się przy jego boku jak bohater. Brał udział w zwycięztwie nad neapolitańczykami pod Rieti, towarzyszył mu w wycieczce do Wenecyi zagrożonej przez nieprzyjaciół, opuścił z nim południowe Włochy, gdy armia francuzka pod wodzą generała Oudinot weszła do Rzymu, przywracając Piusowi IX stolicę Państwa Kościelnego. Jakże szalonej odwagi czyny przepełniały tę wyprawę do Wenecyi. Tej Wenecyi będącej rzecząpospolitą, dzięki takiemu męczennikowi a zarazem bohaterowi jak Manin, który wyrwał miasto jęczące pod jarzmem austryackiem, by obdarzyć je swobodą i natchnąć najwznioślejszym patryotyzmem! Duchem tym owiana Wenecya przez całe miesiące dzielnie się broniła przed austryakami. Garibaldi przybył jej na pomoc z garstką wojowników a chcąc się przeprawić ku zagrożonemu miastu, wynajął trzynaście łodzi rybackich. Z tych osiem wpadło ręce nieprzyjaciela. Znów Garibaldi wraca na wybrzeże rzymskie, tam umiera mu żona Anita a pogrzebawszy ją, chroni się do Ameryki, gdzie już raz wyczekiwał wezwania ze stron ojczystych. Ach, jakże srogie wstrząśnienia przebywała ta ziemia włoska wydająca z siebie zastępy synów pragnących ją okupić krwią i życiem! Ileż w tych ludziach było woli i wiary! Niezmożeni niepowodzeniami, przycichali chwilowo, by podjąć znów świętą swoją sprawę i doprowadzić do celu, do ostatecznego tryumfu.
Po wyjeździe Garibaldiego do Ameryki, po pierwszych niepowodzeniach będących zarazem brzaskiem wschodzących nadziei, Orlando powrócił do Medyolanu. Przez całe dwa lata żyjąc w domu przy młodej swej żonie, wyczekiwał jutra, mającego go powołać na pole dalszego ciągu rozpoczętej walki. W tym właśnie okresie domowego wypoczynku, spotkała go wielka radość, urodził mu się syn, którego pragnął niezmiernie. Lecz radość tę zmąciła ciężka żałoba. Wkrótce po urodzeniu syna, któremu dano na imię Luigi, zmarła młoda jego matka. Orlando, prześladowany przez policyę, znękany nieszczęściami domowemi, sprzedał posiadaną w Medyolanie ojcowiznę i przeniósł się do Turynu, gdzie mieszkała ciotka jego żony. Jej opiece powierzył małego swego syna.
W Turynie, hrabia Cavour, wielki polityk a zarazem gorący patryota, pracował z całem oddaniem nad przygotowaniem Piemontu do przewodniej roli, jaką następnie odegrał w sprawie wyzwolenia i zjednoczenia ojczyzny włoskiej. W owej to epoce, król Wiktor-Emanuel, chętnie witał gromadzących się w Turynie patryotów, nadciągających z całej przestrzeni Włoch. Uprzejmym był nawet dla republikanów, dla zbiegów i prześladowanych za rewolucyjne spiski. Idea wyswobodzenia Włoch, pracowania w tym celu, pierwszorzędne, jedyne miała znaczenie w oczach króla patryoty, wychowanego w tych zasadach i podtrzymującego tradycye dzielnego domu Sabaudzkiego.
Orlando wiedział, jakiemu panu przyszedł służyć. Wiedział, że w Turynie marzono o zjednoczeniu Włoch pod rządami monarchii Piemonckiej. Lecz Orlando był przedewszystkiem patryotą a dopiero na drugim stawiał planie swe cele republikańskie. Przytem, obeznawszy się bliżej z masą naród składającą, przestał wierzyć w możność odbudowania Włoch w imię rzeczypospolitej i to rzeczypospolitej pod opieką papieża liberalnego, jak tego przez czas jakiś pragnął Mazzini. Po cóż obstawać przy chimerze mogącej zagubić kilka pokoleń, wobec możności urzeczywistnienia się celu?... Zrzekał się więc rzeczypospolitej a pragnął zjednoczenia ojczyzny, pragnął Rzymu jako stolicy.
Tym duchem będąc ożywiony, Orlando z szałem radości zaciągnął się do wojska w roku 1859 a serce mu rozsadzało pierś, gdy po zwycięztwie pod Magentą, wszedł do Medyolanu wraz z armią francuzką, darzącą Włochy wolnością. Wszak przed ośmiu laty uciekał z Medyolanu, jako prześladowany wygnaniec i zrozpaczony patryota! Po bitwie pod Solferino nastąpił traktat zawarty w Villafranca. Nie przyniósł on całości spodziewanych korzyści. Włosi z goryczą patrzeć musieli na pozostającą w niewoli Wenecyę. Do zjednoczenia przystąpiła Toskania, księztwo Parmy, Modeny i pozyskany na austryakach Medyolan z częścią Lombardyi. Więc jądro Piemontu zwiększyło się, przyszłość ojczyzny była zapewnioną, początek zjednoczenia był dokonany.
Zaraz w następnym roku Orlando znów wstępuje w szranki epopei. Garibaldi, powróciwszy z Ameryki, gdzie dokonywał cudów waleczności w urugwajskich pampasach i legendarną po sobie zostawił pamięć skutkiem swej przeprawy morskiej do Limy, stanął teraz na ziemi włoskiej i, uprzedzając działalność armii francuzkiej, zajął miasta Bergamo, Brescia, Come, rozgromiwszy część armii austryackiej pod dowództwem jednego z marszałków. Nagle wieść się rozchodzi, iż najniespodziewaniej Garibaldi ukazał się w Sycylii, gdzie wylądował w mieście Marsala i zgromadził tysiąc wyborowych żołnierzy. W tym słynnym „marsalskim“ tysiącu walecznych był i Orlando. Na czele tej garstki Garibaldi wszedł do Palermo po trzydniowym ataku. Orlando był wtedy adjutantem i zaufanym pomocnikiem wielkiego bohatera włoskiego. Pomógł mu do zorganizowania rządu w Sycylii a następnie przeprawił się z nim przez cieśninę, wziął udział w tryumfalnym pochodzie do Neapolu, zkąd przerażony król uciekł. To śmiałe zagarnięcie państwa Obojga Sycylii powodowało powtórzenie nieskończonej ilości cudownych opowiadań o nadludzkich przymiotach Garibaldiego. Mówiono, że żadną bronią nie może być raniony a czerwona koszula, w jaką zwykle był ubrany, chroni jego ciało lepiej niż najhartowniejszy pancerz, że błysk jego oręża wywołuje postrach i zmusza do ucieczki nieprzyjacielskie hufce, bo wódz ten jest potężny jak z nieba zesłany archanioł, zbrojny mieczem ognistym.
Piemontczycy, rozbiwszy generała Lamoricière’a pod Castelfidardo, opanowali Państwo Kościelne, poczem Garibaldi, zrzekłszy się władzy dyktatorskiej, podpisał dekret, przyłączający królestwo Obojga Sycylii do korony włoskiej. Orlando, jako nieodstępny towarzysz Garibaldiego, we wszystkich potyczkach brał czynny udział, należąc całą duszą do tych, którzy wołali: „Rzym albo śmierć“! Był także pod Aspromonte, widział koniec świetnie rozpoczętej kampanii, bolał nad ostatecznem rozbiciem dzielnej armii, do której należał, doczekał się smutnego dnia, gdy Garibaldi, ranny i pojmany, został odstawiony na samotną wyspę Caprerę, gdzie z naczelnego wodza stał się rolnikiem.
Podczas sześcioletniego oczekiwania, które potem nastąpiło, Orlando zamieszkiwał w Turynie, pozostał tam nawet po wyborze Florencyi na stolicę nowego państwa Włoskiego. Senat ogłosił królem Włoch zjednoczonych Wiktora Emanuela i rzeczywiście zjednoczenie państw włoskich było faktem dokonanym, brakowało jedynie Rzymu i Wenecyi. Epoka walk o niepodległość zdawała się być skończoną, era epopei zamkniętą. Nastąpił rok 1866. Włosi, korzystając z wojny austryacko-pruskiej, zajęli Wenecyę. Lecz wkrótce doznali niepowodzenia na lądzie i morzu. Orlando w nieszczęśliwej bitwie pod Custozzą otrzymał dwie rany, srożej wszakże cierpiało jego serce, bolejące nad tryumfem Austryi. Prawie równocześnie poniosła ona klęskę pod Sadową. Skutkiem tej przegranej Wenecya przywróconą została Włochom i w kilka miesięcy później Orlando towarzyszył królowi Wiktorowi-Emanuelowi w dniu tryumfalnego jego wejścia do dawnej stolicy dożów. Pozostawał już tylko Rzym dla uzupełnienia całości zjednoczenia. Lecz Rzym wolą Francyi pozostawał własnością papieża. Pomijając zobowiązania przyjęte względem Francyi przez króla, Garibaldi, idąc za popędem pragnień narodu włoskiego, zaślepiony patryotycznem uniesieniem, podstąpił pod Rzym na czele garstki zapaleńców. I w tej wyprawie Garibaldiego Orlando brał czynny udział. Lecz heroizm pułku wiedzionego przez Garibaldiego nie zdołał się oprzeć przemożnej sile żuawów papiezkich, wspartych korpusem francuzkim stojącym w Rzymie dla zabezpieczenia władzy papieża. Pod Mentoną Garibaldi został rozbity a Orlando ciężko ranny, prawie umierający, powrócił do Turynu. Doznane niepowodzenie goryczą przepełniało serca patryotów włoskich, zmuszonych do chwilowego zrzeczenia się podboju upragnionej stolicy.
Naraz, z szybkością gromu rozeszła się wiadomość o klęsce pod Sedanem. Pogrom, doznany przez Francyę, otwierał Włochom drogę do Rzymu. Żuawi papiezcy pod wodzą generała Kanzler, dekoracyjny tylko stawiwszy opór, ustąpili z pola bitwy. Orlando, jako żołnierz armii regularnej Wiktora-Emanuela, jeden z pierwszych wpadł do Rzymu przez wyszczerbione mury przy Porta Pia. Ach, jakże pamiętnym stał się dla niego ten dzień dwudziestego września! Dzień najżywszej jego radości, dzień upojenia i tryumfu, spełnienia marzeń, dotarcia do celu po tylu latach wyczekiwania, kosztem tylu cierpień i walk, dla którego poświęcił spokój, majątek, siły i krew własną!
Następnie przez lat dziesięć żył szczęśliwie w zdobytym odzyskanym Rzymie, nasycając się posiadaniem tego upragnionego miasta, pożądanego jak ubóstwiana kochanka. Orlando wszystkie swe nadzieje złożył w posiadaniu Rzymu, od niego spodziewając się odrodzenia ducha całego narodu. Rzym miał być łącznikiem miłości pełnym, ogniwem spajającem rozpadłe przez tak długo krainy włoskie, duchem ożywczym z letargu powstającego narodu!
Orlando, ten szczery republikanin, pobudziciel wyswobodzenia, zapalczywy żołnierz w tylu rewolucyach, uczynił zrzeczenie się i stanąwszy po stronie króla, przyjął ofiarowane miejsce w senacie. Wszak ubóstwiany jego wódz Garibaldi uznał za konieczne toż samo uczynić. Zasiadał w parlamencie i bywał częstym gościem w pałacu królewskim. Jeden tylko Mazzini nie odstąpił od swych zasad, gardząc jednością Włoch, jeżeli nie będą one skonfederowaną rzeczpospolitą.
Luigi, syn Orlanda, miał lat osiemnaście w epoce zajęcia Rzymu przez wojsko Wiktora-Emanuela. Orlando, zadawalniając się okruchami dawnego swego majątku, w zamian marzył o najświetniejszym losie dla syna, którego namiętnie ukochał. Czując, że epoka czasów bohaterskich jest już skończona, pragnął, by Luigi był wielkim politykiem, mężem stanu, człowiekiem pożytecznym dla młodego społeczeństwa włoskiego. Ojcowskie te marzenia były główną przyczyną, dla której Orlando zgodził się przyjąć krzesło w senacie, jako nagrodę za długoletnie wysługiwanie się narodowej sprawie. Zdawało mu się, że łatwiej mu będzie kierować przyszłością syna i pchnąć go na drogę użytecznej pracy społecznej. Wreszcie wszak nie był jeszcze zgrzybiałym starcem i mógł się na coś przydać w organizacyi kraju, tak jak przydał się w czasach podboju. Dostrzegłszy w swym synu niezwykłe zdolności i bystrość pojmowania najzawilszych spraw ekonomicznych, umieścił go w ministeryum finansów. Wybór ten uczynił może kierowany instynktem, odgadując, że walka toczy się teraz będzie na tem właśnie polu. Orlando żył znowu zapatrzony w swe marzenia, rojąc plany przyszłej wielkości Włoch, wielbiąc Rzym i z radością patrząc na szybki wzrost miasta, które w przeciągu kilku lat zdwoiło liczbę swych mieszkańców i rozrosło się nowemi dzielnicami. Orlando patrzał na Rzym oczyma kochanka. Podziwiał jego piękność, jego odrodzenie i już wielbił w nim przyszłą stolicę świata.
Wtem, niespodziewane dotknęło go nieszczęście. Schodząc ze schodów, poczuł ciężkość w nogach, które wymówiły mu posłuszeństwo i zmarły sparaliżowane. Wniesiono go napowrót na górę i już nigdy odtąd nie wyszedł ze swego mieszkania. Od tego dnia minęło lat czternaście. Orlando przebył je przykuty do swojego fotela, nieruchomo w nim siedząc, on, niestrudzony żołnierz, który w szybkich pochodach tyle razy przebiegł całe Włochy. Serce pękało z żalu, patrząc na to zniedołężnienie bohaterskiego wojaka. Pokój, w którym zamieszkiwał, był jakby jego więzieniem, lecz Orlando srożej jeszcze cierpiał wewnętrznym bólem, pochodzącym ze zwątpienia w najdroższe swe nadzieje. Lękać się on poczynał o przyszłość i to go napełniało coraz cięższym smutkiem, dochodzącym do melancholii. Gdy wraz z ubezwładnieniem nóg przycichła w nim gorączka działalności, Orlando pozyskał zadziwiającą trzeźwość myślenia i sądu. Całemi zaś dniami rozmyślając w przymusowej bezczynności, doszedł do wyników napełniających go trwogą i goryczą. Te Włochy, których wielkości tak żarliwie pożądał, te Włochy wreszcie zjednoczone i wolne, tryumfujące od lat dziesiątka, biegły teraz ku własnej swej zgubie, ku ohydnemu bankructwu. Ten Rzym upragniony, ta marzona stolica, to miasto niezrównanej chwały, nie dotrzymał pokładanych w nim nadziei, nie stał się ożywczym duchem narodu, nowożytną stolicą Włoch odrodzonych. Był jeszcze martwy, jeszcze spowity w swym grobie przeszłości. Tymczasowo Rzym był tylko ciężarem dla budzącego się do życia narodu włoskiego.
Orlando cierpiał także z powodu swojego syna. Rzucił się na Rzym jak na zdobycz sobie należną, nie pomnąc na przestrogi ojca, na jego błaganie. Luigi porzucił służbę w ministeryum finansów i spekulował, zakupując grunta, budując domy, wznosząc i odprzedając całe dzielnice. Orlando nie przestał kochać syna, lecz z niechęcią patrzał na jego spekulacyjne afery, chociaż Luigi wychodził z nich zawsze zwycięzko, gromadząc miliony tam, gdzie tylu traciło nietylko obliczone zyski, lecz osobiste swe majątki. Zrozpaczony, zniechęcony, Orlando przestał napominać syna, widząc całą tego bezskuteczność, lecz uparł się i nie chciał korzystać z jego bogactwa. W pałacyku przy ulicy Dwudziestego września, Orlando zamieszkiwał skromny pokój na najwyższem piętrze, obsługiwał go dawny jego żołnierz, przytem liczył się ściśle, by mu wystarczył skromny, jaki miał od swego kapitału.
Ulica Dwudziestego września wytkniętą została wzdłuż Monte Viminale i jest otwartą z jednego boku dla piękności roztaczającego się ztąd widoku. Piotr patrzał z ciekawością na nowo wzniesione jej pałace, czyniąc spostrzeżenie, iż zamiłowanie do ogromu pozostało w potomkach starożytnych rzymian. Dzień był dziś gorący a popołudniowe słońce purpurowo złociło szeroką, tryumfalną ulicę o wspaniałych fasadach. Dumnie wznoszące się mury pałaców świadczyły o roszczeniach nowego Rzymu, chcącego manifestować swą świeżo zdobytą władzę i prawa nowożywotnej stolicy. Zwłaszcza ogromny gmach ministeryum finansów zadziwił Piotra. Był to sześcian o murach potężnych, jakby nie przez ludzi, lecz cyklopów zbudowany. Kolumny, balkony, frontony, rzeźby — obiegały gmach cały, krzyżując się, nagromadzając, chaotyczne czyniąc wrażenie. W tem przeładowaniu ozdób było coś dziecinnego, jakieś szaleństwo chęci popisania się z nadmiarem bogactwa. Nieco wyżej jeszcze, prawie naprzeciwko, niedaleko villi Bonaparte, stał pałacyk hrabiego Prada.
Piotr wysiadł z dorożki, zapłacił woźnicy i stał przez chwilę nieco zakłopotany. Brama pałacyku była otwarta, więc wszedł, lecz nie znalazł ani odźwiernego, ani też nikogo mogącego mu wskazać drogę. Zdecydował się wejść na schody; były monumentalnych rozmiarów i chociaż znacznie mniejsze, lecz przypominały wspaniały obszar schodów pałacu Boccanera. Też same miały marmurowe poręcze, zimną nagość ścian, tylko tutaj stopnie były wybite dywanem a przy drzwiach zwieszały się czerwone portyery, jaskrawo się odcinając od białości stiuków. Przez uchylone drzwi, Piotr ujrzał kilka bogatych salonów o pięciometrowej wysokości i nowożytnem umeblowaniu. Przepełnione sprzętami odbijającemi się w olbrzymich lustrach o złoconych ramach, połyskiwały jedwabnemi, aksamitnemi obiciami i firankami. Piotr znów przystanął, próżno czekając, by któśkolwiek wyszedł na jego spotkanie. Dom był jakby pusty, czuć było iż nie rządzi tutaj kobieta. Już chciał wyjść i zadzwonić na dole, gdy wreszcie nadszedł domowy służący.
— Czy mogę się widzieć z hrabią Prada?
Służący popatrzył badawczo na tego księdza o cudzoziemskim wyglądzie a po chwili zapytał:
— Z którym?... Z ojcem czy z synem?...
— Z ojcem, z panem Orlando Prada.
— W takim razie proszę iść na trzecie piętro.
Już Piotr wchodził na schody, gdy raczył dodać objaśnienie:
— Na trzeciem piętrze, małe drzwi na prawo. Proszę mocno stukać, bo inaczej tam nie otworzą.
Rzeczywiście tak było, bo Piotr parę razy zastukał, nim drzwi się uchyliły i stanął w nich mały, chudy staruszek, dawny żołnierz hrabiego. Ujrzawszy Piotra, zaczął przepraszać, że nie zaraz otworzył, lecz nie mógł tego uczynić, bo był zajęty przewijaniem chorych nóg swojego pana. Co rzekłszy, natychmiast gościa zameldował. Piotr, przeszedłszy wązki, ciemny przedpokój, znalazł się w pokoju, stanowiącym całe mieszkanie hrabiego. Pokój był niewielki, wyklejony białym papierem w niebieskie kwiatki. Za parawanem stało żelazne łóżko, proste jak obozowe posłanie, w pobliżu okna fotel, na którym sparaliżowany stary wojak przepędzał teraz życie, obok fotela mały, czarny stolik założony książkami i dziennikami, pod jedną ze ścian, stały dwa słomą wyplatane krzesełka dla gości a kilka półek zbitych z desek, zastępowało szafę do książek. Lecz skromny, ubogi ten pokój, miał okno wielkie, jasne, bez firanek i wychodzące na wspaniale piękną panoramę Rzymu.
Piotr wpatrzył się ze wzruszeniem w postać starego Orlanda. Był to posiwiały lew, jeszcze wspaniały, silny i wielki. Gęste, srebrne włosy jeżyły mu się na potężnej głowie. Usta miał grube, nos wielki i jakby nieco spłaszczony, oczy czarne, wyraziste, błyszczące. Długa, biała broda kręciła się w zwoje jak na starożytnych posągach bogów. Wyraz tej twarzy świadczył o burzach, jakie huczeć musiały w życiu tego człowieka, lecz wszystkie one, czy to zmysłowej czy też intelektualnej natury, podporządkowane były namiętnemu patryotycznemu uczuciu, które go pchnęło ku czynom bohaterskiej odwagi i nieokiełznanej żądzy niepodległości. Wspaniale piękną była ta głowa bohatera złożonego niemocą. Dumnie osadzona na karku, spoglądała wyniośle. Orlando Prada siedział prosto w swoim fotelu, cały korpus jego ciała był silny i zdrowy a tylko nogi były martwe. Zniedołężniałe te nogi były owinięte i zakryte czarną, sukienną derką. Ręce i ramiona miał bardzo ruchliwe i giestami dopełniające żywość oczu i słowa.
Orlando, zwróciwszy się do służącego, rzekł łagodnie:
— Batista, możesz teraz wyjść... Wróć za jakie dwie godziny.
A spojrzawszy Piotrowi prosto w oczy, zawołał głosem czystym bardzo donośnym, zwłaszcza jak na siedemdziesięcioletniego starca:
— Wreszcie pana poznaję, kochany panie, i nadarza się sposobność pomówienia z tobą osobiście... Proszę, niechaj pan weźmie krzesło i siądzie blizko, naprzeciwko mojego fotela...
Spostrzegłszy, że Piotr mimowoli obejrzał się po skromnej komnatce, dodał wesoło:
— Niechaj pan wybaczy skromność mojej celi... Żyję tutaj jak mnich w klasztorze, albo jak stary żołnierz nawykły do obozowej prostoty... i niczego już pożądać niemogący... Mój syn nieprzestaje mnie namawiać, bym zamieszkał w którym z pokojów na dole, lecz po cóż mi ten przepych?... Nie lubię tego, słomiane meble są mi aż nadto dogodne, dla mnie, przywykłego sypiać na gołej ziemi... Tu, z mego okna, mam widok na Rzym i to mi wystarcza... Patrz pan... Rzym cały stoi przed mojem oknem... podchodzi ku mnie, bo ja ku niemu już iść nie mogę...
Ruchem ręki ukazywał okno, kryjąc w ten sposób zmięszanie, jakiego doznawał za każdym razem, gdy tłomaczył się przed nieznajomymi z ubóstwa swego otoczenia, nie chciał on, by zarzut z tego czyniono jego synowi, a także nie chciał wyłuszczać rzeczywistych przyczyn, pochodzących z prawości osobistej, niedozwalającej mu korzystać z bogactwa pozyskanego przez syna za pomocą spekulacyi.
— Ależ tu ślicznie; widok jest rzeczywiście wspaniały! — rzekł Piotr, chcąc mu zrobić przyjemność. — Jakże jestem szczęśliwy, że mogę pana widzieć, że mogę uścisnąć dłoń, która tyle dokonała dla dobra swego kraju!...
Orlando wzniósł ramiona, jakby chcąc zakryć minioną przeszłość.
— Dawne to dzieje, już wszystko to skończone.. i dla mnie pogrzebane!... Mówmy lepiej o panu... Pan jesteś młody... jesteś teraźniejszością... mówmy o twojej książce, która jest przyszłością... Ach, ta twoja książka! Ten twój „Nowy Rzym“! W jakąż ja zrazu wpadłem wściekłość, gdym to przeczytał:
Śmiał się teraz, mówiąc o swoim gniewie i wziąwszy książkę napisaną przez Piotra a znajdującą się właśnie tuż na stole, uderzył po okładce szeroką, silną ręką:
— Tak, pan nie możesz sobie wyobrazić, jak dalece byłem oburzony, jak protestowałem... Papież... i znów papież i zawsze papież!... „Nowy Rzym“ miał się odrodzić dla papieża i przez papieża!... Rzym miał tryumfować z łaski papieża, oddać się pod pieczę papieża i chwałą Rzymu, miała być chwała papieża!... A my... my włosi... kraj nasz... a miliony przez nas włożone, by Rzym postawić na stopie odpowiedniej, przynależnej stolicy wielkiego nowożytnego państwa?... Doprawdy, tylko francuz mógł napisać taką książkę i to francuz urodzony i wychowany w Paryżu... Może pan dotychczas o tem nie wiesz, że Rzym jest przedewszystkiem stolicą Włoch, rezydencyą rządzącego nami króla Humberta i że my, włosi, stanowimy liczny naród, pragnący mieć Rzym dla siebie, nasz Rzym ukochany, promienny wiekopomną chwałą, a teraz odrodzony dzięki usiłowaniom wspólnych sił naszych!
Orlando mówił z młodzieńczem uniesieniem i zapałem a Piotr, uśmiechnąwszy się, odrzekł:
— Wiem to wszystko! Pan mi to raczyłeś napisać i wytłomaczyć w swoich listach. Lecz to niewiele ma wspólnego z założeniem postawionem w mojej książce. Włochy są tylko pojedynczym krajem, cząstką ziemi tego dziedzictwa ludzkiej naszej rasy a ja pragnę braterstwa wszystkich narodów, zgody pomiędzy ludźmi, ogólnego i wspólnego ich szczęścia, odrodzenia ich wierzeń. Cóż mnie może obchodzić forma rządu! Niechaj będzie monarchia albo rzeczpospolita, byle cel został osiągnięty. Nie zależy mi na szczegółach pojęć i przekonań, o tem czem jest ojczyzna, czem jest niepodległość, bo chcę, aby był jeden tylko naród z całej ludzkości, złączony, naród wolny i żądny prawdy, sprawiedliwości.
Orlando, najbaczniejszą uwagę zwróciwszy na słowo rzeczpospolita, rzekł z cicha i z zamyśleniem:
— Rzeczpospolita! Jakże ja jej pragnąłem w latach młodzieńczych! Biłem się za tę ideę, spiskowałem wraz z Mazzinim, a był to człowiek święty, wierzący, lecz rozbił się o absolut! Nie można było uczynić inaczej, jak zrobiliśmy... trzeba było się zastosować do rzeczy możliwej w praktyce... i najzagorzalsi ustąpili i stanęli przy królu... Pytanie, czy z rzecząpospolitą bylibyśmy potężniejszymi... wreszcie forma republikańskiego rządu w niczem, prawie w niczem się nie różni od systemu parlamentarnego, który przyjęliśmy, uznając władzę króla... Porównaj pan naszą konstytucyę do francuzkiej... mała zachodzi różnica... Więc pocóż mieliśmy ryzykować wszystko, wzdragając się przyjęcia jedynej możliwej formy rządu w dzisiejszych Włoszech?... Chcąc uniknąć króla, bylibyśmy mogli kraj zgubić, wystawiając go na łup najskrajniejszego stronnictwa... na łup anarchistów... Ulękliśmy się podobnych następstw i zgodzili na to co dziś mamy... Wiem, że dość licznymi są stronnicy Włoch skonfederowanych, to jest autonomicznie rządzących się oddzielnych prowincyj, pod centralnym nadzorem władzy rezydującej w Rzymie. Przypuszczam, że Watykan sporoby skorzystał z podobnego obrotu rzeczy... Nie wiem o ile Watykan podtrzymuje te usiłowania, lecz wiem na pewno, że byłby rad gdyby to mogło się urzeczywistnić... Ale to marzenia... tylko marzenia!
Orlando mówił teraz swobodnie, prawie wesoło, z lekkiem ironicznem zacięciem:
— Czy też pan się domyślasz z jakiego powodu twoja książka bardzo mi się podobała? bo pomimo moich oburzeń i protestu, przeczytałem ją po raz drugi... Oto podobała mi się, bo jest ona jakby stworzona przez Mazziniego. Tak, czytając ją, przypomniałem sobie całą moją młodość... gdy gorącym będąc wielbicielem Mazziniego, wierzyłem w religię Chrystusa, w odrodzenie się świata za pomocą Ewangelii... Czy pan wiedziałeś o tem, że Mazzini na długie lata przed pańskiem urodzeniem się, marzył o odrodzeniu się katolickiego kościoła?... Usuwając dogmaty, chciał zachować stronę moralną katolickiej religii. W ten sposób widział on odrodzenie się Kościoła, Nowy Rzym, Rzym należący do ludu a zarazem odgrywający rolę stolicy wszystkich chrześciańskich Kościołów. Ukochał on Rzym, wieczyste miasto, rodzicielskie gniazdo narodów świata, wyznaczone na królowanie po nad nimi, odradzające się siłą pożądań swoich, skierowanych ku odnalezieniu formy zapewniającej szczęśliwość całej ludzkości. Nie jestże to rzeczą dziwną, iż teraźniejsze, najnowsze dążenia, ten rodzący się neo-katolicyzm, mający zapewnić wszelakie zadowolnienia ludziom spragnionym odrodzenia się starych wierzeń, nie jest czem innem, jak powrotem mistycznych, humanitarnych idei z roku 1848?... Tu i tam też same widzimy aspiracye, nieokreślone spirytualistyczne marzenia, chęć powrotu do samorządu gminy, chrześciańskie pojmowanie miłosierdzia... Niestety, widziałem już to wszystko! Wierzyłem w to niegdyś i w imię tego walczyłem... lecz wiem, do jakich błędnych manowców dotarliśmy w ten sposob! Jak ułudnemi są te wybujałe ku niebu nadzieje i pragnienia! Brałem udział w tych uniesieniach nad pięknem rzeczy nadprzyrodzonych i brać je za osnowę rzeczywistości uważam za zbyteczne... już one nigdy nie pozyskają mojej ufności...
Piotr byłby chciał przerwać mówiącemu, by dać swoje odpowiedzi, lecz Orlando zatrzymał go:
— Pozwól dokończyć... Chcę, byś wiedział jak nieodzownem stało się dla nas posiadanie Rzymu i ustanowienie w nim naczelnej władzy na kraj cały... Bez Rzymu, Włochy nie mogłyby być tem, czem są obecnie... Rzym był ostatecznym celem naszych pożądań... Rzym chcieliśmy zdobyć dla wywalczonej jedności włoskiej, bo Rzym dzięki niezrównanej swej przeszłości, posiada życiodajną siłę, rozbudza gorączkowy zapał pięknością swych dziejów, chwałą swą pociąga i na świat cały promienieje. Rzym w pośrodku naszego kraju wznoszący swe mury, jest sercem narodu... Rzym więc pozyskać, Rzym posiąść jako koronę walk naszych, było to zapewnić życie dokonanemu przez nas dziełu. Rzym zbudzić z długiego snu, w który legł od tylu wieków, było to wlać siłę i wiarę w lękliwsze umysły niepewnych o przyszłe losy świeżo złączonego i utworzonego włoskiego narodu. Ileż lat z drżeniem niecierpliwości wyczekiwaliśmy chwili zawładnięcia tem upragnionem miastem! Pożądałem Rzymu, jak nigdy niepożądałem żadnej kobiety! Krew mi się paliła z nadmiaru żądzy! Bałem się starości i śmierci, by mnie nie zaskoczyły przed upragnioną chwilą zdobyczy! A gdyśmy się stali szczęśliwcami Rzym dzierżącymi w naszych objęciach — ach, jakże szaloną była nasza radość i jak szalonemi stały się nasze pragnienia uświetnienia piękności naszej stolicy! Zniszczone, rozpadające się w gruzy miasto, chcieliśmy zaraz przekształcić na wzór wspaniałych miast świata... Rzym, nasz Rzym, nasza stolica, niechajże piękniejszą będzie od złączonej piękności Berlina, Paryża, Londynu... O Rzymie, ty jedyna miłości moja, jedyne ty pocieszenie moje! Patrzę na ciebie, chociaż martwym już jestem, lecz pozostały mi oczy, by wielbić niezrównane piękności twoje!
Orlando wyciągnął ramiona w kierunku okna i pałającym wzrokiem ogarniał panoramę Rzymu. Miasto ciągnęło się w nieskończoność, całe purpurowo ozłocone bogactwem skośnych, słonecznych promieni. Het daleko, Monte Gianicolo zamykało horyzont pasem zielonych drzew, jasnych przejrzystą zielonością szmaragdów, a na lewo, kopuła bazyliki św. Piotra, mieniła się lazurami szafiru, muskana światłem zbyt jaskrawem. Po nad rzeką słało się miasto o starych, zrudziałych, słońcem przepieczonych dachach. Rozmaitość tych szarawych tonów, słodką była dla oczów, a piękną wielorakością wspomnień złączonych z tym chaosem dachów, szczytów, wieżyc, kopuł i dzwonnic. Tuż poniżej okna ciągnęły się nowe dzielnice Rzymu, dzielnice wzniesione w przeciągu ostatnich lat dwudziestu pięciu. Świeżość tych gmachów odzierała je z piękna. Były to kolosalnych wymiarów sześciany kredowej barwy, jeszcze niewsławione żadną legendą, niezharmonizowane w barwie przez czas i przez słońce. Rażącym był zwłaszcza, obszerny jak step, płaski dach ministeryum finansów. Siny, brzydki, narzucający się swym ogromem.
Orlando patrzał z lubością na miasto, wreszcie oczy jego padły na najbliższe plany i boleść skryta zmąciła wejrzenie starego wojaka i Rzymu kochanka. Zamilkł. Piotr odczuł chłód jaki powiał mu po sercu, a chcąc uszanować głębokość tajonego smutku, nie śmiał się odezwać. Po dłuższej chwili, Orlando rzekł:
— Najmocniej pana przepraszam, żeśmy odstąpili od właściwego tematu naszej rozmowy... Lecz prawdę powiedziawszy, zdaje mi się, że z korzyścią pomówimy o książce dopiero później, gdy pan dobrze poznasz Rzym i nieco się z nim zżyjesz... Zdaje mi się, żeś pan dopiero wczoraj przyjechał?... Więc staraj się poznać miasto, przypatruj mu się, rozpytuj o wszystko a zobaczysz, że najniezawodniej zmienisz dużo z przywiezionych z sobą teoretycznych poglądów... Jestem niezmiernie ciekawy twoich przyszłych wywodów... twoich wrażeń... zwłaszcza o Watykanie... Bo przecież głównie przyjechałeś z powodu Watykanu a raczej z powodu papieża... by obronić książkę przed napaściami kongregacyi Indeksu... Więc lepiej poczekajmy z naszą rozmową... Po cóż bowiem mamy dziś z sobą wieść dysputy, które z konieczności inny będą miały charakter, inną doniosłość, gdy poznajomisz się z Rzymem i z tutejszemi stosunkami... Zobaczysz, że to wiele w tobie zmieni... i zmieni radykalniej aniżeli wszystko co mógłbym ci powiedzieć, nawet krasomówczym będąc oratorem... A więc rzecz ułożona... wrócisz innym razem dla pomówienia o twojej książce... będzie wtedy łatwiej porozumieć się wzajemnie... i może będziemy mieli więcej wspólności w poglądach...
— I owszem... dziękuję za tak pochlebne zwrócenie uwagi na książkę przezemnie napisaną... Dziś przyszedłem, by szanownego pana poznać, powitać i wyrazić moją cześć dla jednego z najsłynniejszych bohaterów sprawy zjednoczenia Włoch...
Orlando, zadumany i wpatrzony w widok Rzymu, prawie nie słyszał słów Piotra. Niby nie chciał już mówić a jednak uniesiony skrycie trapiącemi go myślami, przyciszonym głosem począł jakby spowiedź:
— Tak, niezaprzeczenie, zbyt szybko chcieliśmy dobiedz do upragnionej mety. Lecz były też olbrzymie a nieodzowne wydatki na wytknięcie dróg, budowę linii kolei żelaznej, pogłębienie portów. Trzeba było zorganizować i uzbroić armię... i wyznaję, że w pierwszych czasach nie ganiłem tych wszystkich nakładanych na kraj ciężarów. Ale stopniowo zwiększający się budżet wydatków państwa przygniótł nas... zwłaszcza budżet wojny... tej wojny wciąż spodziewanej i odkładanej... tak, to kosztowne wyczekiwanie pod bronią zrujnowało nas... Byłem i jestem gorącym przyjacielem Francyi, lecz dlaczegoż nas tam nie chciano zrozumieć?... Dlaczego nie uwzględniono, że przymierze nasze z cesarstwem Niemieckiem było koniecznością... kwestyą życia... Ach a ten miliard wydany przez nas na odbudowanie Rzymu! To grzech nasz najcięższy, grzech spełniony w chwili szalonego entuzyazmu i dumy! Żyjąc na uboczu w mojej samotnej celi, wcześnie przeczułem przepaść, w jaką nas może wtrącić kryzys finansowy, straszliwy deficyt, grożący nam coraz natarczywiej. W porywach rozpaczy ostrzegałem mojego syna i wszystkich, którym warto było wypowiadać prawdę o niebezpieczeństwie naszego położenia. Lecz wołania moje były próżne! Nikt mnie nie słuchał. Z zaślepieniem spekulowali wszyscy, kupując, sprzedając, budując, podbijając ceny, bogacąc się, to znów rujnując na aggio, pędząc za rojonemi chimerami... Nam tego nie wolno... nas nie stać na takie wybryki... My nie mamy tej zamożnej, oszczędnej, pracowitej ludności wiejskiej, jaką szczycić się może Francya... Tam, każda finansowa katastrofa mija, ledwie że bliznę pozostawiając po sobie, dzięki zasobności składowej masy narodu... U nas... u nas lud jeszcze jest w uśpieniu... jeszcze się nie przyczynia do wytwarzania bogactwa, nie wyrastają z niego mężowie podporę ojczyzny stanowić mogący... lud nie zmięszał jeszcze krwi swojej z naszą, nie odnowił krzepnących w nas sił, starganych wiekami wysiłków... nasz lud jest nieświadomy, pogrążony w nędzy, ciemny i głodny... Tak, bieda jest u nas ogólna, przerażająca. Ludzie posiadający trochę mienia wolą mieszkać po miastach, skąpić sobie wszelkiego dobrobytu, byle nie wkładać pieniędzy w rolnictwo, które uważają u nas za stracone i niewarte podniesienia. Ziemia nasza uprawia się w tenże sam barbarzyński sposób, jak przed dwoma tysiącami lat. Przemysł nie wiele lepiej się nam wiedzie. Fabryki są nieliczne a nikt nie ma odwagi racyonalny nadać im ster, włożyć w nie kapitał, bez którego przemysłowy ruch istnieć nie jest w stanie... Ach, Rzym, ten Rzym przez nas ukochany, pożądany, zdobyty i stolicą państwa ustanowiony, jakimże on jest ciężarem! Ileż poświęceń nie przestajemy dla niego czynić a wszak on jest tylko ozdobą, wspaniałą dekoracją, symbolem chwały lat tysięcy! Tak, Rzym nic nam nie daje, prócz uciechy naszej narodowej dumy! Rzym zbyt długo był własnością papieży. Do szaleństwa ukochałem to miasto, więc nie żałuję że w niem jestem, że nasycam oczy jego widokiem... Lecz Rzym nas pożera, Rzym dusi nas tryumfalnym swym czarem i pięknością, Rzym wysysa z nas siłę żywotną, kosztując nas miliony, padamy pod ciężarem wymagań złota, jakiego od nas pożąda!... Patrz, patrz!
I przy ostatnich słowach, Orlando wskazał na złowrogo sine i olbrzymie dachy ministeryum finansów. Starzec patrzał na ten kolosalny gmach jak na potwora grożącego śmiercią i łzy bólu zabłysły mu w oczach. Twarz jego jeszcze wypiękniała głębokością tragizmu. Zawiedzione nadzieje, trwoga o przyszłość — malowały się na obliczu tego posiwiałego bohatera, dotkniętego teraz niemocą, przykutego do fotela w tej ubogiej celi, której surowa prostota była jakby protestem przeciwko nadmiarowi bogactwa widniejącego na pałacach całej tej nowej dzielnicy miasta. Więc taki był rezultat patryotycznych usiłowań całych pokoleń i jemu współczesnych towarzyszów! Okupiona ich krwią wolność, takie wydawała owoce! Orlando bolał za nich wszystkich i konał z rozpaczy, że nie może dać okupu ze swego życia i duszy, by kraj swój zbawić i pewniejszą przyszłość mu zapewnić.
— Ach, kiedyś, za lat dawnych — zawołał rozdzierającym z bólu głosem — oddawano ojczyźnie wszystko, serce i głowę, życie i całe jestestwo swoje, lecz było to dla wywalczenia niezależności, dla zjednoczenia rozpadłych ziem kraju! A dziś, gdy to stało się rzeczywistością, gdy ten cel święty został osiągnięty, jakąż siłą, jakiem słowem, jakimże czynem rozbudzićby można entuzyazm dla zreorganizowania finansów! To nie ideał! Ta rzecz sucha nie roznieci zapału! W tem leży przyczyna zła. Bohaterowie wymierają, bo pole ich działania skończone...
Zamilkł a po chwili, jakby przepraszając Piotra za swoje wyspowiadanie się przed nim, rzekł z uśmiechem:
— Wybacz mi, drogi panie, ale jestem niepoprawny i zawszebym mówił tylko o tem, co mnie tak boli... Spostrzegłem się, że zbyt długo zatrzymałem się nad tem wszystkiem. Nie mówmy już o tem. Więc gdy przyjdziesz do mnie po raz drugi, pomówimy o twojej książce... Tymczasem zapoznaj się z Rzymem...
Piotr chciał się pożegnać, lecz Orlando zatrzymał go i w zachowaniu swem tak był serdeczny, iż naprowadziło to Piotra na myśl, że chciał zagłuszyć złe wrażenie; jakie mogły wywrzeć słowa wyrażające rozpacz nad teraźniejszem położeniem kraju. Orlando zaklinał Piotra, by pozostał przez dłuższy czas w Rzymie, bo, sądząc go pobieżnie, mógł nabrać mylnego przekonania o włoskiej stolicy. Zapewniał o trwającej miłości Włoch dla Francyi i z pewnym niepokojem badał, jaki jest odwrotny tego stosunek w Paryżu. Piotr czuł, iż kładziono tutaj nacisk zmuszający go do wypowiadania francuzkich sympatyj, oraz chciano w nim rozbudzić miłość i uwielbienie dla Włoch i Rzymu. Nacisk w tym kierunku już wczorajszego wieczoru dał mu się uczuć w salonie donny Serafiny. Włochy, jak niepewna swych wdzięków kobieta, pożądały słyszeć pochwałę i zapewnienie o wzbudzanej miłości.
Gdy Orlando się dowiedział, że Piotr jest gościem przyjmowanym w Rzymie przez rodzinę Boccanera, chciał coś rzec, lecz właśnie w tej chwili zastukano do drzwi. Więc niezadowolniony, że ktoś przerywa rozmowę, zawołał z niechęcią:
— Proszę wejść!...
A zwróciwszy się w stronę Piotra, dodał:
— Niechaj pan zostanie, chcę jeszcze z panem pomówić.
Do pokoju weszła dama mogąca mieć lat przeszło czterdzieści, lecz jeszcze ładna, pulchna, z twarzą okrągłą, o rysach drobnych, jakby zatopionych w tłuszczu. Uśmiechała się z wdziękiem i dość wytwornie była ubrana w suknię koloru rezedowego. Włosy miała jasne, oczy zielone, otwarcie patrzące. Wrażenie sprawiała dodatnie i pociągała dobrym tonem swojego ułożenia.
— Ach, to ty, Stefanio! Cóż u ciebie słychać?... Pocałuj mnie na przywitanie...
— I owszem, drogi mój wuju. Przechodziłam tędy, więc wstąpiłam, by cię uściskać i dowiedzieć się o zdrowie...
Była to pani Sacco, siostrzenica Orlanda, córka jego siostry, która przeniosła się z Medyolanu do Neapolu, wyszedłszy zamąż za tamtejszego bankiera. Gdy Stefania dorosła, rodzice stracili majątek i skutkiem tego pozwolili jej wyjść za mąż za Sacco, młodego, biednego urzędnika w administracyi poczt państwa. Sacco chciał podnieść z upadku dom bankierski swego teścia. W tym celu wdał się w prowadzenie pieniężnych interesów bardzo zawiłych i podejrzanych. Wkrótce, obrotnością swą sprawił, że został wybrany posłem do Izby deputowanych. Państwo Sacco zamieszkiwali odtąd w Rzymie, prowadząc dom otwarty, Sacco bowiem, chcąc dojść do wybitnego stanowiska, żądał, by żona dopomagała mu w tem wrodzoną swą uprzejmością i licznemi stosunkami towarzyskiemi. Pani Sacco wybornie się nadawała do roli wyznaczonej jej przez męża. Była przytem bardzo dobrą i oszczędną gospodynią, roztropną kobietą, ostrożną za siebie i za niego. Wszystkie te przymioty odziedziczyła po matce, przedstawiającej typ północnej włoszki. Sacco zaś przeciwnie, był typem włoskiego południowca. Skłonny do uniesień, niedbały i nadmiernie chciwy wszelkiej korzystnej zdobyczy.
Orlando pogardzał mężem swojej siostrzenicy, lecz ją lubił, odnajdując w niej przymioty swojej rodziny. Zaraz po przywitaniu, zaczął mówić o pogłoskach zawartych w dzisiejszych dziennikach a dotyczących deputowanego Sacco. Posądzał bowiem, że Stefania została przysłana przez swego męża, ciekawego wiedzieć jego zdanie.
— Więc twój mąż ma zostać ministrem?
Stefania, siadłszy na krześle, spojrzała na dzienniki leżące dokoła wuja.
— O nie mamy jeszcze żadnej pewności, dzienniki zbyt szybko załatwiają różne sprawy. Mój mąż został tylko zawezwany przez prezesa gabinetu ministrów i rozmawiał z nim w tej kwestyi. Wacha się, bo nie wie czy podoła zadaniu... Z pewnościąby się nie wachał, gdyby mu ofiarowano posadę ministra finansów, lecz ministeryum rolnictwa bynajmniej mu się nie uśmiecha... Wreszcie na jego decyzyę ty, mój wuju, zechcesz wpłynąć... On pragnie, byś wypowiedział swoje zdanie... Co o tem sądzisz, drogi wuju?...
Machnąwszy ręką, Orlando rzekł szorstko:
— Dajmy temu pokój... ja się do tego nie mięszam!
Wybór Sacco na deputowanego już niegdyś oburzył starego Orlando, teraz zaś oburzenie jego jeszcze się wzmogło. Jakto! Więc tacy podejrzani spekulanci jak Sacco mają rządzić narodem?... Myślą wspomniał o synu. Prawda że Luigi martwił go bardzo, lecz o ileż był zdolniejszym i godniejszym ministeryalnej posady! A jednak niczem jeszcze nie był w znaczeniu przywódcy narodu, podczas gdy ten awanturnik Sacco, ten wyuzdany i wiecznie zgłodniały chciwiec, wcisnął się do Izby a teraz sięga po tekę ministra! Przed oczyma Orlanda przesunęła się postać tego Sacco, tego małego, czarniawego człowieczka o wystających policzkach, wielkich, okrągłych, wyłupiastych oczach, brodzie wystającej, rękach wymachujących. Gadatliwy, ruchliwy, głos miał tylko za sobą, głos piękny, donośny i giętki, łagodny i pieszczotliwy na zawołanie. Z powodu tego głosu był jeszcze niebezpieczniejszy, umiał nim zyskiwać zwolenników, przekonywać chwiejnych i kierować tłumem.
— Jeżeli chcesz koniecznie, bym dał ci moją radę, to wiedz, że wolałbym, aby twój mąż znów objął dawną swoją posadę w zarządzie poczt. Był to urząd skromny i może tam byłby mógł oddać jakiekolwiek usługi...
Orlando spochmurniał, oburzony myślą, że taki człowiek, jak Sacco, może zająć w Rzymie stanowisko tak wybitne. Ten Sacco, ten opryszek Rzym rabujący, Rzym ukochane i pełne chwały miasto, którego posiadanie było marzeniem tylu najszlachetniejszych ludzi! Który tyle wysiłków i krwi kosztował! Otóż teraz panem i zdobywcą tego Rzymu jest Sacco! Kradnie go prawym posiadaczom, rabuje go dla nasycenia najnędzniejszych swych instynktów, dla wyniesienia się własnego i zadowolnienia swej chęci rządzenia! Wszak ten człowiek o słodkim głosie, jest zdolnym do każdego bezeceństwa! Ach ten Rzym! Wszak zaraz po wyrwaniu go z rąk papieża, po ustaleniu królewskiej władzy, rzucił się na miasto rój niecnych oprawców żądnych osobistych zdobyczy. Północne Włochy poniosły ofiary i stworzyły ojczyznę a południowe Włochy rzuciły się na nią, szarpiąc ją i rozrywając, żrąc jej ciało, pijąc jej krew. Gniew i oburzenie Orlanda zwłaszcza w tej niesprawiedliwości dopatrywały się zbrodni. Był to przejawiający się w nim antagonizm północy i południa. Północni włosi, pracowici, oszczędni, zdolni politycy, uczeni, roznamiętniali się do szlachetnych, wielkich idei, szli zgodnie z postępem czasu. Południowcy zaś byli leniwi, ciemni, żyjący z dnia na dzień, lekkomyślni i dziecinni w czynach, żądni dogadzania swym namiętnościom, wygadani i upajający się czczością donośnych frazesów.
Stefania popatrzała na Piotra stojącego przy oknie, uśmiechnęła się swobodnie do wuja i rzekła z przymileniem:
— Niby to się gniewasz, drogi wuju, lecz ja wiem, że pomimo to kochasz nas serdecznie... przecież niejednokrotnie miałam tego dowody... nieraz dawałeś mi różne rady i zawsze dobrze mi było gdy ci byłam posłuszną... Chociażby z powodu Attilio...
Tu Stefania zaczęła mówić o swoim synu, poruczniku, i jego wielkiej miłości dla Celii Buongiovanni, co od jakiegoś czasu stanowiło znaczną część wątku rozmów w salonach watykańskiego i kwirynalskiego stronnictwa.
— Attilio, to co innego! — zawołał Orlando. — Tego chłopca lubię, to moja krew! Attilio przypomina mi własną moją młodość. Tak, twój syn jest zupełnie do mnie podobny... jak byłem w jego wieku, byłem równie śmiały, piękny i zapalczywy!... Jak widzisz, nie szczędzę sobie słodkich słówek... Lecz żart na stronę, Attilio jest dzielnym chłopakiem, kocham go i chciałbym, aby cała nasza młodzież była do niego podobna.. Tak, miałbym wtedy mniej czarne przeczucia o naszej przyszłości... Więc cóż... jakże stoją jego miłosne sprawy?...
— Przyczyniają nam mnóstwa kłopotów! Ile razy mówię ci o tem, drogi wuju, to ruszasz ramionami, oświadczając, że rodzice nie powinni się mięszać w sprawy miłosne swoich dzieci... że zakochani sami potrafią sobą rozrządzić... A jednak czyż my możemy obojętnie patrzeć na tę miłość naszego syna?... Ludzie gotowi nas posądzić, że go popychamy w tym kierunku... że chcemy, aby wykradł księżniczkę Buongiovanni, dla ożenienia się z nią, bo jest bogata i utytułowana...
Orlando głośno i szczerze się roześmiał.
— Podziwiam delikatną drażliwość waszego sumienia! To zapewne twój mąż cię nauczył, byś mi przedstawiła tę rzecz z tej strony?... Sacco pragnie, by uwierzono w jego nieskazitelność chociażby w tym wypadku... Otóż powiadam ci, że gdybym miał takiego syna jak twój, to pozwoliłbym mu się żenić z kimby chciał i kiedyby chciał... Co zaś do rodziny Buongiovanni, to chociaż mają książęcy tytuł i milionową fortunę, nie widzę dla czego ci państwo nie mieliby się cieszyć z takiego zięcia jak Attilio?... Jest dobry, dzielny, szczerze zakochany w ich córce, piękny, więc pragnąć powinni tego związku, który zaszczyt im przynieść może...
Twarz Stefanii wypogodziła się, czuła się szczęśliwą. Zdawało się, że przyszła do wuja, by usłyszeć te słowa.
— Powtórzę to mojemu mężowi... bo chociaż jesteś, mój wuju, niesprawiedliwie surowy dla niego, on ciebie wielbi i zdanie twoje szczerze poważa. Co do owego ministeryum... jeszcze nic nie wiemy... mąż mój postąpi stosownie do okoliczności... Gdy będzie coś nowego, przybiegnę uwiadomić cię, drogi wuju...
Wstała i, serdecznie ucałowawszy Orlanda, zaczęła się żegnać, szczebiocząc że ślicznie wygląda, że jeszcze jest piękny i że się wcale nie dziwi pewnej damie, kochającej się w nim oddawma... Orlando się uśmiechał, dopytując się kto jest ową damą a Stefania, odkłoniwszy się na ukłon Piotra, wyszła z pokoju zadowolniona, przybrawszy znów swój wyraz pogodny i roztropny.
Po jej wyjściu Orlando milczał czas jakiś, spoglądając na drzwi, za któremi znikła a smutek jaki się malował na jego obliczu, świadczył, że znów się zamyślił o świetnej, bohaterskiej przeszłości i porównywał ją z dzisiejszym stanem umysłów, żądnych nie tyle chwały, ile materyalnych korzyści. Wtem, przypomniawszy sobie o Piotrze, szybko się obrócił w jego stronę, mówiąc:
— Więc zamieszkujesz w pałacu Boccanera?... Ach, ileż bólu przypomina mi to nazwisko!...
Piotr powtórzył mu rozmowę mianą z Benedettą, przytaczając wypowiedziane przez nią zdanie o przywiązaniu, jakie zachowała dla starego Orlando. Słysząc to, starzec się rozrzewnił, zwłaszcza nad zapewnieniem Benedetty, że nigdy nie zapomni jego wielkiej dobroci i wdzięczną mu pozostanie na zawsze, jakikolwiek obrót wezmą sprawy ich dzielące.
Drżącym od wzruszenia głosem, rzekł:
— Ona szlachetną ma duszę i dobrą jest... Lecz jakże mnie to wszystko boli... jaka szkoda, że ona nie kocha mojego syna... może Luigi był nieco popędliwy... Mówię ci o tem tak otwarcie, bo wszyscy w Rzymie znają szczegóły domowego pożycia mojego syna... ach, jakie to bolesne, niemiłe...
Orlando opowiadał wspomnienia dotyczące małżeństwa swego syna z Benedettą. Cieszył się tem niegdyś. Radością go przejmowała myśl, że Benedetta będzie przybraną jego córką i że pięknością oraz dobrocią swoją, osłodzi mu ostatnie dni życia. Orlando był namiętnym wielbicielem kobiecej piękności i gdyby miłość ojczyzny nie była zagarnęła całego jego jestestwa, byłby życie spędził na modleniu się do niewieściego wdzięku i piękna. Benedetta rzeczywiście pokochała ojca swego męża i co chwila przybiegała na górę do jego celi, napełniając ją swą młodością i czarem przedziwnej swej urody. Orlando promieniał i młodniał, ogrzany czułością jej głosu, jej widoku, jej tkliwych pieszczot i dbałości. Lecz szczęście to przeszył grom niesnasek pomiędzy małżonkami. Serce Orlanda krwawiło się z bólu, nie znajdując sposobu pogodzenia ich, nie mógł bowiem ganić swego syna, pragnącego być mężem kobiety, którą poślubił. W pierwszych czasach po pamiętnej nocy ślubnej, będącej dramatem dla obojga małżonków, Orlando przypuszczał, że zdoła pozyskać Benedettę dla syna, że zdoła ją namówić, by nie odpychała rozkochanego Luigi. Lecz Benedetta otworzyła przed nim swe serce i opowiedziała o swej stałej i dawnej miłości dla swego kuzyna Dario Boccanera, mówiąc, że ślubowała jemu pozostać wierną i tylko jemu mogłaby się oddać. Orlando zrozumiał, że wszelkie usiłowania pozostaną próżne... Przez cały rok pobytu Benedetty w pałacu Prada, Orlando żył myślą w dolnych, zbytkownie urządzonych pokojach, gdzie zamiast cichego, domowego szczęścia, trwał bolesny dramat i burzliwe utarczki. Ileż razy byłby pragnął tam iść i uśmierzyć niezgodę! Zdawało mu się chwilami, że dolatują go gniewne głosy, tych których tak gorąco kochał, nic wszakże nie mogąc uczynić dla ich szczęścia. Syn milczał przed ojcem i wiedzieć coś mógł Orlando tylko od Benedetty, gdy rozdrażniona i zrozpaczona, tuliła swój smutek na piersi dobrego starca. Tak więc to małżeństwo mające symbolizować przymierze pomiędzy starym a nowym Rzymem zamiast radości, wniosło rozpacz, bo spełnionem było tylko pozornie. Orlando upatrywał w tem szersze znaczenie, bolejąc nad niespełnionem małżeństwem syna, jak nad niespełnionemi swemi nadziejami. Wszak życie swe spędził marząc o Rzymie, o posiadaniu tego najpiękniejszego miasta, o złączeniu go z Włochami i uczynieniu zeń stolicy. Dziś marzenia te pozornie spełnione, bólem mu były i rozpaczą, bo Rzym nie był życiodawczem sercem narodu!
Przykry stosunek pomiędzy Luigim i Benedettą, przedłużając się, rozgoryczał ich wszystkich troje. Orlando zaczął utrwalać się w przekonaniu, że tylko rozwód może położyć temu koniec.
— Ach, ileż ja wtedy przecierpiałem — mówił ze smutkiem. — Ileż ja godzin spędziłem nad rozmyślaniem o tym dziwnym antagonizmie serca i rozumu! O tej fatalności, która sprawia, że człowiek nawet najszlachetniejszemi obdarzony przymiotami, może zakłócić szczęście drugiego, nie mniej zacnego od siebie!
Drzwi się znów otworzyły i bez zastukania wszedł do pokoju hrabia Prada. Powitawszy skinieniem głowy Piotra, który powstał na powitanie, Prada ujął czule ręce swego ojca, chcąc się przekonać, czy nie są zbyt gorące, lub zbyt chłodne.
— W tej chwili przyjechałem z Frascati... musiałem tam nocować, bo mam wiele kłopotów z temi domami, które musiałem przestać budować... Mówiono mi na dole, żeś źle spał dzisiejszej nocy... cóż ci było, mój ojcze?...
— Nic... naprawdę nic...
— O ja, wiem że mi nie powiesz... Ale dla czego ty upierasz się, ojcze, i nie chcesz wygodniej urządzić sobie życia?... Doprawdy miałbyś prawo dogadzania sobie na starość... Ty, coś sobie wszystkiego zawsze odmawiał... Ach, mój ojcze, jakże byłbym szczęśliwy, gdybyś chciał się ztąd przenieść i obrać sobie który z dolnych pokojów!...
— Nie... nie... ja wiem, że ty mnie kochasz, wiem że chciałbyś rozpieszczać starego ojca... Ale mnie tutaj jest dobrze... pozwól, abym tutaj pozostał... wiesz, że nie lubię gdy się kto sprzeciwia moim zachciankom...
Piotr ze wzruszeniem patrzył na ojca i syna, którzy z nieograniczoną czułością przemawiali do siebie serdecznie, tkliwie, chociaż tyle rzeczy ich różniło, takie przepaście pojęć ich dzieliły.
Piotr na nich patrzył i porównywał ich pomiędzy sobą. Hrabia Prada był krępy i barczystszy od ojca, lecz twarz miał zupełnie do niego podobną, równie energiczną, wymowną, czuprynę czarną, rozwiewającą się, cerę jasną i bujne wąsy. Oczy jego patrzały z równą jak u ojca szczerością, lecz chwilami miały dzikie przebłyski. Usta miał inne, żarłoczne, łakome, namiętne, zęby jak u wilka, zawsze gotowe rozszarpać napotkaną zdobycz. Gdy kto ze znających go osób chwalił jego oczy, zaraz znajdował się ktoś drugi z inną o nim uwagą: „Nie przeczę, lecz nie lubię ust tego rodzaju“. Ręce i nogi miał wielkie, szerokie, a pomimo to kształtne.
Piotr takim a nie innym wyobrażał sobie hrabiego Prada. Był to syn korzystający z podboju uczynionego bohaterskim orężem ojca. Syn zwyrodniały, u którego cnoty ojca przekształciły się w wady. Bohaterska energia i bezinteresowność stały się namiętnością użycia, rycerskość — chciwością. Wraz z szałem patryotycznych uniesień, walk w imię najwznioślejszych idei — pierzchły i minęły oderwane uczucia. Synowie rozsiedli się wśród nagromadzonych zdobyczy, łakomie je rozchwytując, pożerając i każdy swej części broniąc. Orlando czuł i widział że tak było, lecz cóż mógł uczynić?... W jaki sposób zapobiedz, będąc już tylko zbolałym, sparaliżowanym starcem?
Orlando przedstawił Piotra synowi.
— Ksiądz Piotr Fromont, o którym ci nieraz mówiłem, autor książki, którą z mej namowy przeczytałeś.
Prada, zacząwszy mówić z wielką życzliwością o książce, zwrócił rozmowę na rozpoczęte w Rzymie roboty, mające go uczynić podobnym do innych wielkich stolic. Chwalił Paryż przekształcony, upiększony za czasów drugiego cesarstwa, unosił się nad zmianami zaszłemi na korzyść stolicy niemieckiej, mogącej sobie pozwolić na wydatki po szczęśliwie zakończonej wojnie 1870 roku. Rzym musi pójść śladem tych dwóch stolic, musi przybrać charakter współczesny, inaczej bowiem zginie, runie znów w gruzy. Tak, Rzym niechaj będzie rodzajem zapylonego muzeum starożytności, albo też odrodzonem, ludnem i handlowem miastem.
Piotr słuchał go z zajęciem, uniesiony wymową, logicznością dowodzeń, ogniem przekonań. Prada złożył dowody niezwykłego sprytu i zręczności w sprawie rozparcelowania gruntów po wyciętym parku willi Montefiori. Zarobił miliony, wcześnie przewidując czas sprzedaży, uchwyciwszy najkorzystniejszą dla siebie chwilę szalonego agio, do jakiego skłonność wiedzie włochów ku bezustannym finansowym katastrofom.
Na twarzy hrabiego Prada znać było przedwczesne znurzenie. Usta miał obwisłe, zmarszczki okrążały mu oczy, wyglądał jak człowiek wyczerpany walką, zniechęcony do niej przesytem a także obawą, by ostateczny jej wynik nie przyniósł porażki. Wszak tyle zdarza się wypadków, że najsilniej ugruntowane fortuny padają, pochłonięte zdradliwem zachwianiem się w posadach. Mówiono, że Prada przebywał ciężkie próby pod tym względem. Nigdy niczego nie można być pewnym, a pieniężne obroty niezawsze dają się ściśle obliczyć i przewidzieć, zwłaszcza w kraju zagrożonym kryzysem ekonomicznym.
Prada, ten potomek rasy północnej, marniał fizycznie i moralnie pod wpływem niewłaściwej dla siebie, gorącej i lubieżnej atmosfery rzymskiej. Początkowo był nią podniecony, upojony, i rzucił się tem łapczywiej na zdobywanie rozkoszy, pieniędzy i kobiet. Orlando, widząc to przedwczesne zużycie się i wyczerpanie syna, porównywał go myślą z Sacco, tym krzepkim południowcem, któremu klimat służył, bo był jego klimatem. Sacco może uległby takiemu jak Prada rozkładowi, gdyby został ztąd przeniesiony w obcą swej naturze atmosferę. Tutaj zaś oddychał swobodnie żarem i pyłem, rozrastał się bujnie na gruncie przesiąkłym zbrodniami zapisanemi w historyi, był on bowiem naturalnym produktem tej ziemi a dążył ku zostaniu jej panem, posiadaczem jej bogactw, władcą mniej rączych jej synów.
Orlando wspomniał synowi o wizycie Stefanii i obadwaj, spojrzawszy na siebie znacząco, uśmiechnęli się. Obiegały pogłoski, że zmarły minister rolnictwa niezaraz będzie miał następcę, że ktoś go zastąpi tylko czasowo, wybór zaś będzie wstrzymany aż do otwarcia posiedzeń Izby.
Zaczęto potem mówić o mieszkańcach pałacu Bcccanera. Hrabia Prada, zwróciwszy się w stronę Piotra, rzekł:
— Więc pan zamieszkujesz w pałacu Boccanera! Cały stary Rzym drzemie tam w ciszy i w zapomnieniu!...
Z niespodziewaną przez Piotra swobodą mówił o kardynale a nawet o Benedecie, nazywając ją hrabiną. Starał się mówić z wielkim spokojem, bez żalu i gniewu. Lecz znać było, że spokój ten był sztuczny, był tylko przybraną maską. Prada był przedewszystkiem człowiekiem namiętnym, żądnym zaspakajać swój apetyt doraźnie. Gwałtowność jego miłosnych szałów wybuchała niepohamowanie, kobieta, której pożądał, musiała mu uledz, opór zaś doprowadzał go do pasyi huczącej burzą nienawiści. Znów i w tym razie przebijał się charakter ojca, lecz w formie zwyrodniałej cnoty. Ojciec bowiem był entuzyastą, pragnącym czynem urzeczywistniać cele zrodzone w marzeniu.
Pożądając Benedetty, zerwał Prada swój długoletni miłosny stosunek z księżną Flawią i całym wysiłkiem woli zapragnął czemprędzej posiąść tę cudnie piękną dziewczynę, godząc się na małżeństwo, pomijając brak miłości z jej strony, ryzykując nieszczęście swego i jej życia. Byłby Rzym cały zburzył, spalił, byle mieć ją wyłącznie dla siebie. Jakże też srogą była dla niego rana wspomnień z pożycia z Benedettą! Była to rana ciągle zajątrzona i nigdy zagoić się nie dająca, czuł się upokorzony, wściekły na myśl, że poślubił tę ubóstwianą dziewczynę, mógł nazywać ją swoją żoną, lecz w rzeczywistości nigdy nią ona nie była. Nigdy jej tego nie przebaczy, nie zapomni, bo ciężar znoszonej ztąd katuszy prześladuje go bezustannie. Uspokoił się tylko pozornie, zaś w głębi serca był do nieprzytomności zbolały, zazdrośny, mściwy i gotów dopuścić się chociażby zbrodni.
— Ksiądz Piotr wie o wszystkiem — szepnął smutnie Orlando.
Prada machnął ręką, jakby chcąc powiedzieć, że wszyscy, że świat cały zna historyę nieszczęsnego jego małżeństwa.
— Ach, mój ojcze, tylko przez miłość dla ciebie, przez posłuszeństwo względem twojej woli, zgodziłem się na proces mający unieważnić to małżeństwo. Wszak mogłem zmusić hrabinę do powrotu pod dach małżeński... a wtedy nie mogłaby drwić ze mnie... urągać mi, mieszkając razem z kochankiem... z tym książątkiem... z kuzynkiem...
Orlando chciał go powstrzymać, lecz Prada mówił dalej:
— Dlaczego mam udawać, że niewiem?... Przecież nie dla czego innego ztąd uciekła! Pilno jej było połączyć się z kochankiem... bezwstydnie z nim żyć u siebie! Doprawdy, że pałac przy ulicy Giulia jest ciekawie zamieszkanym pałacem! I to wszystko pod zasłoną pobożnego kardynała, opiekuna spraw tego rodzaju...
Takie zdania Prada rozsiewał po całem mieście, głośno oskarżając swoją żonę o publiczny skandal, o bezwstydny, cudzołożny związek z młodym księciem Dario. Szerząc te pogłoski, był nieszczery; najmocniej bowiem był przekonany, że Benedetta żyje w najzupełniejszej czystości obyczajów. Znał mistyczne i zabobonne jej poglądy, wiedział o złożonej przez nią przysiędze, iż należeć będzie do ukochanego, lecz dopiero gdy Kościół pobłogosławi ten nowy związek małżeński. Rzucanie potwarzy uważał za rodzaj godziwej zemsty, za bolesną ulgę a zarazem dobrą broń mogącą zaciążyć w sprawie procesu.
Gorzko się roześmiał, a po chwili dodał:
— Czy wiesz, ojcze?... Otrzymałem już zawiadomienie o memoryale, spisanym przez pana Morano... rzeczy tak stoją: akt małżeństwa nie został dokonany z powodu niemocy męża!...
Znów się głośno roześmiał, chcąc dowieść, że podobny zarzut wydaje mu się niezmiernie komiczny. Ale bladość jego twarzy, usta wykrzywione gniewem i rozpaczą — świadczyły o gwałtowności odczuwanej urazy. Wszak to fałszywe oskarżenie o niemoc jego męzkości popchnęło go do wyznaczenia obrońcy w rozpoczętym przez Benedettę procesie, inaczej nie byłby zważał na papiery, redagowane przez panów prawników. Lecz wyrządzonej obelgi nie mogąc przenieść, stanął do procesu z żoną, pokładając nadzieję, że nie dopuści, by miała pozyskać unieważnienie małżeństwa. Nie przestając się śmiać okrutnym swym śmiechem, Prada mówił teraz z cynizmem, komentując akt oskarżenia, opowiadając jak trudno jest posiąść kobietę, która się temu opiera, drapiąc, gryząc, a jednak pomimo to wszystko, niewiadomo o ile świadectwo panieństwa hrabiny jest zgodne z rzeczywistością... W każdym razie, można będzie zażądać próby, sądu bożego. I myśl o spełnieniu małżeńskiego aktu wobec zebranych kardynałów, chcących sumienie swe oświecić przed wydaniem wyroku, doprowadzała teraz Prada do szału wesołości, sypał dowcipami, jaskrawo uprzytomniającemi tę scenę.
— Luigi, Luigi, uspokój się! — prosił Orlando, wskazując oczyma Piotra.
— Tak, masz racyę, mój ojcze... lepiej o tem milczeć... Lecz nie mogłem się powstrzymać, takie to wstrętne i dziwaczne... Przypomina mi się dowcip Lizbety... wiesz ojcze jaki...
Orlando znów był niezadowolony, nie lubił bowiem gdy syn w obecności osób obcych, mówił tak swobodnie o swym stosunku z Lizbetą.
Lizbeta Kauffman była młodą, trzydziestoletnią, wdową, należącą do cudzoziemskiej kolonii chętnie przemieszkującej w Rzymie. Przed dwoma laty straciła męża, który przybył tu z rozkazu doktorów wysyłających do Włoch ludzi chorych na suchoty. Jasnowłosa, różowa, zawsze wesoła, Lizbeta pozostała w Rzymie, upodobawszy sobie to miasto, jako zadawalniające jej zamiłowanie do piękna, bawiła się bowiem w malowanie obrazów. Posiadając znaczny osobisty majątek, kupiła pałacyk przy ulicy Księcia-Amadeusza, w nowej dzielnicy Rzymu. Drugie piętro pałacyku zamieniła w malarską pracownię, pełną kwitnących kwiatów, starych makat i wytwornych mebli. Prowadziła dom otwarty i powszechnie była lubioną za swą nieustającą wesołość. Ubierała się oryginalnie, w powłóczyste bluzy, sypała dowcipami, śmiała się, nie licząc się ze słowami, lecz zachowując ton dobrze wychowanej kobiety. Dotychczas, Prada był jedynym jej kochankiem. Nie kryła się ze swoją miłością dla niego i oddała mu się w kilka miesięcy po ucieczce Benedetty z domu męża. Od siedmiu miesięcy była w ciąży, mówiła o tem swobodnie, z miną rozpromienioną, szczęśliwą i może skutkiem tej otwartości sprawiła, iż nikt ze znajomych nie zerwał z nią stosunków, przyjmując do wiadomości fakt spełniony i nie gorsząc się tem bynajmniej. Lizbeta korzystała ze swobody istniejącej w wielkich kosmopolitycznych miastach. Zajście w ciążę Lizbety uszczęśliwiało hrabiego Prada. Uważał on to za wyborny argument dowodzący niesłuszności oskarżenia ciążącego na nim w sprawie procesu. Po za tem zadowoleniem, stosunek z Lizbetą nie przynosił mu ulgi, serce jego pozostawało wierne miłości ku tej, która go odepchnęła, jej tylko pożądał, ją tylko pragnął ukarać za wyrządzoną sobie krzywdę. Posiadanie Lizbety bawiło go i pochlebiało jego miłości własnej, lecz kochał tylko Benedettę.
Piotr nie znał tych szczegółów, więc nie zrozumiał znaczenia słów przytoczonych przez hrabiego. Chcąc nie krępować rozmowy ojca z synem, zbliżył się do stołu i wziął wielką leżącą na nim księgę. Zadziwił się, przekonawszy się, że było to klasyczne dzieło w języku francuzkim, szkolny podręcznik zawierający streszczenie przedmiotów wymaganych przy zdawaniu egzaminu na profesora. Księga ta, jako podręcznik, była wyborną, lecz z konieczności swego założenia, nie wyczerpywała traktowanych przedmiotów, wszakże w streszczeniu była obrazem przyswojenia zdobytych już wiadomości w dziedzinie nauk ścisłych, fizyki, chemii, nauk przyrodniczych.
Orlando, zadowolniony iż może rozmowę zwrócić w innym kierunku, zawołał:
— Jest to szacowna praca mojego przyjaciela Teofila Morin... Czy wiesz, księże Piotrze, coś ze szczegółów życia Teofila Morin?... On był z nami... należał do sławnego „Tysiąca z Marsali“... zdobyliśmy razem Sycylię, Neapol... Prawdziwy bohater! ... Po skończonej wojnie wrócił do Francyi i znów zajął swą profesorską katedrę... wiem że pomimo trzydziestu lat uciążliwej pracy nie dorobił się majątku... Chcąc sobie zapewnić utrzymanie na stare lata, napisał tę księgę... i podobno rozchodzi się jej sporo po świecie. Przyszła mu myśl przetłomaczenia jej na język włoski... i w ten sposób rozszerzenia sprzedaży. Otóż uważając mnie za przyjaciela i słusznie, bo kocham go jak brata, przysłał mi swoją książkę, licząc że moja protekcya może się na coś przydać... Ale sąd to mylny... nie przypuszczam, bym miał jakie wpływy w ministeryum oświaty...
Prada, uspokoiwszy się nieco, zaczął teraz mówić ze sceptyczną werwą o swoich współczesnych, którzy, pozostawiając wiedzę na boku, pragnęli wszystko w nieruchomości pozostawić, by ciągnąć tem większe zyski z mas nieoświeconych, bezwiednych.
— Dla nich zawsze książki są zbyteczne! Po co książki... już tego i tak za wiele!...
— Wstrętni mi są oni z podobnem gadaniem! — zawołał Orlando z oburzeniem. — Książek nigdy nie będzie za wiele... im więcej ich mieć będziemy, tem lepiej będzie na świecie... Książką a nie orężem ludzkość dojdzie do upragnionej szczęśliwości... Książka zwalczy kłamstwo, niesprawiedliwość, zło, książka ludziom przyniesie ostateczne zadowolenie i spokój wyniknąć mogący z ogólnego braterstwa... Wiem, że wy, młodzi, śmiejecie się z tego rodzaju entuzyazmu... nazywacie go przestarzałym ideałem z roku 1848... Lecz ja przy mojem obstaję... i pewnie aż do śmierci wierny tym zasadom pozostanę... I naród nasz zmarnieje, zginie, jeżeli nie zwrócimy się ku pracy nad ludem, ku oświecaniu mas naszego chłopstwa, którego ciemnota jest wprost przerażająca. Im naród ma więcej szkół, tem jest potężniejszy, bo szkoła chroni od zagłady umysły dające się rozbudzić, wytwarza ludzi świadomych, uczy ich myśleć, stawia ich na nogi, krzepi i sposobi do pożytecznej pracy... Państwo Włoskie już istnieje, lecz brak w niem włochów umiejących czytać.. Książek nam potrzeba, szkół dla ludu trzeba żądać... szkół coraz lepszych, wyższych, ludzi ojczyzna się domaga... Potrzeba nam wiedzy, jasnej, czystej wiedzy, bo chcemy żyć, chcemy zdrowia, dobra, siły, a to wszystko dać nam może tylko książka, tylko nauka, wiedza!...
Orlando, uniesiony zapałem, mówił dobitnie, z ogniem przekonania, z iskrzącym się wzrokiem a wspaniała jego głowa otoczona srebrem włosów, jeszcze wypiękniała szlachetnością porywu. Piotr z uwielbieniem patrzał na tego starca żyjącego w dobrowolnem ubóstwie i głoszącego z młodzieńczą wiarą swoje przepowiednie przyszłości. Mimowoli przypomniał sobie inną, zupełnie odmienną, lecz niemniej piękną w swym heroizmie postać kardynała Boccanera, który dumnie wyprostowany w swej czarnej sutannie stał pośród walących się murów swojego pałacu, czekając śmierci w gruzach gmachu wzniesionego ręką poprzednich pokoleń. Jeden i drugi z tych dwóch starców był niezłomnie wierzący, lecz jakże odmienne były akty ich wiary! Ach, jaka piękność, jaka wspaniałość otaczała jednego i drugiego! Ci starcy cześć budzili siłą swych przekonań! Stali oni na wprost przeciwnych sobie krańcach, nie łączyła ich żadna myśl wspólna a jednak niezłomnością wiary byli sobie braćmi. Oni, jakby strażnicy nad starożytnym Rzymem czuwający, protestowali przeciwko teraźniejszości. Postacie ich były wielkie, samotne, nic nie mające wspólnego z nizkością uganiaczy za osobistą korzyścią i zyskiem, widzieć ich nie było dane każdemu i Piotr czuł, że niejednokrotnie zaludniać oni będą godziny jego marzenia.
Prada pochwycił ręce ojca i ściskał je z synowską czułością, chcąc uspokoić nadmiar wzruszenia.
— Ojcze, ojcze, ty masz racyę, ty zawsze masz racyę! Nie gniewaj się na mnie, bo to z mojego powodu tak się uniosłeś! Czy aby nogi ci nie zziębły, bo porozrzucałeś wszystkie kołdry?
Ukląkł przy fotelu i z największą troskliwością owijał i otulał chore nogi ojca a zrobiwszy to, pozostał na ziemi i pomimo swych lat przeszło czterdziestu, spoglądał na starca z chłopięcą pieszczotliwością. Orlando, już uspokojony, rozrzewniony, gładził go po głowie z wyrazem nieograniczonego przywiązania.
Spędziwszy blizko dwie godziny, Piotr pożegnał się bardzo wzruszony i tknięty wszystkiem co tu widział i słyszał. Wyszedł, złożywszy obietnicę, że niezadługo powróci, by znów dłużej pogawędzić wspólnie. Znalazłszy się na ulicy, postanowił iść bez celu. Czwarta godzina dopiero co wybiła, miał więc czas przejść się po nieznanem mieście, nie obierając sobie żadnego ścisłego kierunku, korzystając z piękności pogody i mniej już skwarnego słońca. Powietrze było orzeźwiająco świeże i niezrównane. Prawie natychmiast znalazł się na ulicy Narodowej, którą wczoraj spuszczał się w dorożce z dworca kolei żelaznej ku miastu, ku Tybrowi. Poznał olbrzymi gmach Banku, zielone, pnące się ku górze ogrody Kwirynału i wielką, parasolowatą pinię przy willi Aldobrandini. Na jednym z zakrętów zatrzymał się, by popatrzeć na kolumnę Trajana.
Zarysowywała się teraz ciemnym słupem wśród nizko położonego placu wypełnionego szarawem światłem. Wtem jakiś powóz nagle przystanął i Piotr z wielkiem ździwieniem usłyszał uprzejme wołanie:
— Panie Fromont, panie Fromont!
Był to młody książe Dario Boccanera, jadący na codzienny spacer po Corso. Nie posiadając osobistego majątku, utrzymywał się z łaski stryja, kardynała Boccanera i zawsze był bez grosza, lecz jako prawowity rzymianin, byłby wolał żyć o chlebie i wodzie, byle mieć swój powóz, konia i stangreta. W Rzymie bowiem jest cała kategorya ludzi niemogąca sobie wyobrazić, jak można się obejść bez własnego powozu.
— Panie Fromont, zechciej pan wsiąść, pojedziemy razem na spacer... pokażę panu jedną z ciekawości naszego miasta. Dario okazywał tę uprzejmość dla Piotra, chcąc się przypodobać Benedecie. Prócz tego, w bezczynnem życiu, jakie pędził, stanowiło to pewną rozmaitość, cieszył się myślą pokazania się znajomym w towarzystwie tego francuzkiego księdza, o którym słyszał jako o człowieku niezwykle inteligentnym. Zapragnął pokazać mu stronę życia w Rzymie, którą uważał za najprzyjemniejszą i niedającą się porównać z niczem.
Piotr przyjął uczynioną sobie propozycyę, chociaż byłby wolał samotną przechadzkę. Wszakże Dario Boccanera żywo go interesował jako ostatni przedstawiciel przeżytej już rasy. Czuł, że ten człowiek nie jest zdolny do samodzielnego myślenia i czynu. Był tylko wytwornie ponętny, dumny ze swego rodu i próżniactwo uważał za rodzaj przynależnej sobie konieczności. Patryotyzm swój ograniczał wyłącznie do Rzymu i nigdy nie powstała w nim myśl zaciągnięcia się do jakiegokolwiekbądź politycznego stronnictwa. Zadowolniony z życia, trzymał się na boku, rozkoszując się bezczynnością. Jeżeli miał jakie żądze, panował nad niemi, powodowany wrodzoną praktycznością, był rozsądny jak większość jego rówieśników znajdujących się w podobnem położeniu, to jest pozbawionych materyalnych środków, nieodzownie potrzebnych na hulanki. Wreszcie pociąg ku temu był w tej młodzieży więcej pozorny, aniżeli prawdziwy.
Gdy powóz, przebywszy Piazza di Venezia, wjechał na Corso, Dario z dziecinnem uniesieniem dumy, spojrzał na Piotra i ruchem ręki wskazując ulicę, rzekł:
— Corso!
W tem słowie mieściło się podług niego wszystko, co stanowić może rozkosz życia po za domem, życia sztucznego, wesołego, pod pięknem, uśmiechniętem niebem.
Corso, ta osławiona ulica Rzymu, takie same wywołała ździwienie w Piotrze, jak wczoraj, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Długa i wązka, kończyła się Piazza del Popolo zalanym jasnością słonecznych promieni. Wczorajszego poranku, lewa strona ulicy stała w słońcu a prawa była w cieniu, dziś zaś, w popołudniowych godzinacnh było odwrotnie. Więc ten wązki przekop w połowie ciemny i stłoczony pomiędzy wysokiemi kamienicami, był owem Corso... najsłynniejszem spacerowem miejscem wykwintnej arystokracyi rzymskiej?... Ta szosa po której zaledwie trzy powozy mogły jechać obok siebie?... Nie było tu ani spodziewanej przestrzeni, ani powietrza, ani dalekiego horyzontu a przedewszystkiem czuć się dawał brak zieloności. Cóż więc było urokiem tej ulicy? Czy sklepiki wystawiające w swych oknach błyskotliwą tandetę?... Czy też tłum cisnących się powozów i publiczności na wązkieh chodnikach?... Duszno tu było a błękitne niebo widniejące pod nad domami, niedość szerokim jaśniało pasem.
Dario, nie domyślając się rozczarowań Piotra, wymieniał mu historyczne pałace, około których jechali: Pałac Bonaparte... pałac Doria... pałac Odescalchi... pałac Sciarra... pałac Chigi... Piazza Colonna, ze wspaniałą kolumną Marka-Aureliusza. Jest to punkt najruchliwszy w stolicy, zalega go bezustannie tłum ludzi spacerujących i bawiących się głośną rozmową. Aż do Piazza del Popolo, Dario bezustannie zwracał uwagę Piotra na pałace, na poprzecznie biegnące ulice, na kościoły. Jeden z nich, Santa Trinita dei Monti, na końcu ulicy Condotti, ukazał się na wyżynie tryumfalnych schodów, cały ozłocony bogactwem zachodzącego słońca. Po za tym, pełnym piękności widokiem, nic nie wzbudziło podziwu Piotra. Corso było wązką, pozbawioną powietrza, ciasną ulicą, pałace podobne były do szpitali lub koszar, plac Colonna raził brakiem zieloności.
Dojechawszy do Piazza del Popolo, powóz zawrócił z powrotem ku Piazza di Venezia, co powtórzyło się jeszcze raz drugi, trzeci, czwarty, bez końca. Dario uśmiechnięty, uszczęśliwiony, wychylał się z powozu, patrzał, kłaniał się znajomym i oddawał powitalne ukłony innych. Na chodnikach, po obu stronach ulicy, defilował zbity tłum pieszo idących. Tysiące oczów zaglądało w głąb powozów, tysiące rąk zamieniało powitalne znaki z jadącymi. Liczba powozów wciąż się mnożyła, już teraz konie tylko stępa iść mogły. Przypatrywano się sobie, dotykano się nieledwie w tych dwóch szeregach pojazdów, których jedna linia wymijała wciąż drugą. Tak zwany cały Rzym był tutaj zgromadzony, zbity, stłoczony i patrzący na siebie. Corso, była to ulica zamieniona w salon pod otwartem niebem, gdzie ludzie znający się osobiście lub tylko z widzenia, mogli się spotykać i oglądać wzajemnie. Ludzi tych dzieliły lub zbliżały towarzyskie stosunki, opinie, pozycya, lecz każdy wiedział, kim jest ten drugi na którego patrzał, którego twarz i ubiór badał, wyciągając ztąd przeróżne wnioski. Piotr nareszcie zrozumiał znaczenie, jakie Corso odgrywa w życiu mieszkańców Rzymu. Spacer po tej ulicy zamienił się u nich w nałóg, bez którego obejść się nie mogli. Właśnie w ciasnocie, w tym tłoku i ścisku znajdowali oni zadowolenie swoje, nasycając swą ciekawość, wyczekując godziny, w której ujrzą się i przenikną wzajemnie. Był to zarazem popis próżności, chęć pokazania się, zaopatrzenie się w drobne spostrzeżenia, dające temat do światowych domysłów i wszędzie uprawianych ploteczek. Pozbawić się tego codziennego spaceru, równoważyło się wycofaniu na pustynię, zerwaniu ze światem. Corso zastępowało czytanie dziennika z bieżącemi wiadomościami miejskiemi. Klimat tutejszy sprzyjał rozwinięciu się życia towarzyskiego w tej właśnie formie. Powietrze było łagodnie ciepłe, spokojne, a nad ciężkiemi fasadami zrudziałych pałaców, ciągnął się wązki pas nieba, zawsze przejrzysty i zawsze niebieski.
Dario bezustannie się uśmiechał i kłaniał, znając tutaj wszystkich. Co chwila wymieniał nazwiska mijanych osób, pomiędzy któremi było niemało potomków starożytnych rodów wsławionych historycznemi czynami. Sylaby tych nazwisk wywoływały jakby odgłos szczęku broni i zgiełku walk wiekopomnych, lub fakta z dziejów Rzymu papieży, gdy wspaniałość władców Kościoła lśniła się purpurą, złotem tiar i ogniem różnobarwnych drogocennych kamieni. Piotr z rodzajem żalu, widział dzisiejszą szpetotę tych obecnych przedstawicieli dawnej świetności. Były to opasłe, niepozorne kobiety, mali, nadęci lub wychudzeni mężczyźni, śmiesznie wyglądający w pospolitych, monotonnych współczesnych ubiorach. Jednakże wśród tłumu wyróżnić można było kilka pięknych kobiet, zwłaszcza pomiędzy bardzo młodemi.
Przejeżdżając wzdłuż olbrzymiej fasady pałacu Buongiovanni, gmachu wzniesionego w siedemnastym wieku, Dario zwrócił uwagę swego towarzysza, wybuchem wesołości:
— Patrz pan, tam na chodniku, naprzeciwko okien... stoi Attilio... wiesz pan... porucznik Sacco.
— Tak... wiem — rzekł Piotr, przypomniawszy sobie dzieje serca porucznika.
Attilio ujął Piotra swoją powierzchownością. Był w mundurze, postać miał młodzieńczą, pełną życia i energii, twarz otwartą i niebieskie, rozkochane oczy, podobne do ładnych oczów swej matki. Postać jego uosabiała wśród tego tłumu młodzieńczy zapał, miłość bezinteresowną, gorącość nadziei pomijających nizkość pieniężnych obliczeń.
— Gdy jechać będziemy z powrotem, zastaniemy go w temże samem miejscu — szepnął Dario — ale pokażę panu wtedy coś jeszcze godniejszego widzenia...
Opanowany chęcią mówienia, Dario, zwróciwszy się w stronę Piotra, zaczął mu opowiadać, w jaki sposób spędzają czas i jak są do życia przygotowane młode rzymskie patrycyuszki. Kształcą się w pensyonatach klasztornych i wychodzą ztamtąd nic nie umiejąc, dalszym ciągiem ich edukacyi trudni się matka, to jest codziennie obwozi je po Corso, resztę zaś dnia spędzają w głuchej ciszy obumarłych pałaców. Jednakże w tych niemych i pozornie pełnych poddania się istotach, ileż jest stanowczej, niezłomnej woli! Ileż one odgadują, chociaż tak mało wiedzą o tem co je otacza! Często się zdarza, że taka młoda dziewczyna dopiero co przybywszy z zamkniętego jak grób klasztoru, oświadcza rodzicom, że tak a nie inaczej postąpi i wyjdzie za mąż za takiego a nie innego człowieka. Chcą one koniecznie same wybierać sobie mężów i najczęściej idą wtedy wbrew woli rodziców i ustawom w święcie przyjętym. Ów ukochany wybraniec ich serca jest zazwyczaj ktoś z młodych ludzi widzianych przez nie podczas przejażdżki po Corso. Oczy go upatrzyły, oczy mu o tem mówią, oczy mu się oddają, wyznając miłość bez słów a także i bez granic. Następnie zakochani pisują do siebie listy, zamieniając je z sobą w kościele lub za pośrednictwem służącej, dopuszczonej do tajemnicy i ułatwiającej widywanie się kochanków.
Bardzo często miłostka taka kończy się małżeństwem.
Celia pokochała Attilia od pierwszego razu gdy go ujrzała z okna pałacu Buongiovanni. On właśnie spojrzał w górę przechodząc i oczy się ich spotkały. Dość im było tej jednej chwili, by wypowiedzieć sobie całą siłę miłości, która niemi naraz zawładnęła. W tem jednem spojrzeniu oddali się sobie na zawsze, wzajemnie i całkowicie. Celia żyła odtąd tylko swą miłością. Pokochała Attilia, pożądała go i tylko do niego chciała należeć. Gotową była chociażby dziesiątki lat czekać upragnionej chwili zostania jego żoną, spodziewała się wszakże, iż to rychlej nastąpi, skutkiem upartej woli jaką objawiała względem gniewu swego ojca. Opowiadano o gwałtownych scenach, jakie miewały miejsce w pałacu Buongiovanni, lecz wybuchy szalonego gniewu księcia rozbijały się o stałość miłości Celii. Książe, jako syn amerykanki a mąż angielki, mniej był dbały o czystość krwi patrycyuszowskiej, niż o majątek; pragnął on, by bogactwo wzrastało a nie rozdrabniało się w jego rodzie. Pewnego razu książe uniósł się gniewem na żonę, obwiniając ją, że nie ustrzegła swej córki od zawiązania miłosnego stosunku z porucznikiem, lecz księżna zagroziła mu rozejściem się, pewną będąc, że okupi sobie tym sposobem spokój należny kobiecie, która wniosła mężowi pięć milionów posagu. Czy nie dała mu, prócz tego, pięciorga dzieci?... Rzeczywiście książe przestał jej wyrzucać brak pieczołowitości o Celię i księżna, obojętna na wszystko, co ją wprost nie dotyczyło, mogła znów spokojne pędzić życie, dogadzając egoistycznym swym fantazyom i ubóstwianiu własnej swej osoby.
Gdy powóz miał już dojeżdżać do pałacu Buongiovanni, Dario rzekł:
— Patrz pan, Attilio znów stoi na zwykłem miejscu... A teraz niechaj pan spojrzy w górę, na trzecie okno pierwszego piętra...
Mignęło szybkie i śliczne widzenie. Firanka się uchyliła, ukazując piękną twarz Celii, niewinną jak pączek zakwitnąć mającej lilii. Stanęła nieruchomie, nawet bez uśmiechu na przedziwnie dziewiczych ustach a tylko pełne głębokości oczy zatopione w oczach Attilia, mówiły mu o bezgranicznej miłości. Po chwili firanka się spuściła i widzenie znikło.
— Ach to przeczysta, śnieżna lilijka! — mruknął Dario. Cóż można wiedzieć, co się ukrywa po za czarem jej niewinności!...
Piotr spojrzał na Attilio. Jeszcze stał z głową w górę podniesioną, z twarzą bladą od nadmiaru wzruszenia, usta miał zaciśnięte a w oczach miłość mu pałała. Jakże uroczo piękną była ta para kochanków, miłująca się tak szczerze i otwarcie, uniesiona uczuciem po nad wszystko silniejszem, wiecznie młodem i wiecznie ponętnem!
Dario kazał stangretowi jechać na Monte Pincio. W dni pogodne przejażdżka po Corso kończyła się lub rozpoczynała od ogrodów Pincio. Przecięli więc najpierw Piazza del Popolo, najsymetryczniejszy i najmniej zacieśniony z placów w Rzymie, z obeliskiem pośrodku i dwoma klombami zieloności po bokach. Powóz toczył się po białym bruku ułożonym z drobnych kamieni a minąwszy złotem zachodzącego słońca jarzące się gmachy, skręcił na prawo, na wijącą się w górę ulicę. Wśród bujnej roślinności ogrodu, zewsząd wychylały się posągi, wodotryski, nagromadzone tu w dużej ilości, a mówiące o starożytnej świetności Rzymu. Dojechawszy na szczyt pagórka, Piotr zdziwił się, znalazłszy ogród o wiele mniejszy, aniżeli się spodziewał. Był to rodzaj skweru o czterech alejach, po których powozy rozmijały się i spotykały bez końca. Wzdłuż tych alei ciągnął się nieprzerwany szereg biustów wyobrażających najznakomitszych mężów Włoch wczorajszych i dzisiejszych. Najgodniejszym podziwu w tym ogrodzie jest dobór gatunków drzew o wiecznie zielonych liściach, tak iż latem i zimą w ogrodzie na Pincio, panuje cień a zieloność mieni się wszystkiemi odmianami tonów. Powóz jechał wolno po pięknie utrzymanym ogrodzie, zakręcając kolejno po czterech cienistych alejach, by znów wraz z innemi powozami odbyć tę samą drogę, powtarzając ją niezmordowanie.
W ciemno niebieskim powozie o pięknym zaprzęgu, siedziała młoda, bardzo ładna szatynka o matowej cerze, wielkich, łagodnych oczach; nęciła prostotą wdzięku i wytwornością powierzchowności. Suknię miała jedwabną, ciemno-szarawego koloru i wielki, nieco fantazyjny kapelusz na głowie. Piotr zauważył ją a widząc że Dario śmiało się w nią wpatruje, spytał:
— Kto jest ta piękna pani?...
— O nikt... to la Tonietta, jedna z nielicznych dam półświata w Rzymie.
Ze swobodą, z jaką każdy rzymianin mówi o sprawach dotyczących miłości, Dario opowiadał teraz wszystko, co o niej kiedykolwiek usłyszał: jest ona niewiadomego pochodzenia, jedni mówią że jest córką karczmarza z Tivoli, inni zaś, że jest naturalnem dzieckiem jakiegoś bankiera z Neapolu. W każdym razie, jest to kobieta bardzo inteligentna, wykształcona, ujmująca i z prawdziwie światowem obejściem przyjmuje gości licznie bywających u niej na zebraniach, w pałacyku, który dostała od markiza Manfredi, starca niedawno zmarłego. Unikała skandalicznej wrzawy, ubierała się skromnie, słowem wielkie damy rzymskie uważały ją za kobietę niebezpieczną, zwłaszcza, że przyznawały jej niepospolitą urodę. Naraz miewała tylko jednego kochanka, a czasami, gdy który podobał się jej, nie brała od niego pieniędzy, lecz wymagała, by przez cały czas trwania ich stosunku, ukochany przynosił jej co rano bukiet róż białych. Z tym bukietem w powozie jeździła na codzienny spacer na Corso i do ogrodu na Pincio. A gdy ją widziano czasami przez kilka tygodni z takim białym, jakby ślubnym bukietem, uśmiechano się znacząco i z pobłażliwością szeptano o nowej jej bezinteresownej miłości.
Wtem Dario nagle zamilkł, spostrzegłszy nadjeżdżający wielki powóz, w którym siedziała wspaniale piękna choć już niemłoda kobieta a obok niej młodszy, lecz równie piękny mężczyzna. Dario, ukłoniwszy się z największym szacunkiem owej damie, rzekł:
— Moja matka.
Historyę jej życia Piotr znał przed wyjazdem z Paryża do Rzymu, z ust wicehrabiego Filiberta de la Choue. Wyszła ona powtórnie za mąż, mając lat przeszło piędziesiąt, złowiwszy sobie jak młoda panna ukochanego na Corso. Pomimo lat podeszłych była jeszcze wspaniale piękna i dobrała sobie pięknego, o piętnaście lat młodszego męża. Ów oczami wybrany przez nią człowiek, Juliusz Laporte, dawny podoficer papiezkiego wojska, handlował relikwiami i był skompromitowany w słynnym procesie wytoczonym za fałszowanie relikwij. Obecnie nosił tytuł markiza Montefiori, który wyrobiła mu u papieża, niechcąc mieć męża nieposiadającego odpowiedniego dla niej nazwiska. Markiz miał wygląd szczęśliwego człowieka, legendarnego awanturnika, który, wzbudziwszy miłość w pięknej księżniczce, z pastuszka sam wyrósł na księcia.
Przy powtórnem spotkaniu się powozów, Piotr spojrzał na tę parę małżonków. Markiza była zadziwiająco piękna na swoje lata. Regularne jej rysy czyniły ją podobną do rzymskiej bogini. Ciemna brunetka, cerę miała gładką, matową, tylko puszek zarysowany nad górną wargą zdradliwie świadczył o minionej młodości. Markiz miał minę wojskową, wąsy bujne i rozwiane, mówiono że był wcale niegłupi, wesoły, zręczny i bardzo przez kobiety lubiony. Żona pyszniła się tym młodym i pięknym mężem, wożąc go z sobą po Corso, a pokazując go z dumą rozkochanej dwudziestoletniej kobiety. Żyli w dostatkach, szczęśliwie, a Flawia tak dalece zapomniała o pierwszem swem małżeństwie z księciem Boccanera, iż spotykając na spacerze syna, witała go obojętnym ukłonem, jak kogoś z dalszych znajomych.
— Pojedziemy teraz zobaczyć zachód słońca — rzekł Dario, chcąc się sumiennie wywiązać z zadania polegającego na pokazaniu cudzoziemcowi ciekawości nieznanego miasta.
Powóz przystanął na tarasie, wśród którego grała orkiestra wojskowa, przeraźliwie hałasująca dętemi instrumentami. Dla słuchania tej muzyki, zebrało się mnóstwo powozów, oraz tłum osób pieszo spacerujących.
Z długiego, szerokiego tarasu na Monte Pincio, roztacza się jeden z najwspanialszych widoków na całe miasto. Po za Tybrem i po za szarością nowej, brzydkiej dzielnicy, wzniesionej na Zamkowej-Polanie, pomiędzy dwoma zielonemi pagórkami szeroko rozstąpionemi, widniała bazylika św. Piotra, w całej chwale niezrównanej swej piękności. Na lewo od tarasu, ciągnęła się olbrzymia przestrzeń starego Rzymu o dachach różnej wysokości, falujących jak morze i zanikających gdzieś w oddaleniu. Wzrok wszakże wciąż wracał ku majestatycznej piękności bazylice, królującej w lazurze, pysznej czystością swych linij. Po za nią, w głębokościach nieba, zachodziło słońce, z powolnym spokojem, z oślepiającym przepychem jaskrawego światła.
Gdy stanęli na tarasie, słońce było jeszcze wysoko po nad kopułą św. Piotra. Jaskrawe i olśniewające, zawisło wśród czystego, głębokiego i bez skazy nieba, promieńmi swojemi oblewając kopułę. Wydawało się, że kopuła jest z wrzącego, przelewającego się srebra, podczas gdy dachy poblizkiej dzielnicy zwanej Borgo, żarzyły się jak płonące sztucznie jezioro. W miarę opuszczania się swojego, słońce traciło pierwotną jaskrawość, można już było wytrzymać ją wzrokiem. Z majestatyczną powolnością, słońce skryło się po za kopułę. Wystąpiła ona teraz w ciemno niebieskim tonie na tle gorejącem apoteozą. Po nad nią i po bokach tryskały ognie słonecznych promieni, otaczając ją lśniącą aureolą. Efekt oświetlenia zmieniał się z każdą chwilą. Oto teraz, słońce przeświecało oszkloną galeryę okien pod kopułą i okna te buchały czerwonością jakby płonące ogniska; zdawało się, że kopuła zawisła w powietrzu, uniesiona w górę żarem ognia, do którego lekko dotykała. Okazałość tego widoku trwała nie więcej nad trzy minuty. Tymczasem dachy Borgo zaczęły się zatapiać w mgły fioletowe, a dwa pagórki po bokach bazyliki rozstąpione, zarysowały się wyraźną, czarną linią. Niebo natomiast mieniło się purpurą i złotem, jaśniało czarującem światłem po nad zanikającą w mgłach ziemią. Wreszcie zagasły okna, bladło i zamierało niebo i pozostała tylko coraz to mniej wyraźna sylwetka kopuły św. Piotra; noc zapadała, mrocząc całość szarzejącego i usuwającego się widoku.
Dziwną łącznością myśli, Piotr znów wspomniał o dziś widzianych dwóch potężnych starcach, o kardynale Boccanera i bohaterskim Orlando. Stał każdy z nich na przeciwnym krańcu swego miasta i wpatrywał się w jego zanik, w otchłań pogłębiającą się wraz z nocą. Więc wszystko runie... wszystko przepadnie... wszystko zniknie... zniszczone, rozproszone, zgładzone nieprzepartą siłą czasu, koniecznością następujących po sobie ewolucyj?...
Nazajutrz, Narcyz Habert przyszedł z miną zakłopotaną zawiadomić Piotra, że monsignor Gamba del Zoppo, przyboczny kamerier papieża, twierdzi że jest chory, a skutkiem tego, dopiero za kilka dni będzie mógł przyjąć u siebie autora oskarżonej książki, by z nim pomówić o krokach, jakie należało przedsięwziąść dla pozyskania audyencyi. Wiadomość ta odbierała Piotrowi możność natychmiastowego działania. Rozpocząwszy bowiem starać się o audyencyę za pośrednictwem monsignora Gamba del Zoppo, nie śmiał zwracać się w inną stronę, lękając się wpaść w którą z tych zdradliwych zasadzek, jakie podejrzewał, strwożony słyszanemi opowiadaniami o krzyżujących się intrygach dokoła Watykanu. Dla zabicia swobodnego czasu, postanowił zwiedzić ciekawości Rzymu.
Najpierw więc poszedł zobaczyć starożytne zwaliska na Monte Palatino. O godzinie ósmej z rana, w poranek pogodny i jasny, stanął u wejścia przy ulicy św. Teodora. Po obu stronach okratowanej furty, w pawilonach, zamieszkiwali stróże pilnujący odkopanych ruin pałaców dawnych cesarzów rzymskich. Jeden ze stróżów zbliżył się do Piotra, ofiarując mu się za przewodnika. Byłby wolał samotnie błądzić wśród zwalisk i marzyć bez świadków, lecz przykro mu było zawieść oczekiwanie stojącego przed nim człowieka. Okazało się, że był to stary żołnierz, wybornie mówiący po francuzku. Mały, krępy, o kwadratowej, czerwonej twarzy, przeciętej obfitemi siwemi wąsami, uśmiechał się przyjaźnie. Idąc obok Piotra, rzekł:
— Jest tu niemało do widzenia... wszystko panu pokażę... Zaraz poznałem w panu księdza francuzkiego.. Ja, bo jestem piemontczykiem i znam się dobrze z francuzami... byłem z nimi pod Solferino... Tak, tak, byłem tam z nimi... a chociaż wiele się od tego czasu zmieniło, wszakże nie zapomina się dawnego braterstwa... Jeżeli pan zechce, to pójdziemy dróżką na prawo...
Podniósłszy oczy na szczyt pagórka, Piotr ujrzał szereg cyprysów rosnących tam od strony Tybru. Zapamiętał ciemną ich linię widzianą z Monte Gianicolo w pierwszej godzinie swego przyjazdu. Ciemne te drzewa, rysując się na delikatnych niebieskich tonach powietrza, wyglądały jak czarna frendzla. Oko mimowoli zatrzymywało się na nich, bo cały spadek wzgórza przedstawiał się monotonnie, jak szare rumowisko, gdzieniegdzie przesiane małemi krzewami, lub zrębem sterczącego muru. Przykry i smutny był to widok. Tego rodzaju wertepy, powstające skutkiem archeologicznych poszukiwań pięknemi są tylko dla uczonych.
Przewodnik mówił:
— Tam w górze napotkamy domy Tyberyusza, Kaliguli, Flawiuszów.. Lecz pokazujemy je na zakończenie... tymczasem obejdziemy tutaj wszystko do koła.
Zboczywszy trochę na lewo, zatrzymał się przed otworem jamy wydrążonej, czy też naturalnej groty w ścianie pagórka, objaśniając:
— Jest to wilcza jama, tutaj wilczyca karmiła własnem mlekiem Romulusa i Remusa. Przed laty rosło tutaj figowe drzewo, pod którem bliźnięta się bawiły.
Piotr nie mógł powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że stary żołnierz mówił z wielką powagą i z siłą niezłomnego przekonania. Znać było w nim dumę spadkobiercy tylu historycznych wspomnień. Tuż obok pokazał resztki obwodowych murów pierwotnego Rzymu, Roma quadrata. Dopiero na ich widok, Piotr doznał pierwszego wzruszenia. Wielkie te łomy kamieni ciosanych i żadnym cementem z sobą niespojonych, nie były piękne i same przez się nie mogły wzbudzać podziwu, lecz wywoływały one wspomnienia, sięgające wstecz o dwadzieścia siedem wieków i przez to nabierały niezrównanej doniosłości. Wszak zczerniałe, zdruzgotane te kamienie widziały początek najpotężniejszego z mocarstw, państwa świata, władcy ludów. Wielkość dziejów z niemi złączonych, otaczała je głębokością niewypowiedzianego majestatu.
Zawróciwszy ztąd, znów szli ciągle na prawo, okrążając podnóże pagórka. Zabudowania pałaców musiały się niegdyś spuszczać aż dotąd. Wzdłuż nierównej ścieżki, jaką przebywali, widać było zwaliska portyków, zawalone sale, kolumny i fryzy odkopane i napowrót wzniesione. Wszystkie te szczątki dawnej świetności pałaców wyrastały obecnie z chwastów i traw jak grobowce na starym opuszczonym cmentarzu. Przewodnik z codzienną wprawą od lat dziesiątka nabytą, opowiadał najnieprawdopodobniejsze szczegóły o tych murach, każdy złem oznaczał mianem, urozmaicał anegdotyczną baśnią a głoszone hypotezy uważał za stwierdzoną prawdę.
Przechodząc mimo zawalonych do połowy dołów, rzekł, wskazując je ręką:
— Dom Augusta!
Piotr, nie widząc nic zgoła, prócz rozkopanej ziemi, nieśmiało zapytał:
— Gdzie?...
— Podobno, że nie dalej jak sto lat temu jeszcze można było widzieć reszty fasady... Wchód był od strony via Sacra. A po tej stronie ciągnęły się balkony, z których można było patrzeć na igrzyska w cyrku Maksyma, będącego ot tam, poniżej... Główna część pałacu jeszcze nie jest odkopana... znajduje się pod ogrodami willi Mills. Gdy zbiorą się potrzebne pieniądze, zaraz zaczną się roboty i pałac okaże się w całości... a prócz pałacu odkopaną zostanie świątynia Apolina i świątynia Vesty... bo są tuż obok, jak to dobrze każdemu wiadomo...
Skręcili na lewo i weszli do Stadio, cyrku przeznaczonego do pieszych wyścigów, a ciągnącego się wzdłuż pałacu Augusta. Teraz dopiero Piotr zaczynał się rozciekawiać. Pozostałe zwaliska po starożytnym cyrku, zachowały swe monumentalne proporcye, chociaż żadna kolumna nie ostała się na miejscu i tylko lewe skrzydło murów wznosiło się prawie w całości. Lecz odnaleziono słupy po obu końcach areny, miejsce kolosalnych rozmiarów loży cesarskiej i portyk okrążający całą przestrzeń cyrku.
Przewodnik mówił bez przerwy, mnożąc opisy szczegółów, zapewniając o ich ścisłości i powołując się w tem na dyrektorów przewodniczących w odkopywaniu tych dawnych zwalisk. Utrzymywał, że ci panowie odtworzyli plan cyrku z oznaczeniem porządku kolumn, ilością posągów w niszach. Wiedzą oni nawet, jakie marmury wykładały taką lub inną część murów.
Zadowolniony z działalności dyrekcyi, podziwiając jej pracowitą czynność i mądrość, rzekł:
— O ci panowie wiedzą, co robią i nikt im w mądrości nie zrówna!... Oni nikogo tu niedopuszczą obcego!... Niemcyby chcieli się tutaj dostać, ale pójdą sobie z kwitkiem... już i tak za wiele sobie pozwalają, przewracając wszystko na Forum, toż tam nikt się nie może rozpoznać, takie poczynili spustoszenia w imię tej swojej nauki...
Rozciekawienie Piotra ciągle się wzmagało. Przebywali teraz mosty drewniane i schody rzucone wśród olbrzymich zwalisk pałacu Septyma Sewera. Pałac wznosił się na południowej krawędzi wzgórza, po nad via Apia, z widokiem na dalekie, rozległe równiny rzymskiej Kampanii. Ze starożytnego gmachu pozostały tylko podziemne sklepienia, tworzące olbrzymie sale, których część odsłoniętą została pomiędzy arkadami podtrzymującemi sztuczne tarasy, jakie zbudowano dla rozszerzenia, dla zdobycia więcej miejsca pod sam pałac. O monumentalnych jego rozmiarach, można było najśmielsze czynić przypuszczenia, patrząc na pozostałe po nim fundamenty. Zadziwiały one nietylko swą rozległością, lecz także i mocą murów, których tyle wieków nie zdołało nadwyrężyć. Tutaj wznosiło się sławne septizonium, wieża siedmiopiętrowa, zburzona dopiero w czternastym wieku. Z dzisiejszego jej tarasu podtrzymanego cyklopskiemi arkadami, widok jest cudnej piękności. Po za tem, ze wspaniałego pałacu pozostało już tylko olbrzymie nagromadzenie murów w pół rozwalonych, otwartych przepaści poniżej sufitów częściami lub zupełnie zapadłych, długich krużganków, korytarzy i sal nieznanego pożytku i przeznaczenia. Wszystkie te ruiny, starannie oczyszczone, odarte z dziko wyrastającej roślinności, podtrzymane i pielęgnowane przez ustanowiony przez miasto zarząd, straciły dawny romantyczny, rozczochrany wygląd, ale natomiast posiadają wyraz dumnej i ponurej wielkości. Złote promienie słońca życiem swem ogrzewają starożytne mury, które przez setki lat wilgotniały pod nasypem ziemi. Najciemniejsze zakątki zwalisk, opromienia przenikające przez czeluść światło dnia a w jasnych jego smugach igrają złote pyły, rozweselające melancholię tego grobowiska zmarłej potęgi możnowładnych cezarów. Starożytne ozdoby, drogocenne marmury opadły ze ścian tych potężnych murów... Rude rdzą starości, pokazują swą nagość ulepioną z cegieł i cementu, lecz słońce, niewyczerpane w swem bogactwie słońce, okrywa je purpurą swych promieni jak płaszczem niezrównanej wspaniałości i najwyższej chwały.
Już od półtorej godziny Piotr chodził, rozglądając się wśród zwalisk, małą ich cząstkę dopiero zwiedziwszy. Pozostawała bowiem do obejrzenia cała masa pałaców na płaskowzgórzu i na stokach północnym i wschodnim.
— Teraz musimy zawrócić — powiedział przewodnik. — Willa Mills i klasztor św. Bonawentury, zagradzają nam drogę. Zczasem, gdy roboty pójdą żwawiej, cała ta część zostanie zwalona i odsłoni się przejście. Lecz i tak wiele już zrobiono. Piędziesiąt lat temu, na Monte-Palatino były tylko winnice, ogródki przy wiejskich domach, płoty i zagrody — słowem wieś zupełna... Ani się domyślano, że tyle pałaców kryje się pod ziemią...
Przeszli znów koło domu Augusta, by zwiedzić dom Flawiuszów. Był on dopiero w części odkopany, reszta zaś unosiła na sobie grubą warstwę ziemi, na której rosły drzewa należące do ogrodu jakiejś willi. Ilość odsłoniętych sal była znaczna. Bardzo się one różniły wymiarami i budową, były pomiędzy niemi wielkie sale a były także i bardzo małe. Do czego służyły — trudno było dociec i uczeni najrozmaitsze wypowiadali zdania, spierając się o nie pomiędzy sobą. Wszakże kilka można było nazwać nieledwie że na pewno: salą tronową, perystylem. Reszta zaś oznaczeń była fantazyjną, zwłaszcza odnośnie do mniejszych komnat, które prawdopodobnie wchodziły w skład prywatnych apartamentów. W pałacu Flawiuszów wszystkie mury były zdruzgotane, pozostały tylko fundamenty lekko wystające ponad ziemią, lecz dokładnie rysujące całość planu budowy. Jakby cudem ocalał dom Liwii, położony nieco niżej i z boku olbrzymiego pałacu. Trzy sale w niewielkim domu Liwii pozostały nietknięte, nawet malowidła na ścianach przechowały się wybornie, zachowując całą świeżość kolorytu. Przedstawiały one różne sceny mitologiczne, owoce i kwiaty. Pałac Tyberyusza pozostaje dotąd nieodkopany. Cały spoczywa pod prześlicznym, publicznym ogrodem, który się łączy ze starodawnym ogrodem willi Farnese. Od strony Forum leżącego poniżej, był pałac Kaliguli, lecz pozostałe po nim szczątki nie dają pojęcia o całości. Pałac Kaliguli, tak jak pałac Septyma Sewera jest olbrzymią ruiną, nagromadzeniem murów, skarp, arkad, tarasów, które unosiły liczne może piętra, lecz dziś pozostały tylko podziemia. W nich mieściła się niegdyś służba i poczty żołnierzy, wiecznie tu ucztujących. Na szczycie pagórka królującego nad miastem, nic już teraz nie pozostało z najwspanialszych cesarskich pałaców. Wśród rozkopalisk sterczał tu lub owdzie skrawek potężnie grubego muru, reszta zaś gruntu szarzała nagością obszaru wciąż poruszanego, odwracanego niecierpliwą ręką badaczów. Trzeba było wysiłku woli i wyobraźni, by módz sobie odtworzyć pojęcie o wspaniałości starożytnych siedzib cezarów; tylko biegli erudyci mogli widzieć i w marzeniach podziwiać bogactwo i przepych tych nieistniejących już przybytków.
Wszakże przewodnik mówił w dalszym ciągu i, ukazując ręką puste przestrzenie, spokojnie objaśniał znaczenie gmachów, jakby się one jeszcze wznosiły, jakby je widział tuż przed sobą.
— Jesteśmy obecnie na placu Palatyńskim. Na prawo mamy fasadę pałacu Kaliguli a na lewo fasadę pałacu Domicyana. Obróciwszy się, będziesz pan miał przed sobą świątynię Jowisza Statora... Od tego placu rozpoczynała się via Sacra, spuszczająca się aż do Porta Mugonia, jednej z trzech bram pierwotnego Rzymu.
Przestał na chwilę mówić a ukazawszy ręką północno-zachodnią część wzgórza, rzekł:
— Musiałeś pan zauważyć, że cezarowie nie wynosili gmachów po tej stronie. Szanowali bowiem istniejące już świątynie i pamiątki, czczone przez lud. Tam była starodawna świątynia Zwycięztwa, zbudowana przez Ewandra i jego arkadyjczyków, tam była również Wilcza jama, którą panu pokazałem i chata Romulusa, ulepiona z ziemi i trzciny... Tak, tak, to wszystko zostało odkryte i widziane, chociaż niemcy temu zaprzeczają.. ale niemcy nie mają racyi...
Znów zamilkł, lecz prawie natychmiast, jak człowiek, który nagle przypomni sobie coś ważnego, zawołał:
— Na zakończenie pokażę panu podziemny korytarz, w którym Kaligula został zamordowany.
Zeszli w rodzaj długiej, sklepionej galeryi. Przez szczeliny popękanego w górze muru, wciskały się gdzieniegdzie wesołe promienie słońca. Na ścianach, miejscami, pozostały resztki dawnych stiuków i kawałki mozajki. Podziemny ten korytarz ponury był, rozległy i pusty, jak przystało miejscu gdzie została popełniona krwawa i straszna zbrodnia. Przewodnik mówił teraz przyciszonym, tragicznym głosem o cesarzu Kaliguli, który po skończonych igrzyskach palatyńskich, chciał się jeszcze nasycić widokiem świętych tańców, wykonywanych w tem podziemiu przez młodych tancerzy sprowadzonych z Azyi. Dogadzając swej fantazyi, przyszedł tu sam jeden, a Kereas, przywódca sprzysiężonych, rzucił się na niego i, pchnął go żelazem w brzuch. Cesarz chciał uciekać, rycząc z bólu. Lecz obstąpili go inni spiskowcy, złożeni z najbliższych jego ulubieńców i obaliwszy go na ziemię, kłóli bez upamiętania. Obłąkany, wściekły z bólu, Kaligula wił się, tarzał po ziemi, wyjąc jak katowana bestya. Wreszcie krzyk ustał, zapadła cisza, a mordercy, przerażeni, uciekli.
Klasyczne zwiedzanie ruin na Monte Palatino nareszcie się skończyło. Piotr pragnął pozbyć się obecności przewodnika, by módz samotnie pozostać wśród ogrodu na szczycie pagórka i w ciszy, bez świadków, nacieszyć się widokiem na Rzym i na wszystko co tu zobaczył. Przechadzka w towarzystwie przewodnika bezustannie i monotonnie mówiącego, trwała blizko trzy godziny; w uszach brzmiał mu ten basowy głos poczciwca opowiadającego dzieje każdego zrębu muru, każdego kamienia. Teraz, gdy już wszystko pokazał, zaczął mówić o swej przyjaźni dla Francyi, o swej służbie wojskowej, o bitwie pod Magentą. Z dobrodusznym uśmiechem przyjął srebrną monetę, którą mu Piotr podał i w dowód wdzięczności, rozpoczął szczegółowe opowiadanie bitwy pod Solferino. Mogło się to było przedłużyć w nieskończoność, lecz szczęśliwy traf zrządził, że jakaś pani, błądząc wśród ogrodu, zbliżyła się i zapytała o drogę. Przewodnik natychmiast ofiarował jej swoje usługi, grzecznie żegnając Piotra:
— Już panu nie jestem potrzebny... A gdy zechce pan wyjść, to najlepiej spuścić się przez pałac Kaliguli... Z tego pałacu wychodziły tajemne schody wiodące do świątyni westalek, tam w dole, na Forum. Świątyni tej jeszcze nie odnaleziono, ale ona tam jest, jest na pewno...
Jakże swobodnie Piotr odetchnął, pozostawszy wreszcie sam! By odpocząć po kilkogodzinnem chodzeniu wśród ruin, usiadł na jednej z marmurowych ławek. Ogród był niewielki, składał się z kilku rozrzuconych klombów drzew, przeważnie cyprysów, palm i bukszpanu. Ławka, na której siadł, stała pod dębami roztaczającemi gęsty cień, pełen rozkosznego chłodu. Uroczo tu było w tem pustkowiu, pobudzającem do marzeń, w ciszy, drżącej ulatującemi z ziemi wspomnieniami dziejów, tych dziejów najgłośniejszych, jakie kiedykolwiek historya rozniosła po świecie. Blask ich posiadał w sobie nadludzką dumę i niezrównaną siłę. Ogród, w którym Piotr się znajdował, należał niegdyś do willi Farnese, część zabudowań dotąd przetrwała, waląc się wszakże w gruzy. Cała ta strona pagórka była przed laty pięknym ogrodem a epoka Odrodzenia, wycisnąwszy tu swoje piętno, przypominała się wraz z każdym powiewem muskającym zielone, lśniące liście dębów. Wszystko tu mówiło o przeszłości, od najodleglejszej poczynając. Krążyły jej widma, dyszał oddech niezliczonych pokoleń, drzemiących pod murawą tego historycznego pagórka.
U jego podnóża, dokoła leżał Rzym, rozpraszając swe dzielnice aż ku dalekim krańcom horyzontu. Chęć zobaczenia ztąd miasta, tak silnie owładnęła Piotrem, że powstał z ławki i zbliżył się do balustrady jednego z tarasów. Ujrzał poniżej przed sobą Forum, a po za niem wzgórze Kapitolu. Zatopił oczy w tym widoku, chociaż wzgórze Kapitolu wydało mu się nagromadzeniem szarych domów, pozbawionych cech piękna i wspaniałości. Stojąc znacznie od nich wyżej, Piotr widział tylną fasadę pałacu senatu, fasadę nagą, poprzecinaną licznemi oknami. Nad dachem wznosiła się wysoka kwadratowa wieża. Gmach ten, w postaci olbrzymiego zrudziałego muru, zasłaniał kościół Aracoeli, niegdyś świątynię Jowisza, która z wyżyn wzgórza Kapitolińskiego jaśniała niezrównaną chwałą, roztaczając swą opiekę nad miastem. Na lewo, na stokach Caprinus, gdzie w średnich wiekach pasały się stada kóz, piętrzyły się teraz brzydkiej powszedniości piętrowe kamienice, nieopodal zaś, gaje pięknych drzew przy pałacu Caffarelli, zajętym przez angielską ambasadę, pokrywały wyżynę starożytnej skały Tarpejskiej, trudnej do odszukania i ścisłego oznaczenia, z powodu licznych podmurowań, jakie z czasem pododawano dla przytrzymania osuwającej się ziemi. Więc to był ten najsłynniejszy z siedmiu pagórków Rzymu, to był ten głośny w świecie Kapitol, niegdyś forteca, z najwspanialszą świątynią, punkt jaśniejący nad świata ogromem, jądro potęgi niezrównanej, tron żądny panowania nad ludźmi, Piotrowa bazylika starożytnej Romy! Wzgórze przesławne i po nad wszystko ponętne! Wzgórze strome od Forum, prostopadłą ścianą sterczące od strony Marsowego pola, wzgórze, postrach trwogi budzące swym widokiem i mianem! Wzgórze nawiedzane przez pioruny, wzgórze święte swym dębowym lasem Przytułku, wzgórze sięgające pierwocin historycznych podań a temże samem wielkie, wspaniałe, niezrównane i tajemnicze, przesycone tchnieniem tylu pokoleń, wspomnieniami lat tysięcy!
Ze wzrastającą potęgą Rzymu, rosło znaczenie Kapitolu. Tutaj historya wyryła wiekopomne swe daty, tutaj Rzym dyktował swoje prawa. Na szczyt ten, ku jaśniejącej świątyni wjeżdżali tryumfatorowie, tu cesarze zamieniali się w bogów i stawiali sobie marmurowe posągi!...
Piotr dumał zapatrzony, dziwiąc się, jak może się mieścić tyle wspomnień, historyi, chwały, w tak niewielkiej przestrzeni, w tej grudce ziemi, w tej szarzejącej wysepce wyłaniającej się z morza pospolitych, kłębiących się w nierównościach dachów, w tej mieścinie rozłożonej na małem wzgórzu pomiędzy kilku innemi, które jakby na czatach okrążały ją wieńcem.
Niemniejszego ździwienia doznał Piotr, patrząc na Forum, ciągnące się od Kapitolu aż do podnóża pagórka Palatyńskiego. Był to stosunkowo wązki pas ziemi, ścieśniony pomiędzy wzgórzami. Dolinka zbyt ciasna dla rozrastającego się Rzymu, który tutaj gromadził swe gmachy, tłocząc je na małej przestrzeni. Starożytne Forum zaniosły i pokryły warstwy ziemi, długie wieki opadały tu pyłem i popiołami, a gdy nowożytni badacze zapragnęli odsłonić najsłynniejszy plac rzymskiej Rzeczypospolitej, trzeba było kopać pietnaście metrów wgłąb... Po dokonaniu tej roboty, Forum ukazało się oczom jakby wielki, złowrogi rów, pozbawiony spodziewanego majestatu. Przekop ten jest utrzymany czysto, omieciony i okurzony a znalezione w czasie odwracania i wywożenia gruntu uszkodzone kolumny, cokoły, płyty, części starożytnego bruku — sterczą ustawione wśród placu, jakby kości rozsypanego szkieletu. Na odnalezionych fundamentach bazyliki Julii, odtworzono dawną jej całość, wygląda ona jakby niewyraźne, przekształcone i skostniałe widmo przeszłości, rodzaj architektonicznego planu. W tej stronie Forum, tylko łuk Septyma Sewora zachował się w potężnej prostocie swej całości. Natomiast ze świątyni Wespazyana, pozostało zaledwie kilka oddzielnie stojących kolumn, które jakby cudem ocalały. Są one wysmukłe, wytwornie dumne, królewsko imponujące, niewiadomo jak mogły się ostać ogólnemu zniszczeniu i po tylu nawałnicach strzelać znów swobodnie ku górze, ku niebieskości nieba i złocistym promieniom słońca. Kolumna Fokasa także tutaj stoi, a tuż przy niej mównice, które złożono ze szczątków odnalezionych częściowo i w rozsypce. Po za trzema kolumnami ze świątyni Kastora i Poluksa, po za gruzami mającemi oznaczać dom westalek, po za świątynią Faustyny zamienioną w katolicki kościół św. Wawrzyńca i po za okrągłą świątynią Romulusa, otwierają się trzy olbrzymie sklepienia bazyliki Konstantyna, przygniatając wszystko inne nadzwyczajnością swego ogromu. Patrząc z Palatynu na te trzy arki pozbawione ściany frontowej, zdawaćby się mogło, że są to trzy bramy otwarte dla olbrzymów, grubość ich murów tak jest potężna, iż złom spadłej na ziemię arkady, leży jak kawał oderwanej skały.
W tem wązkiem Forum, w tej kotlinie przepełnionej wiekopomnemi szczątkami, wrzało niegdyś życie najpotężniejszego z narodów, łącząc długotrwałe jego panowanie, począwszy od legendarnego podania, gdy sabinki przejednały gniew zwaśnionych rzymian i sabinów, aż do ogłoszenia wolności ludu, zdobywającego swe prawa nad mniejszością patrycyuszów, dotychczasowych swych władców. Forum było ożywczem centrum starożytnego Rzymu. Tutaj, pod gołem niebem odbywała się sprzedaż i kupno, zasiadał trybunał, rządziły polityczne zgromadzenia i władza ustanowiona. Tutaj Grakchowie bronili uciśnionych, tutaj Sylla zawieszał imiona obywateli wyjętych z pod opieki prawa, tutaj Cyceron głosił swe mowy i tutaj jego ścięta głowa krwią się broczyła, zatknięta koło mównicy i przed obliczem ludu.
Za panowania cezarów, Forum straciło blask swego znaczenia a późniejsze wieki zaniosły go pyłem, wypełniły ziemią, grzebiąc najwspanialsze świątynie i gmachy, tak iż w wiekach średnich, na zrównanem przez czas grobowisku starożyżytnego Forum, odbywały się jarmarki, na które przekupnie spędzali liczne stada bydła.
Znów wszystko się zmieniło, znów zakwitło poszanowanie dla historyi ubiegłych wieków i zaczęto ryć się w tem grobowisku dawnej świetności. Gorączka ciekawości i wiedzy opanowała ludzi. Podnieceni żywotnością legend, niezadowoleni hypotezami, kopać poczęli i odgrzebywać ślady dawnych pokoleń. W niecierpliwości swej, dobrania się do gruntu rzeczy, potworzyli nowe hypotezy niby na prawdzie oparte i ztąd mamy piętnaście czy dwadzieścia planów, odtwarzających całość starożytnego Forum. Wszystkie one mają pozory prawdopodobieństwa i nie mogą być sądzone przez zwykłego przechodnia, niebędącego ani erudytą, ani też badaczem z powołania i miłośnikiem dociekań szczegółów starożytnej historyi rzymskiej. Dzisiejsze Forum, to rozkopane cmentarzysko, którego kośćmi są zwaliska potężnych niegdyś gmachów, tchnie ono ogromem niezrównanej melancholii, budząc wspomnienia o zmarłym, wszechwładnym narodzie.
Piotrowi się zdawało, że widzi całość via Sacra, wijącej się i pnącej ku górze. Wykładały ją granitowe płyty, zagłębione miejscami, nierówno przystające, wyszczerbione kołami ciężkich, uroczystych wozów. Na nich tryumfatorzy dążyli ku górze, wznosili się ku chwale a wóz trząsł ich dumne postacie, żądne przebyć najtwardszą tę drogę wiodącą w nieśmiertelność sławy.
W stronic południowo-wschodniej horyzont się rozszerzał i po za łukiem Tytusa i łukiem Konstantyna, ukazywała się potężna ruina Kolizeum.
Bieg wieków roztrącił tylko w połowie ten gmach kolosalny, ścinając jedną jego część jakby kosą, reszta zaś trwa dalej w swym ogromie, w swej majestatyczności, rysując się na niebie jak dziergana koronka, poprzecinana setkami okien. Wnętrze tego gmachu o niezliczonych sieniach, korytarzach, schodach i zakamarkach, przedstawia obszar tak rozległy, iż zgubić się w nim łatwo, wśród pustkowia o grobowej ciszy. Kamienne stopnie cyrku, zniszczone przez wpływy atmosferyczne, straciły dawną swą gładkość; chropowatość ich, bezkształtność — sprawia, że ten cyrk olbrzymi przypomina krater już wystygły, twór natury, otchłań wyżłobioną w skale przez siłę elementów. Osiemnaście wieków stoi ten ogrom niewzruszony w majestatyczności swej ruiny a słońce spiekło ją i przyćmiło do barwy zrudziałego złota. Dzięki temu słońcu przetrwała ona to długie pasmo wieków, zmieniając się w dzieło natury, w skałę powietrzem rzeźbioną, w skałę dziką i nagą, bo odartą z zieloności, która, pnąc się po niej przed laty, rozrastając się w las napowietrzny, groziła zagładą, rozsadzeniem stopniowem murów. Dzisiejsze Kolizeum jest tylko szkieletem i to nie całkowitym dawnej swej budowy. Jakże inną musiała być postać tego gmachu, gdy huczało w nim życie, gdy napełniało go zbiegowisko osiemdziesięciu tysięcy ludu żądnego widowisk tutaj dawanych; igrzyska i walki odgrywające się wśród areny były wyrazem owoczesnej cywilizacyi, przynętą godną oczów cezara i jego dworu. Purpurowe welum osłaniało zgromadzonych od zbyt rażących słonecznych promieni a łuna odbijająca się od purpury, żarem rozpalała i roznamiętniała ruchomą falę ludu, czerń zgłodniałą wstrząsających widowisk.
W dali po za Kolizeum, w głębokościach horyzontu, Piotr poznał inną cyklopską ruinę — łaźnie Karakalli. Gmach ten, równie jak Kolizeum, zdawał się być pozostałością architektury tytanicznego ludu, który przed zniknięciem swojem chciał pozostawić ślady swego istnienia. Sale w łaźniach Karakalli są niebywałego obszaru i wysokości. Trudno pojąć znaczenie kolosalności tych wymiarów. Sienie mogłyby pomieścić ludność wielkiego miasta, w piscynie frigidarium, mogło się naraz kąpać pięciuset ludzi, tepidarium i caldarium były odpowiednich rozmiarów. Wszystko zdawało się tu pojęte i wzniesione w szale wielkości, tak kolosalność gmachu jak i szeroka grubość jego murów, nigdy i nigdzie nie dorównana w późniejszych średniowiecznych zamkach obronnych. Zwiedzając te potwornie wielkie gmachy, dziwiąc się temu wyuzdaniu pomysłu ich budowy, wędrownik maleć się zdaje i w nikłości swej pyta, dla jakiej miary ludzi wznoszono te mury?... Dla jakich nieprzeliczonych tłumów rozszerzano ich posady?... Sprawiają one wrażenie fantazyjnie zgrupowanych skał, wykutych w opoce schronisk dla całego ludu, nagromadzonych materyałów budulcowych dla wzniesienia miasta, lub siedziby legendarnych olbrzymów.
Piotr ginął myślą w przeszłości, korząc się przed wielkością jej zabytków. Rozglądał się dokoła a zewsząd ku niemu przystępowały fale nowych wspomnień, zalewając go i kąpiąc niezrównanem swem bogactwem. Na wszystkich czterech krańcach horyzontu, powstawały wskrzeszone historyczne postacie i dokonywane przez nie czyny. Ku północy i na zachód, te niebieskawe i okiem zmierzyć się niedające równiny, to starożytna Etrurya. Na wschodzie ciągnęły się góry Sabińskie o zębatej linii wierzchołków. W stronie południowej góry Albańskie i Latium, tonące w złotym deszczu słonecznych promieni. W tej to stronie leżała starodawna Alba i góra Cavo obrosła dębami a wśród zieloności drzew majaczył klasztor, postawiony na miejsce istniejącej tam niegdyś świątyni Jowisza.
Oczy Piotra znów spoczęły na Forum a po chwili powiódł wzrokiem po mieście, po tym Rzymie rozsiadłym na głośnej sławy pagórkach. Z tarasu, na którym stał, widział naprzeciwko Monte Esquilino, na prawo Monte Celio i Monte Aventino, na lewo Monte Quirinale, Moute Viminale, oraz inne, których nie mógł ztąd widzieć dokładnie. Odwróciwszy się, miał przed sobą wznoszące się po nad Tybrem Monte Gianicolo. Miasto całe mówić się zdawało, opowiadając o zmarłej, dawnej swej przeszłości.
W głębokiem swem zadumaniu, Piotr coraz wyraźniej widział zmartwychpowstanie starożytnego Rzymu. Palatyńskie wzgórze, to szare i ponure cmentarzysko, które dopiero co zwiedził, zamiast walących się murów i zniszczonego grodu, poczęło jaśnieć dawną świetnością, zawrzało życiem, zaludniło się a pałace i świątynie na nowo wytrysły z ziemi. Wszak ten Palatyn to kolebka dawnej Romy, miasto zbudowane przez Romulusa, tu na tym szczycie po nad Tybrem, podczas gdy sąsiednie wzgórze, później Kapitol, był w posiadaniu sabinów. Pierwotny Rzym, zwarty wśród warownych, wysokich murów przeciętych tylko trzema bramami, był siedliskiem i stolicą siedmiu początkowych królów, rządzących przez dwa i pół wieki. Przez pięć następnych wieków rozwijały się dzieje Rzeczypospolitej, dzieje wspaniałe, niezrównane w swej sile. Wówczas Rzym zagarnął cały półwysep Italski, mający władać całym ówczesnym światem. Podczas tego długiego szeregu lat, wypełnionych krwawemi walkami zaborczemi i społecznemi, Rzym się rozszerzył i zaludnił wszystkie siedem pagórków. Palatyn pozostał sercem wielkiego miasta, czcigodnem gniazdem przeszłości, ukochanym przybytkiem pełnym świątyń, około których skupiały się domy zamożniejszych obywateli. Nad potęgą wielkiej rzymskiej stolicy, ukazuje się w chwale postać Cezara, będącego wcieleniem swej rasy, najsilniejszym jej wyrazem. Pogromca Galii, zwycięzca z pod Farsali, tryumfuje w imieniu całego rzymskiego narodu i jako dyktator a potem cesarz, staje się twórcą tego wszechwładnego państwa, mającego przez pięć wieków dyktować prawa zhołdowanemu światu. A gdy olbrzymie dzieło już zostało dokonane, mógł Rzym zakwitnąć pod panowaniem Augusta. Ustalona przez Cezara władza, nagromadzone przez niego skarby, dozwalały na roztoczenie nieznanego dotąd przepychu. Rzym, stolica świata, jaśnieć poczęła zbytkiem łupów tu zwiezionych, a ujarzmione przez nią narody, czołem biły przed wspaniałością zwycięzców. August zrodził się na Palatynie a po bitwie pod Akcyum, gdy stał się niepodzielnym władcą Rzymu i cesarstwa, osiadł znów na szczycie boskiego wzgórza, by panować ztąd nad ludem korzącym się przed świętością wspomnień łączących się z tem miejscem. Zakupiwszy część domów na Palatynie, August wzniósł tu swój pałac, siląc się na nieznany dotychczas zbytek. Cztery pilastry i osiem kolumn podpierało atryum a perystyl był otoczony wieńcem piędziesięciu sześciu kolumn jońskiego porządku; po za ścianami perystylu, mieściły się prywatne komnaty, całe wyłożone drogocennemi marmurami, zwożonemi z najodleglejszych krańców podbitych krain. Połysk i barwy tych marmurów mieniły się i świeciły jak najrzadsze kamienie przy szatach noszone. Obok swego domu, cesarz wzniósł świątynie Apolina i Vesty a na równi się z nimi stawiając, odbierał cześć im należną, zapewniając tym sposobem boskość praw swoich następców. Pałac Augusta na Palatynie rzucił jakby zasiew pod inne pałace cezarów, które z czasem pokryły całość pagórka.
Czterdziesto-cztero letnie panowanie Augusta stanowi najwyższy wyraz wszechwładzy, wszechpotęgi, jest w niem coś nadludzkiego i nigdy już żaden monarcha nawet w najśmielszych swych marzeniach nie przekroczył tego szczytu despotycznego absolutyzmu. Cały ogrom władzy, dostojeństw, zjednoczył on w swej osobie. Imperator a zarazem konsul, był naczelnym wodzem wojsk i naczelnikiem władzy wykonawczej. Jako prokonsul był rządcą wszystkich prowincyj, jako wieczysty cenzor, rozporządzał senatem, jako trybun — był wyrazicielem woli ludu. Obwieścić się rozkazał Augustem, nietykalnym i bożkiem pomiędzy resztą śmiertelnych, miał świątynie ku czci swej wzniesione, kapłanów swojego bóstwa, odbierał modły dziękczynne za swoje zstąpienie na ziemię dla panowania nad ludźmi. Zapragnął wreszcie być najwyższym kapłanem, by połączoną w nim została dwoistość władzy, najrozleglejsza moc panowania, jaką umysł objąć może. Ponieważ najwyższy kapłan nie mógł zamieszkiwać prywatnego domu, więc pałac swój uznał za własność państwa a ponieważ najwyższy kapłan nie mógł opuszczać świątyni Vesty, przeto zbudował przybytek dla tej bogini w swojem mieszkaniu, zaś obsługujące westalki pozostawił przy dawnym ołtarzu u podnóża Palatynu. Wola jego każda była odtąd prawomocną, dwoistość posiadanej władzy czyniła ją nieograniczoną, nieomylną, boską, był królem a zarazem kapłanem, cesarzem a równocześnie papieżem. Wiekami nagromadzona w narodzie siła żywotna zakwitła w osobie Augusta, był on żniwem dojrzałem wszystkich poprzednich usiłowań, władzą zdobytą niezliczonemi zwycięztwy, złotodajnym skarbem zasilonym wszystkiemi łupami, świetnością władzy, panem nad pany świata całego. Tak, był panem ziemi, panem depczącym po głowach ludzkich, po głowach zwyciężonych, kornych i jego tylko wolę znających. Spokój ludów zawojowanych i zhołdowanych dozwolił rozwinąć się apoteozie chwały, zakwitła bowiem literatura i sztuka. Panowanie Augusta był kulminacyjnym szczytem potęgi Rzymu, odbiciem dążeń całego narodu, łaknącego przez tyle wieków rozszerzenia swej władzy. Każde nowe zwycięztwo zbliżało ku celowi niepodzielnego panowania nad światem, pochwycenia nad nim władzy przez naród jedyny, przez naród za króla się uznający. Za panowania Augusta, purpura tej królewskości zajaśniała nad światem, a purpurę tę zabarwiała krew starodawnych pokoleń rzymskiego grodu. Panował więc Rzym przygotowany ku temu cierpliwym, stałym wysiłkiem, August zaś był wykwitem tej siedmiowiekowej woli i narodowej dumy, dziedzicem zadowolnionych żądz, niezrówanym tryumfatorem na wyżynach chwały.
Krew Augusta, posiadana przez niego władza, pragnienie jej, przelać się miały w serca następujących po nim pokoleń. Wszyscy późniejsi dziedzice Rzymu pomni byli zaznanej przez ich przodka nieograniczonej niczem potęgi.
Nieprzestawali oni marzyć o władaniu światem, nawet gdy nastąpił podział panowania pomiędzy cezarem a Kościołem, gdy papież się stał siłą dominującą. Atawistyczny wpływ krwi Augusta uwidocznił się w papieżach. Polityka ich zawsze skierowaną była ku zupełności panowania, ku zagarnięciu władzy nieograniczonej, władzy świeckiej w połączeniu z duchowną.
Po śmierci Augusta, pałac jego został zamknięty i zamieniony w świątynię. W podnieconej marzeniem wyobraźni, Piotr ujrzał wyłaniający się z ziemi pałac Tyberyusza. Wznosił się on na temże właśnie miejscu, w którem Piotr wywoływał dawną potęgę cezarów, oto tutaj, gdzie teraz rosły te cieniste, zielone dęby, chroniące go od żaru słonecznych promieni. Musiał to być gmach wielki, o potężnych murach, licznych podwórcach i portykach, o rozległych salach, okazały i pyszny, chociaż zbudowany z rozkazu cezara chmurne mającego oblicze, żyjącego przeważnie zdala od stolicy, wśród tłumu donosicieli i rozpustników. Tyberyusz krwawe miał żądze, władzę posuwał do okrucieństwa i zbrodni, do najwyuzdańszych zachcianek i szałów godnych szaleńca. Pałac jego został rozszerzony, przyozdobiony przez wstępującego na tron cezarów Kaligulę. Pomnożyć on kazał liczbę arkad od strony Forum i zbudował na nich nowe skrzydła pałacu a przerzuciwszy most po nad Forum, połączył nim Palatyn z Kapitolem, by módz swobodnie uczęszczać do świątyni Jowisza, z którym długie wiódł rozmowy. Mianował się on synem Jowisza, a rządy jego zaznaczały się srogością okrucieństw. Był to szaleniec, któremu nieopatrznie dostała się nieograniczona władza w udziale. Nastąpiło panowanie Klaudyusza Nerona. Ten, znalazłszy wzgórze palatyńskie zbyt małem, żądając dla siebie pałacu przechodzącego obszarem pałace swych poprzedników, wyciął ogrody ciągnące się aż do wyżyn Esquilino i na szczycie pagórka począł budować Dom Złoty, lecz nie ujrzał ziszczenia się swych potwornych marzeń wspaniałości; Dom Złoty, niedokończony za życia Nerona, runął w gruzy po śmierci swego twórcy, nieprzytomnego z nadmiaru dumy. W przeciągu osiemnastu miesięcy Rzym trzykrotnie zmienił władców. Galba, Oton, Witelius, nadmiarem dostojeństwa rażeni, potwornieją. Cesarska purpura krwią im zabiega do mózgu, wyzuci z człowieczeństwa, tarzają się w kale i marnie w nim giną. Wypoczynkiem dla Rzymu, było umiarkowane panowanie Flawiuszów. Do najwyższej po nich władzy, doszli Wespazyan i Tytus. Ci nie wiele zbudowali na wzgórzu palatyńskiem. Wraz z Domicyanem rozpoczynają się krwawe, okrutne rządy samowoli, wyuzdanych gwałtów i zbrodni. Zwyrodniałe instynkty tego cesarza ujawniają się nawet w pomysłach wznoszonych pałaców, które chciał, by przepychem prześcigały świątynie bogom wznoszone. Dom Domicyana, tylko wązkiem przejściem oddzielony od domu Tyberyusza, był lśniący od złota i wyższy od innych pałaców. W cesarskiej sali, tron był ze złota, kolumny z frygijskiego i numidyjskiego marmuru a w niszach stały najwspanialsze posągi. Sala sądów cesarskich, sala uczt, perystyl, komnaty prywatne, wykładały granity, porfiry, alabastry rzeźbione przez sławnych artystów, którym polecono, by pałac olśniewał świat przepychem swej wspaniałości. W nieco późniejszych czasach, przybył jeszcze jeden pałac na skraju pagórka palatyńskiego. Wzniesiony przez nadmiernie dumnego Septyma Sewera, piętrzył się na sztucznie sypanych tarasach, podtrzymanych olbrzymiemi sklepieniami o potężnych arkadach. Liczne i wyniosłe jego wieże strzelały wysoko po nad dachy, pałac ten wyrósł zwłaszcza ku górze, dolną swą częścią przypominając babilońską, nieprawdopodobną w pomysłach, ciężką architekturę.
Pałac Septyma Sewera, wysunięty po nad via Appia, wysokość swą zawdzięczał zachciance cezara, który, urodziwszy się w Afryce, zapragnął by ludzie ztamtąd do Rzymu przybywający, najpierw ujrzeć mogli siedzibę rodaka, a olśnieni nią, by korzyli się przed wielkością jego chwały, oddając mu cześć bóstwom przynależną.
W uniesieniu swego marzenia, Piotr widział i podziwiał te wszystkie pałace stojące przed nim, otaczające go dokoła, odrodzone i lśniące w powodzi słonecznego światła. Prawie że jedną stanowiły one całość, zaledwie podzielone wązkiemi uliczkami. Dla zyskania miejsca na świętym pagórku, pałace stały zbite z sobą gromadnie, cisnąc się do siebie, jak wspaniałe kwiaty jednej wiązanki. Lecz kwiaty to były szczególniejszej natury; zakwitły wolą samowolnych władców, świat uciskających, dla nasycenia się wyrwanem przemocą złotem. W rzeczywistości te pojedynczo stawiane pałace stanowiły, razem wzięte, jeden tylko gmach o nieprawdopodobnie potwornej rozległości. Każdy z cezarów przyłączał tu część nową, przez siebie i dla siebie zbudowaną, nie chcąc zamieszkiwać komnat zajmowanych przez swego poprzednika, który wraz ze śmiercią pozyskiwał boskość a pałac jego przemieniano w świątynię. Prawie każdy nowy władca Rzymu rozpoczynał swe panowanie od wzniesienia sobie pałacu, od zestawiania kamiennych ciosanych łomów, mających przetrwać nieskończoność, by głosić chwałę i pamięć jego panowania. Wszyscy ci cezarowie, opanowani byli żądzą budowania, zdawaćby się mogło, że żądza ta złączoną była z posiadaniem tronu, odradzała się w każdym z nich, wzmożona w swym rozpędzie. Każdy walczył o lepsze, by prześcignąć swego poprzednika w ogromie stawianego gmachu, w grubości i wysokości murów, w nagromadzeniu marmurów, kolumn, posągów. Pragnienie pozostawienia ztąd po sobie pośmiertnej sławy paliło ich nadewszystko; każdy chciał w następnych pokoleniach wywołać nadmiar podziwu dla swej potęgi i możnowładztwa, chciał przetrwać wspaniałością wzniesionych pałaców, sądząc, że nazawsze oprą się one zniszczeniu i zagładzie, że ciążyć one będą ziemi kolosalnością swej majestatyczności, której czas się nawet ulęknie, przechowując ją w całości wtedy, gdy ciała ich, w proch zmienione, wiatr rozniesie po szerokim świecie... Skutkiem tej dążności pysznych cezarów rzymskich, wzgórze palatyńskie stało się podstawą nieprawdopodobnie olbrzymich i rozległych gmachów, wyrastających przy sobie, cisnących się do siebie, a każdy nowo dodany pałac był nowym wyrazem dumy nowego pana, chcącego błyszczeć śnieżną białością marmurów, olśniewać oczy jaskrawością różnokolorowych ścian i kolumn swego przybytku. Palatyn, jak drogocenna korona, jak misternie rzeźbiony tron, królował nad Rzymem, nad światem, był siedzibą monarszą, pałacem, świątynią, bazyliką, katedrą niezrównanego bogactwa, wyzywającego samolubstwa, hardem urągowiskiem przemocy i siły.
Lecz nadmiar tych nadużyć przyśpieszył ich śmierć i koniec. Przez siedem przeszło wieków wzrastała potęga Rzymu a następne pięć wieków cesarskich rządów, pędzić poczęły naród ze szczytów w otchłanie. Obszar państwa rozpadał się skutkiem samego swego ogromu; zagarnięte prowincye ubożały, śląc swe bogactwa stolicy, dochody skarbu były coraz szczuplejsze a wydatki rosły, gotując nieuniknione bankructwo. Lud marniał i niedołężniał, żyjąc w lenistwie, pojąc się trucizną wyuzdanych chuci swych cezarów, rozkoszując się czarem bezustannych igrzysk i zabaw. Już tylko najmici bili się za rzymian i uprawiali ziemię. Od czasów cesarza Konstantyna, Rzym chwiać się poczyna w swem pierwszeństwie, w swej przewodniej roli; do współzawodnictwa z Rzymem staje Bizancyum. Wraz z Honoryuszem, następuje podział państwa. Rozkład zaś ostateczny dojrzewał pod panowaniem dwunastu cezarów, z których ostatni, Romulus Augustulus, nędzny i sponiewierany, pozostawił Rzym dyszący śmiercią, spotworniały, przegniły. Romulus Augustulus! — samo to podwójne jego miano jest jakby okrutnem urągowiskiem dla dawnej potęgi i chwały Rzymu, podwójnym policzkiem wymierzonym założycielowi Romy i założycielowi imperyum Rzymskiego.
Na opuszczonym Palatynie wyniosłe mury, dachy i wieże pałaców piętrzyły się dumnie, królując jeszcze nad miastem. Jednakże pozrywano z ich ścian cenniejsze marmury, piękniejsze ozdoby i posągi, by uwieźć je do Bizancyum. Cesarstwo Rzymskie, stawszy się państwem chrześciańskiem, zamknęło dawne świątynie, zgasiło ogień Westy, zaledwie cześć jeszcze mając dla starożytnego palladium, dla szczerozłotej statui Zwycięztwa, tego symbolu wieczystego Rzymu, przechowywanego w komnacie panującego cezara. Aż do czwartego wieku, cześć ta uszanowaną została. Lecz w piątym wieku, Rzym ulega najazdowi dzikich narodów barbarzyńskich, które słynną stolicę świata zniszczyły ogniem i mieczem a zrabowane łupy, resztki od pożogi uratowane, zwaliły na wozy i wywiozły na wsze strony, roznosząc je w przeróżne krainy. Dopóki Rzym pozostawał w zależności od Bizancyum, na Palatynie mieszkał wielkorządca cesarskich pałaców, strzegąc je w miarę możności. Lecz później, w dusznej ciemności średnich wieków, wszystko zanika, topnieje i tonie w pomroce dziejów. Zdaje się, że zczasem miejsce cezarów zagarnęli papieże i, dziedzicząc po nich marmurowe pałace, zapragnęli dojść do ich znaczenia i władzy, by dziedzictwo stało się zupełnem. Na pewno zamieszkiwali w pałacu Septyma Sewera a w Septizonium odbyły się posiedzenia jednego z soborów. Papież Gelazyusz II został obrany w jednym z sąsiednich klasztorów, w jakie zamieniono część gmachów na pagórku palatyńskim. Papieże, te cienie zbiegłe z grobowisk dawnych Augustów, w naśladownictwie brnąc zapamiętale, ustanowili święte kolegium, mające wskrzesić wspomnienia dawnego senatu rzymskiego. W dwunastym wieku, Septizonium należało do zakonu kamedułów, którzy sprzedali tę potężną wieżę możnemu rodowi Frangipani. Septizonium stało się ich twierdzą, wzmocnioną i odrestaurowaną. Ród ten miał już w swojem posiadaniu Kolizeum, łąki Konstantyna i Tytusa, również zamienione w obronne warownie. Tak więc, Palatyn, święta kolebka Rzymu, otoczony został wieńcem twierdz patrycyuszowskiej rodziny Frangipani, prowadzącej zawzięte boje z innemi równie możnemi rodami.
Krwawe walki cywilne, rabunki najazdów, niszczyły Rzym jak rozwścieklone nawałnice, których huragany, wdzierając się na Palatyn, burzyły mury, równały i ścierały z ziemią najwspanialsze pałace i wieże. W pustkowiu zwalisk, szukać poczęły przytułku całe hordy nędzarzy, przybłędów, mnożąc się tutaj z pokolenia w pokolenie, obejmując w posiadanie gruzy i mury palatyńskich siedzib cesarskich, zakładając w nich piwnice, składy paszy dla bydła, stajnie dla mułów. Na stokach pagórka, na ziemi osuwającej się na marmury i mozaiki, uprawiano warzywa, sadzono winnice. Na rumowiskach wyrastały chwasty a bluszcze, pnąc się i wpijając w mury, ostatecznie rozsadzały szczątki portyków i arkad. I nastał dzień taki, że pałace, świątynie, tryumfalne siedziby cezarów, wznoszone dla głoszenia światu wiekopomnej o nich sławy, zrównały się z ziemią; zasypane popiołami, pogrążyły się w ciemności, legły w nizinę grobowców... Niewzruszona natura w niezmordowanej swej pracy, ziemią wszystko pokryła a na jej nierównościach kryjących gruzy dumnych pałaców zawrzało nowe życie zieloną roślinnością. W cieple słonecznych promieni mieniły się kwieciste korony ziół dzikich, brzęczały owady a stada kóz swobodnie tutaj puszczanych, pląsając, przeskakiwały złomy sterczących murów tronowej sali Domicyana i świątyni Apolina.
Piotr wstrząsnął się, przeszyty zimnym dreszczem. Tyle chwały, dumy, wielkości i potęgi, runęło w niwecz, zawaliło się pod ziemię, znikło na zawsze!... Jakże okrutny i mściwy los spędził na Rzym barbarzyńskie najazdy, by znieść one mogły tak doszczętnie całą świetność cywilizacyi tutaj kwitnącej! W jakąż noc głuchą, tajemniczą i długą, wpadła ona bez wieści! Po takim blasku świetności nie pozostało z niej nic i świat drzemał spowity w niemowlęctwie nowej swej przyszłości. Piotr pytał się sam siebie, jakim sposobem pogrążyły się pod ziemię te przestrone pałace, przepełnione arcydziełami rzeźby, wspaniałością marmurów?... Dlaczego nikt się nie znalazł, aby stanąć na straży, by wołać o pomoc, by ratować od zagłady? Wszak zapadały się one zwolna, ziemia chwytała najpierw ich stopy, sięgała murów, rosła do dachów, aż wreszcie pokryła wszystko — nawet najwyższe ich wieże. Liczne pokolenia patrzały na ten napływ warstw ziemi, patrzały, nie myśląc o potrzebie ratunku! Wszak miasta tu stojących pałaców, nie zniosła żadna gwałtowna katastrofa, mury nie rozsypały się w pyły, lecz w całości szły w dół swego zasuwającego się grobu, by, zczasem odkopane, wywołać podziw i rozradować oczy pięknością arcydzieł, które kryły w swem wnętrzu. Na okres tego zaniku cywilizacyi rzucona jest dotychczas nierozpoznana czarna zasłona, a ludzkość po długowiecznym letargu, budzi się odrodzona, inna, odmiennie kształtująca młodociany swój umysł. Gdy po najściu barbarzyńców Rzym się wyludnił, nie podnoszono z upadku walącego się grodu; mieczem i ogniem druzgotane gmachy waliły się opuszczone, jako bezużyteczne, skutkiem nadmiernej swej wielkości. Do ich zagłady przyczyniła się także nowa religia, tępiąca wszystko co przypominało poprzednią. Dawne świątynie zameniała w kościoły, strącając z piedestałów czczone w nich bożyszcza. Młody świat chrześciański zawistnie tępił ślady poprzedniego bytu, nie chciał by wiedziano o starożytnem pogańskiem społeczeństwie. Zagarnął świątynie, pozrywał z bronzu kowane dachy, wyrwał na swój użytek las kolumn z najwspanialszych marmurów, wreszcie rzucił się na głazy, roznosząc kamienie Kolizeum, krusząc mury teatru Marcelusa, druzgocząc młotami arcydzieła rzeźbiarzy i rzucając je w płonące piece dla otrzymania wapna potrzebnego przy budowie gmachów katolickiego Rzymu...
Była już blizko pierwsza godzina, gdy Piotr ocknął się z głębokości swej zadumy. Słońce padało złocistym deszczem, przeciskającym się pomiędzy liśćmi zielonych dębów ogrodu. U stóp pagórka spoczywał cicho Rzym, omdlały z gorąca południowej spiekoty. Rozmarzony wywołanemi widzeniami, Piotr kierował się ku wyjściu z ogrodu, stawiając nogi chwiejnie jeszcze i nieprzytomnie. Idąc zwolna po nierównych, powyżłabianych gruntach wśród zwalisk, postanawiał godnie zakończyć ten dzień pamiętny i zwiedzić przed wieczorem przesławną via Appia.
Nie chcąc powracać na via Giulia, do pałacu Boccanera, Piotr zjadł śniadanie w oberży na przedmieściu. Izba była obszerna, wpół ciemna i pusta. Tylko roje much brzęczały koło stołu i nakrycia. Pozostał tu przeszło dwie godziny, wyczekując by słońce utraciło płomienny żar południowego swego światła.
Ach, ta via Appia, ta królowa dróg starożytnych, przecinająca olbrzymi obszar kraju prostą linią, wysadzoną, zamiast drzew, podwójnym szeregiem dumnych grobowców, czyż nie była ona jakby dalszym ciągiem tryumfalnego Monte Palatino! Wszak ta sama przewodnia myśl rzymskiego narodu stworzyła te grobowce, mające wzbudzać podziw i utrwalać nazawsze pamięć o tych, którzy tu spoczęli. Zmarli chcieli pozostać pomiędzy żywymi, chcieli do nich mówić wspaniałością swych nagrobków i zbudowali je wzdłuż drogi, którą tłumy podróżnych dążyły ku stolicy. Wizerunki zmarłych, utrwalone w marmurze, patrzały na snujących się ludzi a chociaż ciało ich było już tylko popiołem, spoglądali dumnie, boskie przybrawszy kształty. Stało się zadość ich życzeniu, dotychczas przetrwała znaczna część ich grobowców, a napisy głoszą ich imiona, oraz piastowane za życia godności. Począwszy od grobowca Cecylii Metelli, aż do Casale Rotondo, wzdłuż kilometrów równej i prostej drogi, ciągnęły się niegdyś bez przerwy szeregi pomników. Spoczywały tu najgłośniejsze i najbogatsze rzymskie rody, współubiegano się, by mieć tutaj swoje miejsce po śmierci i by prześcignąć wspaniałością grobowca wszystkie inne, już dla poprzedników wzniesione. Próżnością pędzeni, budowali rzymianie mauzolea obszerne, ozdobami aż do zbytku przeciążone. Rozrzutnie sypali złotem, byle zadowolnić swą żądzę pozagrobowej o sobie pamięci, czcili śmierć, wznosząc jej świątynie, bo tym sposobem nie przestawali żyć wśród potomności. Wspaniała okazałość dzisiejszego Campo Santo w Genui oraz Campo Vezano w Rzymie — świadczy bogactwem swych grobowców o dziedzicznem przechowaniu się tej żądzy...
Ileż wspomnień budzą starożytne grobowce po prawej i po lewej stronie przesławnej drogi, którą stąpały rzymskie legiony, powracające do stolicy po zawojowaniu świata!
Grób Cecylii Metelli, zbudowany z ogromnych ciosowych kamieni, tak jest olbrzymi, że w średnich wiekach zamieniono go w obronną fortecę o zębatej baszcie, z tarasem u szczytu. Wiele z tych grobowców odbudowano temi czasy, dla zużytkowania marmurów i rzeźb odnalezionych w sąsiedztwie, inne zaś przechowały się dotychczas, lecz, odarte z ozdób, świecą nagością cegieł i cementu, sterczą jak wpół rozwalone, poszarpane skały; niektóre zachowały częściowo dawne kształty i świadczą, że były maleńką świątynią, lub kolumną od góry strąconą, sarkofagiem spoczywającym na wyniosłem podmurowaniu. Mnóstwo także przetrwało wizerunków zmarłych wyobrażonych w wypukłorzeźbie, zazwyczaj są oni w grupach, po trzy lub pięć osób. Są także i posągi apoteozujące zmarłą już istotę, a w niszach grobowców urządzono kamienne ławy, by podróżny mógł spocząć, błogosławiąc uprzejmość nieboszczyków. Pochwalne napisy podają miana ludzi znanych lub w zapomnieniu już będących. Tu Sekstus Pompejusz pochował swoje dzieci, tu leży Marcus Servilius Quartus, Hilarius Fuscus, Rabirius Hermodorus; mniej zaufania wzbudzają napisy na później odnalezionych nagrobkach Seneki, Horacyuszów i Kuryacyuszów. Największy podziw ze względu na nadzwyczajność swego ogromu, budzi Casale Rotondo. Na fundamentach tego grobowca istnieje baryera i gaj drzew oliwnych. Casale Rotondo dokoła jest otoczone pilastrami korynckiemi a rzeźbione sceniczne maski i pochodnie jeszcze widocznemi są na murach.
Piotr kazał się dowieźć powozem aż do grobowca Cecylii Metelli, a ztamtąd szedł zwolna pieszo do Casale Rotondo. Miejscami na via Appia, wynurzają się z ziemi wielkie bazaltowe flizy starożytnej drogi, która skutkiem tego jest bardzo niedogodna dla jazdy powozem. Na lewo i na prawo, wzdłuż drogi, mkną pasy spalonej słońcem trawy, a wśród zwalisk grobowców, wyrastają chwasty, jak na opuszczonych, starych cmentarzach. Wybujały zwłaszcza różnych odcieni osty, oraz dzikie kopry. Przy zrudziałych trawach ciągnie się nizki murek z polnych kamieni, a mnóstwo jaszczurek szeleszczy, uciekając w popłochu. Po za grobowcami leżą obszary rzymskiej Kampanii, zanikając jak morze na skraju horyzontu. Od czasu do czasu wynurza się z pomiędzy rozwalających się nagrobków, drzewo pinii, eukaliptusu, lub szara od pyłu kępa drzew oliwnych i figowych. Na lewo, wśród rozległych łąk, widać ciemne arkady, ruiną już dziś będącego wodociągu Aqua Claudia, gdzieniegdzie pstrzą się nędzne uprawne pola i małe zagrody, otoczone winnicami. Krajobraz ten zamykają w głębi góry Sabińskie i Albańskie, tonąc w niebieskawo fioletowych mgłach, z pośród których jaśniejszemi plamami występują miasteczka: Frascati, Rocca di Papa, Albano. Po prawej zaś stronie drogi, ku morzu, ciągną się niezmierzone okiem rozłogi rzymskiej Kampanii. Równina ta, lekko zaledwie dostrzegalnie falista, piękną jest majestatycznością swej prostoty, swem pustkowiem pozbawionem drzew i ludzkich siedzib. Płaską jest i horyzontalną jak ocean a zakończoną — linią prostą, poziomą, odcinającą się w dali od jasności nieba. Podczas lata, łąki te płonąć się zdają; spalona przez słońce trawa, czerwienieje, przybierając barwę rozżarzonego ogniska, lecz już we wrześniu nowe kiełkują trawy i zielony ocean łąk gubi się w dalekich oparach, przybierających zamglone tony różowe i liliowe, unoszące się ku przestworom nieba złotem kapiącego, złotem promiennego, zwłaszcza w godzinach wieczornych, podczas zachodu słońca.
Piotr, smętnie zadumany, szedł zwolna po płaskiej i w nieskończoność mknącej drodze, przecinającej prostą linią obszary łąk rzymskiej Kampanii. Wzruszająca melancholia tchnęła od krajobrazu i starożytnej drogi, wysadzonej podwójnym rzędem grobowców. Cicho, samotnie i głucho było wśród via Appia. Piotr, marząc, znów wywoływać począł całość i dawną świetność grobowców walących się w gruzy, i powtórzyło się przed nim widzenie, jak na Monte Palatino. Wskrzeszone w swym majestacie grobowce lśniły się białością marmurów. Wszak tutaj, u stóp tego rumowiska cegieł, tej potężnej masy muru, mającego kształt dziwacznego wazonu, znaleziono głowę olbrzymiej statui, a w pobliżu roztrącone kawały kutego w marmurze Sfinksa... Piotrowi zdawało się, że patrzy na kolosalnych rozmiarów statuę, strzeżoną bo bokach przez sfinksy przysiadłe w zwykłej swej pozie. Nieco dalej, w wgłębieniu jakby komnatki pozostawionej w murze grobowca, stała statua młodej kobiety. Odtrąconą głowę statui znaleziono, kopiąc tę ziemię pełną pamiątek. Piotr patrzał i oczami wyobraźni widział tę kobietę. Twarz miała piękną, zdrową i uśmiechającą się do życia. Idąc wciąż naprzód, odczytywał napisy i cieszył się, że rozumie je w całości. Zdawało mu się teraz, iż obcuje ze spoczywającymi tu zmarłymi, że zna tych ludzi żyjących przed dwoma tysiącami lat. Nawet via Appia poczęła się ożywiać. Pełno było na niej wozów jadących z przeraźliwym hałasem, szły kohorty, maszerując ciężkiemi krokami, snuły się tłumy mieszkańców starożytnego Rzymu. Wszystko to potrącało się wzajemnie, tłocząc się, przeciskając, gorączkowo się śpiesząc, jak zwykle w wielkich stolicach. Były to czasy panowania Flawiuszów, Antoniuszów — epoka największego rozrostu i potęgi Rzymskiego cesarstwa. Via Appia podówczas dobiegła szczytu swej piękności, roiła się pełnią wspaniałych nagrobków ozdobnych i rzeźbionych, jak świątynie. Jakże monumentalnie okazałą była ta ulica śmierci! Jakież czynić ona musiała wrażenie na podróżnych, przybywających nią do Rzymu! Wielcy zmarli witali przybysza i wiedli go do żywych a nadzwyczajność i pompatyczność cmentarza zapowiedzią była okazałości stolicy. Niemy z podziwu podróżny, zawczasu korzył się przed dumą rzymian, ku którym podążał, jakże wszechmocnymi byli ci panowie świata, by cześć taką wzbudzać nawet za pośrednictwem swych zmarłych! Wszak ci, legli już w grobie mężowie, popiołem już tylko będący, mówili o swej potędze ogromem i wspaniałością swoich nagrobków. Chwała promienieć się zdawała dokoła tych posągów...
Piotr przystanął przy grobowcu Cecylii Metelli, tej wieży zbudowanej jak cytadela, wieży mającej dwadzieścia metrów średnicy, by zachować w swem wnętrzu ciało żony Crassusa. Piotr przystanął w upojeniu swego rozmarzenia, a odwróciwszy się w stronę przebytej już drogi, ujrzał w głębi okazałej, połyskującej marmurami via Appia, wskrzeszonej w dawnej świetności, również wskrzeszone cesarskie pałace na Monte Palatino. Wyobraźnią wywołane to widzenie trwało tylko chwilę, bo Piotr drgnął, zbudzony niespodziewanem pojawieniem się dwóch żołnierzy, których obecności nie przypuszczał wśród tego pustkowia. Wyszli z pomiędzy zwalisk grobowców i szli dalej, pełniąc straż, inaczej bowiem, via Appia nie byłaby bezpiecznem miejscem dla marzeń turystów. Nawet w dzień biały, potrzebną jest tu opieka municypalna. Niezadługo Piotr doznał wzruszenia skutkiem nowego spotkania. Ujrzał wysokiego starca, w czarnej sutanie, z czerwonem obszyciem i z niemałem ździwieniem poznał, że to był kardynał Boccanera. Zeszedłszy z drogi, kardynał stąpał powolnemi krokami po suchej, spalonej trawie, zarosłej kwitnącemi ostami i koprem o złocistych bukietach. Głowę miał pochyloną, głęboko był zadumany, tak że nie spostrzegł Piotra, który, szanując jego samotność, odwrócił się i ustąpił mu z drogi, zdziwiony, widząc go tak samego i tak daleko od miasta. Naraz wszystko zrozumiał, spostrzegłszy po za złomem muru karetę kardynała, zaprzężoną w parę ciężkich, karych koni, przy których stał lokaj w ciemnej liberyi, podczas gdy stangret siedział nieruchomie na swym koźle. Kardynał Boccanera, stosując się do przepisu niedozwalającego kardynałom chodzić pieszo po Rzymie, chcąc użyć przechadzki, musiał powozem wyjeżdżać po za miasto. Reguła ta dziwnie pasowała w zastosowaniu do tego smutnego i wyniosłego starca, który, będąc księciem w obliczu Boga i księciem w obliczu ludzi, stał na wyjątkowo niedostępnych wyżynach. Ztąd przystojnie mu było w melancholijnej samotności. A chcąc odetchnąć świeżem wieczornem powietrzem, musiał uciekać na puszczę, błąkać się wśród grobowców o wielkich wspomnieniach, bo mu się nie godziło zstępować wśród tłumów, mięszać się z gawiedzią.
Piotr nie mógł się oderwać od smętnej piękności via Appia. Już wieczór się zbliżał, lecz postanowił pozostać do ostatniej chwili, by podziwiać prześliczny zachód słońca. Na lewo leżące pola i winnice przybrały ciemno ołowiany kolor, pogrążyły się w niepewnościach zapadającego zmroku, świeciły tylko po nad niemi ozłocone resztkami słonecznego światła arkady wodociągu, w dali zaś góry Albańskie kładły czarny pas coraz jaśniejszy ku szczytom topiącym się w mgle różowej. Na prawo, ku morzu, płonęło opuszczające się słońce, okolone rojem drobnych, jaskrawych chmurek, które jak złoty archipelag błyszczały na purpurowym oceanie. Wyżej zaś, szafirowe sklepienie nieba z zachodzącem u skraju słońcem, jaśniało nad bezbrzeżną, pustą równiną rzymskiej Kampanii. Tylko niebo i równina, prócz tego nic. Obszar ziemi był płaski i niczem nie urozmaicony, nie było na nim ani pagórka, ani drzewa, ani pasącego się stada z dozorującym pasterzem. Z miejsca, w którem stał, Piotr widział wszakże czarną sylwetkę kardynała Boccanera. Przechadzał się zwolna pomiędzy grobowcami, odcinając się wyraźnie, rysując się potężnie, na purpurowem tle ostatnich promieni zachodzącego słońca.
Nazajutrz rano, Piotr, ogarnięty gorączką zwiedzania i zobaczenia wszystkich ciekawości starożytnego Rzymu, znów wrócił na via Appia z zamiarem spuszczenia się do katakumb świętego Kaliksta.
Jest to najobszerniejszy i najsłynniejszy z pierwotnych chrześciańskich cmentarzy, nawet kilku papieży zostało tam pochowanych. Idzie się tam ogrodem w połowie spalonym słonecznym żarem, a wśród cyprysów i drzew oliwnych, napotyka się na rodzaj lepianki z desek i z wapna, w której jest sklepik z religijnemi pamiątkowemi drobiazgami. Do katakumb prowadzą dość wygodne schody, urządzone już we współczesnej nam epoce. Piotr ucieszył się, spotkawszy tu niespodziewanie trapistów francuzkich, którym powierzoną została opieka podziemnego cmentarza i oprowadzanie po nim turystów. Właśnie jeden z braci miał schodzić tam z dwoma paniami francuzkiemi, z matką jeszcze piękną i z córką ponętną wdziękami młodości. Panie uśmiechały się, chociaż widocznie były nieco strwożone szykującą się wyprawą. Szepcząc z sobą, patrzały na zakonnika zapalającego wysokie, cienkie świeczki. Zakonnik miał czoło nierówne, wystające, szczęki szerokie i mocne, wyraz jego twarzy zdradzał naturę upartą i wierzącą, a jasne oczy mówiły o dziecięcej naiwności jego ducha.
— Przybywasz pan w samą porę — odezwał się do Piotra. — Jeżeli panie pozwolą, to pójdziesz razem z nami... bo już trzech braci jest w katakumbach z podróżnymi... więc trzebaby czekać długo na nowe zejście...
Panie uprzejmie skinęły głowami na znak przyzwolenia, więc zakonnik podał Piotrowi jeszcze jedną z przygotowanych na półce świeczek. Ani matka, ani córka nie były bigotkami, bo ukraddkiem, z ukosa, spojrzały niechętnie na sutanę towarzysza przyłączającego się do wyprawy. Spuścili się schodami i wyszli na rodzaj wązkiego korytarza.
— Proszę, niechaj państwo uważają — powtarzał zakonnik, świecąc lichtarzykiem nizko po nad ziemią. — Trzeba iść powoli i bardzo ostrożnie, bo grunt jest nierówny, pełen wybojów i ślizgich spadków.
Rzekłszy to, rozpoczął objaśniający wykład. Mówił głosem piskliwym, lecz z nadzwyczajną siłą przekonania o prawdzie słów swoich.
Piotr zeszedł tutaj, milcząc z nadmiaru wzruszenia; gardło miał ściśnięte a serce bijące przyśpieszonem tętnem. Ach te katakumby, te pierwsze schroniska prześladowanych chrześcian, ileż razy o nich marzył za niewinnych dni swoich wierzeń w seminaryum! Marzenia te, pod inną tylko formą, powtórzyły się niedawno, podczas pisania książki o pożądanym przez niego odrodzeniu się Rzymu. Przypominał sobie wtedy o katakumbach, jako o czcigodnych zabytkach pierwszych początków chrześciańskiej religii, będącej podówczas opiekunką najuboższych, pocieszycielką serc prostaczych. Powrotu tej religii Piotr domagał się w swej książce. Pojęcie o wyglądzie katakumb, Piotr sobie wyrobił na podstawie opisów drukowanych w książkach wielkich prozaików i poetów. Ztąd urosła w nim przekonanie o wspaniałym ich ogromie. Zdawało mu się, że jest to wielkie podziemne miasto o szerokich ulicach, rozległych i licznych placach, salach zamienionych w kościoły, mogące pomieścić niezliczone tłumy wiernych. Jakże ubogą, nędzną, okazała się rzeczywistość w porównania z obrazami powstałemi siłą rozbujanej fantazyi!...
Oprowadzający zakonnik, odpowiadając na pytania zadawane przez matkę i przez córkę, mówił:
— Tak, wązko jest tutaj... nie szerzej jak metr jeden i dwie osoby nie mogą iść jedna przy drugiej... A jak te katakumby powstały?... Jak je kopano?... Bardzo łatwo można to sobie przedstawić.. Jakaś rodzina lub stowarzyszenie zapragnęło mieć swój grobowiec... zaczynano więc kopać ziemię w upatrzonem miejscu... kopano prostemi motykami, bo grunt jest mięki... z gatunku tufu ziarnistego... Jak państwo widzicie, taka ziemia ma kolor czerwonawy, jest krucha a zarazem spoista, łatwa do kopania a przytem nieprzesiąkalna. Możnaby rzec, że jakby umyślnie była na ten cel przeznaczona, bo wybornie przechowują się w niej ciała nieboszczyków...
Zatrzymał się i przy bladem światełku swej świecy, pokazywał wydrążenia w ścianach tak na prawo jak i na lewo.
— Proszę, niechaj państwo zauważą... takie otwory w ziemi wykute, nazywały się loculi... Więc ludzie ówcześni, wykopawszy podziemną galeryę, po obu jej stronach wydrążali takie kryjówki, w które składali ciała zmarłych, owijając je kawałem płótna a następnie zamykali otwór marmurową tablicą i zalewali szpary cementem... Groby takie szły kilkoma rzędami, jedne po nad drugimi... Wszak łatwo zrozumieć, jak się to wszystko odbywało i jak powstały katakumby, które widzimy... Do galeryi wykopanej przez jedną rodzinę, przyłączały się inne, do stowarzyszeń znów stowarzyszenia i tak wspólnemi siłami zwiększała się galerya, kopano ją coraz to dalej, w miarę potrzeby. Od głównej, to jest pierwszej galeryi, rozchodziły się inne, boczne, rozgałęzienie wzrastało, różne przybierając kierunki... Gdy zaczęto kuć groby powyżej pierwszego szeregu, galerya stawała się coraz to wyższą... Oto tutaj, gdzie jesteśmy, ma ona co najmniej cztery metry wysokości... Możnaby się dziwić, jakim sposobem windowano ciała na taką wysokość. Otóż rzecz prosta. Zamiast żłobić sklepienie galeryi, wydrążano ją od dołu, tak że katakumby coraz niżej osuwały się w ziemię... W ten sposób jak opowiedziałem, w przeciągu czterech wieków, katakumby św. Kaliksta miały galerye wynoszące szesnaście kilometrów długości... w których było około miliona chrześciańskich grobowców... Oprócz katakumb, w których jesteśmy, są jeszcze inne, całe ich dziesiątki krzyżują się i dziurawią grunta w okolicach Rzymu... Zatem obliczcie państwo, ile to chrześciańskich ciał zostało pogrzebanych w ten sposób...
Piotr słuchał, milcząc. Kiedyś, przed laty, zwiedzał w Belgii kopalnię węgla i mimowoli przypominał sobie, że widział tam takie same wązkie i rozgałęzione korytarze podziemne. Taż sama panowała w nich duszność, ciemność i głucha, przygniatająca cisza. Światełka latarek, tak samo gwiazdeczkami pstrzyły ciemności, nie rozwidniając ich, jak te oto świece przy zwiedzaniu katakumb. Jakże inaczej je sobie wyobrażał! Wszak były to poprostu otwory kopane bez symetryi i żadnego z góry zakreślonego planu, galerye zwiększały się wzdłuż i na wysokość w miarę potrzeby i nie myśl ludzka, lecz narzędzie trzymane w ręku zaznaczało im kierunek. Chropowaty grunt, po którym wiódł zakonnik zwiedzających turystów, podnosił się w górę, to znów zapadał się, tworzył wyboje a ściany były raz ukośne, to wklęsłe lub wystające, kopacze tych galeryj nie posiłkowali się znajomością najpierwotniejszych wymiarowych przyrządów. Nic tu nie wykazywało użycia podczas robót gruntwagi lub ekierki. Podziemne galerye zwiększały się tylko w miarę potrzeby a pracą przy ich kopaniu zajmowali się prostacy, może rąk swoich użyczający z miłosierdzia względem braci potrzebujących ich pomocy. Że katakumby są dziełem prostaczego ludu, świadczą napisy i rysunki emblematyczne, ryte na marmurowych tablicach. Są one niepoprawne, nieforemne, jak bazgroty uliczników na murach miejskich.
Zakonnik zaczął właśnie objaśniać napisy marmurowych tablic:
— Jak państwo widzicie, najczęściej wypisywano tylko nazwisko zmarłego, a czasami, zamiast nazwiska, tylko słowa in pace... Lecz zdarzają się także emblematyczne rysunki; gołąbek oznaczał czystość, palma — męczeństwo, ryba zaś po grecku oznaczona słowem z pięciu liter też często się napotyka, bo każda z tych pięciu liter rozpoczynała pięć słów greckich: „Jezus Chrystus, Syn Boży, Zbawiciel ludzi“.
Zbliżywszy płomień świecy, zakonnik pokazywał rysunki. Palma naznaczona była kreską środkową z paru małemi bocznemi kreskami, gołąb lub ryba, konturową linią, zakończoną gzygzakiem mającym wyobrażać ogon a kropka zastępowała oczy. Napisy szły krzywo, bezładnie a składające je litery były różnej wielkości, jak zwykle bywa pismo kreślone prostaczą i niewprawną ręką.
— Niechaj państwo zechcą się pochylić — rzekł uprzejmie zakonnik. — W tym oto grobie jest szkielet jeszcze nietknięty. Spoczywa on tutaj od szesnastu albo siedemnastu wieków. Zobaczycie państwo, w jaki sposób składano nieboszczyków w wykopane dla nich łożyska. Uczeni twierdzą, że jestto szkielet kobiety, zapewne młodej dziewczyny... Jeszcze rok temu był zupełnie cały, nienadwyrężony, lecz teraz ma czaszkę rozbitą.. Dopuścił się tego jeden amerykanin, zwiedzający katakumby, uderzył laską w tę czaszkę, chcąc się przekonać, czy nie jest sztuczną...
Panie się pochyliły, a blade ich twarze, oświecone zblizka trzymanemi świecami, wyrażały przestrach i politowanie. Zwłaszcza młoda panna miała minę strwożoną, w czarnych pełnych życia oczach szkliły się jakby łzy, a świeże, zwykle uśmiechnięte usta były zaciśnięte i drżały nerwowo. Lecz widzenie tych dwóch kobiecych twarzy, trwało tylko krótką chwilę, znów panie wyprostowały się i szły dalej za oprowadzającym zakonnikiem. Spacer po ciemnych, dusznych galeryach trwał jeszcze godzinę, bo przewodnik chciał wszystko pokazać sumiennie, zatrzymywał się w miejscach, które uznawał za godne szczególniejszej uwagi, wpadał w zapał opowiadania, zdawało mu się bowiem, że wznieca w zwiedzających pobożność a więc że pracuje dla zbawienia turystów spuszczających się do katakumb.
Piotr szedł za innymi wciąż milcząc, lecz w miarę jak patrzał na te starodawne grobowiska, zachodziła w nim wielka przemiana myśli. W pierwszej chwili był zadziwiony, widząc jak innemi były w rzeczywistości te nędzne nory w ziemi żłobione, od katakumb opiewanych przez poetów, teraz zaś zdawało mu się, że zaczyna rozumieć, dlaczego są takiemi a nie innemi, i ogarniało go wielkie wzruszenie, wzruszało go zwłaszcza ubóstwo tych grobów i nieumiejętność rąk, które je kopały. Tak, nie było to wzruszenie wypływające z uznania świętości tych miliona męczenników tutaj pogrzebanych, lecz słodkie współczucie dla ówczesnego społeczeństwa chrześciańskiego, ufnego w swą wiarę, rozkołysanego nadzieją pozagrobowej szczęśliwości. Wszak dla ówczesnych chrześcian, te nizkie, ciemne, podziemne galerye były tylko miejscem czasowego snu przed zmartwychpowstaniem. Nie palili ciał swoich zmarłych, bo wzięli od żydów pojęcie o zmartwychpowstaniu. Jakże odmienną musiała być wtedy myśl o śmierci! Był to sen spokojny, szczęśliwy — wypoczynek po znojach życia, wyczekiwanie nagrody w niebie. Niczem niezmącona ufność w tę wiarę napełniała katakumby ponętą spokoju, odejmując im całą grozę wiejącą z tych ciemnych, podziemnych czeluści. Głucha noc tutaj panująca, czyż nie najwłaściwszą była w tym przybytku snu cichego i rozkosznego, w którym pozostawali zmarli w nieruchomym zachwycie, wyczekując przebudzenia, mającego trwać wieczność wśród rajskiego bytowania. Wszystko tu mówić się zdawało o tej, dla wiernych wybić mającej godzinie. Piotr z rozrzewnieniem patrzył teraz na tablice, które, z pominięciem nazwiska zmarłego, mówiły tylko słowa in pace — w spokoju! Być wreszcie w spokoju, spać w spokoju i w pełni nadziei wyczekiwać przyobiecanego nieba, należnego sprawiedliwym po dokonaniu ziemskiego żywota... Ach, spokój w tych warunkach, jakąż on musiał napawać rozkoszą tych pokornych duchem i tak szczerze wierzących! Prawda, że ci naiwni kopacze katakumb nieświadomymi, ciemnymi byli ludźmi, świadczyła o tem chociażby nieumiejętność wykonanej przez nich roboty; świat wtedy popadł w nieuctwo! Artyści nie umieli już wyryć liter w marmurze, zapomnieli rysować i pozostawili dziecinne kontury palm, gołąbków i ryb symbolicznych. Sztuka znikła z widowni świata. A jednakże jakaż siła, jaka młodzieńcza wiara tchnęła od tych prostaków rozpoczynających nową erę ludzkości! Spali tu pospołu biedacy i możni, wszystkie warstwy społeczne i połączeni jedną nadzieją, oczekiwali w swych kolebkach, podczas gdy życie wrzało dalej na ziemi, życie w sile swej nieodmienne a tylko w formach swoich różne. Jakąż dobrocią i braterstwem nacechowane były stosunki ówczesnych ludzi względem śmierci. Małżonków najczęściej składano razem w jednym grobowcu a u ich stóp leżały ich dzieci. Grobowiec biskupa niczem się nie odróżniał od grobowca najuboższego człowieka z ludu. Ta skromność i równość uroczą była w swej szczerości. Ponieważ wszystkie ciała w jednaki proch rozsypać się miały, więc też jednakie miały groby i jednakie tablice, milczące o nazwisku, o godności urzędów. Rzeczywiście równały one wszystkich tych zmarłych, nie wyróżniając żadnej z tych głów spoczywających w głębokościach rozkosznego uśpienia. Z rzadka, na nielicznych tablicach, prócz nazwisk, było parę słów pochwalnych, lecz jakże ogólnikowych, i lekko, bez nacisku, wzmiankujących o przymiotach! Mężczyznom przyznawano zacność i pobożność — kobietom zaś łagodność, piękność i czystość. Dziecięca niewinność promieniała z tych grobowców, bezgraniczna tkliwość i słabość ludzkiej istoty; ci pierwsi chrześcianie w śmierci upatrzyli nie koniec, lecz początek swego istnienia i zrzekłszy się myśli powrotu na ziemię, spali rozkosznie w oczekiwaniu wiekuistej szczęśliwości w niebie...
Naraz Piotr przypomniał sobie wczoraj widzianą via Appia i wywołaną przez siebie całość wspaniałych grobowców, złocących się w ciepłych, słonecznych promieniach. Tamte pomniki głosiły o dumie i o potędze mieszkańców Rzymu. Wznosiły się wspaniale, imponowały ogromem, zadziwiały bogactwem ozdób, arcydziełami rzeźbionych marmurów, obfitością drogocennych statui a ryte słowa napisów objawiały światu o sławie, jaką za życia zdobył sobie spoczywający tutaj zmarły. Ach ta pompatycznie okazała ulica śmierci, przecinająca bezbrzeżne równiny i wiodąca do miasta nad miastami, do Rzymu, stolicy świata! Jakże nadzwyczajnem była ona przeciwstawieniem, gdy się ją porównać chciało z podziemnym cmentarzem pierwszych chrześcian, ukrywających swoje nekropolium w głuchej ciszy czarnych, wązkich kurytarzy! Śmierć dla tych chrześcian była snem pełnym słodyczy, piękna i czystości, nocą upragnioną i z radością przyjmowaną. Godzili się na śmierć i szli ku niej pogodnie, bo wprowadzała ich ona w słodycz snu spokojnego, w ciszę podziemną chwilowego schroniska, po którem jaśnieć na zawsze miały niebiańskie, świetlane rozkosze. Poganizm, zamierając, uniósł z sobą sztukę, którą stworzył; dawnych, niezrównanych artystów zastąpili ciemni, nieumiejętni robotnicy, kreślący nieśmiałą ręką dziecinnie pojęte napisy i emblematyczne rysunki. Lecz harmonizowały się one z mrokiem nocy podziemnych cmentarzysk. Słoneczne światło niechajże opromienia piękności kształtów pomników na via Appia, tutaj zaś potrzeba ciszy, nocy, spokoju, tutaj nie mówi się o życiu przebytem na ziemi, lecz o przyszłem wiekuistem życiu w niebie. Z tą nadzieją, w tej czerwonawej ziemi, w kretowiskach przygotowanych przezornie, legły miliony istot i przeleżały kilkanaście wieków w niezmąconej samotności; tajemniczość ich schroniska zgwałconą została przez później rozbudzoną ciekawość ich potomności, mniej już wierzącą w archanielskie trąby, mające wzywać na sąd ostateczny, nakazujące zmartwychpowstanie ciał prochem i ziemią już będących. Śmierć mówiła wtedy o błogości przyszłego, wiekuistego życia, nigdzie też to obiecane życie nie miało tyle uroku, jak w tych podziemnych miastach, zaludnionych zmarłymi o nieznanych nazwiskach, lecz wspólnej i głębokiej wierze. To odmienne od pogańskiego pojęcie śmierci dało początek innej społeczności, odradzając świat potęgą swego tchnienia. Chrześcianie ćwiczyli się w pokorze, pogardzali ciałem, unikali wszelkich uciech ziemskich, zajęci nieustającą myślą o śmierci, jej tylko pragnęli, jako wyswobodzicielki otwierającej podwoje nieśmiertelności, wiekuistego życia w raju. Tak, rozpoczynała się teraz nowa era nowego zupełnie świata. Krew Augustów, ta dumna krew purpurą i słońcem się mieniąca, zanikła na czas jakiś. Chwilowo śladu jej trudno dostrzedz w żyłach potomności. Wypiła ją może ziemia i zczerwieniała w głębokościach kopanych katakumb...
Zakonnik chciał koniecznie pokazać paniom schody Dyoklecyana; dla zachęty, opowiadał złączoną z niemi legendę:
— Tak, schody te świadczą o cudzie... Za panowania Dyoklecyana, podczas prześladowania chrześcian, razu pewnego żołnierze zapędzili się aż tutaj i chcieli temi schodami spuścić się do katakumb, wiedząc, że się tam schroniła garstka wiernych... Otóż ledwie żołnierze stanęli na schodach, te się zarwały i wszyscy spadli... Jeszcze dzisiaj widzieć można te załamane pod nimi stopnie... Proszę, niechaj państwo zechcą zobaczyć... to bardzo ciekawe... i tuż blizko... o parę kroków...
Lecz panie czuły się zmęczone długiem przebywaniem w dusznych i ciemnych pieczarach, zdenerwowane słuchaniem opowiadania tylko o śmierci, więc się oparły życzeniu zakonnika, pragnąc co rychlej odetchnąć świeżem powietrzem. Wreszcie świece już się dopalały, więc opuszczono katakumby, z radością witając światło dzienne, chociaż rażąco olśniewającem wydało się w pierwszej chwili. Panie zatrzymały się przed sklepem ze świętościami i kupiły przycisk będący kawałkiem marmuru z wyrytą rybą, symbolem Jezusa Chrystusa, Syna Bożego, Zbawiciela ludzi.
Tegoż samego dnia popołudniu Piotr zwiedził bazylikę św. Piotra. Dotychczas znał tylko z widzenia wspaniały plac przed świątynią, plac otoczony poczwórnym rzędem kolumn i pilastrów, tworzących majestatyczny wieniec podług planu Berniniego. Na obszarze zawartym w ramach kolumnady, wznosi się obelisk i dwie monumentalne fontanny. W głębi zaś placu stoi bazylika o ciężkiej fasadzie i niezrównanej piękności kopule, która dumnie odbija się na tle zawsze niebieskiego nieba.
Słońce zalewało plac jaskrawością swych promieni. Piotr, przebywszy tę pałającą przestrzeń, doszedł wreszcie do nizkich stopni małych, coraz to wyżej wynoszących się placyków przed bazyliką. Były one puste, a grunt ich nierówny, wysypany był żwirem. Przebiegłszy ostatnią seryę nizkich, zużytych i zbielałych stopni, Piotr wszedł do bazyliki. Była teraz godzina trzecia a obfite potoki dziennego światła spływały z wielkich kwadratowych okien; jakaś ceremonia, zapewne nieszpory, rozpoczęły się w kaplicy Klementyńskiej, na lewo od wejścia. Lecz Piotr nic nie słyszał, uderzony ogromem kościoła. Zwolna, z oczyma wdal wpatrzonemi, przebywał nadmierną przestrzeń, zaledwie spojrzawszy na olbrzymie kropielnice, strzeżone przez anioły tłuste jak amorki. Piotr szedł, dziwiąc się kolosalności rozmiarów wszystkiego na co spojrzał. Łukowe sklepienie środkowej nawy zdobne było w rzeźbione kwadratowe wklęśnięcia, cyklopskich wymiarów, cztery pilastry podtrzymywały przesławną kopułę; w ramionach krzyża, po bokach od kopuły jaśniejącej ponad jego przecięciem, mogłyby się pomieścić obszerne kościoły. Jakaż majestatyczna duma i okazały przepych, tchnęły tu od wszystkiego! Wnętrze kopuły świeciło jak gwiazda, mieniąc się jaskrawemi tonami złota i mozajki a ponad grobem św. Piotra, unosił się okazały baldachim o bronzach, wziętych z Panteonu. W dół spuszczały się podwójne schody Konfesyi, oświecone setką lamp wiecznie gorejących. Jakaż mnogość, jakaż niebywała obfitość marmurów nęciła oczy i przygniatała uwagę wśród ogromu tego przybytku! Marmury mieniły się wszystkiemi odcieniami barw, marmury kolorowe, marmury białe, marmury najrzadsze, najdrogocenniejsze ukazywały się zewsząd nagromadzone z marnotrawną hojnością. Bernini, zdobiąc niemi gmach, posunął zbytek do krańcowego przepychu. W lśniącej posadzce odbijały się wspaniałości stropów świątyni a na marmurowych słupach oddzielających nawy, widnieją wykute medaliony papieży, wśród emblematycznych tiar i kluczy trzymanych przez pyzate aniołki. Na murach przeciążonych ozdobami, powtarza się najczęściej gołębica Inocentego X, a w niszach stoją kolosalne posągi, często dziwacznie pojęte. Loże, balkony, balustrada Konfesyi o podwójnie biegnących schodach, ołtarze a zwłaszcza grobowce, zdumiewały Piotra nadzwyczajnością bogactwa. Wszystko, tak, wszystko lśniło się tutaj połyskami najcenniejszych marmurów; wszystko było marmurowe, cała wielka nawa, boczne nawy, całość murów posadzki i stropów była z marmuru. Na całej przestrzeni tego kościoła, nie możnaby znaleźć miejsca szerokiego na dłoń z czego innego, niż marmur. Tryumfująca bogactwem i pięknem, bazylika tchnęła majestatem, wzbudzając podziw. Większą była nad inne kościoły, najwspanialszą na świecie, najsławniejszą pomiędzy sławnemi gmachami.
Piotr szedł, błądząc pomiędzy nawami, patrząc i jeszcze nic poszczególnie nie rozeznając, przygnieciony ogromem i okazałością świątyni. Zatrzymał się przez chwilę przed bronzową statuą świętego Piotra, przedstawionego w sztywnej, hieratycznej pozie. Wierni zbliżali się do marmurowego cokołu, na którym stała postać apostoła i całowali wielki palec prawej nogi: jedni obcierali go przed pocałowaniem, inni całowali bez poprzedniego obtarcia, przykładali następnie czoło i znów raz jeszcze całowali. Piotr zawrócił się w lewą stronę kościoła, gdzie stały rzędem konfesyonały. Zmieniający się w nich księża bezustannie słuchali spowiedzi w różnych językach. Inni zaś księża dotykali laseczką skroni grzeszników, którzy, klęknąwszy w tym celu, otrzymywali trzydzieści dni odpustu. Lecz osób było niewiele, zatem księża, siedząc w wązkich, drewnianych zagródkach, rozmawiali pomiędzy sobą, pisali lub czytali, zachowując się swobodnie, jakby we własnem mieszkaniu.
Piotr znów się zatrzymał przed schodami Konfesyi, zapatrzony w światła gorejących lamp, błyszczących jak gwiazdy. Główny ołtarz pod wspaniałym baldachimem, wyglądał dumnie i samotnie. Tylko papież miał prawo przed nim celebrować. Rzeźby i złocenia tego ołtarza kosztowały przeszło pół miliona. Patrząc nań, Piotr przypomniał sobie o nieszporach odprawianych w kaplicy Klementyńskiej i zadziwił się, że najlżejszy odgłos ztamtąd nie dobiega. Pomyślał, że ceremonia już się skończyła, lecz chciał się o tem przekonać. W miarę jak zbliżał się ku kaplicy, rozpoznawać poczynał lekkie dźwięki oddalonej muzyki, jakby odgłosy fletu. Tony się wzmagały w sile, wreszcie stanąwszy w progu, poznał grę organów. Okna kaplicy były zasunięte czerwonemi firankami a przedostające się przez nie światło słoneczne drgało purpurowemi blaskami. Fale poważnej, kościelnej muzyki, donośnie płynęły od chóru; jakimże więc ogromem była bazylika, by dźwięki huczących tu organów tonęły i nikły o kilkadziesiąt kroków od progu kaplicy!
Wchodząc do bazyliki, z pierwszego wejrzenia Piotr sądził, że nikogo w niej niema, że cała przestrzeń olbrzymiego kościoła jest pusta, zamarła. Po chwili dostrzegł obecność kilku osób, odgadując zdala ich niewyraźne sylwetki. Było tu trochę ludzi, lecz zrzadka rozrzucone ich postacie nikły wśród ogromu przestrzeni i zdawało się, że ich niema. Pomiędzy nawami błąkali się turyści, znużone stawiając kroki i zaglądając do „Przewodnika“ trzymanego w ręku. W pośrodku środkowej nawy, jakiś malarz rozstawił sztalugi i szkicował widok, zachowując się swobodnie jak w galeryi publicznej. W pobliżu Piotra, przeszedł szereg kleryków francuzkich, oprowadzanych przez prałata, objaśniającego im spotykane nagrobki. Lecz te piędziesiąt czy sto osób, były prawie że niedostrzegalnemi wśród obszaru bazyliki, wyglądały na gromadkę czarnych mrówek, poszukujących drogi, z której zboczyły. Piotrowi wydawało się teraz, że się znajduje w olbrzymiej sali galowej należącej do pałacu o nieprawdopodobnie kolosalnych rozmiarach. Przez wysokie, kwadratowe okna płynęło jaskrawe światło, słońce hulało tu swobodnie, przebijając się na przestrzał i napełniając wnętrze kościoła oślepiającą pełnią swych promieni. Na marmurowej, okazałej posadzce, bez ławek i krzeseł, przeglądało się i odbijało jakby na wodnej przestrzeni. Nigdzie w tym kościele nie było ustronnego, cienistego kąta, by uklęknąć i modlić się w tajemniczem odosobnieniu. Wszędzie było jasno, świątecznie, wystawnie. Jakże odmiennym był charakter tej operowej sali, błyszczącej złotem lśniącej marmurami, w zestawieniu do gotyckich kościołów o ponurych wnętrzach, gdzie tłum korzy się i płacze, tuląc się i jęcząc jak dziecię strwożone głębokością i ciemnościami lasu. Strzelista, gotycka architektura i wydłużone średniowieczne postacie świętych, były wytworami rozmodlonego ducha, tutaj zaś, w tej olbrzymiej, majestatycznie okazałej rzymskiej bazylice, wszystko ciałem być się zdawało i tylko o ciele mówiło. Próżnem byłoby szukać tu klęczącej kobiety, któraby z wiarą przyszła koić swe smutki i rozpacze! Słoneczna jasność uniemożliwiała zwierzenia i porywy ku tajemniczym pocieszeniom łez i westchnienia. Zamiast ufnych i rozmodlonych postaci wiernych, w bazylice św. Piotra snuli się znużeni zwiedzaniem turyści, lub rozmawiali swobodnie księża, wiodąc seminarzystów ku najciekawszym punktom przesławnego kościoła. Ludzie ci nie troszczyli się o nieszporną ceremonię, odbywającą się w kaplicy; dolatujące ztamtąd odgłosy nie odzywały się echem w wystygłych już sercach, dźwięk dzwonka i organów, tłumiła przestrzeń i chłodna wspaniałość lśniących marmurów.
Piotrowi wydawało się teraz, że bazylika była wspaniałym szkieletem kolosalnego gmachu, z którego życie już uleciało. By gmach ten ożył, by odpowiadał swojemu zadaniu, należało widzieć go pełnym po brzegi, rozmodlonym dusz tysiącami, jaśniejącym okazałością pompy uroczystych obrzędów religijnych. Mury te mogły pomieścić tłum osiemdziesięciu tysięcy wiernych a okazałość ołtarzy, przepych drogocennych marmurów, tworzył dekoracyę dla pontyfikalnych uroczystości, brzmiących muzyką, śpiewem, jaśniejących nieskończonością płonących świateł, a wśród obłoków wonnych kadzideł, sunąć tu mogły najliczniejsze orszaki duchowieństwa, roztaczającego bogactwo szat i przyborów, używanych do świętych obrządków. Uroczystości obchodów Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy dozwalały na takie występy, mogące rywalizować z wystawnością pierwszorzędnych teatrów. Piotr, przypomniawszy sobie wszystko co wiedział o uroczystościach obchodzonych w bazylice, starał się je wywołać i uprzytomnić wśród ram, na które patrzał. Więc pusta przestrzeń kościoła napełniła się tłumem pobożnych, a duchowieństwo, tworząc nadludzki orszak, postępowało wśród głów pochylonych. Szli kardynałowie, idąc parami za złotym krzyżem. Z ramion ich spływały koronki rokietów a suknie ich i powłóczyste płaszcze, z purpurowej jedwabnej mory, podtrzymywali postępujący za nimi kodytaryusze. Po za kardynałami, wysoko, na ramionach niesiony, zasiadał papież na czerwonym aksamitnym fotelu, ze złoceniami. Wszechmocny jak bóstwo, miał na sobie szatę z białego aksamitu a na niej złotą kapę, złotą stułę, złotą tiarę. Ci na których ramionach spoczywały sedia gestatoria z błogosławiącym papieżem, jaśnieli szkarłatem tiunik, haftowanych jedwabiem. Inni szli z wysoko oprawnemi wachlarzami z piór strusich, kołysząc niemi nad głową królującego dusz pasterza i pana, przypominając w ten sposób starożytny obyczaj bałwochwalczej Romy, tymże ruchem czczącej swe bożyszcza. Dokoła tryumfalnie niesionego papieża, postępował cały dwór jego, olśniewając oczy przepychem i rozmaitością stroju. Prócz rodziny papieża, szło grono prałatów, wyznaczonych do dzisiejszej służby, a za nimi płynął jak potok różnobarwnych jedwabi, orszak patryarchów, arcybiskupów, biskupów w złotych mitrach i kapach, kamerierzy przyboczni w fioletowych jedwabiach, kamerierzy o szpadach i kapach w czarnych aksamitnych strojach, koronkowych fryzach i złotych łańcuchach na piersiach, niezliczony poczet dostojników duchownych i świeckich, których urzędy i hierarchiczne dworskie stopnie wyliczała „Gerarchia“ na przeszło stu stronnicach, protonotaryusze, jałmużnicy, prałaci różnych klas i stopni; po za dworem papieża, złożonym z duchownych i świeckich dostojników, postępowała siła zbrojna pałacu watykańskiego. Żandarmi w wysokich futrzanych czapkach, straż palatyńska w mundurach niebieskich i czarnych, straż szwajcarska w srebrnych zbrojach nałożonych na mundury żółte, czarno i czerwono pręgowane, straż szlachecka w paradnych, czerwonych mundurach haftowanym złotem, ze złotemi naramiennikami i w złotych kaskach na dumnie podniesionych głowach.
Z chwilą jak Rzym stał się stolicą państwa Włoskiego, bazylika nie otwiera swych podwoi dla tłumu pobożnych. A gdy papież celebruje w swym kościele, pragnący go widzieć muszą liczne czynić zabiegi, by módz otrzymać kartę wejścia. Tak więc przestrone te mury od lat dawnych nie widziały zbiegających się tłumów pobożnych i kornie chylących czoła przed majestatem przedstawiciela Boga na ziemi. Zbiera się tutaj tylko grono wybranych, grono przyjaciół a jeżeli wyjątkowo liczba ich dojdzie paru lub kilku tysięcy z okazyi jakiej nadzwyczajnej uroczystości, nie zapełniają oni gmachu i mają pozór zaproszonych gości, żądnych ujrzenia czegoś ciekawego.
Im dłużej Piotr się rozglądał w tem majestatycznem muzeum, pełnem rzeźbionych posągów i drogocennych marmurów, tem wyraźniejszego doznawał wrażenia, iż bazylika jest świątynią pogańską, wzniesioną na cześć bożka światła i przepychu. Dawne świątynie starożytnego Rzymu najniezawodniej miały taki wygląd. Różnokolorowe marmury wykładały ich ściany, złocenia połyskiwały u stropów a drogocenne kolumny podpierały sklepienia. Dorywcze dzisiejsze wrażenie utrwaliło się i zamieniło w pewność w umyśle Piotra, gdy po dłuższym pobycie w Rzymie, zwiedził inne kościoły. Wszak kościół San Lorenzo in Miranda był dawną świątynią Antoniusza i Faustyny, a kościół św. Klemensa stał na podmurowaniach przybytku pogańskiego, o którego przeznaczeniu różne są domniemania, jakkolwiek istnieje podanie, że na tem miejscu stała bazylika w pierwszych początkach chrześciańskiej wiary. Kościół świętej Agnieszki był zbudowany podług planu dawnych gmachów municypalnych rzymskich, a szesnaście jego pięknych kolumn, każda z odmiennego marmuru, pochodziły z różnych ołtarzy pogańskich. W kościele Santa Maria in Transtevere znajdują się kolumny wyrwane ze świątyń Izydy i Serapisa, o czem wymownie świadczą kapitele. Trzydzieści sześć kolumn wykutych z białego marmuru w stylu jońskim, że świątyni Junony, przeniesionemi zostały do kościoła Santa Maria Maggiore, a w kościele Santa Maria in Aracoeli, znajduje się przeszło dwadzieścia starożytnych kolumn, każda z innego marmuru, oraz innego porządku i różnej wielkości. Podług legendy większość ich pochodzi ze słynnej świątyni Jowisza, która stała na Kapitolu w temże samem miejscu co dzisiejszy kościół katolicki. A bazylika świętego Jana Laterańskiego, bazylika o pięciu nawach, przedzielonych czterorzędową kolumnadą, stolica biskupstwa, którego papież jest biskupem, nie jestże ona pałacem bóstwa, lubującego się w doczesności?... Kolosalne posągi dwunastu apostołów podwójnym rzędem stojących, zdają się wskazywać drogę ku panu swojemu, nieśmiertelnemu Ojcu bogów i ludzi. Wszystkie te kościoły o połyskujących, marmurowych posadzkach, kunsztownych rzeźbach, bogatych złoceniach, są raczej świątyniami bożków z Olimpu. Harmonijny kolor ich marmurów ma w sobie coś cielesnego i pobudza do marzeń o cudnych kształtach bogiń, kąpiących się w mgłach przy różowych blaskach jutrzenki. W żadnym z nich, również jak w bazylice św. Piotra, nie ma cichych i tajemniczych zakątków, wzywających do modlitwy, otwierających niewidzialne skarby pocieszenia i spokoju. Lecz bazylika św. Piotra, pierwsze zajmowała miejsce wśród wszystkich kościołów, jako okaz, co może stworzyć duma człowieka, chcącego wystawić przybytek godny swego Stwórcy, a jednak gmach ten z kamieni zlepiony, gmach zbyt wielki, gmach zbyt bogaty w imię Boga wzniesiony, jest tylko gloryfikacją człowieka tryumfującego w jego imieniu...
A więc żarliwość pierwotnych wierzeń, po wiekach kilkunastu, wypowiedziała się stworzeniem tego kolosalnego, galowego przybytku! Ujawniała się w nim dawna dążność władców Rzymu, pragnących znaczyć swe panowanie, wznoszeniem olbrzymich arcydzieł architektonicznych. Żądzą ku temu przesycony był grunt Rzymu, żądzę tę dziedziczyły po sobie idące pokolenia i bez przerwy trwała ona we wszystkich ewolucjach cywilizacyi. Żądzę budowania odziedziczyli papieże, ci następcy cezarów. Podtrzymując dawną tradycyę, wznosili gmachy, współubiegając się o ich wielkość, trwałość, okazałość a gdy któremu środki materyalne nie starczyły na nową budowę kościoła, upiększał, lub z gruzów podnosił walące się mury starych przybytków i ślad swej działalności znaczył marmurową tablicą, głoszącą o dokonaniu podjętej pracy. Ztąd w Rzymie to mnóstwo tablic pompatycznie podpisanych mianem papieża i napiętnowanych godłem herbowem rodziny, z której ród wywodził. Tak więc, w Rzymie wciąż wyrastały gmachy, powstające z pyłu gmachów poprzednich i trwa to bezustannie od lat tysięcy...
Piotr, po raz drugi okrążając wnętrze bazyliki, zatrzymał się przy grobowcach papieży. Podziwiając ich wspaniałą okazałość, przypomniał sobie, grobowce ciągnące się wzdłuż via Appia, tego gościńca starożytnego, przecinającego równiny Kampanii i wiodącego aż ku świetnościom cesarskich pałaców na Monte Palatino. Olbrzymie, okazałe grobowce możnych bogaczów starożytnego Rzymu mówiły o nadmiernej dumie narodu władającego światem. W pobliżu, pod ziemią, w nędznych kretowiskach, kryły się inne grobowce, skromność ich i ubóstwo świadczyły, że nowe nad światem powiało tchnienie, że pojawił się człowiek nawołujący do braterskiej miłości, wyzucia się z dóbr doczesnych dla otrzymania wiekuistej szczęśliwości pozagrobowej. Lecz oto, z ubożuchnych legowisk, w których spali męczennicy, spokojnie wyczekujący archanielskiego na nich wołania, wyrosły nowe grobowce, równie olbrzymie, równie okazałe, dumne i pyszne, jak owe pogańskie grobowce przy via Appia.
W epoce Odrodzenia, Rzym na nowo stał się pogańskim; odżyła krew dawnych cezarów i zniosła napływ chrześciańskich dążności. Ach, jakże wyraźnie o tem świadczą zbytkowne, zmysłowo pojęte grobowce papieży, wznoszące się wśród wspaniałości bazyliki św. Piotra! Postacie papieży z bronzu odlane, olbrzymie — panują wśród aniołów niewieścio powabnych, a figury alegoryczne nęcą pięknością ciała, nagością piersi, lubieżnością torsów. U stóp papieża Pawła III, spoczywają: Sprawiedliwość i Przezorność. Urban VIII zasiada pomiędzy Religią i Przezornością; Inocenty XI, pomiędzy Religią i Sprawiedliwością; Inocenty XII, pomiędzy Sprawiedliwością i Miłosierdziem, Grzegorz XIII, pomiędzy Religią i Siłą. Papież Aleksander VII klęczy w towarzystwie Przezorności i Sprawiedliwości a przed nim wyobrażona jest Prawda oraz Miłosierdzie, podczas gdy powstający szkielet, potrząsa pustą klepsydrą. Na monumentalnie wyniosłym sarkofagu klęczy Klemens XIII, o ścianę pomnika opiera się Religia, trzymająca krzyż a po drugiej stronie wyobrażony jest geniusz śmierci, jadący na olbrzymich lwach, będących symbolem wszechwładzy. Bronz, odlewający postacie papieży, oznacza wiecznotrwałość pamięci ich panowania; z białego marmuru wykute alegoryczne figury głoszą piękno ciała, a kolorowe marmury, drapujące w bogactwo linij wspaniałe grobowce, apoteozują ich całość, jaśniejącą w złotawych blaskach, opadających od stropów olbrzymich naw kościoła.
Piotr przypatrywał się im kolejno, idąc zwolna wśród wspaniałej, pustej świątyni napełnionej jasnością słonecznych promieni. Tak, te grobowce papieży, pokrewne są grobowcom z via Appia. Tak, dumny Rzym, ten Rzym ciążący niegdyś nad starożytnym światem przekształcił pierwotną chrześciańską wiarę w zwycięzki katolicyzm, pragnący zawładnąć wszystkiemi narodami. Papieże poczuli w sobie krew cezarów. Dziedzice tronu Augusta znów piastować w swych głowach zaczęli plany wszechwładnego panowania; czaszki ich rozsadza nadmiar ambicji. Lecz jeden tylko August osiągnął cel w zupełnej pełności. On jeden był panem nad pany, był cesarzem i wielkim kapłanem, władcą dusz i ciał ludzkich, wyniósł się wyżej, tak wysoko, iż nikt mu dotychczas lotem nie dorównał. Marzenia i dążności papieży, ten pierwowzór dręczy i pociąga. Zbyt ciasną i niecałkowitą wydaje im się władza duchowna, pragną oni i żądnymi są zjednoczenia jej z władzą doczesną i odwieczną; żyją nadzieją urzeczywistnienia celu swych marzeń. Nie porzucają nigdy tej przewodniej idei i wysiłkiem woli każdego papieża jest przyśpieszenie tej chwili, gdy z pałacu watykańskiego, tego nowoczesnego Palatynu, panować i rządzić będą z absolutną władzą despotów, nad podbitą ciżbą wszystkich narodów i wszystkich ras ludzkich świat zaludniających.