Sprawa Clemenceau/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dom był, a i dotąd jest zapewne, wązki i długi, o dwóch oknach frontowych na każdem piętrze, opatrzonych rozchwianemi żaluzyami i maleńkiemi zielonawemi szybkami, które przy bladem słońcu lutowem błyszczały nakształt cynowych blaszek.
Komóreczkę odźwiernego, odznaczoną napisem Stróż wielkiemi literami namalowanemi na pochyłym murze pod schodami, zaledwie po omacku wynaleźć było można, i to z niebezpieczeństwem rozbicia sobie głowy o wydatne okienko, za którem wegetowała jakaś ludzka istota, mężczyzna czy kobieta, co się dawało poznać tylko po rodzaju ubrania, i która na zapytania o lokatorów odpowiadała głosem głuchym, nie ruszając się z miejsca. „Na pierwszem, na drugiem, na trzeciem.“
— Na trzeciem, — powiedział mi ten głos.
Wszedłem na schody, zmuszony, pomimo całej zręczności dwudziestoletnich nóg moich, trzymać się żelaznej poręczy, kręconej od dołu do góry nakształt korkociągu w butelce Im wyżej tem ciemność stawała się gęstszą. Dom ten, to studnia przewrócona dnem do góry. Światło wpadało w nią od dołu.
Dostawszy się na trzecie piętro zmuszony był wysunąć przed siebie obie ręce, by się jako tako orientować, i dosłownie natknąłem się na drzwi, do których potrzebowałem zadzwoni. Odetchnąwszy nieco, acz z trudnością wynalazłem dzwonek, który kilkakrotnie pociągnąć musiałem, nim się ozwał wreszcie.
— Kto tam? — zapytał z po za drzwi znany głosik pazia, który niby rozbiegł się po schodach.
— To ja, Piotr Clemenceau, — odpowiedziałem, — przynoszę pani rysunek.
— Ah! kiedyż bo ja jestem sama i zaczynam się właśnie ubierać; zresztą, niech pan troszkę poczeka.
I usłyszałem suwanie małych pantofelków, klapiących z lekka po podłodze, odedrzwi w głąb pokoju.
Czekałem kilka minut, aż drzwi otworzyły się, dając przejście do ciemnego przedpokoju. Zrazu ujrzałem tylko ciemną postać dziewczęcia, rysującą się na jaśniejszem tle okna pierwszego pokoju. Tym sposobem sylwetka jej ukazywała mi się okojona rąbkiem świetlanym; w okół tej małej główki rysy której zacierały się w cieniu, promieniała auerola, jak u posągów bizantyńskich, którą tworzyły prześliczne jej włosy rozrzucone w śnie i kędzierzawiące się na przeciw światła, niby puszysty krzak złota:
— Mama wyszła, — przemówiła Iza; wejdź pan jednak proszę. Nie spodziewaliśmy się go tak wcześnie.
— Można już wychodzić jednak o tej porze — odrzekłem, — kiedy mama pani już wyszła.
— Oh! ale mama wyszła za interesami. Chodź pan do salonu.
Pokój, który uczciła nazwaniem salonu, wychodził na biczownik, na rzekę, Samarytankę, Instytut, na mosty i na cały ten szereg pomników, które w różnych porach dnia tak odmiennemi stroją się barwami. Zrozumiałem, że pogodzono się z tem czarnem, brudnem domostwem dla pysznego widoku, towarzysza cichej pracy już ponurego, już wesołego, lecz poetycznego zawsze, zawsze gotowego powiernika bólów, trosk i marzeń tych wszystkich których mierność stopy przykuwa do ziemi, a myśl których tem bardziej potrzebuje przestworu. Strop niebieski musiał być chyba mocno w tem miejscu, przetarty przez tyle spojrzeń młodzieńczych wlepiających się w niego, żądnem pragnieniem o rozwiązanie przyszłości pytając: te to bowiem okolice Paryża widziały, widzą i widzieć będą powstawanie i rozwój owych pokoleń pełnych wytrwałości pracowitej, które krwią swoją czystą, czystą, czerwoną, odżywiają co lat kilkanaście intelektualne siły Francyi.
Wszedłem do salonu, wyklejonego popielatem obiciem w jaśniejsze kwiaty, miejscami podartem, miejscami poplamionem, i którego główną ścianę pokrywał duży portret bez ram, ni zły ni dobry przedstawiający oficera w cudzoziemskim stroju, z wielkiemi wąsami i mnóstwem krzyżów, zawieszony nad fortepianem, zarzucony stosami nut w nieładzie. Stół mahoniowy kanapa żółtym wełnianym adamaszkiem kryta, fotel Volterowski wybity utrechtem pąsowym, trzy krzesełka, poręcze których mocno nadwerężonemi się zdawały, stolik do roboty stojący przy oknie, na którym motki jedwabiu i stalowe perełki rozsypane w dawnem pudełku od cukierków, dywanik, deseń którego z biegiem czasu stał się zagadkowym, porzucony przed kominkiem, zdobnym alabastrowym zegarem i dwoma srebrzonemi lichtarzami z epoki Ludwika XVI, przeglądającemi się w odrapanem zwierciadle takiem było włączając w to małe firaneczki o fałdach wypłowiałych od słońca i wilgoci, całe umeblowanie tego pokoju. Na każdym niemal z tych sprzętów zwieszały się różne części czarnego kostiumu, zrzuconego na prędce przez dziewczę zmęczone; w pośrodku zaś całej tej starzyzny, bezładu, tego kurzu, Iza, to znaczy młodość, wdzięki, wiosna, życie.
Stała owinięta długim płaszczem z białego kaszmiru, z łąbędzim puszkiem na szyi, który lewą ręką trzymała założony na piersiach, prawą zaś unosiła długie jego poły, by się w nic nie zaplątać nogami. Łatwo było widzieć, że pod tym płaszczem nie miała nic prócz koszuli i spódniczko wysuwającej się chwilami, pomimo starania z jakiem młoda dziewczyną usiłowała ją schować. Sztuka okazałaby się bezsilną, gdyby szło o oddanie delikatnych i falistych poruszeń tego ciała, gibkość którego odbijała się; że tak powiem, na miękkiej i przylegającej materyi tego dziwacznego ubrania, zrobionego widocznie na większą od niej osobę.
Iza dochodziła właśnie wieku, w którym wstydliwość walczyć poczyna z dotychczasową niewinnością, chociaż niewinność przemaga jeszcze z przyzwyczajenia. Ciekawość też widzenia własnego portretu oprawionego za szkło, kazała jej chwilami zapominać o ostrożnościach, koniecznych przy takim stroju. Wyjmując tedy rysunek z osłaniającego go papieru, mimowoli prawie dostrzegłem nieco jej drobniutkich ramion i nierozwiniętej jeszcze piersi. Szarpnąwszy się nagle dla podciągnięcia spódniczki, zgubiła pantofelek, w który maleńka jej bosa nóżka wsunęła się czemprędzej jak ptaszek do gniazdka. Znudzona nareszcie całym tym niepotrzebnym kłopotem, schwyciła z krzesełka jakiś, tiulowy szalik opasała się nim, związała na węzeł, i przestała zajmować się sobą.
— Pokaż pan! Pokaż pan! — wołała zbliżając się do okna.
I przypatrzywszy się portretowi.
— Jakież to śliczne! ale jaka szkoda żem spała, nie widać moich oczu!
I jednocześnie podniosła na mnie wielkie niebieskie oczy, ocienione długą rzęsą wygiętą. Oczy Andrzeja Minati!
— Zrobimy inny, — odpowiedziałem, — dwa inne, dziesięć innych, ile pani zechce.
— Ale kiedy?
— Kiedy się pani podoba, choćby zaraz.
— O! nie tuyaj, tu tak niedobrze pójdziem do pańskiej pracowni.
— W takim razie, zrobię jeszcze biust pani.
— Doprawdy?
— Doprawdy.
— Ale bo my jedziemy wkrótce, za tydzień.
— To aż nadto dosyć czasu.
— I z czego pan go zrobisz?
— Z palonej gliny.
— Jak to się robi?
Wytłómaczyłem jej pokrótce.
— I pan mi go przyszlesz?
— Przyszlę.
— Do Polski?
— Do Polski.
— Potłucze się w drodze.
— Nie; albo też mógłbym go zachować do, powrotu pani.
— Ja tu już nigdy nie wrócę.
— Nigdy?
— Nigdy; wyjdę tam za mąż.
— Pani już myśli o zamążpójściu?
— To mama tak mówi; ja nie wiem. Gdybyś pan mógł do biustu dodać moje ręce, zdaje się że są bardzo ładne.
I pokazywała mi naiwnie swoje rączki, które w istocie cudowne były. Pulchne, malutkie, wązkie, o różowych paznokciach o paluszkach wyginanych i ze stawami wychylającemi się tak dobrze do środka jak na zewnątrz; rączki mięciuchne, białości których najostrzejszy chłód skazić nie zdoła, a których strzedz się należy bardziej niż szponów tygrysa. Może to właśnie w tym rodzaju rąk natura umieściła najjaśniejszą wskazówkę upodobań, charakteru i namiętności kobiety.
— Jakież bielutkie! — zauważyłem. — To rzadko w pani wieku.
— Sypiam w rękawiczkach. O! mama bardzo dba o moje ręce mówi, że to jedna z najważniejszych ponęt kobiety i noga także.
I nagłym ruchem chciała pokazać mi nogę! zatrzymała się jednak w połowie.
Co za mieszanina prostoty, kokieteryi pychy lecz ileż wdzięku równie w przywarach jak i w przymiotach! Po chwili, nagle:
— Nie będziemy mogły zapłacić panu za pański biust, bo nie jesteśmy bogate; ale zrobię panu ładną sakiewkę. Chodźno pan, zobacz jakie śliczne robić umiem.
Wtedy, pokazała mi robótki swoje, które istotnie były tem, czem być powinny wychodząc z podobnych rączek, i właśnie oglądałem je z nie jakiem roztargnieniem, gdy drzwi otworzyły się hałaśliwie. Mąż chcący żonę zejść niespodzianie, nie byłby wszedł inaczej. To była matka. Odskoczyłem mimowoli, Iza odwróciła tylko głowę.
— Ach! to ty, mamo? — powiedziała. — Jakże głośno wchodzisz.
— Stróżka mówiła mi, że tu jest młody człowiek u ciebie.
— Więc cóż?
— Więc to, że tak nie wypada.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie wypada, i nie rozumiem czemu ten pan przyszedł o podobnej porze do kobiet przyzwoitych, których nie zna wcale, i czemu siedzi tu z młodą dziewczyną, w nieobecności jej matki.
Wybąknąłem jakąś wymówkę.
Iza przerwała mi i tłumaczyła coś matce po polsku Hrabina ułagodziła się natychmiast i wzięła portret, mówiąc do córki:
— Idź się ubierać kochanie. — Bo to pan rozumie, ciągnęła dalej odkładając portret na stół nie spojrzawszy nań nawet, nic łatwiejszego jak narazić na gawędy młodą dziewczyną, na to dość chwili czasem, a w naszem położeniu najgłupsza plotka może nam wiele sprawić złego; co się tycze Izy, ma się rozumieć; bo o mnie tam już teraz nie może być mowy Gdybym nie czuwała zawsze pilnie nad drugą moją córką, nie zrobiłaby tak świetnej partyi, na którą zresztą zasługiwała najzupełniej, gdyż pochodzi z jednej z najstarszych i najznakomitszych rodzin polskich ale nie byliśmy bogaci, a wszędzie, czy to w Polsce czy we Francyi, fortuna to rzecz najważniejsza.
„Mąż mój stracił wszystko w czasie ostatnich zamieszek. Był za niepodległością. Waryat! Cesarz Rosyjski czynił mu najświetniejsze propozycye; odrzucił wszystkie. Brat jego przyjął je i dobrze na tem wyszedł. Zajmuje obecnie nader wybitne stanowisko w Petersburgu. Był on młodszym bratem, ale ze śmiercią Jana (Jan to imię mego nieboszczyka męża) został jedynym przedstawicielem rodziny. Dobra nasze zostały skonfiskowane. Ja, co nie mam tych samych co Jan powodów patryotycznych (nie jestem Polką tylko Finlandką), odwołałam się do brata, prosząc aby się przyczynił za nami u dworu, i właśnie odebrałam wiadomość pomyślną: dlatego wyjeżdżamy.
„Moja starsza córka wyszła za człowieka bardzo bogatego; ale nie miała posagu, a pan wiesz co to są dzieci, gdy już raz mają byt zapewniony! Nie dba o mnie ani trochę. Przysyła mi tyle listów ile tylko żądać mogę, ale prócz słów nic w nich niema. Nie mogą więc liczyć na nią. Jest bardzo ładna, ale nie tak ładna jak Iza. Jakie powodzenie miała wczoraj! Tak samo wszędzie, gdzie się tylko obrócimy. Ta dziewczyna będzie kiedyś na tronie, ja to panu mówię. Ma ona instynkta królowej, a ja znam moje plany.
„W Rossyi, małżeństwo między ubogą dziewczyną a książęciem krwi nie jest rzadkością. Piotr Wielki przecież poślubił służącą, a i sam był synem kobiety urodzonej zdala od tronu i tylko wybranej przez jego ojca z pomiędzy szlachty. Moja córka tak samo jest szlachetnie urodzoną równą Radziwiłłom i Czartoryskim. Będąc małą bawiła się często z jednym z synów Cesarza, podczas bytności ostatniego w Warszawie. Wprawdzie oboje byli tylko dziećmi, ale on jej niezapomniał, wiem o tem z pewnego źródła, a gdy ją znowu zobaczy, pokocha na nowo. Reszta do niej należy a i do mnie trochę. Nie jest on następcą, to prawda, ale za to jako na młodszego syna mniej będą zważać na niego i prędzej pozwolą mu rządzić się sercem.
„Wychowuję Izę odpowiednio do tego celu; jak ją pan widzisz, mówi wybornie czterema językami: francuskim angielskim, polskim i ruskim. A propos musimy zrobić ładny jej portrecik; ten dobry, ale to nie dosyć: trzeba mi takiego, któryby księciu pokazać można. Mam ja tam przyjaciela, innego niż zięć mój, który pierwszy gotówby mi popsuć szyki, przez zazdrość, zamiast widzieć własny interes w podobnym związku, bo Iza nie byłaby kobietą, zdolną zapomnieć o swoich. Ona jest bardzo dobra, koteczka droga; ma poczciwe serce, pracuje jak anioł, znosi wszelki niedostatek.
„Nie ma się tu czego wstydzić. Mogę otwarcie przyznać się takiemu jak pan młodzieńcowi; co sam pracuje na życie, że od czasu jak jesteśmy w Paryżu, widziałyśmy już nie raz dnie, w których grosza przy duszy nie było, i cóż, Iza śpiewała, i żyłyśmy często z pracy rąk własnych. Pomyśl pan tylko: Dobranowka zmuszona sprzedawać sakiewki które sama robi! Spytasz się pan, dlaczego w takim razie bywamy na balach trzebaż rozerwać ją trochę, to biedactwo drogie, a potem, zdaje się że ta Pani Lespérau ma wysokie znajomości, Ludzie tacy przydać nam się mogą.
„Niedawno spotkałyśmy u niej pewnego dyrektora teatru, który ofiarował mi cztery tysiące franków rocznie, jeżeli mu dam córkę. Iza ma śliczny głos. Zobowiązywał się wypłacać mi tę pensyę aż do jej debiutu, a debiutować miała nie wprzód; aż potrzebnych zdolności nabierze. Ręczył za nią, chciał łożyć na wszystko nie licząc nauczycieli. Odmówiłam, prawda? Teatr dla takiej jak ona dziewczyny! Nie było jednak za co obrażać się na tego pana, który nas nie zna. Chciałam tylko dać ci próbkę wrażenia, jakie Iza wywiera od pierwszego rzutu oka. Mówiąc między nami, wolałabym jeszcze widzieć ją na scenie, i zarabiającą dwakroć sto tysięcy franków rocznie, niż wydać za jakiego mieszczucha, któryby jej nie rozumiał; wystawiszże sobie tę dziewczynę żoną urzędnika? Ona jest stworzona do błyszczenia, gdziekolwiek, byle wysoko: tylko, nie trzeba żeby o niej wprzód mówiono, dlatego tak czuwam nad nią. To niewinność i śmiało powiedzieć mogę, że nie widziała, ani słyszała nigdy najmniejszej rzeczy, zdolnej zakłócić jej umysł.
„Najprzód, ja nie miałem nigdy najdrobniejszej awanturki, chociaż byłam bardzo piękna; a nawet teraz, gdybym tylko chciała, mogłabym powtórnie iść za mąż, i to bardzo wysoko, ale nie chcę. Oto dlaczego gdy mi powiedziano przed chwilą, że jest u niej młody człowiek... nie wiedziałem że to pan; choćbym wiedziała, byłabym spieszyła jednakowo, boć koniec końców nie znam przecież pana, a młodzi ludzie chwytają w lot co się nadarzy.
„Codziennie mężczyźni ścigają nas na ulicy, bo nie mamy środków płacić dorożkę za każde trzy kroki, Iza wydaje się starszą nad wiek, — czternaście lat bez dwóch miesięcy; ale to już prawie kobieta, zbudowana jest cudownie; taki model jak to, fortuna dla artysty; ale nie znaleźć wam tego w niższych klasach, któremi musicie posiłkować się teraz. Kiedyś, wielkie panie pozowały naguteńkie przed malarzami i rzeźbiarzami. Dziś, wszystkiem się gorszą, jakie czasy! Zresztą są piękności wyłącznie arystokratyczne. Jej ojciec był przepyszny, był to jeden z najpiękniejszych mężczyzn swojego czasu. Tu jest jego portret, który wożę wszędzie z sobą, pomimo że mi przyczynia niemało kłopotu, taki duży; to też sprzedałem ramy, które mi za bardzo zawadzały, a przytem zmuszona byłam sprzedać wiele rzeczy. Ot, naprzykład, wiesz pan zkąd teraz przychodzę? Ach mój Boże! powiem panu otwarcie: powracam z Mont-de piété. To panu wyjaśni moje wczesne wyjście z domu; chodziłam zastawić spinkę darowaną przez ambasadora Austryackiego mojej Izie. która jego córce ofiarowała jedną z najładniejszych swych robótek. Żeby nie ten klejnocik, nie wiem coby się z nami było stało. Naturalnie, mówi się to tylko między nami; umarłabym ze wstydu, gdyby się kto dowiedział o naszem położeniu. Zresztą, oczekujemy na pieniądze z banku ale tymczasem trzebaż żyć z czegoś.
— Mój Boże, pani, — rzekłem z niezmiernem wzruszeniem, jak tylko udało mi się wtrącić słówko, — ja sam nie jestem bogaty, i pojmuję niedostatek lepiej niż kto inny, bo matkę mam niezbyt pod tym względem szczęśliwą; ale zarabiam już trochę pieniędzy i gdybym mógł okazać paniom usługę, proszę wierzyć że uważałbym to za największe szczęście.
— Jesteś poczciwe dziecko, — odpowiedziała hrabina ujmując obie moje ręce; — ale tymczasem nie potrzebujemy niczego. Przy odjeździe, jeśliby nam zbrakło, udałabym się do ciebie młodzieńcze kochany, masz na to moje słowo. Szczęściem nie potrzebujemy płacić komornego; mieszkania tego użyczył nam pewien stary jegomość dawny mój znajomy, który obecnie podróżuje, a tymczasem zajmować nam je pozwolił; jest on wiecznie chory, i zimę przepędza na południu u syna. Nie bardzo tu wspaniale, ale dla nas jest to oszczędność niezmierna.
Weszła Iza, cała otulona w zimowe ubranie.
Matka i córka wyjść właśnie miały, i teraz z kolei matka się poszła ubierać. Pozostałem znowu sam na sam z dziewczęciem, którego ruchliwa twarzyczka przybrała nagle nie wiem już jaki wyraz smutku graniczącego z cierpieniem. Wielkie jej oczy otworzyły się jeszcze szerzej, lica pobladły, a wpółotwarte usteczka zbielały nieco. Usiadła naprzeciw okna i patrzyła na szarawe światło dzienne, jakby wysilając się by nie zemdleć.
Wtedy to podobieństwo jej z Minatim uderzyło mię bardziej jeszcze.
Doznałem okropnego ściśnienia serca na myśl że mogłaby umrzeć jak on!
— Czemuż Pan tak patrzysz na mnie? zapytała mnie nagle.
— Zdajesz mi się pani cierpiącą. — odrzekłem, — i to mię niepokoi.
— Mam lekki zawrót głowy; doświadczam tego zawsze, ile razy jestem niewyspana.
— Dlaczegóż bywasz pani na balach? To cię męczy.
— Mama chce tego, a zresztą, trzeba przecież.
— Trzeba? dlaczego?
— Ah! to dobre!..
Innej odpowiedzi mi nie dała.
— A przytem, to nie wszystko, — rzekłem znowu pani tak jesteś podobna do jednego z mych kolegów..
— Do chłopca?
— Tak.
— Dziękuję za komplement.
— Ale do chłopca który był śliczny jak dziewczynka.
— I który się nazywał? — Andrzej Minati.
— Proszę gdzie go pan poznałeś?
— Na pensyi, u p. Fremin, gdzie i umarł.
Dziecko zawołało;
— Mamo!
— Czego? — odpowiedziała hrabina, z drugiego pokoju.
Wtedy Iza mówiła coś długo po polsku, poglądając na mnie z pod oka, dla zapewnienia się że nic nie rozumiałem. Ostrożność zbyteczna, nie pojąłem i jednej sylaby.
Matka odpowiedziała wyrazem jednozgłoskowym, zdającym się odznaczać nic.
— Otóż, — poczęła znów Iza, wracając do naszej rozmowy, jakgdyby ją była przerwała jedynie dla powiedzenia matce nawiasowo czegoś, co najmniejszego związku z naszą rozmową nie miało, otóż, cieszę się niezmiernie, że przypominam panu przyjaciela. Tym sposobem dłużej będziesz pamiętał o mnie.
Hrabina ukazała się znowu.
— No, idziemy, — powiedziała, — przejdziemy się trochę. To ci pomoże.
— Widziałeś pan jej ręce? — zwróciła się do mnie.
— Tak.
— Zobacz no pod światło.
Podniosła rękę córki i kazała mi podziwiać jej przezroczystość istotnie zdumiewającą, przyłożywszy ją że tak powiem, do światła; następnie, pochwyciła tę rączkę w obie swoje dłonie i z rodzajem szału ucałowała ją mówiąc;
— Śliczna jesteś, no!
Słowa te podziałały na dziecko jak orzeźwiające sole; lica jej ożywiły się, uśmiech powrócił na usta, odzyskała siły. Wyszliśmy.
— Trzymaj się dobrze poręczy, — mówiła matka.
— Towarzyszyłem paniom, idącym na Pola-Elizejskie. Wszyscy przechodnie, z którymiśmy się mijali, czy to światowcy czy prostacy, musieli chyba być bardzo zajęci, jeżeli nie okazywali hołdu uwielbienia piękności młodziutkiej towarzyszce mojej. Każdy niemal, przeszedłszy koło nas, oglądał się za nią jeszcze. Kilku stanęło przed nami, jak wryci z podziwu, tak żeśmy zmuszeni byli uchylać się na prawo lub na lewo, by módz iść dalej.
Iza zdawała się nie spostrzegać czarującego wpływu jaki wywierała, widocznem tylko, że mogłaby tak pieszo chodzić dzień cały, nie czując zmęczenia.
Ułożyłyśmy się że Iza przyjdzie pozować zaraz od jutra, pożegnałem je tedy na placu Ludwika XV, zauważywszy, że wolałyby może zostać same. Nie mogłem jednakie oprzeć się chęci postępowania za niemi zdaleka, wmieszany w zagapione szeregi, które zostawiały za sobą, niby świetlany ogon za kometą.
Była to właśnie niedziela. Tłum roił się licznie, a one szły zwolna wielką aleją Pól-Elizejskich; przez całą drogę powtarzały się te same oznaki podziwu. Tak doszły do rogatki Gwiazdy, potem zawróciły się, przeszły na przedmieście Roule, na ulicę Zieloną, gdzie wreszcie zniknęły w dużym domu, zkąd nie wyszły więcej. Tam zwykle obiadowały.
Ponieważ nie śledziłem ich z ciekawości, przeto nie czekając dłużej wróciłem do domu, a raczej do matki, której opowiedziałem poprostu o wszystkiem, co mię tak żywo zajmowało od wczorajszego wieczora. Iza miała lat czternaście, odjeżdżała za tydzień, matka więc również jak i ja nie podejrzewała niebezpieczeństwa! wyspowiadałem jej się tedy z mego podziwu, boć zaprawdę, to, na co patrzyłem od wczoraj wprawiało mię w podziw niemały.
Oto zjawisko w postaci pazia, to mieszkanie zniszczone, ta nędza, ta kokieterya, ta niewinność krańcowa, te świetne marzenia, tron, Mont-de-Piété, ta mieszanina wszystkiego plątała mój umysł i zaciekawiała tyleż przynajmniej ile zajmowało dziecko. W istocie, mógłbym pojąć jedno z tego wszystkiego i uwzględnić bezpośrednie tegoż wyniki: byłbym pojął nędzę, Mont-de-Piété; pracę i smutną rezygnacyę w teraźniejszości; nadzieje, choćby nawet płonne, na przyszłość. Ale nędza i bale, ale mieszkanie starego jegomości i związek z cesarzem, ale Mont-de-Piété i strój pazia, ale robótki do życia i rękawiczki do spania, — byłem jak to mówią, zbity z tropu, ponieważ nigdy dotąd nie zdarzyło mi się widzieć świata, gdzie takie sprzeczności bywają na porządku dziennym.
Matka moja pod tym względem nie wiele więcej wiedziała ode mnie, rzekła więc tylko:
— Pani ta niema, jak się zdaje, ani porządku ani rozumu: smutna to rzecz dla jej córki, kiedy jak mówisz i ładna jest i zdaje się być dobrą.
Co do pana Ritz’a, któremu, także zdałem tak z bytności mej u tych pań, jak z odniesionego wrażenia, ten również odpowiedział mi tylko:
— Życie chyba kiedyś wyjaśni ci te sprzeczności. Wykonaj piękny biust tej dziewczyny, a nawet ładny posąg, jeżeli matka z tem się odezwie, co jest bardzo prawdopodobnem, i nie zaprzątaj sobie niemi głowy. Ani to twoja siostra, ani twoja córka.
Nazajutrz, matka i dziecko przybyły do pracowni o umówionej godzinie. Wziąłem się zaraz do biustu cudne rysy tego biustu odwzorowałem później w mojem Pierwszem przebudzeniu, od którego datuje ustalenie mojej sławy. W ciągu trzech dni biust był skończony potem wykonałem odlewy z rąk uroczego modelu — potem z nóżek. Babuszka (przezwisko poufałe, nazbyt poufałe, którem Iza nazywała matkę), pałała takim zachwytem dla wdzięku i wdzięków swej córki, że byłaby mi je sądzę wszystkie odsłoniła, jak to p. Ritz był przewidział, gdybym choć trochę nastawał na to, tak była szczęśliwą widzieć zachwyt równy swojemu.
Pobyt obu part w Paryżu przeciągnął się nadspodziewanie i nawykliśmy codziennie się widywać.
U mnie Iza uważała się jak w domu. Spędzaliśmy razem trzy, cztery, pięć godzin, które schodziły jej na śmiechu, Igraszkach, robótce, na śpiewaniu, na spaniu; we wszystkiem bowiem kierowała się tylko własną ochotą. Doszło do tego, że wcieliła się w pracę moją, w myśli moje, w życie moje. Nieustanna gadanina jej matki nie zdawała mi się już niemiłą. Zwolna poczynałem nawet w niej smakować, jak w owych wschodnich Melopeach, co to zrazu zdają się rażące i fałszywe, a których rytm monotonny stopniowo ogarnia cię, kołysze, chrapliwą swą harmonią wywołując ci z mózgu same niejasne, oderwane myśli. Nie próbowałem już wyjaśniać sobie uczuć, jakie dziewczę to budziło we mnie; oddałem im się cały, jak dziecko, jak artysta. Tak mi było dobrze przy! niej, jak dobrze może być na słońcu; w piękny dzień kwietniowy. Obecność jej wlewała we mnie tę pełnią siły, którą tak rzadko czujemy w sobie, a kiedy to wszystkie własne cielesne i duchowne działają w ustawicznej równowadze. Serce moje i umysł olbrzymiały dosłownie pod tym nowym wpływem. Zostawszy sam uczuwałem gwałtowną potrzebę ruchu, chodzenia godzinami całemi.
Wtedy zachodziłem po matkę i wyciągałem ją na jaki spacer szalony, po którym wstępowaliśmy do restauracyi. Tam fundowałem dla niej obiad, częstowałem wybornem winem jak dobrego koleżkę, mówiłem o przyszłości, o sztuce, o pięknie; potem odprowadzałem ją do domu, a wyciskawszy ile się tylko dało, biegłem spać wesoły, mni budząc się aż rano. O jedenastej Babuszka z córką przychodziły, i uroczy dzień wczorajszy powtarzał się w całości. Parę razy matka opowiadała anegdotki o swoim kraju, z humorystyką niekłamanej. Bywała dowcipną, kiedy nie myślała o tem. Wtedy Iza i ja chichotaliśmy się i śmieli z całego serca, jak zwyczajnie w naszym wieki!. Byłbym żył w ten sposób całe tysiące lat. Raz, w obecności obu kobiet nie mogłem powstrzymać wykrzyku:
— Jakżebym chętnie spędził tak życie całe!
— I ja także, — odpowiedziała Iza. Mamo, ażeby tak zostać w Paryżu?
— Wiesz dobrze, że to niepodobna. Cobyś ty tu robiła?
— Dorosłabym i wyszła zamąż za p. Clemenceau. Prawda, że panbyś się chciał ze mną żenić?
— O! zapewne.
— Śliczna para! — powiedziała matka; — nie macie pieniędzy ani jedno, ani drugie.
— Czy to tak dużo trzeba? — rzekła Iza.
— A ja przecież zbiorę coś do tego czasu, — zawołałem gorąco.
— Słuchaj pan, — rzekła do mnie Iza — jeżeli nie znajdę króla czy księcia, którego mi mama obiecuje, przyrzekam solennie, że wyjdę za pana. Czy zgoda?
— Zgoda.
— Jakby to było zabawnie, żeby tak się stało.
I zaczęła się śmiać.
— Ale tymczasem, — powiedziała matka, — jutro wyjeżdżamy, i prawdopodobnie nie wrócimy nigdy.
Przy końcu posiedzenia, hrabina wziąwszy mnie na stronę rzekła:
— Moje kochane dziecko, jestem z tobą otwartą, zdaje mi się jakbyś należał do naszej rodziny. Mogłabym od kogo innego zażądać usługi o którą ciebie poproszę, ale chcę właśnie tobie ją zawdzięczać raz dlatego, żeś mi już ofiarował, a powtóre, że są położenia, które przyjaciołom tylko się wyjawia... Córka moja potrzebowała niemało różnych drobnostek do podróży; zbrakło nam pieniędzy. Czy możesz mi pożyczyć pięćset franków, które odeszlę ci natychmiast po przybyciu do Warszawy, gdzie mam odebrać znaczną sumę? Ale niech Iza nic nie wie o tem.
Byłbym chętnie uściskał Babuszkę za rozkosz, jaką mi sprawiła. Tak więc te kobiety,.którym tyle szczęścia zawdzięczałem w ciągu całego miesiąca, miały unieść z sobą coś, co pochodziło odemnie; tak, bo w chwili rozłączenia serce moje ogarniając razem matkę i córkę, śmieszność i wdzięk łączyło je w jednem wspomnieniu.
Odpowiedziałem tedy, że wieczorem ostatni raz je odwiedzę i przyniosę żądaną kwotę; a że przygotowania do drogi nie zostawiały im czasu na zajęcia się obiadem, zaprosiłem je na obiad do restauracyi; zgodziły się chętnie.
Mieliśmy się zejść o szóstej w Palais-Royal. Witając się wsunąłem bilet pięćsetfrankowy w rękę Babuszki. Zamówiłem najprzedniejsze dania z karty, z tem smutnem niedoświadczeniem ubogiego chłopca, mało obeznanego z rzeczą. Matka rozgadała się bardziej niż zwykle. W tym stanie pół pijanym kto inny na mojem miejscu byłby spostrzegł niemało sprzeczności ze wszystkiem, co mówiła po trzeźwemu; ale ja wówczas jeszcze oddawałem się cały przyjemności przebywania jak najdłużej obok dwóch istot, które nazajutrz miałem utracić na zawsze. Iza była szalenie wesołą. Przy deserze wyśpiewywała jak ptaszek, śpiew przeplatując najdzikszemi projektami, które wszystkie brały źródło w jednemi „Jak będę bogata, bądę miała to, zrobię tak”, jak gdyby nie wątpiła, że będzie kiedyś bogata i bardzo bogata.
Odprowadziłem je do domu, pożegnaliśmy się: przyrzekłem im wysłać biust, rysunki, medaliony niewykończone jeszcze. Postanowiliśmy pisać do siebie, donosić o sobie wzajem. Hrabina obiecała mi postarać się o zamówienia do Cesarza Rosyjskiego, i nareszcie ucałowała mię czule. Iza także nagle, z całą naiwnością nadstawiła mi oba policzki.
— Dowidzenia, mężusiu! — powiedziała.
— Dowidzenia, żoneczko!
I ściskając mi rękę, jak gdyby naprawdę uważała się zaręczoną, znikła w alei nadbrzeża Szkolnego i czy uwierzysz kochany przyjacielu? słowa: mężusiu, żoneczko, ja uważałem na seryo i powiedziałem sobie: „Dla czegożby nie?“ I zdały mi się podobnym do osiągnięcia celem przyszłych dostatków i pracy mojej. Kochałem, nie było żadnej wątpliwości, miłością zapewne taką, jaką można czuć dla dziecka, ależ nareszcie kochałem. Dusza moja drżała pod pierwszym promieniem miłości, jak zielone równiny pod pierwszym brzaskiem jutrzenki. Jeszcze to nie słońce, ale już światełko.
Zżyłem się odrazu z myślą tej przyszłości, zaprzysiężonej wśród śmiechu. W usposobieniu przesądnem i tkliwem jak moje, taka miłość dziecięcia musiała się stać z czasem potężnem uczuciem, jak owe ziarnka, które, gdy je w zabawie na pulchną ziemię rzucimy, zrazu małe źdźbło wypuszczają, aż później stają się drzewem.
Zresztą, przyrzeczenie owo wzmacniało tajne me postanowienia, i choćby ten jeden tylko miało skutek, już przez to samo byłbym się był w niem utwierdził. Przypuszczając, myślałem, że nie doprowadzi nas do niczego, będę miał moją Beatryczę w miniaturze która mię od płochych miłostek uchroni. Takie były tajne me postanowienia, mogę je wyznać dziś, kiedy się już na śmieszność narazić nie boję.
Zresztą, oddawna już przysiągłem był sobie pojąc za żonę taką tylko kobietę, którą ukochać, i zachować się dla niej sercem i ciałem niewinnem. Raz, że nie chciałem żadnej kobiecie, jakąbykolwiek była ona, wyrządzać krzywdy takiej, jaką ktoś matce mojej wyrządził, powtóre, nie chciałem również by kochanka, wybrana z takich, które mieć mogłem, spaczyła mi mój zawód i zmąciła życie. Małoż do koła widziałem artystów, wstrzymanych w połowie drogi zabójczemi skutkami łatwych miłostek, które zrazu zdają się bez następstw żadnych, a które jednak wloką za sobą rozpustę, nędzę i jałowość moralną! Platoniczna więc miłość godziła się wybornie z mym programem, i zabrałem się znowu do pracy tak gorliwie, jak gdybym w ciągu dwóch czy trzech lat potrzebował zdobyć sobie sławę i zgromadzić mienie, a to dla otrzymania ręki narzeczonej mojego wyboru. Takież samo marzenie jak wszystkie. Czyż inne być powinny marzenia lat dwudziestu?
Jednakże dziewiczość moja, w której traf ten umacniał mię bardziej jeszcze, była dla moich kolegów, o wiele mniej idealnych, ciągłym przedmiotem żarcików i niedowierzania. Poczęto przypisywać tej powściągliwości, pobudek których nie wyłuszczałem nikomu; inne jeszcze przyczyny, niezależne od mojej woli Narcyss, Józef, i ten syn Merkurego i Wenery, którego nimfa Amalcis uwieść nie zdołała, poczęli iść w porównanie. Nasyłano na mnie najpiękniejsze, najponętniejsze i najprzystępniejsze istoty. Zachwycałem się niemi używałem ich za modele, a gdy zaczepki stawały się zbyt natrętnemi, odpowiadałem im poprostu, że nie mam czasu do stracenia.
Mógłbym zresztą znaleźć tak u starożytnych, jako i współczesnych tłómaczenie, gdybym go potrzebował; przykład powiem raczej. Wiadomo wszystkim, że wielki malarz francuzki S.., naśladowca Rafaela, tylko nie w tem co dotyczy miłości, cześć natury posuwał tak daleko, że klękał przed ciałem każdej ładnej dziewczyny, która mu za model służyła. I ostrożnie, jak patenę, całował ledwie dotykając ustami tę część jej ciała, co zdawała mu się najpiękniejszą, traktował dziewczynę, bóstwo, i dziękował Bogu, że ją tak piękną utworzył. Takie wstępne adoracye nazywał ofiarą sztuki Należałem do jego szkoły, wyjąwszy całusa.
Przedmioty do moich utworów instynktownie brałem z legend wolnych od nieskromności. Byłem i byłbym zawsze, gdybym mógł być czemś jeszcze czcicielem nagości; sądzę, że to jest właśnie sztuką w całem znaczeniu, najszlachetniejszą i najwznioślejszą, ale niezawodnie nic niema niebezpieczniejszego zarazem. Gdyby nagość objawiała się tylko ludziom wyższego smaku, a przynajmniej mężczyznom dojrzałym, nicby jej zarzucić nie można, ale, wystawiona na wszystkie bez wyjątku spojrzenia, w naszych Muzeach i ogrodach, staje się przedmiotem przedwczesnej ciekawości, źródłem niezbyt dokładnych wyjaśnień dla młodzieńczej wyobraźni, którą rozpala, oświecając przed czasem. Sztuka jest jednym z najwyższych objawów inteligencji człowieczej, wyższą wszakże nad nią jest cnota. Szanujmyż więc dzieci; nie narażajmy młodych dziewcząt ani na spuszczanie oczu przed dziełami naszemi, ani na przyglądanie im się ukradkiem od matek. Zresztą, sama już natura wskazuje sztuce co ma zmienić albo osłonić, a co my osłaniamy i zmieniamy, nie jest w istocie ani pięknem, ani zasługuje na widzenie.
W takich pojęciach utwierdzając się coraz mocniej, zająłem się, zaraz po odjeździe łzy modelowałem mojej Klaudji, tej Westalki posądzonej, która zaledwie przapaską swoją przypięła do statku wiozącego statuę Cybeli, aliści statek wpłynął do Tybru, mimo wiatry przeciwne. Tradycyjna potęga dziewictwa! Powtórzyła się ona z Joanną d’Arc przed Orleanem; tylko że dziewica chrześcijańska nie potrzebowała nawet zdejmować przepaski, dla niej dość było modlitwy, by statki wiozące jej wojsko szły pod wiatr przeciwny po Loarze.
Kladja miała wielkie powodzenie, i przyjaciele moi postanowili je uczcić po swojemu. Wyprawiono dla mnie świetny bankiet. Nie podejrzewałem ani trochę jaki spisek krył się pod temi kwiecistemi pozorami.
Sami mężczyzni mieli należeć do uczty, którą wydano w wytwornej pracowni Eugeniusza F... Udałem się na zaproszenie, bardziej szczęśliwy niż dumny z powodzenia, które stanowczo otwierało przedemną karjerę artyzmu. Obecność p. Ritz’a oddalała odemnie cień wszelkiej nieufności. P, Ritz nie byłby nigdy należał do jakiegoś nieprzystojnego żarciku; ale p. Ritz wcześnie zwykle opuszczał zebranie, a noc była długa. Upojono mię. Łatwo to przyszło; nie pijałem nigdy nic prócz wody.
Wiadomo panu lepiej, niż mnie dokąd dojść może rozwiązłość w słowach i w czynach, po sutym bankiecie, między młodymi ludźmi, artystami, niezależnymi, niepotrzebującymi przed nikim zdawać sprawy ani ze słów swych, ani ze swych czynów. Opowiedziano mi rozmaite zarzuty i przypuszczenia krążące o mnie, wprawdzie zawsze ze śmiechem, radząc mi wszakże niezwłocznie położyć koniec tej obojętności w rzeczach miłosnych, która w końcu stawała się kompromitującą dla mnie, a przynajmniej podawała mię w śmieszność.
Wiecież jaka była odpowiedź moja na zaczepne żarciki, szyderstwa, na dziwaczne wyzwania? Oto nagle, owładnięty pijaństwem i szałem, podniosłem się, cisnąłem złotem na stół, i bez namysłu, przy oklaskach całego zgromadzenia, ja Clemenceau, ja czysty, niewinny, wstydliwy, wniosłem najniesłychańszy, najrozbestwieńszy zakład, i uczułem chuć zwierzęcą, ślepą, potworną, rodzicę gwałtu i mordu, bijącą mi do głowy i wściekle dławiącą za gardło.
Jakiegoż to nowego człowieka pijaństwo zbudziło we mnie, w pośród mych najpiękniejszych i najdroższych postanowień? Byłżem tak mało panem siebie, że parę szklanek wina czerwonego czy białego zdołały zmienić mię w dzikiego zwierza, w nikczemnego rozpustnika, równego na chwilę najbardziej rozbestwionym pijakom z profesyi? Wtedy to zastanawiałem się nad sobą, badałem siebie i pojąłem wszystko.
Powiadają, że Bóg udarował człowieka wolną wolą. Ktdż to mówi? Ci, co wierzą temu; bo przecież Bóg nie zwierzał się nikomu ani z celów swoich, ani z części składowych których użył na swe twory. Jeżeli i nadawał wolną wolę, to chyba tylko pierwszemu człowiekowi, temu, który bezpośrednio wyszedł z rąk jego, bez współudziału żadnej człowieczej istoty, a wiadomo nam z tradycji jaki użytek człowiek zrobił z tego daru, za wpływem niewiasty utworzonej z niego. Poczynając od Kaina wolna wola istnieć przestaje. Kain nie jest już panem wszystkich swoich czynów; doznaje wpływu rodzina. Ojciec występny, syn zbrodniarz; fizjologiczna przemiana poczyna się, nastaje dziedziczny wpływ fatalności i niezawiesza się ani na chwilę. Jaki ojciec, syn taki.
Lekarze w praktykach swoich spotykają się często z niemocą, dziwną, zabijającą, chroniczną acz niedotkliwą, wypływającą z natury bez poprzedniczych symptomatów, wchodzącą w skład organizmu, a mimo to niezgodną z temperamentem, z budową, z nawyknieniami cierpiącego. Wtedy badają ściśle chorego albo jego rodzinę, i cofając się o jedno, dwa, trzy, o kilka pokoleń, odnajdują u którego z przodków przyczynę i źródło tych niespodziewanych objawów. Tak samo rzecz się ma z chorobami moralnemi. Przechodzą w dziedzictwo: po mieszanie zmysłów najlepszym jest dowodem. Datując od drugiego człowieka, przestajemy być stworzeniami Boskiemi; każdy z nas jest wytworem dwóch organizacyj, które miłość, npodobanie, interes, traf zetknęły z sobą, i już w jednakowej już w nierównej mierze nosimy w sobie dwojaką indywidualność, którą nam przekazano. Jeżeli dwie siły rodzące są sympatyczne, wspólczynne, że tak powiem, płód ma wszelkie dane do harmonji wewnętrznej, do równowagi, do żywotności, jak powiedzą lekarze i filozofowie; jeżeli przeciwnie jest rozdwojenie sił przyrodzonych, przeciwieństwo dwóch czynników ojca i matki, dziecko doznaje koniecznie dwóch przeciwnych wpływów, aż nim jeden gwałtownie drugiego nie pokona.
Otóż, aż dotąd wciąż doznawałem łagodnego matczynego wpływu, wyjąwszy chwili, kiedy rzuciwszy się na Andrzeja, omałom go nie udusił. W nieopisanym, potwornym postępku, jaki popełniłem wczoraj, ojciec objawił się znowu, i pokonał i zawładnął nawyknieniami i teoryami mojemi z większą jeszcze gwałtownością. Ten ojciec, który nigdy nie dał się poznać ze swem ojcowstwem, którego zataiłem w sobie aż do stanu nieistnienia, obwieszczał się w przestępstwie, podstawie urodzenia mego, i odzyskiwał publicznie, z nagłością piorunu, tajne prawa dziedzicznego przelewu. Zaiste, był dla mnie tem niebezpieczniejszy, iż wcale nieznany, a nieznane jakże zwalczać było Szczęściem, gwałtowność sama go zdradziła, i odtąd, ile razy dostrzegłem w sobie złego popędu, mówiłem napewno; „Aha! to Niewiadomy”. Niestety! w tej walce miałem zostać pokonanym i nie zawsze miało mi się dać zdemaskować go dość wcześnie.
Ocknąwszy się w domu po owym wygranym zakładzie, z całą pamięcią ohydy, wytrzeźwiony i ostudzony, łez wstrzymać nie mogłem i ukląkłem przed obrazem Izy, wzywając jej przebaczenia, ponawiając przed nią przysięgę tak źle dotrzymaną, i zaklinając się, że ją jedną kochać i dla niej jednej nietknięty żyć będę. Wstyd ze sromotnego mego postąpienia zaślubił mą duszę ostatecznie z tem dziewczęciem, które być może nie pamiętało już o mnie wcale. Uczyniłem ją moją patronką, mym aniołem stróżem, dziewiczą opiekunką moją: przyrzekłem zdawać jej codzienną sprawę z mego życia, a życie to wolnem mieć od wszystkiego, czegoby się ona rumienić musiała.
Występek, u tych którzy nie są występnymi nałogowo, dla których żal nie jest obcym, wywołuje dziwne skutki, stanowiące jedną z kar występnego: zmienia on istotną postać Dobra i nadaje pozory uczciwości bezwzględnej temu, co jest tylko względnie do niego uczciwem. I tak, w porównaniu z bardzo znaczną liczbą kobiet, Iza i jej matka zdałyby mi się tem, czem się wydawały w oczach wszystkich, i czem, logicznie rzeczy biorąc, niezawodnie być musiały; dwiema awanturnicami, z których jedna schodziła z pola, a druga wstępowała na nie. W porównaniu z poniżonemi spodlonemi istotami, u których noc przepędziłem, zdały mi się jak dwa anioły czystości, i pozostałem już w tem przekonaniu. Widziałem samą świetlaną ich stronę, wspominałem li tylko poczciwą uprzejmość matki, uroczą niewinność i piękność córki, wspólne dnie pracy i miłej gawędki, będące tak uderzającem przeciwieństwem tego, co wczoraj miałem przed oczami. Zaiste, jakkolwiek wyglądać będzie niebo w chwili, gdyśmy się z ciemnego i zgniłego wyrwali podziemia, czy zaśnieżone, czy dżdżyste, wyda nam się błękitniejszem niż kiedy. Rzecz skończona; Iza była dla mnie częścią nieba.
Jednakże, mimo całą stanowczość mojej woli, mimo całą pogardę złą tej pierwszej kobiety, mimo odrażające wspomnienie, jakie owa scena budziła we mnie, ta pierwsza kobieta nie wyszła z mego życia tak łatwo jak się spodziewałem. Nowe wrażenie, które poznać mi dała, sprawiło na mnie taki sam skutek, jaki dźwięk gwałtownie dobyty z instrumentów rżniętych w powietrzu sprawia. Długi czas czułem w każdym moim nerwie drganie krzykliwej tej nuty.
Owa istota była piękna, brunetka z bujnemi włosami atramentowego koloru, o metalicznych odbłyskach, z nizkiem czołem, z gęstemi brwiami. Oczy jej błyszczały z poza długich rzęs, nakształt tych prześlicznych rybek, półsrebrzystych pół szmaragdowych, co świecą się w wodzie po przez szerokolistne nadbrzeżne rośliny.
Moi przyjaciele zawstydzili się swego żarciku, widząc jego rozwiązanie. Pośpieszyli też niezwłocznie przepraszać mnie z całą powagą, możliwą w takim przedmiocie. Jeden z nich opowiedział mi, że Klaudya (dziewczynę tę przezwano imieniem Westalki) szalała za mną poprostu! Tryumf niemały, zważywszy że niewięcej miała serca od pięknej Imperyi, automatu z powieści Hoffmana.
Nie wiem jakie wrażenie z mojej strony sprawiłem na tej kurtyzance, ale spotykałem ją później w ciągu lat pięciu czy sześciu, i za każdym razem czułem żem drżał cały, a ona bladła. Między nami istniał jakiś węzeł niepojęty zaprawdę, ale istniał. Zmysły mają snać również swoją pamięć.
Wziąłem się do pracy zapamiętałej niż kiedy, bez żadnej innej rozrywki prócz listów Izy.
Otóż one; przechowałem je w całości i tak je tu załączam:

Mój kochany przyjacielu,

„Nie będziesz mi miał za złe, żem aż dotąd nie napisała do ciebie. A najprzód byłyśmy bardzo zmęczone, bo podróż jest bardzo długa i drogi złe o tej porze. Mimo największą chęć naszą podróżowania prędko i oszczędnie, zmuszonemi byłyśmy nocować jedną noc w Kolonii i jedną noc w Wrocławiu, a hotele tam takie drogie! Oddawna już jesteśmy w Warszawie. Jestem niewdzięcznica, powiesz pan pewnie. Codziennie zabierałam się pisać, ale mama była chora i miałyśmy dużo roboty.
„Ach! mój dobry przyjacielu, jakże żałuję Paryża i owych dni przyjemnych, spędzonych w twojej pracowni. Myślałam o panu dużo i często. Nie zapomnij, że jesteś moim mężusiem. Nie żartuję bynajmniej, mój panie. Powrócę i pobierzemy się. Mama zabrania mi mówić o tem, bo mówi że nie wypada, ale ja nie mogę powstrzymać się od powiedzenia panu że cię kocham z całego serca, i że chciałabym żebyś był przy mnie, albo ja przy tobie.
„Czy mój biust skończony? Kiedyż mi go przyszlesz? Sądzę że warto lepiej odrzucić kwiaty które są we włosach.
„Mama mówi że włosy moje są dosyć piękne, i długie, nie potrzebują żadnych ozdób. To mama tak mówi. Co prawda to miałam uczesanie greckie z którem nie było bardzo do twarzy, któregoś dnia na balu u szambelana Cesarskiego, gdzie miałam ogromne powodzenie. Bawiłam się bardzo dobrze. Ale to nie tak wesoło jak u pani Lespéron. Do widzenia, mój kochany przyjacielu. Pisz do mnie często i nie zapominaj mnie. Mama mi każe powiedzieć panu mnóstwo rzeczy. Napiszę do pana osobno. Ja zasyłam memu przyjacielowi najpiękniejszy ukłon Twoja żoneczka.

„Iza Dobronowska.

„P.—S. — Jak biust będzie gotów, możesz go pan przesłać przez ambasadę, udając się do sekretarza. To jeden z naszych przyjaciół. Tym sposobem nic nie będzie kosztować.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W cztery miesiące potem;
„Musisz być się pomału zdziwiony, mój kochany przyjacielu, nie otrzymując od nas wiadomości od bardzo dawna, jak również tem żeśmy ci nie podziękowali za biust, który już odebrałyśmy. Jeden pan, wielki amator, widział go i mówił że to śliczna rzecz, Mówił także mamie że jeśli zechce go sprzedać da jej za niego dwa tysiące franków. Mama nie chciała. Dopiero od wczoraj jesteśmy w Warszawie. Jeździłyśmy dla interesów do Petersburga. Mama spodziewała się otrzymać audjencję u Cesarza, ale Cesarz wyjechał do Odessy, bo jak się zdaje rozeszły się wieści o wojnie, Cesarz udał się na zwiedzenie miast południowych. Podobno z wami Francuzami mieliśmy się bić. Toby dopiero było ślicznie. W Petersburgu mówiono tylko o ostatecznej zagładzie Francyi i sądzę że wy zostalibyście pokonani. Nasi żołnierze są daleko piękniejsi, i daleko roślejsi od waszych. Ja myślałam już tylko o moim mężusiu, tembardziej że nie mówiłeś jako stajesz do popisu tego roku. Wynalazłam już sposób zobaczenia cię, mój panie. Jeżelibyś był żołnierzem, prędziutko dałbyś się wziąść do niewoli, dostawionoby pana tutaj i widywalibyśmy się swobodnie. Będąc w Petersburgu widziałyśmy się z moją siostrą. Gdybyś wiedział jaka ona ładna; mój szwagier, który jest jenerał-adjutantem przy Cesarzu towarzyszył mu w podróży. Moja siostra wyjednała dla nas audjencją u Wielkiego Księcia Następcy Tronu. Byłam bardzo dobrze ubrana; ale nie zdawał się uważać na mnie. Zdaje się zresztą, jak mi mama mówiła, że to człowiek poważny, który nie lubi kobiet. Nie rozumiem dobrze co to znaczy. To przecież tak ślicznie widzieć piękną kobietę. Wielki Książę powiedział mamie że będzie pamiętał o nas. Moja siostra dała mi prześliczną bransoletkę.
„Proszę pisać do nas często i mówić co się dzieje w Paryżu. Nudzimy się niekiedy potężnie. Dowidzenia kochany mężusiu. — Przyjmij ucałowanie swej żoneczki,

„łzy.

„Sierpień 18...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jakże to ślicznie z pańskiej strony pamiętać o moich urodzinach i przysłać mi kwiatek w liście odebrałam go z rana, w dniu w którym właśnie skończyłam rok czternasty. Otrzymałam różne upominki, ale żaden nie był mi tak miłym jak ten dowód pańskiej pamięci, Mama już teraz weselsza bo nasze interesa lepiej idą.
„Mama znalazła tu pewnego oficera, syna jakiegoś naszego krewnego, którego nie znałam wcale, a który jest ważną jakąś figurą przy Namiestniku. Bardzo dowcipny, ma przepyszne konie, przyrzekł że dobra nasze wrócone nam zostaną. Mama mi opowiadała, że mówił z nią o mnie, tak jakgdyby chciał się ze mną żenić; ale mama nie znajduje go dość bogatym. A jednak ma najmniej dwakroć sto tysięcy liwrów dochodu. Śliczna rzecz cóż kiedy moja biedna matka wiecznie marzy o tronie dla mnie. Ofiarował mi pierścionek. Prześliczny turkus, najbłękitniejszy jak tylko można, z brylancikami po obu stronach. Wart z pięćset franków bardzo mi w nim dobrze. Mama łączy panu przezemnie ukłony. Dowidzenia, mój kochany przyjacielu,

„Iza.

„Listopad 18...”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„I znowu długo nie pisałam do pana, bo mama była chora i przytem interesa nasze idą coraz gorzej. Szczęściem podczas przychodzenia do zdrowia mamy byłyśmy na wsi u ciotki tego młodego człowieka, o którym mówiłam ci w ostatnim liście, wyjechała ona na cały rok i pozwoliła mu na ten czas swego pałacu. Obszerne to i piękne bardzo, mnóstwo drzew stuletnich i pełno kwiatów. Pustka tu ogromna, zupełna wieś. Nie widać nigdy żywej duszy, z wyjątkiem tego młodego człowieka, który kilka razy przyjeżdżał nas odwiedzać, jakgdyby nie był u siebie. Nauczył mię jeździć konno. Ruch bardzo dobrze działa na mnie, kaszlałam troszkę, teraz nie kaszlę i wyrosłam przynajmniej na dwa cale. Jeżeli interesa nasze się nie poprawią, zostaniemy na zimę pomimo mrozów; ale są tu ogromne piece we wszystkich sieniach, tak samo jak w mieście, a zresztą trudno, trzeba się oszczędzać, Dowidzenia, mój kochany przyjacieiu, nie zapominaj o mnie.

„Twoja Iza.
„Drogi panie,

„Winnam po tysiąckroć przeprosić pana żem dotąd nie odesłała mu bagatelki, którą tak uprzejmie pożyczyć mi raczyłeś. Iza mówiła ci zapewne w swej korespondencji, do której ją upoważniłam, a która stanowi jedną z nielicznych rozrywek tego kochanego dziecka, żeśmy miały bardzo wiele nieprzyjemności z przyczyny sekwestru.
„Ani się domyśla, biedactwo, ile trudów zadaję sobie, byle ona była kiedyś bogatą i szczęśliwą jak siostra, która mówiąc nawiasem mogłaby się okazać nieco wdzięczniejszą. Nigdy nie byłyśmy w takiej biedzie jak teraz po powrocie z Francyi. Nie wstydzę się tęgo; są imiona, które niedola uświetnia bardziej tylko, i my nosimy właśnie jedno z takich imion. Nareszcie widnokrąg zaczyna się wyjaśniać, i sądzę że w niedługim czasie ujrzymy koniec trosk i zmartwień naszych.
„Tymczasem odeszlę ci, kochany panie, z najpierwszych pieniędzy jakie otrzymam, i z najczulszem podziękowaniem, owe pożyczone mi pięćset franków, które bardzo nam się przydały. Nie zapomnij mię, proszę, polecić pamięci zacnej twojej matki, i chciej wierzyć w uczucia życzliwości i wdzięczności mojej.

„Hrabina Dobronowska.

„Dowiedzieliśmy się z Francuzkich dzienników o nowym pańskim posągu, który zyskał ogólne uznanie, co zresztą i nie mogło być inaczej. Przyjmijże szczere powinszowanie od kobiety, która, jak bądź mieszkanka. Północy, nie jest mimo to całkowicie dziką, i która wie z pewnością równie dobrze jak kto inny co sądzić o pięknym twym talencie. Pisuj pan do nas odtąd do Warszawy, Plac Zamkowy Nr. 17. Tam to bowiem ostatecznieśmy się zainstalowały

Rok cały żadnego listu, następnie:

„Mój kochany przyjacielu, zechciej wyświadczyć mi grzeczność; odpowiedz odwrotną pocztą. Zapytaj twej matki ileby żądała za całkowitą wyprawę kobiecą, jak można najwykwintniejszą, z cyframi i koronami, ale samą tylko bieliznę. Potrzebna także męzka i szlafrok. Zwyczaj tu taki że panna młoda wnosi te dwie rzeczy. Zapłata gotówką a nawet, jeżeli trzeba, połowę z góry. Proszę mi odpowiedzieć jaknajśpieszniej, Stara przyjaciółka,

„Iza Dobronowska”.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Niespodziewałam się, łaskawy panie, więcej niż niegrzecznej odpowiedzi, którąś mi pan przysłał. Usługa, jakiej żądałam od niego była bardzo prostą, ponieważ pańska matka zajmowała się szyciem jeszcze gdyśmy wyjeżdżały z Paryża, dwa lata temu. Nie wiedziałam że nie trudni się niem więcej, a w okolicznościach w jakich się znajduję niema nic nadzwyczajnego żem się zwróciła do pana. Praca na życie nie krzywdzi nikogo, ponieważ ja i matka moja żyłyśmy często z pracy rąk własnych. Nie mniej wszakże ucieszyła mię wiadomość, że matka pańska tego już nie potrzebuje, a teraz łączę panu najpiękniejszy ukłon.

„Iza Dobronowska“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I znowu rok bez wiadomości żadnej. Wreszcie pisze:
Mam dużo zmartwienia. Dlaczegóż jesteś pan pierwszą osobą, której powierzyć je pragnę? Czy pamiętasz jeszcze o mnie? Czy zawsze mię nienawidzisz? Nie pytam się czy żyjesz: ponieważ jesteś znakomitością, wiedziałabym gdybyś umarł; powiedz mi pan tylko czyś szczęśliwy, jak z duszy pragnę tego, i czy chowasz jeszcze na dnie serca życzliwe wspomnienia dla swojej szkaradnej i nieszczęśliwej Izieczki, która bardzo potrzebuje rad i przyjaźni swego kochanego przyjaciela.
„Nie pisz pan do mnie na Plac Zamkowy; wyprowadziłyśmy się ztamtąd. List adresować proszę na ulicę Piwną, dom Herthmana, pod nazwiskiem panny Wandy. Później powiem panu czemu mama nie powinna wiedzieć żem do ciebie pisała. Moja biedna mama zresztą jest bardzo smutna i bardzo niezdrowa.

„I...“
„Jakże jesteś dobry i jak ja kocham ciebie, najdroższy mój przyjaciel., Miałam słuszność nie wątpić o twem zacnem sercu. Czytając list twój zostałam do łez wzruszoną. Pytasz mię co się stało. Stało się to, że mama powzięła była nadzieje, które nie ziściły się ani dla niej, ani dla mnie, i żeśmy nigdy nie były w tak smutnem jak dziś położeniu. Znasz pan mamę: łudzi się łatwo i święcie wierzy we wszystkie swoje nadzieje. Rzecz szła moje zamążpójście, które nie byłoby wprawdzie ani królewską, ani książęcą partją, zawsze jednak przewyższałoby najśmielsze moje marzenia. Poświęciłam się dla niej, gdyż nie kochałam tego młodego człowieka, choć był szlachetnie urodzony i bogaty, ależ koniec końców nie kochałam go. Oświadczył się o mnie, wszystko było ułożone. Nie wiem co tam nagadano jego rodzinie, dość, że był zmuszony cofnąć swoje słowo. Mama zawróciła mi była głowę tak samo jak sobie; robiłyśmy tedy wydatki szalone, mające się opłacić mojem zamążpójściem. Zresztą, Sergjusz, takie jego imię, zachęcał nas do tego, i mama spodziewała się związać go silniej jeszcze tym sposobem ponieważ znał nasz stan majątkowy i tak stawał się moralnie odpowiedzialnym za spowodowane przez się wydatki. Gdy familja jego dowiedziała się o tych zamiarach i zobowiązaniach, uderzyła na alarm, a ponieważ był nieletni i nie mógł się żenić bez zgodzenia się ojca i matki, którzy grozili mu całkowitem wydziedziczeniem, chciał mię tedy wywieźć za granicę i w Anglji zaślubić; ale cóżbyśmy oboje robili bez majątku? Jego ojciec który jest bardzo wpływowy, posunął się aż do starania o uwięzienie nas, mamy i mnie. Syn musiał mu pewnie grozić wyjazdem. Walka była niemożliwą. Mama ustąpiła pod warunkiem że wszystkie koszta jakieśmy poniosły napróżno, będą jej zwrócone. Było to zupełnie słuszne; ale i na tem straciłyśmy dużo, bo moja biedna mama w niczem niema porządku i zapomniała bardzo wielu rzeczy. Wyprawiono Sergiusza za granicę. Pisze do mnie ciągle że mię kocha i żebym czekała na niego, i że się ze mną ożeni po przyjściu do pełnoletności, ale mu nie odpisuję. Sprawa ta narobiła wiele hałasu. Mama omało nie umarła ze wszystkich tych zmartwień tymbardziej, że otośmy się poróżniły, wskutek tej historji, z moją siostrą i szwagrem, którzy tego tylko pragnęli by się nas pozbyć jaknajprędzej. Środki nasze z każdym dniem się wyczerpują. Powoli sprzedajemy wszystkie biżuterye, które Sergiusz mi podawał i których nie chciał przyjąć napowrót. Bez tego nie wiem jakbyśmy żyły, i dużo na tem tracimy. Teraz radź mi

mój kochany przyjacielu! Ach! jakżeś szczęśliwy żeś mężczyzną, że masz talent, i że mieszkasz w kraju wolnym. We Francyi nie spotkałoby mię to, co tutaj. Szczęściem mam prześliczny głos i codzień piękniejszą się staję; mogłabym dawać lekcje śpiewu. Ciężka to rzecz, ależ żyć trzeba. Chciano mię zaangażować dla Petersburskiego teatru; ofiarują mi pięć tysięcy rui>li srebrem, około dwudziestu tysięcy franków, ale mama nie chce żebym wstępowała na scenę. Nie wyrzeka się ona nadziei wydania mię za mąż, czy za Sergjusza czy za kogo innego; ale ja nie chcę się więcej narażać na podobne próby, Radź mi! co mi każesz zrobić, zrobię. Sergjusz teraz w Wiedniu; pisze, że pojedzie do Paryża. Będąc tam odwiedzi pana z pewnością. Mówiłam mu o panu bardzo często że aż nie chciał bym do ciebie pisywała. Był zazdrosny, miał rację, Kochałam cię, i kocham więcej niż jego. Byłeś tylko był w Paryżu i byle list mój cię zastał! Będę wyczekiwać listonosza bardzo niecierpliwie.
„Dowidzenia, mój najlepszy przyjacielu, nie zapomnij o dawnej twej żoneczce,

„lzie“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Cóż chcesz bym miała sobie do wyrzucenia? Nie starałam się ani trochę o rozkochanie w sobie Sergjusza! To tak samo przyszło, Zresztą, mama nie zostawiała nas nigdy samych we dwoje. Przy niej mówił, że będzie moim mężem, tak samo jak i pan mi mówiłeś. Tylko że, pan, żartowałeś, on nie żartował wcale, ponieważ jestem starszą o dwa lata niż byłam w Paryżu, jestem słuszna i rozwinięta nad wiek, i rzeczą jest prostą by mię kochano, jakkolwiek nie myślę o tem. Mama spokojnie dawała wzrastać tej miłości u Sergjusza, i dopiero wtedy powiedziała mi o niej kiedy prosił ją o moją rękę. Cóż chciałbyś żebym zrobiła? Nie mam majątku, nie mam nawet żyć z czego. Gdyby tak mama umarła, cóżby się ze mną stało? Nie mam prawa myśleć wyłącznie o sobie; powinnam pomyśleć o niej co mię wychowała, i złożyła we mnie wszystkie swe nadzieje szczęścia i dostatków, a u niej jedno bez drugiego nie istnieje.
„Czy sądzisz że życie jakie tu wiodłam od lat kilku tak mi się bardzo podoba? Wiecznie pokazywać się tłumom, być oglądaną niby jaki okaz ciekawy, słyszeć powtarzanie sobie w oczy że się jest piękną, i czuć że to do niczego nie prowadzi, nie bardzo to zabawne w końcu. Mama chciała tego. Ileż to razy poszłyśmy na bal bez obiadu! Ileż razy zastawiałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy dla sprawienia mi stroju! Ile długów, przykrości, ile scen z wierzycielami, na których owa piękność, co mi miała sprowadzić miljony, nie wywierała najmniejszej władzy! Sergjusz posiadał bogactwa niezmierzone, wychodząc za niego widziałam koniec naszych udręczeń. Nie kochałam go miłością, ale był to dobry chłopiec i byłam dla niego z prawdziwą przyjaźnią. Słysząc ciągle matkę dowodzącą, że świetnie wychodzę za mąż, zdawało mi się rzeczą naturalną wyjść w końcu. A jednak nie jestem chciwą dla siebie. Gdybym mogła iść za własnem przekonaniem, chciałabym poślubić skromnie i prosto człowieka kochanego, i cały czas przy nim spędzać. Widzą dobrze że piękność to nie wszystko. Są panny równie piękne, piękniejsze odemnie i przytem bogate. Z takiemi to bogaci mężczyźni się żenią, i mają wielką rację. Nie trzebaż więc robić mi wymówek, gdy proszę pana o radę.
„W oczekiwaniu pańskiej odpowiedzi, zgodziłam się była śpiewać na koncercie, który dawał mój profesor śpiewu; otrzymałam rzęsiste oklaski. Obiecywał podzielić się ze mną, dał tylko pięćset franków: zawsze to coś. Gdybym była pewną zarobić tyle, ile razy śpiewać będę, śpiewałabym codziennie, to mię nie męczy ani trochę.
„Jaka szkoda żeś mnie pan nie słyszał, powiedziałbyś mi otwarcie swoje zdanie. Nie chcesz żebym wstępowała do teatru. Za wiele tam mówisz pokus dla mnie. Jakie pokusy? W takim razie znajdźże mi męża, człowieka któryby zechciał mieć poczciwą żoneczkę i któryby nie dbał o posag. Oto rzecz główna. Powiedz mu że go kocham z całej duszy i będę śpiewać jedynie dla niego; ale niechaj się pospieszy, bo oto nadchodzi zima, a i w Polsce mrówki nie hojniejsze jak we Francyi. Gdybyś pan był co dobrego, przysłałbyś mi swój portret. Musisz być także bardzo zmieniony; ja przyszlę ci swój. Kazałam go robić wprawdzie nie dla pana, ale jestem pewna, że nie mam lepszego nad cię przyjaciela, więc darowuje go panu. Postaram się o sposób przesłania ci go niezwłocznie.
„Do widzenia, łaskawy panie, nie kocham cię już ani trochę; brzydki jesteś i zanadto skory do posądzanie ludzi o złe sprawy.

„Iza Dobronowska“.

„Nie czekam nawet twojej odpowiedzi, najdroższy mój przyjacielu, by ci zawołać ze wszystkich sił moich: Ocal mię, błagam, nie zostawiaj mię w położeniu w jakiem jestem. To cobym mogła ci opowiedzieć, gdybyś był tutaj, nie, nie, napisać ci tego nie mogę: to zbyt okropne i nie należy obwiniać własnej matki jakkolwiekby postąpiła; ale na miłość boską, ratuj mnie. Trzeba byś koniecznie, i to jak można najśpieszniej, wynalazł środek sprowadzenia mię do Francyi, ale chciałabym wyjechać sama. Mieszkać przy matce niepodobnaby mi było. Gdybyś wiedział co zaszło między nami i to wskutek czego! Nie wymagaj żebym ci opowiadała takie rzeczy. Pomyśl ilebyś cierpiał gdyby ci przyszło mówić co na matkę; ale pan, pan jesteś mężczyzną. Na wszystko co masz najświętszego zaklinam pana, szukaj i znajdź jaki środek wyrwania mię ztąd. Czy nie mogłabym zamieszkać przy twej matce? Dawałabym lekcye śpiewu, byłabym nauczycielką; mówię po angielsku jeszcze lepiej niż po francusku, w czem nie jestem bardzo mocna, ale się nauczę. Pragnę jedynie zarabiać na życie. Powiedzą tu o mnie co zechcą, żem uciekła z kochankiem, że jestem dziewczyną zgubioną, co mię to obchodzi? Będę miała świadectwo własnego sumienia i pański szacunek. Gdy bym miała pieniądze, wyjechałabym dziś jeszcze w nocy, jestem jak warjatka. Jedna z przyjaciółek pożycza mi swego paszportu, ale nic nad to pożyczyć mi nie może, nie bogatsza ona odemnie; o jedno tylko proszę pana, jeżeli nie możesz mi dopomódz w tem zdarzeniu, to żebyś nigdy o tym liście nie wspominał matce mojej, sam nawet swojej, któraby mię potępiła, wystawiając sobie że wszystkie matki takie jak ona. Bodajby tak było! Myślałam już o wstąpieniu do klasztoru, ale boję się czy starczy mi odwagi w nim pozostać. Czuję w sobie siłę i wolę pozostania kobieta uczciwą, ale na swobodzie, wśród ludzi. Jeżeli mama pańska mnie nie zechce, możeby córka p. Ritza chciała? Wszak ona ma już trzyletnie dziecko, niechże mnie weźmie za guwernantkę! Alboż też pani Lespéron, u której poznałam pana (ach! gdzież dziś ów wieczór szczęśliwy?), czyby nie mogła, ona co zna tyle osób, znaleźć mi jakie miejsce albo wydać mnie za mąż? Pieniądz nie powinienby być jednak wszystkiem, i młoda dziewczyna ładna, skromna, pracowita, boć przepracowałam już nie mało godzin, nie mówiąc nic nikomu, i na życie dzienne zarabiałam nieraz nocą, nareszcie dziewczyna uczciwa, dowodzę tego przecież w tej chwili, kiedy odemnie tylko zależałoby być bogatą poświęcają tę uczciwość (pojmujesz pan? to okropność, mój Boże!), dziewczyna taka jak ja czyż nie zastąpi posagu dla człowieka z sercem? Nareszcie zrobisz z Izą co zechcesz. Jestem przekonana że nie mam lepszego nad cię przyjaciela, a pan możesz być pewien że nikt cię tak nie kocha jak twoja nieszczęśliwa żoneczka

„Iza Dobronowska“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Jesteś dobry jak Bóg sam. Płaczę z wdzięczności i szczęścia pisząc do ciebie ten list ostatni. Doprawdy, kochałeś mnie od pierwszego wejrzenia? Ja także kochałam ciebie, więc to widać dlatego tak zawsze myślałam o tobie. Przeznaczenie istnieje rzeczywiście, widzę to teraz. Uściskaj odemnie swoją matkę. Wyjadę jutro, dziś wieczór jeszcze, jeśli będę mogła. Jakże mi śpieszno cię widzieć! Dowiesz się o wszystkiem. Przysyłam ci najdłuższy promień moich włosów. Przynajmniej jeśli umrę w drodze zostanie ci cząsteczka mego życia, i przekonanie, żem umarła z myślą o tobie; Z chwilą otrzymania tego listu nie wychodź już z pracowni i drzwi na klucz nie zamykaj. Obaczysz je otwierające się nagle, to będę ja! — Jakie szczęście! kocham cię! kocham cię! kocham! Jak mi błogo że mogę ci to powiedzieć nareszcie. Twoja tą razą prawdziwa żoneczka,

„Iza“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była szczerą kiedy tak pisała. W tej godzinie gdy tyle mam przeciwko niej zarzutów, gdy tak bardzo wszystkich jej win potrzebuje dla zmniejszenia ciężaru mojej winy, przysięgam, ona nie kłamała, kochała mię wtedy. Nie wątp pan o tem drogi przyjacielu, nie staraj się w wątpliwość wprowadzać nikogo. Szanuj owe chwile! Nie obmyślała ona nic zawczasu. Jak i ja podlegała fatalności dziedzicznej. Podlegała jej nawet podwójnie będąc zrodzona z dwóch istot zepsutych do głębi.
Nazajutrz po otrzymaniu ostatniego listu, odebrałem następny:
„Zabierasz mi pai moje dziecko, moje dziecko jedyne, dla którego tyloletnie zniosłam poświęcenie, a które tak źle mi się za nie wypłaca! Życzę i pragnę szczęścia dla was obojga, ale w nie nie wierzę. Ta co jest niewdzięczną dla własnej matki, będzie i dla męża nie wdzięczną. Ma ona wszystkie papiery potrzebne do aktu ślubnego, któremu się opierać nie chcę, ponieważ nie mam nic jej dać w zamianę. Bądźcie spokojni, nie usłyszycie o mnie nigdy więcej. Obowiązek mój spełniłam aż do końca, przekonasz się pan sam kiedyś że miałam słuszność, i pożałujesz złego, któreś mi wyrządził.

„Mam zaszczyt pożegnać pana.
„Hrabina Dobronowska“.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie myślałem naturalnie poddawać tego listu, ani pod sąd matki, ani p. Ritz’a a zresztą, dotąd ani jednemu ani drugiemu nie mówiłem na serjo o Izie, a przynajmniej o moich względem niej zamiarach.
W owym czasie położenie moje finansowe było wyjątkowo świetnem, jak na artystę mojego wieku. Nie mogłem podołać zamówieniom. Zarabiałem na czysto trzydzieści do czterdziestu tysięcy franków rocznie. Dwie trzecie z tego umieszczałem na procencie, a i tak jeszcze oboje z matką żyliśmy bardzo wygodnie, nawykli oddawna do pracy, oszczędności i prostoty. Zresztą dążyłem do tej niezależności materjalnej, któraby pozwoliła mi rozrządzać sercem według własnej woli. Byłem silny wesół, niezmordowany; nie znałem granic żywotności własnej. Nie bałem się zarówno przyszłości jak obecnej chwili, i śpieszno mi nawet było dźwignąć jeden ciężar więcej na swe ramiona. Chciałem nie tylko wszystko samemu sobie zawdzięczać, ale pragnąłem nadto by drudzy a przedewszystkiem kochana przezemnie kobieta, pomyślność swą, dostatki i szczęście mnie jednemu winną była. Ponieważ los dawał mi talent, zdrowie, dostatki, uważałem się odnośnie do ludzkości za dłużnika, i pragnąłem dzielić się z mniej szczęśliwymi od siebie. Słyszałem często mówiących: „Dla czego się nie żenisz? W twojem położeniu mógłbyś zrobić świetną partję, z takiem prowadzę niem, z taką opinją, możesz, powinieneś wszystko osiągnąć. Wejdź w jaką porządną rodzinę. Chcesz ożenię cię, i t. d., i t. d.“ Odmawiałem, Naprzód dlatego, żem nie chciał w położeniu już zdobytem przeszłość matki mojej poddawać pod rozbiór jakiej „prawej„ rodziny, w skład której wejśćbym zapragnął; następnie, żem upodobał sobie w wyż wymienionej idei.
Uboga dziewczyna, matka moja, została zdradzoną, porzuconą przez mężczyznę; trzeba więc by inna uboga dziewczyna, moja żona, mogła powiedzieć, że znalazł się mężczyzna co ją wziął jak stała bez pieniędzy, bez opieki i uczynił swą towarzyszką szczęśliwą i poważaną. To mi się zdawało koniecznem zrównoważeniem w świecie wszechrzeczy, na korzyść tej uczciwości, co się stała zasadą i podstawą mego życia. Nareszcie miłość artysty, miłość szalona, fatalna miłość, zwijcie to uczucie jak zechcecie, ja kochałem Izę.
Opanawała mię ona przez to pierwsze pojawienie, co mię tak olśniło, przez piękno którego była najdoskonalszym wyrazem, przez bojaźń utracenia jej na zawsze, przez zazdrość, żal, przez nagłe odwołanie się biednej dziewczyny do mego przywiązania, gdy mię błagała o wyrwanie jej z grożących niebezpieczeństw, przez konieczną potrzebę mej opieki, przez nędzę nakoniec, co dla ludzi zwyczajnych stało by się raczej przyczyną zerwania. Dodajcie do tego czystość moich obyczajów, gwałtowną potrzebę miłości, wypowiedzenia jej, dowiedzenia jej, nieuniknioną w moim wieku, napastującą mię, drażniącą. A potem, jeszcze jeden urok: kochać istotę, dziecięce ledwie rysy której pamiętamy, kobieca twarz której jest nam nieznaną jeszcze; którą się przedstawia, którą się wyobraża, którą się marzy, ale której określić ani uwydatnić sobie niepodobna, na którą oczekujemy każdej chwili, z całym niecierpliwym niepokojem duszy, rwącej się do niej, jak ona do nas, którą czujemy zbliżającą się zwolna do powietrza naszego oddechu, której nadejście słyszymy całem sercem, w ramiona której mamy się rzucić na całe życie. Oh! nie byłoż to; zaprawdę czystą atrakcją dusz, przyczyną miłości prawdziwej?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.