<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Sułkowski
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.

(Mieszkanie Józefa Sułkowskiego w Medyolanie. Pośrodku dużego pokoju stół całkowicie zawalony mapami, planami w rulonach i na deskach do rysowania, przyrządami do obliczeń i kreśleń technicznych. Szafy pełne książek. W głębi wielkie okno. — Koniec września 1797 roku.
Sułkowski sam, pogrążony w pracy. Długa chwila ciszy. — Stukanie we drzwi boczne).


SUŁKOWSKI
— Kto to?

GŁOS Z ZEWNĄTRZ
— Venture.

SUŁKOWSKI
— Proszę wejść.
(Wchodzi Venture, starzec siedemdziesięcioletni, ubrany w prosty strój końca XVIII stulecia).

VENTURE
— Jesteś zajęty?

SUŁKOWSKI
— Tak, pracuję, ale właśnie chciałem odpocząć. Nie wychodziłem dziś na miasto. Skąd wracasz, mistrzu?

VENTURE
— Byłem, oczywiście, u dworu.

SUŁKOWSKI
— U dworu... Cóż nowego na naszym dworze?

VENTURE
— Dopytują się tam, czy nie nadeszły przyrządy. Monge wszystkie troski i obowiązki z tego zakresu na ciebie przelał. Mają tam dla ciebie nie mało nowej roboty.

SUŁKOWSKI
— Pójdę jutro.

VENTURE
— Idź koniecznie.

SUŁKOWSKI
— Dla czego koniecznie?

VENTURE
— Każdy dzień jest obecnie nowy w sposób szczególny. Wypadki pędzą przed naszemi oczyma, jak obłoki podczas burzy, Nowe stwarzają się dzieje, zachodzą wydarzenia, piętrzą się olbrzymie ideje, jak chmury, zasłaniające dawny widnokrąg. I my dokądś lecimy w tym wirze, niby liście w zamieci. Przeżyliśmy chwile, o których ludzkie pokolenia pamiętać będą, jak o pięknym śnie. A czy nie ogarnia cię troska, przyjacielu, dokąd pędzimy?

SUŁKOWSKI
— Myślę nad tem wciąż.

VENTURE
— Brałeś, naprzykład, tak żywy udział w akcyi, poprzedzającej ośmnasty Fructidora. Objeżdżałeś dywizye, pułki, oddziały, zbierając podpisy pod adresem do dyrektoryatu przeciwko monarchistom z Clichy... Czy wiesz dobrze, do czego zmierzała ta akcya?

SUŁKOWSKI
— Wiem dobrze.

VENTURE
— Odpowiesz mi, że skoro rzeczpospolita została zagrożona przez knowania starej reakcyi, nie było lepszego na to sposobu, jak przygotowanie do czynnego oporu tej nieśmiertelnej armii, która zniosła zewnętrznego wroga rzeczypospolitej. Tak — to prawda. Zamach ośmnastego Fructidora został wykonany i rzeczpospolita uratowana. Ale czy jesteś pewny, że nie gotowałeś swemi trudami tryumfu innej jakiejś monarchii? Czy znasz Bonapartego?

SUŁKOWSKI
— Sądzę, że go znam.

VENTURE
— Znasz go dobrze?

SUŁKOWSKI
— Uczę się geniuszu tego człowieka od dawna, od pierwszej chwili, kiedym go zobaczył. Uczę się go, jak wojny...

VENTURE
— Ale czy go znasz? Czy wiesz, kto to jest Bonaparte?

SUŁKOWSKI
— Jest to nieśmiertelny wódz. Jakąkolwiek posiadałby armię, zawsze jest tak, Że dwaj jego Żołnierze wałczą z jednym żołnierzem nieprzyjaciela. To sprawia jego geniusz i błyskawica jego decyzyi. Nieprzyjaciel pracowicie, metodycznie, wybornie ustawia swe szyki, dwa razy liczniejsze od armii Bonapartego. Wtedy on uderza całą swą, armią na skrzydło i sprawia, Że dwu jego żołnierzy walczy z jednym nieprzyjaciela. Ileż razy mógł być zmiażdżony przez niezrównanego huzara, marszałka Wurmsera! W jednej minucie zmieniał genialną decyzyą klęskę na tryumf... Castiglione, Rivoli!

VENTURE
— Nie o tem chcę mówić, lecz o jego teraźniejszych zamysłach.

SUŁKOWSKI
— O zamysłach... Ileż to razy rozmawialiśmy o tem z Joubert’em. Trawiliśmy noce na dociekaniach...

VENTURE
— I do jakiegoż przyszliście wniosku?

SUŁKOWSKI
— Przyszliśmy do przekonania, że to jest sprawa małej wagi. Ambicye Bonapartego? — To jest sprawa małej wagi. Sprawą wielkiej wagi są nieśmiertelne idee rzeczypospolitej, wielki fundament rewolucyi. Słowa Dantona: — „ażeby pokonać zewnętrznego nieprzyjaciela, trzeba odwagi, jeszcze odwagi, zawsze odwagi! — i — „po zdobyciu chleba trzeba ludowi oświaty...“ — oto są słowa wieczne, mężne, tworzące. Należało wykonywać ten wielki przepis wszystkiemi siłami. Czyliż geniusz Bonapartego nie służył do wsparcia i utrzymania rzeczypospolitej? Czy widziano coś wznioślejszego w ciągu stuleci, jak jego pochód z Nicei do Tarvis? Należy go popierać wszelkiemi siłami, gdyż niema znaków fałszu w jego wielkiej epopei.

VENTURE
— A jeśli staniecie się legiami, idącemi bez wiedzy, ślepo za Cezarem? Wielka sława wojenna zaślepia oczy, jak słońce.

SUŁKOWSKI
— Znajdą się oczy, które zdołają spojrzećw słońce. Znajdzie się wówczas w czyjemś sercu męstwo najwyższe. Znajdzie się w republikańskich obozach Brutus.

VENTURE
— A potem znowu wojna domowa. Znowu krew... Ja jestem stary człowiek. Czterdzieści lat przeżyłem wśród ludów wschodu, w marzeniach o dalekiej ojczyźnie. Kiedy przybyłem — ta krew, płynąca z przebitego boku Francyi... Wieczna wojna domowa!

SUŁKOWSKI
— Wojna domowa Francyi... Nie lękaj się, — to jej siła. Z wojny domowej wyrosło drzewo wolności rzeczypospolitej. Krew hugenotów, krew króla i królowej, krew żyrondystów, krew jakobinów... Dawno się zaczęła wojna domowa. A ów jawór w pobliżu Dom Remy, zwany drzewem zbrodni, który się uginał pod ciężarem trupów chłopskich — czyli to nie było drzewo wyrosłe z głuchej wojny domowej? A Gilles de Rais, największy magnat piętnastego wieku, jeden z wodzów Karola VII, który w ciągu ośmiu lat mordował w podziemiach zamków swych dzieci, trupy palił, a popioły rzucał na wiatry. Kośćmi ofiar zawalił kloaki i piwnice zamków w Suzie i Nantes... Wojna trwa dawno! Byt człowieka na ziemi znać od tej chwili, kiedy została wynaleziona pierwsza broń. O istocie geniuszu człowieka stanowi jego wynalazczość mechanizmu walki. Teraz chorągiew trójkolorowa ujarzmiła reakcyę, więc pójdziemy dalej... Już tryumf rewolucyi nie będzie proskrypcyą. Będziemy przekonywać, nie prześladować...

VENTURE
— Na straszliwe sprawy patrzyły moje stare oczy. Gilles de Rais był obłąkany. Ale gdy naród ogromny staje się obłąkanym, jak Gilles de Rais, gdy dusza jego tchnie mordem i żądzą śmierci... Wydaje mi się, że chwila zajęcia Wenecyi była ostatnią strofą wielkiego poematu rewolucyi. Mówił mi dziś generał Bonaparte, Że Europa jest dlań kretowiskiem bez wielkiej monarchii i bez wielkich rewolucyi. Uśmiecha mu się wschód i owe sześćset milionów ludzi, z których mogą być poddani. Ja znam wschód, więc jestem przewodnikiem po wyśnionem państwie generała Bonapartego. Egipt! Wskrzeszamy wciąż nieogarnione władztwo Sezostrisa, z Alexandryą, stolicą świata, między wschodem i zachodem... Błąkamy się po Indyach, Palestynie, Turcyi... Zbliżamy się do posągu Ozirisa i wskrzeszamy przedwieczny sen świata...

SUŁKOWSKI
— Egipt!

VENTURE
— I ty twierdzisz, że to jest tensam człowiek, który się wałęsał po Paryżu, gotowy wejść w służbę sułtana, albo w słuibę rzeczypospolitej... Strzeż się! On dla tego wspierał zamach ośmnastego Fructidora, ponieważ rzeczpospolita jest to forma jeszcze niepewna, niewyprobowana, a więc słabsza. On dla tego gnębi we Francyi formę silniejszą, monarchiczną, ażeby rzeczpospolita sama sobie grób wykopała, a jemu wśród bezdroża anarchii przygotowała drogę...

SUŁKOWSKI
— Byłyby to pospolite knowania, rzecz nędzna, niegodna geniuszu tego wodza, któremu po wyspach jońskich stawiają posążki i zawieszają przed nimi lampy, jak przed obrazem świętych! Idziemy do Egiptu!

VENTURE
— Zamiast do Polski...

SUŁKOWSKI
— Wrócę do Polski wówczas dopiero, gdy się nauczę prowadzić wojnę w najcięższych warunkach, ze wszelkim wrogiem — i gdy zgłębię Bonapartego. Nie mogę z nim nie iść do Egiptu!

VENTURE
— Wszędzie na ziemi historya mordów i rzezi stanowi to, co nazywamy historyą ludzkości.

SUŁKOWSKI
— Tak, dzieje świata są dziejami zwycięstw ludzi nad ludźmi... Ja muszę za tym człowiekiem iść, jak cień, ażeby posiąść sztukę jego decyzyi, szybkiej jak błysk piorunu. Jeżeli tego sekretu zapomocą nauki, przebiegłości, wytrzymałości i skupionej pracy nie poznam, mój naród uśnie w jarzmie i godzien się stanie swojego losu.

VENTURE
— Cóż ma uczynić naród nieszczęśliwy, który nie ma sił i środków, ażeby natychmiastowe odnieść zwycięstwo?

SUŁKOWSKI
— Winien się nieustannie ćwiczyć we wszystkiem, coby czynił, gdyby był wolnym. Kto chce kiedyś pokonać wroga, musi się dziś uczyć sztuki być wolnym w duchu. Każdy człowiek i kaidy naród musi najprzód uwierzyć w siłę swej duszy i w niezłomne jej prawa, a następnie ćwiczyć w sobie żądzę wolności i wytępiać zarazę niewolnictwa.

VENTURE
— Mówiłeś mi, ie twój kraj zalany został przez wojska nieprzyjaciół.

SUŁKOWSKI
— Gdy Suworow, dowódzca nieprzyjaciół, zajmował naszą stolicę, kazał wyrznąć do nogi wszystkich mieszkańców jej przedmieścia, wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci. Nowoczesny, słowiański Gilles de Rais! Stosy ciał rzucano na stosy ciał. Ażeby wziąć za to odwet, trzeba najprzód posiąść sekret odwetu. Można go posiąść tylko wśród niebezpieczeństw...

VENTURE
— Daleka droga...

SUŁKOWSKI
— Daleka... Ale może tam, na najdalszej drodze, zobaczę wśród trudów, w jasnowidzeniu plan mojej kampanii! U podnóża piramid napiszę konstytucyę dla mojego narodu, powołam w duchu do obrony wszystkich synów ojczyzny bez różnicy stanu i pochodzenia, — ludzi od pługa, żywicieli kraju, wyrwę z jarzma, — pokruszę pręgierze, stojące po wsiach mojego świata, — narzucę surowy porządek, zasady republikanckie, zasieję rolę nowem zbożem...

VENTURE
— Popłyniemy bracie... Zobaczymy znowu złote wybrzeża za błękitnemi morzami... Zatopimy oczy i dusze w przecudowne utworzenie człowiecze, w urocze, o poranku ludzkości wydane przez ducha marzenie o pracowniku i bohaterze Ozirisie, w dzieje Izydy, miłośnicy piękna i życia, i w dzieje człowieczego chaosu, szaleństwa i złego, w dzieje Seta. Będziemy szukać w trudzie najwyższych, najistotniejszych sił ducha, żebyś je mógł wydrzeć z południa i zanieść na twoją północ.

SUŁKOWSKI
— Wre we mnie dusza od owych, pamiętasz, rozmów w Passeriano, w ogrodach willi doży Manina, kiedy to Bonaparte rzucił myśl, a Berthier, Monge, Reynier i Desaix usłyszeli ją po raz pierwszy...

VENTURE
— Pojdziemy patrzeć w ten najgenialniejszy pomysł starego świata, w połączenie architektury, rzeźby i muzyki, w posąg boga, czy króla — nie wiadomo — Ozymandias, który o wschodzie słońca śpiewał ustami ukrytych kapłanów... Słuchaj! A nikogo ci tutaj nie będzie żal?

SUŁKOWSKI
— Nikogo!

VENTURE
(z cicha)
— Ani Agnieszki mantuańskiej?

SUŁKOWSKI
— Ze wszystkich walk, jakie widziałem, ta jest w istocie najtrudniejsza, walka nie z chimerą zewnętrzną świata, lecz z chimerą własnej duszy. Bo wewnętrzna chimera mocna jest jak dusza, która ją wydała, i jak dusza, która się z nim zmaga. To też na zawsze chcę pokonać tę chimerę mojej duszy.

VENTURE
— Chcesz pokonać chimerę duszy... Nie tak łatwo dusza ludzka rozłącza się z bożyszczem swojem. Musiałaby się rozstać niemal ze sobą.

SUŁKOWSKI
— Tak chcę! Nikt nie może nademną panować. Oczy moje muszą bezsennie widzieć swój odległy cel, swój herb, który tą oto szpadą zdobyty być musi.

VENTURE
— Lecz nieraz, — prawda? daremnie mija bezsenna noc i darmo tarzać się po posłaniu, szukając sposobu na odtrącenie i zniweczenie widziadła duszy. Ono wszystko wie, na wszystkiem się zna, gdyż jest niemal samą duszą, samym rozumem i biciem serca. A pomimo, Że własne nasze serce w niem bije, obce jest to widziadło, złe i wrogie duszy. Prawda? Stary jestem wędrowiec i znam te dzieje z tak odległej przeszło&ci, jakby się dokonywały za czasów króla czy boga, którcgo imię jest Ozymandias...

SUŁKOWSKI
— Czyliż półbogi i bohaterowie Egiptu nie znali oręża do walki z przemocą piękna nad naszą duszą?

VENTURE
— Jakiż to oręż?

SUŁKOWSKI
— Jedynym powiernikiem dla bolesnych wzruszeń, dla wewnętrznych złamań na dwoje, dla nagłych i niespodziewanych trwóg i krótkich połysków chyżej radości, która się znowu w bezczynną rozpacz przemienia, należy uczynić milczenie. Jedynym krajem, gdzie księżniczka Mantui bywać ma prawo — uczyniłem ślepe milczenie. Głuche, ślepe, nieme milczenie raz na zawsze, jak maskę, włożyłem na twarz, ażeby przede mną samym ukryła bolesne kurcze wiecznie jednako zdziczałego za nią żalu, niegodne widzenia strugi łez i między strugami łez krótkie uśmiechy błogosławieństwa z daleka...

VENTURE
— Dobry to towarzysz — milczenie. Pamiętam — dobry to towarzysz...

SUŁKOWSKI
— Wszystko jestestwo duszy czującej, wszystko, co było w niej śniącą słabością, przemieniam w głuchą, szeroką tajnię, jakby w ciemne więzienie. Spycham w noc czarujący ranek mojej miłości. Nie chcę, żeby z tej nocy wypływała samochcąc, bez mojej woli, jak białe światło księżyca, twarz czarodziejska ze spuszczonemi powiekami i z zamyśleniem białego czoła. I nie wypłynie już nigdy! Wypowiadam tej twarzy wojnę, moją wojnę duchową, wewnętrzną. Nie zmiękczy mię myśl, że inny człowiek zdejmie z tych usteczek pierwszy uśmiech miłości, i że innemu człowiekowi powiedzą one tajne słowo, za które ja gotówbym umrzeć... Patrzę cierpliwie po nocach w nieznaną twarz tego człowieka i cierpliwie słucham dyalogu między nim i Agnieszką z Mantui...

VENTURE
— Dobry to towarzysz — milczenie.. Lecz się strzeż, bo najlepszy przyjaciel zdradza...
(Stukanie we drzwi główne).

SUŁKOWSKI
— Kto to?
(Uchyla drzwi Zawilec, który jest ordynansem Sułkowskiego).

ZAWILEC
— Melduję...

SUŁKOWSKI
— Wejdź!

ZAWILEC
— Przyszedł jakisi ksiądz.

SUŁKOWSKI
— Co za ksiądz? Jakie nazwisko?

ZAWILEC
— Jakie nazwisko? Coś on ta gadał...

SUŁKOWSKI
— Wprowadź go do tamtego pokoju.

VENTURE
— No! Ja wychodzę.

SUŁKOWSKI
— Dokądże teraz, przyjacielu?

VENTURE
— Pójdę teraz do swego pokoju, a później zajdę do Ambrosianeum dla przejrzenia pewnego rękopisu.

SUŁKOWSKI
— Do widzenia wieczorem.
(Venture wychodzi drzwiami na lewo. Sułkowski dzwoni. Wchodzi Zawilec).
— Wprowadź tego księdza.
(Zawilec otwiera boczne drzwi z prawej strony. Wchodzi Antraigues przebrany do niepoznania z księdza. Zbliża się z ukłonem do stołu. Zatrzymuje się i milczy).
— Kogo mam zaszczyt widzieć?

ANTRAIGUES
— Nazywam się de Launai.

SUŁKOWSKI
— De Launai. (Pozonaje go) Ależ to jest d’Antraigues!

ANTRAIGUES
— Panie! Nazywam się w tej chwili de Launai, proboszcz z Vivarais, emigrant.

SUŁKOWSKI
— Uciekłeś już waszmość przecie z więzienia, stąd z Medyolanu! Myśleliśmy wszyscy, że jesteś raz do licha w Szwajcaryi, czy w Tyrolu. Skądże się tutaj wziąłeś?

ANTRAIGUES
— Saint-Huberty, żona moja, jest tutaj jeszcze, synek mój ukryty jest pod miastem.

SUŁKOWSKI
— Kłamstwo! Żona pańska wydostała się z Medyolanu przebrana za wieśniaczkę. Paszportu dostarczył jej generał Kilmaine. Wiem o tem wszystkiem równie dobrze, jak pan, mości proboszczu.

ANTRAIGUES
— Co do mnie, nie mogłem przekraść się przez żadną granicę. Wszędzie mają moje kolorowe portrety, porozsyłane przez Bonapartego.

SUŁKOWSKI
— Czy portrety wyobrażają waszmość pana w tem przebraniu? Wszystko to zresztą może być dla kogoś zajmujące, ale czemuż pan hrabia mnie raczy zaszczycać swą pamięcią i czyni mnie współuczestnikiem swych pomysłów?

ANTRAIGUES
— Odwołuję się do naszej dawnej znajomości i do pańskich uczuć! Jestem zgubiony. Bonaparte ogłosił drukiem w Monitorze rzekome dokumenty, znalezione jakoby w moim portfelu podczas aresztowania mnie w Tryeście. Ogłosił je nadto plakatami po miastach i wioskach Francyi. Ludzie, którym służyłem z całą wiernością, z wiernością, której objawy widziałeś w Wenecyi, nazywają mnie dziś sprzedawczykiem. Twierdzą, że Bonaparte podyktował mi treść dokumentów, kompromitujących jego wrogów, twierdzą, że ja je własnoręcznie na jego rozkaz przepisałem wzamian za uwolnienie z więzienia, za paszport i tysiąc dukatów. Całe stronnictwo wyrzekło się mnie i rzuciło na mnie infamię, jako na zdrajcę idei Burbonów. Waszmość pan jeden możesz stwierdzić przed Bogiem i ludźmi, że ja paszportu nie mam, tułam się po wioskach lombardzkich, żeby unieść w bezpieczne miejsce mego syna. Jestem poddanym rosyjskim, więc łaski Bonapartego nie potrzebuję. Przetrząśnij moje kieszenie — jestem ubogi...

SUŁKOWSKI
— Czego waszmość chcesz odemnie?

ANTRAIGUES
— Pomocy! Ty jeden możesz oczyścić moje imię.

SUŁKOWSKI
— Ja? Wobec kogo? Jakim sposobem?

ANTRAIGUES
— Bywasz codziennie u generała Bonapartego...

SUŁKOWSKI
— Bywam tam codziennie i oświadczam waszmość panu, że każę cię natychmiast aresztować i odstawić do więzienia, skąd uciekłeś, jeżeli mi nie wyłuszczysz jasno powodu, po coś do mnie przyszedł!

ANTRAIGUES
— Toż mówię: dla oczyszczenia mego nazwiska.

SUŁKOWSKI
— Nie mam zamiaru być puryfikatolem pańskiej czci. Powtarzam, że każę cię aresztować.

ANTRAIGUES
— Nie masz po temu prawa, gdyż jestem poddanym rosyjskim.

SUŁKOWSKI
— Po cóż w takim razie to przebranie za księdza?

ANTRAIGUES
— Gdyż nie szanujecie prawa narodów. Musiałem tu przybyć.

SUŁKOWSKI
— Po co?

ANTRAIGUES
— Musiałem! Gdybyś waszmość mógł zmierzyć te udręczenia, jakie przeżyłem! Zadaliście w dniu czwartym września nowy cios Francyi, a ja byłem jakgdyby narzędziem tego ciosu, ja, który jestem, jak pies, wierny królowi... Ja służyłem za najwyraźniejszy dowód przeciwko sprawie królewskiej. Czyż cię to nie poruszy, jako bezstronnego świadka?

SUŁKOWSKI
— Nie.

ANTRAIGUES
— Wasz Bonaparte jest mistrzem w prowadzeniu intryg! O, tak! To jest mistrz. Dziś forytuje Barrasa, ściga takiego Carnota, który go z nicości wywiódł... Przypomnicie wy sobie moje słowa; zniweczy on tegoż Barrasa, albo go ujarzmi. Ujarzmi on i Francyę, a przez Francyę ujarzmi Europę.

SUŁKOWSKI
— To tylko jest pewne dziś, że ujarzmił was, wrogów rzeczypospolitej. Rozdeptał was, intrygantów, rozmiótł! (Śmieje się) Powiadają tedy, ie waszmość panu podyktował dokument, śmiertelnie kompromitujący generała Pichegru! Powiadają, że waszmość własnoręcznie przepisałeś ten dokument. Waszmość własnoręcznie przepisałeś to oskarżenie wobec rzeczypospolitej waszego generała Pichegru! Tak. A później Bonaparte puścił waszmość pana na wolność. Zaiste trudno lepiej kimkolwiek zagrać...

ANTRAIGUES
— Zagrał mną, jak kartą. Byłem w więzieniu... Moja żona, mój syn... Ale ja się może jeszcze kiedy odegram!

SUŁKOWSKI
— Zapytuję jeszcze raz: po co waszmość do mnie przybyłeś?

ANTRAIGUES
— Przybyłem do ciebie, Rzymianinie, który idziesz za swym Cezarem w przekonaniu, że idziesz za najwyraźniejszym symbolem rzeczypospolitej. Oszukuje was ten kuglarz, wywodzi w pole. Dziś pięściami grubego Augereau ujarzmił stronnictwo z Clichy, a jutro czyjemiś ujarzmi was, błędnych rycerzy. Zdusi was, zakuje w kajdany i rzuci do więzień, jeżeli mu przeszkodzicie pochwycić niedościgłą władzę.

SUŁKOWSKI
— To mnie nudzi, co waszmość wywodzisz. Do rzeczy!

ANTRAIGUES
— Przypatrz się dobrze dworowi ex-wicehrabiny de Beauharnais, w willi Bonaparte! Czy to już nie dwór monarszy? Czy to otoczenie republikańskie? Czy tam nie uwielbiają ludzi z przedmieścia Saint-Germain, czy tam nie nienawidzą jakobinów? A zresztą — gdybym waszmość panu powtórzył, co mi mówił ten człowiek... Gdy siedziałem tutaj w więzieniu, wzywał mię niejednokrotnie i długie prowadził ze mną rozmowy. Ja się znam na ludziach. Dosyć widziałem ciekawych okazów. Strzeż się waszmość!

SUŁKOWSKI
— Czemuż to?

ANTRAIGUES
— Bonaparte to mistrz. Widzisz sam i stwierdzasz, jak mną zagrał. Strzeż się, żeby tak nie zagrał tobą!

SUŁKOWSKI
— Moja sprawa jest tutaj z góry przegrana. Ja tu wcale nie gram i nic nie chcę wygrać.

ANTRAIGUES
— Czy sądzisz, Że ludzie nie widzą, co się dzieje? Czy sądzisz, że nie spostrzegają jego drogi? Wszyscy wychwalają twoje talenty wojskowe, twoją naukę, znajśomość języków...

SUŁKOWSKI
— Darmo się waszmość silisz na pochlebstwa!

ANTRAIGUES
— Carnot, ten niezrównany strategos, ten prawy żołnierz, sprawca wyniesienia Bonapartego, powiedział o tobie, że gdyby zginął Bonaparte, w tobie ma Francya naczelnego wodza. On sam, Bonaparte, wyraził się, że jedynym awansem, jakiby ci mógł ofiarować, mógłby być awans na wodza. Bo któż może nim zostać? Kto? Berthier o mózgu leniwym i manierach wersalskiego lokaja, ciemny Massena, nie umiejący pisać ortograficznie, ale umiejący okradać swych żołnierzy, ażeby za ich skradziony żołd najmować harem i włóczyć go za sobą, Augereau, ciemny, jak zwyczajny, mężny rębacz, czy Serrurier, major z przedmieścia...?

SUŁKOWSKI
— Nic chcę słuchać tych zniewag na zasłużonych generałów!

ANTRAIGUES
— A jakiż waszmość panu dano awans za tyle prac, za te wszystkie oto trudy? Piszesz proklamacye do wojska. Czyż nie? Wszakże czytałem jeszcze w więzieniu te słowa: „Żołnierze! góry dzielą was od Francyi. Przemkniecie się przez nie, gdy będzie trzeba, na skrzydłach orlich“... Wszakże to waszmość pisałeś? To twój, to polski styl... Bonaparte takby nie umiał napisać — cha — cha! Dziś mu był potrzebny twój styl, podobnie jak potrzebną mu jest twoja osoba, a jutro użyje innego stylu, a twoją osobę pchnie w przepaść!

SUŁKOWSKI
— Pan hrabia wspomniałeś, że już wiele osób myśli w sposób podobny, że wiele osób widzi zbrodnicze ścieżki Bonapartego. Czy tak jest w istocie?

ANTRAIGUES
— Tak jest.

SUŁKOWSKI
— Uważam to za frazes.

ANTRAIGUES
— Niech i tak będzie. Dziś po czwartym września, czyli po tym waszym Fructidorze — wszyscy zamilkli. Czekają, czyhają. Ale chwila nadejdzie! Wówczas!

SUŁKOWSKI
— Przechwałki!

ANTRAIGUES
— Jak sądzisz, kawalerze, czy szef sztabu Vignolles, czy generał Bernadotte, generał Kilmaine, generał Dumas, czy to są mężowie lekkomyślni? Ci ludzie chcą ratować Francyę!

SUŁKOWSKI
(podstępnie)
— Cóżbyś tedy waszmość rozumiał?

ANTRAIGUES
— Zaufam ci... Pochodzisz waszmość ze starego rodu szlachty...

SUŁKOWSKI
— To — to... szlachty... Ale mów waszmość!

ANTRAIGUES
— Gdybyś dał słowo, że zachowasz to przy sobie, dopuściłbym cię do sekretu...

SUŁKOWSKI
— Słowa nie dam! Lecz będę milczał.

ANTRAIGUES
— Daj słowo!

SUŁKOWSKI
— Czego chcesz?

ANTRAIGUES
— Daj słowo, że nie zrobisz z tego żadnego użytku, że zamilczysz nazwiska i zatrzymasz przy sobie tę myśl...

SUŁKOWSKI
— Daję słowo oficerskie, że będę; o tem milczał, co powiesz, i że nie zrobię z wiadomości udzielonej żadnego użytku.

ANTRAIGUES
— A więc... Słowo! Słuchaj waszmość... Wiem, że dyrektorowie otrują tego dyabła, zżartego przez świerzbę, tego nowożytnego Cezara. Tymczasem — on może być jeszcze bardzo potrzebny. Jedyny sposób — to aresztować go teraz pod pozorem, że zdradza rzeczpospolitą — (Cicho) — Należałoby go aresztować tutaj w Medyolanie, przechować pod silną strażą i czekać na rozwój wypadków. Jeżeli się rzeczy tak ułożą, że trzeba go będzie wypuścić, ci, co go wypuszczą, zaskarbią sobie jego względy, jeżeli...
(Sułkowski rzuca się z krzykiem na Antraiaues’a. Chwyta go za gardło i powala na ziemię).

SUŁKOWSKI
— Ty, psie!

ANTRAIGUES
(zdumiony, chwytając oddech)
— Puść!...

SUŁKOWSKI
(w szale)
— Nie! Nie puszczę! Zaduszę cię, zdrajco!

ANTRAIGUES
(wydzierając mu się z rąk)
— Puść mię! Powiem ci rzecz wielkiej wagi...

SUŁKOWSKI
— Nic nie chcę słyszeć!

ANTRAIGUES
— Słuchaj! Powiem ci, powiem ci...

SUŁKOWSKI
(woła)
— Zawilec!
(Zawilec ukazuje się we drzwiach)

ANTRAIGUES
(wyrywając się)
— Mam do waszmość pana zlecenie od księżniczki Agnieszki Gonzaga.

SUŁKOWSKI
(do Zawilca)
— Wiąż go!

ANTRAIGUES
— Twoje oficerskie słowo! Oto słowo jakobina! Zostaw mnie na chwilę w spokoju. Odpraw żołnierza. Słuchaj! Przysłała mię księżniczka Gonzaga.
(Sułkowski opanowuje się. Daje znak Zawilcowi, żeby wyszedł. Zawilec wychodzi. Antraigues dźwiga się z ziemi, opiera o stół).

SUŁKOWSKI
(oszołomiony)
— Szybko!

ANTRAIGUES
— Mam do waszmość pana zlecenie od Agnesiny Gonzaga...

SUŁKOWSKI
— Nic nie mam wspólnego z domem i księżniczką Gonzaga. To nowy wybieg. Kłam szybko!

ANTRAIGUES
— Nie kłamię, kawalerze. Na dowód, że nie kłamię, powiem tylko tyle, że księżniczka Gonzaga pragnie się widzieć z waszmość panem i poleciła mi prosić cię o możność rozmowy. Po to tutaj przyszedłem w tem przebraniu. Doznałem godnego przyjęcia...

SUŁKOWSKI
— Nie rozumiem, co to ma znaczyć... Gdzie jest księżniczka?

ANTRAIGUES
— Jest tutaj, w Medyolanie.

SUŁKOWSKI
— Gdzie?

ANTRAIGUES
— Powiedziałem, że w Medyolanie.

SUŁKOWSKI
— Gdzież ona jest?

ANTRAIGUES
— Mieszka chwilowo w klasztorze, naprzeciwko tego domu...

SUŁKOWSKI
— Po co tu przybyła?

ANTRAIGUES
— Pragnie uzyskać audyencyę u generała Bonapartego. Wierzy prostodusznie, że potrafi coś wskórać dla siebie, a może i dla księcia Modeny u wszechwładnego wodza wojsk francuskich.

SUŁKOWSKI
— Już w tem widać wymysł waćpana. Książę Modeny jest krewnym cesarskiego domu, więc ma pomoc i poparcie zapewnione ze strony najpotężniejszej. Czyżby księżniczka Gonzaga mogła przedsiębrać tak ryzykowne sprawy?...

ANTRAIGUES
— Utrzymuje ona, że waszmość pertraktowałeś z księciem w Wenecyi. Teraz przed zawarciem pokoju księżniczka Mantui gotowaby je znowu podjąć i za pośrednictwem waszmość pana nawiązać poufne rokowania na własną rękę. Poleciła mi prosić cię, kawalerze, o możność i miejsce rozmowy.

SUŁKOWSKI
— Ona sama mówiła o tem wszystkiem z tobą, hrabio...

ANTRAIGUES
— Tak, czy inaczej, ale zanoszę jej prośbę..

SUŁKOWSKI
— Nie wiem, czy będę mógł pomódz w czemkolwiek księżniczce Gonzaga. Jakże to? Nie wahała się sama przybyć tutaj?

ANTRAIGUES
— Była przedtem w Modenie. Powracając stamtąd, zatrzymała się tutaj.

SUŁKOWSKI
— W Modenie... Więc monarchiczne knowania... A waćpan pomagasz...

ANTRAIGUES
— Byłem przecie przez długi czas w waszem więzieniu...

SUŁKOWSKI
— Siedząc tutaj w więzieniu, prowadziłeś korespondencyę na wszystkie strony, zawiązałeś stosunki z księdzem de Pons i ze Stackelbergiem, ambasadorem rosyjskim w Turynie. Przejęto listy i to się wykryło.

ANTRAIGUES
(śmieje się)
— Wszystko się wykryło... Cóż tedy mam powiedzieć księżniczce?...
(Sułkowski milczy, patrząc w ziemię).
Ona czeka na mnie. Jakąż jej mam zanieść odpowiedź?

SUŁKOWSKI
(surowo)
— Powiedz jej waszmość, że czekam tutaj na to, co mi ma powiedzieć.

ANTRAIGUES
— Kiedyż moglibyśmy przyjść tutaj?

SUŁKOWSKI
— Zaraz. Mam czas ograniczony, jestem zajęty...

ANTRAIGUES
— Wrócę tutaj zaraz z księżniczką.
(Mierzy Sułkowskiego oczyma i wychodzi. Sułkowski idzie do głównych drzwi i gestem przywołuje Zawilca. Ten staje przy drzwiach).

SUŁKOWSKI
(z pośpiechem)
— Widziałeś dobrze tego Francuza?

ZAWILEC
— Widziałem, panie kapitanie.

SUŁKOWSKI
— Idź za nim natychmiast krok w krok, wchodź wszędzie, gdzie on wchodzi. Gdybyś zauważył, Że chce uciec, chwytaj go i prowadź tutaj, z powrotem. Jeżeli z nim zabierze się i przyjdzie kobieta, wprowadź ich tutaj. Francuza wpuścisz do pokoju dużego, a kobietę tutaj, do mnie. Rozumiesz?

ZAWILEC
— Rozumiem, panie kapitanie.

SUŁKOWSKI
— Drzwi z sieni do dużego pokoju zostaw uchylone patrz pilnie, co ten Francuz będzie tam robił. Gdyby przewracał moje papiery, albo podsłuchiwał pode drzwiami, wejdź i w mojem imieniu powiedz mu, że masz nad nim nadzór.

ZAWILEC
— Słucham, panie kapitanie.

SUŁKOWSKI
— Teraz idź za nim!
(Zawilec zamyka za sobą drzwi. Sułkowski przechadza isę po izbie z złożonymi rękoma — tam i z powrotem. Później siada przy stole, ukrywa twarz w dłoniach i długo tak pozostaje. Nierychło słychać na schodach kroki. Stukanie we drzwi. Zawilec otwiera je i wpuszcza do izby księżniczkę Gonzaga. Sułkowski składa jej zdaleka ukłon).

KSIĘŻNICZKA
(stojąc przy drzwiach)
— Przybyłam...

SUŁKOWSKI
— Źle się stało, pani, że przyjechałaś do Medyolanu.

KSIĘŻNICZKA
— Musiałam.

SUŁKOWSKI
— Kto jest z panią?

KSIĘŻNICZKA
— Jestem sama.

SUŁKOWSKI
— Przeciwnie! Towarzyszy pani hrabia d’Antraigues.

KSIĘŻNICZKA
— Nie jest on moim towarzyszem w tej podróży. Zgłosił się do mnie dopiero tutaj w Medyolanie, przebrany za księdza. Skorzystałam z jego usług, gdyż ułatwił mi w istocie zebranie informacyi.

SUŁKOWSKI
— Kto jeszcze jest tutaj z panią?

KSIĘŻNICZKA
— Stara służąca, woźnica i lokaj księcia Herkulesa d’Este.

SUŁKOWSKI
— To, oczywiście, są agenci księcia Modeny, przebrani za służących.

KSIĘŻNICZKA
— Nie! Daję na to słowo! Starzy to są i prości ludzie.

SUŁKOWSKI
— Dlaczego chciałaś pani uczynić mię współuczestnikiem twych zamysłów?

KSIĘŻNICZKA
— Chciałam zasięgnąć u waszmość pana rady i, być może, pomocy.

SUŁKOWSKI
— W jakiej sprawie?

KSIĘŻNICZKA
W sprawie moich posiadłości w księstwie Modeny.

SUŁKOWSKI
— Księstwo Modeny już nie istnieje. Te sprawy nie w moim pokoju się załatwiają i decydują. Któż na sprawy tak wielkiej wagi wpływ mieć może?

KSIĘŻNICZKA
— Nie są to sprawy tak nadzwyczajnie wielkiej wagi. Mówiłeś mi waszmość na wiosnę, w Wenecyi, że mogłoby to wywrzeć pewien wpływ na zmianę postanowień generała Bonapartego względem księcia Modeny, gdyby sam książę...

SUŁKOWSKI
— Książę Herkules uchylił się wówczas od wszelkich pertraktacyi. Zresztą od tego czasu wszystko się zmieniło. Dziś nie mam żadnych pełnomocnictw.

KSIĘŻNICZKA
— Zdawało mi się, że waszmość mógłbyś jednak poradzić dziś, jak postąpić...

SUŁKOWSKI
— Nie mogę w tej sprawie powiedzieć ani jednego już słowa. Dyrektorowie francuscy zasiadają w pałacu luxemburskim w Paryżu, generał Bonaparte w willi swej w Medyolanie. Oto wszystko. Obowiązek mój nakazywałby mi właściwie związać hrabiego Antraigues’a i oddać go w ręce władzy. Jest to zbieg, który w niewiadomym celu powrócił. Lecz umywam ręce przez wzgląd na to, Że jest to twój towarzysz, pani.

KSIĘŻNICZKA
— Czyń waszmość, co do ciebie należy.

SUŁKOWSKI
— Jestem oficerem nieznacznego stopnia i małego znaczenia. Zajmuję się oto sprawami technicznemi... Ale racz pani wyłuszczyć, o co chodzi...

KSIĘŻNICZKA
— Pojmuję, że wszelkie wystąpienie w obronie, czy na korzyść kogokolwiek z rodziny księcia Modeny źleby cię przedstawiło w oczach przełożonej władzy. Ale na razie chodzi o rzecz małej wagi. Miałam w dawnem księstwie Modeny zapisany przez jedną z osób mojej rodziny pałacyk w górach nad rzeką Ponaro, dobra ziemskie, winnice i kamieniołomy marmuru. Wszystko to, po zajęciu kraju przez wojska francuskie i oddaleniu się stamtąd księcia Herkulesa III-go, zostało skonfiskowane.

SUŁKOWSKI.
— Nie zła nota w pamięci przełożonej władzy staje na przeszkodzie, lecz co innego — a mianowicie obowiązek żołnierski. Jestem żołnierzem rzeczypospolitej. Nie mogę działać na korzyść twoją, pani, która jesteś krewną księcia Modeny, zaciętego wroga rzeczypospolitej.

KSIĘŻNICZKA
— Masz słuszność, kawalerze. Widzę, że nadzieje moje były płonne.

SUŁKOWSKI
— Jeżeli taki był ich cel, to w istocie były płonne.

KSIĘŻNICZKA
— Nie wiem wcale, do kogo mogłabym się zwrócić o pomoc. Waszmość nie możesz mi przecie wskazać nikogo.

SUŁKOWSKI
— Nie mogę.

KSIĘŻNICZKA
— Obowiązek oficerski nie pozwala ci na to?

SUŁKOWSKI
— Niestety — tak.

KSIĘŻNICZKA
— W ciężkiem jestem położeniu. Muszę opuścić Włochy.

SUŁKOWSKI
— Czyż ów zamek i ziemie były jedynym twoim majątkiem, pani?

KSIĘŻNICZKA
— Tak.

SUŁKOWSKI
— Gdzież obecnie bawi książę Modeny?

KSIĘŻNICZKA
— Pozwól waszmość, że nie odpowiem na to pytanie. Nie mogę odpowiedzieć.

SUŁKOWSKI
— Rozumiem dobrze. Zapytywałem tylko w tym celu, ażeby zdać sobie z tego sprawę, dokąd pani będziesz zmuszoną udać się z Włoch w razie niepomyślnego wyniku twych zabiegów.

KSIĘŻNICZKA
— Dokądś, do Austryi. Muszę pozostać nadal na opiece krewnych, tam iść, dokąd mi każą. Sądziłam, że potrafię odebrać tę nieznaczną posiadłość i zostać w kraju, który kocham. Sądziłam, że zdołam stworzyć sobie samodzielne, własne Życie, wśród otoczenia ojczystego, że oddam się nowym pracom. Zostałabym w Modenie z radością.

SUŁKOWSKI
— Nie sądzę, żeby to było możliwe wobec nowego, republikanckiego porządku w kraju. Jako krewna jego książęcej mości, skazana pani jesteś, o ile wiem, na banicyę.

KSIĘŻNICZKA
— Pomimo, że nie jestem wrogiem rzeczypospolitej cisalpińskiej...

SUŁKOWSKI
— Czyż tak? Doprawdy?

KSIĘŻNICZKA
— Gotowabym była pracować dla szczęścia włoskiego ludu, w zakresie nowych praw mego kraju.

SUŁKOWSKI
— Któż w to uwierzy! Zarówno generał Bonaparte, jak dyrektorowie łatwo o obecności księżniczki Gonzaga w Modenie powezmą wiadomość i poczytywać będą jej tam obecność za agenturę książęcego domu.

KSIĘŻNICZKA
— Dla tego to zwróciłam się o pomoc do waszmość pana. Dla tego chciałam prosić ciebie jednego, panie, o stwierdzenie, że tak nie jest.

SUŁKOWSKI
— Nie mam pewności, że tak nie jest. Nie mógłbym świadczyć.

KSIĘŻNICZKA
— Mógłbyś waszmość zaświadczyć z czystem sumieniem. Mówiłeś mi wówczas, w Wenecyi, słowa, które trafiły do mego przekonania.

SUŁKOWSKI
— Mówiłem wówczas... Nie zapomniałaś pani...

KSIĘŻNICZKA
— Nie zapomniałam. Słowa twoje zostały w mojej duszy. Wpatrzyłam się przez nie w sprawy weneckie, w nasze i spostrzegłam, że mówiłeś prawdę. Ujrzałam w istocie knowania magnateryi przeciwko ludowi, zdradę, tchórzostwo, nicość i to, co jest najnędzniejszego ze wszystkich podłości — schlebianie głupocie ludu, ażeby go zatrzymać w dawnem jarzmie. Głuchy gniew ocknął się we mnie. Nie należę już do tamtego świata!

SUŁKOWSKI
— Z jaką radością to słyszę!

KSIĘŻNICZKA
— Nie należę również do waszego świata. Och, nie! W duszy mojej, jak poranek po nocy, ocknął się nowy świat. To Włochy! Dobrześ to waszmość wówczas powiedział... Czarodziejska moja ojczyzna... Zbudziła się w mojej duszy rzymska duma. To waszmość tchnąłeś w moją duszę to marzenie Cola Rienzo... Uczułam, dzięki tobie, że po ziemi Rzymian depcą wrogowie, narzucają jej prawa, łupią ją, hańbią, unieszczęśliwiają. Ją — Romę!... I zapłakał w mojem sercu Rzym, Neapol, Mantua...

SUŁKOWSKI
— Czyliż do tego celu, ażeby zostać we Włoszech, koniecznie potrzebne jest odzyskanie skonfiskowanego majątku?

KSIĘŻNICZKA
— Tak. Nie mogę zakrwawiać serca starca, w którego domu się wychowałam. Nie mogę! Muszę mieć tytuł i pozór do pozostania w Modenie. Jakiż inny tytuł mieć mogę?

SUŁKOWSKI
— W istocie... Lecz czyliż rodzina twoja, pani, nie będzie ci poczytywała za zdradę twojej obecności w Modenie!

KSIĘŻNICZKA
— Nie. Mogłoby się to nazywać działaniem dyplomatycznem, zamaskowani akcyą domu modeńskiego...

SUŁKOWSKI
— Splątane po włosku sieci... Czyż mogłabyś pani przebywać tam sama jedna?

KSIĘŻNICZKA
— Pragnę być sama. To jest jedyne moje marzenie! Kilka osób służby z orszaku księcia Herkulesa stanowiłoby moją nową rodzinę. Chcę podjąć nowe, trudne, rozległe prace. Wróciłabym tam, gdzie upłynęło moje dzieciństwo. Teraz jestem przykuta łańcuchem do boku ludzi napoły umarłych, przejętych jedyną ideą, jedynem pragnieniem wyniesienia swych osób i rodzin do najwyższych godności. To w ich języku nazywa się miłością kraju.

SUŁKOWSKI
— Pani! Wobec tego, co mówisz, gotów jestem uczynić wszystko... Tak!... Zwrócę się do generała Bonapartego! Wybiorę odpowiednią chwilę...

KSIĘŻNICZKA
— Jakże waćpanu jestem wdzięczna!

SUŁKOWSKI
— Nie mam nadziei, żeby moje wstawiennictwo uwieńczone zostało pożądanym skutkiem. Jestem jednym z sześćdziesięciu adjutantów naczelnego wodza, a nadto cudzoziemcem. Ale być może, że Bonaparte da się przekonać! Czy mógłbym otrzymać jakieś dokumenty, stwierdzające tytuł własności?

KSIĘŻNICZKA
— Papiery takie będą mogły być dostarczone. Obecnie nie mam ich ze sobą ze względu na bezpieczeństwo. Jestem tutaj pod przybranem nazwiskiem.

SUŁKOWSKI
— A jakie to jest nazwisko?

KSIĘŻNICZKA
— Nazywam się tutaj Alba Zen Tron.

SUŁKOWSKI
— Pragnąłbym pomódz!...

KSIĘŻNICZKA
— Rozumiem, Że jak mucha mogę się zaplątać w sieci pająków...

SUŁKOWSKI
— Tak łatwo to się zdarzyć może. To też należy się strzedz! Postaram się uczynić wszystko, co można, zanim udam się w drogę..

KSIĘŻNICZKA
— Oddalasz się stąd waszmość?

SUŁKOWSKI
— Tak.

KSIĘŻNICZKA
— Czy niezwłocznie teraz?

SUŁKOWSKI
— Nie wiem, Przewiduję, że wkrótce posłany stąd będę przez mą władzę.

KSIĘŻNICZKA
— Nie śmiem zapytywać o cel podróży waćpana, ale ze względu na sprawę, o której była mowa...

SUŁKOWSKI
— Żołnierz nic nie wie o swojem jutrze. Dziś się tutaj weseli, a jutro spina rumaka, lub kładzie się spać w czarnej ziemi.

KSIĘŻNICZKA
— Tembardziej nie może wiedzieć postronny mieszkaniec, dokąd żołnierz popędził na swym rumaku — i, jeśli spoczął na wieki, nie może wiedzieć postronny mieszkaniec, na jakiej żołnierz spoczął ziemi.

SUŁKOWSKI
— Nieraz i w czasie pokoju nieoględne wyrazy są, w swych surowych ciosach, jak kule świszczące w czasie bitwy, jak ciężkie ułomki kruszcu, które nagle, na oślep padają, bez względu na to, co zniszczą, co przetną, co złamią.

KSIĘŻNICZKA
— Tak — to bywa z nieoględnemi wyrazami.

SUŁKOWSKI
— Wszystko jedno, dokąd popędzi nas wojna. Wiadomość o tem, dokąd idziemy, nie skraca nam przestrzeni.

KSIĘŻNICZKA
— Żal za miejscem porzuconem nie powinien obarczać ramion żołnierza.

SUŁKOWSKI
— Dokądś okręty mkną nad modremi falami morza, żagle ich białe, jak wędrowne żórawie. Gdzieś przez czerwone pustynie brną karawany po wyschłych kościach dawnych wędrowców, Dokądś idą pułki bosych, obdartych francuskich sankiulotów, wołając, że gotowi są skonać w obronie haseł rewolucyi...

KSIĘŻNICZKA
— Mówił mi to hrabia d’Antraigues, że waszmość oddałeś pewne usługi na wojnie, a żadnej za to nie otrzymałeś nagrody.

SUŁKOWSKI
— Nie dla nagrody jestem w wojskach francuskich i nie dla nagrody oddawałem usługi.

KSIĘŻNICZKA
— Mówił mi również hrabia d’Antraigues, Że waszmość byłeś wskazywany przez jednego z członków poprzedniego dyrektoryatu jako ten, który może zająć bardzo wysokie miejsce.

SUŁKOWSKI
— Nie należy wierzyć niczemu, co mówi ten d’Antraigues. Nadewszystko pani nie powinnaś mu wierzyć! Trzeba wystrzegać się tego człowieka. — (Ciszej) Trzeba wystrzegać się wszelkiego z nim obcowania i rozmowy.

KSIĘŻNICZKA
— Dla czego?

SUŁKOWSKI
— Jest to człowiek zły, bez honoru, bez czci i wiary. Zdradza wszystko i wszystkich. Nigdy nie można wiedzieć, kiedy sprzeda człowieka temu, kto mu za to zapłaci. Jeżeli on dotknie najczystszego uczucia — sprowadzi jego zgubę.

KSIĘŻNICZKA
— Będę słuchała tych rad. Będę się mieć na baczności, ale w tym wypadku, czy powiedział prawdę?

SUŁKOWSKI
— W jakim wypadku?

KSIĘŻNICZKA
— Czy powiedział prawdę, ie waszmość zostałeś pominięty?...

SUŁKOWSKI
(posępnie)
— Rodzi się w mej duszy podejrzenie, że pani zapytujesz mię o to w jakimś ukrytym celu...

KSIĘŻNICZKA
(zakłopotana)
— A jakiż mogłabym mieć ukryty cel, pytając o to?

SUŁKOWSKI
— Świat pełen jest zdrady, podstępu i sprzedajności sumienia. Kiedy mię zapytują o to, czem mógłbym być, rodzi się we mnie przypuszczenie, że już czyhają na moją wyśnioną wielkość, której jeszcze nie posiadam, ażeby ją, podobnie jak Polskę, przekupić, zniweczyć i zgubić.

KSIĘŻNICZKA
(w gniewie)
— Ja nie miałam takiego celu!

SUŁKOWSKI
— Dla czego pani o to pytałaś?

KSIĘŻNICZKA
— Chciałam napewno wiedzieć... Mówił mi to książę Herkules modeński, mój krewny, że waszmość jesteś Polakiem, synem narodu ujarzmionego. Poczęłam czytać książki o Polsce. Przeczytałam ich wiele. Uczułam, jak tragiczną była jej nagła śmierć, jakie piękno zawiera się w zduszeniu jej odrodzenia. To nie była Wenecya!

SUŁKOWSKI
(w zamyśleniu)
— Olbrzymi kraj pod panowaniem dwu Sasów trwał bez armii, bez skarbu, bez handlu w apatycznym letargu, jak olbrzym bezsilny, którego wycieńczyły drgawki anarchii. Kiedy ocknęło się w nim zdrowie, wróg mu do zdrowia przyjść nie dał. Kiedy się olbrzym porwał na nogi, związali go żelaznemi łańcuchami. Mówiliśmy o tem, dla czego pani zapytywałaś o pominięcie mnie w awansach.

KSIĘŻNICZKA
— Waszmość byłeś pierwszym Polakiem, którego baczyłam. Wydało mi się, ie powinieneś dążyć do tego, ażeby iść drogami Bonapartego, wynieść się tutaj do wysokich dostojeństw. Jeżeli Bonaparte mógł pokonać wrogów rzeczypospolitej, to czemuż waszmość nie uczynisz tego, czemu nie rozerwiesz łańcuchów twojej ojczyzny, nie po mścisz krwawo jej upadku?

SUŁKOWSKI
— Pani! Dotykasz ran mojej duszy.

KSIĘŻNICZKA
— Nie chciałam dotknąć ran.

SUŁKOWSKI
— Nie powiedziałem tego z wyrzutem. Powiedziałem raczej z wdzięcznością. Trzeba rozrywać rany polskie, żeby się nie zabliźniły błoną podłości. Gdzie mnie zaniosą wysiłki moje — nie wiem. Lecz idę wciąż tam, dokąd wyrzekłaś.

KSIĘŻNICZKA
— W drodze tej, kawalerze, będą ci towarzyszyły moje głębokie życzenia.

SUŁKOWSKI
— Dziękuję.

KSIĘŻNICZKA
— A więc, — może się tak zdarzyć, że, jeśli waszmość raczysz mi dopomódz w odzyskaniu majątku, każde z nas dążyć będzie w inną stronę, pracując w samotności dla szczęścia swego kraju...

SUŁKOWSKI
— Tak. Obecnie pozostaje do załatwienia główna sprawa. Należy, żebyś pani wyjechała stąd niezwłocznie i to nie w towarzystwie hrabiego Antraiguesa. Ja sam będę prowadził twą sprawę, lecz on niech jej nadal nie dotyka.

KSIĘŻNICZKA
— Dobrze!

SUŁKOWSKI
— Udam się do generała i wszystko mu szczegółowo przedstawię. Nie mogę zataić, że będę go prosił...

KSIĘŻNICZKA
— Chciałabym waszmość panu oszczędzić tego upokorzenia. Dla tego to miałam zamiar prosić go sama.

SUŁKOWSKI
— Nie. To nie doprowadziłoby do celu. Bonaparte jest człowiekiem nieugiętym. Niema innej rady, tylko ja będę prosił go, jako nagrodę dla siebie, o zwrócenie majątku tobie, księżniczko.

KSIĘŻNICZKA
— Jakże to dziwne...

SUŁKOWSKI
— Dziwnie układa się ta sprawa. Lecz inaczej nie można. Trzeba tak właśnie. Powołam się na te pewne zasługi, o których mówią, wyliczę je — cha — cha! — i wzamian zażądam rekompensaty. Mam nadzieję, że Bonaparte zgodzi się. Nie podwyższy mię, nie pokaże z za tych kulis, gdzie żyję, a wynagrodzi mię najszczodrzej, jak tylko istotny władca wynagrodzić jest w stanie.

KSIĘŻNICZKA
— Byłbyś waszmość skrzywdzony! Nie mógłbyś iść swoją drogą, nie osiągnąłbyś tego, do czego dążysz. Nie! I Nie mogę przyjąć!

SUŁKOWSKI
— Nie będę skrzywdzony. Przeciwnie, będę szczęśliwy. Ale — jeden warunek...

KSIĘŻNICZKA
— Słucham.

SUŁKOWSKI
— Jestem podejrzliwy... Klęski mię wychowały, niedole mię kształciły... Dasz mi pani słowo, że nie zdradzisz idei służenia swemu krajowi. Nie, — nie to! Dasz mi słowo, że w tem, co mi mówiłaś o przekształceniu się twej duszy — była prawda.

KSIĘŻNICZKA
— To była prawda!

SUŁKOWSKI
— Wiarołomnymi byli książęta Modeny i — Mantui. Jakie często sztylet przecinał tam tajemnicę, a zasypywała ją ziemia.

KSIĘŻNICZKA
— Przysięgam na mój honor, na moje włoskie serce...
(Wydobywa z ukrycia sztylet cienki, w kształcie krzyża, starożytny, z klingą falistą).
— Na ten puginał przysięgam, że mówiłam prawdę. Na pamięć Cola Rienzo! — (Wskazuje sztylet) — Na tę naszą pamiątkę i świętość narodową, która w niejednem już sercu była! Jeżeli mi dowiedziesz, kawalerze, że mówiłam nieprawdę, że postępowałam względem ciebie zdradliwie, że nie byłam uczynkiem wierną temu, com powiedziała... — (w uniesieniu) — ...żem przed obliczem twojej duszy skłamała!...

SUŁKOWSKI
— Sama nie wiesz, pani, że jesteś wszystka honorem, niesplamioną czystością. Słowo — na ten sztylet! Zejdziemy z naszych miejsc. Zstąpimy z urojonych krzeseł książęcych. Pójdziemy w dół ku padołom rodzinnym, ty tutaj, ja tam. Pozdrawiam cię...
(Kłania się przed nią nisko. Księżniczka oddaje mu głęboki ukłon).

KSIĘŻNICZKA
— Jeszcze jedno... jeszcze jedno słowo...

SUŁKOWSKI
— Jestem na rozkazy.

KSIĘŻNICZKA
— Powracam do poprzednio pytania. Nie chciałeś waszmość poprzednio dać odpowiedzi, ale teraz... Czy idziesz na północ, do swego kraju?

SUŁKOWSKI
— Nie wiem.

KSIĘŻNICZKA
— Nie zasługuję na odpowiedź.

SUŁKOWSKI
— Nie pójdę teraz do kraju.

KSIĘŻNICZKA
— A więc dokąd?

SUŁKOWSKI
— Nie powiem.

KSIĘŻNICZKA
(szeptem)
— Nie zdradzę tajemnicy...

SUŁKOWSKI
— Tej tajemnicy nie powierzę nikomu. Jest to tajemnica żołnierza.

KSIĘŻNICZKA
— Ona utonie w mym słuchu, jak kamień w morzu. Najsroższa tortura nie wydobędzie jej z moich ust.

SUŁKOWSKI
— Na co ci to wiedzieć, pani?

KSIĘŻNICZKA
(w rozterce)
— Pragnę to wiedzieć, ażeby módz pracować wytrwale. Pragnę to wiedzieć, ażeby mieć pewność, gdzie znajduje się mój obrońca. Jeżeli przyjdzie na mnie zła godzina i jeżeli złamie mnie życie... Gdy głucha męczarnia opasze mi głowę, jak wąż...

SUŁKOWSKI
— Rozejdzie się grzmiąca wieść, poleci we wszystkie strony rozgłos wojenny. Podniosą ubodzy ludzie strudzone głowy i będą słuchać, gdzie grzmią działa republikańskie. Ja tam będę.

KSIĘŻNICZKA
— Jakże to pojąć, ie pragnąc wolność i szczęście zanieść do Polski, idziesz waszmość na wojnę gdzieindziej?

SUŁKOWSKI
— Ciągłe i ze wszystkich stron słyszę to pytanie. Mam dwadzieścia sześć lat, a gdziem już nie był, jakiemi drogami chodziłem! Dalekie drogi prowadzą do Polski.

KSIĘŻNICZKA
— Opowiedz mi waszmość o tych dalekich drogach...

SUŁKOWSKI
— Czyliż ta baśń o drogach wygnania może być zajmująca?

KSIĘŻNICZKA
— Będzie zajmująca...

SUŁKOWSKI
— Cóż powiedzieć? O dalekiem wschodniem mieście Aleppo?

KSIĘŻNICZKA
— Byłeś tam waszmość?

SUŁKOWSKI
— Gdy po raz pierwszy przybyłem do Francyi, ówczesny komitet bezpieczeństwa publicznego — a był to komitet krwawy — dał mi rozkaz udać się na wschód, do Syryi. Długo wędrowałem przez Wenecyę, Florencyę, Rzym... Musiałem dłuższy czas zatrzymać się w Aleppo, w Syryi. Ścigany przez Anglików, którzy podkupili napastników, ażeby mi wydrzeć papiery, nie mogłem ruszyć się z miejsca. Pewnej nocy byłem sam nad morzem... Księżyc świecił, lecz utonął w zawłokach chmur nieruchomych. Spływało nieustanne jego światło tajemne, jakgdyby ze źródła swego spływała tęsknota do sławy, ciągnąca duszę w jednym zawsze kierunku. Między nadbrzeżnemi drzewami wśród skłębionych koron, przez woń upajających kwiatów przesiewało się obojętne, piękne, zwodnicze światło. Po chmurach rozległych rozpierzchło się to światło, ten uśmiech wiecznej radości w pustyni niebios. Byłem nad olbrzymiem morzem sam jeden i na ziemi sam jeden. Nie było za mną na ziemi nikogo. Nikogo przedemną... Byłem ścigany, w służbie cudzej, w stronie cudzej. Długi słup blasku położył się na wodach morza. Gdym szedł, złocisty szlak na falach szedł wraz ze mną, jedyny towarzysz; posuwał się — gdym stanął, stał w morzu nieruchomy, jakby był moim złotym cieniem. Patrząc naówczas w ów blask, myślałem, że jest on, jak sława. Każdy człowiek go widzi i dla każdego człowieka on świeci, a oczy każdego człowieka poczytują go za swoją tylko własność. A sam on czy istnieje, ten blask na morzu? Czy istnieje sława wieczna? Czy sława nie jest, jak odbicie księżyca na morzu, które wraz z nami idzie — nasze złudzenie — i wraz z nami ginie, gdy zawrzemy oczy?

KSIĘŻNICZKA
— A Napoleon Bonaparte!

SUŁKOWSKI
(zamyślony)
— Bonaparte... Jego sława napełniła ląd i morze. Dokądkolwiek poniesie się myśl, wszędzie jest jego sława... Prace olbrzymie poruszyły się z odwiecznych swych miejsc, wędrują masy ludzkie, mówiąc o nim, jako o sile popychającej do drogi...

KSIĘŻNICZKA
(cicho)
— Zaćmij go waszmość!!

SUŁKOWSKI
— Dla czego żądasz tego, księżniczko?

KSIĘŻNICZKA
— Zaćmij go waszmość!

SUŁKOWSKI
— Ja nie mam szczęścia. Kiedy w Aleppo powziąłem wiadomość o wybuchu w Polsce insurekcyi, porzuciłem natychmiast wszystko i przez Konstantynopol, Bukareszt w przebraniu za ormiańskiego kupca puściłem się do kraju. Listy wierzytelne zaszyłem w futrzaną czapkę, ten oto wojskowy krzyż schowałem głęboko i przedzierałem się przez Węgry. Rząd austryacki przyrzekł pięćdziesiąt dukatów nagrody za schwytanie mię, byłem bowiem wówczas chargé d’affaires ambasady francuskiej w Konstantynopolu. Wielokrotnie mię aresztowano, trzęsiono moje rzeczy, ale przecie przetrwałem...

KSIĘŻNICZKA
— A więc masz waszmość szczęście.

SUŁKOWSKI
— Przeciwnie: przybyłem zapóźno. Najeźdźcy już wówczas pokonali nas. Wódz nasz wzięty został do niewoli. Wojska zdezorganizowane, rozpierzchłe cofały się, uchodziły. Stanąłem na czele małego, zdemoralizowanego oddziału, ale w pierwszem starciu zostałem rozbity na miazgę. Pamiętam szczęk ręcznej broni tamtego dnia. Popłoch żołnierzy... Pamiętam siebie w tym zamęcie i żądzę śmierci, która jedyna wówczas w piersiach została. Szedłem przez pole nieznane, otoczone posępnym lasem, jakby poprzez dziedzinę, która już jest po tamtej stronie śmierci, przez pole tamtego świata. Łkanie rozdzierało mi piersi, a rozpacz chichotała nad głową.

KSIĘŻNICZKA
— Cóżeś waszmość uczynił?

SUŁKOWSKI
— Uszedłem wraz z innymi. W świat! Po cudzych zaułkach, po obcych ścieżkach... Patrzeć na ludy zwycięskie, zorganizowane, budujące codziennie, powoli, wytrwale, celowo swą wielkość. Ścisnąłem zęby i samemu sobie przysiągłem: nauka, praca, wytrzymałość, subordynacya! I przebiegłość! Przysiągłem sobie, że jeśli nie padnę na obcych drogach, to wrócę tam, wrócę — i wtedy!...

KSIĘŻNICZKA
— Niechaj się spełni!

SUŁKOWSKI
— Dokąd się pani teraz udasz?

KSIĘŻNICZKA
— Do Szwajcaryi.

SUŁKOWSKI
— Dziś jeszcze! Ja sam załatwię sprawę. Dam znać. Napiszę. (Po namyśle) Nie. Nie napiszę. Listy wpadają w ręce. Nie napiszę.

KSIĘŻNICZKA
— Więc jak?

SUŁKOWSKI
— Przywiozę odpowiedź sam.

KSIĘŻNICZKA
— Będę czekała...

SUŁKOWSKI
— Gdzie?

KSIĘŻNICZKA
— Jest mały zameczek pod Lozanną, wśród winnic. Nazywa się Château Chiara. Zameczek ten należy do księcia Modeny, ale obecnie fikcyjnie został sprzedany. Każdy mieszkaniec Lozanny pokaże drogę.

SUŁKOWSKI
— Przybędę tam...

KSIĘŻNICZKA
— Czy dowiem się wówczas, dokąd waszmość pójdziesz?

SUŁKOWSKI
— Nie wiem.

KSIĘŻNICZKA
— Tak, nie mam prawa...

SUŁKOWSKI
— A czy sama zgodziłabyś się dać mi prawo?

KSIĘŻNICZKA
— Jakie?

SUŁKOWSKI
— Jedyne prawo, ażebym mógł z twoją wiedzą... bez granic, bez nadziei...

KSIĘŻNICZKA
(pobladła)
— Nie mów waszmość!

SUŁKOWSKI
— Dobrze. Będę milczał.

KSIĘŻNICZKA
— Nie mogłabym ani żyć, ani umrzeć... Pójdę już... Przepraszam, ie tu przyszłam...

SUŁKOWSKI
— Agnieszko!

(Żołnierz Zawilec kołace we drzwi).
— Wejdź!

(Zawilec staje we drzwiach).
ZAWILEC
— Ten francuski ksiądz podważył drzwi, uchylił je do tego pokoju i zaglądał. Patrzałem na juchę długo cierpliwie, alem go wreszcie, według rozkazu, wziął za kark. To mię wtedy pchnął — z nożem na mnie! — i chciał uciekać. Więcem go trochę stłamsił w rękach, no i związał.

SUŁKOWSKI
— W prowadź go tutaj.

(Zawilec wpycha Antraigues’a, który ma ręce wtył związane).
— Sprzykrzyła się panu hrabiemu bierna rola gościa.

ANTRAIGUES
— Może mi waszmość każesz nareszcie rozwiązać ręce.

SUŁKOWSKI
— Sam związałeś sobie ręce, mości panie, i wydałeś się w ręce władzy.

ANTRAIGUES
— Dość mam tych gróźb! Czyńcie ze mną, co chcecie.

SUŁKOWSKI
— Tak też postąpię...

ANTRAIGUES
— Więzienie zmyje przynajmniej ze mnie piętno rzekomej przyjaźni z wami. Będę sobą. Prowadź mię waszmość, któryś dał słowo, że będziesz milczał o naszej rozmowie...

SUŁKOWSKI
— Zanadto ja dobrze o tem pamiętam.

ANTRAIGUES
— Nie lękam się waszego więzienia!

SUŁKOWSKI
— Masz waszmość słuszność. Wykonam swoją powinność. Będziesz w lepszem więzieniu, gdy cię wypuszczę na zupełną wolność w Szwajcaryi. Nie zostaniesz waszmość w Medyolanie, ani w granicach rzeczypospolitej. W tem księżem przebraniu, za paszportem wydanym przez Kilmaine’a, udasz się ze mną za granicę. Nie zobaczysz się z nikim.

ANTRAIGUES
— Przypominam, że opiekuję się osobą, która jest w tym pokoju.

SUŁKOWSKI
— Pamiętam o tem dobrze, panie hrabio.
(Sułkowski idzie do drzwi Venture’a. Stuka, Ventue staje w progu).

SUŁKOWSKI
(do księżniczki)
— Pani! Oto jest mój najbliższy przyjaciel, opiekun i mistrz, obywatel Venture. Jest on uczonym znawcą wschodu, tłomaczem tamtejszych języków. Racz mu zaufać. On ci udzieli opieki w tem mieście i odprowadzi do granicy państwa. — (do Venture’a) — Jej książęca wysokość Agnieszka Gonzaga.

(Venture skłania się przed księżniczką).
VENTURE
— Ach... jej książęca wysokość księżniczka Gonzaga... Czy zechcesz mi pani zaufać?

KSIĘŻNICZKA
— Panie! Jesteś przyjacielem kapitana Sułkowskiego...

(Sułkowski oddaje ukłon pożegnalny księżniczce).
SUŁKOWSKI
(do Antriguea’a)
— W drogę, panie hrabio! Prosto stąd udamy się do twego mieszkania po rzeczy, a stamtąd na koń i za miasto.

ANTRAIGUES
— Kawalerze! Nie omieszkam wywdzięczyć ci się za tyle trudów, wywdzięczę ci się, nim umrę...
(Obydwaj wychodzą).

VENTURE
— Czuję się szczęśliwym, że mogę ci służyć, pani. Kocham kapitana Sułkowskiego, jak syna. Poznałem go daleko stąd na wschodzie, w mieście Aleppo. Razem uczyliśmy się azyatyckich języków, jako dwaj żaki. Jestem starcem, a patrząc w jego życie, drugą przeżywam młodość, ponieważ świat odbija się w jego duszy, jak w morzu...

KSIĘŻNICZKA
— Z radością słyszę te słowa.

VENTURE
— Dziś przed godziną zaledwie mówiliśmy tutaj pomiędzy sobą... Ale czy nie obrażę twych uszu, gdy powiem, że mówiliśmy o tobie? Przepraszam za wywołanie tej zorzy na twe policzki! Mówiliśmy tutaj o tobie, pani, jako o dalekiem szczęściu, które postanawiał zatopić w nocy wiecznego milczenia, jako o prawie jego duszy, które ze siebie przemocą wyrywał. Przybyłaś, jakgdyby zaprzeczenie. Jakże dziwnemi są dzieje dusz czujących!

KSIĘŻNICZKA
— W istocie, dobry panie...

VENTURE
— Zdawaćby się mogło, że słyszałaś, cośmy mówili, i przyszłaś spojrzeć, czy taka mocna będzie jego wola, gdy ujrzy twe oczy, czy się ostoi w świetle twoich źrenic i wobec tego płomienia, który na twe policzki wypływa z głębi duszy...

KSIĘŻNICZKA
— Tak przyjaźnie waszmość przemawiasz, jakbyś czytał w głębi duszy...

VENTURE
— Kocham głęboko staro-egipskie napisy i rzeczy wieczne, o których tam mowa. Kocham rzeczy wieczne na ziemi. Jest w egipskich klechdach opowieść o dziejach miłości Ozirisa i Izydy. Zamieniała się Izyda w jaskółkę, szukając małżonka, pochłoniętego przez złe, krążyła około miejsca, gdzie był, i nie słysząc słyszała, nie wiedząc wiedziała, gdzie był. Tak to bywa w miłości. A owa klechda — to jest symbol głęboki ziemskiej miłości. Ażeby się zaś oczyścić z zetknięcia z ziemią, wstępowała Izyda po nocy w ogień. Tak dusza niewinna wstępuje w ogień rumieńca, usiłując oczyścić z zetknięcia z ziemią marzenia swoje...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.