<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Jest lato, czerwiec, koszą łąki. — Kilkunastu silnych chłopów w miarowym rytmicznym ruchu posuwa się naprzód, równym szeregiem, a za każdym ściele się gruby pokos soczystej, pachnącej trawy.
Różnobarwne kwiatki podcięte ostrzem padają; czasem przerażony brzękiem żelaza zając wyskoczy, słupkiem stanie i zmyka, co mu sił starczy. Jaskółki uganiają się w powietrzu za lotną zdobyczą, pliszki figlują na brzegu rzeczki, w pobliskiej olszynie drze się wilga, z oddalenia słychać gruchanie turkawek i wesoły szyderczy głos kukułki. Słońce przyświeca wspaniale, piecze twarde grzbiety kosiarzy, palącymi promieniami suszy ściętą trawę. Ziemia, drzewa, trawa, woda wszystko jaśnieje w złocistych blaskach, niby w aureoli promiennej, czasem tylko przelotny biały obłoczek chwilowo słońce zasłoni i długi, szybko niknący cień rzuci na falującą zieleń zbóż, na łąkę.
Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać ruch i życie, ludzie przy pracy, pyzate, jasnowłose dzieci dobytku na pastwiskach strzegą, wszystkich wywabiło z domów jasne słońce i myśl o nagromadzeniu zapasów na ciężkie dni zimowe.
Od strony lasu, drogą do miasteczka wiodącą, idzie Mosiek, ale jak on idzie!
Nie przygarbia się, dawnym obyczajem, nie powłóczy nóg za sobą, nie ma na plecach worka, głowę trzyma do góry, patrzy wprost przed siebie, śmiało, zdaje się, że odmłodniał.
Możnaby myśleć, że radził się znakomitego lekarza, odbył długą kuracyę. Kąpał się i pił wody mineralne... Wcale nie! Możnaby przypuszczać, że wypoczywał długo, wyspał się, siedział przy ciepłym piecu, nie włóczył się po wsiach, nie gonił wiatru... Także nie. Więc może go odmieniono? Też nie, jest ten sam, zupełnie ten sam co dawniej, tylko teraz ma trochę pieniędzy, posłużyło mu szczęście, na jesień z pewnością założy sklepik i osiągnie cel swoich długoletnich marzeń.
Stąd właśnie jest w nim taki ruch, siła i energia. Dawniej Mosiek był kapcan, to też chodził i zachowywał się jak kapcan — dziś jest osoba, prawie kupiec — chodzi więc jak kupiec...
Mówiąc prawdę, Mosiek nie jest nadzwyczajny hurtownik, nie obraca krociami rubli, nie ma w majątku swym nawet stu tysięcy groszy; i nie może się równać z Dawidem Muchą, ale, bądź co bądź, ma odrobinę znaczenia.
Dawid handluje budulcem, dzierżawi tartak, kupuje lasy; Mosiek wprawdzie tego nie czyni, ale jest przypuszczony do wierzchów, wiorów i gałęzi. Za różne usługi, jakie dla Dawida czynił, za dozór nad robotnikami, kontrolowanie furmanek, przyszedł Mosiek do posiadania tego towaru i już na swoją rękę i na własne ryzyko wywozi go do miasteczka na opał.
Co może sprzedać, sprzedaje zaraz, resztę składa na podwórku. W lecie ludzie trochę grymaszą, ale na zimę dowiedzą się, co to znaczy sucha gałęź?
Trzeba tylko mieć trochę cierpliwości.
Znajomi żydkowie czasem z Mośka żartują; tytułują go wielkim kupcem leśnym, on to jednak przyjmuje z uśmiechem, nie obraża się. Dlaczego ma się obrażać? Kiedy w tem jest trochę prawdy, wiory i gałęzie nie pochodzą przecież z wody, tylko z lasu, ten więc, kto niemi handluje, jest poniekąd kupcem leśnym.
Raz, pewien bogaty szynkarz zapytał Mośka na urągowisko:
— Czy wy macie na sprzedaż budulec?
— Mam i bardzo ładny — odrzekł bez namysłu Mosiek.
Naprawdę?
— Dlaczego nie?
— A co z waszego budulca można postawić?
— Poczekajcieno do jesieni to zobaczycie, jak ja będę nim handlował. Wy sami do mnie przyjdziecie po towar...
— Chwalić Boga mam swoje dwa domy i tymczasem trzeciego stawiać nie myślę...
— Wiem, ale jesteście nabożny człowiek i z pewnością postawicie sobie kuczkę, a na to mój budulec jest w sam raz.
Rozmowa odbywała się na rynku, słyszało ją wielu obywateli miasteczkowych; wszyscy śmieli się głośno, a nie jeden pomyślał sobie, że w samej rzeczy, na jesieni skład Mośka może mieć znaczny odbyt, albowiem znajdują się w nim opoły i gałęzie. Cały też interes z drzewem nie jest wielki interes, można powiedzieć nawet, że jest bardzo mały, ale zawsze jest. Już przyniósł cokolwiek i jeszcze przyniesie trochę, jedno z drugiem się złoży i będzie wymarzony sklep.
Mosiek idzie żwawo i rozmyśla nad tem, jak go urządzi, gdzie najmie lokal; czy w samym rynku, czy na głównej ulicy, czy może na ubocznej, gdzie nie ma wielkiego ruchu, ale nie ma też i konkurencyi. Nie zdecydował jeszcze ostatecznie, gdyż przedewszystkiem musi skończyć pierwszy interes, wywieźć resztę wiorów i gałęzi, a powtóre, ma ciągle sprzeczki z żoną.
Ta cicha zwykle i spokojna kobieta, obaczywszy u męża trochę pieniędzy, zaczęła zaraz pokazywać fanaberye. Najprzód zażądała, żeby jej Mosiek podarował dziesięć rubli, na różne drobne spekulacye, chciała mieć zysk dla siebie. Nie ma w tem nic złego, że kobieta dąży do emancypacyi, ale dlaczego wymaga tak znacznych kapitałów? Były gorące sprzeczki, a nawet i kłótnie, Mosiek bronił się, wreszcie po długim sporze uległ, tak jak każdy mąż w walce z żoną, kapitulował i przyparty do muru, dał półósma rubla. Też ładny grosz!
Prócz tego, pomiędzy małżonkami była pod pewnym względem zasadnicza różnica zdań; Mosiek miał przekonanie, że do jego temperamentu, charakteru i obecnej pozycyi majątkowej, najbardziej pasuje sklep, Mośkowa zaś utrzymywała, że nie ma lepszego i piękniejszego przedsiębiorstwa nad szynk. Były z tego powodu zawzięte dysputy, od których Mośka nieraz głowa bolała, ale trzymał się dzielnie przy swojem i nie ustępował.
W lecie, przy wiórach i gałęziach, Mosiek miał i przyjemność i spokój; w domu trapiła go małżonka, to też, o ile można było, unikał jej, i większą cześć dnia przepędzał na rynku, albo też w szkole, gdzie miał porządne towarzystwo i przyjemną rozmowę.
Gdy Mosiek mijał Budy, boczną dróżką nadszedł dobry jego znajomy i trochę krewny, Judka, niezamożny człowiek, trudniący się również jak Mosiek do niedawna, drobnym handlem. Włóczył się on po wioskach z workiem na plecach, miał kilka rubli w kieszeni, drobiazgi do sprzedania, chodził od chaty do chaty, kupował, co się dało i z tego miał utrzymanie. Tak samo jak Mosiek, zanim zostały kupcem leśnym. Spotkali się przy zbiegu dwóch dróżek, pozdrowili jeden drugiego i szli razem, gawędząc o rozmaitych przedmiotach. Judka miał swoje kłopoty, Mosiek swoje, więc przedmiotu do dyskursu nie brakło.
Na wielu punktach schodziły się myśli tych specyalistów od gonienia wiatru w polu, więc też jeden poglądy drugiego wymownem słowem uzupełniał.
— Was to już niewiele obchodzi — mówił Judka — że teraz handel, którym zajmowaliście się, podupadł.
— Dlaczego?
— Wy jesteście teraz pieniężnik, możecie robić co wam się podoba, wybrać sobie lepsze zatrudnienie...
— Przecież ja i wam dobrze życzę i wszystkim; jabym pragnął, żeby każdy z nas znalazł trochę szczęścia i miał łatwe życie...
— Wszyscy tego szukamy, ale nie każdy znajdzie; wyście znaleźli...
— Chwalić Boga, wam też życzę.
— Dziękuję za dobre słowo, ale powiedzcie Mośku, co zamyślacie dalej robić?
— Chciałbym założyć sklep: nawet nie sklep, tylko sklepik, stosownie do mego majątku, chciałbym żeby w nim było wszystkiego po troszkę. Ja już nie mam siły do chodzenia po wsiach, znoszenia flagi, zimna i upałów. Nie młodzik jestem. Siedziałbym sobie spokojnie, palił fajkę, trochę targował, aby żyć... Tymczasem mojej żonie to się nie podoba. Ona każe mi zakładać szynk...
— Też interes...
— Zapewne, ale jak dla kogo... Ja nie lubię; ja chcę mieć spokój. Na co mam mieć ambaras z pijakami, słyszeć ciągle krzyki i przekleństwa... Co wy myślicie, Judka?
— Ja myślę tak: wam się zdaje, że wy macie racyę... waszej żonie się zdaje, że ona ma racyę, a mnie się zdaje, że tak wy, jak i wasza żona wcale racyi nie macie...
— Nie rozumiem, co chcecie powiedzieć?
— Poczekajcie no trochę, a zrozumiecie... Jaki jest teraz zysk ze sklepiku? Prawie żaden. Towar się psuje, na kredyty trzeba dawać, jeden, drugi nie odda i cały wasz zarobek przepadł. Rozumiecie?...
— To jest prawda...
— Widzisz więc, że wy nie macie racyi. Jaki teraz jest zysk z szynku, chyba nie potrzebuję wam tłómaczyć. Co innego dawniej, dawniej dorabiali się na tem majątków, dziś ledwie mają z czego żyć; co drugi dom to szynk; całe nasze kochane miasteczko, prawdę powiedziawszy, nie co innego jest tylko jeden wielki szynk. Z tego się pokazuje, że wasza żona nie ma racyi, skoro was na szynk namawia. Świat się popsuł, ale z pieniędzmi można jeszcze żyć, można nawet dobre zarobki mieć, nie czepiając się ani sklepu, ani szynku...
— No, a co robić?
— Wy się pytacie co robić? Powiadają, że kto ma pieniądze, ma i rozum. Wy macie pieniądze, poradźcie się waszego rozumu...
— Dużo ja nad tem myślałem...
— Widzicie, myślenie nie równe myśleniu; można myśleć bardzo dużo i wcale nie osobliwie; a można krótko myśleć i odrazu trafić w punkt...
— Wy pięknie mówicie, Judka, ale nie pokazujecie punktu, więc ja mogę myśleć, że sami go nie widzicie; gadacie tylko aby gadać, aby się wam droga krótszą wydawała. Niech i tak będzie, mogę wam dotrzymywać kompanii...
— Trochę jest tak, trochę nie jest tak... Gdybym ja miał to co wy macie, tobym bez długiego szukania i zachodu punkt znalazł, ale co dla mnie dobre, to dla was może być złe i na odwrót.
— Może być, bardzo może być, ale przypuśćcie, że spotka was szczęście, że macie trochę pieniędzy, cobyście też z niemi robili?
— Co? Handlowałbym...
— Ale czem?
— Pieniędzmi. Co miałbym sobie głowę zawracać, towar zamieniać na pieniądze; na co mi ten ambaras, niechby pieniądz sam szedł w świat, obracał się, rósł i przynosił zyski. Takie jest moje rozumienie rzeczy. Gdybym ja był bogatym, zostałbym bankierem, tymczasem jestem biedny, więc trudnię się drobnym handlem, kramarstwem.
Potoczyła się bardzo przyjemna rozmowa o nadzwyczajnych operacyach pieniężnych, o bajecznych zyskach, o milionowych obrotach. Przyjaciele różnili się nieco w poglądach na zawiłe kwestye finansowe, więc dyskutowali i dyskutowali nie jak dwaj handlarze skórek, lecz jak wielcy finansiści, Mosiek skłaniał się do udzielenia wielomiliardowej pożyczki Francyi, Judka utrzymywał zaś, że nie jest to klient dość odpowiedzialny, i że daleko bezpieczniej byłoby zawiązać negocyacye z Niemcami lub z Anglią. Spór był gorący, przeciwnicy kilkakrotnie przyskakiwali sobie do oczu, zapienili się, zaczerwienili obadwaj i kto wie, czyby nie przyszło do poważnego konfliktu, gdyby nie to, że ujrzeli się już u celu podróży, przy rogatce swego kochanego miasteczka.
— To już?! — zawołał zdumiony Mosiek.
— Widzicie przecież — odparł Judka — jesteśmy jak w domu. Rogatka przed nami, dziewczyna Abrama Grünblata zapędza kozę do domu, zapewne pragnie ją wydoić.
— Dziwna rzecz jak prędko zeszła nam podróż; anim się obejrzał kiedy zrobiliśmy dobre dwie mile drogi, i nawet nie czuję zmęczenia.
— I ja również. Macie jasny dowód, co znaczy przyjemna rozmowa i dobre towarzystwo.
— Swoją drogą, co do tej wielkiej pożyczki francuskiej, wy, Judka, nie macie racyi.
— Wszystko jedno... tymczasem nikt jej od nas nie żąda i nie mam nadziei, żeby kiedykolwiek zgłosił się ktoś do nas w tym interesie...
— Ja też wiem, że się nie zgłosi, ale mówiąc ogólnie...
— Ogólnie mówiąc, ja zawsze jestem tego zdania, że kto się chce dorobić pieniędzy, niech handluje pieniędzmi, i gdy wy sobie to moje powiedzenie dobrze w głowie rozważycie, gdy się przekonacie, że mam słuszność, a zechcecie swój maleńki kapitał puścić jak się należy w ruch, to proszę was przyjdźcie do mnie. Ja wam poradzę bez pretensyi, być może nawet, że wejdę do współki z wami... tylko pamiętajcie o mnie.
— No, no, zobaczymy.
— Nie oglądajcie się na głupi sklepik, ani na głupi szynk; to dobre dla bardzo prostych ludzi, ale jeżeli kto ma kombinacye w głowie, nie będzie się za takiemi drobiazgami uganiał...
— Dobrze, będę pamiętał, dlaczego nie posłuchać dobrej rady?
W rynku rozstali się. Judka poszedł do swego domu, Mosiek do swego. Szabas się zbliżał, a tyle jeszcze mieli do czynienia, pójść do łaźni, przebrać się w strój świąteczny, być w bożnicy.
Mosiek uczyniwszy wszystko co do niego należało, zjadł kolacyę i zaczął śpiewać, ale mu nie szło. Poruszał ustami, wydawał dźwięki z gardła, ale dusza jego zamiast być, jak należało przy pieśni i w pieśni, zamiast bujać daleko, nad wodami Jordanu, w świecie drogich pamiątek, wciąż uparcie, chociaż je Mosiek, niby muchę uprzykrzoną odpędzał, do pieniędzy wracała. Judka wrzucił w nią małe ziarnko, które szybko kiełkować zaczęło i rosnąć.
Dlaczego, myślał Mosiek, mam mieć tylko sklepik i marne przy nim utrzymanie? Dlaczego nie miałbym zostać wielkim finansistą bogaczem?... Początek tylko jest trudny, a dalej wszystko idzie już szybko z rozpędem.
Rozmyślanie przerwała żona Mośka bardzo uprzejmem zapytaniem:
— Mojsie, może byś ty jeszcze trochę wódki się napił?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— Ja? — zapytał.
— Tak jest, ty.
— Nie.
— Dlaczego?
— Dla dwóch przyczyn: raz, że nie mam chęci, a powtóre nie mam wódki.
— Jest we flaszce.
— Prawda, ale sama kupujesz, więc wiadomo ci, że są tylko dwa kieliszki, jeden na jutro na południe, drugi na wieczór, gdybym to dziś wypił, nie miałbym na jutro. Dziwię się, że mnie na to namawiasz; nie jestem przecie chłop, który jak dostanie flaszkę do ręki, to jej nie wypuści pierwej, aż czyste dno zobaczy...
— Prawda, zapomniałam... Wielka szkoda, że nie mamy jeszcze swego szynku, nie potrzebowałbyś sobie wymierzać po kropli, mógłbyś się posilić, ile byś chciał...
Mosiek rozśmiał się.
— Ty każdą drogą do swego przychodzisz.
— A ty mnie słuchać nie chcesz.
— No, no, daj pokój...
— Ja chcę mieć szynk, słyszysz ja chcę!
— Będziesz miała jeszcze coś lepszego...
— Co? może marny sklepik...
— Cicho, cicho, dość! Pan Bóg dał święto, nie godzi się rozmawiać o interesach. Grzech! Fe!...
Na taki argument, pani Mośkowa umilkła, małżonek jej zaczął śpiewać płaczliwie, i aby nie dopuścić do rozmowy, której prowadzić nie chciał, śpiewał coraz głośniej i dźwięki tej pieśni rozchodziły się daleko i łączyły z innemi dźwiękami. We wszystkich domostwach małej mieściny jaśniały zapalone świeczki w ciężkich lichtarzach mosiężnych, w starożytnych wieloramiennych świecznikach i pająkach, a nad miastem w górze unosił się blady księżyc i srebrzył blaskami swych promieni ziemię i ludzkie siedziby.
Koło północy świeczki dopaliły się w lichtarzach i zgasły, mieścina w sen zapadła; pieśni ucichły, a ciszę przerywało tylko kiedy niekiedy szczekanie psów. Mosiek położył się, ale usnąć nie mógł, ciągle myślał o wielkim majątku... W pół śnie, pół czuwaniu widział się coraz większym kupcem, coraz bogatszym, mieszkał w wielkiem mieście... jeździł karetą. Zdawało mu się, że słyszy turkot jej kół toczących się na bruku.
Ten turkot zwiększa się, potężnieje, psy zaczynają ujadać. Mosiek się budzi. Śliczny sen; turkot karety, to znaczy wielki majątek, a szczekanie psów to zazdrość ludzka. Daj Boże, ażeby się sprawdziło, niech zazdroszczą; owszem...
Ale to nie sen, tylko rzeczywistość... Mosiek wstaje, idzie do okna, patrzy — tak: są dwa powozy i bryczka, zatrzymały się tuż przy domostwie Mośka, słychać rozmowę, śmiechy, narzekania.
— Co za szkaradna dziura! — woła ktoś.
— To ma być miasto? Wy to nazywacie miastem? To zbiorowisko nędznych chałup...
Mosiek plunął.
— Co to za magnaci — pomyślał i czego chcą... Nie podoba im się miasto a więc po co tu przyjechali, kto ich prosił...
— Ostatecznie w tem sławnem mieście panna Wiktorya zemdleje — dał się słyszeć głos młody i dźwięczny. — Pozwolić na to nie można, w jakikolwiek bądź sposób, musimy zdobyć tę małą Jerozolimę...
Mosiek cofnął się od okna.
— Nie bądź taki wojowniczy — odezwał się głos drugi — taka forteca zdobywa się bez wystrzału, rublem...
Mosiek z przyjemnością przekonał się, że jednak w towarzystwie tych waryatów znajduje się jakiś człowiek rozsądny. Postanowił tedy zbadać o co idzie. Wsunął nogi w pantofle, włożył kapotę, aksamitną czapkę na głowę i śmiało wyszedł przed dom...
— Żywa dusza, żywa dusza! — zawołano. — Panie starozakonny, panie kupiec... Prosimy bliżej.
— Co państwu potrzeba?
— Pić, cokolwiek pić... bo jedna z naszych pań jest bliska zemdlenia.
— Czy pan dobrodziej — rzekł Mosiek — nie widzi studni tuż przed sobą?
— Widzę, ale jaka w niej woda? Zapewne z bakteryami, z robakami, obrzydliwa...
— Jak woda.
— Nie filtrowana?
— Ja nie słyszałem o takiej wodzie, jak żyję. Całe miasto z tej studni czerpie i wszyscy piją...
— Ja naprawdę zemdleję — odzywa się cienki głosik kobiecy — słabo mi się robi...
— Słyszy pan, panie kupiec?
— Słyszę, słabo, to jest źle, słabego trzeba ratować. Doktora u nas w mieście nie ma, ale jest felczer, Berek, wielki znawca, lepszy niż nie jeden doktór. On umie krew puścić, ząb wyrwać, bańki postawić, on wszystko umie. Mieszka obok, można go obudzić.
— Nie trzeba felczera, tylko jakiego napoju; kawy, herbaty, przecież chyba tego dostanie.
— Nie bardzo; teraz noc, wszyscy śpią a choćby nie spali, to święto, szabas...
— Więc nic nie ma?
— Owszem, wszystko jest, tylko nie dziś, nie teraz...
— Mam myśl! — zawołał młody człowiek, i wyskoczył z powozu.
— Co? jaka myśl?
— Jak zawsze, genialna. Panie kupiec czy w waszem sławnem mieście znajdują się apteki?
— Na co apteki? Na co ma być dużo aptek? Jest jedna, to dość.
— Tam dostaniemy wody sodowej i panna Wiktorya będzie uratowana...
— Doskonale! Rzeczywiście myśl dobra.
— Gdzież ta apteka?
— Ja wiem — odezwał się jeden ze stangretów — zaprowadzę panów...
— Lepiej niech on pójdzie i przyniesie.
— Może być i tak; ale trzeba, żeby który z panów pofatygował się ze mną.
— A to na co?
— Aptekarz nie lubi, gdy go w nocy budzą, gotów mnie jeszcze zdyfamować.
— W takim razie chodźmy wszyscy, całą gromadą, panowie i panie, w obec dam musi być grzeczny.
— Brawo! Napad na aptekę. Podróż urozmaicona z przygodami. Droga jest tak monotonna, że należy nam się słusznie pewne urozmaicenie, a kurz tak dokuczył, że woda sodowa będzie nietylko ochłodą, ale zbawiennem lekarstwem.
Wesoła, rozbawiona gromadka, poszła za stangretem w boczną uliczkę, przy której znajdowała się oficyna zdrowia. Mosiek zbliżył się do ludzi pozostałych przy koniach.
— A! — zawołał — to wy Wojciechu, nie poznałem was z daleka, chociaż miesiąc świeci tak jasno....
— Ano ja jestem. Dziwno mi, że Mosiek nie śpi jeszcze o tej porze, toż północ minęła, pewno pierwsza godzina już jest.
— Ja spałem, ale obudzili mnie wasi paniczowie. Skąd zabraliście takich wesołych ludzi, z jakiego kraju oni są?
— Z kolei ich wiozę. Do naszych państwa w gościnę jadą...
— Co oni za jedni?
— Albo ja wiem? Warszawiaki i tyle. Ogromnie wesołe państwo; przez całą drogę śmieją się, gadają, śpiewają, a w lesie kazali stanąć i siedzieli z godzinę, niby że jako im się bardzo drzewa spodobały i że sośnina pachnie...
— Może to kupcy na drzewo! — zapytał Mosiek.
— Toć nie żydy.
— Różni teraz jeżdżą za handlem, a za drzewem najwięcej...
— Co wam się widzi, gdyby byli kupcy, toby sami jeździli, ale nie z pannami... Ot na zabawę się wybrali, dla uciechy. Ponoć kilka tygodni posiedzą, pokoje dla nich wyszykowane, będzie wesoło teraz w Woli...
— Ciekawym na co nasz dziedzic robi sobie tyle kosztu?
— Albo go nie stać? Ja gości nie naspraszam na barszcz i kartofle, ani wy na śledzia i cebulę...
— Ja Bogu dziękuję, że sam mam kawałek śledzia, jeszcze komu bym dawał! Ale wy, Wojciechu, piękne cygara palicie, taki zapach, to musi być kosztowny interes...
— A palę od samej stacyi... Co jedno skończę, zaraz mi drugie w gębę tkają. Bardzo grzeczne państwo i okrutnie wesołe...
— Pewno bogaci... muszą mieć dużo pieniędzy...
— Chyba że, postrojone to jak lalki, a o tysiącach wciąż gadają jak żydy.
— Nie może być?!
— Toż na koźle siedząc słyszę.
— O tysiącach, o prawdziwych tysiącach?
— Wyraźnie mówię, o tysiącach rubli... ta panna powiadają będzie miała pięćdziesiąt tysięcy, a tamta trzydzieści, a jeszcze insza czterdzieści, a o jednej gadali, że ma sto tysięcy...
— Sto tysięcy, sto tysięcy...
— Aha! Pewnie by wam się chciało być kawalerem do takiej, ale już krzynkę zapóźno... Musi tam w Warszawie okrutny na bogate panny urodzaj...
— Ja miarkuję, że to nie prawda jest...
— Dlaczego?
— Między waszymi pasażerami widzę młodych ludzi, gdyby oni w Warszawie mieli takie pieniężne panny, to po co przyjeżdżaliby na wieś?
— Toć mówię, dla uciechy i zabawy...
— A może trochę i dla interesu, naszego dziedzica córka jest jedynaczka i będzie miała kawałek ładnego posagu...
— To i co?
— Oni są młodzi ludzie, oni jadą na zabawę, z takiej rzeczy to czasem bywa nieźle...
— Może być... panienka piękna...
— Ojciec jeszcze piękniejszy...
— O! idą już z powrotem, słyszycie jak się śmieją.
— Wesoło im, znać nie mają zmartwienia.
Po nieznośnym bruku miasteczka rozlegał się odgłos kroków i słychać było ożywioną rozmowę...
— Wiesz co Julek, ten aptekarz jest pyszny.
— Ach! obmówili go. Znalazł się względem nas jak gentelman, a ja, prawdę mówiąc, przygotowany byłem na małą awanturkę. Zasypałem się w obec jego uprzejmości... Jak tylko staniemy w Woli, natychmiast zapiszę sobie w notesie następujący aforyzm: „Są jeszcze aptekarze na prowincyi...“
— Jedźmy! jedźmy! — zawołało naraz kilka osób.
— Tak, noc jest cudowna, podróż zachwycająca, ale trzeba kiedyś spać się położyć, im prędzej to uczynimy, tem lepiej będzie dla nas...
— Można przecież spać do południa...
— A nie, nie, to nie będzie w stylu. Na wsi trzeba wstawać o wschodzie, a udawać się na spoczynek o zachodzie słońca. Znakomity system, wynaleziony podobno jeszcze w odległej starożytności...
— Przez kury przedpotopowe...
— Wszystko jedno przez kogo, ale jest...
— Jedźmy, jedźmy!
Weseli podróżni zajęli miejsca w powozach, konie ruszyły, a Mosiek stał jeszcze przez jakiś czas na progu swego domostwa i zastanawiał się nad tem dlaczego ci ludzie są tak weseli. Przyszedł do wniosku, że prawdopodobnie wygrali na loteryi...
W kilka godzin później, kiedy już jasność słoneczna ozłociła ziemię, kiedy pogodny dzień letni wszystkich i wszystko do życia i do ruchu pobudził, kiedy w miasteczku zrobił się ruch na rynku i rejwach, a w sklepach ożywienie, po nierównym bruku zaturkotała bryczka zaprzężona w parę tęgich koni. Mosiek odrazu poznał, że to konie z Bud, ale młody człowiek, siedzący na bryczce, wydał mu się obcym i nieznajomym. Nie można było dobrze mu się przypatrzeć, ani stangreta zapytać, ani rozmowy zawiązać, gdyż nie zatrzymywał się wcale, nie popasał, koniom nawet wytchnąć nie dał. Konie szybkim kłusem przebiegły przez rynek, skręciły w boczną niebrukowaną uliczkę, i wraz z bryczką i podróżnym zniknęły w tumanach kurzu; to tylko Mosiek zauważył, że podróżny był młody, że miał na ramionach płaszcz z szarego płótna, a na głowie szeroki słomiany kapelusz.
Widocznie spieszył się bardzo, skoro nie dał koniom odpoczynku, nie zrobił zakupów w sklepie a przecież każdy, przejeżdżający przez tak znaczne miasto, nie omija sposobności nabycia różnych towarów.
Młody człowiek spieszył się rzeczywiście i chociaż doskonałe konie go niosły, droga wydawała mu się bardzo nudną i długą; radby ją przebyć lotem ptaka i stanąć na miejscu wśród swoich.
— Jedźcie, Janie — mówił — jedźcie prędzej.
— Paniczu, konie w pianie; gdyby pan dziedzic widział, mielibyśmy obadwaj co słuchać; paniczowi to bajki, ale ja...
— Ja wytłómaczę ojcu i nic nam nie będzie.
— A jak który zachoruje?
— To wyleczymy, ja się też na tem trochę znam...
— Dobrze, paniczu, ale w lesie, chociaż na kwadransik staniemy.
— Zgoda.
— Nie można tak szkap siłować; panicz wie dobrze, jak u nas jest, jakie zwyczaje...
Konie pana Marcina nigdy tak nie chodziły forsownie, oszczędny gospodarz, po gospodarsku jeździł, ale w tym razie pośpiech był usprawiedliwiony; pan Leon od roku domu rodzicielskiego nie widział i pilno mu było jego progi przestąpić. Jan to rozumiał i konia do biegu przynaglał, starając się pogodzić pośpiech syna z wymaganiami ojca.
Wjechali w las.
Co słychać w domu? — zapytał młody człowiek.
— Dziękować Bogu, paniczu, złego nie ma nic. Siano kosimy, piękne siano w tym roku, i zboża dobrze wyglądają.
— Tak?
— O paniczu, latoś wszędzie pięknie, ale u nas na psa urok, jest na co spojrzeć, śliczności! Ludzie zazdroszczą.
— Ojciec zdrów?
— A cóżby panu dziedzicowi być mogło? Zdrów i mocny, od świtu do nocy na nogach... Zna go panicz i wie, że czasu nie marnuje. Ludziom próżnować nie da, ale i sam sobie nie folguje; to też prawdę mówiąc, robota u nas aż kipi. Gdzieindziej ledwie zaczynają kosić, a na naszych łąkach już stogi czernią. Siana będzie dość na zimę i na sprzedaż wystarczy. Przybytek jest w bydle, w koniach, parę pan sprowadził, a i z naszej stadniny w tym roku czworo na stajnię poszło. Dla panicza mamy wierzchowca karego. Aj, koń, koń... choć pod króla...
— Na prawdę?
— Nie wiem ile pan dziedzic za niego zapłacił, ale jest na co spojrzeć, tylko że gorący ogromnie...
— Uchodzi się...
— I ja to powiadam... Panicz młody, to sobie rady z nim da, piękny koń, o dziesięć mil takiego szukać, nie znajdzie...
Było już koło godziny dziewiątej. Ciepło bardzo, ale jeszcze nie gorąco, promienie słoneczne napełniały las blaskiem, złociste piętna kładły się na paprociach, mchach, trawie, na czerwonych, dojrzewających poziomkach, na kwiatkach, które u stóp drzew ogromnych wszystkiemi barwami tęczy błyszczały. Gdzieniegdzie drgała jeszcze kropelka rosy, zawieszona na trawce, lub na liściach wchłaniała w siebie promień słoneczny, nie przeczuwając, że w tem zetknięciu kończy się jej istność, że zamieniona w parę, niewidzialnym, dla oka ludzkiego niepochwytnym obłoczkiem, uniesie się w górę do chmur, by znowuż zejść na tę ziemię w postaci kropli deszczu i znowuż na jakim listku zawisnąć...
— Paniczu — rzekł — chwilkę wytchnąć muszę, ujechaliśmy sześć mil bez popasu.
— Trudno; jak trzeba, to trzeba. Wolałbym jednej chwili być w domu.
— Nie dziwota — odrzekł stary sługa, zatrzymując konie i zeskakując z kozła — ja sam śpieszyłbym, gdybym przez cały rok dom u nie oglądał, zmachaliśmy szkapy okrutnie...
Konie potrząsały łbami, kawały piany spadały z grubych ich karków.
— Spiekota będzie — rzekł chłop, spoglądając w górę — słonko tęgo pali...
Młody człowiek zszedł z bryczki, wyciągnął się, wyprostował; zrzucił z ramion płaszcz i szybkim, nerwowym krokiem zaczął się przechadzać po drodze, wreszcie zatrzymał się, i może po raz dziesiąty zapytał:
— Ale u nas w domu wszystko dobrze? mama zawsze zajęta?
— A tak, ciągle, paniczu. Od rana do nocy, ale każdej chwili ma czas dla biednego, dla chorych, dla sierot. Niech jej Bóg miłosierny daje zdrowie i długie życie, tej pani kochanej, prawdziwa bo to matka dla wszystkich.
Młody człowiek zamyślił się o domu rodzicielskim, o tem ustroniu, w którem dziecinne lata swoje przepędził. Pragnął jaknajprędzej tam się znaleźć, zobaczyć ojca, ucałować drobne ręce matki, powitać Władzię.
O wszystkich dopytywał Jana, o nią nie śmiał; niewłaściwem mu się to wydawało.
W dwie godziny później ujrzał Budy i dom swej rodziny.
Wszystko było jak dawniej, suche wierzby przy drodze, dzikie gruszki, wysoka topola, niskie chaty chłopskie, krzyż poczerniały ze starości, wąska rzeczułka, przecinająca łąki, a za wioską dom z ogrodem, z dziedzińcem, z gołębnikiem na słupie.
Gdy bryczka zbliżała się do celu, na ganek wyszła kobieta blada, szczupła, o dużych szafirowych oczach, które na widok przybywającego napełniły się łzami radości.
Młody człowiek, zanim jeszcze stangret konia zatrzymał, zeskoczył z bryczki i do rąk matki przypadł.
Ucałowała go serdecznie.
— Jak ty wyrosłeś, wypiękniałeś Leonku! — mówiła przypatrując mu się z rozczuleniem. — Chodź, kochanie, pewnie jesteś głodny, znużony po całonocnej podróży, posil się i połóż zaraz, wypocznij...
— Ani myślę, mateczko; pragnę nacieszyć się z wami, jakżeż mógł bym spać teraz?
— Chodźże, rozgość się.
— Chciałbym ojczulka przywitać...
— Pojechał na łąki z Józiem, ale powróci niedługo... Czekałam na wasze przybycie i doczekać się nie mogłam; godziny wydawały mi się nieskończenie długie, ale teraz mam was nareszcie i nie puszczę prędko. Biedne my jesteśmy, my matki synów; ledwie że odchowamy pisklęta, już uciekają nam z gniazda i pozostajemy same, jak sieroty...
— Nie mów tak, mateczko, serca twych dzieci są przy tobie, kochamy cię nadewszystko, a że obowiązki w świat nas wypędzają, to trudno, matuchno, sama nas uczyłaś, że...
— To prawda, Leonku, ale przykro mi, że pozbawiona być muszę waszego widoku... Ty już z nami na zawsze zostaniesz, wszak prawda?
— Nie wiem, mateczko, nic nie wiem i myśleć o tem nie chcę jeszcze teraz. Mam czas, naradzę się z ojcem; obecnie dość mi na tem, że jestem przy was i z wami, w domu, do którego tak tęskniłem...
— Tyś tęsknił!?
— O tak, mateczko, codziennie myśl moja biegła do was, bo chociaż tam, wśród obcych może i ładniej i weselej i życie szybszym i czas rączym strumieniem płynie, ale w domu najmilej, najprzyjemniej pod tym poczerniałym dachem, obok serc zacnych i kochających.
— Dobre, kochane dziecko... Siadajże, proszę, posilaj się, wszystko gotowe, bom oczekiwała na ciebie i liczyłam minuty. Jan doskonale się spisał, przywiózł cię na oznaczoną godzinę...
— Obawia się reprymandy ojca za to, że konie zmęczył...
— Ja go obronię, gdyż sama zalecałam mu pośpiech...
Młody człowiek przy stole usiadł, jadł i z matką rozmawiał, ale wciąż wzrok pytający, niespokojny na drzwi zwracał, w nadziei, że lada chwila otworzą się one, i że z uśmiechem na ustach, blaskiem nadziei w oczach, wbiegnie Władzia.
Jak też wygląda teraz, myślał, czy wypiękniała jeszcze bardziej, jak go przywita? Czy po dawnemu, serdecznie, jak siostra, czy inaczej, jak panna Władysława.
Upłynęło pół godziny, godzina, a drzwi wciąż były zamknięte, nie dochodził z po za nich ani odgłos kroków, ani szelest sukni, najmniejszy szmer nie zdradzał, że kto jest w sąsiednim pokoju — a przecież to jej pokój. Dlaczego nie przychodzi, czy gniewa się, czy może chora... co się stać mogło?
Leon nie mógł wytrwać w niepewności...
— Mateczko — zapytał nieśmiało.
— Co, kochanie?
— Mateczko, gdzie Władzia, dlaczego nie przychodzi?...
— Władzi nie ma — odrzekła w zakłopotaniu matka.
— Nie ma!
— Tak, Leonku... Odjechała od nas na zawsze...
— Matko! na Boga, co się stało, dlaczego odjechała, dlaczego na zawsze? Czyżby... a nie! to być nie może, ja tego nie rozumiem, pojąć nie mogę... Zanadto dobrzy i szlachetni jesteście, byście mieli wypędzić sierotę!... Mateczko, jeżeli mnie kochasz, wytłómacz mi tę zagadkę...
— Posłuchaj cierpliwie, Leonku, nie unoś się... Zagadka dla ciebie, do pewnego stopnia jest zagadką i dla mnie...
— Czyżby popełniła co złego!? Nie, ona...
— O tem nie ma mowy. Opuściła nasz dom dobrowolnie, mimo przełożeń i perswazyi z naszej strony. Ja prosiłam serdecznie, żeby została, ojciec nawet wbrew zwyczajowi swemu uniósł się, nic to jednak nie pomogło...
— Ależ przyczyna, mateczko, jakaż przyczyna?!...
— Co miała w głębi duszy, nie wiem, powtórzyć mogę tylko to, co nam powiedziała: „Jestem sierota — mówiła — wychowana z waszej łaski i miłosierdzia, wiecznie na łasce być nie mogę, przez całe życie wdzięczność dla was zachowam, modlić się będę za waszą pomyślność, ale mi nie tamujcie mej woli; chcę pójść w świat, nauczę się czego, będę pracowała samodzielnie na swój kawałek chleba...“ Tłómaczyliśmy jej, że jest przez nas uważana za rodzone dziecko, że troska o jej los i przyszłość jest naszem zadaniem. Uparła się przy swojem...
— Dawno odjechała?
— Przed tygodniem... Sądziliśmy, że to kaprys chwilowy, że przejdzie, ale w ostatnich czasach tak nalegała, tak prosiła, że nie było sposobu odmówić... Nie sądź Leonku, że puściliśmy ją w świat tak, jak chciała. Ojciec sam odwiózł ją do Warszawy, ulokował przy pewnej porządnej rodzinie, zarządził, żeby czuwano nad nią i w razie potrzeby, żeby miała wszelką pomoc i opiekę. Co mogliśmy zrobić więcej, mój Leonku, sam osądź. Ja nie mogę rozwiązać tej zagadki, tego postanowienia. Mniej więcej, od pół roku widziałam, że w usposobieniu Władzi zaszła poważna zmiana. Wesoła zazwyczaj, aż do pustoty, ni stąd ni zowąd, spoważniała; zaczęła się często zamyślać, w oczach jej dostrzegałam ślady łez. Znać było, że cierpi, zmizerniała, schudła... Zaniepokojona w najwyższym stopniu, zaczęłam ją badać, usiłowałam dociec przyczyny, ale napróżno; nie chciała być szczerą, nie powiedziała nic więcej nad to, co ci powtórzyłam «Pójść w świat, pracować, nie być ciężarem,» oto jej słowa... Nie wyobrazisz sobie, jak mi to było przykro, ja ją bowiem kochałam i kocham dotąd, jak rodzoną córkę. Chwila rozstania się była ciężka dla mnie, a zdaje mi się, że i dla niej. Padła mi do nóg i wybuchnęła takim płaczem serdecznym, że jeszcze do tej chwili go słyszę... Oczywista, czy urojona przyczyna wywołała ten wyjazd, nie wiem, sprawy sobie z tego zdać nie mogę... po jej odjeździe pusto zrobiło się w domu i smutno... Ach, Leonku, lepiej nie mówmy już o tem, takie to przykre dla mnie...
— Zagadka, zagadka — powtarzał w zamyśleniu młody człowiek, a po chwili wstał od stołu, ucałował ręce matki i rzekł: — Miała mateczka słuszność, całonocna jazda i zmęczenie dają mi się uczuć...
— Położysz się? Doskonale zrobisz... Pokój dla ciebie przygotowany oddawna, łóżko posłane...
— Nie, matko, ja spać nie będę. Powietrze lepiej mi zrobi, wyjdę do ogrodu, w cień pod lipy...
— Jak chcesz...
Wyszedł.
Nie miał na myśli snu, ani odpoczynku, pragnął tylko samotności, aby myśli zebrać, zastanowić się nad faktem, który go wstrząsnął do głębi. Gdzie ona teraz, ta towarzyszka zabaw dziecinnych, ta, której obraz nieustannie miał przed oczami, dlaczego nie doniosła mu o swoim zamiarze? Co ją skłoniło do ucieczki?...
Szedł przez ogród, a każda ławeczka, każdy krzak róży, każde drzewo przypominało mu Władzię...
A może to niespodzianka, że jej nie ma, może to tylko halucynacya, sen przykry... Tak... tylko patrzeć, kiedy ze śmiechem srebrzystym z ręką wyciągniętą do powitalnego uścisku wybiegnie z po za drzew i zawoła: Jednak ty mnie żałujesz, Leonku!...
Nie, ogród pusty, nie ma nikogo, cicho szemrzą listkami stare lipy, motyle nad kwiatami się unoszą, pszczoły z brzękiem lecą po zdobycz, kilka wróbli zajadle o chrabąszcza walczy. Niby jest tu życie, a jednak nie ma życia, pustka, jak na cmentarzu, okropna przerażająca pustka.
Usiadł na ławce pod lipą, wsparł głowę na dłoniach i w smutnych myślach zatonął, nie wiedząc, że ktoś dąży aby go powitać.
Był to starowina ogrodnik wysłużony, resztkami sił steranych pracował, byle chleba darmo nie jeść. Pochylony, o długich białych włosach, przygasłem wejrzeniu, dreptał na trzęsących się nogach, chwasty wyrywał, rośliny podlewał, byle coś robić, choć nikt już roboty nie wymagał od niego.
Ujrzawszy Leona, szedł ku niemu, podpierając się motyką, a dłonią oczy sobie od słońca zasłaniał. Śpieszył starowina drobnemi krokami, jak dziecko, i na płacz mu się, jak dziecku zbierało, zaczerwienione powieki drgały nerwowo...
— Paniczu! — drżącym głosem wyrzekł — Leonku!
Młody człowiek spojrzał, jak ze snu ciężkiego zbudzony.
— Ah! Łukasz! — zawołał — jak się macie staruszku?!
— Bóg miłosierny pozwolił mi jeszcze paniczów moich zobaczyć, chwała mu za to niech będzie. A myślałem w zimie, że już was moje oczy nie ujrzą...
— Chorowaliście?
— Starość paniczu, starość, dziecko kochane, złamała mnie i zmogła; leżałem jak nieżywy, oczekując rychło-li śmierć przyjdzie... Była tuż, tuż, bliziuchno, ale nie wzięła, snać człowiek jest jak owa spróchniała wierzba nad wodą; zdaje się, że życie w niej zagasło, aliści wiosna przychodzi, słoneczko grzeje, i z tej niby martwej kłody, jeszcze siaki taki listek wyrośnie. Wywlokłem się z wiosną do ogrodu i kopię, paniczu kochany, ale to już koniec chyba, jesień mnie zmoże... Jakżeś urósł, jakiż mężczyzna duży, niechże cię Bóg błogosławi i wszystko dobre ci da, codziennie modlę się o to...
— Wy nas zawsze kochacie, Łukaszu...
— Każdy człowiek, ukochanie swoje mieć musi, ten ma ojca i matkę, ów żonę i dzieci, a ja sam jestem; moi bliscy dawno już w ziemi, was więc kocham... tylko... tylko, paniczu drogi, znowuż osierocony jestem z tem kochaniem..
— Osierocony?
— A tak, tak, sierota. Nie ma już naszej panienki, nie ma Władzi, odjechała gdzieś daleko w świat, a stary Łukasz płakał i płacze po niej... A, co tu gadać paniczu! Choćby i ten nasz ogród... Gdyby drzewa przemówić mogły, powiedziałyby ci jak to było... Skoro tylko wiosna ona już tu, koło mnie, i tak co roku. Z początku dzieciak psocił tylko, musiałem straszyć, że do pani na skargę pójdę, a później już nie psociła, tylko bywało wciąż pyta: Łukaszu, a to co? — A powiadam, to jest zielę — a jak się zowie? — A kosmaczek, dobry jastrzębiowi na ślepie. — I co z tem zielem zrobić? — Powiadam: wyrwać i wyrzucić. Rwie tedy małemi rączkami, zapaprze się, bywało, ziemią zaczerni, a precz rwie, a precz pyta, a ja tłomaczę. Nauczyła się poznawać każdy badyl, nauczyła się grabić, grządki kopać. I tak, coraz lepiej, coraz lepiej, z roku na rok... e gdzie! moja Władziunia już i przy inspektach, przy kwiatach, już i do szczepienia się bierze, a taką miała rękę szczęśliwą, że wszystko jej się wiodło... Te młode drzewka, co panicz widzi, to jej szczepienia, te róże sztamowe na klombie jej także... Paniczu... wróci ona kiedy do nas?
— Nie wiem, Łukaszu.
— A po co ona pojechała?
— Nie wiem także; przecież nie byłem w domu. Prędzej wam mogła coś powiedzieć...
Starowina uderzył się dłonią w czoło.
— O głowo kapuściana! — zawołał — o pamięci kurza! a toż właśnie zapowiedziała i przykazała mi powtórzyć paniczowi, panu Leonowi, tylko panu, więcej nikomu... Przyrzekłem, że spełnię to...
Leon zerwał się z ławki.
— Co mi kazała powiedzieć? Łukaszu, mów, na Boga!
— Zaraz powiem, zaraz, myśli muszę pozbierać; przypomnieć, kiedy to było... Aha, przyszła tu biedaczka płakać. Usiadła pod lipą, na tej samej ławeczce, taka smutna, że opowiedzieć trudno; ja zaś gracowałem uliczkę, gdyż trawa zaczęła się pokazywać. Gracuję tedy, a panna Władzia siedzi smutna, nareszcie mnie woła, żegna się ze mną, mówi, że odjedzie... Boże wielki! po co? Trzeba, powiada, tak być musi, zostańcie zdrowi i szczęśliwi, Łukaszu... to jej własne słowa...
Zadyszał się starowina. Kaszel go porwał ciężki.
— Tedy paniczu — rzekł po chwili — jakby mnie kosą kto podciął! Jakże to będzie bez niej, na czyje ręce przyjdzie ten ogród? Tak rozmyślam, a ona mówi: Prośbę mam do was, Łukaszu; słuchajcie, za tydzień panicze przyjadą... pokłońcie się im odemnie obydwom, a panu Leonowi...
— Mówcie, mówcie!
— Toż mówię, paniczu, akuratnie wszystko opowiadam jak było, a panu Leonowi, mówi, powiedzcie... albo może karteczkę napiszę. Poszła do pokoju, zabawiła tam może ze trzy pacierze, wraca. Nie, mówi, Łukaszu, rozmyśliłam się, pisać nie będę. Powiedzcie mu tylko, że proszę, aby o mnie źle nie wspominał, i nic o tem nie mówcie nikomu, tylko jemu, niby paniczowi... I z tego krzaka oto zerwijcie co najpiękniejszą różę i dajcie mu ją w mojem imieniu... przyrzekłem, że zrobię jak przykazała, i oto wszystko...
— I nic więcej?
— Nic, paniczku mój kochany, ani słowa. Tylem ją widział. Nazajutrz rano odjechała z panem dziedzicem. Jan ich do kolei odwoził. Nie widziałem nawet kiedy to się stało, gdyż miałem w ogrodzie zajęcie. Niepożegnałem jej... Markotno było, paniczu, i jest markotno, ach, co to gadać! Ogród pusty teraz, przemówić nie ma do kogo... Sierotą na stare lata zostałem... Pójdę po kwiat; kiedy odjeżdżała, te róże w pączkach były, dziś rozwinęły się już ślicznie! Jej to własna hodowla, jej szczepienie, ja ręki nie przykładałem do nich.
Mówiąc to, starowina, wydobył z kieszeni duży nóż ogrodniczy, szeroki, zakrzywiony na końcu, w rogowej oprawie. Otworzył go, ostrze paznogciem spróbował i drobnemi krokami podreptał ku pięknej róży, aby ściąć z niej kwiat najokazalszy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.