Szut/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szut |
Podtytuł | Powieść podróżnicza |
Rozdział | Pod ziemią |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Der Schut |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jechaliśmy dalej. Po jakimś czasie zostały na boku góry, które ciągnęły się po prawej stronie, otwierając swobodny widok na wschód, natomiast po lewej towarzyszyły nam w dalszym ciągu. Od prawej strony zdala ujrzeliśmy zbliżającego się ku nam jeźdźca. On nas zobaczył równocześnie, ponieważ między nami a nim teren był równy. Dostrzegliśmy też, że tak zwrócił konia, iż musiał się z nami spotkać. Znalazłszy się koło nas, pozdrowił nas uprzejmie, a my podziękowaliśmy mu tak samo. Miał przysadkowatą postać i uczciwe, otwarte oblicze, które mogło łatwo wzbudzić zaufanie do niego.
— Chcemy się dostać do Rugowej — rzekłem do niego. — Czy to jeszcze daleko?
— Jeszcze z pół godziny, panie — odpowiedział. — Dojedziecie zaraz do spływu Drin; brzegiem prowadzi gościniec. Wy tutaj obcy widocznie; ja jestem stamtąd. Czy pozwolicie sobie towarzyszyć?
— Bardzo chętnie. Ponieważ nie znamy tych okolic, przeto radzi będziemy, jeśli nam udzielisz pewnych wskazówek.
— Z przyjemnością. O cóż wam chodzi?
— Najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, do kogo tam można zajechać.
Miałem zamiar stanąć u oberżysty Kolamiego, o którym wspominał alim, nie zdradziłem się z tem jednak, chcąc przedtem usłyszeć coś o chanie Szuta.
— W Rugowej są dwa chany — objaśnił. — Większy należy do Persa, imieniem Kara Nirwan, a znajduje się już za tą miejscowością, gospodarz drugiego, leżącego tuż przy moście, nazywa się Kolami.
— Którybyś nam polecił?
— Żadnego. Pozostawiam wybór wam samym.
— Co to za człowiek ten Pers?
— Bardzo poważany. Mieszka się u niego bardzo tanio i dobrze. Ale Kolami także stara się zadowolnić swoich gości, a jest jeszcze tańszy od Kara Nirwana.
— Czy ci oberżyści są przyjaźnie usposobieni dla siebie?
— Nie, to wrogowie.
— Dlaczego?
— Tylko z osobistej niechęci. Niema w tem zemsty, gdyż nie zrobili sobie nawzajem nic złego, ale Kolami nie cierpi Persa i nie dowierza mu.
— Czemu?
— Nie żądajcie odpowiedzi odemnie. Wam, jak o obcym, jest to z pewnością obojętne.
— W takim razie zatrzymamy się u Kolamiego.
— Będzie mu bardzo przyjemnie przyjąć takich gości, ale nie odradzam wam Kara Nirwana, gdyż tego nigdy nie czynię. Jestem właśnie Kolami.
— Ach tak! Wobec tego rozumie się samo przez się, że zamieszkamy w twoim domu.
— Dziękuję uprzejmie. Jak długo pozostaniecie w Rugowej?
— To się nie da z góry oznaczyć. Przybywamy tu w pewnym celu i nie wiemy, kiedy się załatwimy.
— Może interes, sprzedaż koni? W takim razie musielibyście udać się także do Persa, jako handlarza. Widzę, że macie trzy zbędne konie.
— Tak jest, dwa chcemy sprzedać, ale to nie jest właściwy powód naszego przyjazdu. Wyglądasz na człowieka godnego zaufania, dlatego nie będę przed tobą taił, że zamierzam zaskarżyć Kara Nirwana.
— Zaskarżyć? O, to postanowiliście rzecz, niełatwą do osiągnięcia. Ci, do których będziecie musieli się zwrócić, to wszystko jego przyjaciele. Czy winien ci pieniądze?
— Nie, chcę go pociągnąć do odpowiedzialności za pewną zbrodnię.
Na te słowa podniósł się Kolami szybko na siodle, zatrzymał konia i zapytał:
— Uważasz go za zbrodniarza?
— Tak.
— Cóż on takiego popełnił?
— Morderstwo, nawet wiele morderstw i grabieży.
Na to poczerwieniała mu twarz i oczy zabłysły. Położył mi rękę na ramieniu i odezwał się w te słowa:
— Panie, powiedz, powiedz, czy nie jesteś przypadkiem muchbyrem[1] padyszacha?
— Nie. Pochodzę z obcego kraju i teraz tam powracam. Przedtem jednak pragnę zobaczyć ukaranie człowieka, który razem ze swymi stronnikami godził kilkakrotnie na nasze życie. Jest nim właśnie wspomniany Pers.
— Allah hakky! Czy dobrze słyszę? Czy to być może? Miałżebym znaleźć nareszcie człowieka, który tak samo o nim myśli, jak ja?
— Więc ty go także uważasz za złoczyńcę?
— Tak, ale o tem trzeba milczeć. Wymówiłem raz tylko słówko i omal tego życiem nie przypłaciłem.
— Dlaczego podejrzewasz Persa, że to zły człowiek?
— Bo mnie ograbił, kiedy raz byłem w Perserinie po pieniądze. Spotkał się tam ze mną i dowiedział, że mam przy sobie pełną sakiewkę. W drodze napadło na mnie czterech ludzi z zasłoniętemi twarzami i odebrali mi pieniądze. Ten, który przemawiał, wdział był inne ubranie, lecz poznałem go po głosie, po końcach brody, wystających z pod zasłony i pistoletach, z których do mnie wymierzył. Był to Pers, lecz co miałem robić? Dwaj mieszkańcy tutejsi zeznali, że widzieli go w Perserinie i to dokładnie o tej godzinie, o której mnie obrabowano. Tymczasem Pers zdołał udowodnić, że nie mógł się o tym czasie znajdować na miejscu napadu. Musiałem siedzieć cicho.
— Obydwaj wzięli niewątpliwie udział w napadzie. Czy nie tak?
— Jestem tego pewien. Odtąd pilnie śledziłem go. Widziałem i słyszałem wiele, ale nie umiałem odnaleźć związku. W końcu wpadłem nawet na domysł, że nie jest kim innym, jak... jak...
Bał się wypowiedzieć to słowo, więc ja dodałem śmiało:
— Jak Szutem.
— Panie! — zawołał.
— Co takiego?
— Mówisz to właśnie, co mam na myśli.
— Jesteśmy więc jednego zdania. To się dobrze składa.
— Czy potrafisz to udowodnić?
— Tak, przyjeżdżam właśnie do Rugowej, by uzupełnić materyał dowodowy. Ujść mi Szut nie może.
— O Allah, gdyby tak było! Panie, wspomniałem przedtem, że między mną a Persem nie zaszło nic złego, ponieważ ciebie nie znałem. Teraz cię jednak zapewniam, że go nienawidzę jak dyabła i bardzo sobie życzę dopomóc ci w twem przedsięwzięciu. Oby ci się udało zrobić nieszkodliwym tego rzetelnego, bogobojnego i poważanego człowieka, który niestety jest najgorszym złoczyńcą na ziemi!
Biła z tych słów prawda i szczerość. Spotkanie z nim mogło się nam bardzo przydać. Dlatego nie zawahałem się wyjawić mu celu naszego przyjazdu do Rugowej, oraz opowiedziałem o naszych dotychczasowych przygodach i wiadomościach o Szucie. Szczególnie wyczerpująco przedstawiłem wypadki pod Czartową Skałą i w dolinie węglarza. Przerywał mi co chwila wyrazami zdumienia, trwogi i zadowolenia. Zatrzymywał przytem konia tak często, że opóźniło to znacznie naszą jazdę. Najbardziej uważał na to, co mówiłem o karanie, o szybie i o sztolni. Gdy skończyłem, zawołał:
— To rzeczy, w które wprost trudno uwierzyć, ale wszystko zgadza się dokładnie, mnie samemu przyszło już było na myśl, że ten Pers więzi ludzi u siebie. Zginęło już wielu z tych, którzy do niego zajechali. Czegożby tak często przejeżdżał się łodzią po rzece? Mieszka daleko od wody, a mimoto trzyma na niej łódź. Nieraz ledwie wsiadł i odpłynął od brzegu, natychmiast znikał. Teraz pojmuję: on wjeżdżał do sztolni!
— Czy nie wiadomo ci nic o wejściu do starego szybu?
— Nic. Co zamierzasz uczynić, panie, po przybyciu? Pójdziesz może do stareszina z doniesieniem? To jego przyjaciel od serca.
— O tem nawet nie myślę. Brak mi jeszcze bezpośrednich dowodów przeciwko Persowi; zbiorę dopiero je sobie i w tym celu wejdę do sztolni.
— Możesz użyć mojej łodzi. Jeźli pozwolisz, pojadę z tobą.
— Owszem, będziesz świadkiem.
Znalazłszy się nad rzeką, posuwaliśmy się wzdłuż jej brzegu. Woda, ujęta w wązkie koryto, płynęła z podstępną ciszą. Brzeg był płaski z tej strony, po drugiej zaś wznosiła się wysoko i prostopadle ściana kamienna.
Skałę tę pokrywał gęsty las szpilkowy, przez którego zieleń przezierały stare mury. Była to wieża strażnicza, nad którą już z tysiąc lat przeszło. Tuż pod nią tworzyły zakręt skała i rzeka, a za nim wieś leżała jakby w ukryciu.
Minąwszy zakręt, ujrzeliśmy wieś i most, przez który musieliśmy przejechać, lecz nie spieszyliśmy się zbytecznie, bo należało znaleźć miejsce do sztolni.
Dało się to zrobić dość łatwo, chociaż otwór krył się przed wzrokiem ludzkim. Przed zakrętem, gdzie prąd całą siłą uderzał o skałę, wystawała ona naprzód o kilka kroków nad wodą, użyczając lotnym nasionom roślin gościnności do zapuszczania korzonków. Stamtąd zwieszały się gęsto gałązki, tworząc rodzaj zasłony nad wejściem do sztolni.
Silny prąd nie pozwalał na przejazd łódką. Łatwo mógł porwać i rzucić nią o nadbrzeżne skały. Aby tego uniknąć, trzeba było nadzwyczajnego wysiłku. Wobec tego puściliśmy się dalej konno i przejechaliśmy przez most z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż podłoga jego była już spróchniała, a przez liczne dziury i szpary widać było wodę, płynącą pod spodem.
Wieś obejmowały dość ściśle okoliczne wzgórza, przez co nie robiła wrażenia miejscowości bogatej. Na lewo wił się pod górę gościniec, którym mieliśmy potem podążyć.
Most wychodził na wolny placyk, otoczony nędznymi domkami, wśród których tylko jeden budynek odznaczał się lepszym wyglądem. Był to chan Kolamiego. Na placu pracował powroźnik, a przed drzwiami swojemi siedział szewc i łatał pantofel. Obok grzebały w ziemi kury, a dzieci kopały brudnemi rączkami, szukając skarbów w kupie nawozu. Nieopodal stało kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę i zaczęli patrzeć na nas z zaciekawieniem. Jednego z nich atoli opanowało nieco silniejsze uczucie.
Nie ciekawość bowiem, raczej przerażenie odmalowało się na jego twarzy.
Miał na sobie strój mahometańskiego Skipetara: krótkie, połyskujące buty, śnieżnej białości fustanellę, czerwoną, złotem obszytą, bluzę ze srebrnemi szlufkami na patrony po obu stronach piersi, niebieski pas, z za którego wyzierały głownie pistoletów i krzywy handżar, a na głowie czerwony fez ze złotym kutasem. Ubranie świadczyło o zamożności właściciela.
Chuda twarz z nadzwyczaj śmiało skrojonymi rysami, barwy intenzywnie żółtej — Serb nazywa to „szutt“ — gęsta, czarna broda, zwisająca w dwu kosmykach ku dołowi i parę głęboko osadzonych czarnych oczu, otwartych szeroko i zwróconych teraz na nas, dopełniało tego niezwykłego bądź co bądź obrazu człowieka.
Z rozchylonych ust połyskiwały białe zęby z pod wąsów, a prawa ręka spoczęła na handżarze.
Ponieważ przytem pochylił się naprzód, wyglądał przeto, jak gdyby się chciał na nas rzucić. Nie widziałem go nigdy, ale poznałem go zaraz na pierwszy rzut oka. Szepnąłem do gospodarza:
— To Szut, ten żółty, prawda?
— Tak — odpowiedział. — Źle się stało, że nas razem zobaczył!
— A mnie to bardzo cieszy, gdyż to przyspieszy sprawę. Mój kary, kasztan i konie Aladżych nie pozostawią go w niepewności co do mojej osoby. Przekona się, że nietylko umknęliśmy sami, lecz także węglarza i Aladżych mieli w naszych rękach. On nie wątpi, że przybycie nasze jego dotyczy, a ponieważ byłby chyba ślepy, gdyby nie poznał Anglika, którego więził w szybie, przeto łatwo się domyśli, że idzie nam o niego w pierwszym rzędzie. Uważaj! Zaraz się taniec rozpocznie.
My obydwaj jechaliśmy przodem, Osko i Omar za nami, a Halef z lordem nieco w tyle, gdyż ten dragi zapuścił się z hadżim w rozmowę i zauważył grupę dopiero teraz. Zatrzymał konia i utkwił wzrok w Persie.
Mogliśmy dobrze widzieć, co się działo, gdyż zsiedliśmy tymczasem z koni przed drzwiami chanu. Ludzie stali od nas nie dalej jak o dwanaście kroków. Szut gryzł wargę, a z twarzy biła mu złość i lęk zarazem.
Wtem Lindsay ścisnął konia ostrogą, nadbiegł i przemknął na kasztanku tak blizko Szuta, że omal go nie przewrócił. Następnie zaczął przemowę, która zawierała wszystko, co nagromadził z angielskich przezwisk i tureckich obelg. Wypadały mu one z ust tak szybko, że poszczególnych wyrazów nie podobna było zrozumieć. Giestykulował przytem z konia rękami i nogami jak opętany przez złego ducha.
— Czego chce ten człowiek? — spytał ktoś z grupy.
— To stareszin — rzekł do mnie Kolami.
— Nie rozumiem go — odpowiedział Szut pytającemu. — Ale znam go i dziwię się, że go widzę tu znowu.
— Czy to nie Inglis, który mieszkał u ciebie z tłómaczem i służącymi?
— Tak. Nie zawiadomiłem cię jeszcze, że ukradł mi tego kasztanka i zniknął z nim razem. Bądź łaskaw go zaaresztować.
— Zaraz! Obmierzimy tym obcym giaurom kradzieże koni!
Zbliżył się do Lindsaya i oświadczył mu, że jest aresztowany. Lord jednak nie zrozumiał go i krzyczał dalej, giestykulując, gdy zaś stareszin przystąpił do niego i ujął go za nogę, odepchnął go mocno od siebie.
— Allah! — zawołał urzędnik.
— Na to jeszcze się nikt wobec mnie nigdy nie odważył! Dalej ludzie! Ściągnijcie go z konia i precz zabierzcie!
Gdy wezwani zakrzątali się, by wykonać rozkaz przełożonego, zmierzył do nich lord ze strzelby i krzyknął mieszaniną angielsko-turecką:
— A way! I atmak! I atmak!
Zapamiętał sobie, że strzelać znaczy „atmak“. Napastnicy odskoczyli czemprędzej, a stareszin zawyrokował:
— Oszalał! Nie rozumie nas. Zdałby się teraz bardzo tłumacz, któryby mu wyjaśnił, że oporem nic nie wskóra i pogorszy tylko swe położenie! Na to podszedłem doń ja i rzekłem:
— Wybacz, stareszinie, że przeszkadzam ci w urzędowaniu. Jeśli potrzebujesz tłómacza, to mogę służyć.
— Powiedz temu koniokradowi, że ma pójść za mną do więzienia.
— Koniokradowi? Mylisz się bardzo! Ten effendi nie uprawia tego rzemiosła, ani żadnego temu podobnego.
— Tak twierdzi mój przyjaciel Nirwan.
— A ja cię zapewniam, że ten Inglis ma w kraju swoim takie stanowisko jak tutaj przynajmniej basza o trzech buńczukach. Taki człowiek nie kradnie. On posiada w stajni swojej więcej koni, niźli ich jest w Rugowej.
Mówiłem stanowczo, ale zarazem bardzo uprzejmie. To wywołało w stareszinie zapewne przekonanie, że czuję wielki szacunek dla jego urzędu i osoby. Wydało mu się więc, że może mię zebrać z góry. Ofuknął mnie:
— Milcz! Tu tylko moje rozkazy mają znaczenie! Inglis ukradł tu konia, jest więc złodziejem, ja każę go ukarać. Powiedz mu to!
— Tego nie zrobię.
— Czemu?
— Gdyż byłoby to obelgą, której nie przebaczyłby mi nigdy. Nie chcą utracić jego przyjaźni.
— Jesteś więc przyjacielem koniokrada? Wstydź się!
Splunął przedemnie.
— Zaprzestań tego, stareszinie! — upomniałem go — Ja zachowują się wobec ciebie uprzejmie, a ty pokazujesz mi zato ślinę ust twoich! Jeśli się to stanie raz jeszcze, to użyję innych słów, które lepiej będą odpowiadały twemu postępowaniu z nami.
To powiedziałem już ostrzej. Szut zmierzył mnie od stóp do głów, poczem odkaszlnął i zrobił ręką ruch, jakby chciał podsycić gniew stareszina. Udało mu się, gdyż głowa miejscowości odparła:
— Jakbyś przemówił inaczej? Uważaj, że na żadną gburowatość nie pozwolą i surowo ją ukarzę. Splunąłem przed ciebie, ponieważ nazwałeś swym przyjacielem koniokrada. Mam do tego takie prawo, że jeszcze raz to uczynię. Patrz, to znowu dla ciebie! Złożył usta, ja zaś postąpiłem szybko o krok i palnąłem go w twarz tak serdecznie, że się zatoczył na ziemię. Następnie wyjąłem rewolwer, a towarzysze chwycili za broń natychmiast, Szut także dobył pistoletu.
— Precz z bronią! — huknąłem na niego. — Co ciebie ten policzek obchodzi?
Posłuchał mimowolnie. Tak jak ja, nikt nań jeszcze nie krzyknął.
Stareszin się podniósł tymczasem. Sądziłem, że dla zemsty dobędzie z za pasa noża, który u niego zauważyłem.
Ale samochwalcy są tchórzami zazwyczaj, gdy przychodzi do poważnej rozprawy. Z braku odwagi własnej zwrócił się pokrzywdzony do Szuta:
— Czy pozwolisz na to, żeby mnie znieważano, gdy ujmuję się w twojej sprawie? Spodziewam się, że tę obelgę, która ciebie powinna była spotkać, pomścisz natychmiast!
Wzrok Szuta przesunął się kilkakrotnie ze stareszina na mnie i z powrotem. Ten gwałtowny i bez sumienia człowiek odznaczał się pewnie wielką osobistą odwagą, ale pojawienie się ludzi, których uważał za nieżywych, a co najmniej za nieszkodliwych obecnie, co więcej, ludzi, którzy stanęli przed nim nagle zdrowo i cało obezwładniło jego energię. Broń w naszych rękach i pewna siebie postawa przekonały go, że nie żartujemy wcale. Z widocznym też wysiłkiem odrzekł naczelnikowi:
— Nie ja, lecz ty otrzymałeś policzek; twoją rzeczą jest wiedzieć, co uczynić. Jestem jednak gotów postarać się o nadanie powagi twoim rozkazom.
Położył znowu rękę na głowni pistoletu.
— Precz z ręką — zawołałem nań. — Ty nie jesteś policyantem. Gróźb twoich ja nie zniosę. Jeśli pokazałem stareszinowi, jak odpowiadam na niegrzeczność, to potrafię także stawić czoło pogróżkom prywatnego człowieka, który nie ma prawa tutaj rozkazywać. Pistolet to broń niebezpieczna dla życia. Kto mi nim grozi, wobec tego przysługuje mi prawo samoobrony. Rusz nim tylko, a dostaniesz kulą w głowę odemnie. Uważaj na to dobrze!
Odjął rękę od pistoletu, ale zawołał groźnie:
— Zdaje się, że nie wiesz, z kim mówisz! Uderzyłeś władcę tej miejscowości. Mierzycie w nas strzelbami i za to rzeczywiście odpokutujecie. Wszyscy mieszkańcy Rugowej zbiegną się, żeby was pojmać. Kraj padyszacha nie zna zwyczaju, żeby koniokrady godziły na życie ludzi uczciwych.
— Co pleciesz? Zaraz wam dowiodę, że się nie mylę co do osób, z któremi mam teraz do czynienia. Nie boję się ludzi z Rugowej, gdyż przybyłem uwolnić ich od dyabła, który pod ich bokiem i po całym kraju prowadzi swoje rzemiosło. Gdy rozbójnik i morderca nazywa nas koniokradami, to śmiejemy się z tego, ale ten śmiech może dlań stać się niebezpiecznym.
— Wy nimi nie jesteście? — zapytał. — Ten Anglik jedzie na moim koniu, a tamci dwaj towarzysze siedzą na srokaczach, które nie są ich własnością. Oni je ukradli.
— Skąd to podejrzenie?
— To konie moich dwu przyjaciół.
— Pomyśl, co za nieostrożność popełniłeś przez te słowa! Rzeczywiście, nie kupiliśmy srokaczy, ale odebraliśmy je Aladżym. Skoro nie kryjesz się z tem, że ci zbóje osławieni są twoimi przyjaciółmi, to sam wydałeś wyrok na siebie. Powiedzno — zwróciłem się do stareszina — czy wiesz, że Aladży jeżdżą na srokaczach?
— Co mnie obchodzą Aladży? — odparł. Teraz z wami mam sprawę, nie z nimi.
— Jestem z tego nawet zadowolony, gdyż sobie życzę właśnie, żebyś trochę zajął się nami. Oczywiście, musi się to odbywać w inny sposób, niźli zapewne zamierzasz.
— Oho! Jak śmiesz tu nam rozkazywać i rozdzielać policzki? Zgromadzę ludzi z Rugowej i każę was uwięzić. Zaraz dam rozkaz!
Chciał odejść.
— Stój! Jeszcze chwilę! — zawołałem — Nie spytałeś jeszcze dotąd, kim jesteśmy. Posłuchaj więc. Jesteśmy...
— To całkiem niepotrzebne! — przerwał mi Szut. — Jesteś giaurem z Germanistanu, którego upokorzymy bardzo prędko.
— A ty jesteś Szyitą z Persyi, czcisz Hassana i Hosseina; nie nazywaj się przeto prawdziwym wiernym, niech ci się więcej nie wyrwie z ust słowo „giaur“, bo dostaniesz w gębę tak samo jak stareszin!
— Co, ty zadajesz mi taką obelgę? — wybuchnął.
— Tak; zresztą na tem nie kończę. Skąd ci wiadomo, że jestem obcym z Germanistanu? Sam zdradziłeś się tem słowem. Rola twoja jako Szuta dograna już w tej chwili do końca.
— Szuta? — zapytał, blednąc.
— Szuta? — zawołali inni.
— Tak, ten Szyita Nirwan to Szut. Ja to udowodnię. Tu, stareszinie, masz moje legitymacye. Wystawili je padyszach i wielki wezyr; spodziewam się, że okażesz im należyty szacunek. W przeciwnym razie musiałbym donieść o tem natychmiast walemu w Prisrendi i wielkiemu wezyrowi w Stambule. Otrzyj sobie brudne ręce, byś nie powalał paszportów.
Rozwinąłem i podałem mu dokumenty. Ujrzawszy pieczęć wielkorządcy, otarł kilkakrotnie ręce o spodnie, dotknął potem czoła i piersi, skłonił się, wziął odemnie papiery, przyłożył ponownie do czoła i zaczął czytać.
— Master — rzekł Anglik — moglibyście pokazać mu także mój paszport, ale Pers zabrał mi go razem z innemi rzeczami.
— Jeżeli nie jest zniszczony, to go otrzymacie napowrót. Zresztą wystarczy mój. Ja was legitymuję jako swego przyjaciela.
Z poblizkich domów powychodzili ludzie, patrząc na nas ze zdumieniem. Kilku pobiegło wązką uliczką ku wsi, aby sprowadzić drugich. Wkrótce otoczył nas półkolem liczny tłum ciekawych.
To było Szutowi widocznie po myśli. Czuł się teraz pewniejszym niż poprzednio, bo liczył na pomoc ludności. Twarz jego przybrała wyraz zuchwały, a postać jego i tak wysoka, podniosła się jeszcze bardziej. Teraz przyszedłem do przekonania, że posiadał zarówno niezwykłą zręczność, jakoteż i siłę. W walce mógł być niebezpieczniejszym, niż którykolwiek z Aladżych; oni bowiem rozporządzali tylko surową, niewykształconą siłą fizyczną. Postanowiłem nie dopuścić do tej ostateczności, lecz tak zranić go kulą w danym razie, żeby mu zupełnie utrudnić obronę.
Wreszcie przeczytał stareszin papiery. Przyłożył je znowu do czoła i do piersi, zwinął i zamierzał schować.
— Stój! — rzekłem. — Te dokumenty są moją własnością, a nie twoją.
— Ale ty chcesz tutaj pozostać?
— Tak.
— Więc zatrzymam je u siebie do czasu, kiedy się proces skończy.
— Tego nie zrobisz. Jak śmiesz ty, prosty kiaja, zabierać papiery człowieka, stojącego tak wysoko nad tobą! Już sam ten zamiar jest dla mnie obrazą. Jak możesz coś mówić o procesie? Wiesz już, kto jestem, a ja ci wyjawię, czego żądam od ciebie. Pójdę ci na rękę i nie wezmę napowrót papierów. Ponieważ zamieszkam u Kolamiego, przeto pozostaną u niego w przechowaniu. On nie wyda ich bez mego wyraźnego rozkazu. Oddaj więc papiery jemu!
Usłuchał, chociaż niechętnie. Zwróciłem się do obecnych i rzekłem tak głośno, żeby mnie wszyscy zrozumieli:
— A teraz zastrzegam się stanowczo przeciwko nazywaniu nas koniokradami. Jesteśmy ludźmi uczciwymi i przybywamy w tym celu, żeby was oswobodzić od największego złodzieja w całym kraju. Ten kasztan nie należy do Persa, lecz do pewnego Skipetara, a mianowicie do barjaktara Stojki Witezia ze Skoluczie, który zdążał stamtąd ze synem do Batery na jego zaślubiny. Przyjechali na Czarcią Dolinę, do węglarza Szarki, podwładnego Szuta. Ten napadł na barjaktara i ograbił go. Stojko został przy życiu, ale syna jego zamordowano i spalono. Mogę pokazać wam resztki jego kości. Ten pancerz, który na razie włożył mój towarzysz, ten miecz i ten sztylet są częściami łupu. Barjaktara zawleczono do Kara Nirwana. Tam mieli mu śmierć zadać, wymusiwszy wprzód na nim znaczny okup.
— Kłamstwo, kłamstwo i tysiąc razy kłamstwo! — krzyknął Pers. — To jest mój koń, o żadnym barjaktarze nie słyszałem!
— Ty kłamiesz. Więzisz barjaktara w szybie, gdzie siedział także Inglis. Kazałeś go potem zaprowadzić do węglarza, tam go zamknąć w jaskini, wymusić od niego okup, a potem zabić. Udało się nam uwolnić go, a teraz on wraca, aby ciebie zaskarżyć.
— Allah, ja jeszcze to cierpię! Ja mam być mordercą i zbójem! Zapytaj ludzi, którzy słyszą twe kłamstwa. Oni ci powiedzą, kim jestem, a jeśli nie przestaniesz obsypywać mnie obelgami tak zuchwale, to nie zniosą tego i ujmą się za mną. Prawda, że to zrobicie, mężowie i mieszkańcy Rugowej? Czyż możecie patrzeć spokojnie na to, jak cudzoziemiec i chrześcijanin oczernia bezczelnie waszego dobrodzieja? Wszak nie zaprzeczycie, że jestem nim dla wielu z was.
— Precz z tym giaurem! — zawołało kilka głosów.
Przeczuwałem, co teraz nastąpi. Pomyślałem sobie, że wskazany jest teraz pośpiech, dlatego dałem potajemnie znak Halefowi, żeby zaprowadził konie do stajni. Potem zwróciłem się do ludzi:
— Czyż to hańba być chrześcijaninem? Czy tu w Rugowej nie mieszkają obok siebie spokojnie wyznawcy islamu i biblii? Czyż nie widzę tutaj ludzi z przewieszonym różańcem, a zatem chrześcijan? Tych więc wzywam, skoro Kara Nirwan opiera się na mahometanach. Moje zarzuty uczynione jemu, wszystkie są słuszne. Prawdziwości ich łatwo dowiodę. A teraz usłyszcie zarzut ostatni i najgorszy! Pers to Szut... Zrozumieliście? — Szut! Służę dowodami, jeśli posłuchacie spokojnie.
Na to huknął do mnie handlarz końmi:
— Milcz! Zastrzelę cię jak psa, którego tylko kula uwolnić można od parchów!
Byłbym go najchętniej powalił na miejscu, ale usposobienie tłumu było, jak widziałem, przeciwko mnie. To też nie zwróciłem uwagi na to, że za pas sięgnął i odrzekłem mu:
— Nie broń się słowami, lecz czynami! Zaprowadź nas do szybu i przekonaj naocznie, że tam Stojko nie siedzi.
— Co ci się śni o jakimś szybie!
— Wobec tego ja zaprowadzę tam ludzi!
Szydercze drgnienie przemknęło mu po twarzy, a ja wiedziałem, dlaczego. Nie wspominałem umyślnie o sztolni, przez którą chciałem tam wtargnąć, aby wnim wywołać mniemanie, że lord zapomniał o tem miejscu. Postanowiłem też upewnić go w tem, że zamierzamy udać się do karaułu, aby się przez szyb dostać do wnętrza. To też mówiłem dalej:
— Ma on tam w szybie pod karaułem ukrytego nietylko tego więźnia, ale jeszcze jednego, pewnego kupca ze Skutari, któremu zabrał pieniądze, a chce jeszcze wydrzeć resztę majątku. Ten nieszczęśliwy i Stojko opowiedzą wam, co z nimi się stało, a wtedy uwierzycie, że Kara Nirwan jest Szutem. Żądam teraz od was i od starszeństwa, żebyście go pojmali i zabrali do wieży, niech wam pokaże wejście do szybu.
— Ja więźniem! — wrzasnął Szut. — Chciałbym widzieć tego, który się odważy mnie dotknąć. Pierwszy raz słyszę o jakimś szybie. Jestem gotów pójść dobrowolnie. Wy sami go sobie poszukajcie, ja go wam pokazać nie potrafię, ponieważ sam tego nie wiem. Gdy go odnajdziecie, zejdźcie na dół! Jeśli potem oskarżenie cudzoziemca okaże się prawdą, to bez oporu pozwolę się związać i odesłać w kajdanach do Prisrendi. Skoro się jednak wykryje, że skłamał, to zażądam surowego ukarania.
— Dobrze, zgadzam się na to! — odparłem.
— Do karaułu! — zabrzmiało ze wszystkich stron. — Pers miałby być Szutem? Biada cudzoziemcowi, jeżeli kłamie!
— Ja nie kłamię. Powierzamy się wam z całym spokojem. Odłożymy nawet broń na dowód, że jesteśmy ludźmi spokojnymi i żywimy uczciwe zamiary. Oddajcie strzelby, noże i pistolety, a sami idźcie z tymi zacnymi ludźmi do karaułu. Ja przechowam ją tutaj w chanie i nadejdę za wami z Kolamim.
To wezwanie wystosowałem do towarzyszy. Halef pomagał wprowadzić konie na dziedziniec, a teraz wrócił i rzekł, gdy zażądałem broni od niego:
— Ależ, zihdi, jakże będziemy się bronili, jeśli zajdzie potrzeba?
Nie mogłem mu powiedzieć, z jakiego powodu broń kazałem zostawić. Chciałem zapobiec jakiemu nierozważnemu krokowi z ich strony. Gorączkowy hadżi mógł jakim czynem gwałtownym sprowadzić niebezpieczeństwo na siebie i towarzyszy.
— Obrona jest zbyteczna — odrzekłem. — Nic wam złego nie zrobią. Tylko spokojnie i ostrożnie!
— A ty nadejdziesz także?
— Powiedziałem tak tylko, żeby zwieść Szuta. On będzie wam towarzyszył przez jakąś część drogi, a potem zniknie z pewnością. Następnie uda się do szybu, aby poukrywać obydwu więźniów. Może ich pozabija. Ja tymczasem pojadę z gospodarzem do sztolni i zetknę się tam z Szutem.
— Ty sam? To zbyt niebezpieczne. Weź mnie z sobą.
— Nie, to wpadłoby w oko. Nie wchodźcie jednak do szybu, gdybyście go znaleźli. Kto wie, w jaki sposób Szut postara się o to, żeby was tam nie wpuścić. Bądźcie uprzejmi dla ludzi, żebyście ich nie rozgniewali na siebie, nie czyńcie wogóle niczego, póki przy was nie będę.
Zgromadziło się już sporo ludzi, a było do przewidzenia, że się liczba ich jeszcze powiększy. Gdy z Kolamim wzięliśmy broń towarzyszy, otoczono ich razem z Szutem i orszak ruszył.
Zarządziłem teraz z gospodarzem, co należało, pośpieszyłem do mostu i wsiadłem do łodzi. Gospodarz nadszedł wkrótce z dwoma parobkami. Oni wiosłowali, on usiadł na dziobie łodzi, a ja u steru.
Chociaż zmierzaliśmy na lewy brzeg, mimo to skierowałem łódź ku prawemu, bo prąd nie był tam tak wartki. Znalazłszy się naprzeciwko wymienionego miejsca, zawróciłem na lewo.
Teraz musieli parobcy wytężyć wszystkie siły, aby nie dać się zepchnąć rwącym nurtom. Wiosła gięły się i groziły pęknięciem, ale na to mało zważałem, najbardziej niepokoiłem się tem, czy rzeczywiście wejście do sztolni będzie tam pod roślinną zasłoną.
Znajdowaliśmy się nieco powyżej. Teraz kazałem łódź puścić z wodą i zwróciłem ją wprost na otwór. Gdyby go tam nie było, tylko skała, łódź musiałaby się o nią rozstrzaskać. Z taką bowiem chyżością płynęliśmy.
— Wiosła do łodzi! Schylić się! — zawołałem.
Usłuchali natychmiast. Ja sam tylko pozostałem wyprostowany, bo inaczej byłbym chyba ster wypuścił z rąk. Odległość od skały zmniejszała się z szaloną szybkością. Jeszcze dwie długości łódki, potem jedna i... wreszcie zamknąłem oczy, aby ich gałęzie me uszkodziły.
Uderzyło mię coś, jakby miękka miotełka po twarzy. Teraz otworzyłem oczy i popatrzyłem przed siebie. Dokoła mnie ciemno, łódź uderzyła o coś przodem, dziób zgrzytnął i... znaleźliśmy się w sztolni.
— Dzięki Allahowi! — westchnął głęboko gospodarz. — Lękałem się już trochę.
— Ja również — odrzekłem. — Gdybyśmy tutaj byli trafili na skały, bylibyśmy się ładnie skąpali. Tylko znakomity pływak zdołałby się tutaj uratować. Przekonajcie się, czy niema tu gdzie pala do przywiązywania.
Rzeczywiście wnet go znaleźliśmy. Przymocowaliśmy czółno i zapaliliśmy przyniesione latarnie i świece. Słabe ich światło wystarczało do rozjaśnienia nizkiego i wązkiego kurytarza. Świece, wzięte na zapas, schowali parobcy.
Wziąłem jedną z latarń w lewą rękę, a rewolwer w prawą i ruszyłem naprzód. Światło mogło nas łatwo zdradzić nawet zdaleka, należało też przypuścić, ze pilnował tu więźniów zawsze jeden z parobków Szuta.
Wysokość sztolni pozwalała na zatrzymanie postawy stojącej podczas chodu. Dnem prowadziła, ścieżka z pojedynczych desek. Na co? Ta wątpliwość pozostała na razie bez odpowiedzi. Szliśmy bardzo powoli, gdyż dla bezpieczeństwa musiałem badać krok za krokiem. Po kwadransie od chwili wejścia poczuliśmy się otoczeni warstwą powietrza, zimniejszego o kilka stopni.
— Prawdopodobnie zbliżamy się do szczeliny, o której wspominał alim — zauważyłem. — Teraz wskazana jest podwójna ostrożność.
Po kilku krokach zionęła naprzeciw nas szeroka rozpadlina, przecinająca sztolnię na poprzek. Niepodobna było rozpoznać ani jej głębi, ani wysokości. Przechodziły przez nią deski jedna za drugą, szerokie tylko na półtorej stopy.
— To jest miejsce, gdzie czyha zguba — rzekł chandży.— Panie, zbadaj tę kładkę sumiennie!
— Podajcie sznury!
Związaliśmy sznury z sobą i złożyliśmy we dwoje. Jeden koniec przeciągnęli mi towarzysze pod ramiona, a drugi chwycili silnie w swe ręce. Schyliwszy się tak, że latarnia dokładnie oświetlała ziemię, ruszyłem naprzód, badając co chwila grunt pod nogami.
Całej szerokości szczeliny nie zakrywała oczywiście żadna podłoga. Tylko trzy grube belki przechodziły na drugą stronę, dwie pod ścianami, a trzecia w środku, na której też leżała deska. Lecz pomiędzy nią a skrajnemi belkami było znów próżne miejsce na stopę szerokie, z którego zionęła zimna, grozą przejmująca otchłań.
Na co to? Dlaczego belki nie były przysunięte do siebie? Takie pytania cisnęły mi się do głowy. Ta konstrukcya niebezpiecznej kładki była z pewnością obliczona na podstęp, którego ofiarą miał paść niepowołany.
Po sześciu, a może ośmiu krokach, zrobionych już nad przepaścią, doszedłem do miejsca, które zwróciło na siebie moją uwagę. Owe trzy belki podłużne łączyła poprzeczna. Przypatrzywszy się jej bliżej, spostrzegłem, że tworzyła oś, obracającą się w wyżłobieniach, przymocowanych tam w tym celu do belek bocznych. Teraz wyjaśniło mi się to urządzenie. Kto kiedy widział dzieci, huśtające się na belce, położonej na poprzek drugiej, ten zrozumie budowę tej niebezpiecznej kładki. Wiedziałem już także, do czego służyły belki boczne: łączyły z sobą oba brzegi czeluści. W środku dźwigały belkę poprzeczną, stanowiącą oś, na której spoczywała belka środkowa, a na niej deska. Ta środkowa belka oparta była mocno o brzeg od strony wejścia do sztolni, a wisiała niezawodnie w powietrzu przy drugim. Można więc było aż do środka kładki dojść pewnie. Ale jeśli kto poszedł dalej, pochylała się część mostu, leżąca po drugiej stronie ku przepaści, a pierwsza podnosiła się w górę. W ten sposób musieli wszyscy znajdujący się na kładce runąć w okropną otchłań i tam się oczywiście roztrzaskać.
Alim liczył widocznie na to, że i mnie taki los spotka.
Wróciłem napowrót i przedstawiłem moim trzem towarzyszom wynik moich badań.
— Więc nie przedostaniemy się wcale? — zapytał chandży.
— Owszem, Szut przecież także chodzi tą sztolnią. Musi być jakiś przyrząd, którym się przytwierdza dźwignię na obu końcach, a jeżeli nie na obu, to przynajmniej na tamtym. Zobaczmy!
Teraz badaliśmy na nowo razem. Tak, ta belka spoczywała wprost na kamiennej krawędzi. Podnieśliśmy ją, a druga połowa się pochyliła.
Szukaliśmy jakiej dziury, pala lub rygla, służących do przymocowania belki. Jednak wszystko napróżno.
— Wobec tego muszę tam przejść — oświadczyłem.
— Na Allaha! Runiesz! — zawołał chandży.
— Nie. Przyciśniecie tu belkę mocno, żeby się nie podniosła i nie zapadła z drugiej strony. Tacy trzej mężczyźni jak wy potrafią mnie chyba utrzymać. W najgorszym razie zawisnąłbym na sznurze. Połóżcie się i zeprzyjcie mocno rękami na belce. Teraz idę.
Poczułem się dość nieswojo, kiedy znowu wstąpiłem na wązkie deski nad przepaścią, ale przeszedłem cało na drugą stronę. Tam ujrzałem natychmiast przy świetle latarni, w jaki sposób przytwierdzało się kładkę. Koniec belki wisiał w powietrzu, nie dosięgając krawędzi gruntu, ale znajdowały się na nim dwa kółka, zaś po jednej i drugiej stronie na ścianach sztolni dwa łańcuchy, zaopatrzone w haki. Po zaczepieniu łańcuchów o kółka kładka się zapaść nie mogła.
— Znalazłeś? — spytał chandży z drugiej strony.
— Tak, przywiązuję właśnie belkę. Możecie tu przejść bezpiecznie.
Pociągnąwszy mocno za łańcuchy, przekonałem się, że są nadzwyczaj pewne i zaczepiłem je. Wszyscy trzej przeszli, przypatrzyli się temu prostemu urządzeniu, a potem puściliśmy się śmiało dalej.
Wszystko to naturalnie odbywało się bardzo powoli, gdyż od ostrożności zależało nasze życie. Zegarek wskazywał, że upłynęło przeszło pół godziny od czasu, kiedyśmy wyszli z chanu.
We wznoszącej się ciągle sztolni nie napotkaliśmy już na żadne przeszkody. W trzy minuty niespełna dostaliśmy się do wspomnianej okrągłej komnaty. Tu skończyła się skała, dokoła ujrzeliśmy mury zwykłe. Z pięciorga znajdujących się tu drzwi czworo było bardzo nizkich, a jedne wysokie i wązkie. Ostatnie nie miały rygla i mogliśmy je tylko wywalić. Reszta zaopatrzona była w zasuwy.
— Za temi drzwiami siedzą więźniowie, — rzekłem, odsunąłem rygiel i otworzyłem, poczem ujrzeliśmy norę, głęboką na siedm, a szeroką na pięć stóp i tej samej mniej więcej wysokości. Leżał tam bez żadnej podściółki człowiek z nogami, jak to opisał Anglik, zamkniętemi w żelaznych pierścieniach.
— Kto jesteś? — zapytałem.
Przekleństwo było mi odpowiedzią.
— Powiedz, kto jesteś! Przychodzimy cię ocalić.
— Nie łżyj! — zabrzmiało ostro.
— Mówimy prawdę. Jesteśmy wrogami Szuta i chcemy ciebie...
Nie domówiłem. Nastąpiły dalsze dwa okrzyki, jeden z ust parobka, a drugi z ust Szuta.
Ukląkłem był przed norą i wsunąłem w nią latarnię. Chandży przysiadł koło mnie, a parobcy stali pochyleni, aby także zaglądnąć. Tymczasem otwarły się wspomniane poprzednio drzwi wysokie i wązkie i wszedł Pers. Parobek go spostrzegł i obaj wydali okrzyk.
Odwróciłem się do parobka:
— Co tam?
Drzwi nory tak odstawały od ściany, że nie mogłem Szuta zobaczyć.
— Tam jest, tam! — rzekł zapytany, wskazując na Persa.
Zerwałem się i spojrzałem poza drzwi.
— Bierzcie go! — zawołałem, poznawszy go.
Zbrodniarz przeraził się okropnie, widząc nas tutaj, i zesztywniał. W ręku trzymał dłuto, czy coś podobnego.
Mój okrzyk przywrócił mu zdolność do ruchu.
— O Hassanie, o Hosseinie! — wrzasnął, rzucając mi w głowę dłuto. — Nie dostaniecie mnie, psy!
Pochyliłem się błyskawicznie za drzwi, aby ciosu uniknąć. Gdy się znowu zerwałem, ujrzałem go znikającego w sztolni. Chciał uciec tą samą drogą, którą my przybyliśmy. Zastawszy nas tutaj, pomyślał sobie niewątpliwie, że łódź jest u wejścia i że na niej umknie. Zeszedł z góry przez szyb, ale nie mógł wrócić tamtędy, bo tymczasem nadeszli tam już pewnie ludzie, od których oddalił się w jakiś sposób. Byliby go zobaczyli i wejście do szybu zostałoby odkryte.
— Ucieka! Za nim! — zawołałem, postawiłem latarnię i pobiegłem przez sztolnię.
— Zabierz latarnię! — krzyknął za mną chandży.
Nie uczyniłem tego celowo. Zauważyłem u Szuta pistolety za pasem. Światło mej latarni ułatwiłoby mu zadanie. Byłby mię bardzo prędko wziął na cel, zatrzymawszy się na chwilę i skierowawszy broń na mnie. Dlatego ruszyłem za nim w ciemności.
Nastręczało to, co prawda, dużo trudności. Wyciągnąłem ręce, aby dotknąć ścian bocznych, a sunąc po nich rękoma, pędziłem tak szybko, jak tylko zdołałem. Od czasu do czasu przystawałem, aby usłyszeć odgłos jego kroków. Ale daremnie, bo chandży biegł za mną! z parobkami, a hałas tem wywołany przytłumiał odgłos kroków Szutowych.
Pościg był zresztą niebezpieczny nawet bez latarni. Szut nie potrzebował mnie widzieć. Mógł stanąć i dobyć pistoletu, a odgłos moich kroków byłby mu wskazał ofiarę.Ja przynajmniej postąpiłbym tak na jego miejscu. Dwa pistolety o dwu rurkach, a więc cztery kule, a prócz tego nóż, to wystarczało, by mnie nieszkodliwym uczynić. Liczyłem jednak na jego trwogę i na to, że zapewne przypuszczał, iż nie umknąłby, chociażby nawet zabił jednego z nas albo dwu.
Tak pędziliśmy naprzód, co sił starczyło; pomyliłem się jednak, sądząc, że przerażenie popychać go będzie niepowstrzymanie dalej. Stanął przecież, gdyż nagle huknął strzał, w tym wązkim i nizkim kurytarzu dziesięć razy głośniejszy niż zwykle. Po błysku poznałem, że ścigany znajdował się odemnie zaledwie o dwadzieścia kroków. Kula mnie nie dosięgła. Usłyszałem, jak uderzyła o ścianę, zatrzymałem się, wydobyłem rewolwer i wypaliłem kilka razy.
Jąłem nadsłuchiwać i w kilka chwil potem doleciał mnie jego śmiech szyderczy. I znowu nie ustawaliśmy w biegu. On strzelił jeszcze raz, a w blasku spalonego prochu ujrzałem, że stał nad przepaścią. Poszedłem nieco powolniej i dostałem się nad brzeg rozpadliny. Przekonawszy się tu, że łańcuchy jeszcze zaczepione, przebiegłem po desce, prowadzącej przez przepaść.
Teraz nadeszła chwila niebezpieczna. Jeśliby zatrzymał się po drugiej stronie i zaatakował mnie, zanimbym stanął na twardym gruncie, byłbym zgubiony. Aby do tego nie dopuścić, zająłem stanowisko na środku kładki i dałem ostatnie trzy strzały z rewolweru. Ponowny śmiech pouczył mnie, że nie trafiłem, ale po głosie poznałem, że śmiejący się nie stoi już nad przepaścią, lecz śpieszy dalej.
Oczywiście nie zawahałem się ani na chwilę i pobiegłem za nim. Znalazłszy się na drugiej stronie szczeliny, rzuciłem wzrokiem za siebie i ujrzałem światło latarni. To chandży był niedaleko za mną. I tak szło dalej i dalej. Sapałem z wysiłku, potykałem się po wilgotnych i ślizkich deskach. I znowu strzał huknął przedemną, na który ja odpowiedziałem z drugiego, pełnego jeszcze rewolweru. W obawie, żeby zbrodniarz przecież jeszcze raz nie stanął i nie trafił mnie wkońcu, strzelałem ciągle w biegu, aż wystrzelałem wszystkich sześć naboi. Chciałem pochwycić za nóż, ale mi gdzieś wypadł. Czy wyrwałem go razem z rewolwerem! czy też straciłem go w jakiś inny sposób, kiedy klęczałem przed norą więzienną, nie umiem teraz powiedzieć.
Miałem wrażenie, że pogoń trwała z godzinę. Wtem zaczęło szarzeć przedemną; dotarłem do wyjścia ze sztolni.
Gdym wchodził tu ze dworu, z jasnego światła dziennego, wydawało mi się całkiem ciemno. Kiedy jednak spędziłem czas jakiś w ciemności, chwytało oko lepiej tych kilka przedzierających się przez rośliny promieni i łatwiej rozróżniało tam przedmioty. Zatrzymałem się.
Przedemną znajdowało się czółno. Szut odwiązał je właśnie od pala i wskoczył. Słysząc, że jestem blizko, krzyknął do mnie:
— Psie, bywaj zdrów! Tylko ty znałeś tę dziurę, a zresztą nikt. Nikt jej nie odkryje i nie będzie was szukał. Pożrecie się nawzajem z głodu!
Nie pomyślałem w tej chwili, że w najgorszym razie można się było ocalić, rzuciwszy się wpław; uwierzyłem bezwiednie jego słowom. Postanowiłem tedy nie dopuścić do tego, by łódka odpłynęła. Rozpędziłem się i wskoczyłem.
Szut stał wyprostowany i wsparł się obu rękoma o skałę, aby czółno odepchnąć przeciw rwącej wodzie.
Wiosła można było z powodu wązkości miejsca dopiero na rzece założyć. Łódź zachwiała się pod naporem mojego skoku, ja straciłem równowagę, upadłem, a on na mnie.
— Jesteś? — syknął mi w twarz. — Witam cię; jesteś mój!
Chwycił mnie jedną ręką za gardło, a ja jego za drugą. Poczułem lewą ręką, że sięgnął za pas. Szybko przesunąłem ręką po jego ręce aż do przegubu i ścisnąłem go tak mocno, że krzyknął z bólu i upuścił — nie wiem co — nóż, czy pistolet. Zgiąłem nogę w kolanie i odepchnąłem go. W następnej chwili powstałem, a on także. Staliśmy o krok od siebie. Jak przez gęstą mgłę ujrzałem, że wyjął ręce z za pasa i wyciągnął ku mnie. Roztrąciłem je pięściami, a wtedy huknął strzał, a może dwa; nie wiem.
On zaś ryknął:
— No, to zrobię inaczej! Nie dostaniecie mnie!
Skoczył w wodę, ujrzawszy latarnię zbliżającego się chandżego.
Ten człowiek istotnie posiadał szaloną odwagę.
Usiłowałem łódź wypchnąć, ale prąd wciskał się z taką siłą, że byłbym musiał dużo czasu stracić, aby ją wyprowadzić. Tymczasem Szut byłby mi uszedł, wszystko jedno, żywcem, czy nieżywy.
Okoliczność, że tak odważnie rzucił się do wody, kazała się domyślać, że jest dobrym pływakiem. Rwący prąd musiał go unieść bardzo prędko. Jeśliby uciekł, mógł wyjechać naprzeciwko rodziny Galingré’go, którą chcieliśmy właśnie ostrzec, mógł połączyć się z Hamdem el Amazat i...
Nie myślałem już dalej. Może w trzy sekundy potem, jak on skoczył do wody, zrzuciłem bluzę i kamizelkę, usiadłem na ławce w łodzi, zdarłem z nóg wysokie, ciężkie, buty i zawołałem ku sztolni:
— Ja płynę. Prędko do łodzi i za mną!
— Nie, na Allaha! To twoja śmierć! — odrzekł chandży.
Ale ja byłem już w wodzie. Nie wskoczyłem, lecz spuściłem się zwolna, gdyż wobec wirów należało się trzymać na powierzchni. Głównem zadaniem było tu wiosłowanie silne rękami, ale nie leżąc płasko na piersi, lecz bokiem tak, żeby ręką zwróconą w tył, uderzać w dół i tym odporem utrzymywać się na górze.
Zaledwie wynurzyłem głowę za zwisające rośliny, a już mnie prąd porwał w swe obroty. Gnał mię ku skale tak, że dobrą chwilę musiałem natężać wszystkie siły, aby się utrzymać w odpowiedniej odległości. Wtem nadbiegła wielka fala i odbiła się od skały. Skorzystałem z tego skwapliwie, poruszając się energicznie w tym samym kierunku i spłynąłem z prądem tak chyżo, że mimo woli zamknąłem oczy.
Otworzywszy je znowu, ujrzałem się pomiędzy dwoma prądami, które łączyły się nieco dalej przedemną, tworząc wir niebezpieczny. Tam był środek rzeki. Oczywiście trzeba było ominąć to miejsce. Skręciłem natychmiast w bok, ale dopiero po długim, ciężkim wysiłku udało mi się przebić prąd i dostać na wodę spokojną.
Teraz mogłem się zająć Szutem. Wyprostowałem się w wodzie i rozglądnąłem dokoła. Wtem wychylił się on właśnie z tego miejsca, którego ja z taką trwogą unikałem; wynurzył się z wody prawie do połowy, skoczył niemal jak delfin i zmógłszy ten wir, płynął ku brzegowi, przy którym ja się już znajdowałem.
Ale on wzbudził we mnie szczery podziw, okazał o się wiele lepszym pływakiem odemnie. Ani mu przez myśl nie przeszło unikać wiru. Wiedział, że go wprawdzie pochwyci, ale i o tem nie wątpił, że go wyrzuci. Teraz był niżej przedemną i zdążał ku brzegowi, nie oglądając się; dlatego nie zauważył mnie.
Popłynąłem oczywiście w nieznacznej odległości za nim. Ponieważ trzymałem ręce i nogi pod wodą, przeto nie wywoływałem żadnego szumu. W szybkiem pływaniu miałem nad nim przewagę, gdyż niebawem dopędziłem go na tyle, że mogłem go uchwycić za nogę. Ale i do brzegu było już bardzo blizko. Teraz lęk musiał mi być sprzymierzeńcem. Obaj byliśmy pozbawieni wszelkiej broni. Czekało mnie zatem to, czego pragnąłem uniknąć, to jest walka na pięści.
Głębokość wody zmniejszała się stopniowo w miarę oddalenia od brzegu, z tej strony płaskiego i pokrytego kamieniami. Począwszy grunt pod nogami, stanął Szut na nim i brodził dalej, ociekając wodą. Tak się przytem śpieszył, że i teraz jeszcze nie oglądnął się i uderzał nogami o fale, rozbryzgując je głośno. Dlatego nie słyszał mnie za sobą tembardziej, że trzymałem krok, a on wskutek tego uważał moje kroki za swoje. Porwałem na brzegu krzemień jak pięść gruby, by się nim posłużyć jako bronią.
Znalazłszy się na ziemi, wyciągnął Szut ręce w górę, wydał okrzyk radości, odwrócił się do połowy i spojrzał ku wejściu do sztolni. Stamtąd wysunęła się właśnie łódź; tyle czasu potrzebowali moi trzej towarzysze, aby przemóc potężny napór wody.
— Psy! Ja was jeszcze dostanę! — zawołał i zwrócił się znowu ku lądowi. Ponieważ przedtem odstąpiłem w bok o dwa kroki, przeto teraz zajrzałem mu wprost w oczy.
— A ja ciebie dostanę! — odrzekłem.
Widok mój zrobił większe wrażenie, niż się sam spodziewałem. Szut omal nie upadł ze strachu, a zanim przyszedł do siebie, dostał kamieniem w głowę tak silnie, że runął na ziemię.
Ale to był groźny przeciwnik. Gdyby ogłuszenie było tylko chwilowe, wynik mógł jeszcze źle wypaść dla mnie. To też zdarłem zeń pas i związałem mu ręce na plecach tuż przy łokciach.
Wkrótce potem odzyskał przytomność. Jeszcze z zamkniętemi oczyma spróbował się zerwać, ale mu się to nie udało. Potem otworzył oczy, patrzył na mnie przez chwilę, leżał czas jakiś bez ruchu, nagle przyciągnął nogi do siebie, odbił się od ziemi, rzucił sobą naprzód i stanął rzeczywiście na nogach. Następnie naprężył ręce, aby pas przerwać, ale bez skutku na szczęście.
Stało się to nadzwyczaj szybko, ale równie prędko zdjąłem ja swój pas, trąciłem Szuta wstecz, tak że znowu upadł na twarz i w jednej chwili usiadłem mu na kolanach i związałem nogi. Bronić się nie mógł, bo miał ręce skrępowane na plecach.
— Tak! — rzekłem, — odnosząc się zadyszany. — Teraz wiemy już, kto kogo dostał. Tam w sztolni ludzie się nawzajem nie pożrą, a ty wyjaśnisz poczciwym mieszkańcom Rugowej, jak mogłeś tak prędko znaleźć się w szybie, którego nie znasz.
— Dyable! — syknął. — Ty wściekły dyable!
Zamknął oczy i leżał spokojnie.
Prąd porwał czółno i poniósł je szybko w dół. Siedzący w niem ludzie ujrzeli mnie i skręcili do brzegu.
— Panie, mieliśmy cię za zgubionego! — zawołał chandży z daleka. — Dzięki Allahowi, że cię ocalił. Kto leży obok ciecie?
— Szut.
— O nieba! A więc schwytałeś go?
— Tak.
— To prędko! Naprzód, naprzód, za wiosła!
Parobcy tak pocisnęli wiosłami, że łódź wsunęła się na brzeg do połowy. Wszyscy trzej wyskoczyli i przybiegli do mnie.
— Tak, to on, to on! — wykrzyknął chandży. — Co za pływak z ciebie, panie! Jakże ci się udało go przemóc?
— To ci opowiem później. Teraz zabierzcie go do łodzi, tak bowiem prędzej go przewieziemy, niż gdybyśmy go ponieśli brzegiem do mostu. Trzeba posłać kogoś zaraz do karaułu, ażeby się tam ludzie dowiedzieli, że ich nie okłamałem. Ponieważ nie poszedłem za nimi, gotowi porwać się na moich towarzyszy.
Wykonali to polecenie i w kilka minut wylądowaliśmy przy moście. Jeden z parobków pobiegł do karaułu, a chandży z drugim zanieśli Szuta do domu. Wziąłem do ręki bluzę, kamizelkę i buty i poszedłem w tureckich pończochach za nimi. Fez zostawiłem na głowie, bo, zmoczony, przylgnął dość mocno. Ubranie musiałem koniecznie zmienić. Pożyczać spodni było rzeczą nie bardzo bezpieczną, wobec zoologicznego odkrycia, którego dokonał lord w swoim fezie. Na szczęście dał mi gospodarz nowe szalwar[2], których jeszcze sam nie nosił. Zaledwie się przebrałem, nadszedł Halef z Anglikiem. Lord stawiał kroki jak waligóra w butach siedmiomilowych, a Halef dreptał obok niego jak kucyk około dromedara.
— Prawda to? Macie go master — zawołał Lindsay, otwierając drzwi gwałtownie.
— Oto leży. Możecie mu się przypatrzyć.
Wierny swej roli trzymał Szut oczy zamknięte.
— Mokry! Zapewne walka we wodzie? — badał Lindsay.
— Prawie.
— Czy był w szybie?
— Tak.
— Well! To już nie będzie przeczył!
— O zihdi, masz inne spodnie na sobie? — rzekł Halef. — To było z pewnością okropne tam na miejscu niebezpiecznem! Chciałbym dowiedzieć się o wszystkiem.
Ale czasu na opowiadanie nie starczyło, gdyż właśnie przybyli inni. Inni? Cała wieś nadbiegła, aby zobaczyć i usłyszeć, co się stało. Stanęliśmy w drzwiach i wpuściliśmy tylko stareszina oraz kyj pederleri[3]. Wszedł także rzeczywisty policyant, gruby jak Falstaff i uzbrojony w rurę blaszaną, która przedstawiała prawdopodobnie dęty instrument.
Ujrzawszy ulubieńca okolicy, związanego i zmoczonego na ziemi, okazali oni wielkie wzburzenie, a stareszin zawołał gniewnie:
— Jak śmiecie bez mego pozwolenia obchodzić się z nim, jak z więźniem?
— Spuść cokolwiek z tonu — odpowiedziałem chłodno. — Powiedz najpierw, jak się Pers od was oddalił.
— Ja mu pozwoliłem.
— Dlaczego i w jakim celu?
— Chciał sprowadzić swoich parobków, którzy mieli mu dopomóc w szukaniu szybu.
— Chyba dopomóc do tego, żeby wam uniemożliwić znalezienie.
— Czekaliśmy napróżno na ciebie. To ociąganie się właśnie dowodzi nieczystego sumienia. Dlatego rozkazuję rozwiązać Persa natychmiast!
Ten rozkaz odnosił się do grubego policyanta, który też zabrał się do jego wykonania. Wtem wziął go Halef za ramię i rzekł:
— Kochaneczku, nie dotykaj tego człowieka! Kto uczyni to bez pozwolenia tego emira, dostanie harapem!
— Co mówisz? — wrzasnął stareszin. — Tu tylko ja mogę rozkazywać, ja też stanowczo żądam, żeby uwolniono Kara Nirwana!
— Mylisz się — odpowiedziałem. — Teraz ja tu rozkazuję, a jeśli się będziesz opierał, każę ciebie związać i także zabrać do Prisrendi. Jesteś najniższym z urzędników padyszacha i musisz milczeć tam, gdzie się wyżsi znajdują. Zapewniam, że wali nic nie będzie miał przeciwko temu, jeżeli ci dam bastonadę. Będę jednak łaskaw powiedzieć ci, dlaczego przybyliśmy do Rugowej, a ty mnie wysłuchasz i odezwiesz się tylko wówczas, gdy ja ci na to pozwolę. Widzę, że czcigodni mieszkańcy wsi pragną dowiedzieć się o tem.
Tu zabrał głos Halef.
— Nie, effendi! Jakżeby mógł tak dostojny mąż, jak ty, męczyć usta, by mizernemu kiaji wyjaśnić, dlaczego się coś stało, lub ma stać! Ja jestem twą prawą ręką i twym językiem i otworzę ojcom wsi oczy na tego, którego mieli wśród siebie, nie przeczuwając, że się urodził w dżehennie i pójdzie do dżehenny.
I zaczął na swój sposób sprawozdanie, a im dłużej ono trwało, tem większe budziło zdumienie u słuchaczy. Gdy w końcu wspomniał o spotkaniu z Kolamim, przerwał mu ten słowami:
— Pozwól teraz mnie opowiedzieć o dalszych zdarzeniach, gdyż nie wiesz, co stało się w sztolni.
Opowiedział więc o swych, dawno już powziętych, podejrzeniach i połączył z niemi wszystkie wypadki, które w tych stronach zaszły. Słuchacze dziwili się sobie, że nie myśleli, jak on. Gdy się wreszcie dowiedzieli o tem, jak wtargnęliśmy do sztolni i wzięli Persa do niewoli, ledwie dali dokończyć gospodarzowi: okrzykom oburzenia nie było końca.
Tylko stareszin słuchał do ostatka, nie wydawszy głosu z siebie. Wreszcie zauważył:
— To nie dowodzi jeszcze niczego! Pers szukał zapewne szybu i rychło go znalazł. Zeszedł i was tam zastał. Ponieważ wystąpiliście wrogo względem niego, musiał uciekać, aby się ocalić. To więc, co przedstawiacie jako jego winę, jest waszą winą, dlatego rozkaz...
— Milcz! — huknął nań Halef. — Czy effendi pozwolił ci teraz mówić? Wydaje mi się całkiem, jakbyś był wspólnikiem Persa.
Wtem zbliżył się do mnie jakiś starzec, skłonił się uprzejmie i rzekł:
— Effendi, nie gniewaj się na stareszina. To jeden z najmniej znaczących we wsi; otrzymał urząd tylko dlatego, że nikt inny nie chciał, bo dużo przy tem trudności. Liczba lat moich jest we wsi największą, a wszyscy poświadczą, że jestem także najzamożniejszy. Wzbraniałem się zostać kiają, ale teraz, kiedy chodzi o sprawę ważną, biorę głos wsi w moje usta i oświadczam, że wam ufam i wierzę. Pójdę teraz oznajmić ludowi, co usłyszeliśmy tutaj. Potem wybierzemy kilku ludzi, których zaprowadzisz do sztolni, aby więźniów uwolnić. Oni potwierdzą twoje zeznania, a potem odda się Szuta w ręce walego. Przez całe lata starano się go schwytać. Ponieważ jest teraz wykryty, nie powinniśmy go wspomagać dlatego, że jest mieszkańcem wsi naszej, lecz zmyjemy tem naszą hańbę, że odwrócimy się odeń ze wstrętem.
Były to uczciwe i w sam czas wyrzeczone słowa. Starzec wyszedł i przez czas jakiś dolatywały nas jego słowa. Potem powstał zgiełk, który wzbudził we mnie obawę, że przeciwko nam się zwraca. Pomyliłem się jednak.
Po powrocie starca wybrano tych, którzy mieli udać się do sztolni. Było wszystkiego pięć łódek i te obsadzono.
Obawiałem się, żeby podczas naszej nieobecności nie spróbowano Szuta oswobodzić, zapytałem więc towarzyszy, czy zechcą go przypilnować. Halef, Osko i Omar życzyli sobie koniecznie być w sztolni, tylko lord oświadczył gotowość pozostania na straży. Wreszcie uspokoił mię także gospodarz zapewnieniem, że da służbie rozkaz nie wpuszczania nikogo. To wystarczało. Położono Szuta w kącie, a Anglik usiadł przy nim z bronią w ręku.
Przed domem rozstąpił się przed nami tłum dobrowolnie, a nawet z uszanowaniem. Ponieważ otworem wjazdowym mogło wpłynąć tylko jedno czółno, przeto lądowanie odbywało się bardzo powoli. Każda próżna łódź musiała powracać, by zrobić miejsce drugiej; a ci, którzy przybyli pierwej, czekali w sztolni na drugich. Chandży jako znający wejście przesiadał się z łódki do łódki, by, dzierżyć ster. W reszcie zgromadziliśmy się wszyscy: około szesnastu osób.
Przyniesiono też mnóstwo latarń, ale wszystkie bez wyjątku w nader smutnym stanie. Najlepsza miała jedną całą, a drugiej pół szyby i zalepiona była w dodatku natłuszczonym papierem. Świec było dość, każdy więc nie mający latarni zapalił łojówkę i niósł ją w ręku.
Ja szedłem naprzód. W pewnej odległości od szczeliny spostrzegłem na ziemi swój nóż, który widocznie wyrwałem był z rewolwerem; podniosłem go teraz i zatknąłem za pas. Kładkę nad rozpadliną zbadaliśmy jeszcze raz troskliwie, zanim inni na nią wstąpili i doszliśmy wreszcie do okrągłej komnaty. Drzwi, przed któremi klęczałem, kiedy Szut się ukazał, były jeszcze otwarte, a z wnętrza zabrzmiał głos mieszkańca komórki:
— O Allah! Jesteście nareszcie! Już mię rozpacz ogarnęła!
— Wierzysz więc teraz, że przybyliśmy, by cię ocalić? — spytałem, pochylając się z latarnią.
— Tak, gdyż przekonałem się o tem ze słów, które mówiliście do siebie, ścigając Szuta. Potem minęło wiele, wiele czasu. Myślałem, że padliście jego ofiarą.
— Schwytaliśmy go, a ty będziesz świadkiem przeciwko niemu.
— Moje świadectwo będzie zgubą dla niego i dla węglarza, który zamordował mi syna.
— Więc ty jesteś Stojko, właściciel kasztana?
— Stojko jest mi na imię. Skąd mnie znasz?
— Później dowiesz się o tem. Teraz musimy ci przedewszystkiem wyjąć nogi z kółek.
Składały się te kółka z dwu części, ruchomych z dołu na zawiasach, a u góry złączonych śrubą. Szut miał z sobą klucz, który na mnie był rzucił; poszukaliśmy i znaleźliśmy to narzędzie. Kiedy nieszczęśliwy więzień spróbował podnieść się po uwolnieniu, nie mógł tego odrazu dokonać. Spędził w tej postawie czternaście dni, teraz musiał się dopiero nauczyć ruszać członkami.
Była to wysoka, poważna, postać, choć nie przedstawiała teraz widoku dumnego Skipetara. Halef przystąpił do Stójki, zwracając światło latarń i na siebie i zapytał:
— Stojko, czy poznajesz ten pancerz?
— Allah! To mój!
— Odebraliśmy go węglarzowi, a z nim szablę, handżar i pieniądze. Znajdowały się w dwu sakiewkach.
— To moja własność, jeśli zawierały ośm tysięcy sześćset piastrów. Miałem trzydzieści srebrnych medzidii, a resztę w złotych funtówkach i półfuntówkach.
— To ocalone, odzyskasz wszystko.
— Co mi po pieniądzach, skoro syna mego nie można już powołać do życia! Jechał po kwiat swojego serca, ale zginął z ręki mordercy, zanim jej oblicze zobaczył. Pieniądze mieliśmy z sobą na zakupno owiec, ponieważ na trzody nasze padła wielka śmiertelność. Ale jak zdołaliście odkryć zbrodnię węglarza i dowiedzieć się, że mnie zabrano do Szuta?
— Później ci to opowiem — odparłem. — Powiedz wprzód, czy sam tu jesteś.
Obok mnie leży ktoś umiejący po turecku, ale niezawodnie obcy, gdyż...
Przerwało mu gwałtowne pukanie, a za najbliższemi drzwiami zabrzmiał głos:
— Otwórzcie, otwórzcie!
Odsunęliśmy zasuwę i ujrzeliśmy więźnia, zakutego w kółka tak samo, jak Stojko.
— O dzięki niebu! — zawołał. — Nareszcie przyszło ocalenie!
— Czemu byliście aż dotąd tak cicho?
— Słyszałem wszystko, ale podejrzewałem, że to jakiś nowy pomysł Szuta. Jak ja wzdychałem, błagałem o wolność i nadaremnie!
Był to Francuz Galingré, handlarz zboża ze Skutari. Nie przesiedział tyle czasu co Stojko i mógł po uwolnieniu stanąć, a nawet chodzić niebawem. Reszta komór więziennych była pusta.
Teraz opowiedzieli Stojko i Galingré historyę swoich cierpień. Kto jeszcze dotychczas wątpił, że Kara Nirwan jest Szutem, musiał nabrać innego przekonania. Widok tych dwu męczenników oburzył wszystkich obecnych na zbrodniarza. Wybuchali dzikiemi groźbami, ale ja nie wierzyłem w trwałość tego moralnego wzburzenia. Skipetar mści się tylko za krzywdy wyrządzone jemu, jego rodzinie, lub członkom jego plemienia. Tu chodziło o dwu obcych ludzi, których los nie zajmował bliżej mieszkańców Rugowej. Trudno zaufać było ich pomocy.
Przedewszystkiem należało zbadać dokładnie tę norę. Wązkie drzwi, któremi ujrzeliśmy wchodzącego Persa, stały jeszcze otworem. Chodziło o to, dokąd one wiodły. Zapalono nowe świece i rozpoczęło się badanie. Niektórzy z mieszkańców w si zostali ze Stójką i Galingré’m.
Przez drzwi dostaliśmy się do dość wysokiego, lecz wązkiego kurytarza z murowanemi ścianami. Uchodził on do czworokątnej komnaty, z której prowadziły dwa inne kurytarze. Powały tutaj nie było, a w górę wznosiła się drabina, zbudowana podobnie jak drewniane zjazdy w naszych kopalniach. Obok niej wisiał sznurek.
Jaki mógł być cel jego?
Przypatrzyłem mu się dokładnie. Był bardzo cienki i ciemnego koloru. Gdy go potarłem w palcach, posypał się zeń drobny pył.
— Precz ze światłem! — zawołałem do stojącego obok mnie starca. — To lont, który w górze uchodzi...
Nie dokończyłem. Człowiek ów schylił się niepotrzebnie, aby zobaczyć, czy sznurek sięga do ziemi i zbliżył się zbytnio ze świecą. W tej samej chwili przemknął mi niebieski płomyk między palcami.
— Nazad, prędko nazad! — wrzasnąłem blady ze strachu. — Będzie eksplozya!
Wieśniacy stanęli jak wryci, ale moi towarzysze mieli więcej przytomności umysłu i zniknęli natychmiast w kurytarzu. Ja pobiegłem za nimi, a na to dopiero ruszyła reszta za mną. Tymczasem zaczęło się dzieło zniszczenia za nami i nad nami.
Usłyszeliśmy najpierw przygłuszony huk. Ściany kurytarza, którym biegliśmy wszyscy, zachwiały się, a z powały spadły kamienie. Potem nastąpił do grzmotu podobny łoskot, przerywany kilku silniejszemi uderzeniami, a w końcu wysoko nad nami trzask, przy którym ziemia pod nogami zadrżała. Jeszcze czas jakiś huczało nad nami jak warkot bębna, a w końcu nastała cisza. Znajdowaliśmy się znowu w okrągłej komnacie i nie brakowało nikogo.
— Allah! Ne idi bu — Boże! Co to było — spytał starzec, straciwszy oddech ze strachu i wysiłku.
— Patlama[4] — odrzekłem. — Zapaliłeś lont i z tego powodu szyb zapadł się prawdopodobnie. Sznurek natarty był prochem.
— To by się przecież nie paliło, bo za wilgotno w kopalni. Czyżby Szut posiadał fiszek urumi?[5]
— Tego już niema.
— Przeciwnie! Są jeszcze ludzie, którzy znają tajemnicę wyrobu ognia, palącego się nawet pod wodą. Dzięki Allahowi, że skończyło się tylko na strachu. Co teraz zrobimy?
— Zaczekamy chwileczkę i przekonamy się, czy można wejść do szybu bez niebezpieczeństwa.
Gdy po upływie kilku minut nie dało się już nic słyszeć, wróciliśmy z Halefem do kurytarza. Na ziemi leżało mnóstwo kamieni, a ilość ich zwiększała się z każdym krokiem. Ściany popękały groźnie, mimo to posuwaliśmy się ostrożnie naprzód, aż doszliśmy do miejsca, w którem kurytarz był zasypany zupełnie. Teraz zawróciliśmy, nie chcąc narażać się niepotrzebnie. Więźniowie byli już wolni, o resztę nie dbaliśmy. Pozostawało jeszcze wydostać się na świat.
Stojkę musiano nieść, a Galingré również nie mógł iść o własnych siłach. Ponieważ najbardziej potrzebowali świeżego powietrza, przeto należało ich przed wszystkimi wziąć do czółna, gdyśmy przybyli nad wodę. Ja wsiadłem, by ująć za ster, a chandży z drugim silnym człowiekiem, aby wiosłować. Reszta musiała zaczekać, gdyż następna łódź mogła wpłynąć dopiero po naszem oddaleniu się.
Gdyśmy się wydostali na rzekę, podnieśli na nasz widok ludzie, stojący na brzegu, powszechny wrzask. Wielu z nich wskazywało przy tem na wzgórze skalne, a niektórzy pytali, czy nam się udało znaleźć tych, których szukaliśmy. Kolami potwierdził to pytanie, a wtedy oni ruszyli pędem wzdłuż brzegu równolegle z łodzią w kierunku wsi.
Reszta łodzi czekała na nas na spokojnej wodzie. Gospodarz z wioślarzem przesiedli się do innego czółna, aby je wprowadzić do sztolni. Nie potrzebowałem ich, gdyż woda łódź unosiła, a sam ster wystarczał do wylądowania przy moście.
Tam czekali już na nas mieszkańcy Rugowej, którzy tak pędzili brzegiem, że przybyli przed nami.
Obu wyswobodzonych zabrano z czółna i zaniesiono w tryumfie do izby, gdzie Anglik siedział wciąż jeszcze jak przedtem.
— Jesteście, master. — rzekł. — To długo trwało. Czy to są ci dwaj?
— Tak, to są towarzysze waszej niedoli, z którymi więziono was w kopalni.
— Well! Niechże się teraz przypatrzę drabowi, któremu to zawdzięczają. Prawdopodobnie wypłacą mu za to premię.
Nie dowierzałem ludziom mimo ich okrzyków na korzyść oswobodzonych. Żeby nawet wzrokiem nie mogli porozumieć się z Persem, pozwoliłem wejść do izby tylko temu, który prowadził Stojkę. Galingré potrafił już sam zrobić tych kilka kroków.
Można sobie wyobrazić, jakim wzrokiem i słowami powitali swego dręczyciela. Spojrzeń ich nie widział, gdyż miał oczy zamknięte, a na słowa nie zważał. Zdawało się, że nienawiść przywróciła ruchliwość nogom Stojki. Wyrwał się podpierającemu go Skipetarowi, poskoczył ku Szutowi, kopnął go i zawołał:
— Ujuslu kopek — psie parszywy! Allah wyzwolił mnie z twojej nory zbójeckiej. A teraz nadeszła twoja godzina. Będziesz wył w męczarniach, które ja ci zgotuję!
— Tak, — wtrącił Galingré — odpokutuje ciężko za to, czego dopuścił się względem nas i tylu innych.
I obydwaj tak zaczęli kopać leżącego, że musiałem i kres temu położyć.
— Zostawcie go! On nie wart nawet, żebyście go potrącali nogami. Inni obejmą urząd kata.
— Inni? — zawołał Stojko, błysnąwszy groźnie oczyma. — Na co innych? Mnie on padnie ofiarą, mnie! Ja sam zemsty dokonam!
— O tem pomówimy później. On nie tylko wobec ciebie zawinił, lecz tak samo względem każdego z nas. Ciesz się na razie tem, że jesteś wolny. Staraj się przyjść do siebie. Każ sobie podać raki i natrzyj sobie nogi, gdyż będzie ci ich wkrótce, jak sądzę, potrzeba.
Zwracając się zaś do tego, który go prowadził. dodałem:
— Dlaczego, widząc nas powracających ze sztolni, wskazywaliście na skałę?
— Ponieważ tam się coś stało — odrzekł. — Karauł z pewnością się zawalił, bo go nie widać. Czekaliśmy na was długo, kiedy huknęło coś strasznie tam na górze. Ujrzeliśmy wylatujący w górę pył, kamienie i ogień. Kilku pobiegło brzegiem tam, skąd można widzieć karauł. Wrócili z wieścią, że runął w gruzy.
— Jest prawdopodobnie zburzony, a z nim i szyb. Szut założył tam minę, a może i kilka min, aby w razie potrzeby uniemożliwić wejście od góry. Jeden z nas zbliżył się przypadkiem zanadto ze świecą do lontu i spowodował wybuch.
— Wobec tego wszystko zniszczone, nawet wewnątrz góry?
— Tej korzyści Szut nie osiągnął. Tylko szyb jest zatkany. Ale sztolnią można wejść do środka i bardzo łatwo dostać się do komnat, w których dręczył swe ofiary.
Teraz zeszły się zwolna „wiejskie powagi“.
Dziwne było zachowanie się Szuta. Nie drgnął mu żaden rys twarzy, nawet koniuszek wąsa. Naśladował on chrząszcza, który w pobliżu wroga udaje nieżywego. Tylko ten czyni to wskutek trwogi śmiertelnej, a u człowieka bywa przyczyną tego bardzo często wstyd. Ten ostatni wzgląd skłonił mię do łagodniejszego sądu o Szucie, niż poprzednio. Oczywiście, że nie ten wstyd właściwy i ambicya zamknęły mu oczy.
Ludzie otoczyli go, przypatrywali mu się ciekawie, a czcigodny starzec zapytał:
— Co z nim jest? Nie rusza się i ma oczy zamknięte. Czy mu się co stało?
— Jok, jok! — zawołał głośno Halef. — Nie, nie! On się tak wstydzi.
Nawet te szydercze słowa nie wywołały na twarzy Szuta żadnego poruszenia.
— On się wstydzi? To być nie może! Wstydzić się może tylko człowiek, który popełnił jakąś śmieszność. Czyny Persa nie są śmieszne, lecz wprost okropne. Szatan nie odczuwa wstydu. Wkradł się tu i oszukiwał nas przez długie lata. W ostatnich dniach i godzinach życia powinien się poczuć jak w przedsionku piekła. Panie, ty zdarłeś zeń maskerę[6], postanów więc, co się z nim ma stać.
Wtem przecisnął się do nas stareszin i rzekł:
— Pozwolisz, że ci na to odpowiem. W prawdzie ty twierdzisz, że otrzymałem urząd muchtara[7] z powodu braku chętnych kandydatów. Czy to prawda, nie będę się teraz spierał, ale ponieważ go już raz posiadam, muszę spełnić obowiązek, jaki on na mnie nakłada. Tu nikomu nie wolno rozporządzać losem Kara Nirwana, prócz mnie. Kto mi tego prawa odmawia, postępuje wbrew ustawom.
— Słowa twoje brzmią nieźle — rzekł starzec. — Zobaczymy jednak, czy zgodzi się na to effendi.
— Zgodzę się, jeżeli muchtar zastosuje się do ustawy, na którą się powoływa — odrzekłem.
— Możesz być tego pewnym — oświadczył zapytany.
— Więc wyjaw nam swe postanowienie!
— Najpierw należy Persowi zdjąć pęta.
— Ach! Dlaczego?
— Ponieważ jako najbogatszy i najdostojniejszy we wsi nie jest przyzwyczajony do takiego postępowania.
— To spotyka go jako mordercę i zbója, a nie jako najdostojniejszego z Rugowej.
— Nie jest jeszcze udowodnione, czy popełnił to, o co ty go oskarżasz.
— Nie? Naprawdę?
— Rozumie się. Okoliczność, że zastaliście go w kopalni, niczego jeszcze nie dowodzi.
— Ależ tu stoją trzej ludzie, którzy przysięgną, że ich uwięził!
— A więc wina jego będzie niewątpliwa dopiero po ich przysiędze, ja zaś jako zwyczajny muchtar nie mam prawa jej odbierać. Aż do tej chwili ma Pers uchodzić za niewinnego; żądam uwolnienia go z więzów.
— To obojętne, kiedy i przed kim to zeznanie nastąpi. Ja jestem przekonany o jego winie. Zresztą ty, jako muchtar, odpowiadasz za wszystko, co się dzieje w twoim okręgu. Jeśli nie wiesz, kto winę ponosi, każę związać ciebie i zabrać do mutessaryfa w Prisrendi.
— Panie! — zawołał przerażony.
— Tak, ja to zrobię! Domagam się, by winny odpokutował za zbrodnie; skoro się wzbraniasz ująć winnego, to zgadzasz się z nim widocznie, ciebie więc trzeba uważać za jego wspólnika. Zauważyłeś już pewnie, że nie pozwalamy ze sobą żartować. Strzeż się więc, byś nie wzbudził w nas podejrzenia!
Stropił się, gdyż trafiłem widocznie w sedno. Choćby nawet nie był wspólnikiem Szuta, to przecież wyobrażał sobie zapewne, że odniesie większą korzyść, jeśli stanie po stronie bogatego Persa. Odemnie, cudzoziemca, nie mógł się spodziewać niczego. Ale groźba nie chybiła celu, gdyż zapytał dość pokornie:
— Czego więc żądasz?
— Żeby wysłano natychmiast posłańca do Prisrendi z wiadomością, że Szut schwytany. Tam stoją załogą dragoni padyszacha. Niechaj mutessaryf wyśle natychmiast oficera z odpowiednią liczbą żołnierzy, aby zabrali więźnia i jego współwinnych. Śledztwo musi się odbyć w Prisrendi.
— Skąd ci przychodzi myśl, że Szut ma tutaj współwinnych?
— Jest to mój nieodparty domysł; przypuszczam nawet, że i ty także do nich się zaliczasz i postąpię z tobą, jak należy.
— Panie, tę obelgę wypraszam sobie bardzo stanowczo! Jak się da wogóle wykryć współwinnych?
— Powinieneś to wiedzieć, jako przedstawiciel najwyższej władzy policyjnej w Rugowej. Już tego rodzaju pytanie najlepiej świadczy, że brak ci zdolności do właściwego i sprawiedliwego sprawowania tego urzędu. O tem także doniosę mutessaryfowi. Skoro muchtar tej miejscowości nie dorósł do swego zadania, jeśli ponadto, zamiast postąpić wedle oskarżenia, broni i ochrania oskarżonego, nie dziw się, że nie chcę mu być posłusznym. Żądam więc godnego zaufania posłańca, Jeśli teraz wyjedzie, stanie w pięć albo sześć godzin w Prisrendi, a w nocy mogą nadjechać dragoni.
— To nie może być.
— Czemu?
— Nie wolno wysyłać posłańców. Wybiorę z pomiędzy tutejszych obywateli kilku towarzyszy, a oni zawiozą do Prisrendi Kara Nirwana i moje sprawozdanie.
— Tak! To wcale piękny wniosek! Oni przynieśliby ci twoje sprawozdanie niebawem napowrót.
— Jakto — czemu?
— Bo Szut umknąłby im, albo raczej oni sami wypuściliby jego. Nie, mój kochany, tego nie miałem na myśli. Wyczytuję ci z twarzy twoje zamiary. Pójdzie posłaniec, a dopóki nie nadjadą dragoni, przechowa się Szuta bezpiecznie.
— Kto go będzie pilnował? Ja i mój kawas?
— Nie. Będziecie zwolnieni od tego trudu. My sami straż obejmiemy, a ty możesz spokojnie powrócić do domu i odprawić kef. Rychło wyszukam miejsce na umieszczenie Szuta.
— Tego nie ścierpię! — rzekł zuchwale.
— Oho! Mów grzeczniej, bo każę ci dać bastonadę! Nie zapominaj, że sam pomówię z mutessaryfem i opowiem mu, jak to ty się wzbraniałeś stanąć na usługach sprawiedliwości. Wyruszymy teraz do chanu Kara Nirwana, Postaraj się, żeby nam się nie naprzykrzał tłum, który stoi przed domem. Gdyby ci ludzie nie okazali mi czci należnej, to każę cię zamknąć w twojem własnem więzieniu i tak przetrzepać podeszwy, że miesiącami niemi nie stąpisz.
Wypowiedziałem tę groźbę, aby sobie zdobyć odpowiedni szacunek u niego. Ludność sprzyjała Persowi. Odrobina słabości z naszej strony, mogła pociągnąć za sobą najgorsze skutki. Ale słowa moje nie wywołały zamierzonego wrażenia. Kiaja odparł:
— Nie wymawiaj słów takich! Dość już usłyszałem od ciebie. Jeśli jeszcze raz tak niegrzecznie się odezwiesz, to ty baty dostaniesz!
Zaledwie padły te słowa, świsnął mój harap po jego nogach kilka razy tak, że krzycząc głośno, tyleż razy podskoczył. Równocześnie pochwycili go Osko i Omar, a Halef wyciągnął z za pasa harap i zapytał:
— Zihdi, zacząć?
— Tak, najpierw dziesięć tęgich razów po szarawarach. Ktoby wam w tem przeszkadzał, dostanie także dziesięć.
Wydawszy ten rozkaz, spojrzałem groźnie dokoła. Obecni milczeli jak grób, chociaż pytająco na siebie patrzyli.
Osko i Omar trzymali kiaję tak silnie na ziemi, że opór jego był daremny.
— Panie, effendi, nie każ mnie bić! — zawołał teraz głosem błagalnym. — Ja wiem, że muszę ci być posłusznym!
— Już wiesz?
— Tak, napewno!
— I nie będziesz się już odtąd sprzeciwiał?
— Uczynię wszystko, czego zażądasz.
— Więc daruję ci tych dziesięć batów, ale nie ze względu na ciebie, lecz z szacunku dla obecnych tu mężów. To najstarsi w tej miejscowości; nie chcę obrażać ich oczu widokiem bata. Powstań i proś o przebaczenie!
Gdy go puszczono, wstał, skłonił się i rzekł:
— Przebacz, effendi! To się już nigdy nie powtórzy.
Poznałem jednak po jego zawziętem spojrzeniu, że skorzysta z pierwszej sposobności, aby się zemścić na mnie. Mimoto zauważyłem łagodniej:
— Spodziewam się! Gdybyś zapomniał o tem przyrzeczeniu, wyszłoby to na złe tobie samemu. Zarządź więc, żeby nam nie przeszkadzano. Musimy najpierw udać się do domu Szuta, a potem do karaułu, aby zobaczyć zrobione tam spustoszenia.
— Effendi, to i ja muszę być przy tem, ale ja nie zajdę jeszcze tak daleko — rzekł Stojko.
— To siędziesz na swego konia. Przyprowadziliśmy ci kasztanka.
— Wy przy...?
Nie dokończył. Wzrok jego wybiegł na plac. Na twarzy odbiło się uczucie radosnej niespodzianki. Podszedł do okna i zawołał:
— Ranko! Przybywacie mnie szukać? Tu jestem! Wejdźcie!
Przed domem zatrzymało się sześciu jeźdźców, uzbrojonych od stóp do głów, na przepysznych koniach. Na rozkaz naczelnika plemienia zsiedli z koni i wstąpili do chaty. Nie zważając na razie na nic innego, pośpieszyli do Stojki, by go powitać. Następnie zapytał najmłodszy z nich tonem zdumienia:
— Ty tu w Rugowej? Nie dojechaliście dalej? Co się stało? Gdzie jest Lubinko?
— Nie pytaj! Gdy ci odpowiem, wetknie ci zemsta nóż w rękę.
— Zemsta? Co mówisz? Nie żyje?
— Tak, nie żyje, zamordowany!
Młodzieniec cofnął się o krok, wyrwał sztylet z za pasa i zakrzyknął:
— Lubinko, którego tak kochałem, twój syn, syn brata mojego ojca, zamordowany? Powiedz, gdzie morderca, niech go przebiję natychmiast! Ach ten człowiek ma jego pancerz na sobie, on jest mordercą!
— Stój! — zawołał Stojko, chwytając za rękę uniesionego gniewem i chcącego się rzucić na Halefa. — Nie czyń mu nic złego, to mój wybawca. Mordercy tutaj niema!
— A gdzie? Mów prędko, żebym tam pojechał i przebił go zaraz!
Ten młody, niespełna trzydziestoletni, człowiek przedstawiał widok prawdziwego Skipetara. Jego wysoką, żylastą, postać okrywała czerwona, złotymi galonami i sznurami ozdobiona opończa. Nogi tkwiły w opankach z jednego kawałka skóry, przytwierdzonych srebrnymi łańcuszkami do dolnego brzegu spodni. Miał twarz ostro zarysowaną i bezbarwną, oraz czarny wąs, którego końce dałyby się przeciągnąć poza uszy. Z oczu biło orle spojrzenie. Biada temu, nad kim zabrzmiałby okrzyk zemsty tego człowieka!
Stojko opowiedział mu, co zaszło tu i u węglarza. On słuchał w milczeniu. Jeśli kto z nas spodziewał się wybuchu jego gniewu, to się pomylił. Gdy wuj skończył, przystąpił młody Skipetar do mnie, do Halefa, Oski, Omara i do Anglika, podał nam z wdzięcznością rękę.
— Wasz sługa pokorny — rzekł. — Najpierw dzięki, a później zemsta. Zrobiliście nieszkodliwymi morderców, a potem wyswobodziliście mego wuja. Zażądajcie odemnie wszystkiego, co tylko możliwe, a uczynię to, tylko nie proście o łaskę dla tych, których dosięgnąć musi stal nasza. Wuj odjechał dwa tygodnie temu i nie powracał, zaczęliśmy więc obawiać się o niego i o Lubinkę. Wybraliśmy się za nimi do Batery. Przybyliśmy tu przez Prisrendi i chcieliśmy udać się dalej przez Fandinę i Orossi. Tu zamierzaliśmy wypić dzban mleka, kiedy nas wuj zawołał. Teraz nie pojedziemy już do Batery, lecz do jaskini węglarza. On i jego parobcy pójdą z nami do Skoluczie, ażeby mężowie i niewiasty naszego szczepu zobaczyli, jak mścimy śmierć tego, który był naszym ulubieńcem i miał zostać naszym wodzem.
— Tak, ruszymy do Czartowej Skały, — potwierdził wuj — Mój syn nie żyje, ty więc jesteś moim spadkobiercą; masz zatem obowiązek dopomóc mi przy ukaraniu krwawego czynu. Przedtem jednak musimy tu spełnić naszą powinność. Dobrze, żeście przybyli; mamy teraz sześciu dzielnych mężów, którzy poprą życzenia effendiego.
Miał istotnie słuszność pod tym względem. Ich poparcie mogło się bardzo przydać. Było nas teraz razem z Galingré’m trzynastu; gromadka niewielka, lecz dostateczna na to, by wzbudzić ku sobie respekt w mieszkańcach Rugowej.
Kiaja opuścił był chatę, gdy się ukazało owych sześciu Skipetarów. Słyszeliśmy, że przemawiał do ludzi, zgromadzonych na dworze, ale słów nie rozumieliśmy, gdyż mówił głosem przytłumionym. To wydało mi się podejrzanem. W dobrej sprawie mógł przecież głośno przemawiać. Zwierzyłem się z temi wątpliwościami starcowi, który dobrowolnie był stanął po naszej stronie; on wyszedł, aby zapobiec podburzeniu ludności, jeśliby kiaja do tego zmierzał.
Tymczasem Halef oddał Stojce pieniądze, które mu w tak niecny sposób zrabowano. Następnie odpasał pancerz, damascenkę i handżar, aby je także zwrócić. Stojko zawahał się, czy ma odebrać, a po kilku chwilach namysłu odezwał się do mnie w te słowa:
— Effendi, mam do ciebie prośbę i spodziewam się, że mi nie odmówisz.
— Jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Będziesz mógł bardzo łatwo. Wyście mnie ocalili, gdyby nie wy, byłbym marnie zginął. Serce moje przepełnione jest wdzięcznością dla was, pragnę też dać dowód tego. Zbroja, którą chce mi teraz zwrócić hadżi, jest starem rodzinnem dziedzictwem. Ten, który ją miał nosić, nie żyje już, a widok jej przypominałby mnie i moim blizkim jego zamordowanie. Dlatego postanowiłem ją ofiarować w darze na znak mej wdzięczności. Niestety pancerz na ciebie za mały, ale na hadżim leży doskonale, proszę cię więc, pozwól, że mu ją podaruję..
Halef przerwał mu okrzykiem zachwytu. Stojko zaś mówił dalej:
— Ale szablę i handżar ty dostaniesz, ponieważ życzę sobie, żebyś na nie patrząc, poświęcił mi czasem łaskawe wspomnienie.
Oczy Halefa spoczęły na mnie z wyrazem napiętego oczekiwania. Od mojej bowiem odpowiedzi zależało, czy będzie mógł przyjąć ten dar kosztowny, czy nie. Dla jego też przyjemności odrzekłem:
— Trudno, żebym ja w sprawie pancerza rozstrzygał. Jeśli ma być własnością Halefa, to on musi osądzić, czy gotów jest przyjąć ten cenny podarek.
— Owszem, w tej chwili! — zawołał poczciwy hadżi, przypasując pancerz napowrót. — Jakież zdumienie ogarnie Hanneh, najmilszą z żon, jak się ona ucieszy, kiedy do niej przybędę, lśniąc od srebra. Gdy mnie zdaleka zobaczy, pomyśli, że to nadjeżdża bohater z opowieści Szeherazady, albo sławny wódz Salah ed din[8]. Najdzielniejsi wojownicy plemienia będą mi zazdrościli, podziwiać będą mnie młode niewiasty i córki, a matrony zanucą pieśń męstwa na mój widok. Wrogowie natomiast zemkną ze strachu i przerażenia, gdyż poznają po błyszczącym pancerzu, że to niezwyciężony hadżi Halef Omar, Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah!
Halef zachował mimo wszystko, co przeżył i doświadczył, praw dziwie dziecięcy umysł. Chociaż te słowa wygłosił bardzo patetycznie, nikt nie odważył się odpowiedzieć mu uśmiechem. Stojko odezwał się nawet z wielką uprzejmością i szacunkiem:
— Cieszy mnie to nadzwyczajnie, że ci się pancerz podoba. Niechaj powie tej, którą nazywa najmilszą, ile ja tobie zawdzięczam! Prawdopodobnie i effendi nie pogardzi mym darem?
— O pogardzeniu mowy być nie może — odrzekłem.
— Wzbraniam się przyjąć go jedynie dlatego, że zbyt jest cenny. Nie powinieneś ograbiać samego siebie ze skarbu, który przodkowie twoi uważali za świętość.
Twarz mu spochmurniała. Wiedziałem dobrze, że jest to obrazą nie przyjąć daru Skipetara, obelgą, za którą odpłaca się życiem, sądziłem jednak, że Stojko zrobi w tym wypadku wyjątek i nie rozgniewa się na mnie. Mimo to brzmiał jego głos prawie gwałtownie, kiedy zapytał:
— Effendi, czy wiesz, co czyni Skipetar, gdy jego dar odrzucają?
— Nie miałem jeszcze sposobności tego doświadczyć.
— To ci powiem. Skipetar mści się za taką obelgę, albo niszczy dar wzgardzony, jeśli obrażającemu winien jest wdzięczność. Nie przyjmuje go jednak nigdy napowrót, Byłoby to największą niewdzięcznością z mej strony, gdybym się na ciebie zagniewał, gdyż wyratowałeś mnie od śmierci i teraz także jesteś mi życzliwy. Gniew mój może się odnosić do przedmiotów, które się tobie nie podobały. Trzeba je zniszczyć.
Wyciągnął szablę z pochwy i zaczął giąć klingę coraz bardziej i bardziej tak, że w końcu byłaby musiała pęknąć. Ująłem go za rękę, by mu przeszkodzić i zawołałem:
— Człowiecze, co ci jest do dyabła! Nie zechcesz chyba naprawdę złamać tej klingi nieporównanej. Ty grozisz tylko!
— Nie grożę. Daję słowo, że rozleci się na kawałki, jeżeli rychło nie przyrzekniesz, że przyjmiesz.
Wyrwał mi się z ręki i zaczął znów giąć energicznie. Poznałem, że Stojko dotrzyma słowa, dlatego zawołałem śpiesznie:
— Wstrzymaj się! Już przyjmuję.
— A handżar?
— Także.
— To dobrze. Zatknij za pas jedno i drugie! Oby ci były obroną w niebezpieczeństwie, a zwycięstwem w walce! Ale teraz ruszajmy, zanim stronnicy Szuta dowiedzą się o dzisiejszych wypadkach.
— Mylisz się, jeśli sądzisz, że jeszcze o tem nie słyszeli. Rugowa jest tak mała, że oni bardzo prędko dowiedzieliby się o wszystkiem nawet, gdyby to spotkało kogoś innego, niż jego. W każdym razie poczynili już zapewne przygotowania. Rozwiążcie Szutowi nogi, żeby mógł chodzić. Osko i Omar wezmą go w środek. Każdego, ktoby się odważył wyciągnąć rękę dla jego ocalenia, natychmiast zastrzelą.
Zdjęto Persowi pęta, on jednak nie ruszył się wcale.
— Wstań! — rozkazał mu Halef.
Więzień udał, że nie słyszy. Gdy jednak hadżi ściągnął go porządnie harapem, zerwał się, rzucił nań jadowite spojrzenie i krzyknął:
— Psie, ośmielasz się dlatego, że mam ręce związane! Gdyby nie to, zmiażdżyłbym cię w jednej chwili. Ale sprawa między nami jeszcze nie skończona. Wszyscy dowiecie się wkrótce i z całą pewnością, co to znaczy obrażać Sz..., chciałem powiedzieć Kara Nirwana!
— Wymów to słowo — odrzekłem, chcąc go podniecić do wyznania. — Wszyscy przecież wiemy, że jesteś dowódcą rozbójników. Z oddalenia szczułeś swoje psy przeciw ofiarom, a sam zawsze kryłeś się w cieniu. Węglarz musiał ci ludzi w sieci napędzać, a ty zwabiałeś ich w pułapkę tylko podstępem i chytrością. Można ostatecznie podziwiać zbójcę, napadającego otwarcie i odważnie, ty zaś jesteś tchórzem, godnym pogardy. Nie ma w tobie ani śladu odwagi. Boisz się przyznać, kim jesteś. Tfu haif alaik[9]. Pies nie powinien na ciebie zaszczekać, bo i to za wielki zaszczyt dla ciebie!
Przy tych słowach spłonąłem przed niego. To wywołało zamierzony skutek. Obrażony ryknął z gniewem
— Milcz! Jeśli chcesz przekonać się, czy jestem tchórzem, czy nie, to zdejm mi więzy i bij się ze mną. Zobaczysz, jakim wobec mnie jesteś robakiem!
— Tak, jesteś dzielny w słowach, ale nie w czynie. Czyż nie uciekałeś przed nami, ujrzawszy nas w kopalni?
— Było was więcej!
— Ja sam jeden zwyciężyłem twoich sprzymierzeńców, chociaż także mieli nad nami przewagę. A czy nie umknąłeś mi, gdy sam jeden z tobą w łodzi walczyłem? To była odwaga z twej strony? A potem, kiedy zetknęliśmy się na brzegu, byłeś związany? Czy pokazałeś mi, że jestem wobec ciebie robakiem, czy też ja powaliłem ciebie jak chłopca? Nie mów o odwadze! Wszyscy twoi opryszkowie, obaj Aladży, Miridit, Manach el Barsza, Barud el Araazat i stary Mibarek nie kryli się przynajmniej, że są moimi wrogami, zbójami i mordercami. Ty natomiast masz serce zająca, który ucieka ze strachu, skoro tylko sforę posłyszy. Jesteś Adżemi, Pers z Nirwanu. Znam tę miejscowość, ponieważ tam byłem. Nirwani żywią się mięsem ropuszem, a gdy z tego utyją, wtedy pożerają ich wszy. Jeśli który z Nirwanich przyjdzie do innej miejscowości perskiej, wołają jej mieszkańcy: Tufu nirwanost! Nirwanan dżabandaranend; ora bazad — pfuj, oto jeden z Nirwanu! Nirwani tchórze; oplujcie go! Tak samo musi się powiedzieć o tobie i do ciebie, gdyż nie masz odwagi wyjawić swego nazwiska. Wnętrzności ci się trzęsą, a kolana drżą ze słabości, mogłoby cię zdmuchnąć jedno gniewne słowo!
Takich obelg, nikt mu jeszcze w twarz nie rzucił. Drżał rzeczywiście, lecz nie ze strachu, tylko z wściekłości. Skoczył ku mnie, zamierzył się i odparł tym samym perskim dyalektem, którego i ja użyłem:
— Gur dzabac, bizaman, dihdżet efca gatar bic gar ric — łotrze, drabie, głupcze, śmiechu jesteś wart! Puszczasz smród i parchy dokoła! Nikt nie powinien słowa z tobą zamienić. Mowa twoja, to jedno zuchwalstwo, a twoje słowa to kłamstwa. Zowiesz mnie tchórzem? Dobrze, ja ci pokażę, że się nie boję!
A zwróciwszy się do wszystkich, dodał po turecku:
— Nie uważajcie mnie za tchórza. Nie będę już niczego zatajał: jestem Szut. Ja zamknąłem tych trzech w kopalni, aby wymusić na nich jak najwięcej pieniędzy, a potem ich pozabijać. Ale biada, po trzykroć biada każdemu, kto się waży choćby włos zerwać mi z głowy! Mam setki ludzi, którzy zemszczą się okropnie za wszystko, co mnie złego spotka. Ten pies z Germanistanu pierwszy padnie ofiarą mej zemsty. Parchy go zjedzą, podziękuje jeszcze temu, kto kijem męki jego zakończy. Chodźcie i rozwiążcie mi ręce! Wynagrodzę sowicie, a potem...
Nie dokończył, bo przystąpił doń Halef i tak go palnął po twarzy, że ten się aż zatoczył.
— To za psa i za parchy — rzekł hadżi — a jeśli powiesz jeszcze słowo, ty sefil bodur[10], to stłukę cię harapem tak, że ci się kości rozlecą na milę jedna od drugiej! Zabierzcie precz tego łotra! Pójdę za nim z harapem i za każde słowo, które on powie bez pozwolenia effendiego, wbije mu się harap w mięso.
Halef zagroził zupełnie poważnie, a ja nie miałem nic przeciwko temu. Wyrazy, jakich użył Pers w swem położeniu, zakrawały na niesłychane wprost zuchwalstwo. Zasadniczem było to, że cel osiągnąłem; Szut nie wyparł się swego rzemiosła. Teraz nie wypadało już nikomu brać go w obronę, a przynajmniej nie otwarcie.
Zagryzł wargi, lecz nie odważył się już przemówić.Sprowadzono kasztanka dla Stojki. Galingré oświadczył, że spróbuje iść z nami, gdyż nadszedł czas wyruszenia i udania się do chanu.