<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Szut
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział Napad
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schut
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Napad.

Jeszcze nigdy nie siedział Halef w siodle tak elegancko jak tego ranka. Nie chcąc pięknego łańcuszkowego pancerza zabierać z sobą, jako przykry ciężar, włożył go na siebie, przypasał do boku damascenkę, a sztylet zatknął za pas. W tem uzbrojeniu Stójki wydawał się samemu sobie czemś innem, lepszem niż zwykle.
Ażeby kto pancerza nie przeoczył, nie wdział na siebie kaftana, lecz zawiesił go przy pomocy sznurka na ramionach, tak że w szybkiej jeździe podrzucał go wiatr jak chorągiew. Do turbana przyczepił czerwono-żółtą chustę, pamiątkę z Konstantynopola; ona również powiewała zalotnie za jego głową. Wyczyszczony pancerz połyskiwał w promieniach słońca, które już było zeszło, kiedy, mając za sobą rozwidlenie się śladów kół, przejeżdżaliśmy przez wzgórze, którem biegnie tu dział wód Driny i Treski. Zniża się ono odtąd w potężnych stopniach skalnych ku dolinie pierwszej z wymienionych rzek.
Nie należy się dziwić częstym wzmiankom o stromych ścianach skalnych. Góry Bałkańskiego półwyspu, zwłaszcza zachodnie, a przedewszystkiem Szar Dagh, składają się przeważnie z ogromnych, przepaścistych, mas skalnych. Prostopadłe ściany po sto i kilkaset stóp wysokości nie są tu wcale rzadkością. Pomiędzy tymi, stojącymi blizko siebie, murami doznaje obcy uczucia nadzwyczajnej bezsilności. Zdaje mu się, że te ciężkie masy lada chwila zapadną się nad nim. Przychodzi mu ochota zawrócić, aby uniknąć zguby. Mimowoli napędza on konie do większego pośpiechu, bo chce się uwolnić od przygniatającej świadomości niemocy i zostawić niebezpieczeństwo poza sobą.
Wobec obronnego układu tej wyżyny łatwo zrozumieć, że jej mieszkańcy zachowali względem obcych najeźdzców zawsze mniejszą lub większą niezawisłość. Te ciemne, groźne, zimne parowy i czeluście wywierają naturalnie wielki wpływ na charakter i ustrój fizyczny ludności. Skipetar jest względem obcych taksamo poważny, zamknięty w sobie i nieprzyjazny jak jego kraj. Żylasta, silna i giętka jego postać, poważna twarz z granitowymi, nieubłaganymi rysami, odpychająco zimne spojrzenie jego ócz groźnych, odpowiadają zupełnie nastrojowi gór, które on zamieszkuje. Wnętrze jego mało posiada jasnych, pogodnych punktów; przerywają je głębokie szczeliny i rozpadliny, na których dnie pienią się strumienie nienawiści, zemsty i zapamiętałego gniewu. Nawet między sobą, są ci ludzie podejrzliwi i nieufni. Plemiona oddzielają się od siebie, a tak samo rodziny i ludzie. Ale wobec wdzierców gromadzą się, jak owe przy sobie stojące skały, które gdzieniegdzie tylko zostawiają podróżnemu wązkie, uciążliwe przejście.
Takie myśli cisnęły mi się do głowy, kiedy śladem kół posuwaliśmy się przez wązkie wykroty, zwaliskami skał zasypane wyłomy, ostre grzbiety i spadziste, deszczem gładko wymyte, pochyłości. Trudno było pojąć, jak handlarz węgli, Junak, mógł tedy prowadzić swój nędzny wehikuł. Koń jego dokazywał chyba prawdziwych cudów. W każdym razie sprzedaż węgla i sadzy nie była jedyną i właściwą przyczyną tak żmudnych i niebezpiecznych wycieczek. Co więcej, żywiłem przekonanie, że służą one potajemnie zbrodniczym celom Szuta i węglarza.
Przebywszy masy właściwego łańcucha gór, dostaliśmy się na lepszą drogę. Zjechaliśmy z podgórza i ujrzeliśmy z kilku punktów błyszczące wody Czarnej Driny. Twardy grunt ustąpił miejsca miękkiemu. Ciemny, gesty las przerzedził się znacznie, wreszcie przeszedł zwolna w zarośla, poprzerywane pasami łąk. Dotarliśmy nakoniec do rzeki.
Tu był bród, o którym wspominał alim. Ślady kół wchodziły w wodę z tej strony, a wynurzały się po drugiej.
Już przedtem utrudniały nam podróż zabrane konie, a teraz poprostu ledwie zdołaliśmy przeprowadzić je przez rzekę. Trzeba było przejeżdżać na każdym z osobna. Szczęściem, droga nie przedstawiała już tutaj trudności. Wiodła przez porosłą trawą równinę, a następnie łagodnie pod górę, aż do pól uprawnych, skąd ujrzeliśmy już Koluczin u podnóża zaczynającego się dalej górskiego łańcucha. Od Gurazendy i Ibali prowadziła na dół z lewej strony droga, przy której leżała wieś. Ale ten gościniec tak samo zasługiwał na to miano, jak pająk na nazwę kolibra, albo krokodyl rajskiego ptaka.
Pierwszego napotkanego człowieka zapytaliśmy o Dulaka. Był to właśnie brat jego. Zaprowadził nas uprzejmie do jego mieszkania.
Obaj bracia byli silnymi mężczyznami o napół dzikiem wejrzeniu, ale o rysach twarzy, budzących zaufanie. Domy ich znajdowały się po tej stronie wsi. Dzięki temu nie zauważył nas jeszcze nikt z jej mieszkańców. Nie napastowano nas więc jak zazwyczaj i nie gapiono się na nas.
Wysłałem towarzyszy z końmi poza dom, a sam wszedłem z braćmi do środka, aby przedstawić im swoją prośbę. Zależało nam na tem, żeby nie zwrócić na siebie uwagi i żeby się nikt nie dowiedział, iż wysłaliśmy kogoś do jaskini.
Skoro tylko wyraziłem swoje życzenie i wymieniłem tłómacza, okazali obaj bracia natychmiast do tego gotowość, ostrzegli jednak, żebym się z nikim innym nie wdawał.
— Panie — rzekł Dulak — tutaj nie możesz zaufać nikomu. Bogaty Kara Nirwan potrafił sobie wszędzie zaskarbić miłość i poważanie. Nikt ci nie uwierzy, że to jest Szut, a gdyby zmiarkowano, że grozi mu z twej strony niebezpieczeństwo, zarazby go na to przygotowano. My sami przyznajemy się otwarcie, że trudno nam uważać twe opowiadania za prawdę. Wyglądasz jednak na człowieka poważnego i uczciwego, nadto posyła cię mój przyjaciel dragoman, nie odmówimy więc twemu żądaniu. Ale z tem będziemy się kryli przed drugimi. Dlatego wyruszymy zaraz, dopóki nas nikt z wami nie spostrzegł, a ty także nie baw tu dłużej, niż potrzeba.
— Czy macie konie?
— Nie. Ilekroć potrzeba mi konia, aby odwiedzić siostrę w Antiwari, to wypożyczam go sobie z łatwością. Czemu o to pytasz? Czy mamy pojechać?
— Chciałbym, żebyście jak najrychlej byli u tłómacza. Znacie drogę do doliny, w której mieszka węglarz?
— Bardzo dokładnie.
— Dostaniecie więc konie, które zachowacie na zawsze dla siebie.
Powiedziałem im, w jaki sposób przyszliśmy do posiadania tych zwierząt i zapytałem, czy znają Aladżych i czy ich tu nie widzieli.
— Znamy ich — odrzekł kamieniarz — gdyż kilka razy pokazywali się w tych stronach. Są postrachem, ale nie mają już odwagi zajechać do wsi. Jeśli się dobrze domyślam, to są tu znowu i to w towarzystwie jakichś ludzi. Sądzę tak z tego, co wczoraj zauważyłem.
— Może będziesz łaskaw opowiedzieć mi o tem?
— Nie mam powodu zatajać tego przed tobą. Kamieniołom, w którym pracuję, leży obok drogi, wiodącej do Rugowej, na lewo w lesie. Aby się doń dostać, muszę minąć wieś i iść jeszcze z pół godziny. Potem skręcam w las. Tutaj właśnie tworzy góra półkoliste wgłębienie, porosłe gęstymi krzakami; obok tego prowadzi gościniec. Rano zawsze muszę przechodzić przez to wgłębienie na miejsce mej pracy, a wieczorem powracać. Wczoraj wieczorem usłyszałem, wychodząc z wgłębienia, jakieś głosy w zaroślach. Wszedłem i zobaczyłem ośm, czy dziewięć koni, a obok nich siedzących tyluż mężczyzn. Nie mogłem rozpoznać ich twarzy, ale było jeszcze dość jasno, aby zauważyć dwa srokacze wśród koni. Ponieważ wiadomo, że Aladży na takich jeżdżą, przeto przyszło mi na myśl odrazu, że obaj się tu znajdują.
— Czy oni ciebie spostrzegli?
— Nie. Cofnąłem się natychmiast, wyszedłem z wgłębienia i udałem się gościńcem na prawo ku wsi. Tam, gdzie się las kończy, skąd widać już prawie pierwsze domy, spotkałem znowu w trawie jakiegoś człowieka: koń jego pasł się w pobliżu. Siedział ten obcy tak, że patrzył w kierunku wsi, jakby czekał na kogoś.
— Czy rozmawiałeś z nim?
— Nie. Unikam zwykle zajmowania się sprawami innych ludzi.
Byłem pewien, że Aladży napadną nas w tem zagłębieniu. Musieli przypuścić, że będziemy przejeżdżali tamtędy. Ten jeden jeździec stał na placówce i miał donieść o naszem zbliżaniu się. Należało więc poznać teren. Dlatego zapytałem:
— Czy nie można stąd inną drogą dostać się do Rugowej?
— Nie, panie, drugiej już niema.
— A nie da się tego miejsca okrążyć?
— Także nie. Zagłębienia nie podobna ominąć.
— A ku rzece zboczyć?
— Niestety, nie. Na prawo stąd ciągną się pola, potem łąki, a dalej jest już tylko bagno między gościńcem a rzeką. Tam, gdzie się ono kończy, zaczynają się skały. Droga prowadzi z pół godziny pomiędy niedostępnemi skałami aż do samej prawie Rugowej. Tu i ówdzie znajduje się wprawdzie jakieś wcięcie z prawej lub lewej strony, ale gdybyś chciał tamtędy pójść, musiałbyś już niebawem z powodu przeszkód powrócić.
— A zatem wgłębienie leży po lewej stronie. Jaka jest przeciwległa strona na prawo od drogi?
— Tam także jest jeszcze bagno. Nie próbuj tam zjeżdżać! Byłbyś zgubiony, gdyż tam zaraz zaczyna się skała.
— W takim razie teren jest rzeczywiście niebezpieczny, ale musimy się przebić.
— Chyba przez nadzwyczajną szybkość, ale kul i kamieni poleci sporo.
Po zasiągnięciu tych wiadomości udałem się z nim i jego bratem do koni. Zostawiłem tylko kasztana i drugiego, najlepszego z zabranych. Halef dał braciom ze swej kasy, co ich bardzo ucieszyło. Potem rozstaliśmy się.
Przez wieś przejechaliśmy cwałem, ale zatrzymaliśmy się za nią. Opowiedziałem towarzyszom, co słyszałem od kamieniarza, zamieniłem Riha za konia Halefa, poleciłem, żeby zaczekali kilka minut, a potem puścili się zwolna za mną. Podpędziłem konia ostrogą, on zaś poniósł mię tak szybko, że straż musiała mnie spostrzec przed jadącymi za mną jeźdźcami. Już zdala zobaczyłem tę straż, która składała się teraz z dwu ludzi, leżących w trawie tuż pod lasem. Konie ich stały nieopodal.
Ujrzeli mnie i udzielili sobie prawdopodobnie uwag o mnie. Ubranie mieli podarte, ale zuchwalstwo i chytrość wyzierały im z oczu.
Pozdrowiłem ich, zsiadłem z konia i podszedłem ku nim powoli. Podnieśli się i zmierzyli mnie ostrym wzrokiem. Rozgniewało ich to bardzo, że zsiadłem z konia, jak to po nich poznałem.
— Czego tu chcesz? Czemu dalej nie jedziesz? — ofuknął mnie jeden z nich.
— Bo chcę was spytać o drogę — brzmiała moja odpowiedź.
— Mogłeś zostać na koniu. Nie mamy czasu na rozmowę z tobą.
— Nie widzę, żebyście byli czem zajęci.
— To ciebie nic nie obchodzi. Pytaj, a my odpowiemy, ale potem ruszaj stąd!
Strzelby ich leżały na ziemi, a może i pistolety tkwiły za pasem; mogli więc dobyć ich natychmiast. Musiałem działać tak szybko, żeby nie zdołali za broń pochwycić. Chcąc nie wzbudzić ich podejrzenia, zostawiłem moje strzelby przy siodle, chodziło teraz o to, żeby dostać jedną z ich strzelb, gdyż zamierzyłem powalić ich kolbą. Przybrałem niewinną minę i rzekłem:
— Jesteście widocznie w tak złym humorze, że najchętniej pojechałbym dalej, ale nie znam drogi i muszę zasięgnąć waszej rady.
— We wsi nie pytałeś?
— Nie zadowala mnie to, czego się tam dowiedziałem.
— W takim razie nie zrozumiałeś chyba języka. Twoja wymowa świadczy, że jesteś obcy. Skąd przybywasz?
— Z Ibali.
— A dokąd zdążasz?
— Do Rugowej, dokąd zapewne prowadzi ta droga.
— Domyślasz się słusznie. Jedź tylko prosto, a nie zabłądzisz, bo tam niema w bok żadnej innej. Do kogo się udajesz do Rugowej?
— Do handlarza koni, Kara Nirwana. Chcę z nim załatwić większy interes.
— Tak! A kto ty jesteś?
— Jestem...
Przerwano mi. Drugi, który milczał dotychczas, wydał głośny okrzyk i poszedł naprzód kilka kroków, oddalił się więc od strzelb. Patrzył ku wsi.
— Co tam? — zapytał go towarzysz, idąc za nim, gdy tymczasem ja zostałem na miejscu.
— Zbliżają się jacyś jeźdźcy. Może oni?
— Jest ich czterech. To się zgadza. Musimy zaraz...
Tu jednak przerwał. Pochyliłem się bowiem za ich plecami i pochwyciłem jedną strzelbę. On runął pod pierwszem uderzeniem kolby, a drugi cios dosięgnął jego towarzysza, zanim się zdołał odwrócić. Odciąłem koniom cugle, gurt i rzemienie od strzemion, aby niemi związać obudwa. Właśnie uporałem się był z tem, kiedy nadjechali towarzysze.
— Dwu za jednego? — rzekł lord. — To się nazywa dobra robota!
Ponieważ broń tych wolnych rycerzy nie przedstawiała dla nas żadnej wartości, przeto pogruchotaliśmy strzelby i pistolety, a szczątki wrzuciliśmy do poblizkiej kałuży.
Teraz należało zachować największą ostrożność. Ja wsiadłem znowu na karego i puściliśmy się teraz zwolna dalej, trzymając strzelby w pogotowiu. Gdyby się był po naszej lewej stronie znajdował las, bylibyśmy mogli łatwo zakraść się pod osłoną drzew niepostrzeżenie, ale zaraz na skraju lasu wznosiła się także stroma, porosła jodłami, skała. Po prawej ręce ciągnęło się wspomniane bagno. Na błotnistej powierzchni wyzierały tu i ówdzie zwodnicze kępy mchu lub innych roślin o wielkich liściach. Całość wyglądała niebezpiecznie, jakby czyhała chciwie na ofiary, któreby mogła wchłonąć w swoje głębie.
Aby nie dać poznać, ilu nas jest, jechaliśmy blizko jeden za drugim. Niestety z powodu kamienistej drogi i panującej dokoła ciszy słychać było tętent dość daleko. Za kwadrans mniej więcej skończyło się bagnisko po prawej stronie wyniosłą skałą. Po lewej ręce natomiast zniżało się wzgórze, tworząc wgłębienie, o którem mówił kamieniarz. Było tam już niedaleko.
Posuwaliśmy się naprzód jeszcze powolniej i ostrożniej, niż dotąd. Ja prowadziłem pochód. Chciałem się właśnie odwrócić i wezwać towarzyszy, żeby ruszyli cwałem, kiedy nagle rozległ się głośny okrzyk, huknął strzał, świsnęła kula koło mnie, a zarazem dostałem w głowę kamieniem tak, że omal nie straciłem przytomności, a wszystkie barwy tęczy mignęły mi przed oczyma. Szczęściem kamień, puszczony z procy, dotknął głowy dość nieznacznie. Kogo trafił taki rzut, ten uwierzy, że Dawid mógł zabić Goliata kamieniem z procy.
Ale teraz nie było czasu nad tem się zastanawiać. Jeden kamień padł na kasztana, który poderwał się w górę tak, że Lindsay musiał wytężyć całą swą zręczność, aby zeń nie spaść.
— Precz! — krzyknął Halef. — Naprzód!
Ściągnął konia harapem i popędził, a Osko i Omar za nim. Lindsay nie mógł konia z miejsca ruszyć, bo wierzgał wszystkiemi czterema nogami i podskakiwał na miejscu.
Ja zatrzymałem się na środku drogi. Miałem wrażenie, jak gdyby mi w głowie jęczało tysiąc dzwonów najrozmaitszej wielkości. Nie mogłem ani myśli połapać, ani zdobyć się na ruch, żeby pobudzić konia do jazdy naprzód. Wtem rozległ się nowy strzał, a padł z wyskoku skały, na którym stał strzelec. Kula uderzyła w ziemię tuż przed karym i bryznęła odłamkami kamieni.
Spostrzegłem Strzelca o dziewięć do dziesięciu wysokości człowieka nad ziemią. Skrzywił usta w szyderczym uśmiechu i wymierzył do mnie z pistoletu. To wróciło mi częściowo przytomność. Podniosłem szybko sztuciec i wypaliłem, a równocześnie on. Chybił znowu, ale moja kula dosięgła go tak pewnie, że runął na dół. W tej samej chwili wypadł mi z ręki sztuciec. Kasztan Lindsaya przyszedł wreszcie do przekonania, że tu nie całkiem bezpiecznie. Wziął jeszcze raz głowę pomiędzy przednie nogi, wyrzucił zadem w górę i popędził naprzód, ale nieszczęściem tak blizko mnie, że jeździec uderzył głową w podniesiony jeszcze sztuciec i wytrącił mi go z ręki. Równocześnie otrzymałem uderzenie w lewe biodro; padłem wskutek tego rękoma na szyję konia. Teraz szarpnęło mnie coś za pas, przez co kary uskoczył w bok. Nie spadłem z niego tylko dzięki temu, że trzymałem się go mocno nogami. Nastąpiło jeszcze potężne uderzenie w głowę i lord przemknął koło mnie.
Ten nieszczęsny Englishman rozbroił mnie prawie całkiem w chwili, gdy tak bardzo potrzebowałem broni. Nie wiem, jak się to stało, gdyż miałem jeszcze oczy zwrócone na spadającego człowieka. Dowiedziałem się o tem później od Lindsaya. Trzymał on w prawej ręce strzelbę bardzo silnie, żeby mu nie wypadła podczas szamotania się, z koniem. Gdy potem kasztan przelatywał tak blizko mnie, wytrącił mi najpierw Lindsay głową sztuciec z ręki, a potem zajechał mi lufą strzelby pod pas na biodrach, rozdzierając go, a w końcu wpakował ją tak pod rzemień, na którym wisiała u siodła moja rusznica, że odbił mi i tę strzelbę. Starałem się wprawdzie co prędzej ją chwycić, ale nie dosięgnąłem już ani jej, ani pasa, tylko czekan, który tkwił za nim. Rusznica, sztuciec i pas z nożem i rewolwerami leżały na ziemi.
Byłbym chętnie zeskoczył, aby je podnieść, ale zderzenie z kasztanem rozzłościło tak rozumnego zazwyczaj karosza. Zarżał gniewnie i puścił się w pogoń za złoczyńcą. Z trudem tylko zdołałem się usadowić i utrzymać czekan.
Pierwszy to raz spróbował Rih mnie unosić i dokonał tego z takim naciskiem, że przeleciałem jak ptak obok wgłębienia. Huczały strzały, ludzie ryczeli, tuż przed nosem mignął mi czekan. Podniosłem cugle i rzuciłem się wstecz, aby powściągnąć karego. Nie mogłem przytem uważać już na nic innego. Wtem trzask, krzyk i lord wywrócił kozła z siodła na ziemię: to kary zderzył się z kasztanem. Dziś pewien jestem, że to było jego zamiarem: chciał ze swej strony trącić kasztana.
Osiągnąwszy swój cel, zarżał ponownie i poddał się cuglom dobrowolnie. Ale mnie bynajmniej nie było tak dobrze jak jemu. W głowie mi się kręciło, a w oczach robiło się czarno. Za sobą słyszałem tętent i dzikie wrzaski. Przedemną zawołał Halef:
— Lord, lord! Nazad, nazad!
Opanowałem się całą siłą i zeskoczyłem, a raczej stoczyłem się ze siodła, aby przyskoczyć do Lindsaya, który leżał bez ruchu. Ale głośne wycie za nami odwróciło od niego moją uwagę. W wielkich podskokach zbliżali się Aladży, a za nimi sześciu czy ośmiu drabów, rycząc piekielnie i strzelając w biegu. Było to głupie z ich strony, gdyż chybiali celu. Gdyby byli kul oszczędzali, zanim przybyli do nas, bylibyśmy zginęli.
W takich chwilach niema czasu na trwogę, trudno też zważać na szum w głowie. Widziałem wrogów nadbiegających i wracających do nas przyjaciół. Halef był pierwszy.
— Gdzie strzelby? — spytał, zeskakując jeszcze w cwale niemal z siodła. — Zihdi, gdzie one?
Naturalnie, że nie czas było wyjaśniać, gdyż Aladży mogli za cztery sekundy być już przy nas.
— Stójcie i strzelajcie! — zawołałem głośno, przyczem zdołałem jeszcze hadżemu wyrwać lewą ręką z pochwy golkondzką szablę. Z czekanem w prawej skoczyłem na brzeg gościńca pod skałę, aby plecy mieć kryte. Gdy się odwróciłem, rzucili się na mnie Aladży jak dwa dzikie zwierzęta. Z czekanami w prawej, a pistoletami w lewej ręce skoczyli ku mnie i wypalili z odległości trzech, albo czterech kroków. Ja przykucnąłem w jednej chwili, a kule uderzyły nademną o skałę. Ponieważ, mając pistolety dwururkowe, mogli strzelić powtórnie, przeto nie zerwałem się zaraz, lecz pomknąłem jak najdalej wzdłuż skały, trzymając mocno czekan i szablę. I dobrze zrobiłem. Nastąpiły bowiem znowu dwa strzały, które jednak nie trafiły. Teraz podniosłem się z ziemi.
Między pierwszymi a drugimi strzałami upłynęły może dwie sekundy. Aladży byli zbyt rozgorączkowani. Teraz odrzucili pistolety i porwali się na mnie z toporami.
Mogłem zważać tylko na siebie, a mimo to dostrzegłem, że lord wciąż jeszcze leżał na ziemi bez ruchu. Reszta towarzyszy wypaliła ze strzelb do napastników i raniła kilku, ale inni ich otoczyli.
Halef zapewnił mnie później z niewinnem zakłopotaniem, że mierzył do Aladżych, lecz chybił, bo trzęsły mu się ręce z rozdrażnienia. Teraz miał sześciu wrogów przeciw sobie, a tylko dwóch towarzyszy. Mnie trudno było przyjść im z pomocą; każdemu z nas groziło po dwu przeciwników.
Gdybym był kiedy życzył sobie stoczyć walkę hajduczym toporem rzeczywiście na śmierć i życie, to mógłbym był czuć się teraz zupełnie zadowolonym. Dwa czekany przeciwko jednemu! Dwaj olbrzymi, wyćwiczeni we władaniu tą bronią wobec mnie, który dotąd w walce na blizką metę używałem tylko lżejszego, rzekłbym, elegantszego, tomahawka! Tylko zachowanie zimnej krwi mogło mię ocalić. Musiałem unikać szafowania sił i ograniczyć się do odbijania ciosów, aby potem wyzyskać każdą sytuacyę korzystną. Co się myśli i czuje w takich chwilach, tego się później nie wie.
Na szczęście Aladży jakby oślepli z wściekłości. Walili we mnie całkiem nieregularnie. Jeden drugiego odpychał, aby mię zabić na śmierć, przez to topory ich przeszkadzały sobie wzajemnie. Ryczeli przytem, jak postrzelone tygrysy, którym zabierają młode.
Stałem pod skałą tak, że nie dotykałem jej, coby mi było utrudniało ruchy rąk. Z oczyma w zbójów utkwionemi broniłem się przed ich ciosami, to zwyczajną paradą, to cięciami od dołu, to znowu młyńcem, ilekroć uderzali równocześnie. Ani razu nie trafili we mnie. Mój spokój podwajał ich zajadłość i podniecał do walki nieregularnej.
Tymczasem na środku gościńca wrzeszczano, przeklinano i hałasowano, jak gdyby setki biły się tam ze sobą. Po obu stronach powystrzelali już wojownicy strzelby, padło kilka strzałów pistoletowych i teraz starli się już pierś o pierś. Zatrwożyłem się o los towarzyszy; musiałem pozbyć się przeciwników jak najprędzej.
Twarze ich stały się sino-czerwone z wściekłości i wysiłku. Sapali okrutnie, a z warg spływała im piana. Widząc, że oddalam wszystkie ich ciosy, zaczęli kopać. To postanowiłem wyzyskać.
Odbiłem był właśnie młyńcem dwa uderzenia czekana. Sandar wtedy podniósł nogę, aby mnie kopnąć w brzuch, a brat jego zamierzył się znowu toporem, gdy nagle spadł mój czekan na kolano Sandara, a ja sam skoczyłem w bok, aby zejść z drogi Bybarowi, jego bowiem ciosu odbić nie było już czasu. Uderzony Aladży runął na ziemię, wyjąc z bolu, a broń wysunęła mu się z ręki.
— Psie! — ryknął Bybar. — Śmierć twoja!
Zamachnął się tak mocno, że mu o mało siekiera z rąk nie wypadła. Jego samego już się nie bałem, nie potrzebowałem kryć pleców, zmieniłem więc stanowisko i w skoku oddaliłem się od skały. Bybar nie mógł uderzyć, gdyż mu umknąłem. Okrążyłem go z utkwionemi weń oczyma i przełożyłem broń tak, że czekan znalazł się w lewej, a szabla w prawej ręce. On kręcił się dokoła swej osi, aby ciągle być twarzą zwróconym do mnie. Zauważywszy moją manipulacyę, zawołał z szyderczym śmiechem:
— Ty na mnie z szablą? Odechce ci się, ty płazie!
— Bij! — krzyknął drugi, który siedział na ziemi i trzymał się oburącz za nogę. — On mi zgruchotał kolano! Bij!
— Zaraz, zaraz! Oto patrz!
Stanąłem, aby mu dać czas do ciosu. Czekan jego spadł na dół, a mój podrzucony lewą ręką podleciał do góry i spotkały się oba. Oczywiście jego uderzenie silniejsze było od mego; przewidziałem to przedtem i chciałem tego. Wypuściłem topór, jak gdyby on wytrącił mi go z ręki.
— To dobrze! — ryknął. — A teraz!
Zamierzył się powtórnie.
— Tak, teraz! — odparłem.
Damascenka błysnęła: jeden skok, jedno błyskawiczne cięcie, a topór jego upadł wraz z ręką: znakomita klinga przecięła mu ją tuż za przegubem.
Bybar opuścił ramię, patrzył sztywnie przez chwilę na buchający krwią kikut i zwrócił potem wzrok na mnie. Kolor twarzy przeszedł mu prawie w granatowy, zdawało mi się, że mu oczy z orbit wyskoczą, a z ust wyrwał mu się nieartykułowany ryk, jak człowiekowi, który tonąc, podnosi ostatni okrzyk o pomoc. Podniósł zdrową pięść na mnie; ale już nie uderzył, gdyż opadła mu bezwładnie. Obrócił się zwolna w półkole i runął ciężko na ziemię.
Sandar jakby zdrętwiał z przerażenia. Widząc odpadającą rękę brata, zerwał się z ziemi. Stał prosto mimo skaleczenia nogi. Oczy jego, skierowane na mnie, były bez wyrazu, wzrok jak u trupa. Z bezkrwistych jego warg wyszedł syk, a potem jakiś jęk bełkotliwy jak trwożne paplanie człowieka, tkniętego apopleksyą, a wreszcie nagłe, głośne i straszliwe przekleństwo, po którem chciał się na mnie rzucić. Skoro tylko jednak ruszył zdrową nogą, załamała się druga. Aladży upadł.
Byłem już wolny i spojrzałem ku towarzyszom.
Naprzeciwko mnie walczył hadżi, oparty o skałę, z dwoma przeciwnikami. Trzeci leżał przed nim. Dalej tarzał się z bólu jeden z wrogów po ziemi. Na prawo trzymał Osko w objęciach jednego zbója, lewą ręką starał się odepchnąć uzbrojoną prawicę przeciwnika, a prawą wpół go opasał. Nie opodal klęczał Omar na jednym, chwycił go lewą ręką za gardło, a prawą zamierzył się właśnie, by mu nóż wbić w ciało.
— Omarze, nie zabijać, nie zabijać! — krzyknąłem.
Na to odrzucił on nóż i porwał przeciwnika także prawą ręką za gardło. Poskoczyłem ku Halefowi i ciąłem jednego z jego napastników szablą w plecy, a drugiego w ramię. Nie chciałem pozbawiać ich życia. Obaj opuścili hadżego z wyciem, poczem uwolniłem także Oskę od gnębiciela, podniósłszy leżącą obok strzelbę i uderzywszy go kolbą po głowie.
— O Allah! — zawołał Halef i odetchnął. — Pomogłeś mi w największej potrzebie, zihdi. Nie wiele brakowało, a byłbym uległ. Miałem na końcu trzech przeciwko sobie!
— Czy jesteś ranny?
— Tego jeszcze nie wiem, ale mój kaftan jest ciężko poraniony. O tam leży! Powyrywali mu ręce i połamali żebra. Nie podobna już będzie powołać go na nowo do życia!
Rzeczywiście zdarto zeń kaftan i rozszarpano na strzępy. Mały bohater przeszedł ciężką próbę. Rany nie odniósł żadnej, ale otrzymał cios kolbą w lewe ramię, a to bolało go bardzo.
Osko także uniknął szczęśliwie rany, tylko Omarowi ciekła krew z głębokiego cięcia na lewem przedramieniu.
Halef opatrzył mu ranę czemprędzej strzępami podartego kaftana. Ja natomiast udałem się do lorda, gdyż niepokoiła mnie jego nieruchomość. Zbadałem go i podziękowałem Bogu. Anglik nie skręcił karku. Oddychał, a gdy potrząsnąłem nim silnie, przyszedł do siebie wytrzeszczył na mnie oczy i rzekł:
— Good morning! Nie śpicie już tak wcześnie?
— Czas, żebyście i wy już wstali, bo w przeciwnym razie: dobranoc wam raczej, nie: dzień dobry. Uderzyliście się zapewne mocno w głowę.
— Co? Jak? Kiedy? Gdzie ja jestem właściwie?
Usiadł i zaczął ze zdumieniem rozglądać się dokoła. Skinąłem na Oskę, by mu wytłumaczył, co się stało, a sam poszedłem do Bybara, leżącego w kałuży krwi. Trzeba było zapobiec natychmiast dalszemu jej upływowi, jeśli nie miał zginąć.
Wykroiłem pas z rzemienia od strzelby i obwiązałem mu kikut tak silnie, że krew już spływała tylko małemi kroplami. Drugim rzemieniem ścisnąłem rękę nieco wyżej, poczem zawinąłem mu rękę strzępami kaftana.
Przedewszystkiem musiał Halef dosiąść karego i wrócić do wsi celem sprowadzenia ludzi, którzyby się zaopiekowali zwyciężonymi. Osko podjechał ku miejscu, gdzie leżał mój pas i strzelby, aby mi przynieść te, rzeczy. Omar, również już opatrzony, mógł z nami oglądnąć pobojowisko.
Lord podniósł się także i przypomniał sobie nareszcie przebieg zdarzenia aż do swego upadku.
— Do dyabła z taką historyą! — mruczał. — Właśnie gdy się taniec ma zacząć, uchodzi mi gdzieś życie. Widzę jednak, że i bezemnie zrobiliście należyty porządek!
— Rzeczywiście, sir. Z waszą pomocą możeby się nam tak było nie udało.
— Jak to rozumiecie?
— Uważam to za bardzo korzystne dla nas, że położyliście się w odpowiedniej chwili, aby zasnąć. Wy bylibyście nam zaszkodzili tylko.
— Do pioruna! Czyście oszaleli?
— Nie. Wy macie tę właściwość, że w waszych rękach zamienia się wszystko w coś przeciwnego.
— Oho! Nie mówcie mi tego, zwłaszcza wy. Wy jesteście wszystkiemu winni, gdyż zrzuciliście mnie z konia.
— Potem, kiedy wy uderzyliście we mnie jak kafar.
— Nie mogłem na to poradzić, master. Kasztan uciekł ze mną jak w owies.
— A kary ze mną, jak w wykę. Gdyby się to nie było stało, bylibyśmy uszli, nie tracąc ani włosu z głowy i nie przelewając krwi ludzkiej.
— No, to puszczenie krwi nie zaszkodzi tym zbójom. Oni także nie pytali o naszą. Jesteśmy zwycięzcami, to rzecz najważniejsza, a przytem dostaliśmy tylko pchnięcie nożem w ramię. To przecież sławne! Jak podzieliły się role?
— Omar wziął jednego, Osko dwu, tyluż ja, a Halef trzech. Widzicie, że musieliśmy trzymać się raźno. Zobaczmy tych ludzi.
Należało jeszcze opatrzyć rannych, a ogłuszonym tylko pozwiązywać ręce na plecach. Nie żył tylko jeden wróg: ten, którego ujrzałem leżącego przed Halefem. Hadżi przebił mu głowę wystrzałem z pistoletu.
Osko powrócił, prowadząc za cugle konia, na którym siedział człowiek ze zranionem ramieniem.
— Oto ten, którego zestrzeliłeś ze skały, effendi — rzekł Osko. — Nie zginął.
— Wiedziałem o tem — odparłem. — Jeźli nie skręcił karku, spadając ze skały, to nie mógł umrzeć. Strzeliłem mu tylko w ramię, gdyż mierzyłem w obojczyk. Opatrzcie i jego także. Ja wrócę jeszcze do ich koni.
Złatałem na razie pas za pomocą rzemyka i pojechałem do wgłębienia, gdzie znalazłem posiodłane konie. Wziąłem z sobą tylko srokacze, a resztę zostawiłem.
— Czy je zatrzymasz? — spytał Osko.
— Tak; tym razem nie pytam już o prawo. W tym kraju łup należy do zwycięzcy. Oszczędzaliśmy dotąd jeźdźców i koni, ale dość tego. Aladży atakowali nas nieustannie, aby nas życia pozbawić, jeźli więc teraz zabierzemy im konie, nikt nas złodziejami nie nazwie.
— A kto je dostanie?
— A ty jak myślisz? Srokacze, to konie, którym podobnych nie łatwobyś znalazł, choćbyś daleko i szeroko szukał. Do tego przyłącza się wzgląd, że się je odebrało słynnym rozbójnikom. Sądzę, żebyś ty zabrał sobie jednego, a Omar drugiego.
— Czy na zawsze?
— Naturalnie jest nadzieja, że nie pozwolicie na to, by wam je Aladży odbili.
— Panie, ty nie wiesz, jaką mi sprawiasz przyjemność. Pojadę z wami aż do Skutari, a potem odwiedzę moją ojczyznę Czarnogórę, zanim powrócę do córki w Stambule. Jak mi tam będą tego konia zazdrościć!
Omar także wyraził swą radość. Obaj byli nadzwyczaj uszczęśliwieni podarunkiem, który zresztą nie kosztował mnie ani para. Ciągnęli właśnie losy, który z nich którego konia weźmie, kiedy Halef nadjechał, powiedziawszy się, że ci dwaj otrzymali srokacze, nic nie powiedział, ale co o tem myślał, to wyczytałem w jego twarzy. Czuł się dotkniętym i pokrzywdzonym.
— Czy przyjdą ludzie? — zapytałem go.
— Tak. Byłem aż w gospodzie i zawiadomiłem tam ludzi. Zaraz zbiegnie się tu cała wieś. To nas będą podziwiali z powodu tego zwycięstwa!
— Nie będą nas wcale podziwiali.
— Czemu?
— Bo nas już tu nie zastaną. Bynajmniej nie mam ochoty tracić czasu na to, by się oni na nas gapili.
— Musimy jednak zaczekać, aby im powiedzieć o powodach walki i jej przebiegu. Ci hultaje nakłamią na nas, jeźli przedtem wyruszymy i przedstawią nas jako winnych.
— To mi obojętne. Nie obawiaj się, żeby nas kto zaskarżył.
— A co się stanie ze zdobytą bronią?
— Zniszczymy ją.
— Pozwól mi wziąć przynajmniej jedną na pamiątkę. Nie mam jeszcze czekana i chcę się nauczyć nim walczyć.
Podniósł jeden z czekanów i wsunął za pas.
— Well! — rzekł, widząc to Anglik. — Skoro Halef tak robi, to i ja przywłaszczę sobie jeden taki topór. Schowam go na pamiątkę po nieuważnym master, który mnie tu z konia zrzucił. A ponieważ zrabowano mi kapelusz, przeto musi jeden z tych gentlemanów odstąpić dla mnie fez dla okrycia głowy.
Wziął drugi topór, a następnie próbował po kolei czerwone czapki wszystkich zwyciężonych, aby wyszukać odpowiednią. Uśmiałem się w duchu, widząc, jak Anglik bez uprzedzenia kładł jeden fez za drugim na głowę, ale nie przestrzegałem go bynajmniej. Musiał mieć czapkę wobec tego, że na Wschodzie uważają prawie za hańbę pokazywać się z odkrytą głową. Ale brać już używaną, czego tu oczywiście uniknąć nie mógł... należało zaczekać na skutki.
Ja również zabrałem mój czekan.
Osko i Omar dosiedli srokaczy. Konie, na których jechali dotychczas, postanowili sprzedać. Nadto musieli prowadzić za cugle tego, którego wziąłem dla Stojki. Tak opuściliśmy czemprędzej miejsce, które miało się stać naszem łożem śmiertelnem.
Szczęśliwi, żeśmy tak tanim kosztem wybrnęli z niebezpieczeństwa, pokłusowaliśmy dalej, zniszczywszy poprzednio broń naszych wrogów, lub uczyniwszy ją niezdatną do użytku.
Jechaliśmy ciągle wśród porosłych lasem skał i, co się samo przez się rozumiało, omawialiśmy ostatnie zdarzenie.
Tylko Halef był małomówny. On jednak nie umiał ukrywać swych myśli i uczuć. Wiedziałem też, że niebawem się zbliży i zacznie mi robić wyrzuty. Minęła niespełna godzina, kiedy podjechał ku mnie i zapytał tonem najbardziej przyjacielskim:
— Zihdi, czy odpowiesz mi szczerze na jedno pytanie?
— Bardzo chętnie, kochany Halefie.
— Czy uważasz, że sprawiłem się dzisiaj dobrze?
— Znakomicie.
— Byłem więc waleczny i zadowoliłem ciebie?
— W pełnej mierze.
— Ale Osko i Omar byli dzielniejsi odemnie?
— O nie, chociaż także spełnili dobrze swoją powinność.
— A jednak ty odznaczyłeś ich bardziej, niż mnie.
— Nic o tem nie wiem.
— Wszak dałeś im srokacze! Omar zwyciężył tylko jednego wroga, Osko dwu, a ja aż trzech!
— Co prawda z moją pomocą.
— Czyż nie pomogłeś i Osce? Dlaczegóż on otrzymał srokacza, a nie ja? O zihdi, jestem twym przyjacielem i obrońcą, a sądziłem, że mnie miłujesz. Ale teraz widzę, że innych więcej cenisz.
— Mylisz się Halefie, jesteś mi najmilszym ze wszystkich.
— Dowiodłeś tego dzisiaj. Kto będzie dumny z Oski, gdy przejedzie na srokaczu przez Czarnogórę? Kto ucieszy się koniem Omara? On nie ma krewnych i jest całkiem obcy na świecie. Niech się raduje, bo jest dobry towarzysz i ja go kocham. Ale pomyśl tylko o Hanneh, o mojej żonie, o tej róży wśród kobiet, najłagodniejszej i najdelikatniejszej z cór matek i babek! Jakiż zachwyt i duma opanowałyby ją, gdyby najwaleczniejszy z walecznych, jej hadżi Halef Omar, przyjechał na zdobycznym srokaczu Aladżych! Biegałaby od namiotu do namiotu, aby oznajmić: „On powrócił, mój mąż i władca, ten bohater wśród największych bohaterów, ten mąż wśród najbardziej męzkich, ten największy z wojowników! On tu, ta szabla zabójcza, ten ojciec zwycięstwa, ten brat i szwagier tryumfu. Zwiedził cały krąg ziemski i odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. Walczył z dzikiemi bestyami i z silnymi ludźmi, a nikt zmóc go nie zdołał. Zabił nawet niedźwiedzia i spożył jego łapy. A teraz przyjechał do domu na prawdziwym srokaczu, zdobytym od najpotężniejszego z wodzów rozbójniczych. Jego zihdi, którego wszyscy znacie, ofiarował mu tego konia w nagrodę za męstwo, ceniąc go wysoko, na znak niespożytej sławy. Dzięki temu zihdi, temu sprawiedliwemu, wynagradzającemu wedle zasługi, a cześć memu panu, hadżemu Halefowi Omarowi, Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah!” Takby mówiła, a wszyscy synowie Arabów zawtórowaliby chwale twej sprawiedliwości, tworzyliby pieśni o twej bezstronności i o blasku twojej rzetelności. Ale teraz to już niemożliwe, ponieważ mną wzgardziłeś i pominąłeś mnie przy rozdzielaniu nagród.
Boleść jego szukała upustu w przesadnych wyrazach. On brał to poważnie, a mnie to tajemnie bawiło. Posiadałem bardzo dobry środek do podniesienia go na duchu i wprawienia w rozkosz największą. To też rzekłem:
— Mylisz się. Ciebie jeszcze przez to nie upośledziłem. Co więcej, postanowiłem całkiem inaczej wynagrodzić twe zasługi. Osko i Omar pozazdroszczą ci.
— Jak wzbudzę w nich zazdrość, skoro oni mają srokacze?
— Ty dostaniesz konia wartości pięćdziesiąt razy większej, niż jest wartość srokaczy obydwu Aladżych.
— Ja? Cóżby to był za koń?
— Nie zgadujesz?
— Nie, zihdi.
— To ci powiem. Rozstając się z tobą, daruję ci mego Riha. Zawiedziesz go do Hanneh, najbardziej uroczej z uroczych.
To tak nim szarpnęło, że zatrzymał konia i wypatrzył się na mnie z otwartemi ustami.
— Zihdi — wybuchnął — miej litość nademną! Mówiąc, że Rih będzie kiedyś moją własnością, czynisz mnie nieszczęśliwym!
— Nieszczęśliwym? Dlaczego?
— Bo to nie może być prawdą. Któżby sprzedał takiego konia?
— Ja też go nie sprzedam, lecz daruję tobie!
— Żaden człowiekby takiego konia nie podarował!
— A ja nie otrzymałem go w darze?
— Tak, lecz w nagrodę wielkich zasług wobec plemienia, które byłoby zostało zniszczone bez ciebie, i na znak wielkiej przyjaźni szejka, jako syna i wodza tego plemienia.
— Ja daruję tobie Riha z tych samych powodów. Czyż nie miłuję ciebie bardziej, niźli mógł szeik mnie miłować? Czyż nie jesteś mym najlepszym przyjacielem na ziemi? Czy nie położyłeś względem mnie wielkich zasług? Czy żyłbym jeszcze, gdybyś nie był ciągle mym przyjacielem i obrońcą?
Ujęło go to głęboko i łzy stanęły mu w oczach. Odezwał się żałośnie:
— Jestem twym przyjacielem i tak cię kocham, tak kocham, że gdyby można, oddałbym za ciebie życie tysiąc razy. Porzuciłbym może nawet Hanneh, gdyby tego wymagało twoje szczęście. Mnie się jednak zdaje, że ty sobie ze mnie żarty stroisz.
— Tak nie myśl! Czyż nie zaniedbywałeś już twojej Hanneh przezemnie? Czyż nie zostawiłeś jej i synka, aby pójść za mną na wszystkie trudy i niebezpieczeństwa? I ja miałbym z ciebie żartować?
— Robisz to, bo nazywasz mnie swoim obrońcą!
— Wszak ty sam się tak często nazywasz!
— O, zihdi, wiesz dobrze, jak to rozumieć. Nie ja jestem twoim obrońcą, lecz ty moim. Często ratowałeś mi życie z narażeniem własnego. I to jest prawdą. Czujesz dobrze, że usta moje mówią czasami więcej, niźli ja sam wierzę. Przyjmujesz to i śmiejesz się pocichu z małego hadżego, szczęśliwego, że nie zabierasz mu swojej ręki. I teraz miałbym za zasługi, o których pierwszy raz słyszę, dostać ogiera? To nie może być! Pomyśl, jak dumnie możesz na nim wjechać do krainy twych ojców! Synowie twego narodu będą podziwiać i zazdrościć; po miastach będą sobie opowiadali o koniu i jego jeźdźcu, a we wszystkich dżerideler[1] ukażą się twe wizerunki, jak siedzisz na koniu ze strzelbą, wspartą na siodle i z czekanem u boku!
— Nie! — zaśmiałem się. — Nie będzie się o tem ani mówiło, ani pisało. Mało kto troszczyć się będzie o to, czy ja mam konia, czy nie mam. Stosunki w moim kraju są inne, niż w twoim. U siebie w domu musiałbym na Riha wydawać więcej pieniędzy, niż wogóle posiadam. Ty tego sobie nie wyobrażasz. Musiałbym go sprzedać, gdyż w przeciwnym razie chyba zjadłby mnie samego.
— Nie, nie, zihdi, sprzedać ci go nie wolno. Kto tam potrafi obchodzić się z takim koniem, z takim królem karoszów?
— Jesteś więc tego zdania, co ja. Gdybym go nawet sprzedał, zapadałby powoli na zdrowiu i tęskniłby za wolnem życiem, do którego przywyknął. Ty mu się nie przypatrujesz tak jak ja. On przyzwyczajony do pustyni i skwaru słonecznego. On potrzebuje paszy, jakiej tylko tam można dostać. U najbiedniejszego Araba będzie mu lepiej, niż w najwspanialszej stajni w mojej ojczyźnie. Ktoby się nim zajmował tam tak, jak dzieckiem w domu? Kto mu będzie wieczorami odmawiał do ucha sury z Koranu tak, jak to miał od dnia urodzenia? Jesteśmy jeszcze w kraju padyszacha, a on już chory. Sierść jego nie jest już podobna do nici pajęczej, ani oczy tak jasne i pełne ognia. Poszukaj trzech kosmyków między uszyma na pierwszym kręgu szyi i u nasady ogona. One to są pewnym dowodem trzech świetnych zalet prawdziwej krwi. Włos się tam już nie zwija; zrobił się prosty, i sztywny. Rih wyglądałby o wiele nędzniej, ale lubi mnie i to zachowuje mu rzeźkość i siłę. Ciebie też tak polubi, ale nikogo więcej. On wie, że jesteś jego przyjacielem i będzie ci posłuszny, jak mnie, jeśli o surze nie zapomnisz wieczorem. Muszę go zwrócić ojczyźnie z wdzięczności za to, co dla mnie zrobił. A jeśli przez to uszczęśliwię ciebie, będzie jeden powód więcej do darowania ci tego konia. Skoro tylko dotrzemy do morza, stanie się twoją własnością. Wówczas będziesz mógł patrzeć bez żalu na to, że Osko i Omar będą jechali na srokaczach, gdyż nie można ich z Rihem porównać.
— Ale ja w to nie mogę uwierzyć, zihdi. Pewnie, że wielką będzie boleść moja przy rozstaniu się z tobą, a posiadanie zwierzęcia, na którem ty jeździłeś, byłoby dla mnie pociechą, ale zważ wielkość tego daru! Jako właściciel Riha byłbym bogatym, bardzo bogatym człowiekiem i jednym z najpoważniejszych członków plemienia. Wiem, że żadnych skarbów nie masz, jak więc mógłbym przyjąć od ciebie dar taki!
— Możesz i powinieneś. Nie mówmy o tem więcej!
Spojrzał mi w twarz badawczo. Zauważył, że nie odstąpię od tego zamiaru i w wilgotnych jeszcze oczach zabłysnął mu jasny zachwyt. Mimo to rzekł z wahaniem:
— Tak, zihdi, zamilczmy już o tem! To sprawa tak doniosła, że musisz ją dokładnie rozważyć.
— Rozważyłem już dawno i postanowiłem.
— Namyśl się jeszcze raz; godzina rozstania jeszcze nie nadeszła. Ale mam wielką prośbę, panie!
— Jaką?
— Pozwól mi od dzisiaj szeptać Rihowi wieczorem sury do ucha. Będzie wiedział, że ma do mnie należeć i przyzwyczai się do tej myśli. Sprawi mi to ulgę w boleści rozstania się z tobą.
— Dobrze! Odtąd go przestanę także karmić i poić. Teraz jest on twój, wypożyczam go sobie tylko od ciebie. Ale stawiam przytem jeden warunek.
— Spełnię go, o ile zdołam.
— Nie chciałbym się z tobą pożegnać na zawsze. Wiesz, że gdy przybędę do ojczyzny, niebawem znowu wyruszę. Może zajrzę kiedy do kraju, w którym mieszkasz ze swą Hanneh nieporównaną. Na ten wypadek Rih będzie należał do mnie, dopóki mi go tam będzie potrzeba.
— Panie, prawda to? Chciałbyś nas odwiedzić? O, cóż za radość rozbrzmiewałaby na pastwiskach i pod wszystkimi namiotami! Cały szczep wyszedłby naprzeciw ciebie, aby ci zaśpiewać ahla wa zahla wa marhaba[2], wjechałbyś na twoim Rihu do duaru[3], zatrzymując go sobie, dopókiby ci się podobało. Myśl o twoim powrocie pocieszy mnie przy rozstaniu i ułatwi przyjęcie kosztownego daru od ciebie. Będę karego uważał nie za moją, lecz za twoją własność, którą mi powierzyłeś do przechowania.
Oczywiście nie potrafił tak rychło porzucić tego tematu. Omawiał go ze wszystkich punktów widzenia i wprost porwał go zapał. Potem nie miał nic pilniejszego, jak podzielić się z towarzyszami o swojem szczęściu. Radowali się całem sercem. Tylko lord, którego Halef więcej ruchami niż słowami o tem zawiadomił, zbliżył się i rzekł niemal gniewnie:
— Słuchajcie, master, dowiaduję się właśnie, że darowaliście Riha. Czy to prawda, czy może źle zrozumiałem małego?
— To prawda, sir.
— W takim razie jesteście waryat dziesiątego stopnia!
— O przepraszam, czy w starej Anglii uważają za szaleństwo uszczęśliwienie zacnego człowieka?
— Nie, ale inaczej tego nazwać nie można, jeśli się służącemu daruje tak wspaniałe zwierzę.
— Halef nie jest sługą w moim domu, lecz przyjacielem, który mi towarzyszy światami i porzucił dlatego ojczyznę.
— To was nie tłómaczy. Czy ja jestem waszym przyjacielem, czy wrogiem?
— Sądzę, że tem pierwszem.
— Czy towarzyszyłem wam, czy nie?
— Tak, byliśmy przez długi czas razem.
— Czy wyjechałem z ojczyzny, czy nie?
— Czy dla mnie?
— Nie, ale byłbym tam już oddawna. To zupełnie wszystko jedno. A czy nie wyświadczyłem wam wielkich usług? Czy nie chciałem was ocalić, nie przyjechałem w te góry dyabelskie, gdzie ograbiono mnie i zamknięto?
— To stało się tylko z powodu waszej nieostrożności. Zresztą, jeżeli mamy być szczerzy, to szala przechyla się na moją korzyść, nie na waszą. Że szliście nam na pomoc, to bardzo piękne i dobre z waszej strony; my też uznajemy to z wdzięcznością, ale powiedziałem wam już przedtem, że w waszym ręku obraca się wszystko w coś całkiem przeciwnego. Nie wyście nas ocalili, lecz my was. Mamże wam za to darować karego?
— Kto tego żądał? Nigdy nie myślałem wymagać od was wynagrodzenia, ale wiecie, jak pragnąłem posiąść tego konia. Odkupiłbym go od was. Dałbym wam przekaz, blankiet, na którym napisalibyście sumę, jakąby się wam chciało; ja nie zaglądnąłbym nawet, a wypłaconoby ją natychmiast. Rih otrzymałby stajnię, w której mógłby książę zamieszkać, a karmionoby go ze żłobu marmurowego wonnem sianem z Walii, najlepszym owsem ze Szkocyi i najsoczystszą koniczyną z Irlandyi.
— I poszedłby z tem wszystkiem na marne. Rih chce żyć w pustyni i zjadać jej zioła. Kilka bla halefa[4] jest dla niego największym przysmakiem. Nie, sir. Jesteście bogatym człowiekiem, milionerem i macie środki na spełnienie wszystkich swoich życzeń, a Halef, to biedak, który nie może sobie nawet niczego życzyć, gdyż wie, że nicby nie dostał. Ten dar przewyższa dlań wszelkie radości i uciechy, jakie Mohammed obiecuje wiernym już tu na ziemi. Nie odbierajmyż mu ich. Powiedziałem tak i już się nie cofnę!
— Tak! Jego chcecie uszczęśliwić, jego podnosicie aż do nieba siódmego, ale czy ja będę smutny, czy wesoły, o to nie dbacie. Niech was djabeł porwie, sir! Gdyby się teraz zjawił jaki hultaj, chcący was ukraść, nie miałbym nic przeciwko temu i poprosiłbym go nawet, żeby was zabrał i sprzedał tandeciarzowi za sześć lub ośm para!
— Dziękuję za ocenę! Nie sądziłem, że jestem tak tanim artykułem. Ale, co to wam, sir? Czy was głowa boli?
Anglik chwytał się co chwila to prawą, to lewą ręką za głowę, przesuwał fez na czoło, to znowu na kark i wykonywał palcami te energiczne ruchy, którymi wygrzebuje się pewną drobną zwierzynę.
— Głowa? Jakto? — zapytał.
— Bo się tak często za nią chwytacie.
— Nic o tem nie wiem. To mimowolne, bo pewnie fez nie leży zupełnie dobrze.
Ale przy tych słowach poskrobał się znowu.
— Widzicie, a przecież fez leżał dobrze.
— Tak, hm! Zdaje mi się, że mam krew popsutą. Gromadzi się pod skórą na głowie i zaczyna swędzić. W Oldengland przeprowadzę kuracyę w celu czyszczenia krwi: herbata lipowa i bzowa, najostrzejsza dyeta i ośmiofuntowy plumpudding codziennie.
— Nie męczcie się taką głodową kuracyą! Śliwki i rodzynki w puddingu popsułyby wam żołądek. Trochę tłuszczu i rtęci zrobi to samo, a leczenie potrwa wszystkiego pięć minut.
— Tak sądzicie?
— Tak. Gdybyście chcieli czekać aż na bzowe ziółka w Oldengland, przybylibyście tam jako szkielet; miększe części ciała byłyby do tego czasu pożarte.
— Przez kogo?
— Przez to, co nazywacie nieczystą krwią. Jej osobliwe krople mają szczególnym sposobem po sześć nóg i ryjek, działający bardzo nieprzyjemnie.
— Co... co... co-ooo? — spytał, patrząc na mnie ze strachem.
— Tak, kochany panie! Może pamiętacie z młodych lat trochę łaciny. Wiecie, co znaczy pediculus capitis?
— Jakoś wyleciało mi z pamięci.
— To samo miłe zwierzątko nazywa Arab „khamli“, a Turek „bit“, Rosyanin „wosz“, Włoch „pidocchio“, Francuz „pou“, a Hotentot „t’garla“.
— Dajcie mi pokój z Turkami i Hotentotami! Nie rozumiem z tych słów żadnego!
— Więc bądźcie tak dobrzy i zbadajcie wnętrze swego fezu. Może odkryjecie coś ważnego, co przyniesie wam miano sławnego znawcy owadów.
Zdarł czapkę z głowy, ale nie zaglądnął na spód, lecz zapytał całkiem zmieszany:
— Czy chcecie mnie obrazić? Myślicie zapewne, że tu wewnątrz...?
— Właśnie sądzę, że tam wewnątrz...!
— Coś żywego łazi? — mówił dalej.
— Słusznie! Mam to samo na myśli.
— Do wszystkich dyabłów! Ah!
Przytrzymał czapkę przed oczyma i zaczął się w nią wpatrywać. Nos poruszał mu się to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby także oddzielnie chciał się poświęcić badaniom naocznym. Następnie opuścił Anglik czapkę i ręce i zawołał z przerażeniem:
— Woe to me! Louses! Lice!
Miał już fez odrzucić, lecz się rozmyślił, zawiesił go na kuli u siodła, wsunął obie ręce we włosy, robiąc niesłychane spustoszenie w swej toalecie. Sypał przytem wyrazami, których nie podobna odtworzyć, i wściekał się głównie na to, że te zwierzątka nie szanują nawet czcigodnej głowy lorda z Oldengland.
Gniew jego zniewolił mnie do śmiechu. Odjąwszy ręce od głowy, zwrócił się Lindsay znowu do mnie i krzyknął:
— Nie śmiejcie się, sir, bo się będziemy boksować! Jakże jest z waszym fezem? Czy cieszycie się także takiem zaludnieniem?
— Nie doznałem tego zaszczytu, kochany lordzie. Ten rodzaj soldiers trzyma się zdala odemnie, gdyż nie okazałem się względem nich nigdy tak uprzedzającym.
— Co za nieostrożność brać taki fez! Ileż on narobił nieszczęścia! I to w tak krótkim czasie! Czyż można było coś takiego przypuścić!
— O tem urobił sobie już Turek przysłowie: Czapuk ok gibi hem bit gibi — szybki jak strzała i wesz. A w Turcyi dobrze rozumieją się na tem.
— Co ja zrobię, co ja pocznę? Dajcież mi jaką radę! Nie mogę wyrzucić pałacu, w którym mieszka ten lud nieszczęsny, gdyż byłoby hańbą przyjechać do Rugowej z nagą głową. Czy jest tam sklep z okryciami na głowę, to jeszcze wątpliwe.
— Nawet bardzo! Nas się nie potrzebujecie wstydzić, a towarzyszom wprost powiedzcie o swojem nieszczęściu. Zsiądźmy na kilka minut.
Gdy towarzysze dowiedzieli się, o co chodzi, zgodził się Osko na wykonanie egzekucyi. Położył fez na kamieniu, a na nim cienką warstwę ziemi. Na to nakładziono chróstu i podpalono. Dzięki temu doszły kamień, czapka i ziemia do potrzebnego stopnia ciepłoty. W pobliżu ściekała woda ze skały do małej kałuży, w której fez, po ciepłym zabiegu, poddano leczeniu wodą. Potem wziął lord napowrót ochronę godności głowy, poczem puściliśmy się w dalszą drogę. Na takie epizody należy być przygotowanym na Wschodzie, nawet gdy się jest lordem z Oldengland.





  1. Gazety.
  2. Pozdrowienie.
  3. Wieś z namiotów.
  4. Najlichszy gatunek suszonych daktyli, pasza dla koni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.