Szut/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Szut | |
Podtytuł | Powieść podróżnicza | |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa | |
Tłumacz | anonimowy | |
Tytuł orygin. | Der Schut | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Prawo tłumaczenia wszystkich dzieł Karola Maya na język polski jest wyłączną własnością wydawcy.
Wszelkie inne tłumaczenia prawnie będą ścigane.
Jazda nasza dobiegała już końca, należało się jednak spodziewać, że ostatnia jej część będzie najuciążliwsza. Trudności te powodowały częścią właściwości terenu — mieliśmy bowiem przed sobą góry, skały, doliny, parowy, bory i bagna, przez które nie łatwo było się przedostać — częścią zaś polegały one na tem, że zamiary i zdarzenia, które dotąd kierowały naszymi krokami, parły ku zakończeniu ostatecznemu, a przewidywaliśmy, że to zakończenie dojdzie do skutku tylko po wielkich wysiłkach i pokonaniu z naszej strony niebezpieczeństw, może groźniejszych od dotąd przebytych.
Przewodnik nasz Izrad okazał się wesołym młodzieńcem. Opowiadał zajmujące zdarzenia ze swego życia i tak żywo opisywał kraj i ludzi, że nam się czas wcale nie dłużył.
Żyzna równina Mustafy leży właściwie po lewym brzegu Wardaru, skąd przybyliśmy właśnie. Na prawym, gdzieśmy się obecnie znajdowali, teren się wznosi powoli, ale kraj jest mimoto urodzajny. Mijaliśmy bogate plantacye bawełny i tytoniu i pokryte owocem gaje cytrynowe. Izrad jednak powiedział, że to się skończy niebawem i że po drugiej stronie Treski pojedziemy nawet przez okolice „meratli“.
Aby wiedzieć, co znaczy to słowo, trzeba sobie przypomnieć, że ziemia w państwie otomańskiem dzieli się na pięć różnych klas.
Pierwsza klasa, to „mirieh“, czyli obszar domen państwowych, do których oczywiście należy ziemia najurodzajniejsza. Potem następuje „wakuf“, własność pobożnych fundacyi. Tej klasie przypadają bez zastrzeżeń wszelkie grunty, których właściciel umiera bez spadkobierców w linii prostej. Trzecia klasa obejmuje „milk“, czyli własność prywatną. Tytuł posiadania wydaje się zazwyczaj nie jak u nas na podstawie dokładnego pomiaru, lecz wedle oszacowania w przybliżeniu. Do każdej zmiany własności potrzeba zezwolenia rządu, co w tamecznych stosunkach można uzyskać tylko przez przekupienie urzędników. „Milk“ cierpi także nadzwyczajnie z powodu nadużyć przy poborze podatków. Gospodarstwo rolne naprzykład płaci dziesięć procent przychodu w naturze. Dzierżawcy podatków zwlekają z poborem tej dziesięciny dopóty, dopóki płody prawie że gnić nie zaczną i dopóki rolnik nie daje więcej niż dziesięć procent, byle tylko uratować dochód ze zbiorów. Do następnej klasy, zwanej „metronkeh“, zaliczają się gościńce, place publiczne i grunta gminne. Drogi komunikacyjne znajdują się po największej części w stanie opłakanym, co jest głównym powodem złego położenia ekonomicznego w całym kraju. Ostatnia klasa zowie się „merat“ i obejmuje pustkowia i wogóle okolice nieuprawne. Te miał właśnie na myśli nasz przewodnik, mówiąc „meratli“.
Musieliśmy wspinać się na dwie czy trzy płaskie terasy i dostaliśmy się na wyżynę, opadającą na zachodzie stromo ku brzegom Treski. Przejechaliśmy tu przez kilka wiosek. Największą i najważniejszą miejscowość tej równiny, Banja, zostawiliśmy po lewej ręce.
Wiedząc, że Izrad poprowadzi nas drogą najprostszą, nie starałem się szukać śladów Suefa. Nie przydałoby nam się to na nic, tylko opóźniłoby jazdę. Po czterech mniej więcej godzinach drogi dotarliśmy do lasu dość rzadkiego, w którym drzewa rosły przeważnie daleko od siebie. Tam wpadł nam w oczy ślad jednego jeźdźca; ślad ten schodził się od lewej strony z naszym kierunkiem. Trudno było twierdzić napewno, lecz przypuszczać należało, że to Suef przejeżdżał, zwłaszcza że koń pędził tak ostro, iż widocznem było, że jeździec bardzo się śpieszył. Ślady tesame szły w dalszym ciągu razem z naszym kierunkiem, jechaliśmy więc za nimi, dopóki po pewnym czasie nie znaleźliśmy z prawej strony tropu bardziej złożonego.
Teraz zsiadłem z konia. Człowiek, do pewnego stopnia wćwiczony, łatwo odgadnie, ile koni taki ślad wydeptało, jeżeli ich nie było zbyt wiele. Rozpoznałem, że tędy przejechało pięciu jeźdźców, a zatem prawdopodobnie ci, o których nam chodziło. Z przytępionych już trochę krawędzi odcisków wywnioskowałem, że byli tu mniej więcej przed siedmiu godzinami.
Przy takich ocenach trzeba wiele rzeczy uwzględniać; a więc pogodę, rodzaj gruntu, czy jest twardy, czy miękki, piaszczysty, czy gliniasty, nagi, czy pokryty roślinnością, czy też cienką powłoką listowia. Należy także zwracać uwagę na kierunek wiatru i temperaturę, ponieważ słońce, lub ostre wiatry szybko ślady wysuszają tak, że krawędzie rozsypują się rychlej niż w zimnie i w ciszy powietrznej. Niewprawny może przy takiem osądzeniu dojść łatwo do bardzo błędnych wyników.
Podążyliśmy dalej za tym tropem. Niebawem las się skończył, a przed nami otworzyło się znowu wolne pole. Coś w rodzaju drogi przecinało tu nasz kierunek; ślad skręcał na prawo, prowadząc po tej ścieżce. Zatrzymałem się i wyjąłem dalekowidz, aby zbadać, czy niema tu gdzie jakiej miejscowości lub obejścia, do któregoby jeźdźcy zboczyli, ale nic podobnego nie dostrzegłem.
— Co zrobimy, zihdi? — zapytał Halef. — Możemy teraz zostać na tropie, albo jechać dalej za Izradem.
— Decyduję się na to drugie — odrzekłem.
— Ci ludzie zboczyli pewnie tylko na krótki czas i wrócą potem znowu. Wiemy, dokąd zdążają i pośpieszymy także tam. A zatem naprzód, jak dotąd!
Chciałem już ruszyć z miejsca, kiedy Izrad zauważył:
— Przecież kto wie, czy nie byłoby dobrze pójść za nimi, effandi. Tam na prawo leży szeroki szmat ziemi, stąd dla nas niewidoczny, a na nim mały kojlustan[1], do którego zajechali zapewne ci ludzie.
— Czego się tam dowiemy? Z pewnością nie zabawili tam długo, poprosili tylko o łyk wody i kawałek chleba. Trudno przypuścić, żeby się zbytnio zwierzali przed mieszkającymi tam ludźmi. Jedźmy dalej!
Wkrótce jednak zmieniłem swoje zdanie. Ślady ukazały się znów z prawej strony, a pierwszy rzut oka przekonał mię, że były świeże. Zsiadłem znowu, aby je zbadać uważnie. Powstały zaledwie przed dwiema godzinami. Jeźdźcy spędzili więc w zagrodzie około pięciu godzin. Musiałem się dowiedzieć o przyczynie tego. Dawszy koniom ostrogi, skręciliśmy na prawo do owego domu.
Znajdował się niedaleko. Dostaliśmy się wnet na miejsce, gdzie płaszczyzna jęła opadać ku dolinie, którą potok przepływał. Było tu bujne pastwisko i piękna rola. Mimo to dom wyglądał ubogo. Wspomniana droga prowadziła do niego.
Przed drzwiami ujrzeliśmy mężczyznę, który na nasz widok zniknął w domu i drzwi zamknął za sobą.
— Effendi, zdaje się, że ten człowiek nie chce o nas nic wiedzieć — rzekł Osko.
— Już on pozwoli ze sobą pomówić. Spłoszył się prawdopodobnie dlatego, że nasi dobrzy przyjaciele źle się z nim obeszli, jakto jest ich zwyczajem. Czy znasz go może, Izradzie?
— Widziałem go, ale nie wiem, jak się nazywa. — odrzekł zapytany. — Wątpię też, czy on mnie zna, bo nie byłem jeszcze nigdy u niego.
Przybywszy przed drzwi, zastaliśmy je zamknięte. Zapukaliśmy, ale nie dostaliśmy odpowiedzi. Pojechałem ku tylnej stronie domu i znalazłem tam drugie drzwi, ale także zamknięte.
Gdy zaczęliśmy mocniej pukać i głośno wołać, otworzyła się jedna z zamkniętych także okiennic, a w niej ukazała się lufa strzelby. Jakiś głos odezwał się przytem groźnie:
— Zabierajcie się, rabusie! Jeśli nie przestaniecie hałasować, to wystrzelę!
— Powoli, powoli, mój kochany! — odrzekłem, przystąpiwszy tak blizko do okiennicy, że mogłem strzelbę ręką pochwycić. — My nie rabusie, nie przychodzimy w nieprzyjaznych zamiarach.
— Tamci mówili to samo. Nie otwieram już drzwi nieznajomym.
— A może znasz tego tutaj? — odparłem, skinąwszy na Izrada. Na widok młodzieńca cofnął chłop strzelbę i powiedział:
— Toż to budowniczy, syn owczarza z Treska-Konak.
— Tak, to ja — potwierdził Izrad. — Czy uważasz mnie za rabusia?
— Nie, tyś człowiek uczciwy.
— Ludzie, których prowadzę, tak samo są uczciwi. Oni ścigają złoczyńców, którzy byli u ciebie, by ich ukarać i chcą od ciebie usłyszeć, czego szukali tu ci rabusie.
— Wierzę ci i drzwi otworzę.
Gdy wyszedł do nas, zrozumiałem, że jako mały, słabowity, o trwożnem wejrzeniu, nie mógł zaimponować takim jak Aladży. Nie ufał nam widocznie bez zastrzeżeń, gdyż trzymał strzelbę wciąż jeszcze i zawołał do wnętrza domu:
— Matko, chodź tu i przypatrz im się!
Wyszła kobieta, skurczona ze starości i wsparta na kuli i jęła nam się przyglądać. Zauważyłem u jej pasa różaniec i rzekłem:
— Hazreti Issa Krist ilahi war, anaczykim. — Pochwalony Jezus Chrystus, mateczko! Kowar zen bizi kapudanin taszra — czy chcesz nas od drzwi odpędzić?
Po jej pomarszczonem obliczu przebiegł przyjazny uśmiech.
— Panie — odpowiedziała — jesteś chrześcijanin? O, ci bywają często najgorsi! Ale z twoich oczu przebija dobroć. Nie zrobicie nam nic złego?
— Nie, z pewnością nie!
— Bądźcie więc pozdrowieni. Zsiądźcie z koni i wejdźcie do chaty!
— Pozwól nam zostać na siodle, gdyż chcemy rychło odjechać. Przedtem jednak pragnę się dowiedzieć, co robiło u was tych sześciu jeźdźców.
— Najpierw było ich tylko pięciu. Szósty przyjechał później. Zsiedli z koni i zaprowadzili je bez naszego pozwolenia na jondża kyri[2], chociaż trawy wszędzie jest podostatkiem. Konie całkiem stratowały to piękne pole. Zażądaliśmy odszkodowania, ponieważ jesteśmy ubodzy, ale oni zaraz po pierwszem słowie podnieśli harapy i zmusili nas do milczenia.
— Dlaczego właściwie wstąpili do was? Musieli objeżdżać, aby do was się dostać.
— Jednemu z nich zrobiło się niedobrze. Miał zranioną rękę i bolało go bardzo. Zdjęli mu opatrunek i chłodzili ranę wodą. Trwało to kilka godzin, a podczas gdy jeden zajęty był rannym, tamci po domu zbierali, co im się podobało. Zjedli nam mięso i wszystkie inne zapasy żywności. Mego syna i synową zamknęli na strychu i usunęli drabinę, żeby ci nie mogli zejść.
— A gdzież ty byłaś?
— Ja? — odrzekła, mrugając chytrze oczyma — Udałam, że nic nie słyszę. To czasem się zdarza u starej osoby. Mogłam więc pozostać w izbie i podsłuchać ich rozmowę.
— O czemże mówili?
— O jakimś Kara Ben Nemzi, który musi umrzeć wraz z towarzyszami.
— To ja nim jestem, ale mów dalej!
— Wspomnieli o konakdżim nad Treską, u którego chcą dzisiaj wieczorem się zatrzymać i o węglarzu, którego nazwisko wypadło mi z pamięci.
— Czy nie nazywał się Szarka?
— Tak, tak; Jutro mają go odwiedzić. Mówili także o jakimś Szucie, którego w Kara-kara... zapomniałam tej nazwy.
— Karanirwan?
— Tak, którego zastaną w Karanirwan-chan.
— Czy wiecie, gdzie leży ta miejscowość?
— Nie. Oni tego także nie powiedzieli. Ale mówili o jakimś bracie, z którym się tam jeden z nich spotka. Jego imienia niestety nie mogę sobie przypomnieć.
— Może nazywał się Hamd el Amazat?
— Tak, tak w istocie. Ależ, panie, ty wiesz więcej odemnie!
— Wiem oczywiście już dużo i chcę się tylko zapomocą tych pytań przekonać, czy się nie mylę.
— Opowiadali także, że w tem Karanirwan-chan uwięziony jest kupiec, od którego żądają wykupu. Śmiali się z niego, ponieważ zamierzają go nie wypuścić na wolność, nawet jeżeli złoży okup. Chcą z niego wycisnąć, co się da, a gdy już nic mieć nie będzie, wówczas go zamordują.
— Ach! Domyślałem się czegoś podobnego. Jak ten kupiec dostał się do Karanirwan-chan?
— Zwabił go tam wymieniony przez ciebie Hamd el Amazat.
— Czy nie powiedziano, jak się ten kupiec nazywa?
— To było obce, zagraniczne imię i dlatego nie spamiętałam go sobie, zwłaszcza że bałam się bardzo.
— A gdyby ci się obiło o uszy ponownie, poznałabyś, czy jest to samo?
— Z całą pewnością, panie.
— Galingré?
— Rzeczywiście tak. Przypominam sobie teraz całkiem dokładnie.
— Jakie jeszcze wyjawili zamiary.
— Już żadnych, ponieważ przybył szósty jeździec, łaciarz. Poskarżył się na wrogów, z powodu których rzucił się do Wardaru. Teraz wiem, że to wy jesteście tymi wrogami. Musiałam rozniecić wielki ogień i wysuszyć mu ubranie. Przez to i przez ranę starego zabawili u nas tak długo. Ten krawiec opowiadał, że gdzieś dostał bastonadę. Chodził tylko z trudem, a zamiast obuwia owinął nogi szmatami, wysmarowanemi łojem. Musiałam mu dać świeże szmaty, a ponieważ nie miałam łoju, zarznęli nam kozę. Czy to nie ohydne okrucieństwo?
— Zapewne. Ile koza była warta?
— Co najmniej pięćdziesiąt plastrów.
— Ten mój towarzysz, hadżi Halef Omar, zwróci tobie pięćdziesiąt piastrów.
Halef wyjął natychmiast sakiewkę i podał jej półfuntówkę.
— Panie — spytała zupełnie zdumiona — czy płacisz za wszystkie szkody, wyrządzone przez twych nieprzyjaciół?
— Tego nie mogę, gdyż nie posiadam skarbów padyszacha, ale jedną kozę wynagrodzimy ci. Weź pieniądze!
— W takim razie cieszę się, że ufając ci, nie zamknęłam ani ust, ani domu mego przed tobą. Niechaj będzie błogosławione wasze przybycie i odejście. Błogosławiony niech będzie każdy krok wasz i wszystko, co czynicie!
Wreszcie pożegnaliśmy się z tymi ludźmi. Posłali oni za nami niejedno jeszcze głośne słowo podzięki za dar otrzymany. Wróciliśmy do miejsca, z którego zboczyliśmy byli na krótko i podążyliśmy w pierwotnym kierunku.
Jechaliśmy najpierw przez okolice otwarte, gdzie tylko tu i ówdzie pokazało się jakieś drzewo. Nasz, przedtem tak żwawy, przewodnik zamyślił się teraz głęboko. Gdy go spytałem o powód, odpowiedział:
— Panie, nie brałem bynajmniej tak poważnie niebezpieczeństwa, w jakiem się znajdujecie. Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z waszego położenia. To budzi we mnie obawy. Jeżeli wrogowie wasi napadną na was nagle z zasadzki, będziecie zgubieni.
— Tego nie przypuszczam; będziemy się zresztą bronili.
— Nie masz pojęcia o tem, z jaką pewnością rzucają tutaj czekanem. Nikt nie zdoła uchronić się przed rzuconym czekanem.
— A ja znam człowieka, który to potrafi.
— Nie wierzę. Któż to taki?
— Właśnie ja.
— Och, och! — zaśmiał się, patrząc na mnie z boku. — To chyba żart.
— Powiedziałem całkiem poważnie. Ten człowiek, którego czekan odbiłem, godził na moje życie.
— Nie pojmuję tego. Nie umiał się pewnie obchodzić z czekanem. Idź w góry, a znajdziesz mistrzów tej broni straszliwej. Niechaj ci jaki Skipetar, albo Miridit pokaże, jak się włada toporem, a wpadniesz w zdumienie.
— Ten właśnie, z którym miałem do czynienia, był Skipetarem, a nawet Miriditem.
Potrząsnął głową z niedowierzaniem i mówił dalej:
— Jeśli ci się udało odparować jego czekan, to stał się wobec ciebie bezbronnym i ty go zwyciężyłeś?
— Oczywiście. Był w mojej mocy, a ja darowałem mu życie. On ofiarował mi za to swój topór, który mam tu za pasem.
— Już dawno w duszy podziwiałem ten niezwykle piękny czekan. Myślałem, że go sobie gdzieś kupiłeś, by wyglądać wojowniczo. Mimoto w twoich rękach na nic on się nie przyda, bo nie umiesz nim rzucać. A może próbowałeś już tej sztuki?
— Czekanem nie, ale innymi toporami.
— Gdzie to było?
— Daleko stąd, w Ameryce, gdzie żyją dzicy ludzie, których ulubioną bronią jest topór. Od nich nauczyłem się go używać. Nazywają go tam tomahawkiem.
— Ale dziki nie dorówna Miriditowi!
— Przeciwnie. Wątpię, czy Skipetar potrafi tak zręcznie rzucić czekanem, jak Indyanin tomahawkiem. Czekan ciska się w prostej linii, a tomahawk łukiem.
— Czy istotnie jest ktoś, zdolny do takiego rzutu?
— Każdy czerwonoskóry wojownik, a ja także.
Policzki mu się zarumieniły, a oczy poczęły błyszczeć. Osadził konia napoprzek mego tak, że się musiałem również zatrzymać i powiedział:
— Przebacz, effendi, że jestem tak natrętny. Czem ja jestem wobec ciebie! A jednak trudno mi w twoje słowa uwierzyć. Przyznam ci się, że mogę pójść z każdym w zawody o rzucanie czekanem. Dlatego wiem, ilu lat ćwiczenia potrzeba, by zostać mistrzem we władaniu tą bronią. Niestety nie mam z sobą mojego topora.
— Nie rzucałem, co prawda, jeszcze nigdy czekanem — brzmiała moja odpowiedź — sądzę jednak, że jeśli nie trafię do celu za pierwszym i drugim razem, to trzeci rzut uda mi się z pewnością.
— Och, och, panie, nie myśl tak!
— Przeciwnie, spodziewam się nawet, że rzuciłbym czekanem z większą sztuką niż ty.
— Jak to?
— Jeśli ja rzucę, to przeleci broń przez pewną przestrzeń po ziemi, potem wzniesie się w górę, zakreśli łuk, opadnie, wreszcie uderzy dokładnie tam, gdzie chciałem trafić.
— To wprost niemożliwe!
— Tak jest istotnie.
— Effendi, polegam na twem słowie. Gdybym miał przy sobie dużo pieniędzy, wezwałbym cię, byś się ze mną założył.
Zsiadł z konia. Porwał go taki zapał, że mi to w duszy sprawiało przyjemność.
— Biedaku! — powiedział Halef, wykonując ręką ruch bardzo dumny.
— Kogo masz na myśli? — spytał go Izrad.
— Naturalnie, że ciebie.
— Sądzisz, że twój effendi wygra rzeczywiście zakład?
— Całkiem pewnie.
— Czy widziałeś go kiedy, rzucającego czekanem?
— Nie; ale on co chce, to potrafi. Zihdi, radzę ci założyć się z tym młodzieńcem. Zapłaci i będzie musiał prosić cię o przebaczenie.
Było to właściwie rzeczą trochę niestosowną godzić się na propozycyę Izrada ze względu na brak czasu na tę zabawę. Ale nie wiele nam na kilku minutach zależało. Byłem też sam ciekaw, czy mi się uda sztuka z czekanem tak samo, jak z tomahawkiem. Próba bynajmniej nie była zbyteczna, gdyż lada chwila mogła zajść konieczność chwycenia za topór. Było rzeczą wskazaną przekonać się, czy umiem się z nim obchodzić. Toteż zapytałem przewodnika:
— Ile masz przy sobie pieniędzy?
— Pięć, albo sześć piastrów.
— Ja stawiam sto piastrów na to. Jakie warunki?
— Hm! — odrzekł po namyśle. — Ty nigdy nie rzucałeś czekanem, a ja nie jestem przyzwyczajony do twego. Zdałoby się więc kilka razy rzucić na próbę; tak ze trzy razy?
— Zgoda.
— Potem każdy z nas tylko raz rzuci do celu, który sobie obierze.
— To za ostre warunki. Ten rzut właśnie może się przypadkiem nie udać.
— Więc dobrze. Trzy rzuty na każdego. Kto rzuci najlepiej, ten weźmie pieniądze. Za cel posłuży nam to drzewo przed nami. To diszbudak agadży[3]. Topór powinien utkwić w pniu.
Zatrzymaliśmy się nieopodal strumienia. Był to niewatpliwie ten sam, który wypływał z tej doliny, do której zbaczaliśmy przedtem. Nad brzegiem rosło kilka drzew; były tam olchy, jesiony i sękate wierzby, z których głów wystrzelały młode gałęzie. Najbliższem drzewem, oddalonem od nas mniej więcej o siedmdziesiąt kroków, był wspomniany jesion.
Zsiadłem z konia i podałem czekan Izradowi. Ten zrobił szeroki rozkrok, by jak najmocniej stanąć, przekręcił się w biodrach, jakby próbował, czy im może zaufać, zważył topór w ręce i rozmachnął się do rzutu. Topór przeleciał tuż obok jesiona, lecz go nie dotknął.
— Ten czekan cięższy od mego — usprawiedliwiał się, gdy Halef poszedł po broń. — Drugim razem nie chybię.
W istocie teraz trafił wprawdzie w cel, lecz nie ostrzem, tylko trzonem. Trzeci próbny rzut udał się lepiej, topór bowiem uderzył w pień, lecz nie tak, żeby ostrze utkwiło.
— To nic — powiedział. — To była tylko próba. Potem dosięgnę celu z pewnością, bo już znam topór. A teraz ty, effendi!
Obrałem sobie w myśli za cel nie jesion, lecz daleko za nim rosnącą wierzbę, której pień, zupełnie wydrążony, posiadał tylko jeden, prosto wznoszący się, konar z małą koroną pokrytych liściem gałęzi.
Najpierw musiałem przyzwyczaić rękę do ciężaru czekana i dlatego pierwszy rzut wypadł podobnie jak u Izrada. Nie chciałem trafić w wierzbę, lecz tylko wćwiczyć się w zachowywaniu pożądanego kierunku rzutu. To też topór przeleciał daleko na lewo obok jesionu i zarył się tam w grunt miękki.
— O nieba! — zaśmiał się nasz przewodnik. — I ty chcesz wygrać zakład?
— Tak — powiedziałem poważnie.
Mimoto następne dwa rzuty próbne poszły pozornie jeszcze gorzej, niż pierwszy. Robiło mi to jednak przyjemność, że się Izrad śmiał ze mnie, wiedziałem bowiem, że w chwili stanowczej celu nie minę.
Halef, Omar i Osko nie śmiali się. Źli byli w duchu na to, że przystałem na zakład, nie będąc pewnym wygranej.
— Próba już przeszła — rzekł Izrad. — Teraz naprawdę. Kto zaczyna?
— Rozumie się, że ty.
— Więc złóżmy najpierw pieniądze, żeby potem omyłki nie było. Osko je przechowa.
Poczciwiec podejrzewał mnie, że nie zapłacę mu tych stu piastrów. Nie wątpił wcale o wygranej. Wręczyłem Osce pieniądze. Mój przeciwnik odliczył swoich kilka piastrów i wziął topór do ręki.
Zręczność jego była rzeczywiście nie mała. Wszystkie trzy razy uderzył w pień, lecz dopiero za ostatnim rzutem siekierka w nim utkwiła.
— Ani razu nie chybione — cieszył się. — A raz nawet wbił się czekan. Zrób teraz ty tak, eflendi!
Należało użyć sposobu Indyan, jeżeli nie miałem przegrać. Zamierzyłem się, zawinąłem czekanem dokoła głowy i nadałem mu ten ruch wirujący, który się w grze w bilard nazywa „fałszem“. Topór poleciał, kręcąc się po ziemi, wzniósł się i opadł nagle na pień jesionu, wbijając się głęboko.
Towarzysze wydali okrzyk radości, lecz Izrad rzekł, potrząsając głową:
— Coza przypadek, effendi! Trudno uwierzyć.
— Przypadek? Mylisz się bardzo — odpowiedziałem.
Halef przyniósł topór i rzuciłem nim jeszcze dwa razy w drzewo. Towarzysze radowali się głośno, Izrad jednak nie chciał się z tem pogodzić, że nie przypadkowi zawdzięczałem ten wynik.
— Jeśli jeszcze przekonany nie jesteś — rzekłem — to dam ci dowód całkiem pewny. Przypatrz się tej starej, wydrążonej wierzbie za jesionem!
— Widzę ją. Więc cóż?
— Dosięgnę ją toporem.
— Panie, to więcej, niż sto kroków. Myślisz, że trafisz w nią rzeczywiście?
— Nietylko to. Trafię w jej konar i to tak, że odetnę go najwyżej o piędź nad pniem.
— Panie, to byłby cud!
— Po tych sześciu rzutach tak mi już broń ta przystaje do ręki, ze wprost niepodobna chybić. Teraz dopiero puszczę czekan we właściwy podwójny obrót; zobaczysz, że skoro tylko podniesie się z ziemi, nabierze nagle potrójnej szybkości. Uważaj!
Rzut udał się w sposób zapowiedziany. Topór powirował po ziemi, wzniósł się powoli i spadł ze wzmożoną szybkością na wierzbę. W chwilę potem leżał wspomniany konar na ziemi.
— Idź i zobacz! — rzekłem. — Będzie o piędź od pnia odcięty i to jak nożem, bo trafiło weń ostrze topora.
Izrad tak się stropił, że się musiałem roześmiać
— Nie mówiłem? — zawołał Halef. — Co effendi zechce, to potrafi. Osko daj mu pieniądze! To są piastry tryumfu, które może schować.
Odebrałem oczywiście tylko moją wkładkę, a Izrad otrzymał napowrót swoje pieniądze. Długo nie mógł się uspokoić i wybuchał w drodze rozmaitymi okrzykami podziwu.
Mnie było przyjemnie stwierdzić, że mogę ręce zaufać.
Po tej krótkiej przerwie nie doznała jazda dalsza żadnej przeszkody. Zapadła noc, a Izrad oświadczył, że w godzinę mniej więcej dotrzemy do Treska-Konak.
Przejechaliśmy znowu przez las, nie gęsty na szczęście, poczem wzgórze zaczęło opadać. Były to łąki. Zdaleka ujadały psy.
To są zamzunlar[4] mego krewnego — objaśnił Izrad. — Prosto przed nami leży konak nad rzeką, a na lewo dom teścia mego brata. Okrążymy jednak, bo mógłby któryś z parobków konakdżego być na dworze i nas zauważyć.
Zboczyliśmy na lewo aż do rzeki i jechaliśmy brzegiem aż do domu pasterza.
Był to długi, nizki dom parterowy. Z kilku stojących otworem okiennic biło światło. Psy wpadły na nas, szczekając zażarcie, lecz się wnet uspokoiły, poznawszy głos Izrada. Jakiś mężczyzna wystawił głowę przez okno i zapytał:
— Kto tam?
— Dobry znajomy.
— To Izrad? Żono, jest szwagier!
Głowa zniknęła, a zaraz potem otwarły się drzwi i wyszli starzy, a wkrótce za nimi starszy syn na powitanie Izrada. Następnie ozwał się pasterz:
— Przyprowadzasz nam ludzi. Czy zatrzymają się u nas?
— Tak; ale nie mów tak głośno. Konakdżi nie powinien zauważyć, że są tutaj. Przedewszystkiem postaraj się, żeby konie poszły do stajni.
Była tylko nizka stajnia na owce, w której głową dotykałem powały. Kary wzbraniał się wejść tam. Odór owiec drażnił jego szlachetny nos; tylko zapomocą pieszczot i zachęty udało się go tam wprowadzić. Wreszcie wstąpiliśmy do izby, czy raczej do tego, co tu izbą nazwano, jedyna bowiem wielka komnata, stanowiąca dom mieszkalny, podzielona była przez wspominane już tak często wierzbinowe plecionki na kilka przedziałów. Każdy z nich można było dowolnie zwiększać lub zmniejszać, przesuwając te ściany.
W domu zastaliśmy tylko ojca, matkę i syna. Parobcy znajdowali się przy trzodach, a dziewek wcale nie było.
Izrad zaznajomił nas z gospodarzami i opowiedział najpierw, że uratowaliśmy jego siostrę. Skutkiem tego przyjęto nas nadzwyczaj serdecznie. Syn poszedł do stajni, by koniom dać dobrej wody i najlepszej paszy, a rodzice przynieśli, co tylko mieli w domu, by zastawić przed nami uroczystą wieczerzę.
Z początku oczywiście toczyła się rozmowa dokoła tego, co wszystkich zajmowało najbardziej, tj. ocalenia synowej. Potem zaczęliśmy mówić o celu naszej podróży, przyczem dowiedziałem się, że ścigani przez nas złoczyńcy przybyli do konaku.
Opowiedziałem pokrótce o tem, dlaczego za nimi jedziemy i wprawiłem ich tem w niemałe zdumienie.
— To wprost nie do uwierzenia, że tacy ludzie istnieją! — zawołała staruszka, załamując ręce. — To okropne!
— Tak, to okropne — potwierdził mąż — ale nie ma się czemu dziwić, gdyż oni są sprzymierzeńcami Szuta. Cały kraj dziękowałby Bogu na kolanach, gdyby ten bicz ludu raz się stał nieszkodliwym.
— Masz może jakie bliższe wiadomości o Szucie?
— Nie są one lepsze niż twoje i innych ludzi. Gdyby wiedziano, gdzie on przebywa, znanoby jego samego, a wówczas byłoby po nim.
— To jeszcze pytanie. Jestem przekonany, że władza jest z nim w zmowie. Czy nie wiesz, gdzie leży Karanirwan-chan?
— Pierwszy raz słyszę tę nazwę.
— A nie znasz człowieka imieniem Karanirwan?
— Także nie.
— Ale znasz Persa, trudniącego się handlem koni?
— Tak, ale on nazywa się w ustach ludu Kara Adżemi. Dlaczego o niego pytasz?
— Podejrzewam, że to jest Szut.
— Kto? Ten Pers?
— Opisz mi go trochę!
— Jest większy i tęższy odemnie i od ciebie, prawdziwy olbrzym z pełną, czarną brodą, spadającą na piersi.
— Jak długo bawi w tych stronach?
— Nie przypominam sobie dokładnie. Będzie z dziesięć lat od tego czasu, kiedy go widziałem po raz pierwszy.
— Odtąd też zapewne mówią o Szucie?
Spojrzał na mnie, zaskoczony tem pytaniem, zamyślił się na chwilę i odrzekł:
— Tak będzie mniej więcej.
— Jak zachowuje się ten handlarz koni?
— Nadzwyczaj władczo, jak wszyscy ludzie, którzy wiedzą, że są bogaci. Chodzi zawsze uzbrojony od czuba do pięty i znany jest jako człowiek, z którym niema żartów.
— Więc skłonny jest do czynów gwałtownych?
— Tak. Rzuca się zaraz z pięścią lub pistoletem. Opowiadają, że niejeden już, który go obraził, nie otworzył ust więcej, ponieważ umarli nie mówią. Nie słyszałem jednak nic o rabunkach i kradzieżach.
— Ten opis zgadza się zupełnie z tym obrazem, jak i sobie o nim wyrobiłem. Nie wiesz, czy obcuje on z węglarzem Szarką?
— Nic mi o tem niewiadomo dotychczas. Czy masz także co do czynienia z węglarzem?
— Dotąd jeszcze nie, ale sądzę, że się z nim zetknę. Owych pięciu zdąża do niego, widocznie znane jest im jego mieszkanie. Wiesz i ty może?
— Wiem tylko, że mieszka w jaskini, położonej głęboko w lesie za Głogowikiem.
— Czy widziałeś go kiedy?
— Tylko przelotnie.
— Musi przecież od czasu do czasu wychodzić z lasu, aby węgle sprzedać, albo ludzie udają się do niego w tym celu.
— On sam nie sprzedaje. Tam w górach żyje kurumdży[5], który mu wszystko załatwia. Ten jeździ po kraju wózkiem, na którym znajdują się węgle i beczułki z sadzą.
— Co to za człowiek?
— Ponury i skąpy w słowach, z nikim się nie wdaje. Wolą go widzieć, gdy odchodzi, niż gdy przybywa.
— Hm! Może zmuszony wyszukać go, aby się odeń dowiedzieć o jaskini węglarza.
— Mógłbym ci dać parobka za przewodnika przynajmniej do Głogowiku. Dalej on też nie zna drogi.
— Przyjmujemy całem sercem tę propozycyę. Twój syn wspominał mi, że węglarz jest podejrzany o morderstwa.
— To nie są tylko podejrzenia. Wszyscy są o tem przekonani, chociaż to świadkami udowodnić się nie da. On pozostawał nawet w stosunkach z Aladżymi, których żołnierze daremnie u niego szukali.
— Także twój syn mówił mi o tem. On widział ich dzisiaj obydwu.
— Srokaczy? Rzeczywiście? Oddawna już życzyłem sobie spotkać którego z nich, ale oczywiście tak, żebym się nie potrzebował ich obawiać.
— Otóż to się już stało.
— Kiedy?
— Dzisiaj. Czy nie zauważyłeś między jeźdźcami dwu na srokaczach?
— Nieba! Więc oni znajdują się tutaj, w konaku mego sąsiada? W takim razie nieszczęście jest w pobliżu!
— Dzisiaj nie masz powodu do obawy przed nimi, bo my tu jesteśmy. Gdyby się tylko dowiedzieli o naszym pobycie tutaj, drapnęliby natychmiast. Zresztą może ich ujrzysz, jeśli teraz pójdziesz tam pokryjomu. Staraj się zbadać, czy nie możnaby ich podsłuchać.
Wyszedł, a my zabraliśmy się gorliwie do wieczerzy. W pół godziny niespełna wrócił i oznajmił, że ich widział.
— Było ich tylko czterech — powiedział. — Rannego przy nich nie widziałem. Siedzą obok sypialni sąsiada. Skradałem się dokoła całego domu i śledziłem po wszystkich okiennicach, czy nie możnaby zaglądnąć przez szparę. Wkońcu dostałem się do okiennicy z dziurą od sęka. Siedzieli z konakdżym przed dzbanem raki.
— Czy rozmawiali?
— Tak, ale nie o was.
— Czy nie dałoby się ich podsłuchać? Czy można ich rozumieć, stojąc przy okiennicy?
— Słyszałem dokładnie tylko poszczególne słowa. Aby podchwycić rozmowę, trzebaby wleźć do sypialni. Okiennica otwarta.
Opisał położenie tej izby i jej wnętrze. Z tego wywnioskowałem, że wchodzić byłoby zbyt niebezpiecznem zwłaszcza wobec tego, że stary Mibarek tam się mógł znajdować.
— Nie, tego przedsięwzięcia zaniechamy — powiedziałem. — Później sam wyjdę, aby się czegoś dowiedzieć.
W ten sposób uważałem tę sprawę za załatwioną.Podczas dalszej rozmowy wstał Halef i opuścił izbę.
— Spodziewam się, że tam nie pójdziesz. — zawołałem za nim. — Zakazuję surowo!
Skinął tylko głową i oddalił się. Nieuspokojony tem, poleciłem Omarowi, żeby pokryjomu udał się za nim. Wrócił niebawem i oznajmił, że hadżi poszedł do stajni, aby się przekonać, czy koniom, a w szczególności karemu na czem nie zbywa. Minął kwadrans, potem drugi, a gdy po upływie tego czasu Halef się nie zjawiał, obudziła się na nowo we mnie obawa. Gdy wyraziłem ją głośno, wyszedł gospodarz, by go poszukać, ale nie znalazł go nigdzie.
— Otóż dobrze przeczułem. Zrobił głupstwo i wpadł pewnie w niebezpieczeństwo. Osko, Omarze, weźcie strzelby, pójdziemy do konaku. Założę się, że był tak zuchwały i wlazł do sypialni.
Ja wziąłem z sobą tylko sztuciec, który wystarczał aż nadto, aby całe towarzystwo utrzymać w ryzach. Owczarz był przewodnikiem. Ponieważ musiałem uważać na nogę, przeto szliśmy wolno brzegiem rzeki, dopóki nie ukazała się przed nami czarna masa konaku, oddalona z pięćdziesiąt kroków od brzegu.
Przekradliśmy się przed frontem domu, gdzie były wszystkie okna zamknięte i skręciliśmy ku tej stronie, przy której znajdowały się stajnie. Rosło tam kilka młodych jodeł, których dolne konary dotykały prawie ziemi. Między niemi a domem była tylko wązka przestrzeń do przejścia.
Stąd poprowadził nas owczarz ku tylnej ścianie domu i zaczęliśmy się wzdłuż niej skradać. Po Halefie nie było ani śladu. Nie ulegało jednak wątpliwości, że znajdował się teraz w tym domu, pojmany przez ludzi, których zamierzał podsłuchać.
Wtem zatrzymał się owczarz i wskazał na dwie okiennice, zaryglowane od środka, jak wszystkie.
— Ta pierwsza okiennica — szepnął — należy do izby, w której ci ludzie siedzieli, a druga do sypialni.
— Powiedziałeś, że ta druga była otwarta?
— Tak, przedtem była otwarta.
— Więc zamknięto ją potem. Nie stało się to bez przyczyny, a cóż mogło być innego, jak to, że zbóje zauważyli, iż się ich podsłuchuje.
Poskoczyłem do pierwszej okiennicy i spojrzałem przez dziurę z sęka. Izbę oświetlała świeca łojowa tkwiąca w drucianym lichtarzu. Światła było nie wiele, ale zobaczyłem dość.
Przy stole siedzieli Manach el Basza i Barud el Amazat. Na przodzie przy wejściu stał mężczyzna o krępej, przysadkowatej postaci i ordynarnych rysach twarzy prawdopodobnie gospodarz. O ścianę po prawej stronie opierali się obaj Aladży. Strzelby ich wisiały w kącie na drewnianych hakach. Wzrok wszystkich pięciu zwracał się na — Halefa, który leżał na ziemi ze związanemi rękoma i nogami. Oblicza wrogów nie wróżyły nic dobrego. Manach el Barsza prowadził, zdaje się, śledztwo. Był widocznie gniewem podniecony, gdyż mówił tak głośno, że słyszałem, a nawet rozumiałem każde słowo.
— Widzisz co, zihdi? — spytał Omar.
— Tak — odrzekłem z cicha. — Hadżi leży związany na ziemi, właśnie go przesłuchują. Chodźcie tu! Pomożecie mi i wetkniecie do środka lufy, skoro tylko okiennicę rozwalę. Musi ona pójść w drzazgi w jednej chwili, żeby nie mieli czasu zrobić co Halefowi, zanim go obronimy.
Zacząłem nadsłuchiwać.
— A skąd ty wiedziałeś, że jesteśmy tutaj? — pytał Manach el Barsza.
— Suef sam to powiedział — odrzekł Halef.
Nie widziałem wymienionego, ale w tej chwili wszedł on z lewej strony. Był może przedtem w sypialni.
— Psie, nie kłam! — wrzasnął i kopnął Halefa nogą.
— Milcz i nie przerywaj! — odrzekł Halef. — Czy nie wyraziłeś się w naszej obecności do oberżysty w Rumelii, że masz zamiar jechać do Treska-Konak?
— Tak, ale nie powiedziałem, że ci ludzie także tu będą.
— Tego mogliśmy przecież sami się domyślić. Mój effendi powiedział ci w oczy w Kilissely, że rychło wyruszysz za nimi.
— Niech szejtan porwie tego effendiego! Rozszarpiemy mu podeszwy, żeby poczuł to, co ja dziś wycierpiałem. Ledwie stać mogę.
Usiadł na ziemi obok Halefa.
— Ale jak dowiedzieliście się, gdzie leży Treska-Konak — badał Manach dalej.
— Pytaliśmy po drodze, to się rozumie.
— A dlaczego sam pojechałeś za nami, czemu tamci zostali?
Halef był na tyle chytry, że udał, jakoby sam się tu znajdował. Zachowywał się wogóle bardzo stanowczo. Nie było w tem nic dziwnego, gdyż wiedział, że sprowadzi nas tutaj wkrótce obawa o niego.
— Czyż Suef was nie zapewnił, że mój effendi wskoczył do wody?
— Tak i jest nadzieja, że się utopił!
— Nie, nie zrobił wam tej przyjemności. Żyje jeszcze, choć zachorował, a tamci muszą być przy nim. Mnie wysłał naprzód, bym was pilnował. Jeśli będzie możliwe, przyjedzie jutro. Do wieczora będzie tutaj z pewnością i mnie uwolni.
Wszyscy zaśmiali się głośno.
— Głupcze! — zawołał Manach el Barsza. — Czy myślisz naprawdę, że do jutra będziesz jeszcze naszym więźniem?
— Więc chcecie mnie prędzej wypuścić na wolność? — zapytał z głupią miną.
— Tak, puścimy cię prędzej. Pozwolimy ci odejść, ale tylko do piekła.
— Żartujecie. Ja nie znam drogi.
— Nie obawiaj się. Już my ci ją pokażemy. Przedtem jednak damy ci małą nauczką, która ci się może nie spodoba.
— O, ja zwykłem być wdzięcznym za każdą naukę.
— Mamy nadzieją, że to się stanie i w tym wypadku. Oto chcemy ci przypomnieć, że istnieje przykazanie: oko za oko, odpłacaj równem za równe. Obiliście Habulama, Humuna i Suefa; dobrze, otóż ty dostaniesz bastonadą i to taką, że ci mięso strzępami będzie z nóg odlatywało. Napompowaliście wody na wieżę, ażebyśmy utonęli; dobrze, my wsadzimy ciebie także pod wodę; zginiesz nędznie, ale ładnie, powoli, żeby nam to sprawiło przyjemność. Włożymy cię tutaj do rzeki, że tylko nos będzie wystawać. Łap potem powietrze, dopóki zdołasz.
— Tego nie zrobicie! — zawołał Halef tonem skargi.
— Nie? Dlaczego mielibyśmy się tego wyrzec?
— Ponieważ jesteście wiernymi synami proroka i nie będziecie męczyć i mordować muzułmanina.
— Idź do szatana z twoim prorokiem! My sobie kpimy z niego! Umrzesz śmiercią, gorszą od potępienia, w którem się potem pogrążysz.
— Co wam z tego, że mnie zabijecie? Nieczyste sumienie dręczyć was będzie aż do chwili, kiedy anioł śmierci do was przystąpi.
— My sami załatwimy się z naszem sumieniem. Ty czujesz już chyba trwogę przedśmiertną. Ale gdybyś był mądry, mógłbyś jeszcze raz jej uniknąć.
— W jaki sposób? — zapytał Halef co prędzej.
— Jeśli nam wszystko wyznasz.
— Co takiego?
— Kim jest twój pan, czego chce od nas i co zamierza z nami uczynić?
— Tego mi zdradzić nie wolno.
— W takim razie umrzesz. Pragnąłem twojego dobra. Skoro jednak zamykasz usta na moje pytania, to los twój spełnić się musi.
— Rozumiem ciebie — odrzekł Halef. — Chcesz mnie złudzić przyrzeczeniem. Gdy powiem wszystko, wyśmiejecie mnie i słowa nie dotrzymacie.
— Dotrzymamy.
— Przysięgasz?
— Przysięgam na wszystko, w co wierzę i co szanuję. Decyduj się prędko, bo nastrój łaskawy trzyma się mnie nie długo.
Halef udał, że namyśla się chwilkę i rzekł:
— Co mi z effendiego, gdy zginę? Nic! Wolę żyć i dlatego udzielę wam wyjaśnień.
— To twoje szczęście! — odezwał się Manach. — A zatem powiedz nam najpierw, kim twój pan jest właściwie?
— Czyż nie słyszeliście, że to Frank?
— Tak nam powiedziano.
— I wy temu wierzycie? Czy może Frank mieć wszystkie trzy paszporty wielkorządcy z pieczęcią wielkiego wezyra?
— Więc on wcale nie jest Nemcze?
— Ani mu się śni!
— Ale jest giaur?
— Także nie. On tylko tak udaje, żeby się nikt nie domyślił, kim jest naprawdę.
— W takim razie odkryj tę tajemnicę! Kto on jest?
Halef przybrał minę wielce uroczystą i odrzekł:
— Poznaliście chyba dostatecznie po jego dobrem zachowaniu się, że to nie kuczuk jijit[6], lecz coś całkiem nadzwyczajnego. Musiałem przysiąc, że nie zdradzę jego tajemnicy, ale jeśli nie powiem, zabijecie mnie, a śmierć znosi wszelkie przysięgi. Otóż dowiedzcie się, że to obcy szahnameh[7].
— Psie! Chcesz nas okłamać?
— Jeśli nie wierzycie, to nie moja wina.
— Może to nawet syn wielkorządcy?
— Nie. Powiedziałem przecież, że obcy.
— Z którego kraju?
— Z Hindistanu[8], który leży z tamtej strony Persyi.
— Czemu tam nie został? Poco jeździ po naszym kraju?
— Aby sobie żonę wyszukać.
— Żonę? — spytał Manach el Barsza, ale nie tonem zdumienia, lecz z miną, jaką robi się u nas przy okrzyku: „aha!“
Oświadczenie hadżego nie wydało się tym ludziom bynajmniej niewiarygodnem. Setki bajek wschodnich opowiadają o bogatym królewiczu, który nieznany nikomu jeździ po kraju, aby sobie wybrać najpiękniejszą z najpiękniejszych na żoną. Musi ona oczywiście być córką nędzarzy. Ten wypadek mógł także tutaj zachodzić.
— Czemu jednak szuka właśnie tu, w kraju Skipetarów? — brzmiało następne pytanie.
— Ponieważ tu są najpiękniejsze dziewczęta; oprócz tego śniło mu się, że tu znajdzie kwiat swego haremu.
— Niech się więc o nią stara! Ale dlaczego o nas się troszczy?
Halefa, mimo niebezpiecznego położenia, korciły dowcipy. Odrzekł jednak poważnie:
— O was? Ani mu się śni. Idzie mu tylko o Mibareka.
— O ile?
— Ponieważ widział we śnie ojca tej najpiękniejszej i miasto, w którem on mieszka. Tem miastem jest Ostromdża, a ojcem Mibarek. Czemuż on ucieka przed moim panem? Niechaj mu da swoją córkę, a zdobędzie sobie wielką władzę jako kain ata[9] najbogatszego indyjskiego księcia.
Z przyległej izby zabrzmiał chrapliwy głos rannego:
— Milcz, suki synu! Ja nie miałem córki nigdy w życiu. Język twój pełen kłamstwa, jak pokrzywa gąsienic. Czy myślisz, że ja nie wiem, kim jest twój pan, któremu życzę dziesięciu tysięcy piekieł? Czyż nie nosi dziś jeszcze hamailu na szyi, chociaż jest przeklętym synem niewiernych? Nie mówiłem o tem dotychczas, gdyż sam chciałem doznać rozkoszy zemsty, ale twoje kłamstwo tak wielkie, że mi uszy pali. Muszę teraz powiedzieć, co wiem i dłużej milczeć nie będę.
— Co wiesz, co? — pytali drudzy.
— Ludzie, ten cudzoziemiec nie jest niczem innem jak tylko riswaidżi[10] eraci mibarek[11]! Widziałem go w Mekce, w mieście czci boskiej. Tam go poznano. Stałem obok niego i pierwszy wyciągnąłem rękę ku niemu, ale szejtan mu ułatwił ucieczkę. A ten hadżi Halef Omar był przy nim i pomagał mu plamić największą świętość muzułmanów wzrokiem psa chrześcijańskiego. Nie zapomniałem twarzy obydwu i poznałem ich, gdy jako kaleka siedziałem na gościńcu w Ostromdży, a oni przejeżdżali koło mnie. Nie pozwólcie się zakrapiać zuchwałemi łgarstwami, lecz pomścijcie straszliwie tę zbrodnię. Namyślałem się długo nad tem, jaką karę powinni ponieść ci zbrodniarze, ale nie znalazłem odpowiedniej. Dlatego dotąd milczałem.
Mówił prędko i ze złością jak z gorączki. Potem zaczął stękać zmożony bólem. Stało się zupełnie tak, jak przypuszczałem: umieszczono go w sypialni.
Teraz jasność we mnie wstąpiła. Więc to dlatego wydało mi się tak znajomem jego chude, charakterystyczne oblicze! Dlatego to przedstawiło mi się jak we śnie: morze ludzkie, oburzone i podniecone, a w pośrodku tego morza ta jedna postać, te długie wychudłe ręce, wyciągnięte ku mnie z palcami, pozakrzywianymi nakształt szponów drapieżnego ptaka, rzucającego się na zdobycz. A więc to w Mekce pierwszy raz go spotkałem. Twarz jego wbiła mi się w pamięć nieświadomie, a gdy się z nim później zetknąłem w Ostromdży, poczułem zaraz, że go już gdzieś widziałem, lecz nie mogłem sobie przypomnieć miejsca, na którem się to stało.
Teraz zrozumiałem już i pełne nienawiści spojrzenie jego, jakie rzucił na mnie w Ostromdży i wrogi sposób wystąpienia przeciwko mnie.
Słowa jego wywarły oczekiwane wrażenie. Obecni byli zbrodniarzami, ale zarazem muzułmanami i chociaż Manach el Barsza chełpił się, że sobie kpi z proroka, to nie należało tego rozumieć dosłownie. Myśl, że jako chrześcijanin zbezcześciłem świętą Kaabę, wywołała u nich najgłębsze oburzenie. Towarzystwo Halefa, udział jego w tym grzechu śmiertelnym, napełniło ich żądzą zemsty, nie dopuszczającą względem niego łaski, ani litości.
Zaledwie Mibarek skończył swe oskarżenie, zerwali się wszyscy z miejsca, a Suef skoczył, jakby ukąszony przez żmiję.
— Kłamco! — ryknął, kopnąwszy Halefa. — Przeklęty kłamco i zdrajco własnej wiary! Czy masz odwagę powiedzieć, że Mibarek nie mówi prawdy?
— Tak, gadaj! — wrzasnął jeden z Aladżych. — Gadaj, a nie, to zmiażdżę cię w moich pięściach! Byłeś w Mekce?
Halef ani nie drgnął na twarzy; był istotnie odważnym człowiekiem. Odpowiedział:
— Dlaczego się oburzacie? Czemu zachowujecie się tak, jak gdyby drapieżny ptak wpadł między kaczki? Jesteście mężami, czy dziećmi?
— Człowiecze, nie obrażaj nas! — zawołał Manach el Barsza. — Kara twoja i bez tego będzie straszna. Czy chcesz uczynić ją jeszcze okropniejszą przez to, że gniew nasz podwoisz? Odpowiadaj więc: czy byłeś w Mekce?
— Jak mogłem tam nie być, skoro jestem hadżi.
— A czy był z tobą ten Kara Ben Nemzi?
— Tak.
— Czy on chrześcijanin?
— Tak.
— I nie jest królewiczem indyjskim?
— Nie.
— A więc okłamałeś nas! Świętokradco! Odpokutujesz to teraz. Zakneblujemy ci usta, że głosu nie wydasz z siebie i zaczną się męki. Konakdżi, daj co do zatkania mu gęby!
Gospodarz wyszedł i wrócił w tej chwili z kawałkiem sukna.
— Otwórz pysk, psie, żebyśmy mogli wsunąć knebel! — rozkazał Barud el Amazat, biorąc sukno i schylając się nad Halefem. Ponieważ jednak hadżi nieusłuchał rozkazu, dodał: — Otwieraj, bo ci klingą zęby wyłamię!
Ukląkł obok hadżego i dobył noża z za pasa. Teraz nadszedł czas ostateczny, żeby położyć kres temu wszystkiemu.
— Walić! — powiedziałem do stojących koło mnie ludzi.
Trzymałem już odwrócony sztuciec, gotowy do uderzenia. Po jednym ciosie wpadły dwie deski do izby. Z obu stron uderzyli Osko i Omar tak, że reszta okiennicy poszła za niemi. W sekundzie odwróciliśmy strzelby i wsunęliśmy ich wyloty do środka.
— Stać! Ani się ruszyć, jeśli nie chcecie dostać kulą w łeb! — zawołałem do wnętrza.
Barud el Amazat, który trzymał nóż nad twarzą Halefa, zerwał się w górę.
— Nemzi! — zawołał z przerażeniem.
— Zihdi! — zawołał Halef. — Wystrzelaj ich!
Ale nie było już do kogo strzelać. Zaledwie łotry usłyszeli moje słowa i poznali twarz moją przy świetle łojówki, zerwali strzelby ze ściany i wybiegli z izby, a gospodarz za nimi.
— Do Halefa! — zawołałem na Omara i Oskę. — Rozwiążcie go! Zgaście światło, żebyście się nie stali celem dla kul. Zaczekajcie w izbie spokojnie, póki nie wrócę!
Wykonali mój rozkaz natychmiast.
— Możesz tu czekać na mnie — rzekłem do owczarza i pobiegłem wzdłuż ściany do rogu, z za którego wyszliśmy i poskoczyłem między jodłami ku przedniej części domu.
Stało się to, czego się domyślałem. Mimo ciemności ujrzałem kilka postaci, zbliżających się do mnie. Wobec tego cofnąłem się, aby wleźć pod najniższe konary jodeł. Zaledwie się położyłem, nadeszli Manach, Barud, Aladży, Suef i gospodarz.
— Naprzód! — komenderował z cicha Barud. — Są jeszcze pod okiennicą. Zobaczymy ich i wystrzelamy.
Szedł na przedzie. Znalazłszy się na rogu, skąd mógł spojrzeć wzdłuż tylnej ściany, zatrzymał się:
— Przekleństwo na nich! — rzekł. — Nic nie widać. Niema światła. Co robić?
Nastąpiła chwila milczenia.
— Kto mógł zgasić światło? — spytał nareszcie Suef.
— Może który z nas strącił je ze stołu w ucieczce.
— To przeklęte! — zgrzytnął jeden z Aladżych. — Ten cudzoziemiec jest naprawdę z dyabłem w przymierzu. Ledwie nam się wyda, że mamy w rękach jego, lub kogoś z jego ludzi, rozpływa się jak we mgle. Teraz stoimy zupełnie bezradni.
Wtem dał się słyszeć stamtąd, gdzie stał owczarz, przyciszony kaszel. Nie mógł się widocznie wstrzymać.
— Słyszycie, on jeszcze tam jest — odezwał się Manach.
— To poślijmy mu kulę — rzekł Sandar.
— Daj pokój strzelbie! — rozkazał Manach. — Nie widzisz go, a jeżeli strzelisz, nie trafisz, lecz zdradzisz naszą obecność. Trzeba zrobić coś innego. Konakdżi, wróć do domu i donieś nam, co się tam dzieje.
— Do wszystkich dyabłów! — zaklął oberżysta z zakłopotaniem. — Czy chcecie, żebym za was zginął?
— Nic ci nie zrobią. Powiesz, że zmusiliśmy ciebie do tego. Zwal wszystko na nas. Nie strzelali do nas w izbie, chociaż mogli. Jasny stąd wniosek, że nie godzą na nasze życie. Idź więc i nie każ nam długo czekać.
Gospodarz odszedł. Złoczyńcy szeptali tymczasem z sobą.
— Do domu wejść nie możecie, gdyż oni obsadzili izbę — oznajmił gospodarz, wróciwszy niebawem.
Naradzali się przez chwilę. Zanim jednak powzięli postanowienie, stało się coś, co dla mnie samego było niespodzianką. Dał się słyszeć odgłos miarowych kroków, zbliżających się z poza domu i przytłumiony głos komendy:
— Dur! Askerler, tufenkler doldurynic. — Stój! Żołnierze, nabijcie strzelby!
Ku memu zdumieniu rozpoznałem głos hadżego.
— Szejtan! — szepnął gospodarz. — Czyście słyszeli? Tu są żołnierze. A czy to nie komenderował mały Halef?
— Tak, to on był napewno — odrzekł Barud el Amazat. — Gdy go rozwiązano, wyskoczył przez okno, aby zawołać żołnierzy, których sprowadził jego pan. To może być tylko wojsko z Uskub. Jak dostał tak rychło tych ludzi?
— Szejtan śle mu zewsząd pomoc! — syknął Manach el Barsza. — Niepodobna już tu pozostać. Słuchajcie!
Znowu zabrzmiał głos hadżego:
— Duryn bunda! Arasztyrarim. — Czekajcie tu! Ja zbadam teren.
— Uciekajmy! — szepnął Manach. — Hadżi wyszedł z pewnością z izby razem z towarzyszami swymi. Idź prędko do środka, konakdżi! Jeżeli ich już niema, to wyprowadzisz Mibareka. Choćby miał najsilniejszą gorączkę — musi także zniknąć. My zabierzemy konie tymczasem. Znajdziesz nas na prawo od brodu pod czterema kasztanami. Ale prędko, prędko! Szkoda najmniejszej chwili czasu.
Reszta zgodziła się na to widocznie i wszyscy poskoczyli ku stajni. Dla mnie było teraz najważniejszem dostać się przed nimi do owych kasztanów. Nie znałem miejsca, lecz wiedziałem, że drzewa te stoją z prawej strony brodu, a że przechodziłem już tamtędy, przeto spodziewałem się znaleźć miejsce schadzki.
Strzelbę, którą miałem ze sobą, zostawiłem na razie pod jodłami, bo byłaby mi przeszkadzała.
Usłyszałem skrzypienie drzwi, prawdopodobnie od stajni. Pospieszyłem więc jak najprędzej ku brodowi. Przybywszy tam, zwróciłem się na prawo i uszedłszy zaledwie czterdzieści kroków, znalazłem się pod drzewami. Były gęsto liściem pokryte. Dwa z nich miały korony wysoko, u dwu natomiast zwisały konary tak nizko, że ich niemal ręką mogłem dosięgnąć. Objąłem jeden z pni i po kilku chwytach dostałem się na konar tak silny, że mógł unieść kilku mężczyzn mojej wagi. Zaledwie na nim usiadłem, doleciał mnie odgłos kopyt końskich. Trzymając konie za cugle, zajęli zbiegowie stanowisko pode mną. W tej chwili przyprowadził też gospodarz Mibareka. Od domu dolatywał głos Halefa:
— Kapudan iczine giriric, mahaccalar parczalarzic atmalerimic ejer iczitirzic. — My wchodzimy. Rozwalcie okiennice, skoro usłyszycie nasze wystrzały!
— Allah mnie ciężko nawiedza — skarżył się z cicha Mibarek. — Ciało moje, jak ogień, a dusza goreje jak płomień. Nie wiem, czy jechać potrafię.
— Musisz! — odrzekł Manach. — My także spoczęlibyśmy chętnie, ale te dyabły pędzą nas z miejsca na miejsce. Ucieczka jest konieczna, a jednak trzeba się dowiedzieć, co się tu dzisiaj stanie. Konakdżi, wyślesz za nami posłańca.
— A gdzie was ma szukać?
— Gdzieś na drodze do jaskini węglarza. Ale ty będziesz musiał tych obcych naprowadzić na trop nasz. Powiesz, że się udajemy do Szarki. Oni pójdą za nami z pewnością i zginą. Zaczaimy się koło Szejtan kajaji. Tam nie będą mogli umknąć ani w prawo, ani w lewo i wpadną nam w ręce.
— A jeżeli ujdą mimoto wszystko? — zapytał drugi z Aladżych, Bybar.
— To tem pewniej dostaną się w nasze ręce u węglarza. Niech im konakdżi wspomni o skarbach w jaskini, jak to opowiadał innym, którzy się dali złapać w pułapkę. Całe piekło chyba musiałoby z nimi być w zmowie, żeby mogli znaleźć ip medriwani[12], po której wchodzi się do spróchniałego dębu. Konia cudzoziemca zechce oczywiście Karanirwan dla siebie. Za to resztę podzielimy pomiędzy siebie i sądzę, że będziemy zadowoleni. Człowiek, który podróżuje i takiego konia posiada, ma z pewnością bardzo dużo pieniędzy przy sobie.
Był oczywiście co do tego w wielkim błędzie. Całe moje bogactwo polegało w tej chwili na tem, czego się teraz od niego dowiedziałem, mianowicie, że Karanirwan jest Szutem. Wiedziałem teraz, że ofiary węglarza znęcał konakdżi szczególnemi opowiadaniami, oraz, że jego jaskinia ma drugie wyjście, czy wejście, uchodzące do spróchniałego dębu. Dąb ten musiał być obszerny, odpowiednio wysoki i wpadać w oczy tak, że nie trudno go było znaleźć.
Więcej już nic nie słyszałem. Oberżysta był bardzo przerażony i zachęcał do wyruszenia. Wszyscy dosiedli koni, dopomógłszy wprzód Mibarekowi dostać się na siodło. Niebawem rozległ się w ciszy nocnej chlupot wody, gdy przez bród przejeżdżali. Zlazłem z drzewa i poszedłem ku domowi. Wahałem się, czy mam wejść odrazu, czy zaglądnąć wpierw przez rozbitą okiennicę. Wtem usłyszałem z wnętrza domu donośny głos Halefa i wszedłem.
Właściwie pierwsze drzwi prowadziły odrazu do wielkiej izby gospodniej, ale postawiono przed niemi dla ochrony przed przeciągiem plecioną ścianę. Stojąc za nią, usłyszałem podniesiony głos Halefa:
— Zakazuję ci uganiać w nocy po dworze, gdy się tu znajdują tacy sławni mężowie, jak my i chcą z tobą mówić. Jesteś gospodarzem tego nędznego konaku; twoim obowiązkiem jest obsługiwać gości, aby im się dobrze działo między twymi czterema spróchniałymi palami. Jeśli obowiązku tego zaniedbasz, to ja ci go uświadomię. Skąd przychodzisz?
— Byłem na polu, aby pokryjomu zobaczyć, dokąd się udadzą ci ludzie, którzy przedtem tak niecnie na ciebie napadli — odrzekł gospodarz, który natychmiast do domu powrócił.
Przystąpiłem do samej ściany i zaglądnąłem do izby. Pięć czy sześć osób leżało związanych pod strażą Oski i Omara, wspartych na strzelbach. Obok stał Halef z wypiętą piersią i w majestatycznej postawie, przed nim zgięty pokornie gospodarz, a koło gospodarza stara kobieta z postronkami w ręku. Mały hadżi znalazł się znowu w przyjemnem położeniu nadania sobie pozorów człowieka, który posiada jakieś znaczenie.
— Tak! — rzekł. — Teraz nazywasz to niecnym napadem, a przedtem cieszyłeś się z tego.
— To było udane, panie. Musiałem tak czynić, żeby tych drabów jeszcze bardziej nie rozgniewać. Skrycie jednak gotów byłem zrobić wszystko, ażeby się z rąk ich uwolnić.
— To brzmi bardzo pięknie. Chcesz przez to zapewne powiedzieć, że nie jesteś ich sprzymierzeńcem?
— Nie znam ich wcale.
— A jednak nazywałeś każdego z nich po imieniu! Znałem je, bo sami siebie tak nazywali. Rad jestem, że się to tak dobrze skończyło.
— O, to się jeszcze wcale nie skończyło, dopiero się zacznie naprawdę; przynajmniej co się tyczy ciebie. Nie odpowiada to mojej godności rozstrzygać o tem, czy jesteś winien, czy nie. Nie chcę mieć nic do czynienia z ludźmi twojego pokroju i polecę effendiemu wziąć cię na przesłuchanie i zdać mi potem sprawę. Od jego postanowienia i mego przyzwolenia będą zależały wasze dalsze losy. Na razie pozwolisz się skrępować, ażebyśmy mogli być przekonani o twojem przywiązaniu.
— Skrępować? Dlaczego?
— Powiedziałem ci właśnie: poto, żeby ci na myśl nie przyszło wyjechać w podróż dla przyjemności. Oto tu stoi twoja żona, miła towarzyszka dni twoich. Z całą gotowością założyła już pętle tamtym i z rozkoszą okręci dokoła twoich rąk postronek, który ci się właściwie na szyję należy. Zwiąże ci ręce i nogi. Potem naradzimy się co do kwater. Obawiam się, że te izby nie wystarczą na pomieszczenie tylu żołnierzy. Podaj więc ręce swej kochanej hurysie, niech je razem złączy.
— Panie, wszak nic nie zawiniłem! Nie zniosę...
— Milcz! — przerwał mu Halef. — Nic mnie to nie obchodzi, co możesz znieść, a czego nie. Teraz ja rozkazuję i jeżeli nie usłuchasz natychmiast, dostaniesz baty.
Przy tych słowach podniósł harap do góry. Nieodstępne to narzędzie leżało przedtem niestety wraz z pistoletami i z nożem na stole, dokąd się dostało po rozbrojeniu Halefa. Teraz wziął je napowrót. Osko i Omar uderzyli groźnie kolbami o ziemię, a gospodarz wyciągnął ręce ku żonie, by je związała. Potem musiał się położyć na ziemi i pozwolić na skrępowanie nóg.
— Tak, dobrze, ozdobo mojego życia! — pochwalił Halef starą. — Obrałaś lepszą cząstkę, postanowiwszy mi być posłuszną bez szemrania. Dlatego sznurek nie dotknie rąk, ani nóg twoich. Możesz na skrzydłach swoich unosić się swobodnie nad domem, uszczęśliwionym twoją miłością. Nie próbuj tylko ruszyć więzów, gdyż to pociągnęłoby za sobą skutki, zdolne uszkodzić delikatność twych zalet. Usiądź tam w kącie i spocznij w cichem rozmyślaniu po trudach ziemskiej wędrówki. My naradzimy się tymczasem, czy dom wasz wysadzić w powietrze, czy też oddać na pastwę płomieni.
Powlokła się posłusznie do kąta, a Halef zwrócił się ku drzwiom, aby zapewne mnie poszukać. Gdy mnie ujrzał, ani mu na myśl nie przyszło usprawiedliwić choćby słowem swą nierozwagę. Ani jednym rysem twarzy nie okazał, że uznaje swój błąd. Najspokojniej przemówił do mnie tonem głębokiej powagi:
— Przybywasz, effendi, aby się dowiedzieć o wyniku naszej słynnej wyprawy. Popatrz, leżą jeńcy przed tobą na ziemi i są gotowi przyjąć śmierć, albo życie z rąk naszych.
— Wyjdź tu!
Powiedziałem to tak krótko i dobitnie, że mu się twarz wydłużyła odrazu. Wyszedł za mną przed dom.
— Halefie — zwróciłem się tam do niego — wywołałem cię, żeby cię nie zawstydzić przed ludźmi, wobec których udajesz władcę i spodziewam się, że ocenisz tę względność.
— Effendi — odrzekł skromnie — uznaję ją, ale ty nie zaprzeczysz także, że wykonałem moją rzecz znakomicie.
— Nie, tego bynajmniej potwierdzić nie mogę. Postąpiłeś samowolnie i napędziłeś przez to naszych przeciwników, co mi zupełnie popsuło szyki. Tak ci trudno raz już zrozumieć, że zawsze źle na tem wychodzisz, ilekroć przedsięweźmiesz coś wbrew mym życzeniom i przestrogom. Masz tylko oko podbite, bo ocaliliśmy cię w sam czas. Ale stało się i wyrzuty na nic się nie przydadzą. Opowiedz przebieg tego słynnego, jak powiadasz, przedsięwzięcia.
— Hm! — mruknął półgębkiem. — Przebieg był bardzo szybki. Nasz gospodarz opisał nam dom, stąd wiedziałem, gdzie szukać tych ludzi. Przysunąłem się i zaglądnąłem przez dziurę od sęka. Ujrzałem ich siedzących razem z wyjątkiem Mibareka. Rozmawiali z zajęciem, ale tylko tu i ówdzie doleciało mnie jakieś słowo. To mi nie wystarczało, dlatego postanowiłem wleźć do sypialni, której okiennica była otwarta.
— Spodziewałeś się, że tam niema nikogo.
— Naturalnie!
— To wcale nie naturalne. Zapytaj towarzyszy, a powiedzą ci, że ja twierdziłem bardzo stanowczo, iż chory Mibarek leży w izbie.
— Tak, ale tego ja nie słyszałem niestety. W przeciwnym razie nie byłbym skoczył obydwoma nogami naraz w tę szkaradną kałużę. Muszę się przyznać, że obryzgałem się wcale dobrze. To bynajmniej przyjemne nie było. A gdy Barud el Amazat błysnął nademną nożem, aby mi nim usta otworzyć, miałem uczucie, uczucie, hm, jakby mi pomalutku wyciągano z ciała stos pacierzowy. Są chwile w tem ziemskiem życiu, w których nie czuje się człowiek tak dobrze, jak sobie tego życzy. Sądziłem, że komora jest próżna, ale byłem na tyle ostrożny, że nadsłuchiwałem najpierw przez chwilę. Gdy się nic nie ruszyło, wlazłem przez okno i spuściłem się do środka ostrożnie i pocichu. Dostałem się też szczęśliwie bez szmeru na ziemię i chciałem się przemknąć do ściany, za którą się znajdowali ci hultaje. Niestety los, pozbawiony rozumu, rzuca najlepszym ludziom przeszkody właśnie wtedy, kiedy im tego najmniej potrzeba. Potknąłem się o jakieś ciało, leżące na drodze. Nie mogę powiedzieć, czy ten drab spał, czy nie, ale pozwolił mi wleźć spokojnie i nie wydał głosu z siebie. Naraz przyczepił się jak pijawka do mej nogi i zaryczał, jakby chciał wszystkich zmarłych pobudzić. Upadłem, ale nie odrazu na ziemię, gdyż chwyciłem się deski, niedostatecznie przytwierdzonej do ściany. Zerwałem ją razem ze wszystkiem, co się na niej znajdowało i runąłem. Zrobił się hałas straszliwy. Łotry wypadli z izby i dostali mnie w swe ręce, zanim się podniosłem. Gospodarz podał prędko dwa sznury, któremi mię skrępowano. Potem zanieśli mię do izby i zaczęło się przesłuchanie. Żądali, żebym powiedział, kim i czem jestem. Przedstawiłem im ciebie, jako...
— Królewicza indyjskiego, który szuka sobie żony. Słyszałem to, ty niepoprawny blagierze. Teraz pójdziemy napowrót do izby.
— Nie chcesz się dowiedzieć, co uczyniłem po uwolnieniu z więzów?
— Sam się tego domyślam. Przypuszczałeś, że jestem w niebezpieczeństwie i nakłoniłeś Oskę i Omara do postąpienia wbrew moim rozkazom. Wyleźliście przez okno i oddaliliście się trochę od domu, aby się zabawić w żołnierzy.
— Tak, lecz tego nie zrobiłem bez dostatecznego powodu. Spróbowałem się raz zakraść na twój sposób. Położyłem się na ziemi i poczołgałem się do rogu, gdyż dowiedziałem się, że tam jesteś. Tam stali ci zbóje. Zakradłem się tak blizko, że słyszałem ich szept, chociaż słów nie zrozumiałem. To zwiększyło moje obawy i dlatego kazaliśmy ruszyć naprzód żołnierzom. Stąpaliśmy w takt, a Osko i Omar uderzali przy tem mocno kolbami o ziemię. Nasz gospodarz pomagał także.
— Gdzie on teraz?
— Odesłałem go do domu. Jako sąsiad konakdżego nie powinien mu się pokazywać; gdyż ten, wrogo usposobiony dla niego, mógłby się na nim zemścić.
— To jeszcze najmądrzejszy krok z całej twojej działalności dzisiejszej.
— Czy to nie świadczy także o naszym rozumie, że gdy droga była wolna, weszliśmy do domu i zmusiliśmy starą gospodynię do związania wszystkich mieszkańców konaku?
— Nie mogę powiedzieć, żebyś postąpił jak mędrzec.
— Tym ludziom nie należy się nic innego. Powiadam ci, że wszyscy sprzyjają naszym wrogom.
— Wiem o tem i dlatego przynajmniej na przeciąg dzisiejszej nocy zrobię ich nieszkodliwymi, bo wysłaliby natychmiast posłańca za zbiegami. Idź więc do środka!
Wróciliśmy do izby, gdzie gospodarz, jak to poznałem po jego twarzy, wyczekiwał ze strachem mego zjawienia się.
Halef bał się, że skrępowani odgadli, dlaczego wezwałem go najpierw do siebie, zanim wszedłem do izby. Aby uratować swoją powagę, przystąpił niepoprawny samochwalca do gospodarza ze słowami:
— Rada wojenna, którą odbyliśmy na dworze, skończona. Zgadzam się na postanowienie naszego mądrego effendiego, zatem dalszy wasz los leży w jego ręku.
Najchętniej byłbym go pociągnął za uszy, zanadto liczył na moją przychylność. Zadowoliłem się spojrzeniem gniewnem na niego i zacząłem przesłuchiwać gospodarza, ale bez skutku. Przeczył krótko wszelkiemu porozumieniu ze zbiegłymi.
— Panie, jestem niewinny — zaklinał się. — Spytaj moją żonę i ludzi, a powiedzą ci to samo.
— Naturalnie, ponieważ są pouczeni. Czy w twoim domu jest jakie miejsce, gdzie możnaby coś dobrze i pewnie schować?
— Tak, piwnica tu pod nami. Drzwi są tam w kącie, gdzie siedzi żona.
Podłoga była z twardo wydeptanej gliny. Tylko tę część, gdzie zajęła miejsce gospodyni, pokrywały deski i tam też znajdował się zapad, opatrzony prawdziwym zamkiem. Gospodyni miała klucz do niego w kieszeni. Nadół schodziło się po drabinie do dużej czworobocznej piwnicy, w której leżały rozmaite owoce. Wróciłem na górę i poleciłem zdjąć gospodarzowi więzy.
— Zejdź nadół! — rozkazałem.
— Co będę tam robił? — zapytał przestraszony.
— Urządzimy zebranie w piwnicy, ponieważ tam można bez przeszkody rozmawiać.
Gdy próbował się jeszcze wzbraniać, wydobył Halef z za pasa harap. To poskutkowało. Reszta musiała także pójść za nim po uwolnieniu z więzów. Gdy zeszła na końcu żona, wyciągnęliśmy drabinę. Potem przyniesiono z sypialni koce i poduszki i rzucono je im nadół. W końcu oświadczyłem im:
— Teraz możecie tam zacząć naradę. Namyślcie się, czy macie się jutro rano otwarcie do wszystkiego przyznać. Aby zaś nie przyszła wam ochota opuścić w jaki sposób miejsce narady, to przyjmijcie do wiadomości, że będziemy tutaj na drzwiach czuwali.
Zachowywali się dotychczas milcząco, lecz teraz zaczęli głośno protestować. Przerwaliśmy im przez zatrzaśniecie drzwi i zamkniecie ich na klucz, który ja schowałem zaraz. Halef i Osko pozostali na straży.
Ja powróciłem z Omarem do domu owczarza, który czekał na nas z wielką niecierpliwością. Usłyszał od nas tyle, ile uważaliśmy za stosowne mu powiedzieć, poczem udaliśmy się na spoczynek.
Po wysiłkach ostatnich dni spaliśmy tak twardo, że bylibyśmy się zbudzili przed samem południem, gdybym nie był poprosił gospodarza, żeby nas obudził o świcie.
Przyszedłszy do konaku, zastaliśmy drzwi zaryglowane od środka. Halef i Osko jeszcze spali, dlatego trzeba było pukać. Usłali oni sobie łoże z siana i słomy na drzwiach do piwnicy i użyli snu dostatecznie, gdyż więźniowie zachowywali się spokojnie. Gdy otworzono drzwi i spuszczono drabinę, wyszedł z piwnicy konakdżi ze swymi ludźmi. Twarze, które ujrzeliśmy teraz, można było naprawdę malować. Przebijał się na nich wyraźnie gniew, pomimo że usiłowali zapanować nad sobą. Gospodarz chciał się bronić i robić wyrzuty, ale ja przerwałem mu mowę słowami:
— Będziemy się tylko z tobą układać. Chodź do tylnej izby. Reszta niechaj idzie do swych dziennych zajęć.
Ta reszta zniknęła w tej chwili. Kiedy usiedliśmy w izbie, stanął gospodarz przed nami z obliczem skazańca.
— Daliśmy ci całą noc do namysłu, czy gotów jesteś złożyć szczere zeznanie? — zapytałem. — Czekamy na odpowiedź.
— Panie — rzekł — ja nie potrzebowałem się namyślać. Nie mogę nic innego powiedzieć, jak to, że jestem niewinny.
Tu zaczął wyliczać poszczególne wypadki ubiegłej nocy i starał się je przedstawić ze strony najlepszej. Przez noc obmyślił obronę dokładnie i przeprowadził ją zręcznie. Aby mu tego złudzenia nie odbierać, rzekłem nakoniec:
— Dochodzę teraz do wniosku, iż podejrzewaliśmy cię bez powodu i dlatego gotów jestem dać ci odpowiednie zadośćuczynienie.
— Panie, ja niczego nie żądam. Wystarczy mi to, że uważasz mnie za uczciwego człowieka. Jesteś obcy w tym kraju i nie znasz tutejszych stosunków, nic więc dziwnego, że tak zbłądziłeś. Twoi ludzie także, jak się zdaje, stąd nie pochodzą. Dobrzeby więc było, gdybyś w dalszej podróży miał kogoś, przynajmniej od czasu do czasu, komubyś mógł zupełnie zaufać.
Aha! Teraz doszedł do zamierzonego tematu. Podjąłem go, odpowiadając:
— Masz słuszność. Przewodnik, godzien zaufania, wart wiele; ponieważ jednak jestem właśnie obcy, dlatego nie powinienem brać nikogo.
— Czemu?
— Bo nie znam ludzi. Jak łatwo mógłbym nająć kogoś, niezasługującego na moje zaufanie.
— To prawda istotnie.
— Wiesz może o jakim pewnym przewodniku?
— Owszem. Ale musiałbym oczywiście wiedzieć, dokąd zamierzacie się udać.
— Do Kakandelen.
Powiedziałem nieprawdę, ale miałem w tem swój cel, gospodarz przybrał też odrazu minę rozczarowania i zauważył szybko:
— Nie spodziewałem się tego, panie.
— Czemu nie?
— Gdyż słyszałem wczoraj, że pojedziecie w zupełnie innym kierunku.
— W którym?
— Za tymi pięciu jeźdźcami.
— Ach tak! Kto ci o tem powiedział?
— Oni sami. Skarżyli się, że ścigacie ich już oddawna.
— Przyznaję, że to prawda, ale nie mam już nadal zamiaru tego robić.
— W takim razie masz chyba słuszny powód po temu, że postanawiasz tak nagle coś innego — wtrącił poufale.
— Już mnie znużyła ta gonitwa — odrzekłem — za ludźmi, którzy mi ustawicznie uciekają. Człowiek naraża się na nieprzyjemności i popełnia błędy, nie dające się usprawiedliwić. Ty sam tego chyba doświadczyłeś.
— O, zamilczmy o tem, co było wczoraj. Co się stało, to już zapomniane i przebaczone. Ci ludzie musieli cię chyba dotknąć do żywego?
— Nadzwyczajnie.
— Skoro ich już tak długo ścigasz, to byłoby przecież głupotą puszczać ich teraz właśnie, kiedy już prawie pewny jesteś ich ujęcia, gdybyś tylko chciał.
— Skąd wiesz o tem?
— Wnoszę z tego, co podsłuchałem. Wszak wiadomo ci, dokąd zamierzają się udać?
— Przeciwnie. Brak właśnie wiadomości zniewala mnie wyrzec się dalszego ścigania. Umknęli mi wczoraj znowu i nie wiem, dokąd. Teraz musiałbym szukać, badać, dowiadywać się, a zanimbym zdobył coś pewnego, będą już dawno za siódmą górą i za siódmą rzeką. Wolę więc zaniechać tego.
Teraz przybrał minę tajemniczą i rzekł:
— Przekonasz się teraz, że nie jestem mściwy, effendi. Wyświadczę ci wielką przysługę, skoro ci powiem, gdzie możesz znaleźć tych ludzi.
— Ach, ty wiesz o tem? Dokądże pojechali?
— Do Głogowiku. Pytali mnie, jak daleko tam i musiałem im drogę opisać.
— A to znakomite! — zawołałem uradowany. — To nader ważna dla mnie wiadomość. W takim razie dziś jeszcze wyruszymy do Głogowiku. Ale czy dowiemy się tam o kierunku ich dalszej drogi?
— O to nie potrzebujesz wcale pytać, bo ja już wiem o tem.
— W takim razie byli oni względem ciebie bardzo skłonni do zwierzeń!
— O nie! Podsłuchałem to wszystko.
— Tem lepiej, gdyż wobec tego nie obawiam się, że cię umyślnie w błąd wprowadzili. A zatem dokąd dążą?
— Do Fandiny. Miejscowość ta leży po drugiej stronie Driny. Tam chcą się przez czas jakiś zatrzymać i tam możesz ich schwytać.
Nie wątpiłem ani na chwilę, że podróż ich do Fandiny była zmyślona. Mimoto powiedziałem:
— Czy znasz drogę z Głogowiku do Fandiny?
— Nawet bardzo dobrze. Pochodzę z tamtych stron. Będziecie przejeżdżali przez bardzo zajmujące okolice, naprzykład koło Czartowej Skały.
— Czemu się tak nazywa?
— Jesteś chrześcijanin i wiesz zapewne, że Izę Ben Marryam kusił szatan. Zamiar mu się nie udał, więc się zabrał i odbył na tej skale pierwszy spoczynek. Gorejąc piekielnym gniewem, uderzył pięścią w górę tak, że olbrzymia skała pękła na dwoje. Przez tę czeluść prowadzi teraz droga, którą musicie jechać.
— To jest podanie?
— Nie, to jest prawda. Dlatego ta skała nazywa się Czartową.
— Bardzo jestem ciekaw ją zobaczyć.
— Potem będzie prowadzić droga przez gęsty las, gdzie pomiędzy skałami leży słynna Dżewahiri maghara[13].
— A co w niej ciekawego?
— Boginka kochała się w człowieku śmiertelnym. Władca krainy rusałek zlitował się nad jej miłosną męczarnią i pozwolił jej należeć do ukochanego pod warunkiem, że się wyrzeknie swoich własności, przybierze ludzką postać i stanie się śmiertelną. Zgodziła się na to, wobec tego wolno jej było zejść na ziemię. Gdy jednak tu stanęła, kochanek złamał jej wiarę. Z rozpaczy zamknęła się ona w swej jaskini, gdzie rozsypała swoje klejnoty i rozpłynęła się we łzach. Kto bez ciężkiej zbrodni na sumieniu wejdzie do tej jaskini, znajduje jeden z tych kamieni. Wielu, bardzo wielu weszło tam ubogimi, a wyszli jako bogaci, gdyż drogie kamienie bogini są niespotykanej nigdzie wielkości i czystości.
Przypatrzył mi się badawczo z podełba, aby zobaczyć, jakie wrażenie zrobiło na mnie podanie. A więc to była przynęta, zapomocą której on dostarczał ofiar węglarzowi! Jeśli się uwzględni zabobonność tamecznej ludności, nie ma się czemu dziwić, że znaleźli się nawet ludzie bogaci, którzy dali się zwabić tą głupią historyjką.
Ze szczególnym akcentem dodał gospodarz:
— Ja sam znam kilku ludzi, którzy znaleźli takie cenne kamienie.
— A ty nie szukałeś?
— Jestem już na to za stary. Nie można mieć więcej lat, niż czterdzieści.
— A więc bogini woli młodych mężczyzn od starych! Powinieneś był zabrać się do tego wcześniej.
— Wówczas nie wiedziałem jeszcze nic o jaskini, ale ty masz jeszcze czas; jesteś młody.
— E! Jestem bogaty i posiadam tyle pieniędzy przy sobie, że mógłbym sobie kupić taki dyament.
Spojrzałem mu w oczy z pozorną swobodą i zauważyłem, że się zmienił na twarzy. Jeśli on chciał mnie znęcić dyamentami, to ja założyłem na wędkę złoto dla niego. Staraliśmy się nawzajem jeden drugiego wziąć na haczyk. On postanowił mnie zwabić do jaskini, a ja jego zabrać z sobą do węglarza.
— Taki jesteś bogaty? — zawołał zdumiony. — Myślałem to sobie. Wszakże sam twój koń więcej wart, niż całe moje mienie. Ale nadzieja znalezienia dyamentu rusałki powinna cię mimoto pobudzić.
— Nie przeczę, ale nie wiem, gdzie leży jaskinia. Może mi jej położenie opiszesz?
— Toby nie wystarczyło. Musisz się udać do węglarza Szarki, a on ci drogę wskaże.
— Co to za człowiek?
— Bardzo pobożny, samotny węglarz, który za mały bakszysz oprowadza obcych po jaskini.
Gospodarz zadawał sobie dużo trudu, żeby mnie zapalić do zwiedzenia groty. Udawałem, że wierzę w każde jego słowo i prosiłem, żeby mi opisał drogę do Głogowiku, on natomiast oświadczył gotowość dania jednego z parobków na przewodnika.
— Czy on zna także drogą z Głogowiku do Skały Czartowej i Jaskini Klejnotów? — zapytałem.
— Nie, on jeszcze nigdy tam nie był.
W twarzy gospodarza odmalowało się napięte oczekiwanie, które dobrze rozumiałem. Wspomniałem o wielkiej sumie pieniędzy, którą rzekomo nosiłem przy sobie. Czy miał je dostać tylko węglarz, albo podzielić się niemi z pięciu naszymi przeciwnikami, a on, który mnie im do rąk dostawił, miałby pójść z niczem? A jeżeliby mu nawet coś dali, to byłaby to drobnostka. Jemu uśmiechała się nadzieja zdobycia wszystkiego dla siebie!
To mu się snuło po głowie. Osiągnąłem to, co było mojem życzeniem; gospodarz pragnął sam zostać naszym przewodnikiem, nie chciał się tylko narzucać. Ułatwiłem mu to, mówiąc:
— Nie chciałbym tak często zmieniać przewodnika. Nie wiem, czy znajdę w Głogowiku kogoś, kto zaprowadziłby mnie do Fandiny! Wolałbym kogoś, kto zna całą drogę.
— Hm! To nie tak łatwo. Ilebyś zapłacił?
— Dam chętnie dwieście, albo i dwieście pięćdziesiąt piastrów, oczywiście razem z wiktem.
— No, to mógłbym cię sam zaprowadzić, effendi, jeśli się zgodzisz.
— Owszem. Każę zaraz siodłać konie.
— A gdzież twoje konie?
— U owczarza, któremu przyniosłem pozdrowienia od syna. Zatrzymałem się u niego, ponieważ wiedziałem, że u ciebie są moi wrogowie. Ale — coś mi jeszcze na myśl przychodzi: mówiłeś o wielkiej wartości mego konia; przecież nie widziałeś go wcale.
— Tych pięciu jeźdźców wspominało o nim i nie mogli się go dość nachwalić.
— Tak, im szło nietylko o mnie, lecz także o mego konia. Ale ta chętka musi ich opuścić. Nie dostaną ani mnie, ani konia, lecz wpadną w moje ręce.
Wyraziłem się tak zarozumiale, ażeby się przekonać, jak on się wobec tego zachowa. Usta mu zadrgały, lecz powstrzymał się od ironicznego uśmiechu i powiedział:
— Jestem tego pewien. Czem oni wobec was!
— A więc bądź gotów. Za pół godziny będziemy koło brodu.
Skinąłem mu jeszcze przyjaźnie głową i odeszliśmy. Po drodze rzekł hadżi:
— Zihdi, wierz mi, że mnie tłumiona złość omal nie zadusiła. Ja nie potrafiłbym być taki grzeczny z tym łotrem. Czy tak będzie i nadal?
— Na razie. Musimy go sobie pozyskać.
— To ty sobie z nim rozmawiaj. Na moją gotowość do rozmowy niech on nie liczy.
Zacny owczarz zakłopotał się prawdziwie, dowiedziawszy się, że konakdżi nas poprowadzi zamiast parobka, który miał być naszym przewodnikiem z jego polecenia. Uspokoiłem go zapewnieniem, że mi oberżysta nic zaszkodzić nie może.
Pożegnanie było serdeczne.
Gdy przybyliśmy nad bród, czekał tam już konakdżi. Siedział na niezłym koniu i uzbrojony był w nóż, pistolety i długą flintę. Zanim konie weszły w wodę, zwrócił się na wschód, wyciągnął rękę i rzekł:
— Niechaj Allah będzie przed nami i za nami. Niechaj pozwoli spełnić się waszemu przedsięwzięciu. Allah l’ Allah, Mohammed Rassuhl Allah!
Było to proste bluźnierstwo. Allaha wzywał do pomocy w wykonaniu morderstwa dla rabunku! Spojrzałem mimowoli na Halefa; on przygryzł wargi, ruszył ręką w stronę harapa, a potem powiedział:
— Allah zna uczciwego i błogosławi jego dziełu; niesprawiedliwy natomiast idzie do piekła!
Jazda do Głogowiku trwała prawie tak samo jak odbyta wczoraj. Ponieważ nie mieliśmy się zatrzymywać, jak dnia poprzedniego, spodziewaliśmy się dotrzeć tam już po południu.
Mówiło się niewiele. Nieufność zamknęła usta moim towarzyszom, a konakdżi nie próbował przełamać małomówności. Obawiał się pewnie obudzić jakiem słowem niebacznem podejrzenia, które uśpił, jak mu się zdawało.
Okolica była górzysta, ale tak mało zajmująca, że niema o niej nic do powiedzenia. Ilekroć przyjechaliśmy do jakiej wsi, napełniała nas jej nędza taką odrazą, że staraliśmy się minąć ją jak najprędzej.
Głogowik leży na słynnym niegdyś, górskim szlaku, który zaczyna się w Toli Monastyr, wije się prawie wprost na północ między Treską a Driną i kończy po nagłym zwrocie ku wschodowi w Kakandelen. Drogę tę ledwie było teraz widać.
Gdy ujrzeliśmy Głogowik przed sobą, zatrzymał Halef konia i przebiegł posępnym wzrokiem po nędznych chałupach. Na wzgórzu stała kapliczka, na dowód, że część mieszkańców, albo i cała ludność wyznaje chrześcijaństwo.
— O joj! — rzekł. — Czy tu się zatrzymamy, effendi?
— Chyba nie — odrzekłem, pytając wzrokiem przewodnika. — Dopiero druga godzina po południu. Napoimy konie i pojedziemy znów dalej. Prawdopodobnie jest we wsi jakiś zajazd?
— Jest, ale pewnie nie będzie odpowiedni dla ciebie — rzekł konakdżi.
— Dla nas wystarczy.
Dotarliśmy do pierwszych domów i ujrzeliśmy człowieka, leżącego w trawie, który usłyszawszy tętent naszych koni, zerwał się i wytrzeszczył na nas oczy. Był szczęśliwym posiadaczem ubrania, którego prostoty mógłby mu Papuas pozazdrościć. Spodnie, ale jakie! Prawa nogawica sięgała wprawdzie do kostki, ale była z obu stron rozpruta i miała wprost dziurę na dziurze. Lewa kończyła się już pod biodrem, ugarnirowana nieopisaną ilością frendzli i nitek. Koszula była bez kołnierza i prawego rękawa. Została na niej jeszcze tylko połowa lewego rękawa. Część dolną koszuli oddarto mu kiedyś najprawdopodobniej, gdyż pomiędzy nią a górnym końcem spodni widniał pas nigdy nie mytej, ale żywej ludzkiej skóry. Głowę owinął ten dandys potężnym turbanem z materyi, dla której byłaby najodpowiedniejszą marka „ścierki do szorowania“. Kilka kogucich piór chwiało się majestatycznie na tem okryciu głowy. Uzbrojenie jego stanowiła stara, niemal w półkole zakrzywiona, szabla. Czy to była tylko w wysokim stopniu zardzewiała klinga szabli, czy też broń ta tkwiła w pochwie skórzanej, trudno było rozróżnić.
Przypatrzywszy nam się dobrze, popędził ten gentleman, jak szalony, wywinął szablą dokoła głowy i zaczął wrzeszczeć ze wszystkich sił:
— Jabandżylar, jabandżylar! — obcy, obcy! Otwierać okna, otwierać okna!
Ten niezbity dowód, że znajduję się w kraju cywilizowanym, zaimponował mi nadzwyczajnie. Jaka tu panowała karność, można było poznać po pośpiechu, z jakim wszyscy męscy i żeńscy, starzy i młodzi mieszkańcy wsi posłuchali wrzasku.
Gdzie tylko była jaka dziura w domu, czy to drzwi, czy to okno, czy też dosłownie dziura w rozsypującej się ścianie, tam ukazała się twarz, lub coś podobnego. Zdawało mi się przynajmiej, że rozpoznaję twarze, chociaż widziałem właściwie tylko chustę i dwoje oczu, zarost, a między temi trzema rzeczami coś nieokreślonego, a nie mytego zarazem.
To, co oblizany alfabetem i jego skutkami człowiek umieszcza za domem, ażeby, gromadząc się spokojnie i bez przeszkody, stało się kiedyś „kopalnią złota“ dla rolnika, to sypano tutaj pod przedniemi ścianami chat i to stale tam właśnie, kędy musieli wchodzić i wychodzić bogowie opiekuńczy domu.
Można było całą wieś objąć okiem. Nie wiem, dlaczego wpadłem na ten pomysł architektoniczny, żeby szukać komina. Zrodziła się we mnie ta idea, ale okazała się nieziszczalną, bo ani śladu komina nigdzie nie dostrzegłem.
Na wysokim brzegu stał domek z dachem, zapadniętym ze strony prawej i lewej, z tyłu i z przodu. W przedniej ścianie powstała taka szpara, że czyniła drzwi zupełnie zbytecznemi. Z drogi wiejskiej wiodły na górę kamienne schody, ale została z nich tylko płyta na samej górze i na dole. Ktoby chciał po nich chodzić, musiałby być albo strzelcem alpejskim z żelazami do wspinania się, albo akrobatą z drążkiem do skakania.
Okiennic, ani drzwi drewnianych, zdaje się, nie było, a jak otwarte były domy, tak otwarci byli ich mieszkańcy, gdyż nie widziałem ani jednej osoby, którejby się ze zdumienia nad nami usta nie otwarły na oścież.
Nasz przewodnik zatrzymał się przed najokazalszym budynkiem w tej miejscowości. Ocieniały go dwie potężne sosny, dlatego prawdopodobnie uważał gospodarz za zbyteczną naprawę zawalonego na poły dachu. Dom leżał tuż nad zboczem góry. Stąd też spływał strumyczek przed same drzwi i łączył się tam we wspomnianej „kopalni złota“ z odmiennym chemicznie płynem. Dokoła tego „basenu estetycznych wyobrażeń“ leżało kilka kloców, o których opowiadał nam konakdżi, że tworzyły niegdyś amfiteatr zebrań publicznych, gdzie już niejedną wstrząsającą światem kwestyę załatwiono słowami, pięściami, a w końcu nawet nożami.
Usiedliśmy na tych politycznych klocach i napoiliśmy konie, ale powyżej miejsca, w którem się łączą, oba rodzaje strumyków. Przewodnika posłaliśmy do domu na poszukiwania, gdyż Halef odważył się stwierdzić, że jest głodny i że musi coś zjeść koniecznie.
Naraz usłyszeliśmy z wnętrza domu głośny duet: kobieta krzyczała cienkim głosem, basem zaś przeklinał konakdżi. Niebawem zjawiła się ta para artystów w drzwiach i to w ten sposób, że bas wyciągał dyskant za łachman, który właściciele bujnej wyobraźni przy szczególnie korzystnych warunkach nazwaliby fartuszkiem.
Mieliśmy ich spór rozstrzygnąć wyrokiem. Bas ciągle twierdził w contra C, że chciałby coś zjeść, bo jest głodny, a sopran oświadczał stanowczo w trzy razy podkreślonem B, że nie ma nic do jedzenia.
Halef załagodził sprzeczkę na swój sposób, biorąc wyższy głos duetu za ucho i znikając z nim wewnątrz domu.
Upłynęło z pół godziny, zanim znowu się zjawił. Podczas tego panowała w gościnnych komnatach niepokojąca wprost cisza. Ukazał się wreszcie w towarzystwie gospodyni, miotającej przekleństwa w jakiemś narzeczu, którego wcale nie rozumiałem. Starała się przytem wydrzeć Halefowi jakąś flaszkę, lecz on trzymał ją dzielnie.
— Zihdi, jest coś do picia! — zawołał tryumfująco. — Ja to odkryłem!
Podniósł flaszkę do góry. Gospodyni usiłowała mu ją wyrwać koniecznie, krzycząc równocześnie bezustanku. Z potoku jej słów rozróżniałem tylko zgłoski „bullik jak“.
Jakkolwiek z moją znajomością języka tureckiego wszędzie dawałem sobie radę, to jednak nie wiedziałem, co znaczy: „bullik jak“.
Wreszcie wyciągnął hadżi harap z za pasa, aby się uwolnić od natarczywości niemiłej Hebe. Kobieta cofnęła się o kilka kroków i stanęła, śledząc dalej przerażonym wzrokiem, co Halef pocznie.
On zaś wyciągnął korek, zrobiony ze skrętka szmacianego, skinął mi flaszką zalotnie i przyłożył ją do ust.
Barwa napoju nie była ani ciemna, ani jasna. Nie mogłem rozpoznać, czy to raki było rzadkie, czy gęste. W każdym razie byłbym potrzymał butelkę przed napiciem się pod światło, a potem pod nosem. Halef jednak tak był uradowany tem, co znalazł, że nie pomyślał o takiej próbie. Pociągnął haust spory i długi.
Znałem już hadżego dość długo, ale takiej miny, jak teraz, nie widziałem jeszcze u niego. Twarz zmarszczyła mu się naraz w tysiąc fałdów. Starał się widocznie płyn wypluć, ale przestrach odebrał dolnej części twarzy wszelką zdolność do ruchu. Otworzył usta przerażająco szeroko. Trwało to zaś już tak długo, że zląkłem się, iż dostał kurczu szczęki, na co, jak wiadomo, najlepiej skutkuje mocny policzek.
Tylko język zachował częściowo ruchomość. Pływał po zwolna i tłusto ściekającem po wargach raki, jak pijawka, wrzucona do kwaśnego mleka. Do tego podniósł hadżi brwi tak wysoko, że dotykały niemal brzegu turbanu, a powieki zacisnął tak mocno, jak gdyby nie chciał już nigdy świata oglądać. Obie ręce wyciągnął przed siebie i rozczepierzył wszystkich dziesięć palców, jak mógł najszerzej. Flaszkę wrzucił w pierwszej chwili przerażenia do kałuży z połączonymi płynami, skąd wydobyła ją gospodyni z narażeniem życia, brodząc w nich po kolana. Przytem podniosła głos ponownie i zaczęła kląć z całej siły. Z tego, co mówiła, zrozumiałem znów tylko szlachetne runy, „bullik jak“.
Halef nie przestawał być „żywym obrazem“, przystąpiłem więc doń i spytałem:
— Cóż to? Czego się napiłeś?
— Grr... gh... grr — zabrzmiało w odpowiedzi. Nie były to wyrazy artykułowane, ale zrozumiałe dla wszystkich.
— Zapanuj nad sobą! Cóż to było?
— Grrr... gh... gl grrr!
Wciąż jeszcze ustnie zamykał i trzymał wypreżone ręce i palce. Tylko oczy się otwarły i spojrzały na mnie beznadziejnie, umierająco.
— Bullik jak! — zawołała stara w odpowiedzi na moje pytanie.
Przebiegłem w myśli wszystkie słowniki, jakie miałem kiedykolwiek w ręku, ale daremnie. „Bullik jak“ nie mogłem wcale zrozumieć. „Jak“ to chyba nie był wół tybetański, Yak!
— Zamknij usta i wypluj to wszystko! — radziłem mu.
— Grrr!
Zbliżyłem się do jego ust otwartych, a woń powiedziała mi wszystko. Równocześnie pojąłem także znaczenie słów gospodyni. Posługiwała się miejscowem narzeczem i zamiast „bullik jak“ powinna była powiedzieć „balyk jaghi“, czyli rybi olej, tran. A więc hadżi napił się tranu.
Gdy powiedziałem to towarzyszom, wybuchnęli głośnym śmiechem. Ten objaw uczucia, pozbawionego wszelkiego szacunku, sprawił, że pewny zawsze siebie hadzi w tej chwili stał się napowrót sobą. Złożył ręce, wyrzucił tran z ust, skoczył ku śmiejącym się i krzyknął w największym gniewie:
— Będziecie cicho, dzieci czarta, synowie i bratankowie jego babki! Jeśli wam się śmiać ze mnie zachciewa, to spytajcie wpierw, czy ja pozwolę! Skoro to dla was tak zabawne, to każcie sobie podać flaszkę i napijcie się tego oleju rozpaczy! Jeśli potem także będziecie się śmiali, to się zgodzę.
Odpowiedział mu śmiech jeszcze głośniejszy. Zawtórowała nawet gospodyni. Nato rzucił się hadżi ku niej z wściekłością i zamachnął się harapem. Szczęściem uderzył tylko w powietrze, gdyż kobieta jednym skokiem, niebezpiecznym prawie dla życia, zniknęła za drzwiami.
Nie rzekłszy ani słowa więcej, położył się Halef nad strumyczkiem na ziemi, wetknął weń twarz i wypłukał usta, jak mógł najstaranniej. Ja wyjąłem z kapciucha trzy dobre szczypty tytoniu i kazałem mu wziąć na zęby i ciągle żuć, aby zniweczyć ten smak okropny. Skutki tego nieszczęsnego haustu były tem bardziej nadzwyczajne, że tran, jak się potem dowiedziałem, był bardzo stary.
Kobieta, rozgniewana zrazu gwałtownem porwaniem domniemanego raki, dała się przebłagać skutkom niezwykłego napoju i przyniosła teraz zatajoną przedtem, niepełną, flaszkę prawdziwego raki. Halef zabrał się do niej gorliwie, gdyż nawet tytoń nie zdołał przezwyciężyć zupełnie stęchłego tranu.
Potem poszedł Halef, jak gdyby bez wyraźnego zamiaru, na bok, ale zanim zniknął za gospodą, dał mi tajemny znak, żebym podążył za nim. Uczyniłem to po małej chwili.
— Zihdi, mam ci coś powiedzieć, o czem tamci nie powinni nic usłyszeć — rzekł. — Kobieta twierdziła, że nie posiada ani potraw, ani napojów. Nie wierzyłem jej jednak, ponieważ w konaku zawsze musi się coś znajdować. To też szukałem wszędzie, chociaż ona sprzeciwiała się temu. Najpierw zauważyłem flaszkę tego nieszczęścia do wywrócenia żołądka. Nie chciała mi jej dać, ale ja zabrałem przemocą, gdyż nie rozumiałem, co mówiła. Potem przyszedłem do skrzyni i znalazłem w niej kepek[14]. Jak to pachnęło szczególnie i ponętnie! Nie zapomniałem jeszcze tej woni, gdyż poznałem ją dopiero wczoraj.
Zaczerpnął powietrza. Wiedziałem już, co nastąpi. Odkrył szynkę; to było pewne.
— Czy sądzisz, zihdi — zaczął znowu — że prorok rzeczywiście dobrze archanioła pojął, co do wieprzowiny?
— Myślę, że Mohammed albo tylko śnił, albo tylko uroił sobie, że mu się objawił anioł. Wskutek jego szczególnego sposobu życia i zawiłego rozmyślania podnieciła się jego wyobraźnia chorobliwie. Miewał chajalar[15], w których ukazywały mu się rzeczy nieistniejące. On widział zjawiska, których w rzeczywistości nie było, oraz słyszał głosy, wychodzące z jego własnego mózgu. Zresztą jestem przekonany, że zakaz jedzenia świńskiego mięsa wydał za przykładem Muzy[16].
Panie, sprawiasz mi ulgę. Pomyśl sobie, że wiedziony zapachem sięgnąłem głęboko między otręby. Poczułem jakieś twarde wielkie i małe przedmioty i wydobyłem je. Były to kiełbasy i szynki. Włożyłem je napowrót do skrzyni, ponieważ stara narzekała, że ją ograbiam, a nie mogłem przecież jej powiedzieć, że za to zapłacę. Napełniłbyś duszą moją wdzięcznością, gdybyś poszedł do niej i kupił kiełbasą i kawałek szynki. Czy zrobisz mi tę przyjemność, ale pokryjomu. Tamci nie powinni się oczywiście niczego domyślić.
Hadżi z wielkim zapałem nazywał siebie zawsze synem i wyznawcą proroka, a teraz żądał, żebym mu potajemnie kupił szynki i kiełbasy! Mimo to nie zdziwiłem się zbytnio tem jego życzeniem. Gdybym go był w pierwszych miesiącach naszej znajomości zachęcał, żeby jadł mięso chanzir el hakir, „wzgardzonej świni“, byłbym usłyszał wyrazy srogiego gniewu i musiał wyrzec się nadal jego towarzystwa. Dotknięcie jednego włoska świńskiej sierści czyni muzułmanina nieczystym i wymaga troskliwych ablucyi. A teraz chciał nawet wchłonąć w swe ciało mięso tego wzgardzonego zwierzęcia! Nieświadomie stał się dzięki obcowaniu ze mną nietylko pod względem zapatrywań, lecz także w wykonywaniu przepisanych praktyk bardzo niedbałym wyznawcą Islamu.
— No? — zapytał, gdy mu zaraz nie odpowiedziałem. — Mamże wątpić, czy spełnisz mą prośbą, zihdi?
— Nie, Halefie! Skoro smok isztah[17] rzuca się w twojem wnętrzu, gotów jestem jako twój przyjaciel uwolnić cię od tej przykrości. Nie będziesz wiecznie cierpiał mąk, które on ci sprawia. Pomówię z tą kobietą.
— Zrób to, tak, zrób to! Napisano jest, że Allah za każde dobrodziejstwo, wyświadczone drugiemu, odpłaca tysiąckrotnie.
— Zdaje ci się więc, że Allah wynagrodzi mnie tysiąckrotnie za to, że kupię ci wieprzowiny?
— Tak, ponieważ nie polecił prorokowi zakazywać używania tego mięsa i ucieszy się tem, że ja okażą temu niewinnemu zwierzęciu zasłużoną cześć.
— Ja jednak sądzą, że świnia nie będzie tego uważała za zaszczyt, jeśli ją przerobią na szynkę i kiełbasy.
— Ależ to jej przeznaczenie, a każde stworzenie, spełniające swoje przeznaczenie, należy nazwać szczęśliwem. Prorok głosi, że śmierć to szczęście, zarżnięcie zatem jest dla świni czemś dobrem, za czem powinna tęsknić. Idźno do gospodyni, ale nie pokaż tamtym, co przynosisz. Ja wrócę do nich drugą stroną domu, żeby nie wiedzieli, iż rozmawialiśmy tutaj.
Oddalił się; ja zaś ujrzawszy, że dom ma drzwi także z tyłu, wszedłem do środka.
Zdawało się dotychczas, że kobieta jest sama w izbie. To też zdziwiłem się, usłyszawszy teraz dwa głosy. Stanąłem nadsłuchując. To konakdżi rozmawiał z nią tak, że rozumiałem wszystko dość dobrze. Gospodyni posługiwała się wprawdzie dyalektem, ale starała się mówić dla niego zrozumiale, co oczywiście i mnie się przydało.
— Więc oni tu zajechali — mówił konakdżi. — Czy nie powiedzieli ci, że my także przyjedziemy?
— Owszem, o tem mówili, lecz nie wspomnieli, że i ty będziesz przytem. Ostrzegali, że twoi towarzysze to bardzo źli ludzie. Dlatego nie chciałam nic dać im do picia.
— To było z twojej strony błędem. Właśnie, ponieważ to ludzie tak niebezpieczni, ja muszę z nimi w dobrym stosunku pozostawać, a ty także nie powinnaś pokazać, że ich zamiary przenikasz. Masz może dla mnie jakie polecenie?
— Tak. Nakazywali, żebyś tutaj nie nocował pod żadnym warunkiem, nawet gdybyście bardzo późno przybyli, lecz żebyś z nimi pojechał do Junaka.
— Czy on będzie w domu?
— Tak. Był tu dopiero przedwczoraj i opowiadał, że teraz przez pewien czas nie będzie domu opuszczał.
— Czy wszyscy jeźdźcy mieli się dobrze?
— Nie. Ten stary z ręką zranioną jęczał ciągle. Musieli z niej zdjąć opatrunek i ochłodzić ją wodą. Gdy wsiadł znowu na konia, dostał sowuk zarsmaki[18] i chwiał się na siodle. Czy długo tu zabawisz z tym obcym?
— Zaraz ruszymy. Oni również nie powinni wiedzieć, że mówiłem z tobą o jeźdźcach i o Junaku; dlatego odchodzę.
Słyszałem, jak się oddalił i wyszedłem także z domu na minutę. Należało się bowiem zabezpieczyć przed tem, żeby kobieta nie domyśliła się, że ja słyszałem cokolwiek.
Kto był ten Junak? To serbskie słowo oznacza bohatera, a używa się także jako imię. Prawdopodobnie miano tu na myśli handlarza węgli, który jeździł z wyrobami węglarza Szarki.
Gdy głośnym krokiem wróciłem znowu do domu, spotkałem się z kobietą i oznajmiłem cel mych odwiedzin. Okazała się skłonną spełnić to życzenie, spytała jednak, przypatrując mi się z niedowierzaniem:
— A są pieniądze, panie? Nie mogę nic darować.
— Mam pieniądze.
— A zapłacisz?
— Naturalnie.
— To nie jest tak naturalne, jak ci się wydaje. Jestem chrześcijanka i mnie wolno to mięso jeść, oraz innym chrześcijanom sprzedawać. Gdybym jednak odstąpiła z tego muzułmaninowi, popełniłabym błąd i zamiast pieniędzy otrzymałabym karę.
— Nie jestem Mahometaninem, lecz chrześcijaninem.
— A jednak jesteś taki niebez...
Zatrzymała się. Chciała powiedzieć niebezpieczny, opamiętała się jednak w czas i dodała czemprędzej:
— Spróbuję ci uwierzyć. Chodź więc i odkrój sobie tyle, ile chcesz.
Wziąłem kiełbasę, ważącą ze trzy ćwierci kilograma, a do tego z pół kilograma szynki. Zażądała zato pięć piastrów, a gdy jej dałem o trzy piastry więcej, spojrzała na mnie wielce zdziwiona.
— Czy mam to wziąć rzeczywiście? — spytała z powątpiewaniem.
— Tak, lecz zato poszukasz mi czegoś do zawinięcia tych rzeczy.
— A co to ma być? Czy kiagad[19].
— To najlepsze, ale nie śmie być powalany.
— Nie jest powalany, bo go nie posiadamy wcale. Skąd mógłby się tu we wsi wziąć kawałek papieru? Dostaniesz coś innego, mianowicie kawał z gymlek[20] mego męża, której już nie nosi.
Poszła do kąta, w którym leżały rozmaite rupiecie i wyciągnęła coś bardzo podobnego do szmaty, używanej już przez całe lata do wycierania zakopconych szkiełek do lamp i brudnych garnków. Oddarła z tego kawałek, owinęła nim szynkę i kiełbasę i podała mi paczkę, mówiąc:
— Bierz i używaj. Jestem w tych stronach znana jako najlepsza tuzlama[21]. Nie często chyba jadałeś coś tak smacznego.
— Wierzę ci — odrzekłem uprzejmie. — Wszystko, co tutaj widzę, ma barwę i zapach mięsa marynowanego, a ty sama wyglądasz tak, jak gdybyś razem z szynką leżała w rozczynie solnym, a potem wisiała w kominie. Zazdroszczę twemu towarzyszowi życia.
— O panie, nie mów za wiele. Są tu w kraju o wiele piękniejsze odemnie — zawołała mile połechtana.
— Mimoto rozstaje się z tobą ze świadomością, że nieraz chętnie sobie ciebie przypomnę. Niechaj żywot twój pachnie i błyszczy się jako skórka na szynce.
Wyszedłszy, starałem się pozbyć paczki jak najrychlej i włożyłem ją do torby przy siodle Halefa. Nie zauważył tego nikt oprócz niego. Reszta przypatrywała się wieśniakom, którzy powoli poprzychodzili z ciekawości.
Ów człowiek, który za naszem zbliżeniem się uciekł był z krzykiem, stał teraz obok drugiego o postawie pełnej godności. Obaj rozmawiali z sobą z zajęciem. Właśnie w chwili, gdy paczkę schowałem szczęśliwie, przystąpił pierwszy z nich do naszego przewodnika konakdżego i rozpoczął z nim cichą, ale ożywioną naradę. Następnie zwrócił się do mnie, wetknął ostrze szabli do ziemi, oparł ręce na rękojeści, przybrał minę baszy o trzech buńczukach i zapytał:
— Ty jesteś cudzoziemcem?
— Tak — odrzekłem uprzejmie.
— I przejeżdżasz przez naszą wieś?
— Zamierzam zaiste — odpowiedziałem jeszcze uprzejmiej.
— A więc znasz twoją powinność?
— Co masz na myśli?
To było poprostu wspaniałe. Bawił mnie ten człowiek. Im większą uprzejmość okazywałem ja względem niego, tem groźniejszem stawało się jego oblicze. Usiłował zrobić na nas wrażenie.
— Obowiązany jesteś złożyć daninę — oświadczył.
— Podatek? Jakto?
— Każdy obcy, przejeżdżający przez naszą wieś, musi zapłacić.
— Dlaczego? Czy obcy wyrządzają jakie szkody, które muszą wynagradzać?
— Nie pytaj o nic, lecz płać!
— A ile?
— Po dwa piastry od osoby. Jest was czterech, gdyż konakdżi się nie liczy, jako nasz znajomy i dziecko tego kraju. Ty jesteś dowódcą tych ludzi, jak mię pouczono i masz zapłacić ośm piastrów.
— Powiedz mi przynajmniej, kim ty jesteś?
— Jestem feriki ameje dajr eminlikin[22], tej miejscowości.
— W takim razie jesteś naprawdę znaczną osobą. Co będzie, jeśli nie zapłacę?
— Zafantuję was.
— A kto nakazał brać podatek od każdego obcego?
— Ja i kiaja.
— Czy on także się tutaj znajduje?
Wskazał na owego pełnego godności mężczyznę, z którym rozmawiał poprzednio. Ten patrzył teraz na mnie wzrokiem pełnym oczekiwania.
— Przywołaj go! — rozkazałem.
— Na co? Co ja każe, to się musi stać i to natychmiast, bo...
Zrobił groźny ruch szabla.
— Cicho! — odrzekłem mu. Podobasz mi się nadzwyczajnie, ponieważ postępujesz wedle moich zasad. Również i to stać się musi, czego ja żądam. Nie zapłacę podatku.
— W takim razie zabierzemy wam tyle rzeczy, żeby wystarczyły na pokrycie tej kwoty.
— Nie łatwoby to wam przyszło.
— Oho! Dowiedzieliśmy się już, co wy za jedni. Jeżeli nie posłuchacie, dostaniecie baty.
— Trzymajno język na wodzy, jestem bowiem przyzwyczajony, żeby ze mną postępowano z szacunkiem. Podatku nie zapłacę, widzę jednak, że jesteś biedak i daruję ci z łaski dwa piastry.
Sięgnąłem już do kieszeni, ale wstrzymałem się, gdyż on podniósł szablę, zaczął nią wywijać przed moim nosem i zawołał:
— Co, może bakszysz? Mnie, który jestem bekdżi i kajyrdży[23] tej gminy! To obraza, za którą muszę jak najsurowiej cię ukarać. Podwoję ci ten podatek. Jak mam się z tobą obchodzić? Z uszanowaniem? Jesteś czapkyn[24] dla którego nie żywię ani odrobiny szacunku. Stoisz tak nizko podemną, że ciebie wcale nie dostrzegam, bo...
— Milcz! — przerwałem mu. — Skoro mnie nie widzisz, to mnie poczujesz. Zabieraj się, bo dostanies: baty!
— Co? — ryknął. — Baty? Ty mówisz to mnie człowiekowi znaczenia i powagi, będąc sam wobec mnie zdechłym szczurem i myszą zagłodzoną? Tu stoję ja a tu moja szabla! Kto zabroni mi zakłuć ciebie? Byłoby na świecie mniej o jednego hultaja. Ty razem z twoimi towarzyszami.
Znów mu przerwano. Halef położył mu rękę na ramieniu, mówiąc:
— Milcz raz wreszcie, bo effendi weźmie się do ciebie naprawdę i wyliczy podatek tam, skąd go nie będziesz mógł zabrać.
Wtem pchnął wachmistrz gminny hadżego tak silnie, że ten zatoczył się wstecz o kilka kroków.
— Robaku! — krzyknął. — Ośmielasz się dotykać najwyższego urzędnika miejscowości? To zbrodnia, którą należy ukarać natychmiast. Nie ja, lecz ty otrzymasz baty. Do mnie kiajo, do mnie ludzie! Przytrzymajcie tego człowieczka! Dostanie swoim własnym harapem.
Kiaja podniósł już nogę, by się zbliżyć, ale ją postawił czemprędzej napowrót. Nie podobał mu się widocznie wzrok, jaki ja na niego rzuciłem. Przykład jego sprawił, że i reszta nie usłuchała wezwania dowodzącego generała publicznego bezpieczeństwa.
— Zihdi, można? — spytał Halef.
— Tak — skinąłem mu głową.
Osce i Omarowi wystarczył jeden znak. Za chwilę leżał pan generał na ziemi, plecyma do góry. Osko przytrzymał go za ramiona, a Omar klęknął mu na nogach. Biedak wrzeszczał, ale go Halef przekrzyczał:
— Patrzcie, mężowie i niewiasty, jak wypłacim podatek temu głosicielowi wielkich słów. On dostanie najpierw, a potem przyjdzie kolej na każdego, kto się odważy przyjść jemu z pomocą. Kiaja na sam początek! Ile ma otrzymać, effendi?
— Zażądał ośm piastrów.
Nie dodałem nic więcej, lecz Halef poznał z mej miny, że chce, by postąpił łaskawie. Wymierzył więc ośm batów i to tylko dla formy. Z pewnością bardzo nie bolały, ale sprawiły potężne wrażenie. Zaraz po pierwszem uderzeniu zamilkł „dowodzący generał“. Gdy go puszczono, wstał powoli, poskrobał się po tylnym biegunie swego ciała i zaczął zawodzić głośno:
— O prawo, o sprawiedliwości, o wielki sułtanie! Najwierniejszego sługę jakyszyk memleketin[25] obrażają, batami. Dusza moja we łzach się rozpływa, a z serca mego sączą się strumienie żalu i smutku. Od kiedyż to otrzymują mężowie zasłużeni niczani iftichar, order sławy, zapomocą karbacza zawieszany z tej strony, której przy spotkaniu nigdy z przodu nie widać? Porywają mnie boleści życia i odczuwam męczarnie znikomego istnienia. O prawo, o sprawiedliwości, o wielki sułtanie i padyszachu!
Chciał się usunąć, lecz zawołałem nań:
— Zaczekaj jeszcze trochę! Ja zawsze dotrzymuję słowa. Ponieważ obiecałem ci dwa piastry, więc ci je wypłacę. Aby zaś bóle życia nie dolegały ci zbytnio, dam ci nawet trzy piastry. Masz!
Nie wierzył swoim oczom, gdy mu wręczyłem pieniądze. Dopiero, kiedy mi się badawczo przypatrzył, wziął je i włożył rękę do kieszeni. Widocznie była dziurawa, bo wyciągnął rękę z powrotem i wsunął pieniądze pod olbrzymi turban. Potem ujął mnie za rękę, przycisnął do niej wargi i powiedział:
— Panie, męczarnie ziemskie i przykrości tego świata są przemijające, jak całe stworzenie. Łaska twoja wlewa melhem[26] w moją duszę i sarmessak suju[27] w głąb moich uczuć. Niechaj los sprawi, by twa sakiewka nigdy nie była bez srebrnych piastrów!
— Dziękuję ci! Teraz przyślij nam tu kiaję!
Wymieniony usłyszał moje słowa i przyszedł.
— Co rozkażesz, panie? — zapytał.
— Skoro kawas wiejski dostał odemnie bakszysz, to i kiaję musi to samo spotkać. Sądzę, że się z tem zgodzisz.
— Jak chętnie! — zawołał, wyciągając do mnie rękę. — Usta twoje głoszą słowa błogosławieństwa, a ręka twoja rozdziela dary bogactwa!
— Oczywiście nie chcesz mniej otrzymać niż twój podwładny?
— Panie, jestem przełożonym i należy mi się więcej niż jemu.
— To słuszne. On dostał trzy piastry i ośm batów, przeto każę ci dać pięć piastrów i dwanaście batów.
Na to położył on ręce tam, gdzie nawet u największego uczonego nie należy szukać siedziby sił umysłowych i krzyknął:
— Nie, nie, panie! Nie baty, tylko piastry!
— To byłoby niesprawiedliwe. Ani piastra bez batów. Albo wszystko, albo nic. Wybieraj!
— W takim razie wolę nic!
— Sam więc winien jesteś temu, że ręka twoja nie otrzyma tego, co przyrzekłem.
— Nie, nie! — powtórzył. — Dostać jedno i drugie to za wiele!
Chciał się oddalić, ale wrócił po kilku krokach, spojrzał na mnie błagalnie i zapytał:
— Panie, czy nie moglibyśmy zrobić tego inaczej?
— A jak?
— Daj mnie pięć piastrów, a dwanaście batów kawasowi. On już skosztował harapa i nie zlęknie się.
— Jeśli zechce, to zgoda! A zatem zbliż się „generale bezpieczeństwa publicznego!“
Halef wyciągnął już rękę po kawasa; ten jednak uskoczył czemprędzej na bok i zawołał:
— Allah gestermessin, Boże broń! Delikatne uczucia mego siedzenia są już zbyt podrażnione. Jeśli rzeczywiście postanowiłeś podzielić, to daj mnie piastry, a baty kiaji! Tobie to chyba obojętne, kto je dostanie, ale mnie bardzo to obchodzi.
— Wierzę silnie. Jednak wobec braku zgody między wami nie dam batów i piastry zatrzymam. Dlatego pozwalam wam odejść.
— Basz, istine, czelebim, z przyjemnością, panie! Jedź śmiało dalej! Może gdzieindziej znajdziesz duszę, która za batami tęskni, a piastrów wcale nie posiada.
Podniósł szablę, która mu była wypadła i oddalił się. Kiaja poszedł także, lecz wrócił przecież jeszcze raz i szepnął mi poufnie:
— Effendim, możeby się to jednak dało zrobić. Ja chcę bardzo mieć pięć piastrów.
— A to jak?
— Dwanaście za wiele. Daj pięć piastrów i pięć batów. To prędzej wytrzymam. Spełnij moją prośbę, a stanie się twoja wola i moja.
Nie mogłem się nie roześmiać, a towarzysze zawtórowali mi głośno. Kiaja ucieszył się tem, że nas usposobił tak dobrze i rzekł tonem niemal serdecznym:
— Effendim zewgilim, kochany effendi, prawda, że to uczynisz? Pięć i pięć?
Wtem wystąpił z gromady zebranych obywateli długi, chudy, ciemnobrody człowiek i powiedział te słowa:
— Beni iczit jabandżi posłuchaj, cudzoziemcze! Stoi tu przeszło trzydziestu ludzi, a każdy gotów przyjąć pięć batów, jeżeli dostanie w nagrodę za to pięć piastrów. Jeśli ci się podoba, to ustawimy się w dici syraji[28] i zarobimy ten ładny pieniądz.
— Dziękuję, bardzo dziękuję! — odrzekłem. — Nie obraziliście nas, więc nie możecie otrzymać batów, a niestety i piastrów.
Zrobił minę rozczarowania i rzeki żałośnie:
— Przykro nam bardzo. Jestem strasznie biedny i sypiam pod gołem niebem. Żywię się z rodziną iczki plamudin[29], a głód jest jedynym naszym dobrodziejem! Nie dostałem jeszcze nigdy kijem, ale dziś dałbym się obić, aby zasłużyć na pięć piastrów.
Widać było po nim, że mówi prawdę. Nędza wyzierała mu z każdej zmarszczki oblicza. Już chciałem sięgnąć do kieszeni, kiedy Halef przystąpił do niego, wyjął sakiewkę i wsunął mu coś w rękę. Gdy biedak zobaczył, co otrzymał, zawołał:
— Pomyliłeś się! Nie miałeś chyba zamiaru...
— Cicho stary! — przerwał mu Halef, chowając jedną ręką pieniądze, a drugą potrząsając groźnie harapem. — Wynoś się i postaraj, żeby twoja rodzina napiła się raz prawdziwej kawy, zamiast żołędzi!
Wepchnął biedaka w tłum, poczem ten oddalił się krokiem pospiesznym, a za nim inni. Wszyscy bowiem byli ciekawi, ile nasz dar wynosił.
Teraz puściliśmy się w dalszą drogę. Gdy konie ruszyły z miejsca, wystąpił kawas z gromady i zawołał do mnie:
— Panie, uszczęśliwiłeś mnie piastrami, a ja otoczę cię za to yrz beraber gitmeji[30].
Stanął na czele, podniósł pałasz i ruszył przodem w marsowej postawie. Pożegnał się dopiero za wsią.
— Zihdi — rzekł Halef — cieszy mnie to, że nie waliłem za mocno. To niezłe stworzenie i żałowałbym, gdybym był zbytnio podrażnił „delikatne uczucia jego siedzenia“. W tym pięknym kraju jest każdy bohaterem do chwili, w której harap zobaczy...
Pobyt w nędznej wioszczynie trwał wbrew pierwotnemu zamiarowi przeszło godzinę. Aby się dowiedzieć, gdzie zatrzymamy się dziś w nocy, spytałem o to konakdżego. Odpowiedział mi na to:
— Zatrzymamy się u Junaka, gdzie lepiej wypoczniecie, niż we wsi.
— Jak daleko do niego?
— Dostaniemy się do jego domu, zanim jeszcze noc zapadnie. Bądźcie pewni, że chętnie was przyjmie.
Nie zasięgałem dalszych wiadomości z całkiem słusznych powodów. Lepiej było utrzymać konakdżego w przekonaniu, że mu bez zastrzeżeń ufamy.
Jechaliśmy jeszcze płaskowyżem, ale przed nami leżały na zachodzie wielkie masy gór, których odnogi wzięły nas wnet między siebie. Z prawej strony ciągnęły się ku północnemu wschodowi wyżyny Szar Daghu. Zbliżaliśmy się do południowo zachodniej ich odnogi, której stopy podmywają zimne wody czarnej Driny. Potem nadpływa z północy biała Drina, a połączywszy się razem, skręcają obie rzeki na zachód ku morzu Adryatyckiemu. To morze było teraz celem naszej niedługiej już podróży. Stamtąd, gdzieśmy się w owej chwili znajdowali, aż do wybrzeża morskiego wynosiła linia powietrzna nie więcej jak mil piętnaście. W trzech dniach mogliśmy tam dotrzeć. Pytanie tylko zachodziło, czy się nam uda. Mieliśmy do przezwyciężenia przeszkody, które nietylko we właściwościach terenu leżały.
Niebawem znaleźliśmy się wśród gór niebotycznych. Dotąd jechaliśmy wprawdzie ciągle po drogach nieutorowanych, ale w każdym razie dość szybko. Teraz trzeba się było przeciskać przez parowy, prawie niedostępne. Ciężkie złomy skalne tamowały nam drogę. Potężne pnie, spadłe ze zboczy, zmuszały konie do przełażenia przez nie. Z powodu braku miejsca posuwaliśmy się naprzód po dwu, a często przez długie przestrzenie nawet po jednemu. Konakdżi był jako przewodnik oczywiście na przedzie, a Halef tworzył straż tylną. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego. Z pewnością zabrał się do swego pakuneczka, a bał się, żeby go nie przyłapano.
Wjechaliśmy właśnie w zagłębienie, które dawało miejsce tylko dla dwóch jeźdźców. Ja byłem przedostatni i zrobiłem Halefowi tę przyjemność, że nań nie zważałem. On zbliżył się potem do mnie i trzymał się mego boku.
— Zihdi, czy zauważył kto?
— Co?
— Że zjadłem zakazaną szynkę świńską.
— Nikt; nawet ja nie widziałem.
— Mogę więc być spokojnym. Powiadam ci jednak, że prorok ciężko grzeszy względem swoich wiernych, zakazując im tej potrawy. To rozkosz! Pieczona kura nie wytrzymuje z tem porównania. Skąd to jednak pochodzi, że nieżywa świnia lepiej pachnie od żywej?
— To zależy od przyprawienia mięsa. Marynuje się je i wędzi.
— Jak to się robi?
— Wkłada się mięso do soli, ażeby usunąć zeń wodę i zabezpieczyć je przed prędkiem gniciem.
— Ach, więc to jest pastyrma[31], o której słyszałem?
— Tak jest. Potem się to wędzi, a dym dodaje zapachu, który ci się tak podoba. Ile zostało z twoich zapasów?
— Szynkę już zjadłem, a kiełbasy jeszcze nie kosztowałem. Jeśli pozwolisz, to nadkraję.
Wydobył z torby przy siodle kiełbasę, a nóż z za pasa.
— Oczywiście chcesz także kawałek, effendi?
— Nie, dziękuję!
Myśl o opakowaniu i kobiecie, która zapewne sama nadziewała kiełbasą, odebrała mi apetyt. Spostrzegłem, że Halef męczył się bezskutecznie nad ukrojeniem kiełbasy. Piłował i piłował, ale nóż nie przechodził.
— Co jest?
— Za mocne! — odrzekł.
— Mocne? Może za twarde?
— Nie, nie jest za twarde, ale ogromnie mocne.
— A może dostała się tam kostka. Spróbuj obok!
Przyłożył nóż w innem miejscu i poszło łatwo. Powąchał odkrojony kawałek, zrobił minę zachwytu, skinął do mnie tryumfująco głową i zapuścił zęby. Gryzł i gryzł, trzymał zębami i ciągnął obydwoma rękami, ale napróżno.
— Allah l’ Allah! Ta kiełbasa, to skóra wołowa! — zawołał. — Ale ten zapach, ten smak! Muszę dać radę i dam!
Gryzł i ciągnął z całej siły, aż mu się nareszcie udało. Żyłowate miejsce puściło i kawałek się oderwał. Jedna część została w ustach, a drugą trzymał Halef w ręku. Zaczął żuć i żuł długo, ale nie połykał.
— Co tak żujesz, Halefie?
— Kiełbasę — odrzekł.
— Czemu nie połykasz?
— Jeszcze nie można.
— A jak smakuje?
— Znakomicie! Ale mocne to, nadzwyczaj mocne, jak skóra.
— W takim razie to nie mięso. Zbadaj to!
Wyjął z ust kąsek i przypatrzył mu się. Dusił, ciągnął i cisnął, zbadał bardzo troskliwie i rzekł w końcu, kiwając głową:
— Nie pojmuję tego. Przypatrz się ty!
Uczyniłem zadość jego życzeniu. Wyglądało to rzeczywiście nieapetycznie, ale gdy odkryłem istotę tego, zrobiło mi się jeszcze gorzej. Czy powiedzieć to hadżemu? Tak! Przekroczył zakaz proroka i okazał się skutek grzechu. Halef miał zęby wspaniałe, ale nie potrafił przegryźć tego kawałka skóry. Rozsunąłem go palcem tak, że przybrał postać pierwotną, zanim się dostał do kiełbasy i podałem Halefowi.
Przypatrzywszy się, rozwarł hadżi dwa razy tak szeroko oczy, a usta prawie tak, jak wtedy, kiedy się napił tłustego raki.
— Allah, Allah! — zawołał. — Szi mahuhl; szi biwak kif sza’r irrahs — to straszne; włosy stają na głowie!
Choćby kto mówił dwudziestu językami i latami całemi tylko obcym językiem, posłuży się zawsze w chwili wielkiego strachu lub radości mową ojczystą. Tak się i teraz stało. Halef przemówił arabszczyzną w moghrebińskim dyalekcie. Niewątpliwie więc przeraził się nadzwyczajnie.
— Czemu krzyczysz? — spytałem go z najniewinniejszą miną.
— O zihdi, co ja gryzłem! Szi aib, szi makruh — to ohydne, to wstrętne. B’irdak, biilah alaik — błagam ciebie, zaklinam!
Patrzył na mnie rzeczywiście błagalnie. Wszystkie rysy jego twarzy pracowały kurczowo, aby przezwyciężyć wrażenie nieszczęsnego odkrycia.
— Mówże! Co takiego?
— Ja Allah, ja nabi, ja maschara, ja hataja — o Allah, o proroku, o wzgardo, o grzechu! Czuję każdy włos na swojej głowie! Słyszę swój żołądek, brzmiący jak dulun[32]. Wszystkie palce u nóg mi się chwieją, a w palcach u rąk swędzi mnie, jak gdyby ścierpły!
— Wciąż jeszcze nie wiem, dlaczego?
— Zihdi, czy szydzisz ze mnie? Wszak sam widziałeś, co to jest. To laska es zuba.
— Laska es zuba? Co to jest?
— Od kiedyż to zapomniałeś po arabsku? Powiem ci więc po turecku. To jest parmak kabuli[33]. Może nie?
— Tak ci się zdaje?
— Tak — zapewniał, spluwając. — Kto robił tę kiełbasę? Może ta baba?
— Prawdopodobnie.
— Nieszczęście! Skaleczyła się w palec, odcięła kciuk od diw eldiweni[34] i założyła go sobie na plaster, którym był owinięty chory palec. Nadziewając potem kiełbasę, wepchała także i to. Szu haida — tfu!
— To byłoby ohydne, Halefie!
— La tihki walah kilmi. Nie mów więcej ani słowa!
Trzymał jeszcze wszystko w ręku; oba pogryzione kawałki kiełbasy i nieszczęsny palec z rękawiczki. Był to istotnie palec z rękawiczki o jednem okryciu na kciuk, a drugiem na resztę palców. Twarzy jego niepodobna opisać. W tej chwili czuł się najnieszczęśliwszym na ziemi. Spozierał to na mnie, to na kawałki kiełbasy. Tak przytem był przejęty odrazą, że nie myślał o tem, co należało uczynić najpierwej.
— Wyrzućże to! — rzekłem.
— Wyrzucić? Dobrze! Co mi z tego? Ciało moje zbezczeszczone, dusza shańbiona, a serce wisi mi w piersi, jak ta smutna kiełbasa. Przodkowie moi przewracają się w grobie, jak mój żołądek, a synowie moich wnuków będą łzy wylewali, wspominając tę chwilę ukaranego łakomstwa. Powiadam ci, zihdi, że prorok ma zupełną słuszność. Świnia jest najgorszą bestyą w całym wszechświecie, uwodzicielką rodzaju ludzkiego, córką matki dyabelskiej. Należy świnie wytępić z krainy stworzenia, ukamienować i wytruć wszelkiemi szkodliwemi lekarstwami. A człowiek, który dokonał niecnego wynalazku napychania pokrajanym trupem, tłuszczem i krwią tego zwierzęcia jego własnych kiszek, niech się smaży w najgorętszym kącie piekielnym. Kobietę natomiast, która wsadziła do kiełbasy palec z rękawicy i plaster ze swego palca niewiernego, tę pohańbicielkę Halefa, niechaj dręczy dzień i noc nieczyste sumienie do tego stopnia, żeby się aż poczuła jeżem odwróconym, któremu kolce rosną do środka!
— To silne przekleństwo! — zaśmiałem się. — Nie pojmuję całkiem twojej twarzy, nie poznaję cię wcale. Czyś ty istotnie dzielny i dumny hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah?
— Milcz, effendi! Nie przypominaj mi dzielnych ojców moich dziadów. Żaden z nich nie miał nieszczęścia gryźć palca od rękawicy, która tkwiła najpierw na chorym palcu ludzkim, a potem w jeszcze bardziej chorej i beznadziejnej kiełbasie. Cała moja męska wymowa nie wystarczy na opisanie męki ust moich, przerażenia przełyku i bezradności kiszek. Ten dzień jest najopłakańszym z całej mojej ziemskiej pielgrzymki. Najpierw napiłem się tranu rybiego, że mi omal nie zgasło światło żywota i zaledwie zaczęło migotać na nowo, a już gryzę marynowaną okrywkę nędznej bolączki na palcu. To jest naprawdę więcej, niż znieść zdoła zwykły śmiertelnik!
— No, czy wyrzucisz to nareszcie?
— Tak, precz, precz! Niechaj grzech dnia dzisiejszego nie lepnie ani chwili dłużej do moich palców. Wszelkie rozkosze ziemskie zaprawiłem sobie żółcią. Pierwszemu, który mi pokaże kiełbasę, wpakuje w brzuch wszystkie moje kule. Nie chcę nic o świni wiedzieć, ani słyszeć; to najbezecniejsza kreatura na ziemi.
Odrzucił wszystko i dodał:
— Oby był ten, co pojedzie za nami tą drogą, zatwardziałym grzesznikiem! Skoro znajdzie i zje tę kiełbasę, pęknie jego sumienie ze zgrozy, jak wór, a uczynki jego wypadną na światło dzienne, bo ta kiełbasa to potrawa, która wyjawia wszelkie tajemnice wnętrza ludzkiego. Muszę natężyć wszystkie siły, byś nie zobaczył wnętrza twego śmiertelnie chorego i ciężko doświadczonego Halefa.
Najwstrętniejszy przedmiot przybierał zwykle Halef w kwiecistą szatę Wschodu. Uskutecznił to i w tym haniebnym wypadku. Potem jechał w milczeniu obok mnie. Dopiero, gdy go zapytałem o powód tego zamknięcia się w sobie, chcąc go trochę podrażnić, odpowiedział:
— Żaden naród nie posiada takiego języka, któregoby skarb słów wystarczył do opisania boleści i przygnębienia mej duszy i mego ciała. Dlatego lepiej robię, że wcale się nie odzywam. Muszę czekać cierpliwie, dopóki nie ustanie wzburzenie mojego wnętrza.
Parów, w którym powstała ta boleść, skończył się, a przed nami ukazała się wązka, ale jak się zdawało, bardzo długa równina, pokryta trawą i przerżnięta strumieniem. Tu i ówdzie rosło kilka krzaków malin i ożyn z mnóstwem ponętnych jagód o zdumiewającej wielkości. Gdyby nie spóźniona pora, bylibyśmy zeszli z drogi, by się uraczyć.
— Nad tym strumykiem leży chata Junaka — objaśnił konakdżi. — Dostaniemy się do niej za kwadrans.
Tu mogliśmy jechać obok siebie, ponieważ było dość: miejsca. Puściliśmy konie cwałem. Nawykły do baczenia na wszystko nawet w jeździe najszybszej, starałem się i teraz otoczenie mieć na oku. To też zaprzątnęła wnet i moją uwagę pewna okoliczność, która skłoniła mnie do wstrzymania konia. Towarzysze uczynili to samo.
— Co zobaczyłeś? Co jest w tych zaroślach? — zapytał Halef.
Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie wspomniane krzaki i czołgające się gałęzie były tak gęste, że człowiek nie mógł się przez nie przedostać bez nadzwyczajnego wysiłku. Mimo to były w nich wyrwane przejścia, krzyżujące się wielokrotnie.
— Czy nie widzisz, że ktoś był tutaj? — odpowiedziałem Halefowi.
— Widzę. Czy to podejrzane? Ktoś zbierał jagody.
— Mógł je tu znaleźć o wiele łatwiej dokoła. Nikt rozsądny nie będzie się tam i napowrót przebijał, skoro to, czego szuka, może mieć bez trudu.
— Widoczne przecież, że ten ktoś szukał tylko jagód. W przejściach, które utworzył, są one pozrywane na długość ręki ludzkiej.
— Ktoś? Hm, tak! Jego odzienie musiało być z bardzo trwałej materyi, prawdopodobnie z mocnej skóry. W przeciwnym razie zostałyby strzępy na kolcach. Przejścia są szersze, niż człowiekowi potrzeba.
— Sądzisz więc, że to nie był człowiek?
— Przypuszczam. Popatrz tylko, jak gwałtownie połamane są te gałęzie.
— Może to był bardzo silny człowiek.
— Nawet najsilniejszy nie przedziera się w ten sposób. Człowiek przełazi przez przeszkody, gdzie tylko potrafi. Ale tu tego nie było. Gałęzie i łodygi leżą nizko powalone na ziemię. Połamane są tak, jak gdyby walec je przygniótł.
— To prawda. Nie pojmuję, jakby to mógł człowiek zrobić nogami.
— Hm! Gdybyśmy nie byli w Turcyi, lecz w puszczy amerykańskiej, wiedziałbym, o co idzie. Odzież tego miłośnika malin była rzeczywiście ze skóry. Było to, zdaje się najgęstsze futro, jakie tylko istnieje i tęgo przyrośnięte do ciała.
— Więc przypuszczasz naprawdę, że to zwierzę?
— Oczywiście, ale zwierzę, które nie żyje w twej ojczyźnie i dlatego nie znasz go.
— Effendi, ja wiem, co masz na myśli — rzekł konakdżi, cofając konia o kilka kroków od naszego stanowiska, aby oddalić się od zarośli.
— Ty mówisz o ajy[35].
— Zgadłeś. Boisz się go?
— O, nie! Niedźwiedzie są tu nadzwyczaj rzadkie; ale jeśli się raz, jaki w nasze góry zabłąka, to jest zawsze wściekły i żartować z nim niebezpiecznie.
— To się rozumie. Młody zwierz, żyjący tylko owocami, nie zapędzi się tutaj. Jestem prawie pewien, że tym poszukiwaczem był niedźwiedź. Przypatrzę się przejściom, które powyrywał w zaroślach.
— Na Allaha, nie czyń tego!
— Ba! To jeszcze jasny dzień.
— A jeśli się z nim spotkasz?
— To i on spotka się ze mną. Jedno i drugie bardzo niebezpieczne.
— On ci poszarpie ciało i rozgryzie głowę. Słyszałem, że niedźwiedź mózg bardzo lubi. Dlatego stara się pierwszem ukąszeniem zmiażdżyć człowiekowi czaszkę.
— Zobaczymy, czy ten niedźwiedź ma te same zwyczaje — rzekłem i zsiadłem z konia.
— Zostań tu, zostań! — wołał dzielny przewodnik. — Idzie nietylko o ciebie, lecz także o nas. Jeśli rzeczywiście jest w tej gęstwinie, a ty go stamtąd wystraszysz, rozłości się i wpadnie na nas!
— Nie biadaj! — krzyknął na niego Halef. — Effendi zabił czarną panterę, najgorszego drapieżnika i lwa, króla potężnych. Co znaczy niedźwiedź dla niego! On zdusiłby ręką to zwierzątko.
— Oho! — zaśmiałem się. — Masz nieco błędne wyobrażenie o tem miłem zwierzątku. Gdy się wyprostuje przed tobą, przewyższy ciebie o głowę. Dorosły niedźwiedź potrafi jednem uderzeniem łapy czaszkę rozwalić. Spotkania z nim nie należy bynajmniej lekceważyć.
— Gdyby był nawet dziesięć razy większy, to hadżi Halef Omar nie bałby się go. Zostań tu zihdi i pozwól mnie go poszukać. Dałbym mu sallam alejkum pomiędzy żebra lub w głowę.
— Wątpię trochę, czy twoja kula przebiłaby mu czaszkę. Do tego trzeba, jeżeli się nie ma kuli zaostrzonej, strzelby, podobnej do mojej starej rusznicy. Twoja kula nie wyrządziłaby mu może żadnej przykrości. Pogruchotałby ci strzelbę na kawałki i wziąłby cię potem w objęcia, ażby ci tchu zabrakło.
— Sądzisz, że nie potrafiłbym mu zgnieść klatki piersiowej, ażby mu iskry stanęły w oczach i dusza z ciała uciekła!
— Nie, to ponad twe siły, Halefie. Zostań tu i czekaj spokojnie!
— Skoro to istotnie tak niebezpieczny hultaj, to i ty nie możesz tam wejść bezemnie. Jestem twym przyjacielem i opiekunem i chcę być w niebezpieczeństwie przy tobie.
— Zawadzałbyś mi tylko, ale pójść możesz, bo nie widziałeś jeszcze tropu niedźwiedzia. Tutaj niema zwierzęcia.
— Wiesz to napewno?
— Wiem, jak musi wyglądać legowisko niedźwiedzia. Te zarośla nie nadają się wcale do tego. Jeśli to rzeczywiście był niedźwiedź, to przyszedł tu tylko na maliny. Jako drapieżnik wolał być podczas tego ukryty w zaroślach. Instynkt nakazuje mu we dnie unikać miejsc otwartych. Tem się tłómaczy, że nie zrywał jagód tam, gdzie łatwiej można było do nich się dostać. Chodź więc, ale trzymaj strzelbę w pogotowiu. Nawet niedźwiedź może czasem odstąpić od swych zwyczajów.
Wziąłem rusznicę i wszedłem w gęstwinę, a Halef za mną. Przejścia podobne były, tylko w zmniejszonych rozmiarach, do „gościńców“, wydeptywanych przez bawoły w wysokich trawach preryi. Połamane gałęzie wdeptane były w ziemię. Miśko był niezawodnie tęgi.
Uszliśmy zaledwie kilka kroków, gdy znalazłem dowód, że mieliśmy istotnie do czynienia z niedźwiedziem brunatnym. Na kolcach wisiał kudeł z jego futra.
— Popatrz! — zwróciłem uwagę Halefa. — Co to jest tutaj?
— Kudły.
— Ale z jakiego futra?
— Z długowełnistej owcy.
— Tak, ale ta owca nazywa się, w zwykłem życiu niedźwiedziem.
— Kaddaisz hassi kbir — jakże się cieszę, panie! Idź prędzej naprzód, żebyśmy go pochwycili.
Porwała go myśliwska gorączka.
— Tylko cierpliwości! Przypatrzmy się najpierw dobrze hemu kudłowi.
— Na co?
— Aby się dowiedzieć, ile ma lat niedźwiedź.
— Czy da się to wywnioskować z kilku włosów?
— Tak, dość dobrze. Im młodszy niedźwiedź, tem więcej wełniste jego futro. Stare niedźwiedzie nie mają wełny spodniej, a futro robi się tak liche i rzadkie, że widać czasem nagie miejsca. Przypatrz się, czy ten kudeł wełnisty?
— Nie, włosy prawie proste.
— Nie są też jednako grube i zabarwione. Tam, gdzie włos tkwi w skórze, jest on cieńszy niż u góry i prawie niezabarwiony. To znak, że skóra nie może już włosów wyżywić. To drab bardzo stary. Nie życzyłbym ci dostać się w jego objęcia. W tym wieku i w tej porze roku może ważyć ze cztery cetnary.
— Allah! A ileż ja ważę?
— Coś około cetnara.
— O, nieszczęście, coza różnica! W takim razie istotnie nie jestem stosowny dla jego ramion i jego serca. W każdym razie lepiej mu kulę posłać. A więc naprzód! Szukajmy go!
— Jego tutaj już niema. Jeżeli przyglądniesz się podeptanym zaroślom, to zobaczysz, że są powalane. Przypuszczam, że zwierzę było tu wczoraj, nie dzisiaj. Nie potrzeba badać gęstwiny. Okrążymy ją poprostu, a to wygodniejsze i zobaczymy, na którem miejscu wszedł i wyszedł.
Opuściliśmy gąszcz kolczasty i obeszliśmy go dokoła. Znaleźliśmy wkrótce miejsce, na którem niedźwiedź wdarł się w zarośla. Leżało po stronie lasu i poznać je było po tem, że połamane gałęzie i łodygi zwracały się do środka. Tam, gdzie wyszedł, musiały być skierowane na zewnątrz. Miejsce to było od strony strumienia. Szukałem śladów, ale zauważyłem tylko kilka ledwie widocznych odcisków, prowadzących do potoku. Poszliśmy za nimi i dostaliśmy się na miejsce, gdzie miśko pił wodę. Woda mętna była widocznie, bo wlazł był przedniemi łapami do wody. Teraz była czysta jak kryształ; to też ujrzeliśmy w miękkiem dnie płytkiego strumyka wyraźne odciski łap. Nie ruszał niemi podczas picia i wyciągnął je potem tak ostrożnie, jakby chciał zostawić dla nas dokładne ślady.
Mój poprzedni domysł się sprawdził. Miś był znacznej wielkości. Podeszwy były bardzo pełne, stąd wniosek, że nosił na sobie niemałą warstwę tłuszczu. Z wody podreptał na miejsce piaszczyste, gdzie się wytarzał. Dalej wyraźnych śladów nie było, tylko lekkie oznaki wskazywały, że poszedł w las.
— Jaka szkoda! — skarżył się Halef. — Ten syn matki niedźwiedziej nie zdobył się nawet na tę uprzejmość, żeby na nas zaczekać.
— Może to była córka, a zarazem matka i babka wielu wnuków. Tu gdzie się tarzała, wydrapała piasek. Pazury są bardzo tępe i starte. To stara ciocia. Ciesz się, że nie spotkałeś jej niespodzianie.
— A jednak chciałbym, żeby teraz nadeszła, aby nam się pokłonić. Czy mięso niedźwiedzia jest jadalne?
— Rozumie się, ale nie tak jak jabłko z mięsem i łupą. Szynki i łapy, dobrze przyrządzone, są prawdziwymi przysmakami. Ozór także pyszny. Wątroby nie należy tykać. Są ludy, które uważają ją za truciznę.
— Szynki i łapy? — zawołał hadżi. — Zihdi, czy nie pójdziemy go poszukać i zażądać od niego tych przysmaków?
— Halefie, Halefie! Pomyśl o innych przysmakach, które ci bardzo dobrze...
— Przestań! — przerwał mi prędko. — Czy sądzisz, że prorok zakazał szynkę i łapy niedźwiedzie?
— Nie zakazał. Język proroka ma wprawdzie wyraz na oznaczenie niedźwiedzia, jest nim „dibb“. ale słowem tem oznacza czasem także hyenę. Nie wiem, czy Mahomet widział kiedy prawdziwego niedźwiedzia.
— Gdybył zakazał, nie chciałbym za żadną cenę szynki niedźwiedziej, ale skoro tak nie jest, to nie rozumiem, dlaczego mielibyśmy sobie odmówić tej rozkoszy. Pójdziemy do lasu i zastrzelimy to zwierzę.
— Czy ci się zdaje, że on na nas tam czeka?
— On z pewnością ma stałe legowisko!
— Niekoniecznie. Gdyby nawet tak było, to mimoto nie znaleźlibyśmy legowiska. Straciliśmy już jego ślad i zaczyna się ściemniać. Musimy się wyrzec polowania.
— Effendi, zrób przecież, żeby to było możliwe! Pomyśl, że twój wierny Halef pragnie pochwalić się przed Hanneh, iż położył trupem niedźwiedzia. Byłaby zachwycona i dumna ze mnie.
— Aby spełnić twoje życzenie, musielibyśmy zatrzymać się tu dzień lub dwa, a na to brak czasu. Za kwadrans noc już zapadnie. Musimy się spieszyć, by się dostać do domu Junaka!
— Do szatana z tym domem! Wolałbym spać dzisiaj w jaskini niedźwiedzia i nakryć się futrem, z niego ściągniętem. Ale muszę być posłusznym. Allah pozwala i Allah odmawia. Nie szemrzę przeciwko niemu.
Dosiedliśmy znowu koni i pojechaliśmy dalej.
W pewien czas odsunęły się wzgórza, pokryte szpilkowemi drzewami jeszcze dalej wstecz tak, że zamykały półkolistą polanę, na której ujrzeliśmy dom i przypierające do niego dwa budynki, podobne do szop lub stajni. Tylko po prawej stronie wynurzyła wyżyna w dal wązką, językowatą odnogę o skalistym gruncie, porosłą krzakami, drzewami liściastemi i szpilkowemi.
Na końcu tego języka ujrzeliśmy osobę, której ubranie nie wskazywało, czy to mężczyzna, czy kobieta.
— To Guszka, panie — rzekł konakdżi. — Czy ją zawołać?
— Kto ona jest?
— Żona Junaka, handlarza sadzą i węglami.
— Nie potrzeba jej wołać, ponieważ widzę, że już nas spostrzegła.
Było to imię, czy tylko nazwa pieszczotliwa, z której należało wnosić o duchowych właściwościach tej kobiety? Guszka po serbsku znaczy gąska. Z tego jednak, co nam o niej powiedział nasz ostatni gospodarz, owczarz, nie należało się spodziewać, żeby posiadała znane przymioty tego ptaka. Zdjęła mię ciekawość, jak ona nas przyjmie.
Już teraz grała komedye. Udała, że nas nie zauważyła i poszła powolnym krokiem ze spuszczoną głową, ku domowi. Określenie „dom“ zakrawało właściwie na wielkie pochlebstwo. Ściany były z kamieni, poukładanych na sobie bez wapna, a szpary pomiędzy nimi pozatykane ziemią i mchem. Nakrycie stanowił najzwyklejszy dach z łat, pokrytych mchem wodnym i suszoną paprocią. Drzwi były nizkie i wązkie, jak gdyby dla dzieci, a otwory okienne miały takie rozmiary, że można było tylko nos przez nie wystawić.
Jeszcze smutniej przedstawiały się dwa drugie budynki. Gdyby nie przylegały tak czule do domu, upadłyby z pewnością natychmiast.
Kobieta zniknęła w jednej z tych bud, nie rzuciwszy na nas okiem. Zsiedliśmy z koni przed domem, a konakdżi przystąpił do drzwi i uderzył w nie kolbą, bo były zaryglowane.
Otworzono dopiero po dłuższej chwili, a w szparze ukazała się kobieta.
Jest baśń o starej czarownicy, która, żyjąc w głębokim lesie, wsadza każdego, kto się tam zbliży, do pieca, aby go upiec i pożreć. Mimowoli przyszła mi na myśl ta czarownica na widok tej kobiety w tej chwili. Jeżeli imię jej Guszka, gęś, miało określać jej indywidualność, to można ją było porównać tylko z jedną z tych starych gęsi, które na każdego obcego rzucają się, jak złośliwe psy łańcuchowe i dlatego tylko nie wchodzą w styczność z kompotem, lub sałatą, że mięso ich jest zbyt twarde.
Była przerażająco długa i chuda. Aby nam się mogła przypatrzyć przez drzwi, musiała górna część jej ciała utworzyć z dolną, niemal kąt prosty. Twarz miała także bardzo wydłużoną. Wogóle wszystko było w niej długie. Ostry, jak sierp zakrzywiony nos, spiczasta, ku dołowi wydłużona dolna szczęka, szerokie usta bez warg i zębów, wielkie, podobne do szmat uszy, blizko siebie położone małe oczy i głębokie zmarszczki, w których brud można było namacać, to wszystko działało odpychająco. Na głowie nic nie miała. Rzadkie włosy, z pod których przezierała skóra, podobna do łuski rybiej, były niezaplecione i zwisały w pomierzwionych, kołtunowatych kosmykach. Pomyśleć sobie do tego niewypowiedzianie brudną koszulę, tak samo czyste, związane w kostkach, spodnie kobiece i dwie chude, jak u szkieletu, stopy, które nie widziały chyba nigdy kropli wody, a można będzie uwierzyć, że ta nieporównana Guszka wyglądała całkiem jak starożytna Gorgona lub Furya.
Zadrzałem niemal, gdy przemówiła. Głos jej chrapliwy brzmiał zupełnie tak, jak gdyby zakrakała rozgniewana wrona.
— Czego chcecie? Kto jesteście? Po co się zatrzymujecie? Jedźcie dalej! Udawała, że chce drzwi zamknąć, ale nasz przewodnik wsunął się w nie i rzekł:
— Dalej jechać? Nie, tego nie uczynimy. Zostaniemy już tutaj.
— To nie może być! Nie macie tu czego szukać. Nie przyjmuje u siebie nikogo obcego!
— Ja przecież nie jestem obcym. Znasz mnie chyba!
— Ale tamtych nie.
— To moi przyjaciele.
— Ale nie moi.
Ona starała się wypchnąć go na dwór, a on bronił się przed tem, oczywiście pozornie.
— Bądźże rozsądną, Guszko! — prosił. — Nie żądamy od ciebie niczego daremnie. Zapłacimy dobrze i uczciwie za wszystko.
To poskutkowało widocznie, a przynajmniej tak powinno się było nam wydać. Przybrała mniej odporną postawę i spytała:
— Chcecie zapłacić? To co innego! Nad tem mogę się przynajmniej namyślić, czy pozwolić wam tu pozostać.
— Tu niema się nad czem namyślać. Prosimy cię tylko o dach nad głowę i coś do jedzenia.
— Czy to nie dość?
— To więcej niż dość. To za wiele — odezwałem się. — Jadła i napoju nie wymagamy od ciebie, a miejsce na spoczynek wyszukamy sobie sami. Jeśli w domu za ciasno, to prześpimy się na wolnem powietrzu.
Byłoby wprost niemożliwem zjeść coś z tych szponowatych, oblepionych brudem, palców. A tam spać? Za żadną cenę. Izba wyglądała całkiem tak, jak gdyby się w niej roiło od skaczących, łażących, kłujących i gryzących mieszkańców, których zawsze poddostatkiem nawet w najdostojniejszych domach na Wschodzie. Tu zaś, w tej budzie, skakały, łaziły, podrygiwały i maszerowały te krwi chciwe Myrmidony w niezliczonych gromadach i szwadronach.
Miło jest może czytać opisy z podróży przez Wschód, pełen woni i baśnią osnuty, ale samemu odbyć taką podróż, to coś zupełnie innego. Wzgląd na to, co wypada, nie pozwala często pisać o tych właśnie, szczególnie charakterystycznych, rysach. Wschód, to jak Konstantynopol, który nazywają blaskiem oblicza świata. Z zewnątrz przedstawia widok wspaniały, ale gdy wstąpić — w te ciemne uliczki, pryska złudzenie. Wschód posiada wszystko, tak wszystko, tylko nie należy być zaraz estetykiem!
Podróżny nie potrzebuje jechać na Wschód dla wielkich przygód. Znajdzie ich aż nadto codziennie i co godzinę. Ale co to za przygody? Nie odnoszą się do wielkich zdarzeń, lecz do skromnych stosunków codziennego życia.
Opowiadającemu nie wolno mówić o tych przygodach. Najczęściej przeżywa je w walce z urągającą wszelkim opisom nieczystością tamecznej ludności. Jadłem raz w towarzystwie słynnego szejka, który podczas obiadu wyciągnął sobie z za kołnierza kilka zbyt ruchliwych zwierzątek i w oczach wszystkich stracił je między paznokciami, a potem nie umywszy rąk wcale, wsadził je w pilaw i utoczył z niego kulę, aby mnie jako „el lukme esz szaraf[36]“ wetknąć do ust.
Niewielu chyba uwierzy, że była to wprawdzie mała, a jednak niebezpieczna, przygoda. Odrzucenie tego kąska honorowego jest obrazą, którą w pustyni śmiercią się zawsze przypłaca. Miałem więc do wyboru między kulą ołowianą lub pchnięciem noża, a zjedzeniem kuli ryżowej. Po lewej ręce siedział szejk, który mi podał ów kąsek i czekał, żebym otworzył usta, na prawo Kryger bey, znany pułkownik gwardyi władcy Tunisu. On to — tak samo, jak ja, mieszkaniec Zachodu — zauważył stracenie tych małych istot, wiedział dobrze, w jakim jestem kłopocie i w twarzy jego czytałem ogromne zaciekawienie, czy ja wybiorę kulę ryżową, czy ołowianą. W takich razach zawisło wszystko od przytomności umysłu. Powiedziałem do szejka tonem najwyższej uprzejmości:
— Ma binza dżamihlak kuli umri. — Na całe życie zapamiętam sobie twą dobroć.
Biorąc z rąk jego kąsek, dodałem:
— Ridd inna’zar, ja m’allmi — wybacz mi, o panie!
A następnie zwróciwszy się do Kryger-beya, zakończyłem:
— Dachihlal, ent kain haun el muhtaram — proszę cię, tyś tu najgodniejszy!
Poczciwy komendant gwardyi przybocznej zadrżał ze strachu i był na tyle nieostrożny, że usta otworzył, by mi odpowiedzieć odmownie. Ta chwila mi wystarczyła. Zanim słowo wydobył, leżał już w jego ustach ryżowy knedel. Wyrzucić go już nie wypadało.
Był najstarszy z nas wszystkich. To, że dałem mu kęs honorowy, nie było obrazą, lecz dobrze przyjętym dowodem mego uszanowania dla wieku. Biedny „najgodniejszy“ zrobił minę, jak gdyby trzymał w zębach ból całego życia ziemskiego. Międlił to w ustach i łykał, twarz mu posiniała, aż wreszcie przełknął knedel. Jeszcze po kilku latach twierdził niewdzięcznik, że nie zapomniał mi tego figla.
Takich wypadków jest więcej, niżby się zdawało. Można je zaznaczyć, ale nie opisać wyczerpująco. Walka z brudem i robactwem jest istotnie okropna i zdolna obmierzić wszelkie inne rozkosze.
Pani Guszka nie przeczuwała, co skłoniło mnie do odezwania się. To utrudniało spełnienie powierzonego jej zadania oddzielenia nas od siebie; to też rzekła czemprędzej:
— Miejsce mam dla was, panie. Jeśli dobrze zapłacicie, to odstąpię tobie łóżko, a towarzysze będą spali obok ciebie na kocach.
— Gdzie to łóżko?
— Wejdź, to ci pokażę!
Posłuchałem jej nie w chęci zbadania łóżka, lecz aby rzucić okiem na gospodarstwo „gęsi“.
Do jakiejże wszedłem nory! Były cztery gołe ściany. Na prawo w kącie leżały kamienie pod ognisko, a w drugim kącie ujrzałem kupę suchych paproci, liści i łachmanów. Wskazując na nią, rzekła gospodyni:
— Tam jest łoże, a tu palenisko, na którem upiekę mięso.
W tej jamie panował prawdziwie piekielny zaduch, z wonią spalenizny i wszelkimi innymi smrodami. O kominie ani mowy nie było. Gryzący dym wychodził oknami. Po towarzyszach, którzy weszli wraz ze mną, widać było, że odczuwali to samo.
— Jakie masz mięso? — spytałem.
— Końskie.
— Skąd?
— Z naszego własnego konia — rzekła, sięgając obiema rękoma do oczu.
— Czyście go zarznęli?
— Nie; został nam rozszarpany.
— Ach! Przez kogo?
— Mąż powiada, że to niezawodnie był niedźwiedź.
— A kiedy się to stało?
— Ubiegłej nocy.
Allah l’ Allah! — zawołał Halef. — A więc ten niedźwiedź zjada nie tylko maliny! Czy zabiliście go potem?.
— Jak możesz się tak pytać! Aby zabić niedźwiedzia, trzeba wielu ludzi zgromadzić.
— Może mi powiesz coś bliższego o tem nieszczęściu? — poprosiłem ją.
— Tego oczywiście dobrze nie wiemy. Koń jest dla nas niezbędny do handlu. On ciągnie nam wóz z węglami i...
— Nie widziałem tu nigdzie wozu!
— Tu go trzymać nie możemy dla braku drogi, po której dałoby się go sprowadzić do domu. Stoi zawsze u węglarza. Koń jednak przebywa zwykle tutaj, gdy jesteśmy w domu. W nocy zostaje na dworze, aby się paść. Nie ujrzawszy go dzisiaj rano, wyszliśmy go szukać i znaleźliśmy trupa tam obok skały. Był rozszarpany, a gdy mąż przypatrzył się śladom, powiedział, że to był niedźwiedź.
— Gdzie znajduje się teraz reszta mięsa?
— Tam w budzie.
— Pokaż mi je!
— Panie, tego mi nie wolno — rzekła z przestrachem. — Mąż zabronił mi wpuszczać tam obcych.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— A gdzież on teraz?
— Poszedł wyszukać legowisko niedźwiedzia.
— Ależ to wielce niebezpieczne! Czy twój mąż jest takim odważnym myśliwym.
— Tak jest.
— A kiedy wróci?
— Wkrótce zapewne.
— Tak! Czy byli dziś u was obcy?
— Nie. Czemu się o nich pytasz?
— Ponieważ mąż zakazał ci wpuszczać obcych do budy.
— Nie było tutaj nikogo, ani wczoraj, ani dzisiaj. Żyjemy tak samotnie, że rzadko kto do nas zagląda.
W tem zabrzmiał przeraźliwy, rozdzierający uszy, wrzask. Gospodyni mówiła szybko dalej, aby odwrócić naszą uwagę, ja jednak spytałem:
— Słuchajno! Kto to krzyknął?
— Nic nie słyszałam.
— Ale ja słyszałem bardzo wyraźnie.
— To pewnie jakiś ptak.
— Nie, to był człowiek. Czy rzeczywiście nikogo niema u ciebie?
— Jestem zupełnie sama.
Przytem skinęła ku drzwiom na konakdżego. Spostrzegłem to, odwróciłem się i wyszedłem.
— Panie! — zawołała za mną. — Dokąd idziesz?
— Do szopy.
— Tego ci nie wolno!
— O! Chcę zobaczyć, kto krzyczał.
Na to konakdżi zastąpił mi drogę, mówiąc:
— Zostań tutaj, effendi! Słyszałeś przecież, że nikomu obcemu...
Nie dokończył. Krzyk znowu zabrzmiał głośniej i niebezpieczniej, niż przedtem.
— Czy słyszysz? — odpowiedziałem. — To wygląda zupełnie tak, jak gdyby się ktoś w niebezpieczeństwie znajdował. Musimy zajrzeć.
— Tego ci przecież nie wolno...
— Milcz! Nikt nie śmie przeszkadzać mi w tem, co mnie się podoba zrobić.
Spróbował jeszcze raz mnie zatrzymać, kobieta także, lecz bez skutku. Towarzysze udali się za mną, a za nimi konakdżi z gospodynią. Oboje szeptali coś z sobą, przyczem on przybrał minę bardzo strapioną.
Odemknąłem jedną budę, ale nie znalazłem w niej nic prócz rozmaitych rupieci. Gdy zbliżaliśmy się do drugiej, zabrzmiał z niej znowu okrzyk. Był rzeczywiście okropny. Wewnątrz było prawie zupełnie ciemno.
— Czy jest tu kto? — zapytałem.
— O Allah, Allah! — odpowiedział głos, który poznałem natychmiast. — Szejtan, szejtan! O idzie! Chwyta mnie! Zabiera mnie do piekła!
— Toż to stary Mibarek! — szepnął mi Halef.
— Tak jest. Tamci są albo w pobliżu, aby urządzić zasadzką, albo udali się w dalszą drogę do węglarza, a tego tu zostawili. On ma gorączkę.
— Panie, nie idź tam! — rzekła kobieta. — Tam leży chory.
— Czemu zataiłaś to przedemną?
— Żeby mu nie przeszkadzano.
— Cóż mu dolega?
— Ma hawa ils far[37]. Nie wchodź tam! Zarazisz się i będziesz zgubiony!
— Cholera? Teraz? Tu w głębi lasu? Hm! W to nie wierzę.
— To prawda, panie!
— Któż on jest?
— Mój brat.
— Tak! To stary człowiek?
— Nie, jeszcze całkiem młody chłopiec.
— Kobieto, kłamiesz! Ja znam tego człowieka, który tu leży. Może być twoim bratem, gdyż oboje jesteście rodzeństwem czarta, ale młody on nie jest. To stary Mibarek, któremu chcę się dokładniej przypatrzyć. Czy masz lampę?
— Nie.
— A smolaki?
— Także nie.
— Słuchaj, zaraz mi przynieś smolaki i poświeć, a jeżeli nie wrócisz w przeciągu minuty, dostaniesz baty, że ci brudna skóra popęka!
Wziąłem harap do ręki i to poskutkowało.
— Effendi — rzekł konakdżi. — Ty nie masz prawa tak postępować, jak gdybyś tu był panem i władcą. Jesteśmy tutaj gośćmi i...
— I zapłacimy, jak na to sobie zasłużą: piastrami, albo cięgami — wpadłem mu w słowo. — Tam leży Mibarek. Gdzie on jest, tam grozi nam niebezpieczeństwo. Zachowam się więc zupełnie tak, jak tego wymaga wzgląd na nasze dobro. Jeżeli mnie chcesz zbałamucić, to muszę przyjąć, że jesteś tajnym stronnikiem naszych wrogów. Powodów jest dość, jak ci wiadomo. Miej się zatem na baczności!
Zamilkł i nie odważył się wyrzec już ani słowa. Gospodyni przyniosła smolaki, z których jeden już płonął. Zapaliliśmy kilka, wzięliśmy w lewe ręce, a w prawe rewolwery z odwiedzionymi kurkami i zabraliśmy się do zbadania wnętrza budy.
Zobaczyliśmy tu tylko dwie rzeczy: Mibareka, leżącego w kącie bez przytomności i trupa końskiego w drugim kącie. Z tego drugiego zerwała się za naszem zbliżeniem chmara wstrętnych much.
— Czyś oszalała? — zapytałem kobietę. — Tam leży człowiek w gorączce, a obok trup koński, który żrą tysiące owadów. I my mielibyśmy jeść to mięso? Czy ty nie wiesz, jakie to niebezpieczne?
— Cóż to szkodzi?
— To może życie kosztować. Okłamałaś nas. Ten człowiek, to nasz wróg śmiertelny, godzący na nasze życie. Chcąc to przed nami zataić, dowiodłaś, że jesteś z nim sprzymierzona. Możesz to drogo przypłacić!
— Panie — rzekła — nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.
— Ja ci nie wierzę.
— Mogę na to przysiąc.
— Twoja przysięga także w moich oczach nieważna. Jak się ten stary dostał do ciebie?
Rzuciła konakdżemu pytające spojrzenie, a on skinął jej głową. Odgadłem, co jej przez to powiedział, udałem jednak, że nic nie widziałem.
— Jeźdźcy tędy przejeżdżali — objaśniła. — Jeden z nich, chory, nie mógł jechać dalej, dlatego prosili mnie, bym go tu zatrzymała, dopóki się nie wzmocni, lub go stąd nie zabiorą. Zapewnili mnie, że otrzymam za to dobrą zapłatę.
— Czy ty ich znałaś?
— Nie.
— Czemu się wyraziłaś, że ten stary grzesznik jest twój brat?
— Nie wiem, czy jest grzesznikiem. Życzyli sobie, żebym tak mówiła i nie puszczała do niego nikogo, bo ścigają go nieprzyjaciele.
— Czy opisali ci tych nieprzyjaciół?
— Tak.
— A ten opis zgadza się z nami?
— Całkiem dokładnie. Dlatego starałam się nie dopuścić ciebie do chorego.
Wtem zabrzmiał od wejścia gniewny głos:
— Co tu się dzieje? Kto śmie włazić tu bez mego pozwolenia?
Zbliżyłem się ze smolakiem do mówiącego. Kobieta podbiegła ku niemu i zaczęła z nim szeptać pocichu. Nie widziałem powodu jej w tem przeszkadzać. Gdy oboje skończyli, zwrócił się do mnie mężczyzna:
— Panie, żona mi się skarży, że groziliście jej. Tego ja nie ścierpię. Przyjmując w dom nasz tego chorego, spełniliśmy uczynek miłosierny, a wy nie macie prawa nam tego wyrzucać.
— Kto zrobił jaki wyrzut?
— Ty!
— To nieprawda. Ona go chciała ukryć przed nami.
— Co was to obchodzi? Czy nie wolno nam robić, co nam się podoba?
— Możecie, ale gdy ja słyszę krzyk człowieka, a na moje pytanie odpowiada się, że niema nikogo, to nasuwa mi się naturalne podejrzenia; muszę przypuścić, że ktoś znajduje się w niebezpieczeństwie; aby go ocalić, wszedłem tu, chociaż żona twoja sprzeciwiała się gwałtownie.
— Ponieważ ty jesteś jego wrogiem śmiertelnym.
— To jest także zmyślone. Oszczędzaliśmy go, chociaż on godził na nasze życie. Nie żywię bynajmniej zamiaru wyrządzić mu coś złego. Gotów jestem nawet dopomóc mu. Przynieście go do izby. Tam go łatwiej opatrzyć. Zbadam mu ranę. Ucieszę się, jeśli mu sprawię ulgę w cierpieniach. Nie odbieram życia nikomu, chyba w obronie własnego i to tylko w ostateczności.
— Czy rzetelnie go zbadasz i nie dasz mu lekarstwa, które go dobije?
— Nie dostanie wogóle żadnego lekarstwa. Należy mu tylko ranę prawidłowo opatrzyć. Wnieście go więc natychmiast. Czekam tutaj na ciebie, gdyż mam potem pomówić z tobą o koniu.
Teraz dopiero w świetle smolaków zobaczyłem, że trzyma w ręku paczkę. Poznałem ją natychmiast i zwróciłem uwagę Halefa, skinąwszy nań niepostrzeżenie.
Konakdżi, handlarz węglem i jego żona podnieśli Mibareka z ziemi i przenieśli go koło nas. Ranny był nieprzytomny, lecz czuł widocznie ból, bo krzyczał okropnie.
— Panie — rzekł Halef — a co będzie, jeśli Mibarek nie jest tutaj sam?
— Nie ulega wątpliwości, że reszta odjechała istotnie, zarządzę jednak wszelkie środki ostrożności.
— A co będziesz mówił o koniu z handlarzem węgli?
— Chcę odkupić od niego przynajmniej kawał.
— Do dyabła! Czy mamy jeść to mięso?
— Nie my, lecz ktoś inny.
— Kto?
— Nasz gość. Poznasz go dziś jeszcze prawdopodobnie.
Halef zamilkł.
— Poświećcieno tu i przypatrzcie się trupowi końskiemu — rzekłem do towarzyszy. — Zobaczycie, jaką siłę posiada niedźwiedź w zębach i łapach.
Potężny drapieżnik rozłupał koniowi czaszkę. Jama mózgowa, zawierająca największy przysmak niedźwiedzi, była tak wypróżniona do czysta, jak gdyby ją kto wytarł gąbką. Potem nadgryzł brzuch. Jelit, które pożarł później, także nie było. Objadł mięso na szczękach, a w końcu zabrał się do piersi.
Koń był grubokościsty, dobrze odżywiony i mógł ciągnąć wielkie ciężary. To też Halef zapytał:
— Ale jak zdołał niedźwiedź zwyciężyć takiego konia, który umie przecież uciekać i bronić się kopytami?
— Niedźwiedź wie o tem tak samo, jak ty i odpowiednio napada. Zresztą to stary hultaj, który zdobył już pewien zasób doświadczenia.
— Ale pomyśl sobie, że koń jest rączy, a niedźwiedź niezgrabny i ociężały.
— Kto tak sądzi, ten nie zna go wcale. Zazwyczaj się wydaje, że wynosi powolność nad pośpiech, ale powiadam ci, że byłem świadkiem, jak szary niedźwiedź dopędził umykającego przed nim jeźdźca. Niedźwiedź postrzelony wpada w wściekłość, a wówczas rozwija szybkość, która go czyni wysoce niebezpiecznym.
— Jak mogło się udać niedźwiedziowi pochwycić tego konia?
— Najpierw był na tyle mądry, że skradał się pod wiatr, aby go koń nie poczuł węchem. Zbliżywszy się do swego łupu, wykonał kilka wielkich i nagłych skoków i pochwycił konia z przodu. Widzisz po ranach, że go przodem powalił. Porwał konia przedniemi łapami za szyję, a tylne oparł o przednie jego nogi. Przy swej przysłowiowej sile za jednem pociśnięciem konia powalił. Potem kark mu zgruchotał. Widać to wyraźnie po ranach. Czy i teraz jeszcze życzysz sobie pójść w jego objęcia?
— O obrońco, o zbawco! Ani mi się śni. Nie zdołałbym mu zgnieść klatki piersiowej, jak myślałem poprzednio. Nie bałbym się go jednak, gdyby przyszło między nami do walki. Musiałbym tylko mieć strzelbę ze sobą. To przecież najpewniejsze.
— Tak. Są jednak myśliwi, którzy idą na niedźwiedzia tylko z nożem w ręku.
— Czy to możliwe?
— Rozumie się. Ale do tego potrzeba zimnej krwi, siły fizycznej i pewnego uderzenia. Jeśli nóż nie trafi w serce, to zwykle już po człowieku. Rusznicą można niedźwiedzia położyć trupem rozmaicie. Ja nie strzelam jednak nigdy z wielkiej odległości. Najlepiej posuwać się ku niemu ze strzelbą, złożoną do strzału. On podnosi się zwykle na przyjęcie Strzelca. Na dziesięć kroków strzela się pewnie w serce. Ponieważ zwykle roztwiera przytem paszczę, przeto łatwo mu wpakować kulę w mózg przez podniebienie. Lecz nawet wówczas, gdy runie, należy zachować ostrożność. Zanim się pochylisz na powalonym niedźwiedziem, musisz się dokładnie przekonać, czy rzeczywiście zabity.
Pouczyłem towarzyszy pobieżnie o tem umyślnie, bo spodziewałem się jeszcze tego wieczora spotkać z niedźwiedziem.
Wtem wrócili obydwaj mężczyźni, a kobieta została przy chorym. Handlarz węgli zapytał:
— Co miałeś ze mną pomówić o koniu?
— Chciałem się dowiedzieć, czy wszystko mięso zamierzasz zużytkować dla siebie.
— Tak. Zachowam je sobie.
— To weź, co lepsze, a gorsze kawałki sprzedaj mnie.
— Tobie? Na co?
— Dla niedźwiedzia.
— O! On dość już zjadł. Chcesz go jeszcze obdarzyć za to, że mi zniszczył konia?
— Nie; to nie będzie podarunek. Nie wiesz, czy ten drapieżnik grasuje już dłużej w tych stronach?
— Nie widziałem zeń jeszcze ani śladu. Sąsiedzi mieszkają tu zdala od siebie, ale jeżeliby już kiedy dokonał takiego rabunku, to byłbym słyszał o tem napewno, gdyż jako handlarz odwiedzam często te miejscowości.
— Więc jest tu obcy i nie zna jeszcze sposobności do łatwego zaspokajania apetytu. Dlatego sądzę, że dziś wieczorem znów przyjdzie, aby zabrać resztę konia. Czy daleko stąd zabił go?
— Wcale nie. Słyszałem od żony, że tam właśnie stała, gdy wyście przybyli. Koń leżał wśród kamieni na końcu tej leśnej odnogi.
— Zamierzam zanieść tam część mięsa i czekać na niedźwiedzia.
— Panie, co ci na myśl przychodzi!
— Nic nadzwyczajnego!
— Nie mów tego na miłość Boską! Chcesz na takie olbrzymie zwierzę czekać w nocy? Nie słyszano jeszcze czegoś podobnego. Jeżeli rzadko kiedy zabłąka się niedźwiedź w te strony, schodzą się odważni ludzie z całej, okolicy i biorą psy z sobą, albo się wojsko wysyła. Następuje bitwa, w której ginie wiele psów i ludzi, a niedźwiedź opuszcza pole walki jako zwycięzca, dopóki nie zmogą go w drugiej, trzeciej lub czwartej bitwie.
— W takim razie wyświadcza się temu zwierzęciu zaszczyt zbyt wielki. Wystarczy zupełnie jeden człowiek z dobrą rusznicą.
— Panie, czy sam wyjdziesz na niego?
— Chcesz mi może towarzyszyć?
— Za żadne skarby świata! — krzyknął, wyciągnąwszy wszystkich dziesięć palców przed siebie.
— Nie pójdę sam, lecz z jednym z towarzyszy.
— Ze mną, naturalnie ze mną — zawołał Halef z iskrzącemi oczyma.
— Tak, z tobą hadżi, abyś mógł to opowiedzieć Hanneh, najpiękniejszej z uszczęśliwiających.
— Hamdullillah! Chwała i dzięki Allahowi. Zaniosę Hanneh szynkę niedźwiedzią i nauczę ją marynować i wędzić, jak... jak... hm: O szczęście, o rozkoszy niebiańska!
W zachwycie omal nie zdradził tajemnicy swego przekroczenia Koranu. Twarz mu promieniała radością, ale Osko i Omar spozierali z niezadowoleniem.
— Effendi — rzekł Osko — czy sądzisz, że my balibyśmy się niedźwiedzia?
— Nie, gdyż znam wasze męstwo.
— Więc prosimy cię, żebyś nas zabrał ze sobą.
— To niemożebne. Nie powinno nas być zbyt wielu. Odpędzilibyśmy niedźwiedzia, bo chytry, chociaż często mówią o nim przeciwnie. Zresztą powierzam wam bardzo ważny posterunek. Kto wie, czy nie nastręczy się wam sposobność okazania męstwa. Niedźwiedź może wam łatwo złożyć wizytę.
— Jakto?
— Będziecie pilnowali koni, które tutaj zamkniemy. Na dworze ich dzisiaj nie zostawimy, bo drapieżnikowi może się zachcieć świeżej koniny. Teraz idzie wiatr stąd tam, gdzie go będziemy oczekiwać. Jest obdarzony węchem dość na to delikatnym, aby zwietrzyć, że tu są konie. Gotów porzucić mięso nieżywe i spróbować, czy tu nie dostanie żywego. Musimy z Halefem być na to przygotowani, że wcale nam się nie pokaże i zwróci się tu do budy. W takim razie dałyby nam o tem znać wasze wystrzały.
— Dziękuję ci, etfendi. Widzę, że ufasz nam przecież. Będziemy wiernie stali na posterunku. Niech tylko przyjdzie, a powitamy go kulami.
— Ale nie tak, jak może myślicie. Będziecie tutaj wewnątrz przy koniach, a nie na dworze. Brak wam odpowiedniego doświadczenia i byłoby to zuchwałem wystawianiem na szwank waszego życia.
— Czy mamy się przeciwko takiemu zwierzęciu oszańcowywać deskami?
— Tak. My się także schowamy za skałą. Waszym strzelbom trudno zaufać i gdybyście nawet trafili niedźwiedzia, byłby to tylko przypadek, jeślibyście go zabili. Gdyby was zastał na dworze, musiałby to przynajmniej jeden z was życiem przypłacić.
— Ale co my mu zrobimy, gdy on będzie na dworze, a my tu? Przecież go nie zobaczymy?
— Tem lepiej go usłyszycie. Ta szopa jest bardzo słabo zbudowana, a wy nie macie pojęcia, jaki spryt niedźwiedź posiada. Wie całkiem dobrze, co to są drzwi i próbuje wyważyć je, lub wyrwać potężnemi łapami. Jeśli mu się to nie uda, chodzi dokoła całego budynku, bada każdą deskę, czy się nie da wyłamać. Gdy znajdzie choć mały otwór, wówczas przy swej ogromnej sile bez trudności się już przebija. Zadanie wasze jest zatem jasne. Gdyby rzeczywiście przyszedł do budy, poznacie po jego drapaniu, gdzie się znajduje i strzelicie doń przez cienkie deski. My usłyszymy wystrzały, a reszta to już rzecz nasza.
— A zatem nie przyjdzie do rzeczywistej walki między nim a nami!
— Nawet bardzo łatwo. Lekka rana nie robi na niedźwiedziu wielkiego wrażenia, ale zdwaja jego wściekłość. Mimo waszych strzałów gotów załamać cienką ścianę z desek. W takim razie rzuci się na was i wtedy będziecie musieli bronić własnej skóry. Na strzał już czasu zabraknie, bo nie zdołacie nabić powtórnie. Jedynym środkiem obrony będą wówczas uderzenia kolbą w nos, jednakże nie w czaszkę, bo kolbaby pękła, lub pchnięcia nożem. Tak moglibyście się trzymać, dopóki my nie nadejdziemy. Zresztą sprawa nie zaszła jeszcze tak daleko. Później dam bliższe objaśnienia.
— Ależ — rzekł Halef — teraz już ciemno, a konie jeszcze na dworze. Gdyby tak teraz nadszedł i zabił twojego Riha?
— Teraz jeszcze nie przyjdzie, a Rih nie jest koniem węglarskim. Nie byłoby nawet zbyt niebezpiecznie zostawić karemu rozprawę z niedźwiedziem. Takie rasowe zwierzę zachowuje się całkiem inaczej niż koń zwyczajny. Teraz mogą się jeszcze paść śmiało. Niedźwiedzia należy się spodziewać najrychlej na dwie godziny przed północą. Aby nie zaniedbać niczego, rozniecimy ogień, przy którym usiądziemy. W ten sposób będziemy mieli konie na oku, a zarazem będziemy mogli przyjść im w pomoc ze strzelbami. Zresztą ogień będzie świecił szeroko i powstrzyma niedźwiedzia, nawet mimo przynęty, od zbyt wczesnych odwiedzin. Teraz idzie o końskie mięso.
Handlarz węgli zgodził się chętnie na mój plan. Dla niego było rzeczą najważniejszą zabicie drapieżnika. Odkroił od kości kawały mięsa, na których mu zależało, zostawiając dość jeszcze dla niedźwiedzia. Zażądał za to trzydzieści piastrów, które mu zaraz zapłaciłem.
Pod przednią ścianą domu leżało sporo drzewa opałowego. Kupiłem je od gospodarza za dziesięć piastrów i kazałem nieopodal drzwi, wychodzących na leśną odnogę, rozniecić ogień, który miano podtrzymywać aż do wyruszenia na polowanie. Ognisko świeciło tak daleko, że mogliśmy widzieć i strzec pasących się w pobliżu koni. Osko został przy ogniu, my zaś udaliśmy się najpierw do izby. Chciałem zobaczyć Mibareka.
Przez cały czas pobytu na dworze słyszeliśmy nieustannie jęki. Przedstawiał okropny widok. Jego wykrzywione rysy twarzy, krwią nabiegłe oczy, piana na ustach, przekleństwa, które miotał i buchający odeń fetor, były tak odrażające, że ledwie zmusiłem się do uklęknięcia przy nim celem zbadania rany.
Opatrunek założony był niedbale i niezręcznemi rękoma. Gdy go chciałem zdjąć i dotknąłem przytem ręki chorego, ryknął z bólu jak dzikie zwierzę i podniósł się przeciwko mnie. Wziął mnie za szatana, który mu groził rozszarpaniem, odpychał mnie ręką zdrową i prosił o łaskę i pozwolenie powrotu na ziemię. Obiecywał jako okup tysiące ludzi, których postanowił pomordować, aby mi dusze ich przysłać do piekła.
Gorączka dała mu chwilowo taką siłę, że musiałem użyć przemocy. Trzy osoby go trzymały, by mi ułatwić odwinięcie szmat z rany. Przekonałem się odrazu, że już nie było ratunku. Nawet amputacya uszkodzonej części ręki byłaby już spóźniona. Obnażyłem jego plecy, przeciąwszy kaftan. Zaczęła się już gangrena i proces gnilny, a wstrętny wyciek rozszerzał dokoła fetor, wprost okropny.
Tu nie zostawało już nic innego do zrobienia, jak dać mu wody, której się krzykiem domagał. Zleciliśmy to kobiecie. Było to niemal cudem, że wytrzymał jazdę konną aż tutaj. Staliśmy przy nim, przejęci zgrozą i niepomni już jego wrogich na nas ataków, widząc potworny koniec, jaki sam sobie zgotował. Konakdżi rzekł:
— Panie, czy nie byłoby lepiej go zabić? Wyświadczylibyśmy mu przez to największe dobrodziejstwo.
— Ja też tak myślę — odparłem — lecz nie mamy prawa do tego. Nie wymówił jeszcze ani słowa skruchy; przeciwnie, chce nawet czarta przekupić obietnicą straszliwych morderstw. Z tego łatwo sobie wyobrazić, jak czarna dusza siedzi w tem żywcem gnijącem ciele. Może mu Bóg wróci przytomność, a z nią ostatnią sposobność do wyznania grzechów. Męczarnie jego zresztą nie są niezasłużone. Nie powinniście tego przeoczyć, że leży on przed wami jako odstraszający przykład, którego wyraźna, porywająca, wymowa zwraca się wprawdzie do nas wszystkich, ale szczególnie do was, do ciebie konakdżi, do Junaka i do Guszki.
— Do nas? — spytał z zakłopotaniem pierwszy z wymienionych. — Czemu?
— Chcę was tylko przestrzec, że kto chodzi drogami tego człowieka, ten naraża się na taki sam okropny koniec. Nie widziałem jeszcze nigdy szczęśliwego bezbożnika.
— Więc tobie się zdaje, że ten świątobliwy człowiek był bezbożnikiem?
— Tak, a ty wiesz bardzo dobrze, że mam słuszność.
— Ależ on zawsze za świętego uchodził. Czemu Allah nie ukarał go prędzej?
— Bo Allah jest łaskawy i cierpliwy; nawet najzatwardzialszemu grzesznikowi daje czas do zawrócenia z drogi grzechu i do poprawy. Allah jednak tym przypatruje się tylko przez chwilę, a gdy się nie skorzysta z okresu miłosierdzia, spada sąd tem groźniejszy i kara. Jest w naszym kraju przysłowie: „Bóg nierychliwy, lecz sprawiedliwy“. Słowa te odnoszą się także do was i zawierają prawdę straszliwą. Życzę wam, żebyście ją uznali i wedle niej postępowali. Jeśli tego nie uczynicie, podpadniecie, jak Mibarek, sądowi i karze.
— Panie, mnie twoje słowa nie dotyczą — rzekł ze śmiechem konakdżi. — Jestem twym przyjacielem i nie mam nic wspólnego z tym starcem. Allah zna moją prawość i wie, że nie zasłużyłem na karę. Handlarz i jego żona także są uczciwi. Wygłosiłeś przemowę, której nie możemy stosować do siebie. Niechaj każdy troszczy się o własne błędy.
Ponieważ był dobrze świadom swoich złych względem nas zamiarów, przeto słowa te zakrawały jedynie na bezczelność. Halef sięgnął za pas tam, gdzie tkwił harap, dałem mu jednak znak zabraniający i odpowiedziałem konakdżemu:
— Słusznie mówisz, bo wszyscy jesteśmy grzeszni i mamy swoje błędy. Mimo to jest obowiązkiem ostrzec bliźniego, jeśli on naraża się na niebezpieczeństwo, w którem może zginąć. Nie znam zaś większego niebezpieczeństwa nad bawienie się cierpliwością i miłosierdziem Boskiem. Spełniłem tę powinność, a teraz jest waszą rzeczą posłuchać lub nie posłuchać przestrogi. Nasza rola tutaj skończona, teraz zaniesiemy mięso tam, gdzie niedźwiedź napadł na konia.
Poszliśmy do budy. Szkielet konia trzymał się jeszcze razem, więc udało się przenieść go w całości. Halef i węglarz wzięli z przodu, ja z tyłu i ruszyliśmy w drogę. W pobliżu wskazanego miejsca poleciłem położyć mięso; na ciężkim szkielecie było go jeszcze z cetnar. Skórę zdjął już gospodarz.
Kazałem podeszwy powycierać dobrze o mięso, aby niedźwiedź nie zwietrzył naszych śladów. Woń mięsa powinna była go zmylić. Poszliśmy dalej.
Dostawszy się na miejsce, zauważyłem, że doskonale nadawało się do naszego celu. Mimo zmroku wieczornego rozpoznałem szczegóły terenu, obszedłszy je półkolem w ten sposób, że znalazły się między nami a blaskiem ogniska. Pod światło rysowały się ostro ich kontury.
Wysuwająca się naprzód odnoga lasu kończyła się prostopadłym cyplem skalnym, z którego pospadały potężne prostokątne bloki i leżały rozrzucone dokoła. Pomiędzy nimi znaleziono nieżywego konia. Położyliśmy go dokładnie w tem samem miejscu. Teraz zależało wszystko od tego, czy odpowiednio pod wiatr za którymś z głazów siądziemy, bo wtedy drapieżnik, gdyby tylko nadszedł, nie mógłby ujść naszym oczom.
Handlarz czuł się tutaj nieswojo i oddalił się wkrótce, a my za nim powoli.
— Ten drab nie chce się dać pożreć — zaśmiał się Halef. — Teraz w ciemności mogłoby mu się to zdarzyć; ale założyłbym się, że za dnia niedźwiedź, ujrzawszy go, potrząsnąłby tylko głową, mówiąc: jesteś dla mnie za brudny! Zihdi, zwróciłeś mi uwagę na paczkę, którą miał w ręku.
— Tak. Czy wiesz, co zawierała?
— Naturalnie! Poznałem zaraz szmatę, którą właścicielka tranu owinęła wędlinę. Wyrzuciłem ją razem z kiełbasą. Czyżby to znalazł?
— Najprawdopodobniej, bo zawartość szmaty miała kształt kiełbasy.
— Więc niech ją zje i odczuje dalszy ciąg mojej męczarni! Wartoby mu się wtedy przypatrzeć. Sprawiłoby to niezwykłą rozkosz moim oczom.
— Może cię spotka ta przyjemność. Ze znalezienia tego wnioskuję, że był tam, gdzie się znajdowała kiełbasa. Czego tam szukał? Żona twierdziła, że wyszedł, aby znaleźć trop niedźwiedzia, ale to nieprawda. Dowiedział się, że przybędziemy i niecierpliwość wypędziła go naprzeciw nas. Widocznie zależy mu na naszem przybyciu, pomimo że z pewnością pomyślał sobie, pod jego nieobecność łatwiej znajdziemy Mibareka, niż gdyby on sam był w domu. Przypuszczam, że temu łotrowi obiecano część łupu po zamordowaniu nas.
— W takim razie niech sobie obetrze usta, nie zjadłszy i nie wypiwszy. Powiadam ci, zihdi, że postępujemy z tymi ludźmi zbyt oględnie. Powinniśmy ich powystrzelać; ludzkość byłaby nam za to wdzięczna.
— Wiesz, jak ja się na to zapatruję. Ja także strzelałem. Mibarek umrze od moich obu kul. Z zasadzki nie zabiję ich. To byłby mord. Gdy na nas jednak napadną i zagrożą naszemu życiu, wówczas będziemy się bronili wszelkimi środkami.
Wróciliśmy do ogniska, dokoła którego zebrali się tymczasem wszyscy. Konakdżi wbił w ziemię dwa widlaste konary i zajęty był właśnie nadziewaniem kawałka koniny na trzeci, mający zastąpić rożen. Jeżeli sądził, że nas ugości tą koniną, to musiał się tego wyrzec. Szczęściem mieliśmy jeszcze z sobą pewien zapas żywności, który od biedy wystarczył na ten wieczór.
Handlarz, ujrzawszy nas jedzących, nabrał takiego apetytu, że nie czekał na pieczeń z koniny. Poszedł do domu, przyprowadził żonę i przyniósł podejrzaną paczkę. Odwinął szmatę, w której istotnie znajdowała się kiełbasa, tylko bez palca od rękawicy. Podzielił kiełbasę na dwa nierówne kawałki i dał żonie mniejszy, a sobie wziął większy. Zapytany przez kunakdżego, skąd ma kiełbasę, oświadczył, że przywiózł ją z jednej ze swych podróży. Oboje jedli z wielkiem zadowoleniem, ponieważ nie byli mahometanami. Halef przypatrywał im się uważnie. Byłby chętnie coś zauważył, ale nie mógł nic mówić przez wzgląd na samego siebie.
Z wnętrza domu dochodziły ustawicznie stękania i jęki Mibareka, pomieszane z okrzykami trwogi. Zdawało się, że ten człowiek jest na torturach. Jego sprzymierzeńcy nie dbali o to. Wezwałem kobietę, żeby znowu zaglądnęła do niego i podała mu wody, ale wzbraniała się uczynić zadość memu życzeniu, ponieważ pieczeń była właśnie gotowa. Wstałem więc sam, żeby to zrobić.
W chwili właśnie, gdy się podniosłem, wydał chory z siebie taki ryk, że mię zimny dreszcz przejął. Chciałem do niego pospieszyć, gdy on ukazał się w drzwiach i krzyknął:
— Pomocy! Pomocy! Gore! Stoję w płomieniach!
Rzucił się ku nam. Podniecenie gorączkowe urągało wyczerpaniu sił. Po kilku krokach stanął, wytrzeszczył oczy na ogień i wrzasnął przerażony:
— I tu płomienie! Wszędzie płomienie, tu i tam! Mnie pali także, pali, pali! Ratunku! Na pomoc!
Wyrzucił w górę zdrową rękę i runął ciężko na ziemię, gdzie zaczął jęczeć cicho, lecz tak przejmująco, że aż serce pękało.
Dźwignęliśmy go, żeby go zanieść do izby; ale nie poszło nam to łatwo, gdyż uważał nas za złe duchy i bronił się rozpaczliwie. Gdyśmy go umieścili na łożu zesłabł i zamknął oczy na chwilę; wkrótce jednak zaczął na nowo i to tak, że trudno było wytrzymać. Uspokoił się dopiero po długim czasie. Wszedłem, by na niego popatrzeć. Leżał w ciemności, więc zapaliłem smolak i poświeciłem mu w twarz.
Szeroko rozwarte oczy były na mnie zwrócone. Powróciła mu przytomność i poznał mnie.
— Psie! — syknął do mnie. — A więc przecież przybyłeś? Niechaj cię Allah przeklnie!
— Mibareku — rzekłem poważnie — pomyśl o swoim stanie. Zanim się słońce podniesie, powoła cię sędzia odwieczny przed siebie. Czy zdołasz zliczyć swe grzechy? Wejdź w siebie i proś Allaha o łaskę i miłosierdzie!
— Szatanie! Jesteś moim mordercą! Ale ja nie chcę umrzeć; nie chcę! Ciebie, ciebie pragnę widzieć, jak będziesz umierał!
Klęczałem tuż obok niego z garnkiem wody, którą go chciałem orzeźwić. Sięgnął szybko ręką, wyrwał mi nóż z za pasa i równie prędko uderzył. Byłby mnie trafił w piersi, gdybym nie odparowmł był ciosu garnkiem. W następnej chwili wyrwałem mu już nóż z ręki.
— Mibareku, tyś naprawdę człowiek okropny! Przed samą śmiercią obciążasz duszę nowem morderstwem. Jak możesz...
— Milcz! — przerwał mi gwałtownie. — Dlaczego trapi mnie gorączka! Czemu jestem tak osłabiony, że muszę dać sobie broń wydrzeć z ręki! Posłuchaj, co ci teraz powiem!
Podniósł się zwolna. Oczy iskrzyły mu się jak u pantery. Cofnąłem się mimowoli.
— Boisz się m nie? — szydził. — O to rzeczywiście okropne mieć we mnie wroga!... Allah, Allah! Już znowu pali! Widzę, ogień się zbliża! Idzie, idzie coraz to bliżej; gore, gore!
Upadł i wył w dalszym ciągu. Przytomność umysłu zniknęła i gorączka opanowała go znowu. Odór był w izbie nie do wytrzymania. Odetchnąłem głęboko, znalazłszy się na świeżem powietrzu.
Kto widział umierającego w ten sposób człowieka, ten nigdy tego nie zapomni. Dziś jeszcze przejmuje mnie zgroza na myśl o owym wieczorze. Czem jest człowiek, że się waży powstawać przeciw prawu boskiemu?
Zegarek mój wskazywał dziesiątą godzinę. Ponieważ Turek liczy godziny od chwili zachodu słońca, który dnia tego przypadł na pół do ósmej, więc według miejscowej rachuby czasu było pół do trzeciej. Napoiliśmy konie w potoku i zaprowadziliśmy je do budy.
— Panie, gdzież my zostaniemy, ja, żona i konakdżi? — zapytał gospodarz.
— Idźcie do koni! — odrzekłem.
— Nie, nie! Sam powiedziałeś, że niedźwiedź może się dostać do budy. Pójdziemy do izby, a jak niedźwiedź nadejdzie, umkniemy na strych i wciągniemy tam drabinę. Mibareka niech sobie pożre!
To, co nazwał drabiną, było ponacinaną belką. Stała w izbie, nad którą znajdowała się warstwa luźnych drągów, tworzących powałę.
Zagasiliśmy ogień, poczem tych troje uciekło czemprędzej do izby. Osko i Omar udali się do koni, otrzymawszy odemnie wskazówki, jak się mają zachować.
Następnie wyruszyliśmy obaj z Halefem. Hadżi przekonał się najpierw napewno, że go strzelba nie zawiedzie. Ja wziąłem z sobą tylko rusznicę; sztuciec nie przydałby się na takiego niedźwiedzia.
— Teraz powinien ten hultaj być już tam, gdy przyjdziemy — rzekł Halef. — Tak ciemno, że dostrzeglibyśmy go dopiero, gdybyśmy przed nim stanęli.
— Dlatego nie możemy teraz iść prosto. Wiatr stąd pociąga i zwierz zwęszyłby nas niezawodnie. Okrążymy dokoła tak, że przyjdziemy prawie od strony przeciwnej.
Zbliżając się w ten sposób na miejsce, zachowaliśmy jak największą ostrożność, ponieważ niedźwiedź mógł się nie tylko tam już znajdować, lecz nadejść z tej samej strony.
Trzymając strzelby w pogotowiu, przystawaliśmy często, by nadsłuchiwać. Jeżeli był już przy szkielecie, to dałoby się słyszeć mlaskanie i chrupanie kości. Nie dochodziło nas jednak nic prócz lekkiego szelestu wiatru w koronach drzew.
Wreszcie zbliżyliśmy się tak, że wyjrzawszy z poza rogu, dostrzegliśmy trupa końskiego. Niedźwiedzia przy nim nie było. Wydrapaliśmy się na leżący nieopodal złom skalny, o podwójnej wysokości dorosłego mężczyzny; zabezpieczał więc nas przed bezpośrednim atakiem drapieżcy. Głaz był mchem porosły i tworzył wygodne podłoże. Zajęliśmy miejsca obok siebie i czekaliśmy, kto przyjdzie.
— Zihdi — szepnął Halef. — Czy nie byłoby lepiej się rozdzielić?
— Pewnie; moglibyśmy wziąć z dwu stron niedźwiedzia.
— Więc zróbmy tak.
— Nie, gdyż ty nie doceniasz niebezpieczeństwa, a to zawsze jest błędem. Twoja pewność siebie może cię łatwo pchnąć do czegoś nierozważnego. Przedewszystkiem żądam, żebyś strzelał dopiero wówczas, gdy ci na to pozwolę.
— Więc chcesz strzelić przedemną?
— Tak, ponieważ moja kula z pewnością skórę przebije, a co do twojej jest to wątpliwe.
— Żałuję, zihdi, gdyż ja chciałem położyć go trupem. Jaka to dla mnie sława, gdy Hanneh, najwspanialsza z kobiet, dowie się, że ty zabiłeś niedźwiedzia? Chciałbym jej powiedzieć, że padł od mojej kuli.
— Może ci się to uda, bo należy się spodziewać, że jedna kula nie wystarczy. Jeżeli nie padnie niedźwiedź odrazu, przyjdzie tu pewnie, żeby nas zaatakować. Wówczas przypuścimy go całkiem blizko, a gdy się podniesie, aby się wspiąć na kamień, wtedy wpakujesz mu całkiem spokojnie kulę w paszczę lub oko.
— Mówisz tak tylko, by mnie pocieszyć, wiem jednak, że ty go pierwszym strzałem położysz. Kiedy to widziałem, żebyś chybił?
— No tak, nie chybię, ale wątpię, czy odrazu trafię w miejsce właściwe. Źle stąd mierzyć.
— Nie sądzę. Koń leży o piętnaście kroków przed nami!
— Mimoto nie zobaczymy dokładnie konturów niedźwiedzia, ponieważ patrzymy z góry na ciemny grunt. Gdybyśmy leżeli na dole, ciało jego odcinałoby się lepiej od ziemi. Jeślibym sam był, położyłbym się z pewnością na dole w trawie.
— Więc to przezemnie wylazłeś tutaj?
— Tak, dla twego bezpieczeństwa.
— Oho! Jeżeli o to chodzi, to gotów jestem wziąć niedźwiedzia za ogon i zmusić go do przechadzki tyłem.
— Ta śmiałość niepokoi mnie właśnie. Kto wie, czy niedźwiedź nie użyje przechadzki, ale z hadżim Halefem Omarem w pysku. A więc nie strzelaj przedemną! Teraz milczmy. Jeśli będziemy rozmawiać, nie zauważymy niedźwiedzia w odpowiedniej chwili.
— Zdaleka wogóle go nie spostrzeżesz — rzekł Halef. — Zwierzęta drapieżne zwykły cicho stąpać. Wątpię, czy niedźwiedź ma zwyczaj lwa, który w swej dumnej nieustraszoności zapowiada swoje zbliżanie się już zdaleka głośnym rykiem.
— Co do tego, to niedźwiedź nie odznacza się taką otwartością. Zachowuje się bardzo milcząco. Tylko, gdy jest w dobrym humorze, albo gdy go coś gniewa, wydaje z siebie pomruk zadowolenia, lub złości.
— A więc nie umie ryczeć?
— Owszem, chociaż jego narządy głosowe nie nadają się do wydobywania lwich dźwięków. Gdy wpadnie w największą wściekłość, wówczas wydaje coś jak ryk, co brzmi tem straszniej, że mu nie jest właściwem. Zresztą cicha złość, z jaką niedźwiedź pragnie się zemścić, jest straszniejsza niż zapalczywość innych zwierząt drapieżnych. Miejmy nadzieję, że tego dziś nie zaznamy.
Od tej chwili przestaliśmy mówić. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę nocną. Wiatr tylko szemrał po lesie, jak echo dalekiego wodospadu. Ponieważ szmer ten trwał nieustannie w jednakiej sile, łatwo było odróżnić odeń każdy dźwięk obcy.
Cierpliwość nasza wystawiona była na ciężką próbę. Zegarek, jak zbadałem, dotykając wskazówek, pouczył mnie, że już północ.
— On już wcale nie przyjdzie — szepnął Halef. — Cieszyliśmy się daremnie. Chyba nigdy...
Zamilkł, gdyż podobnie jak ja posłyszał toczenie się kamienia. Nadsłuchiwaliśmy uważnie.
— Zihdi, to kamień upadł — szepnął hadżi. — Ale to nie jest niedźwiedź, bo usłyszelibyśmy ich więcej.
— O nie. Upadek tego kamienia pobudził jego przezorność. Może to być także inne zwierzę, ale sądzę, że to on. W każdym razie poczuję go, zanim go ujrzę.
— Czy to możliwe?
— Dla wprawionego. Dzikie zwierzęta mają szczególnie ostry odór. U niedźwiedzia nie jest on oczywiście tak silny, jak u lwa, tygrysa lub pantery, ale go zauważę. Słuchaj!
Z prawej strony zatrzeszczało, jakby ktoś konar złamał. Zwierz schodził po stromem zboczu leśnej odnogi. Kto widział dzikie zwierzęta, choćby tylko w klatce, tego uderzyć musiały ich niemiłe wyziewy; osobliwie u wielkich kotów. Gdy się jednak zwierzę na wolności znajduje, wyziewy są o wiele silniejsze. Ostre, kolące jak woń wyskoku melisy lub opodeldoku, dostają się do drażliwego nosa i zaznaczają się już zdala. Ten „dziki“ zapach wionął w tej chwili ku mnie.
— Czy czujesz go? — szepnąłem do Halefa.
— Nie — odparł, węsząc na prawo i lewo.
— Nadchodzi, ja już czuję.
— To nos twój czulszy od mego. Ach! Teraz dostanie pozdrowienie, że się zdumieje.
Halef odwiódł kurki od strzelby.
— Tylko nie za wcześnie — upominałem go. — Masz bezwarunkowo strzelić dopiero po mnie, rozumiesz! Jeśli nie posłuchasz, rozgniewasz mnie naprawdę. Odegnałbyś mi zwierzę z pod strzału.
Nie odpowiedział, tylko oddychał w przyspieszonem tempie. Spokój hadżego już przepadł, porwała go myśliwska gorączka.
Wtem przeszedł przez powietrze cichy pomruk, taki niemal, jak u kota, a zaraz potem zarysował się przed nami ciemny przedmiot, zbliżający się do ścierwa końskiego.
— Czy to on, czy on? — wyszeptał Halef.
Oddech mu latał gwałtownie.
— Tak, to on.
— Więc strzelaj, strzelaj nareszcie!
— Cierpliwości! Ty się trzęsiesz?
— Tak, panie, porwało mnie całkiem dziwnie. Przyznaję, że się trzęsę, ale nie z trwogi.
— Wiem o tem; znam to.
— Więc strzelaj, strzelaj, żeby na mnie przyszła kolej!
— Hamuj się, mały! Nie strzelę, zanim nie będę miał dobrego celu. Czasu dość. Niedźwiedź nie je tak, jak lew. To smakosz i urządza sobie ucztę wygodnie. Wybiera kawałki, które mu smakują najlepiej, a mniej delikatne odsuwa, aby potem się zabrać do tego. Ten gałgan ucztować będzie pewnie godzinami, aby nie popsuć sobie żołądka zbyt pośpiesznie połkniętymi kąskami. Potem podrepce na lewo do wody, aby sobie popić porządnie i pójdzie na spoczynek.
— Ależ my nie możemy tak czekać godzinami!
— Nie zamierzam też tego. Zaczekam tylko, dopóki się nie podniesie. Robi to chętnie podczas jedzenia. Staje przytem na tylnych łapach, a przedniemi pysk sobie wyciera.
Wtenczas zobaczymy go lepiej, niż teraz. Przedtem strzelać do niego byłoby największem głupstwem, gdyż trudno odróżnić jego ciało od koniny i od ziemi.
— O i owszem i owszem! Widzę go tak dobrze, że wystrzelę.
Wiercił się niespokojnie, wreszcie przyłożył nawet kolbę do policzka.
— Precz ze strzelbą! — szepnąłem doń gniewnie.
Odjął strzelbę, ale był taki podniecony, że niepotrafił ani chwili uleżeć spokojnie. Takiem zachowaniem mógł zdradzić naszą obecność, gdyby kamień mchem nie był porosły.
Niedźwiedziowi uczta smakowała widocznie. Siorbał i mlaskał, jak źle wychowane dziecko nad miską zupy. Co prawda, nie tylko dzieciom można wytknąć takie zachowanie. Wystarczy nieraz zasiąść do hotelowego table d’ hote’u, a usłyszy się dość takich siorbiących i mlaskających niedźwiedzi.
Miśko był istotnie smakoszem. Rozgryzał od czasu do czasu rurę i wysysał szpik, co dość wyraźnie słyszałem.
W tem nastąpiła pauza. Mruknął z zadowoleniem, wbił łapy w mięso, aby się dotykiem przekonać o różnej jakości kawałków. W reszcie się wyprostował.
Zanim usiadł napowrót, wstał i opadł kilkakrotnie. Gdy niedźwiedź podnosi się podczas takiej pauzy, powiada. Indyanin o nim, że „nadsłuchuje do żołądka“. Ta chwila najlepiej się nadaje do strzału. Złożyłem się.
Teraz widać było dobrze postać zwierzęcia. Niedźwiedź był, jak to przypuszczałem, olbrzymi. Gdyby jego koła towarzyskie postąpiły na tyle w rozwoju społecznym, żeby miały stowarzyszenia, otrzymałby pewnie tytuł członka honorowego w jakimś klubie atletów. Ale mimo wyrazistości, z jaką nam się teraz przedstawiał, odjąłem strzelbę.
— Allah, Allah! Strzelajże, strzelaj! — krzyknął Halef niemal że głośno.
— Ciszej, ciszej, bo cię usłyszy!
— Ależ czemu nie strzelasz?
— Czy nie widzisz, że zwrócony do nas plecyma?
— Cóż to szkodzi?
— Strzał jest niepewny. Niedźwiedź zerka ku domowi. Czyżby zwietrzył już konie? Bardzo możliwe. Odwrócił się od uczty, a to mnie zastanawia. Musimy zaczekać, dopóki się nie odwróci; potem... do pioruna! A ty co znowu!
Wydałem głośno już ten okrzyk gniewu. Hadżi nie mógł już zapanować nad sobą, złożył się tak szybko, że powstrzymać tego nie zdołałem i wypalił. Zaraz potem wystrzelił raz drugi, ale nierozumnie, bo wyprostowanej postaci nie było już widać.
Nie zważając na wybuch mojego gniewu, zerwał się, wywinął wystrzeloną strzelbą w powietrzu i krzyknął:
— Nusret, safer, elmisz dir, miteweffa dir. — Zwycięstwo, tryumf, nie żyje, poszedł!
— Czy będziesz milczał, ty kruku złowróżbny? Spłoszyłeś niedźwiedzia!
— Spłoszyłem? — zawołał, starając się wyrwać, gdyż chwyciłem go za pas. — Położyłem go trupem. Przecież widzę, że leży.
Wyrwawszy mi się, podskoczył znowu i krzyczał, ile mu głosu starczyło:
— Omarze, Osko, słuchajcie, coza rozkosz niebiańska! Słuchajcie okrzyku przyjaciela i uważajcie na surmy mej wspaniałości! Zastrzeliłem niedźwiedzia, wyprawiłem go do jego ojców i dziadów, ja hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn...
Nie mógł już krzyczeć dalej, gdyż i ja się zerwałem, pochwyciłem go za kark z tyłu i przygniotłem do ziemi. Rozgniewałem się istotnie bardzo i przycisnąłem go tak mocno, że zgiął mi się pod ręką, jak pajac z tektury.
— Jeśli jeszcze głos wydasz ze siebie, to dostaniesz pięścią, ty właścicielu mózgu baraniego! — zagroziłem mu. — Zostań tutaj na górze i nabij czemprędzej obie lufy. Zobaczę, czy łup da się jeszcze ocalić dla nas.
Z temi słowy, nie zważając na niezbyt pewną jeszcze nogę, zeskoczyłem z kamienia. Na dole przykucnąłem czemprędzej, rozluźniłem nóż i przyłożyłem strzelbę do ramienia. Jeżeli niedźwiedź był jeszcze tutaj, to musiał się zaraz do mnie zabrać. Z góry słychać było chrzęst nabijania, ale na dole panowała cisza. Nic nie było słychać, ani widać. Zauważyłem tylko, że niedźwiedzia już nie było przy zwłokach konia.
Mimo to należało być bardzo ostrożnym. W jego wieku można się było spodziewać po nim tyle chytrości, że się wprost na mnie nie rzuci, lecz skrycie obejdzie kamień dookoła. Byłoby to dla mnie niebezpieczne, gdyż jeśliby wyszedł z za rogu, spotkalibyśmy się z tak blizka, że mógłby mnie łapą dosięgnąć. Dlatego odsunąłem się w bok na kilka kroków od skały tak, że miałem równocześnie na oku ją i trupa końskiego.
Nadsłuchiwaliśmy czas jakiś z wytężoną uwagą, ale bezskutecznie. W tem zabrzmiał od domu krzyk jeden, a potem drugi, a potem słowa rozpaczy:
— Puśćcie mnie, puśćcie! Precz z temi mękami! Ratunku, pomocy!
— To Mibarek! — rzekł Halef.
Chciałem odpowiedzieć, lecz nie zdołałem, ponieważ doleciał nas z tej samej strony odgłos dwu szybko po sobie następujących wystrzałów. Znałem ten osobliwy, przytłumiony huk, była to czarnogórska rusznica Oski.
— Niedźwiedź tam koło budy — zawołałem do Halefa, przyciszonym głosem. — Chodź prędko!
— Hurra! Dostaniemy go jeszcze — zawołał mały.
Zeskoczył, upadł na ziemię, poderwał się i przebiegł obok mnie. Ruszyłem za nim z tym samym pośpiechem. Zaledwie jednak ubiegłem kilka kroków, poczułem w kostce ukłucie. Skok ze skały zaszkodził nodze widocznie. Musiałem cwał zmienić w kłus umiarkowany. Robiłem przytem wielkie kroki nogą zdrową, a chorą dosuwałem ostrożnie, dotykając ziemi tylko palcami.
Nieopisanie przeraźliwy okrzyk przerwał znów ciszę nocną. Czy to był Mibarek, czy Halef, który teraz niewątpliwie był już koło domu? Czyżby nieostrożny hadżi wpadł niedźwiedziowi prosto w łapy? Zdjęła mnie o małego trwoga, która mi pot wycisnęła wszystkimi porami. Zniknął już wzgląd na nogę i gnałem, jak tylko mogłem najprędzej.
W tem zabrzmiały także głosy Oski i Omara i znowu wystrzał! Nieszczęściem kamień mi leżał na drodze. Nie dostrzegłem go, potknąłem się i runąłem, jak długi, na ziemię. Strzelba wypadła mi z ręki i poleciała niewiadomo gdzie.
Zerwałem się czemprędzej i rozejrzałem dokoła. Strzelby nie było widać. Nie miałem czasu szukać jej, macając po ziemi. Bałem się, że hadżi w niebezpieczeństwie i nie wolno mi było stracić ani chwili. W jego obronie rzuciłbym się był na więcej niż jednego niedźwiedzia. Pośpieszyłem więc dalej, wydobywszy nóż z za pasa.
Był to mój stary wierny gnyp bowie, o skrzywionej klindze, który towarzyszył mi tyle lat bez zawodu. Jedno dobrze wymierzone pchnięcie sprowadzało śmierć nawet u szarego grizzli; doświadczyłem już tego.
Pośpieszyłem oczywiście ku szopie.
— Osko, gdzie niedźwiedź, gdzie? — zawołałem już zdala.
— Na dworze, na dworze — odpowiedział z wnętrza.
— Czy Halef był tu?
— Tak, ale pobiegł znów za niedźwiedziem.
Stanąłem obok drewnianej ściany. Dwie deski były wyrwane.
— Tędy chciał się niedźwiedź dostać — rzekł Osko. — Dałem mu dwie kule.
— I trafiłeś go?
— Nie wiem. Deski załamały się dopiero po strzale.
— W którą stronę pobiegł Halef?
— Słyszeliśmy, że na prawo.
— Zostańcie tu i uważajcie! Zwierz może znowu nadejść.
Popędziłem w wymienionym kierunku. Drzwi do domu były otwarte, a ktoś stał w nich. Poznałem to po cieniu, który padał od postaci, ponieważ wewnątrz płonęły smolaki.
Poczułem pod nogami jakieś ludzkie ciało, potknąłem się o me, lecz nie upadłem.
— Strzelajże, strzelaj! — doleciały mnie z izby dwa głosy.
Byłem już tylko z dziesięć kroków od drzwi oddalony i poznałem, kto stał w nich. Był to Halef. Zmierzył strzelbą do izby. Huknął strzał, poczem Halef wyleciał i padł na ziemię, jakby wyrzucony silną jakąś ręką. W chwilę potem ukazał się niedźwiedź. Przecisnął się na czterech łapach przez wązkie, nizkie drzwi i podniósł się znowu szybko.
Halef poderwał się także natychmiast. Obaj, on i niedźwiedź, stali groźnie tylko o trzy kroki naprzeciw siebie Hadżi odwrócił strzelbę i zamierzył się do uderzenia kolbą. Poznał mnie, bo znajdowałem się w świetle.
— Zihdi, nie mam już kuli! — krzyknął do mnie.
Wszystko to przeszło o wiele prędzej, niźli się da opowiedzieć lub przeczytać.
— Odskocz! Nie bij!.
Krzyknąwszy te słowa, pchnąłem go, że się daleko zatoczył. Zwierz zwrócił się ku mnie, otworzył paszczę i wydał przeciągły ryk wściekłości, którego nie można nazwać ani rykiem, ani wyciem, lecz chyba jednem i drugiem zarazem. Przebiegając koło niego, poczułem gorący, smrodliwy oddech tej paszczy. Skręciłem w bok błyskawicznie; niedźwiedź sięgnął za mną, ale machnął łapą w powietrzu, ponieważ nie byłem już przed nim, lecz po jego prawej stronie. Uchwyciwszy go lewą ręką za kudły na tyle głowy, wziąłem silny rozmach prawą ręką i wbiłem mu nóż dwukrotnie aż po rękojeść między dwa znane żebra.
Stało się to tak szybko, że otrzymał oba pchnięcia, zanim ryk przebrzmiał.
Rzucił się za mną na tylnych łapach, ale pazury przesunęły się po mnie tylko bez szkody. Oczywiście nie zostawiłem noża w ranie, lecz wyjąłem. W dwu skokach wydostałem się z pobliża pazurów. Stanąłem z oczyma zwróconemi na zwierza i ręką wzniesioną do pchnięcia, gdyby się okazała potrzeba.
Ale niedźwiedź nie ruszył za mną. Stał zupełnie bez ruchu z szeroko rozwartą paszczą i iskrzącemi oczyma, wlepionemi we mnie z niewysłowioną wściekłością. Potem zamknęły się one zwolna, choć usiłował je daremnie otworzyć. Drżenie przebiegło olbrzymie cielsko. Potem opadło ono na przednie nogi, które drapiąc ziemie, starały się mocno stanąć. Daremnie; zwolna i drgając, legł na boku.
Ciche, bełkocące mruczenie dobyło się jeszcze z zamykającego się pyska, nogi się wyprężyły i niedźwiedź nie żył.
— Allah akbar! — zawołał Halef, stojąc jak skamieniały na swojem miejscu. — Allah jest wielki, a ten niedźwiedź prawie taki sam wielki. Czy już nie żyje, zihdi?
— Tak sądzę.
— To było straszne!
— Dziękuj Bogu po tysiąc razy, że się tak szczęśliwie skończyło!
— Tak, niechaj będą dzięki i chwała Allahowi! Nie wyobrażałem sobie niedźwiedzia takim wielkim. On większy od lwa, największego z drapieżców!
Chciał się zbliżyć do zwierza.
— Zostań! — rozkazałem mu. — Nie jesteśmy jeszcze pewni, że już martwy. Zbadam dopiero.
Podszedłem, przyłożyłem niedźwiedziowi rewolwer do zamkniętego oka i wypaliłem dwukrotnie. Nie poruszył się wcale.
— Teraz możesz przystąpić i przypatrzyć mu się. Czy nie jest o wiele większy od ciebie? — spytałem.
— Tak, zdaje mi się nawet, że większy od ciebie. Powiadam ci: nie drżałem, gdy się znalazłem naprzeciw niego, ale serce mi bić ustawało. Miałem jeszcze tylko jedną kulę.
— A gdzie się druga podziała?
— Posłałem mu ją na dworze, gdy go po raz pierwszy ujrzałem. Pobiegł od budy do drzwi, gdzie zniknął. Widocznie go nie trafiłem. Ale druga kula wbiła mu się niezawodnie w piersi, bo znajdował się tylko o dwa kroki odemnie i stał prosto. Mogłem więc dobrze wymierzyć.
— Opowiedz krótko, jak się wszystko odbyło!
— Popędziłem oczywiście do budy, bo poznałem po huku strzelbę Oski i domyśliłem się, że niedźwiedź chce się dostać do koni. Nie dobiegłem tam jeszcze, kiedy usłyszałem krzyk, ale nie troszczyłem się o to. Dobiegłszy do budy, zobaczyłem, że dwie deski wyrwane i dowiedziałem się od Oski i Omara, że niedźwiedź to zrobił. Ruszyłem więc dalej. Jakiś ciemny przedmiot leżał na ziemi, a nad nim stał jakiś większy. To zapewne był niedźwiedź. Stanąłem, wymierzyłem i strzeliłem. Niedźwiedź pobiegł ku drzwiom, a ja za nim. Dostawszy się do drzwi otwartych, spostrzegłem go w izbie. Obwąchiwał łoże Mibareka.
— Nic mu nie zrobił?
— Nie widziałem wcale starego. Zniknął. Zobaczyłem tylko niedźwiedzia, a on mnie. Odwrócił się ku mnie i powstał. Ze strachu zapomniałem w pierwszej chwili wystrzelić, ponieważ przeraził mnie jego ogrom tak, że ledwie odetchnąłem. Ktoś krzyknął do mnie, żebym wystrzelił. Nie wiedziałem, gdzie się ten ktoś znajdował i słyszałem go tylko, ale te słowa wróciły mi przytomność. W chwili właśnie, gdy niedźwiedź łapę ku mnie wyciągnął, posłałem mu kulę, lecz otrzymałem takie pchnięcie, że wyleciałem przez drzwi na ziemię. Kuli już w strzelbie zabrakło, a o nożu nie pomyślałem. Chciałem się bronić kolbą, gdy wtem ty nadszedłeś.
— Chyba w sam czas!
— Tak, gdyż jestem pewien, że kolba roztrzaskałaby mu się na czaszce. Wówczas byłby mnie rozdarł. O zihdi, ja ci życie zawdzięczam!
Ujął mnie za rękę i przycisnął do piersi.
— Daj pokój. Postąpiłbyś tak samo, gdybyśmy byli role zamienili.
— Tak, ale wątpię, czy udałoby mi się zabić nożem tego olbrzyma. Ty już przedtem zabijałeś niedźwiedzie, szare niedźwiedzie, daleko większe i niebezpieczniejsze od tego, a ja nie. Ten zwierz naprawdę większy od lwa.
— Tak, jest tęższy. Ciało, które leży tam za domem, to pewnie trup Mibareka. Prawdopodobnie nie żyje. Wypędził go ostatni napad gorączki. Ale dziwi mnie, że tak prędko umarł.
— Niedźwiedź stał nad nim. Może go zabił.
— Być może. Zaglądnijmy teraz do tamtych.
Weszliśmy do izby. Blask oświetlający ją pochodził z góry. Spojrzawszy tam, zobaczyłem konakdżego i oboje gospodarzy, siedzących na drągach. Trzymali w ręku płonące smolaki.
— Ty sam przychodzisz, panie? — spytał pierwszy z nich. — Gdzie niedźwiedź?
— Leży przed drzwiami.
— Allah, Allah!
Zleźli po belce, zaczerpnęli głęboko powietrza, a gospodarz powiedział:
— Widzisz, że nie byliśmy przed nim bezpieczni. Co za potwór! Był prawie taki jak wół.
— Mieliście przecież broń z sobą, czemu nie strzelaliście do niego?
— Albośmy tacy głupi? Bylibyśmy zwrócili tem jego uwagę na siebie, a on wydrapałby się do nas. Niedźwiedź wspina się lepiej, niż człowiek. Czy nie wiesz o tem?
— Wiem. Wy sami nie strzelaliście, ale mego hadżego zachęcaliście do tego.
— Naturalnie. On chciał zwierza trupem położyć; my nie podjęlibyśmy się czynu tak zuchwałego i — dodał z miną przebiegłą — jeżeliby on był zaatakował niedźwiedzia, zwierz byłby zapomniał o nas.
— To bardzo rozsądne, lecz tchórzliwe zarazem! Gdzie jest Mibarek?
— Na dworze. Porwała go gorączka i wybiegł. Gdyby on był drzwi nie otworzył, nie byłby niedźwiedź wszedł tutaj. Gdzie może być ten nieostrożny człowiek?
— Leży zabity na dworze. Rozniećmy znowu zgaszone ognisko!
Wyszli za nami, lecz nie mieli odwagi przystąpić do zwierza. Chcieli wprzód rozniecić ogień, aby zobaczyć, czy niedźwiedź rzeczywiście nie żyje. Halef poszedł sprowadzić Oskę i Omara.
Ci dwaj nie mogli także znaleźć dość słów podziwu dla wielkości niedźwiedzia. Miśko miał ze dwa metry od nosa do nasady ogona i ważył pewnie ze cztery cetnary. Trzech mężczyzn zmęczyło się dobrze, zanim go przywlekli do ogniska.
Ja wziąłem tymczasem płonący konar i poszedłem do Mibareka, a Halef ze mną. Starzec nie umarł z ran, chociaż i one nie byłyby mu pozwoliły dłużej żyć. Głowę miał w kark głęboko wciśniętą, a piersi były wprost, żeby się tak wyrazić, jedną masą mięsa, krwi i pogruchotanych żeber. Niedźwiedź skręcił mu kark, a potem rozerwał piersi, ale odpędził go strzał Halefa.
Nie powiedziawszy ani słowa, wróciliśmy do ogniska. Tam oznajmił Halef, co widzieliśmy i opowiedział, jak niedźwiedź został zabity.
Wobec wielkości zwierzęcia nie łatwo uwierzyli nawet Osko i Omar, że odważyłem się zaatakować je nożem. U reszty wziął interes górę nad podziwem. Handlarz węgli obmacał niedźwiedzia i zapytał:
— Jest bardzo tłusty i będzie z niego dużo mięsa. Za skórę można także otrzymać znaczną kwotę. Effendi, do kogo ten zwierz należy?
— Do tego, który go trupem położył.
— Tak? Ja sączę inaczej.
— Jak?
— Że do mnie, bo na moim padł gruncie.
— Przypuszczam jednak, że te okolice należą do padyszacha. Jeżeli mi udowodnisz, że kupiłeś ten kraj od niego, to uwierzę, że jesteś właścicielem. Powtóre musisz mi dowieść, że masz prawo do wszystkiej zwierzyny, zabitej na twoim gruncie. Gdy niedźwiedź nadszedł, ukryłeś się przed nim, a w tem dowód, że go wcale nie chciałeś. Myśmy się jednak zabrali do niego, a zatem jest nasz.
— Panie, jesteś w błędzie. Niedźwiedź nie należy do ciebie, lecz...
— Do mego hadżego Halefa Omara — przerwałem mu. — Jeśli to chciałeś powiedzieć, to masz słuszność. Ty nie możesz sobie żadnych praw rościć. Jeżeli powodowani szczególną dobrocią zostawimy ci kawałek mięsa, to podziękujesz nam za to. Wszak nawet za przynętę kazałeś sobie zapłacić.
— Jak? — spytał Halef. — Ja mam dostać niedźwiedzia, zihdi. On nie mój, lecz twój, ty bowiem położyłeś go trupem.
— Ja zadałem mu tylko śmiertelne pchnięcie nożem. Byłby zginął i bez tego, choć nie tak rychło. Popatrz! Tuż obok pchnięć jest dziura od twojej kuli. Przeszła mu koło serca i była stanowczo śmiertelna. Dlatego zwierzę jest twoją własnością.
— O effendi! Właściciel byłby już nie żył, gdybyś był nie nadszedł, by go ocalić! Robisz mi podarunek, którego przyjąć nie mogę.
— A zatem postąpimy wedle dawnych praw myśliwskich. Ty postrzeliłeś zwierzę, więc ty weźmiesz skórę. Ja potem zakłułem je, więc do mnie należy mięso. My zabierzemy szynki i łapy, a resztę Junak, żeby nam nie zarzucał, że nie uszanowaliśmy jego prawa własności.
— Panie, prawda to? Ja mam dostać skórę? To najlepsze z niedźwiedzia. W jakież zdumienie wpadnie Hanneh, najukochańsza z kobiet, gdy pokażę jej ten łup! A mój synek, nazwany według twego i mego imienia, Kara Ben Nemzi Halef, spać będzie na tem futrze i zostanie sławnym wojownikiem, ponieważ siła niedźwiedzia przejdzie na niego. Przyjmuję skórę. A kto ją ściągnie?
— Ja. Zmieszamy razem mózg, tłuszcz i popiół drzewny i natrzemy tem skórę, aby zmiękła i nie gniła. Twój koń będzie musiał dźwigać ciężar podwójny.
To rozstrzygnięcie zyskało ogólną pochwałę. Handlarz przyniósł stary drewniany ceber, w którym miało się mięso zamarynować. To naczynie godne było swego właściciela. Kto wie, co się w niem już znajdowało! Nie myto go nigdy. Zabrawszy się do roboty, spytałem Junaka, co się stanie z Mibarekiem.
— Pochowamy go — odrzekł — i to koniecznie jeszcze tej nocy. Wy mnie w tem pomożecie.
— Kopać dołu nie będziemy. Nie posiadaliśmy jego przyjaźni w tym stopniu, żeby można od nas żądać tej pracy. Masz narzędzia?
— Jedną baltę i jeden kirek[38].
— W takim razie kopać mogą tylko dwie osoby. Tę pracę wykonasz ty z konakdżim przy pomocy swej żony. Wyszukaj odpowiednie miejsce. My będziemy na pogrzebie. Niechaj nienawiść poza grób nie sięga.
— Pochowamy go tam, gdzie niedźwiedź konia powalił. Nie chcę mieć grobu blizko domu.
Przyniósł wymienione narzędzia. Żona i konakdżi wzięli na siebie po dobrej wiązce drzewa i jednej głowni, by móc pracować przy świetle i poszli kopać dla zmarłego grób, którego on nam tak życzył.
Po obraniu niedźwiedzia ze skóry zatknęliśmy na konarze, który miał służyć za rożen, jedną z przednich łap. Była tak wielka i tłusta, że czterech nas mogło dostatecznie głód zaspokoić.
Przy pomocy towarzyszy zeskrobałem resztki mięsa ze skóry, poczem wysmarowałem ją mózgiem, tłuszczem niedźwiedzim i popiołem. Wreszcie złożyliśmy ją tak, że można ją było z łatwością przywiązać do siodła.
Gdyśmy się z tem uporali, zobaczyliśmy grabarzy, którzy nam oznajmili, że grób już gotów. Oni wzięli zwłoki, a my poszliśmy za nimi.
Stanąć nad grobem człowieka, to rzecz zawsze poważna. Czy się zostawało z nim w dobrych, czy złych stosunkach, niczem to wobec myśli, że on stoi teraz przed sędzią, którego wyrok i nas kiedyś dosięgnie. Znika nienawiść i zemsta tu milknie. Myśl cała zaprzątnięta jest jednem najpoważniejszem we wszystkich ziemskich językach słowem: wiecznością. Ja przynajmniej nie odczuwałem teraz nic, prócz litości nad wrogiem, zgasłym śmiercią tak straszną i bez żalu za grzechy. Halef także powiedział:
— Przebaczamy mu wszystko, co nam uczynił i zamierzał uczynić. Jestem wiernym synem proroka, a ty posłusznym wyznawcą twojej wiary. Nie wolno nam nienawidzić zmarłego; spełnijmy mu ostatnią przysługę i pomódlmy się na jego grobie.
Przy świetle ognia dostrzegliśmy bujne paprocie. Nacięliśmy ich trochę, by dół wyścielić. Spuściliśmy weń potem zwłoki i nakryliśmy znowu paprocią. Halef zapytał:
— Kto odmówi modlitwę? Ty, zihdi?
— Nie. Ja nie jestem mahometaninem. Niech to zrobią jego przyjaciele!
— Nie jesteśmy jego przyjaciółmi — oświadczył konakdżi. — Mnie jest to obojętne, czy nad jego grobem odmówi się surę śmierci, czy nie. Nie dbam także o to, czy ten, kto ją wygłosi, jest mahometanin, czy chrześcijanin. Ja się modlić nie umiem. Nie mam do tego zdolności i nie znam Koranu na pamięć. Od Junaka tem mniej można tego wymagać.
— Dobrze, wobec tego ja się pomodlę — rzekł Halef. — Ty zaś, zihdi, odmówisz najpierw fathę, wstęp do Koranu, która musi poprzedzić każdy obrzęd. Zgadzasz się?
— Owszem.
— Więc odmów ją, lecz w narzeczu proroka. Zmarły był w świętych miejscach i pił wodę ze źródła Cem-Cem. Jego grzeszna dusza znajdzie może łaskę u Allaha, skoro usłyszy z ust twoich dyalekt, którym archanioł Czebrail[39] rozmawiał z prorokiem. Ja nie potrafię nim tak mówić jak ty. Uklęknijmy więc do modlitwy.
Wszyscy uklękli nad grobem i zwrócili twarze ku Mekce. Ja tylko stałem. Chętnie spełniałem wolę tych ludzi, ale nie chciało mi się odmawiać fathy na klęczkach. Gdy się wszyscy trzy razy pokłonili, Halef obwołał siedm najważniejszych przymiotów Boga, a potem ja zacząłem ze szczególną rytmiką w narzeczu Koreisz:
— „Chwała Allahowi, panu światów, miłościwemu i łaskawemu, władcy w dniu sądu! Ciebie czcimy, ciebie błagamy o pomoc; wprowadź nas na prostą drogę. Na drogę tych, którym łaski dowiodłeś, a nie tych, na których się gniewasz, ani tych, którzy się po manowcach błąkają.
Następnie zabrał głos Halef, podnosząc w górę złożone ręce:
— „W imię Boga wszechmiłościwego! Posłuchajcie ludzie, oto zbliża się godzina sądu. W onej godzinie śmiertelnych oczy strasznie patrzeć będą przed siebie. Nie drgnie ani jedna powieka, a z serc ich krew upłynie.
„Ziemia się zatrzęsie i zrzuci swoje ciężary, a ludzie wtedy zawołają: „Biada, co jej się stało!“ A potem obwieści rozkaz, dany jej przez Allaha.
„Zadrżą słońca, zbledną gwiazdy, a góry, się zachwieją. Wielbłądzica zapomni o swoich młodych, a drapieżne zwierzęta zbiegną się w przerażeniu. Morze się wzburzy, a nieba będą usunięte. Piekło się rozpali, a raj się zbliży do ziemi. Księżyc pęknie, a ludzie krzyczeć będą daremnie o schronienie.
„Dlatego biada ci, biada! I jeszcze raz biada ci, biada! Jeśli nie przygotowałeś twej duszy, by mogła stanąć przed sędzią, to lepiej byłoby ci, gdybyś się był nie urodził. Potępienie ciebie pochłonie i nie wyrzuci cię już nigdy po wszystkie wieki.
„Ale dobrze ci, dobrze! I jeszcze raz dobrze ci, dobrze! Jeśli grzechy twe zmyłeś w wodzie skruchy i tutaj je zostawiłeś, nie obawiaj się, że w onym dniu piekło się zbliży, gdyż przyjdzie Allah z hufcem aniołów i wprowadzi cię do swego raju“.
Hadżi skłonił się po trzykroć i powstał. Modlitwa była skończona. Zdaliśmy na konakdżego, handlarza i jego żonę przysypanie jamy ziemią i wróciliśmy do domu, gdzie usiedliśmy koło ogniska.
Teraz mogliśmy już konie wypuścić z budy na paszę. Przed niedźwiedziem już nie było obawy, my zaś tak potrzebowaliśmy spoczynku. Nie mieliśmy już nic do czynienia, wzięliśmy więc siodła pod głowę, aby się przespać. Dla pewności jednak musiał jeden z nas czuwać, w tym celu postanowiliśmy zmieniać się co godzinę. Nie można było zaufać tym trojgu, zajętym teraz przy grobie.
Najpierw zbadałem nogę. Mimo troskliwego i silnego naciskania nie czułem bólu. Rusznicę po krótkiem poszukiwaniu znalazłem. Broń była przy nas, gotowa do użycia każdej chwili. Leżeliśmy tak z zamkniętemi oczyma.
Ale jeszcze raz nam przeszkodzono. Nadeszli obaj mężczyźni i kobieta, aby zabrać niedźwiedzia do domu. Przytem wpadło mi coś na myśl. Wstałem i odkroiłem tęgi kawałek sadła zwanego przez amerykańskich myśliwych bear-fat, niedźwiedzią słoniną. Wszyscy troje stali przytem, nie pytając, na co to czynię. Zauważyłem zarazem, że u lewej nogi handlarza węgli, który chodził boso, brakowało małego palca.
— Masz tylko cztery palce u lewej nogi. Jak utraciłeś piąty?
— Przejechało po nim koło mego ciężko naładowanego wozu i zmiażdżyło go. Wisiał u stopy tak, że musiałem go odciąć. Dlaczego pytasz?
— Bez żadnego zamiaru. Zobaczyłem tylko nogę i to mię zastanowiło.
— Czy weźmiesz jeszcze co z mięsa, czy też możemy je zanieść?
— Zabierzcie sobie; to wasze.
Powlekli z trudem ciężar za sobą. Towarzysze moi patrzyli na wszystko, a Halef spytał:
— Na co uciąłeś tłuszczu? Nam go już nie potrzeba.
— Może się nam bardzo przydać. W Jaskini Klejnotów będzie ciemno.
— Czy chcesz tam wejść rzeczywiście?
— Nie wiem jeszcze. Przypuszczam, że to zrobię, a przy pomocy tego sadła sporządzę sobie kaganek.
— To postaraj się także o knot. Tam leży jeszcze szmata, w której była kiełbasa. Gospodarz ją zostawił na ziemi. Można w nią zawinąć sadło, a potem użyć jako knota.
— Zrób ty to! Przykroby mi było brać to do ręki.
— A ja mogę?
— Tak, bać się przecież nie będziesz. Zjadłeś wszystko, co tam było, z wielkiem...
— Milcz, zihdi! — zawołał pośpiesznie. — Nie chcę nic słyszeć i spełnię twoją wolę.
Wstał, zawinął sadło i schował do swej torby przy siodle.
Odtąd już nam nie przerywano snu. Ja jednak wstałem już po godzinie, bo padł na mnie los drugiej straży.
W domu się jeszcze świeciło. Chcąc mimo wielkiego znużenia zachować czujność, przechodziłem się tam i napowrót. Tak doszedłem do drzwi domu. Spróbowałem je odemknąć, lecz były zaryglowane. Gryzący dym wychodził oknami, a miał woń pieczonego mięsa. Zaglądnąłem do środka i ujrzałem wszystkich troje, piekących mięso niedźwiedzie, pomimo że już wieczorem pochłonęli dużo koniny. Widziałem ich dobrze. Rozmawiali bardzo żywo, odkrawując sobie kawałek po kawałku. Nie mogłem nic zrozumieć, bo stałem po stronie frontowej, a oni siedzieli po przeciwnej.
Ale wprost nad nimi znajdowało się także okno bez szyb. Udałem się tam i zacząłem podsłuchiwać. Ulatywał tamtędy dym, wziąłem więc chusteczkę, przyłożyłem ją do ust i nosa, zamknąłem oczy i wsunąłem głowę w otwór jak najdalej. Zobaczyć mnie tam nie mogli, bo ściana była gruba, a okno wysoko nad ich głowami.
— Tak, trzeba z tymi łajdakami postępować bardzo mądrze i ostrożnie — rzekł konakdżi. — Ten cudzoziemiec, jak słyszeliście, podejrzewa mnie i was, że jesteśmy po stronie naszych przyjaciół. Te giaury mają dyabła w ciele, a szczególnie w oczach. Widzą wszystko, ale to ich ostatnia noc.
— Czy rzeczywiście? — spytał gospodarz.
— Tak, to już pewne.
— Należałoby sobie tego życzyć! Ja także tak przypuszczałem, bo znam mego szwagra węglarza. On się piekła nie boi. Ale odkąd zobaczyłem tych ludzi, zacząłem wątpić. Są ostrożni i odważni równocześnie.
— Oh! To im się na nic nie przyda.
— No, kto idzie z nożem na niedźwiedzia i zakłuwa go, nie odniósłszy najmniejszej rany, ten rzuci się także memu szwagrowi na gardło.
— Do tego nie powinno się dopuścić. Zwabią ich w pułapkę i tam zabiją.
— Ich się kula nie ima.
— Ja w to nie wierzę. Effendi sam się śmiał z tego. A gdyby nawet, to czyż niema innej broni prócz palnej. Nie dojdzie zresztą do tego, żeby strzelano lub kłuto. Zaprowadzą ich podstępem do jaskini, zapalą tam nagromadzone przedtem drzewo i w ten sposób uduszą się te łotry.
— Możliwe, że mój szwagier przedstawi taki plan, ale obaj Aladży domagają się, żeby effendi zginął z ich ręki, zaś Barud el Amazat chce zabić tego, który się Osko nazywa. Pragną zemścić się nad sobą nawzajem. Odradzałem im, lecz oni trwają przy zamiarze, żeby zaczaić się na Czartowej Skale i pozabijać ich z procy i Czekanami. W tym celu zabrali moje obydwie proce.
— Głupcy! W takim razie bezwarunkowo przyjdzie do walki.
— O nie! Obcy nie będą mieli czasu do obrony, gdyż zostaną napadnięci z zasadzki.
— Nie spodziewaj się zbyt wiele. W Czartowej Skale, o ile ten przesmyk znam, nie można wcale urządzić zasadzki. Musieliby się z prawej i z lewej strony ukryć w zaroślach. To jednak nie da się uskutecznić, ponieważ skały z obu stron takie strome, że wyleźć na nie wprost niepodobna.
— Mylisz się bardzo. Jest jedno jedyne miejsce, które ułatwi wydostanie się na górę. Z lewej strony spływa potoczek. Jego łożyskiem potrafi wspinać się ten, kto nie boi się wody.
— Czy wiedzą o tem?
— Aladży znają te strony tak dobrze, jak ja.
— I chcą tam wleźć rzeczywiście?
— Naturalnie.
— Cóż zrobią z końmi?
— Zaprowadzą je najpierw do mego szwagra, bo stamtąd do niego niedaleko. Powrócą i wylezą na skałę. Czekan, rzucony z jej wysokości, musi roztrzaskać każdą czaszkę, w którą rzut wymierzono. Znam dokładnie to miejsce. Trzeba piąć się przez wodę pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, by się dostać na skalną ścianę.Przeszedłszy na górze ze sto pięćdziesiąt kroków między zaroślami i drzewami, dochodzi się do miejsca, gdzie parów się zagina. Siedzącemu tam nikt ujść nie zdoła. Tam będzie grób dla obcych.
— Do dyabła! To niebezpieczne dla mnie.
— Czemu? — zapytał Junak.
— Bo mnie także mogą trafić.
— Eh! Umieją przecież celować!
— To nie uspakaja mnie. Przypadek, to bardzo chytra sztuka.
— To zostań cokolwiek w tyle!
— Ale w takim razie muszę być na to przygotowany, że obcy zatrzymają się także.
— Jedź tedy naprzód. Źródło zauważysz z pewnością. Gdy zobaczysz zakręt, udasz tylko, że koń ci się zaciął. Po kilku dobrych batach koń pogalopuje, a ciebie nie dosięgnie ani kamień z procy, ani czekan.
— Tak, to jedyne, co się da zrobić.
— Zresztą ostrzegę towarzyszy, żeby w ciebie nie trafili przypadkiem.
— Czy rozmówisz się z nimi?
— Napewno! Kto nie jest obecny przy podziale, ten gotów nic nie dostać. Teraz podwójnie mnie to złości, że koń mój nie żyje. Muszę pieszo odbyć tę drogę.
— Przyjdziesz zapóźno.
— Sądzę, że nie. Jestem doskonałym piechurem.
— Ale koni naszych mimoto nie dościgniesz.
— Myślisz, że ja dopiero po was wyruszę? Skoro tylko zjem, zaraz się puszczę w drogę.
— W takim razie będziesz tam przed nami.
— Jeżeli temu effendiemu nie przyjdzie na myśl bardzo wcześnie wyjechać dalej.
— Postaram się oto, żeby się to nie stało. Wynajdę dla nich tyle przeszkód, że nie prędko się będą posuwać. W razie potrzeby zabłądzę. Zachodzi jednak obawa, że powezmą podejrzenie, gdy ciebie rano tu nie zobaczą.
— Na to znajdzie się przecież odpowiednia wymówka.
W tej chwili wcisnęło mi się za dużo dymu do nosa; musiałem cofnąć głowę i zejść trochę na bok. Gdy potem znowu zajrzałem, Junak już powstał. Trzeba było przestać podsłuchiwać, bo byłby mnie zauważył na pierwszy rzut oka. Wróciłem więc do towarzyszy i usiadłem cicho koło nich.
Rozmyślając nad tem, co przed chwilą słyszałem, postanowiłem wyruszyć natychmiast, lecz wnet porzuciłem ten zamiar. Nie znaliśmy okolicy, a konakdżi mógł swoją groźbę wykonać i przez taki czas błąkać się z nami, w którymby handlarz węgli doszedł do celu. Dlatego lepiej było pozostać. Junak opisał tak dokładnie niebezpieczne dla nas miejsce, że nie mogło ujść mej uwagi. Spodziewałem się znaleźć sposób uniknięcia niebezpieczeństwa.
Gdy Halef potem objął po mnie straż, opowiedziałem mu, co podsłuchałem i postanowiłem, a on zgodził się ze mną.
— Ja także będę podsłuchiwał, zihdi — rzekł. — Może usłyszę coś ważnego.
— Zaniechaj tego lepiej! Słyszałem dość, a gdyby cię przyłapano, ponieślibyśmy tylko szkodę. Niech nawet nie wiedzą, że ktoś z nas czuwa.
Było już po drugiej godzinie, gdyśmy się spać położyli, a około szóstej zbudził nas Omar; on bowiem miał wartę ostatnią.
Udaliśmy się nad potok, aby się obmyć, a potem chcieliśmy wejść do domu. Był zamknięty, a na nasze pukanie wyszła gospodyni.
— Gdzie nasz przewodnik? — zapytałem.
— Tu w izbie. Śpi jeszcze.
— W takim razie zbudzę go.
Leżał na łachmanach, które tworzyły łoże Mibareka i udawał, że śpi. Gdy trąciłem go mocno kilka razy, zerwał się, ziewnął, wytrzeszczył na mnie oczy, niby bardzo zaspany i powiedział:
— To ty, panie? Dlaczego mnie już budzisz?
— Bo chcemy ruszać.
— Która godzina?
— Pół do siódmej.
— Dopiero? Czas spać jeszcze z godzinę.
— Moglibyśmy spać i cały dzień, ale tego nie uczynimy.
— Pośpiech zupełnie zbyteczny.
— Ja lubię jechać wczesnym rankiem. Obmyj się, byś się orzeźwił!
— Obmyć? — spytał zdumiony. — Głupibym był! To szkodzi myć się tak wcześnie.
— Gdzie Junak? — zapytałem.
— Niema go?
Spojrzał dokoła, jakgdyby szukał. Stara odrzekła:
— Mąż poszedł do Głogowika.
— Tam, skąd my przybywamy? Czemuż nie pożegnał się z nami?
— Nie chciał wam przeszkadzać.
— Tak! A cóż tam robić zamierza?
— Chce kupić soli do marynowania.
Wskazała na leżące w kącie kawałki niedźwiedziego mięsa. Wyglądały one bardzo nieapetycznie.
— A w domu soli nie macie?
— Tyle nie.
— Niebyło się znów co tak śpieszyć, żeby aż nie zaczekać, kiedy my wstaniemy. Zresztą zdaje mi się, że Ibali leży o wiele bliżej. Czemuż poszedł do Głogowika?
— W Ibali nie sprzedają soli.
— To nędzna dziura w takim razie. Ale to wasza szkoda, że poszedł. Nie zapłaciłem mu jeszcze.
— Dasz pieniądze mnie!
— Nie, płacę tylko gospodarzowi. Zresztą powiedz, za co jestem wam winien?
— Daliśmy wam przytułek!
— Spaliśmy pod gołem niebem. Za to nic się wam me należy. Konakdżi, wyruszamy!
— Muszę najpierw coś zjeść — oświadczył.
— To jedz, ale prędko!
Rozniecił ogień, przypiekł kawał niedźwiedziego mięsa i zjadł je napół surowe. My osiodłaliśmy tymczasem konie. Szynki i pozostałe trzy łapy niedźwiedzie zawinięto w koc, a Osko wziął tę paczkę za siebie na konia. Wnet i przewodnik był gotów, wybraliśmy się więc w drogę.
Kobieta nie chciała nas puścić bez zapłaty. Wrzeszczała, że ją oszukujemy. Ale Halef dobył harapa i strzelił jej z niego tak blizko twarzy, że z wyciem umknęła do domu i zaryglowała drzwi za sobą. Przez okno jednak wysłała za nami kazanie i długo jeszcze słyszeliśmy głos jej za sobą.
Nie szło nam o kilka piastrów, ale ci ludzie godzili na nasze życie. Byłoby szaleństwem płacić za to, czegośmy tu użyli, to jest za nic.
Był prześliczny jesienny poranek, świeży i wonny kiedy opuszczaliśmy pobojowisko nocnej przygody, gdzie stary Mibarek znalazł skon tak okropny. Jechaliśmy z początku wśród wzgórz łagodnych, za któremi jednak wznosiły się strome masy skał, ciemne jak groźni giganci. Po upływie godziny zdało nam się, że przemykamy się przez pirenejskie wąwozy.
Widok w dal był zasłonięty. Ciemny bór nas otoczył, bór, podobny do puszczy dziewiczej i to jakiej puszczy!
Jest kilka rodzajów puszczy. Nietknięty bór podzwrotnikowy, gęsta, pachnąca próchnem, puszcza litewska, wspaniałe, jasne, dziewicze lasy na zachodzie Ameryki, naturalne, a prostolinijne, jakby założone przez ogrodnika parki w Teksas, wszystkie one bardzo różnią się między sobą. Tego boru w Szar Daghu nie można było porównać z żadną ze wspomnianych odmian puszczy. Mimowoli przychodziły na myśl minione kultury, nad któremi teraz śmierć rozciągnęła leśne swe mroki.
W trzy godziny może zaczął teren opadać stromo. Mieliśmy przejechać poprzeczną dolinę, której drugi brzeg wznosił się prawie prostopadle.
Był to prawdziwy mur kamienny, ciągnący się nieprzerwanie na pozór od północy ku południowi. W szczelinach i wyskokach znalazły olbrzymie sosny i jodły dość miejsca dla swych korzeni, a w górze na krawędzi muru stał ciemny bór, jak czarna na piędź szeroka listwa.
Dno tej doliny porastała tak bujna trawa, że radziłem spocząć tu przynajmniej kwadrans, żeby konie mogły sobie użyć na tej zieleni.
Przewodnik zgodził się czemprędzej i zeskoczył z konia natychmiast, bo przez ten pobyt zwiększała się odległość, jakiej potrzebował handlarz węgli. Poczciwiec nie domyślił się, że raczej ze względu na Junaka, niż dla trawy się tu zatrzymałem.
Środkiem płynął potok dość duży. Nad jego brzegiem rosły tylko tu i ówdzie krzewy. Gdyśmy tylko wyjechali z pod drzew tej strony doliny i dostali się na jej szerokie dno, zauważyłem linię, ciągnącą się od miejsca, które byliśmy zajęli, prosto ku brzegowi potoku.
Tędy szedł na prawo ślad handlarza węgli. On uważał nas widocznie za takich głupich, że te ślady nie wzbudzą w nas podejrzenia.
Woda była jeszcze od wczoraj dość wielka, a łożysko niezawodnie zagłębiało się stopniowo, ponieważ brzegi nie wydawały się strome, lecz płaskie. Murawa miękka pozwalała przypuszczać, że przynajmniej tam nad wodą znajdę dokładny odcisk stopy ludzkiej.
Konakdżi o ten trop wcale nie dbał. Usiadł, wyjął cuchnący cybuch, napełnił fajkę tytoniem i zapalił. Ale jaki tytoń! Woń jego podsuwała myśl, że chyba składał się z łup kartoflanych, ogórkowych i kawałków paznokci. Należy sobie w dodatku wyobrazić człowieka, który się boi zaziębić przy myciu, po nocy spędzonej w zadymionej budzie Junaka i na zapowietrzonem łożu śmiertelnem Mibareka. Zrozumie teraz każdy, dlaczego przy nim nie usiadłem.
— Halefie — rzekłem tak głośno, że to konakdżi usłyszał — skąd się bierze ten przedział w trawie?
— To jest trop, zihdi — odparł zapytany, dumny, że może pokazać zdobyte odemnie wiadomości.
— Zwierzęcia, czy człowieka?
— Muszę się dokładniej przypatrzyć.
Poszedł z oczyma, na trop zwróconemi, kilka kroków i orzekł, potrząsając głową:
— Effendi, to był może człowiek, a może zwierzę.
— Tak! Aby to wiedzieć, nie trzeba było wcale tropu oglądać. Naturalnie, że był to człowiek, lub zwierzę. Pałac sułtana z Konstantynopola nie przeszedł się chyba tędy.
— Chcesz drwić ze mnie? Założę się, że i ty nie potrafisz odgadnąć, kto był. Sam zobacz!
— Nie potrzebuję tam chodzić, by to oznaczyć. To ślad bosego człowieka.
— Jak to udowodnisz?
— Bardzo łatwo. Czy te ślady mogą pochodzić od zwierzęcia czworonożnego?
— Pewnie, że nie.
— A więc był to człowiek, lub zwierzę dwunożne, naprzykład ptak. Czy ten ptak był wielki, czy mały?
— Naturalnie, że wielki.
— Jakiż ptak największy mógł tu przechodzić?
— Tylko lejlek[40].
— Słusznie! Ale lejlek stąpa powoli i z rozwagą. Podnosi wysoko jedną nogę po drugiej i stawia kroki posuwiste. Poszczególne kroki dałyby się rozpoznać. Czy tutaj jest tak?
— Nie. Ten, kto tędy przechodził, nie robił śladów, lecz ciągnął nogi w jednej linii przez trawę.
— Całkiem słusznie. Poszczególne odciski nóg, nie tworzą śladów, lecz nieprzerwaną linię podwójną. Nogi bocianie mają grubość palca najwyżej, te linie zaś są szersze od piędzi. Czy może być, żeby tędy przeszedł bocian, największy z tutejszych ptaków?
— Nie, to był człowiek z pewnością.
— A teraz dalej! Sam twierdzisz, że nie widziałeś odcisków stopy. Im starszy trop, tem suchsza jest trawa zdeptana. Tu tymczasem ani jedno źdźbło nie zwiędło dotychczas. O czem można z tego wnosić?
— Że trop jeszcze bardzo świeży.
— Zapewne. Byłyby więc bezwarunkowo widoczne odciski stóp. Czemu tak nie jest?
— Tego, niestety nie potrafię powiedzieć.
— Pochodzi to częścią z szybkości, z jaką szedł ten człowiek, a częścią jest skutkiem miękkości nogi. Śpieszył się i stąpał więcej palcami, niż piętą. Obuwie ma twarde podeszwy, a te pozostawiają ostre odciski. Ponieważ tu tego nie widzimy, przeto był człowiek bosy. Czy to uznajesz?
— Nie zaprzeczam ci, skoro to tak tłómaczysz.
— Tak, ja mam słuszność. Któż mógł być tym śpieszącym się bosym człowiekiem? Konakdżi, czy ten las zamieszkany?
— Nie, tu nikt nie mieszka — odrzekł zapytany.
— Wobec tego zdaje mi się, że Junak zwrócił się w całkiem fałszywym kierunku. Przez pomyłkę niewątpliwie udał się nie do Głogowika, lecz do Szejtan Kajaji.
— Panie, co ci na myśl przychodzi? Taka pomyłka nie jest u niego możliwa.
— W takim razie uczynił to rozmyślnie. Po drodze przypomniał sobie, że nigdzie indziej soli nie znajdzie.
— Napewno nie! Gdybyście byli nie spali, bylibyście widzieli, jak odchodził.
— Hadżi Halef Omar powiedział mi, że w nocy wyszedł z domu jakiś człowiek i zniknął za nim. Jaki obrał kierunek, tego Halef nie mógł rozróżnić.
— To był Junak zapewne, bo wyszedł jeszcze, kiedy było ciemno, aby potem późno nie wracać.
— Zabłądził widocznie w ciemności i poszedł w prawo, zamiast na lewo, może nawet z rozmysłem, a ponieważ ślady świadczą, że się bardzo spieszył, to chciał chyba jak najrychlej donieść węglarzowi o naszem przybyciu.
— Wpadasz na szczególne pomysły, elfendi — rzekł konakdżi, wysoce zakłopotany. — Co to obchodzi Junaka, że my chcemy spocząć u węglarza?
— Zaiste, ja tego także nie pojmuję.
— Więc sam przyznasz, że to nie był on.
— Twierdzę przeciwnie. Nawet ci to udowodnię.
— Wątpię bardzo. Czy na podstawie śladów?
— Tak.
— One mogą ci, jak się przekonałem ku swemu zdumieniu, powiedzieć, że człowiek tędy przechodził, ale nie, kim był ten człowiek.
— Powiedzą mi zaraz nawet wyraźnie. Wstań i chodź ze mną.
Poszedłem na brzeg potoku, a reszta za mną. Gdzie ów człowiek wstępował do wody, tam macał powoli i ostrożnie nogami. Grunt rzeki był miękki przy brzegu; nie było piasku, ani kamieni. Tem lepiej widniały ślady stóp w czystej, na półtorej stopy głębokiej, wodzie.
Przypatrz się konakdżi! — rzekłem. — Czy spostrzegasz w wodzie wyraźne ślady?
— Tak, effendi. Przyznaję również, że dobrze się domyślałeś: ten człowiek był bosy.
— Porównaj oba ślady ze sobą. Czyż nie widzisz różnicy?
— Nie.
— No, szczęściem odcisnęły się palce dość ostro. Porównaj jeszcze raz! Policz!
Pochylił się, nie żeby liczyć, lecz by nie pokazać oblicza. Był w wielkim kłopocie.
— Co widzę! — zawołał hadżi. — Ten człowiek miał tylko cztery palce u lewej nogi! Zihdi, to nie był nikt inny, tylko Junak.
Przewodnik opanował już zakłopotanie, podniósł się i powiedział:
— Czyż ktoś inny nie mógł także palca utracić?
— Zapewne — odparłem — ale trzebaby to nazwać bardzo osobliwym przypadkiem. Jaki zamiar ma Junak w tem, żeby nas zwodzić?
— Ależ to wcale nie był on!
— Spodziewam się tego ze względu na niego. Jeżeli jaki podstęp planuje, to dostanie zamiast soli saletry, zmieszanej może z siarką i węglem. Wiesz, co to znaczy?
— Tak, ale teraz jeszcze cię nie rozumiem. Z tych trzech składników robi się barut[41]. Czy o tem myślisz?
— Tak. Odgadłeś. Jeżeli się przy tem znajdzie kawałek ołowiu, to ten, kto się chce dostać do Czartowej Skały, zajść może łatwo do piekła. Czy tu głęboko?
— Nie. Konie nie będą płynąć. Można przejść z podwiniętemi spodniami. Czy wyruszymy już w dalszą drogę?
— Tak. Minął już przeszło kwadrans. Dokąd prowadzi droga po drugiej stronie wody?
— Czy widzisz tę ciemną, prostopadłą kresę na skalnej ścianie?
— Tak.
— To jest otwór wązkiego parowu. Nazywają go Czarcim Wąwozem, gdyż łączy się z Czartową Skałą. My tam wjedziemy.
— A kiedy dotrzemy do Skały?
— W przeszło pół godziny. Zdumienie cię ogarnie na widok tych mas skalistych po obu stronach parowu. W tej wązkiej szczelinie wydaje się człowiek sobie małym robakiem między niebotycznymi murami.
— A innej drogi niema na zachód?
— Nie, tylko ta jedna
— Więc musimy się jej trzymać. Przedtem jednak spróbuję odnaleźć ślady tych, za którymi zdążamy. Na trawie już znikły, bo się podniosła od wczoraj, ale w płytkiej wodzie będzie je można jeszcze rozpoznać.
Domysł ten nie zawiódł mnie. Nieco powyżej weszło było w wodę pięć koni. Dalsze poszukiwania nie miały celu, więc przebrnęliśmy przez rzekę i zwróciliśmy się ku szczelinie.
Była na tyle szeroka, że dwaj jeźdźcy mogli się zmieścić obok siebie. Potem rozstępowały się skalne ściany.
Przedstawiały się one jako strasznie zwarta masa skalista, jako olbrzymi, na kilkaset stóp wysoki, sześcian plutonicznego kamienia, w którym jakieś podziemne moce wyrwały tę szczelinę. Zdawało się, że w górze ściany zbliżają się do siebie górnemi krawędziami. Ani z lewej, ani z prawej strony nie można było wydostać się na nie. Były nagie, tylko tu i ówdzie znalazło drzewko małe warunki dla swej egzystencyi.
— Czy wierzysz więc teraz, że to szatan pięścią tę szczelinę wywalił? — spytał przewodnik.
— Tak, to jest droga piekielna. Człowiek kurczy się jak mały owad, nad którym się ptak głodny unosi. Prędzej naprzód!
Konakdżi jechał dotąd między nami. Teraz starał się naprzód wysforować. W tym celu przecisnął się obok Halefa i Oski, jadących nieco przed nami.
Domyśliłem się z tego, że zbliżaliśmy się do miejsca, niebezpiecznego dla nas. Chciał znaleźć się na przedzie, aby na koniu wykonać zamierzony manewr.
W tem ujrzeliśmy płynący naprzeciw nas jasny strumyczek, płytki i wązki. Przewijał się tuż przy drodze i niknął w dziurze pod skałą. Równocześnie rozsuwały się ściany. Po lewej stronie cofnęła się skała o znaczny stopień, porosły krzakami i drzewami, ale wejść na nią nie było można. Ten stopień miał z pięćdziesiąt stóp wysokości, a handlarz węgli powiedział, że trzeba się wspinać przez wodę pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków. A więc miał niezawodnie na myśli tę górę.
Wyjeżdżając, pouczyłem towarzyszy jeszcze podczas siodłania koni, jak się powinni zachować. Oni także poznali po ukształtowaniu terenu, że znajdujemy się blizko opisanego miejsca. Spojrzeli ku mnie skrycie, jakby pytająco, a ja skinąłem głową.
Mały górski strumyczek płynął cicho naprzeciw nas, wnet jednak doszedł nas plusk głośniejszy. Dotarliśmy do miejsca, gdzie spływał z góry. Wyżłobił w żyle miększego kamienia rowek, którym spadał ze stopnia na stopień.
To było miejsce właściwe. Wymyty i spłukany drobny gruz kamienny nagromadził się po obu stronach i nabrał z czasem zdolności wyżywienia roślin. Znajdowały się tu więc zioła i krzewy, lubiące wodę, oraz paprocie, wogóle w tych stronach częste. Na wysokości dwu jeźdźców mniej więcej wyrwany był z ziemi krzew paproci. Osadziłem konia i spojrzałem w górę.
— Jedźcież! — zawołał konakdżi, ponieważ towarzysze zatrzymali się także.
— Zaczekaj chwilę! — rzekłem. — Wróć się! Chciałbym ci coś niespodzianego pokazać.
Zbliżył się.
— Musisz zsiąść — zażądałem, zeskakując.
— Na co?
— Bo tak lepiej zobaczysz.
— Spóźnimy się!
— Jeszcze ci nigdy dzisiaj nie było tak pilno. To jakaś bardzo tajemnicza woda.
— Jakto? — spytał ciekawie, nic nie przeczuwając.
Stałem u stóp małej kaskady i oglądałem dolne jej stopnie. Przewodnik zeskoczył z konia i do mnie przystąpił. Tamci zsiedli także.
— Przypatrz się tej paproci tam w górze! Czy nie widzisz, że jest wyrwana?
— Wcale nie.
— Ja zaś sądzę, że tędy ktoś wchodził, chciał się przytrzymać i wyrwał z ziemi roślinę.
— To może burza.
— Burza? W tym zakątku nie było nigdy burzy, ani wiatru. Nie, to był człowiek.
— A co ciebie to obchodzi?
— Bardzo wiele, bo to był ktoś nam znajomy.
— Nie może być. Któż taki?
— Junak.
Pobladł, gdy usłyszał to imię.
— Effendi, co ci z tym Junakiem? Wszak udał się do Głogowika.
— Nie, on jest na górze. Tu na dole nagromadził się strącony piasek. Junak jest nieostrożny. Skoro nam kazał powiedzieć, że udał się do Głogowika, nie powinien był być tak głupim i dotykać tego piasku bosemi nogami. Wie przecież, że zauważyłem wieczorem, iż brakuje mu palca, a tu masz wyraźny odcisk stopy o czterech palcach, jak przedtem nad brzegiem potoku. Wszedł tu na górę. A czego tam szuka?
— Effendi, to nie on! — zapewniał przewodnik trwożnym głosem. — Jedźmy dalej!
— Muszę się pierwej przekonać, kto z nas ma słuszność. Wejdę tam, aby mu się przypatrzeć.
— Panie, możesz spaść i skręcić przytem kark i nogi połamać.
— Wspinam się bardzo dobrze, a hadżi będzie mi towarzyszył. Spodziewam się szczęśliwie to przebyć. O wiele gorzej byłoby jechać dalej.
— Dlaczego?
— Domyślam się, że tam są ludzie z czekanami i procami. To niebezpieczne.
— Allah! — zawołał z trwogą.
— A tu przed nami skręca droga i...
— Skądże wiesz o tem? Tego jeszcze nie widać.
— Przypuszczam. Takie miejsce niebezpieczne dla każdego, jadącego dołem, gdy na górze ktoś się zaczai. Dlatego wyjdę i rozglądnę się.
Zrobił się popielaty i jąkał niemal:
— Nie mogę rzeczywiście pojąć twoich myśli!
— To nie tak trudne. Ażebyś zaś nie wypłatał mi jakiego figla, to proszę cię, mów odtąd pocichu.
— Panie! — żachnął się, nadając swojej trwodze pozory gniewu.
— Nie trudź się! Nie boimy się ciebie, gdyż nie masz już broni przy sobie.
Szybkim chwytem wyrwałem mu z za pasa nóż i pistolet. Strzelba wisiała przy siodle. Równocześnie pochwycili go Osko i Omar z tyłu tak mocno, że nie mógł się poruszyć. Chciał krzyknąć, ale ja w tej chwili przyłożyłem mu do piersi jego własny nóż i zagroziłem:
— Powiedz głośniej jeszcze słowo, a przebiję cię! Nic ci się natomiast nie stanie, jeżeli się cicho zachowasz. Wiesz, że ci nie dowierzam. Jeżeli poddasz się teraz naszej woli, zniknie może nasza nieufność. Zwiążemy ciebie, a Osko i Omar będą przy tobie na straży, dopóki ja z Halefem nie wrócę. Potem się pokaże, co będzie z tobą. Gdybyś krzyknął, zakłuję cię, jeśli zaś będziesz posłuszny, odzyskasz może broń swą napowrót i będziesz nam przewodnikiem jak dotychczas.
Próbował sprzeciwiać się, lecz w tej chwili przytknął mu Osko ostrze noża po piersi. To skłoniło go do milczenia. Związano go i musiał usiąść.
— Wiecie, co macie czynić — rzekłem do pozostających. — Uważajcie, żeby konie zachowały się spokojnie. Droga jest tak wązka, że możecie doskonale jej bronić, Nikt nie śmie przejść wbrew waszej woli. Gdyby się stało coś nieprzewidzianego, przybiegniemy na pierwszy wasz wystrzał. A skoro wy posłyszycie nasze strzały, to zostaniecie spokojnie na dole. O nas niema obawy!
Konakdżi rzucił mi wściekłe spojrzenie. Gotowałem się do wyjścia na górę, a Halef za mną.
Droga była trochę męcząca, lecz wcale nie przedstawiała się niebezpiecznie. Strumyk był płytki, a wypłukane przezeń stopnie miały tak małą wysokość i tak szybko następowały po sobie, że wchodziło się jak po trochę ślizkich schodach.
Junak się nie mylił. Przebyliśmy pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, zanim dostaliśmy się na górę. Próg skalny, na którym znaleźliśmy się, posiadał tu szerokość ponad stu kroków. Powierzchnia była zwietrzała i dźwigała na sobie nagromadzony z czasem humus znacznej głębokości. Rosły na nim drzewa liściaste i szpilkowe, a między niemi wszelkiego rodzaju krzewy. Dzięki temu skradaliśmy się niepostrzeżenie naprzód.
— Co teraz? — szepnął Halef.
— Będziemy się prosto posuwali dalej. Junak wspominał, że tu trzeba iść ze sto pięćdziesiąt kroków, aby się dostać do zakrętu. Tam się oni ukryli na pewno. Ale tu już zastosujemy wszelkie środki ostrożności! Trzymaj się ciągle za mną!
— Może który z nich usadowił się tu z przodu aby patrzeć, czy się zbliżamy.
— W takim razie siedziałby z przodu na krawędzi skały. Idąc dalej na lewo, a więc z tyłu, nie możemy być dostrzeżeni, ani usłyszeni przez niego. Gdyby jednak który zetknął się z nami, zrobimy go nieszkodliwym rękami, starając się uniknąć wszelkiego hałasu. Wziąłem w tym celu kilka rzemieni.
— Wiesz, że i ja noszę zawsze kilka przy sobie. Często ich nagle potrzeba.
— Pochwycimy za strzelby tylko w razie, gdybyśmy mieli do czynienia z kilkoma. Strzelać będę tylko z konieczności, a i w tedy nie będziemy zabijać. Strzał w kolano powali najzażartszego wroga. A zatem naprzód!
Ruszyliśmy, starając się jak najmniej dotykać gałęzi. Zamierzaliśmy trzymać się więcej lewej strony, lecz nie uszliśmy jeszcze daleko, kiedy doleciał nas z prawej strony szmer, który nas wstrzymał.
— Co to może być? — szepnął Halef.
— Ktoś na kamieniu nóż ostrzy. Coza nieostrożność z jego strony!
— Wszak nie przeczuwa, żeby nam wpadło na myśl tu włazić. Chodźmy dalej!
— Nie. Musimy zobaczyć, kto to. Połóż się na ziemi, teraz się już poczołgamy.
Posuwaliśmy się ku miejscu, skąd nas doszedł ten szmer i dostaliśmy się wnet na krawędź skały. Siedział tam szpieg Suef i ostrzył nóż na szorstkim kamieniu tak gorliwie, jak gdyby go czekała za to nagroda w srebrnych piastrach. Odwrócony był do nas plecyma.
Miał on w każdym razie wyglądać nas, lecz wybrał właśnie takie miejsce, że mógł nas ujrzeć stamtąd dopiero wówczas, gdybyśmy się znaleźli prawie pod nim. Oczywiście o kilka kroków dalej byłby nas już zobaczył.
— Co robić — zapytał Halef. — Czy zostawimy go w spokoju?
— O, nie! Tu rośnie mech. Wyrwij garść dobrą! Ja chwycę go za kark tak, że będzie musiał otworzyć usta, nie mogąc krzyknąć, a ty mu mech wepchniesz w usta. Ja lezę naprzód. Skoro będę od niego na długość człowieka, możesz się podnieść i rzucić na niego.
Powoli i cicho czołgaliśmy się ku Suefowi. W niewielkiej odległości za nim stało drzewo, do którego starałem się zbliżyć, ciągle bacząc na to, by pień drzewa znajdował się wprost między mną a nim.
Niebawem dostałem się do tego drzewa. Jeszcze dwie sekundy, a osiągnąłbym był umówioną odległość od szpiega. Za mną podniósł się Halef, gotów do skoku. Ale mały syn pustyni nie był Indyaninem; nastąpił na zeschłą gałąź, ta zatrzeszczała, a Suef zwrócił się do nas twarzą.
Żaden malarz nie zdołałby oddać wyrazu skamieniałego przerażenia, jaki na nasz widok: przybrały? rysy szpiega. Chciał krzyknąć, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu, chociaż mu nawet czasu na to nie żałowałem. Rzuciłem się natychmiast na niego i objąłem go oburącz za szyję. Zaczął miotać się nogami i rękami, a usta otworzył, aby zachwycić powietrza. W tejże chwili przyskoczył Halef i wpakował mu mech między zęby. Przytrzymałem go jeszcze przez chwilę. Ruchy zwolna ustały, a gdy ręce odeń odjąłem, był już nieprzytomny.
Dźwignąłem go i zaniosłem w zarośla. Nóż mu wypadł, a strzelba leżała obok. Skąd ją miał, trudno było dociec. Halef przyniósł jedno i drugie.
Oparliśmy go w siedzącej postawie o drzewo i przymocowaliśmy tak, że obejmował pień wygiętemi w tył rękoma. Potem obwiązaliśmy mu usta złożonym w kilkoro kawałkiem ubrania, żeby nie wyrzucił mchu z ust językiem. Należało mu krzyk obmierzić.
— Tak! — uśmiechał się Halef zcicha. — Ten dobrze zaopatrzony. Co teraz zihdi?
— Pójdziemy dalej. Słuchaj!
Zabrzmiało coś, jak odgłos kroków. Zdawało się, że ktoś zbliża się rzeczywiście do miejsca, na którem siedział Suef.
— Kto to może być? — szepnął Halef, a oczy zaiskrzyły mu się żądzą walki.
— Tylko nie zbyt nagle! — upomniałem go.
Przecisnąłem się przez krzaki i spostrzegłem olbrzymią postać Bybara obok drzewa, które poprzednio posłużyło mi za kryjówkę. Z twarzy jego czytałem zdziwienie z tego powodu, że nie znalazł Suefa. Poszedł zwolna dalej.
— Do stu piorunów! — szepnąłem. — Jeszcze dziesięć, dwanaście kroków, a zobaczy towarzyszy, spojrzawszy na dół. Uczyni to z pewnością. Chodź za mną całkiem cicho!
Szło o to, żeby się prędko z tyłu rzucić na Aladżego. Udało mi się to jeszcze w sam czas. Wzrok jego padł w dół na drogę. Ujrzawszy owych trzech, czekających tam na nas, cofnął się nagle wstecz o kilka kroków, by im się nie pokazać.
Ponieważ nie odwrócił się przytem, zmniejszyła się odległość między mną a nim w sposób dla mnie tak korzystny, że mogłem go niepostrzeżenie pochwycić. Ująć go lewą ręką za kark, a zaciśniętą pięścią prawej wyrżnąć w skroń, było dziełem jednej chwili. Padł, nie wydawszy głosu z siebie. W tej chwili stanął już przy mnie Halef.
— Czy także wiązać? — zapytał.
— Tak, ale jeszcze nie teraz. Pomóż mi, bo ciężki!
Zanieśliśmy olbrzyma w pobliże krawca i przywiązaliśmy go do drzewa tak samo jak tamtego. Usta miał niedomknięte. Podważyłem mu je najpierw klingą noża, a potem rękojeścią. Silny był, więc potrzeba było więzów podwójnych, wskutek czego zużyliśmy wszystkie rzemienie. Lasso zatrzymałem na wypadek, gdyby nam jeszcze jeden wpadł w ręce, któregoby należało związać, by nam nie uszedł. Pistolety i nóż, znalezione za pasem Bybara, złożyliśmy razem z bronią Suefa.
— Jeszcze trzech pozostało — rzekł Halef — drugi Aladży, Manach el Barsza i Barud el Amazat.
— Nie zapominaj o węglarzu, który także jest tu na górze.
— Nie liczę tego łajdaka. Czem są ci czterej wobec nas dwu? Czy nie pójdziemy do nich otwarcie i nie zabierzemy im broni?
— To byłoby zbyt śmiałem.
— A po co weszliśmy tutaj?
— Nie powziąłem przytem ściśle określonego planu. Chciałem ich podejść, a co potem, to się miało dopiero pokazać.
— I pokazało się. Dwaj są już rozbrojeni i skrępowani, a z tamtych kpimy sobie.
— Ja natomiast wcale nie. Gdybyśmy mieli w ręku brata Aladżego, wtedy moglibyśmy się z tamtymi trzema prędko załatwić.
— Hm! A gdyby nadszedł?
— Byłby to przypadek.
— Albo, zihdi... mam myśl. Czy nie dałoby się go tu zwabić?
— W jaki sposób?
— Czy nie mógłby go Bybar zawołać?
— To niezła myśl. Rozmawiałem z Aladżymi przez kilka godzin i znam ich głosy. Bybar ma głos trochę ochrypły i ufam sobie, że go naśladować potrafię.
— To zrób tak, zihdi!
— Konieczne jest do tego miejsce, obok którego musiałby przechodzić, nie spostrzegłszy nas.
— Takie miejsce znajdzie się z łatwością; jakikolwiek krzak, albo drzewo.
— Tak, ale czy mi się uda tym razem oszołomić go tak prędko?
— To wal kolbą!
— To się tak nie da odmierzyć. Mógłbym go zabić.
— Nie byłoby go szkoda. Zresztą te draby mają mocne czaszki.
— To prawda. No, spróbujmy!
— Spróbujmy, zihdi! Z przyjemnością słucham, gdy przemówisz w ten sposób.
Stał cały w płomieniach. Ten mały zuch byłby doskonałym żołnierzem. Bohater w nim siedział.
Poszliśmy cicho i ostrożnie dalej, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie rosły obok siebie trzy krzaki tak, że można było między nimi bezpiecznie się ukryć. Wsunęliśmy się między nie, a wtedy ja zawołałem niezbyt głośno, udając ile możności głos Bybara.
— Sandar! Sandar! Bana gel — chodź do mnie!
— Szimidi gelimir — zaraz przyjdę — odpowiedziało stamtąd, gdzie się domyślałem tych ludzi.
Podstęp udawał się widocznie. Stałem w pogotowiu ze strzelbą w ręce. Niebawem usłyszałem pytanie zbliżającego się Aladżego:
— Nerede zen — gdzie jesteś?
— Burada’m — tu jestem!
Ta odpowiedź nadała krokom jego pożądany dla mnie kierunek. Usłyszałem, że się skierował wprost ku krzakom. Za chwilę zobaczyłem go nawet, wyjrzawszy po przez gałęzie. Chciał, patrząc niecierpliwie przed siebie, przejść mimo nas, ale niestety nie tak blizko, jak sobie tego życzyłem. Tu nie było się już co wahać, ani namyślać. Wyskoczyłem z zarośli.
Ujrzał mnie. Tylko sekundą zatrzymał go strach na miejscu, poczem on rzucił się, by w tył uskoczyć, ale już było zapóźno. Kolba uderzyła go tak, że runął na ziemię.
On także nie miał przy sobie strzelby, ani czekana, tylko nóż i pistolety.
— Hamdullillah! — wykrzyknął Halef niemal za głośno. — Udało się! Jak sądzisz, ile mu czasu potrzeba, aby przyszedł do siebie?
— Zobaczymy najpierw, jak z nim jest. To uderzenie zabiłoby innego.
Ledwie odczułem bicie pulsu u Aladżego. Na kwadrans przynajmniej nie było obawy o zbudzenie się z omdlenia.
— Więc nie potrzeba go kneblować — rzekł Halef. — Przywiążemy go jednak!
Użyliśmy do tego szala, służącego mu jako pas. Potem nie potrzebowaliśmy rzeczywiście zachowywać zbytniej ostrożności. Nie skradaliśmy się już dalej, lecz poszliśmy naprzód, chociaż pocichu.
Tak dostaliśmy się na miejsce, gdzie na dole droga skręcała. Tu skała także tworzyła zakręt, wskutek czego powstał wyskok kamienny, rodzaj baszty, na której umieścili się ci łotrzykowie. Z poza jednego z krzaków ujrzeliśmy Manacha el Barsza, Baruda el Amazat i Junaka, siedzących na ziemi. Rozmawiali z sobą, lecz nie tak głośno, żeby ich można było zrozumieć, chociaż byliśmy już dość blizko.
To miejsce obrano doskonale do tego celu. Musieli nas zobaczyć nadchodzących, a topór rzucony z tej zasadzki roztrzaskałby niewątpliwie głowę trafionemu.
Nieco w tyle za nimi, a bliżej nas, stało pięć strzelb, ułożonych w kozła. A więc i Junak przyniósł był strzelbę. Obok leżały czekany Aladżych i proce, pożyczone od Junaka. Koło proc znajdowała się kupka ciężkich, gładkich, rzecznych krzemieni. Taki kamień, rzucony wprawną ręką, mógł śmierć sprowadzić.
Tych trzech byliśmy pewni. Siedzieli na samej krawędzi baszty; Manach el Barsza w oddaleniu zaledwie trzech kroków. Chcąc uciekać, musieliby przebiec koło nas. Zamiar skoku w dół byłby czystem szaleństwem. Widać było, że czekali na coś z napięciem. Spojrzenia ich zwracały się ustawicznie tam, skąd mieliśmy nadejść.
Junak mówił najwięcej. Z giestykulacyi można było wnosić, że opowiadał o przygodzie z niedźwiedziem. Staliśmy długo, zanim wymówił słowo, które zdołaliśmy zrozumieć:
— Spodziewam się, że wszystko pójdzie tak, jak sobie życzycie. Te cztery draby zdolne do wszystkiego. Zaraz po przybyciu do mnie zaczęli występować jak panowie mego domu. Konakdżi opowie wam także, jak sobie z nim postąpili. Zamknęli go wraz ze wszystkimi ludźmi na całą noc do piwnicy...
— I on przystał na to? — spytał Manach el Barsza.
— Czyż nie musiał?
— Ze wszystkimi ludźmi? Czy nie mogli się bronić?
— A wy, czyście się bronili? Odjechaliście co prędzej.
— Z powodu żołnierzy, których mieli ze sobą.
— O, nie mieli ani jednego; konakdżi spostrzegł to potem.
— Do tysiąca dyabłów! Żeby to była prawda!
— Tak jest! Zwiedli was podstępem. Te łotry nietylko zuchwałe, jak jabani kediler[42], lecz także chytre jak gelindżikler[43]. Miejcie się tylko na baczności, żeby nie zwietrzyli dzisiejszej pułapki! Ten wstrętny effendi podejrzewa konakdżego, a i wobec mnie tak się wyraził. Trwa to już tak długo, a nie nadchodzą. Powinni być już tutaj. Boję się, czy nie odgadli, co ich czeka.
— Tego wiedzieć nie mogą. Nadjadą pewnie i będą zgubieni. Aladży przysięgli, że tego Niemca żywcem poszarpią w kawałki. Barud weźmie na siebie Czarnogórca Oskę, a mnie musi wpaść w rękę ta mała jadowita żaba, ten hadżi. On taki skory do bata, więc dowie się, co to są baty. Nie śmie go tknąć nóż, ani kula; zdechnie pod batem. Dlatego nie powinien żaden z nich zginąć odrazu. Aladży nie mierzą w głowę, a ja także ogłuszę tylko hadżego. Nie dam sobie zabrać rozkoszy zadania mu śmiertelnego ciosu. Czemu ich niema tak długo? Tracę już cierpliwość!
Posłuchałbym był chętnie dłużej; spodziewałem się, że wspomną o Karanirwan-chan. Lecz Halef nie mógł wytrzymać. Rozgniewała go wielka tęsknota Manacha el Barsza do oćwiczenia go na śmierć. Wystąpił nagle tuż przed nich i zawołał:
— No, masz mnie tutaj, skoro się nie możesz doczekać!
Przestrach, wywołany jego ukazaniem się, był ogromny. Junak krzyknął i wyciągnął przed siebie ręce, jakby się bronił przed widmem. Barud el Amazat zerwał się z ziemi i wytrzeszczył na hadżego oczy, jak nieprzytomny. Manach el Barsza podskoczył także, jakby pchnięty sprężyną, ale oprzytomniał prędzej od innych. Twarz wykrzywiła mu się z wściekłości.
— Psie! — ryknął. — Jesteś tutaj? Ale tym razem wam się nie uda! Jesteś teraz mój!
Chciał wyrwać pistolet z za pasa, ale jakaś wystająca śruba, czy też cyngiel zaczepił się o materye. Nie dobył broni tak szybko, jak sobie życzył. W tem Halef zmierzył do niego i krzyknął:
— Precz z ręką od pasa, bo cię zastrzelę!
— Zastrzelisz jednego z nas! — odparł Barud el Amazat. — Ale tylko jednego! Drugi potem w ciebie uderzy! Dobył noża. Na to wystąpiłem ja, powoli, nie mówiąc słowa, ze sztućcem, wymierzonym w Baruda el Amazat.
— Effendi! On także tu! — zawołał.
Opuścił rękę z nożem i wykonał skok wstecz ze strachu. Przytem tak silnie trącił Manacha el Barsza, że ten popchnięty znalazł się nad krawędzią skały. Rzucił ręce w powietrze, podniósł nogę, aby grunt zachwycić, ale stracił równowagę zupełnie.
— Allah, Allah, All...! — ryknął i zniknął za krawędzią baszty. Doszedł nas tylko odgłos ciała uderzającego na dole o ziemię.
Zrazu nikt nie wymówił ani słowa, nawet ja. Była to chwila ogólnego przerażenia. Więcej, jak pięćdziesiąt stóp w dół — ciało musiało się roztrzaskać.
— Allah onu kurdi. — Allah go osądził! — zawołał Halef z pobladłem obliczem. — A ty Barudzie el Amazat, jesteś katem, który go strącił w przepaść. Odrzuć nóż, bo za nim polecisz!
— Nie, ja go nie odrzucę. Strzelaj, ale zato skosztujesz mojego ostrza! — odparł Barud.
Pochylił się do skoku i zamachnął przytem do pchnięcia nożem. To był dla Halefa dostateczny powód do strzału, lecz on tego nie zrobił. Cofnął się szybko, odwrócił strzelbę i przyjął przeciwnika uderzeniem kolby, które go rozciągnęło na ziemi. Baruda rozbroiliśmy i związali własnym jego pasem.
Teraz został już tylko handlarz węgli Junak. Ten dzielny człowiek siedział wciąż jeszcze tak samo, jak przedtem. Już pojawienie się Halefa przeraziło go w najwyższym stopniu, a to, co potem zaszło, wzmogło jego przestrach dziesięćkrotnie. Wyciągnął do mnie ręce i błagał:
— Effendi, oszczędź mnie! Ja wam nie zrobiłem nic złego. Ty wiesz, że jestem wam przyjacielem!
— Ty naszym przyjacielem? Skądże mam o tem wiedzieć?
— Przecież znasz mnie!
— Skąd?
— Byliście tej nocy u mnie. Jestem węglarz Junak.
— O tem wątpię. Jesteś bardzo podobny do niego, osobliwie pod względem czystości. Jesteś taki sam bok tawuki[44], jak on, ale nim samym nie jesteś.
— Jam jest, effendi, jam jest! Widzisz to przecież! A jeśli nie wierzysz, to zapytaj hadżego!
— Nie potrzebuję go pytać, bo on nie ma lepszych oczu odemnie. Handlarz węgli Junak nie może być tutaj, gdyż poszedł do Głogowika po sól.
— To było kłamstwo, panie!
— Powiedziała mi to jego żona, a jej więcej wierzę, niż tobie. Gdybyś był rzeczywiście naszym gospodarzem Junakiem, okazałbym ci wdzięczność i obszedłbym się z tobą łagodniej, niźli z drugimi. Ponieważ jednak jest udowodnione, że wcale tym człowiekiem nie jesteś, przeto spodziewaj się tej surowości, jaka spotkała twoich pięknych towarzyszy, którzy chcieli nas pozabijać i sami życie swe narazili na zgubę. Będziesz tu z nimi razem dyndał na tych pięknych drzewach.
To podniosło go z ziemi. Zerwał się i zaczął krzyczeć pełen przerażenia:
— Effendi, nic nie dowiedzione, zupełnie nic. Ja jestem istotnie Junak; opowiem ci wszystko, co się stało w moim domu i koło niego i o czem mówiliśmy z sobą. Nie powiesisz chyba człowieka, który przyjął was u siebie tak przychylnie!
— No, z przyjaznego przyjęcia nie zauważyłem ani śladu. Jeśli jednak jesteś rzeczywiście Junak, to jak to należy wytłumaczyć, że znajdujesz się teraz tu, a nie w Głogowiku?
— Ja — ja chciałem kupić sobie tu soli!
— Aha! A czemu kazałeś skłamać przed nami, że udałeś się w przeciwnym kierunku?
— Bo — bo — jąkał — dopiero w drodze namyśliłem się, żeby przyjść tutaj.
— Nie okłamuj mnie ponownie! Przybyłeś tu, aby się nie dać oszukać o udział w łupie. Żałowałeś nawet, że koń nie żyje i że musisz gonić piechotą.
— Effendi, to mógł tylko konakdżi powiedzieć. Więc ten człowiek zwiódł nas i powiedział ci o wszystkiem?
— Uważaj, jakie swojem pytaniem składasz zeznanie! Ja wiem o wszystkiem. Miano mnie tutaj napaść wbrew twojej radzie. Na to pożyczyłeś proc naszym nieprzyjaciołom. Gdyby się ten napad nie udał, chciano nas zwabić do Jaskini Klejnotów i tam pozbawić życia.
Spuścił głowę, sądząc, że dowiedziałem się o tem od konakdżego, ja zaś nie myślałem odbierać mu tego przekonania.
— No, mów, odpowiadaj! — ciągnąłem dalej. — Od ciebie samego zależy, czy będę cię uważał za tak samo złego, jak tamtych. Los twój spoczywa w twoich własnych rękach.
Dopiero po chwili namysłu i walki wewnętrznej przemówił:
— Nie sądź, że plan zabicia was wyszedł odemnie. Ci ludzie powzięli go już dawno.
— To wiem oczywiście. Ale ty z pospolitej żądzy zysku postanowiłeś w tem wziąć udział. Temu wcale nie możesz zaprzeczyć.
— Może konakdżi przedstawił mnie w gorszem świetle przed tobą, niż to jest w rzeczywistości?
— Nie zwykłem się w moich sądach kierować opinią drugich. Mam własne oczy i uszy. One to powiadają mi, że nie jesteś wprawdzie sprawcą wymierzonego przeciwko nam planu wymordowania, ale członkiem tego zacnego towarzystwa. Zresztą brak mi czasu na to, żebym się zajmował tobą. Połóż swój nóż na ziemi! Hadżi cię zwiąże.
— O, nie, nie! — krzyknął trwożliwie. — Wyświadczę ci, jaką chcesz, przysługę, tylko nie wieszaj mnie!
— Nie wiem, jaką mógłbyś mi wyświadczyć przysługę. Na nic mi się to nie przyda, że ci daruję życie! Zimny ton, z jakim wypowiedziałem te słowa, wzmógł jego trwogę, a gdy Halef wyciągnął mu nóż z za podartego pasa, zawołał:
— Ja mogę wam się przydać effendi, mogę!
— Jakto?
— Wyjawię wam wszystko, co sam słyszałem.
— To niepotrzebne, bo jestem już powiadomiony o wszystkiem. Załatwię się z wami krótko. Obydwaj Aladży i Suef są już także w naszym ręku. Nie widzę powodu, dla którego miałbym postępować pobłażliwie właśnie względem ciebie. Wyraziłeś nawet życzenie, żeby nas wszystkich pożarł niedźwiedź.
— Jaki to człowiek ten konakdżi! Zdradził wszystko, każde słowo! Bez jego pomocy nie byłbyś znalazł drogi do tej kryjówki i nie byłbyś mógł nas podejść. Mimo to może ci się przydać moja rada.
— Jaka rada?
— Spojrzał znowu na ziemię w zamyśleniu. W rysach jego malowała się walka strachu z przebiegłością. Gdyby się pozwolił użyć do moich celów istotnie, musiałby odegrać rolę zdrajcy względem swego szwagra, węglarza. Może myślał nad kłamstwem, któreby go wyswobodziło z obecnego położenia. Po chwili podniósł na mnie wzrok, pełen zaufania i powiedział:
— Życie twoje znajduje się w najwiekszem niebezpieczeństwie, a ty ani się tego nie domyślasz. To, które ci tu groziło, było niczem wobec tego, które cię czeka dopiero.
— Ach! Jak to?
— Czy rzeczywiście darujesz mi życie, jeśli cię o tem pouczę?
— Tak, ale wątpię, czy mi co nowego powiesz.
— O, i owszem! Jestem pewien, że nie masz pojęcia o grożącem ci niebezpieczeństwie. Konakdżi jest właśnie tym, któremu polecono wprowadzić was w paszczę.
— Chcesz się na nim zemścić przez oszczerstwo?
— Nie. On nie wie tego, co ja, a tamci też nie wiedzieli. Oni domyślają się tylko, że są jeszcze inni, godzący na wasze życie. Wiedział o tem tylko Mibarek, ale on już nie żyje.
— Więc mów, a śpiesz się, bo nie mam czasu.
— Należy mieć zawsze czas na ratunek życia, effendi. Prawda, że chcesz znaleźć Szuta?
Skinąłem mu tylko głową.
— Jesteś jego najzaciętszym wrogiem. Stary Mibarek pchnął do niego posłańca, aby go przestrzec. Doniósł mu także, że wy go ścigacie i że będzie się starał wabić was za sobą, dopóki nie wpadniecie w ręce Szuta. Ci, których dostaliście tutaj w swoją moc, chcieli posiąść tylko wasze mienie. Urządzili na was zasadzkę, której umknęliście szczęśliwie. Ale Szut wybrał się, by wyjechać naprzeciw was. Niewątpliwie jest już w pobliżu. Zginiecie, jeżeli my was nie uratujemy, to jest ja i mój szwagier.
— Ależ twój szwagier godzi także na moje życie!
— Tylko do obecnej chwili, bo jest także stronnikiem Szuta. Skoro mu jednak powiem, że darowaliście mi życie, chociaż znajdowałem się w waszym ręku, zamieni się nieprzyjaźń jego w przyjaźń, on zaś wszystko zrobi, by was ocalić. Ja sam wyprowadzę was z gór drogą, na której pewnie unikniecie niebezpieczeństwa.
Ten, zarówno tchórzliwy, jak niezgrabnie chytry, człowiek wybzdurzył wcale miły plan. Chciał mnie zwabić do węglarza, u którego spotkałaby nas śmierć niechybna, gdybyśmy mu zaufali. Udałem, że mu wierzę i rzekłem:
— Ty znasz Szuta?
— Rozumie się; on często u mnie bywał.
— A ty u niego także?
— Kilka razy.
— Gdzie on mieszka?
— Z tamtej strony w Orossi. Jest dowódcą Miriditów i ma wielką władzę.
— W Orossi? A mnie objaśniono, że w Karanirwan-chan.
Junak przestraszył się widocznie, usłyszawszy tę nazwę, ale potrząsnął głową i rzekł z uśmiechem:
— Powiedziano ci tak, by cię wywieść w pole.
— Ale istnieje miejscowość tej nazwy?
— Ja nie wiem o niej, choć znam szeroko i daleko te strony. Wierz mi, gdyż żywię względem ciebie dobre i szczere zamiary.
— Istotnie? No, zobaczymy. Jak daleko stąd do twego szwagra?
— Kwadrans drogi. Wjedziesz na wielką, okrągłą dolinę, zwaną Doliną Zwalisk. Jeśli stamtąd, gdzie droga do niej uchodzi, zwrócisz się w prawo, zobaczysz niebawem dym, unoszący się z jego kominów.
— Zaprowadziłbyś nas do niego?
— Oczywiście. Od niego dowiedziałbyś się o wiele więcej, niż ja ci mogę powiedzieć. Życie wasze zależy od tego, czy mi zaufacie. A teraz czyń, co ci się podoba!
Halef gryzł dolną wargę. Nie umiał dobrze ukryć wściekłości z tego powodu, że się go za tak łatwowiernego uważało. Ja jednak zrobiłem minę bardzo przyjazną, skinąłem łotrowi głową i odrzekłem:
— Wiele względów ważnych przemawia istotnie za tem, że nie ukrywasz przed nami prawdy. Czy mam spróbować, o ile jesteś rzetelny?
— Przekonaj się, effendi! — zawołał uradowany. — Zobaczysz, że cię nie zwodzę.
— Dobrze, w takim razie daruję ci życie. Zwiążemy cię jednak na pewien czas.
— Czemu?
— Żeby tamci nie domyślili się, żeś z nami w zgodzie. Musisz zachować pozory, jak gdybyś miał dzielić ich los.
— Ale dajesz mi słowo, że mnie odwiążecie?
— Przyrzekam ci, że wkrótce będziesz wolny; nie potrzebujesz bać się nas ani trochę.
— To mnie zwiąż!
Wyciągnął do mnie obie ręce. Halef zdjął z niego pas i skrępował mu je na plecach.
— Zaczekaj tu przy tych obydwu — rzekłem do hadżego. — Ja pójdę po towarzyszy.
Barud el Amazat leżał jeszcze nieprzytomny. Cios Halefa był więc skuteczny.
Zszedłem tą samą drogą, którą weszliśmy tutaj. Nie było powodu do dalszego badania terenu. Postępowanie moje z Junakiem nie odniosło pożądanego skutku. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś pewnego o Szucie i o Karanirwan-chan. Mogłem wprawdzie teraz jeszcze wymusić batem zeznanie, nie miałem jednak ochoty użyć tego środka i spodziewałem się osiągnąć ten cel bez tego.
Poszedłem do Sandara. Leżał cicho, ale tętno się już wzmocniło. Musiał przyjść niebawem do siebie. Następnie udałem się na miejsce, gdzie związani byli Bybar i Suef. Ci obaj odzyskali już przytomność. Ujrzawszy mnie, zaczął Aladży zajadle nosem parskać, wytrzeszczył na mnie krwią nabiegłe oczy i próbował wyrwać się z więzów, ale napróżno.
— Nie zadawaj sobie trudu! — rzekłem do niego. — Nie ujdziecie już swego losu. To śmieszne, że tacy ludzie, jak wy, bez mózgu we łbie, wyobrażają sobie, iż potrafią współzawodniczyć z effendim Franków. Dowiodłem wam, że wasze przedsięwzięcia okazały się zawsze głupimi chłopięcymi figlami. Sądziłem, że raz już kiedyś przyznacie się do swej głupoty, ale pobłażanie moje daremne. Teraz skończyła się ostatecznie nasza cierpliwość: spotka was to, co przeznaczyliście nam, tj. śmierć. Sami nie chcieliście czego innego.
Wiedziałem, że niczem tak nie zmartwię Aladżego, jak nazwaniem go głupim. Trochę strachu przed śmiercią także nic nie szkodziło. Następnie udałem się na krawędź skały, skąd mogłem dostrzec towarzyszy.
Osko mnie zobaczył i zawołał:
— Czy to ty, zihdi? Dzięki Allahowi! Tu wszystko dobrze!
— Cieszy mnie to! Rozwiąż konakdżego, żeby mógł tutaj wyleźć. Ty pójdziesz za nim i przyniesiesz wszystkie rzemienie i sznury, jakie macie przy sobie. Omar niech zostanie przy koniach.
Wkrótce wydrapali się obaj na górę, konakdżi pierwszy. Przyjąłem go z rewolwerem w ręku następującą uwagą:
— Ostrzegam cię, żebyś nie zrobił kroku bez mego pozwolenia. Masz mi być we wszystkiem posłuszny, bo w przeciwnym razie zastrzelę cię!
— Za co, effendi? — spytał przerażony. — Nie jestem wcale twoim wrogiem. Nie wiem o niczem i zachowałem się tam na dole spokojnie.
— Tylko bez słów zbytecznych! Już w twoim domu poznałem, kto ty jesteś. Ani na chwilę nie udało ci się mnie okpić. Teraz zabawa skończona. Naprzód!
Poszliśmy aż do baszty, gdzie Halef stał obok obydwu więźniów. Barud el Amazat odzyskał już przytomność. Ujrzawszy ich, wydał konakdżi okrzyk trwogi.
— No, czy to Junak, czy nie? — spytałem go.
— Allah! To on! — odrzekł. — Ale skąd się wziął tutaj?
— Całkiem tak samo, jak ty; wylazł tu przodem. Weź Baruda el Amazat i ponieś go. Junak może sam pójść za nami, bo mu nóg nie spętano. Naprzód!
Ci hultaje musieli nam towarzyszyć do Bybara i Suefa. Spojrzenia, jakie zamienili ze sobą, były więcej aniżeli wymowne. Słowa nikt nie wymówił.
Osko przyniósł kilka rzemieni. Oprócz tego zdjęliśmy z Baruda kaftan, pocięliśmy go w pasy, skręciliśmy je na kształt powrozów i związaliśmy nimi Baruda i Junaka. Następnie udaliśmy się do Sandara, który, jak się zdawało, oczy właśnie otworzył. Parskał jak dzikie zwierzę i ruchami węża usiłował uwolnić się od więzów.
— Spokojnie, mój kochaneczku! — śmiał się Halef. — Kogo raz dostaniemy w ręce, tego trzymamy już mocno.
Tego Aladżego zaniesiono także tam, gdzie znajdowała się reszta. Drzewa stały blizko siebie, a więźniów tak do pni przymocowano, że uciec nie mogli w żaden sposób. Na konakdżego, który był aż dotąd bez więzów, aby mógł tamtych przenieść, przyszła kolej na końcu.
Wyjęliśmy im z ust kneble, by mogli mówić, ale oni woleli zachować milczenie. Halef stanął już był jak mówca, ale przerwałem mu poleceniem, żeby przyniósł wszystką broń pojmanych.
Gdy położono ją razem obok siebie, utworzyła wcale ładny arsenał.
— Tą bronią miano nas zabić; teraz przechodzi ona na naszą własność jako nasz prawowity łup — rzekłem. — Możemy z nią uczynić, co nam się podoba. Zniszczymy więc ją. Porozbijajcie kolby i głownie strzelb i pistoletów, a lufy powyginajcie czekanami!
Nikt nie okazał do tego większej gotowości od Halefa. Połamano także noże, a ja rozbiłem potem moim hajduczym toporem czekany Aladżych. Z wyrazem w twarzy, nie dającym się określić, przypatrywali się dotychczasowi właściciele broni temu dziełu zniszczenia. Ale milczeli i teraz, tylko Junak zawołał, ujrzawszy, że zgruchotano także jego strzelbę:
— Stać! To przecież moja!
— Teraz już nie — odrzekł Halef.
— Ja jestem wasz przyjaciel!
— I to najlepszy ze wszystkich. Nie troszcz się o nic! Przyrzeczenia effendi dotrzyma.
I znowu zwrócił się do wszystkich z miną, po której domyśliłem się, że zamierza wygłosić jedną ze słynnych swoich mów. Skinąłem nań, żeby poszedł za mną i usunąłem się z widoku pojmanym.
— Panie, czemu nie chcesz, żebym do nich przemówił? — zapytał.
— Bo to nie ma celu. Jeśli odejdziemy, nie rzekłszy ani słowa, zostawimy ich tu w większej trwodze, niż gdybyśmy wygłosili wielką mowę.
— Ach, tak! Odchodzimy?
— I nie wrócimy.
— Allah! Czy mam się wyrzec nawet tej przyjemności, żeby im oświadczyć, za co ich uważam?
— Oni to już wiedzą.
— Czy mają tu zginąć z głodu i z pragnienia? Sami się nie zdołają uwolnić. A zresztą obiecałeś Junakowi, że się go odwiąże! Czy słowa nie dotrzymasz?
— Owszem! Nie obawiaj się! Węglarz wie pewnie, gdzie się znajdują i postara się czemprędzej o to, żeby ich oswobodzić.
— Czy pojedziemy do niego?
— Tak jest. Chodźcie już!
— Jeszcze chwilę, zihdi! Muszę im powiedzieć jedno słowo, bo zginę.
Powrócił do pojmanych, a ja za nim, żeby nie dopuścić do jakiego głupstwa. Stanął przed nimi, wyprostował się i odezwał się w te słowa:
— Oznajmiam wam w imieniu effendiego i mojem własnem, że przed pojmaniem i przywiązaniem was tutaj zakopaliśmy pod temi dwoma drzewami pięć jarym okka[45] prochu strzelniczego. Obok leży długi lont, który, jeżeli nam się spodoba, zapalimy zdala tak, że tego nie spostrzeżecie. Członki wasze rozlecą się wówczas na cztery wiatry, a nikt się tem tak nie uraduje, jak sławny hadżi Halef Omar, ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah!
Ulżywszy sobie w ten sposób, wrócił i zapytał.
— Prawda, że to było dobre, effendi? Jaką trwogę będą ci łotrowie musieli przeżyć, wiedząc, że siedzą na minie prochu, która huknąć może każdej chwili.
— Ten środek udręczenia tych ludzi nie szczególnie ci się udał. Czy uwierzą, czy nie uwierzą w prawdę słów twoich, w każdym razie niepewność, w jakiej zostaną, będzie dla nich karą dostateczną.
— Jestem pewien, że uwierzą.
— Chcąc ich zabić, moglibyśmy to uczynić taniej, nie marnując takiej ilości prochu, rzadkiego w tych stronach. Żałuję ich, jeśli uwierzą, że nosimy przy sobie aż pięć funtów prochu.
Zeszliśmy do Omara, czuwającego przy wierzchowcach. Tam zdjąłem z konia konakdżego siodło i rząd, rzuciłem jedno i drugie na ziemię i popędziłem zwierzę w kierunku, skąd przybyliśmy tutaj. Nie widziałem potrzeby zabierać tego konia w dalszą drogę. Musiałem pozostawić go samemu sobie, więc dobrze zrobiłem, zdejmując z niego uprząż. W ten sposób zapobiegłem temu, żeby nie zaczepił się w lesie cuglami lub strzemionami i nie zginął marnie.
Dosiedliśmy koni i znaleźliśmy się niebawem na miejscu, gdzie leżał Manach el Barsza. Roztrzaskane jego ciało przedstawiało widok okropny. Nie zsiadaliśmy z koni, ponieważ bezcelowem byłoby przypatrywanie się trupowi. Konie z trudem dały się nakłonić do przejścia nad nim.
— To straszny sąd — rzekł Halef, odwracając oblicze. — Ręka Allaha dosięga bezbożników, jednego prędzej, drugiego później, a oni jednak nie śpieszą się z poprawą. Precz z tego strasznego miejsca!
Popędził konia, a my pojechaliśmy za nim w milczeniu. Cóż mogliśmy powiedzieć innego?
Ściany parowu podnosiły się coraz wyżej i tak się do siebie zbliżały, jak przedtem. Było w tem coś niezmiernie przygniatającego. Te masy kamienne nazywały się słusznie Czartową Skałą.
Gdy ujechaliśmy z kwadrans drogi, otworzył się parów na szeroką, okrągłą dolinę, na której widok wstrzymałem mimowolnie karego. Miała ona kształt głębokiej misy z dnem o średnicy godziny drogi. Ale jakże wyglądało w tej misie!
Brzegi skaliste wznosiły się dość stromo. Tam, gdzie roślinność znalazła dla się dość gruntu, stały kilkusetletnie drzewa szpilkowe, których ciemna barwa odbijała od żywej zieleni olbrzymich drzew liściastych. Ku południowi i zachodowi widniały wyjścia z doliny. Dno misy pokryte było prawie zupełnie zwałami skał różnej wielkości, począwszy od kilkupiętrowego pałacu, a skończywszy na kamieniach, podobnych do pięści. Po nich rozciągała się błyszcząca opona winogron, powoju i innych roślin, a między nimi zajęły wszelkie miejsce krzewy tak bujne, że trudno było pomyśleć o przejściu.
Czy trzęsienie ziemi rozsypało te głazy, czy też znajdowało się tu podziemne jezioro, którego wieko załamało się nagle? Dolina wyglądała tak, jak gdyby kiedyś nakryta była sklepieniem skalnem, które strzaskała pięść szatana. Stamtąd, gdzie myśmy stali, prowadziły ślady w prawo wzdłuż ścian doliny. Ruszyliśmy nimi. Był to kierunek, o którym mówił Junak. Napróżno rozglądałem się, szukając mielerzy[46], które się tu musiały znajdować. Wreszcie ujrzałem powietrze, drżące nad krzakami w blasku słońca. Był to dowód, że płonęły tu gdzieś bezdymne ogniska.
— Tam zapewne leży dom węglarza Szarki — rzekłem. — Nie będzie dalej jak o pięć minut. Ja pójdę na zwiady, a wy schowajcie się w zaroślach i zaczekajcie!
Oddałem Halefowi konia i strzelby, a sam ruszyłem pieszo. Wkrótce dostałem się na brzeg wolnego miejsca, poczernionego węglem. Ujrzałem tu nietynkowany, kamienny domek na środku, a dokoła niego płonące mielerze, lub ślady już wypalonych.
Jeden z tych stożków, największy, stał na prawo odemnie na skraju polany, oparty całkiem o ścianę prostopadle wznoszącej się skały. Wyglądał, jak gdyby zajmował to miejsce już przez długie lata.
Zdziwiło mnie to. Ale jeszcze godniejszym mej uwagi wydał mi się ten stos, gdy podniósłszy oczy, ujrzałem nad szczytami gęstych, czarnych drzew koronę olbrzymiego dębu. Rozglądnąłem się, ale nie zauważyłem drugiego takiego drzewa. Czyżby to był ów dąb spróchniały, przez którego wnętrze prowadziła ukryta droga do jaskini. W takim razie pozostawał znajdujący się pod nim kopiec w jakimś związku z tą jaskinią.
W pobliżu niego zbudowane było z kamieni i pokryte mchem siedzenie, na którem dwaj mężczyźni żywo z sobą rozmawiali. Opodal poza kopcem stał koń osiodłany i obgryzał liście z krzewów. Skraj zarośli, przy których stałem, ciągnął się aż do kopca i dalej, oraz dotykał ławy, ocieniając ją gałęźmi. Gdybym tak spróbował dostać się poza nią? Może nie okazałoby się to tak trudnem, a pozwoliłoby usłyszeć coś ważnego?
Jeden z mężczyzn miał na sobie ubranie, jak się mówi u nas, miejskie. Strój jego nie zgadzał się z tem otoczeniem. Po krępej, brudno i ubogo odzianej postaci drugiego należało wnioskować, że był albo węglarzem, albo jego pomocnikiem.
Czego mógł ten człowiek, odziany niemal wytwornie, chcieć od zasmolonego węglarza? Rozmawiali z sobą, jak dawni znajomi na stopie poufałej. Postanowiłem przynajmniej coś usłyszeć z ich rozmowy.
Wróciłem się o kilka kroków i przesunąłem się w krzakach ku miejscu, na którem oni siedzieli. Nie było to oczywiście tak łatwe, jak przypuszczałem. Zarośla były zbyt gęste; musiałem więc często, aby nie zdradzić się ruchem gałęzi, czołgać się zwolna po ziemi.
Doszedłszy do skały, znalazłem się ku memu zdumieniu na dość wydeptanej ścieżynie, prowadzącej ze wzgórza. Czyżby służyła do tego, żeby się nią dostać do dębu?
Udałem się w przeciwnym kierunku i ujrzałem wkrótce blizko przed sobą mielerz, przytykający dolną częścią tak ściśle do ściany, że wyglądał jak gdyby z niej wyrósł. Ścieżka kończyła się pod nim, jakby nożem ucięta. To mię zastanowiło.
Gdy więc stanąłem tak, że miałem ten mielerz przed sobą, a ścianę skalną po prawej ręce, usłyszałem głosy obu mężczyzn. Ławkę, na której spoczywali, dzieliły wązkie zarośla od ścieżki i skały, a więc i od mego stanowiska. Położyłem się na ziemi i posuwałem się pocichu pomiędzy rosnącymi obok siebie pniami krzaków, aż do szczodrzeńca, który ławkę ocieniał.
Znalazłem się wnet tak blizko, że mogłem jej niemal ręką dosięgnąć, ale byłem ukryty, ponieważ liście tworzyły nademną gęstą zasłonę.
Ów dobrze ubrany mówił teraz właśnie. Wyrażał się zwięźle i krótko, tonem rozkazującym, a posługiwał się bardzo piękną tureczczyzną. Ułożywszy się dobrze, usłyszałem te słowa:
— To istotnie osobliwa historya. Ten cudzoziemiec ściga Mibareka, Aladżych, poborcę i Baruda eł Amazat. Nie spuszcza z nich oka i nie daje im spokoju ani we dnie, ani w nocy. Czemu?
— Nie wiem tego — odrzekł węglarz.
— A teraz oni zaczaili się na niego w parowie? Czy nadejdzie rzeczywiście? Czy to się uda?
— W każdym razie. Wrogowie nie mogą przejechać cało. Junak, który przyniósł wiadomość, że nadciągną, przyłączył się do towarzyszy. To razem z konakdżym siedmiu ludzi przeciwko czterem. Nadto pierwsi są przygotowani, a drudzy nie przeczuwają niczego.
— Wedle tego, co opowiedziałeś mi o tych czterech, nie należy ich niedoceniać. Co będzie, gdy za pierwszą oznaką napadu zawrócą konie i umkną?
— Ta pierwsza oznaka będzie ich śmiercią. Aladży nigdy nie chybiają celu czekanami. O ucieczce nawet na chwilę nie pomyślą obcy; są na to zbyt odważni.
— No, oby się to udało! Życzę sobie tego, a jeśli koń tego Franka jest istotnie tak wspaniały, jak, przedstawiasz, to jestem pewien, że Szut zapłaci baszka idżret[47] Dobrze, że jestem tutaj przy tej sposobności. Będę mógł zaraz zabrać konia i zaprowadzić mu go do Rugowej.
Usłyszawszy to ostatnie słowo, omal nie zdradziłem się z radości. Poruszyłem się mimowoli tak, że liście zaszeleściły. Szczęściem nie zauważyli tego obydwaj. A więc Szut mieszkał w Rugowej! Ale czy był to handlarz koni, Karanirwan? Zaraz nastąpiła odpowiedź na to pytanie. Mówiący dodał:
— Potrzebujemy takich koni, ponieważ Karanirwan postanowił wpaść przez serbską granicę; gromadzi więc w okolicach Pristiny odważnych ludzi, którzy muszą mieć dobre konie. On sam będzie dowodził i dlatego ten wspaniały ogier będzie mu bardzo na rękę.
— Najazd na wielką skalę? Czy leży w tem jakie niebezpieczeństwo?
— Nie tak bardzo, jak się zdaje. Teraz wszystko się burzy. Nie mówi się już o rozbójnikach, lecz o patryotach. Rzemiosło przywdziało turban polityczny. Kto dybie na cudzą własność, twierdzi, że chce wywalczyć swemu narodowi wolność i niezawisłość. Ale nie przybyłem tu, aby o tem z tobą rozmawiać, lecz przynoszę inne polecenie dla ciebie od Szuta. Czy jaskinia teraz pusta?
— Tak.
— I nie spodziewasz się dla niej mieszkańca w czasie najbliższym?
— Nie. Właściwie postanowiono zwabić tam tego obcego razem z towarzyszami, ale to już niepotrzebne, bo zabiją ich pod Czartową Skałą. A gdybyśmy to nawet zrobili, byłoby w dwie, albo trzy godziny po wszystkiem. Podpaliłbym ten stos tam za nami, dym szedłby do jaskini i musieliby się udusić.
— Ale dym zostałby tam tak długo, że przez kilka dni nie mógłby nikt wejść do środka.
— O nie! Dym wraca górą przez dąb wypróchniały. Gdy tu na dole drzwi otworzę, powstaje taki silny przeciąg, że w kilka godzin nie widać już ani śladu dymu.
— O to znakomite urządzenie! A zatem nie potrzeba ci wcale jaskini?
— Nie.
— To będzie Szutowi bardzo na rękę. Zarzuciliśmy właśnie wędkę na obcego, którego tu zakwaterujemy, by się potem okupił. Tu się go przechowa tymczasem.
— Znowu? A u was w karaule niema miejsca?
— Nie, tam siedzi pewien kupiec ze Skutari, którego Hamd el Amazat wciągnął w tę pułapkę. Potem nadejdzie jego rodzina. Będzie więc musiał zostawić nam cały majątek. Hamd el Amazat znał tę rodzinę już dawniej, a sprowadzanie kupca to genialny czyn z jego strony.
To, co tu usłyszałem, warte było więcej niż pieniądze. Tu, pod tym starym mielerzem, dowiedziałem się o wszystkiem, co dotychczas z dnia na dzień oddalało się odemnie coraz więcej!
A więc Szut był istotnie owym perskim handlarzem koni Karanirwanem i mieszkał w Rugowej. Tam znajdował się karauł, a więc jakaś wieża strażnicza, w której siedział zamknięty kupiec Galingrè ze Skutari, i czekał, kiedy mu wydrą cały majątek. A rodzina jego miała jeszcze nadejść, zwabiona jakimś piekielnym podstępem. Był to figiel iście skipetarski!
Planowano przy tem napad przez serbską granicę, podczas którego chciał Szut jechać na moim koniu. Na szczęście koń był jeszcze w mojem posiadaniu. Nie czułem też bynajmniej ochoty dać go sobie zabrać, a siebie życia pozbawić.
Dalej już nie poszedłem w moich rozmyślaniach, gdyż usłyszałem coś, co zajęło całą moją uwagę, coś, czego nie byłbym uważał za możliwe. Oto zapytał węglarz:
— Czy opłaci się zamykać tu u mnie tego, którego mi macie przysłać?
— Pewnie. To, zdaje się, człowiek ogromnie bogaty.
— Nazwałeś go obcym. Więc nie mieszka tu w kraju Arnautów?
— Nie, to cudzoziemiec, Inglis.
— Ach, ci są zawsze bogaci. Czy macie go już w swej mocy?
— Jeszcze nie, ale jest pewny. Mieszka w konaku w Rugowej i czeka tam, jak się zdaje, na kogoś. Ten ktoś jednak nie przybywa. Przyjechał najętymi końmi i ze służbą; miał nawet dragomana z sobą, któremu płacił trzydzieści piastrów dziennie i utrzymanie. Ten człowiek to śmieszna postać: wysoki, chudy, nosi dwa niebieskie okna przed oczyma, ma usta jak kypek balyghy[48], i nos, urągający wszelkim opisom, długi i poobny po chyjara[49], z pozostałością, jak się zdaje, po jumruk Halebi[50]. Żyje jak sułtan i nikt nie potrafi przyrządzić mu za drogiej potrawy. Gdy otworzy sakiewkę, połyskują w niej tylko złotówki. Mimoto ubiera się jak błazen z chińskich cieniów. Ubranie ma całkiem szare, na głowie szary kapelusz, wyroki jak minareh meczetu Omajadów w Damaszku.
Usłyszawszy to, doznałem wrażenia, jakby mnie kto po twarzy uderzył. Ten opis wskazywał całkiem wyraźnie na mego przyjaciela, Anglika Dawida Lindsaya, z którym pożegnałem się niedawno w Konstantynopolu. Powiedział wtedy, że będzie za kilka miesięcy w Old England.
Wszystko się dokładnie zgadzało: ubranie, bogactwo, niebieskie okulary, szerokie usta, potężny nos... To niewątpliwie był on! Obliczałem więc w myśli, czy mógł się teraz znajdować tu w kraju Skipetarów w Rugowej. Rachuba wypadła zgodnie z mojem przypuszczeniem, ponieważ Lindsay niebawem po mnie opuścił Stambuł okrętem i wysiadł na ląd gdzieś w Skutari albo w Alessio
— Pomimo tej śmieszności — mówił dalej interlokutor węglarza — jest on tłustym łupem, może najbogatszym ze wszystkich, przez nas już wziętych. Dziś go pojmają wieczorem i wsadzą do karaułu. Natychmiast po moim powrocie zaprowadzi go się innemi drogami, na których nikt nas spotkać nie może, tu do ciebie. Przygotuj się na jego przybycie!
— Tak! — mruknął węglarz. — Dziś wieczorem go chwycą. Gdy stąd dziś wyruszysz z powrotem, będziesz rano w Rugowej, bo znasz dobrze drogi. Karauł leży w takiem odosobnieniu, że będziecie mogli nawet we dnie puścić się w drogę z Inglisem, a wieczorem zjawić się u mnie. Ale, czy można się z tym człowiekiem porozumieć?
— Niestety nie; dlatego ma przy sobie tłómacza.
— To źle. Ja z wielką niechęcią zajmę się tą, sprawą, ale muszę być posłusznym Szutowi. Skoro Inglis nie umie naszego języka, to narobi mi z pewnością wiele kłopotu. Spodziewam się, że Szut, uwzględniając to, wyznaczy dla mnie za to odpowiednią nagrodę.
— Będziesz zadowolony. Wiesz przecież, że nasz dowódca i władca nigdy nie skąpi, ilekroć idzie o uznanie spełnionych usług. A więc sprawa załatwiona. Będę tu jutro wieczorem nie tylko z Anglikiem, lecz także z tłómaczem. Nietrudno będzie jego także pochwycić, a tobie obecność jego ułatwi postępowanie z więźniem.
— Jak nazywać tego cudzoziemca?
— Nie wiem, kim jest. Tytuł jego wymawiają jak „surr“ lub „syrr“, a nazwisko jego jest także obcym wyrazem, którego jeszcze nigdy nie słyszałem i nie rozumiem. Brzmi jak Lin-zeh. Zapamiętaj je sobie.
Tu już nie było wątpliwości co do osoby Anglika. Szło istotnie o starego, poczciwego, chociaż trochę osobliwego Dawida Lindsaya. Owym tytułem było oczywiście słowo angielskie „sir“.
Dlaczego znajdował się Englishman w Rugowej? Co go skłoniło do tego, żeby wyjechać z Konstantynopola z takim pośpiechem przybyć do zachodniej Albanii? To dla mnie było niepojęte. Obcy mówił dalej po przerwie:
— Według tego, co słyszałem od ciebie, powinien był ten napad już dawno się odbyć. Niepokoi mnie to, że niema tu jeszcze Aladżych i towarzyszy.
— Może ten Niemiec wyjechał później, niż Junak przypuszczał. Wymknąwszy się z chaty, zostawił obcych, jak jeszcze spali. Nic dziwnego, że wysiłkami ostatnich dni są znużeni. Zresztą konakdżemu polecono starać się, żeby nie jechali zbyt szybko i dlatego łatwo sobie wytłómaczyć, że jeszcze się nie zjawili.
— Ale mnie martwi to spóźnienie. Najchętniej pojechałbym sam do Czartowej Skały, aby zobaczyć, jak rzeczy stoją.
— Daj temu pokój! Mógłbyś całą sprawę tem popsuć i przybyć tam właśnie w chwili, w której obcy zbliżą się do tego miejsca. Twoje ukazanie się obudziłoby w nich podejrzenie. Nie, zostań tutaj! Mamy czas jeszcze. Zamiar musi się udać.
— Dobrze, W takim razie zaczekam. Pokaż mi tymczasem jaskinię!
Powstali obydwaj z ławy. Przypuszczając, że ukryte wejście do jaskini pozostaje w jakimś związku z mielerzem, pod którym leżałem, uznałem za stosowne oddalić się czemprędzej. Poczołgałem się aż do ścieżki i pośpieszyłem ku miejscu, gdzie stali ukryci w zaroślach towarzysze.
Przybywszy tam, ujrzałem odrazu, że Oski nie było. Zanim zdołałem spytać, rzekł Halef:
— Panie, Czarnogórzec odszedł, obiecując bardzo rychło powrócić.
— Dokąd?
— Nie wiem. Zaledwie zniknąłeś nam z oczu, powiedział krótko i z pośpiechem: „Muszę odejść, ale za pół godziny będą z powrotem“. Zanim zdołaliśmy mu odpowiedzieć, lub go zatrzymać, odjechał.
— Dokąd? Czy w stronę, z której myśmy przybyli?
— Tak, zihdi!
— To wiem, dlaczego się wrócił. Chce, jak wiecie, zemścić się na Barudzie el Amazat za to, że ten wykradł mu córkę. Chociaż mieliśmy tego wroga często tak blizko, że mógł go łatwo kulą trupem położyć, nie uczynił tego. Gdy przedtem przywiązywaliśmy pojmanych, znalazł znowu sposobność do wykonania zemsty. Zaniechał tego i tym razem, bo się obawiał, że ja nie dopuszczę do popełnienia morderstwa. Pojechał z nami dobrowolnie na pozór, ale wrócił, by swój tajemny zamiar uskutecznić. Nie byłem tu obecny przeszło kwadrans i nie zdołam już ocalić Baruda. Przez ten czas dostał się już Osko na Czartową Skałę. Spróbuję jednak konno go dopędzić. Za pięć minut tam będę. Zostańcie tu, póki nie wrócę!
Dosiadłem konia i zawróciłem. Rihowi wystarczyło słowo: kawahm — prędko! Zaledwie je wymówiłem, pomknął naprzód, jak strzała. W minutę niespełna dostałem się do parowu. Kary pędził pomiędzy wązko stojącemi skałami tak, jak tylko on potrafił. Potem minęła jeszcze jedna minuta i druga, a po trzeciej ujrzałem zwłoki Manacha el Barsza. Właśnie przesadził przez nie mój kary i wbiegał we wspomniany już kilkakrotnie zakręt parowu, kiedy z góry zabrzmiał krzyk tak okropny, iż nie tylko ja drgnąłem, lecz i koń rzucił się ze strachu na ścianę skalną i tak silnie stanął dęba w cwale, że upadłby był wstecz, gdybym się był nie rzucił naprzód całym ciężarem mojego ciała. Okręciłem nim na zadnich kopytach i spojrzałem ponad siebie.
Widok, który się moim oczom przedstawił, ściął mi niemal krew w żyłach. Zajechałem tak daleko za zakręt, że baszta leżała mi wprost przed oczyma. Tuż na jej krawędzi, w tem samem miejscu, z którego runął Manach el Barsza, ujrzałem walczących z sobą dwu ludzi: Oskę i Baruda el Amazat. Ten drugi nie był już skrępowany i mógł się posługiwać swobodnie rękoma i nogami. Chwycili się wzajemnie w śmiertelnym uścisku, przyczem jeden i drugi starał się odstąpić od krawędzi, a wroga przez nią przerzucić.
Nie ruszyłem się z miejsca. Żebym się był niewiadomo jak śpieszył, przybyłbym za późno. Zanim udałoby mi się wyleźć na wyniosłość i przebiec owych stopięćdziesiąt kroków do baszty, musiała się już walka rozstrzygnąć. Do tej chwili leżałby już pewnie jeden z nich rozstrzaskany na dole — a może obydwaj!
Samowolny postępek Oski nie był mi bynajmniej po myśli. Nie miałem bowiem zamiaru zabijać Baruda el Amazat, ale życie Oski więcej dla mnie znaczyło, niż życie owego łotra. Obu groziło jednakie niebezpieczeństwo, gdyż jeden posiadał widocznie tyle zręczności i siły, co drugi. Czyż mieli zginąć obydwaj? Nie! Jednego z nich czekała bezwarunkowo zguba, a w takim razie nie powinien był być nim Osko. Zeskoczyłem więc z siodła i złożyłem się z rusznicy. Barudowi el Amazat przeznaczyłem kulę. Co prawda, był to strzał ciężki i przykry. Jeden drugiego trzymał tak silnie i tak blizko siebie, że tylko dzięki dobrej znajomości rusznicy i zimnej krwi mojej, mogłem się na strzał odważyć.
Mierzyłem długo. Kula musiała ugodzić Baruda w głowę. Obaj mocujący się spostrzegli moje ruchy. Barud wysilał się, jak tylko mógł, aby usunąć się mnie z pod celu. Osko zaś bał się, żebym w niego nie trafił i krzyknął w dół:
— Zihdi, nie strzelaj! On musi zlecieć. Uważaj!
Ujrzałem, jak oderwał ręce od przeciwnika. Ten uczynił to samo i uskoczył w bok, by zaczerpnąć powietrza. Na to wykonał Osko także ruch w bok, aby Baruda dostać między siebie a przepaść. Podniósł pięść, jak gdyby mu chciał zadać cios w głowę, ale była to tylko finta, gdyż skoro tylko Barud wyciągnął ręce w górę, aby cios odparować, pochylił się Osko błyskawicznie i uderzył go pięścią w okolicę żołądka. W tej samej chwili rzucił się na ziemię, aby się przeciwnikowi nie dać pochwycić i ściągnąć.
Osce udał się zamiar. Barud el Amazat zatoczył się wstecz, chciał się przytrzymać ciała swego wroga, lecz machnął tylko ponad nim rękami w powietrzu i spadł na dół. Uderzył sobą o ziemię tuż obok trupa Manacha.Odwróciłem się ze zgrozą.
Na górze zerwał się Osko z ziemi, pochylił się naprzód i zawołał tryumfująco:
— Senica pomszczona! Ten człowiek nie ukradnie już nigdy córki przyjacielowi. Dusza jego pójdzie w przepaść głębszą od tej, w którą jego ciało runęło. Zaczekaj na dole, effendi! Zaraz zejdę.
— Gdzie tamci? — zawołałem w górę.
— Jeszcze tam, gdzieśmy ich zostawili. Żaden się uwolnić nie zdoła; postarałem się o to.
Odszedł od krawędzi, ja zaś udałem się nad źródło, gdzie stał koń jego. Niebawem nadszedł Osko i nie czekając na moją naganę, uprzedził mnie:
— Zihdi, nie mów nic o tem! Stało się i odstać się już nie może. Zawziętość moja nie opuściła mnie ani na chwilę. Twoja wiara zabrania ci zemsty, ale na moich górach panuje prawo odwetu. Allah je nadał i musimy mu być posłuszni.
— Nie, Allah tego nie nadał — odparłem. — Nazywasz go w swych codziennych modlitwach abu ’l afu i naba l’ merhamet — ojcem przebaczenia i źródłem miłosierdzia. Jakże to się zgadza z jego wolą, że ty wydzierasz mu sędziostwo? Barud el Amazat porwał ci córkę, lecz jej nie pozbawił życia. Gdybyś się nawet uważał za uprawnionego do odpłacania równem za równe, nie było ci wolno go zabijać.
— Mówisz tak, jako chrześcijanin. Tak, on nie zabił Senicy, ale sprzedał ją jako niewolnicę, a co wycierpiała ona w Egipcie, sam wiesz najlepiej, gdyż ty ją wyswobodziłeś. Niewola była dla niej o wiele gorsza, niż śmierć! A do tego dodać należy ból, jaki sprawił mnie i Isli Ben Maflej. Szukałem jej napróżno we wszystkich krajach Islamu. Ten, który ją wykradł, zasłużył na śmierć i znalazł ją bardzo prędko. Tych kilka chwil jego trwogi przedśmiertnej jest niczem w porównaniu z długą żałobą, którą na nas sprowadził.
— Ale ty popełniłeś przecież morderstwo, straszne morderstwo!
— Nie, zihdi, to nie było morderstwo, lecz uczciwa walka męża z mężem i życia z życiem. Nie napadłem nań skrytobójczo. Mogłem go zabić, kiedy był przywiązany do drzewa, tymczasem ja go odwiązałem i przyprowadziłem na basztę. Tam uwolniłem mu z więzów ręce i nogi i powiedziałem, że nadeszła godzina odwetu. Oświadczyłem mu, że chcę być względem niego szlachetnym i daję mu sposobność do obrony przed śmiercią. Tak, oszczędzałem go nawet przez pewien czas. Jestem silniejszy od niego, chociaż sądziłeś może przeciwnie. Dopiero, gdy zobaczyłem, że zmierzyłeś się do strzału, przyczem mogłeś mnie trafić, skorzystałem z mojej przewagi nad wrogiem. Czy i teraz mnie zganisz?
— Tak, ponieważ działałeś poza mojemi plecyma.
— Musiałem, gdyż byłem pewny, że przeszkodziłbyś mi w wykonaniu kary.
— Odwiązawszy go, rozluźniłeś zapewne także więzy tamtym?
— Przeciwnie. Przyciągnąłem je nawet silniej. Nie potrafią się teraz wyzwolić. Wiem, że gniewasz się na mnie. Przeczuwałem to i gotów jestem twój gniew przenieść na sobie. Ale dochowałem złożonej przysięgi, której nie wolno mi było złamać. Zrób teraz ze mną, co ci się podoba!
— Siadaj na konia i ruszajmy! — odparłem oschle.
Co było począć? Zabitego nie dałoby się już przywołać do życia, a zasady, w których się Czarnogórzec wychował, przedstawiały mu zemstę jako święty obowiązek. Byłem z niego niezadowolony, lecz nie miałem prawa narzucać się na sędziego jego czynu.
Wracaliśmy, ja przodem, zniechęcony, a on za mną w milczeniu. Przejeżdżając obok zwłok, zamknąłem oczy. Kiedy kary przez nie przesadzał, usłyszałem pod sobą jęczący głos. Zaraz potem strzał huknął.
— Co to? — spytałem, nie oglądając się.
— Żył jeszcze — odrzekł Osko. — Kula moja położyła kres jego życiu. Niechaj się dłużej nie męczy.
To jest Wschód: obok olśniewającego, obłudnego światła cień tem głębszy, przykrzejszy!
Po akcie zemsty Czamogórca, któremu nie mogłem niestety przeszkodzić, wróciliśmy do towarzyszy, ukrytych w pobliżu mielerzy węglowych. Ciekawi byli oczywiście dowiedzieć się, co się stało, nie otrzymali jednak odpowiedzi ani odemnie, ani od Oski.
Czołgając się przedtem ku stosowi, zauważyłem ślady końskie, prowadzące na prawo w zarośla. Nie poszedłem wówczas za nimi i postanowiłem uzupełnić to teraz. Podczas mej nieobecności nie zaszło nic nadzwyczajnego, więc zdało mi się, że mogę towarzyszy zostawić tu jeszcze na kilka minut.
Idąc niedługo tropem, ujrzałem konie. Było ich pięć, a wśród nich srokacze Aladżych. Ukryto je zatem mimo przekonania, że nie dostaniemy się do dolinki.
Zbliżył się jednak już czas pokazania się węglarzowi. Dosiedliśmy znowu koni i podeszliśmy ku jego mieszkaniu. Przybywszy na skraj zarośli, skąd się już ciągnęła dalej polanka, ujrzeliśmy go, stojącego z obcym przed drzwiami domu. Mimo oddalenia, w jakiem znajdowaliśmy się od nich, spostrzegliśmy wyraźnie, że przestraszyli się naszego przybycia.
— Akszamynys chair olzun — rzekłem. — Co to za dom?
— Mój — odparł właściciel. — Jestem węglarzem i nazywam się Szarka.
— W takim razie jesteśmy na właściwej drodze. Czy pozwolisz nam zsiąść i spocząć?
— Bądźcie pozdrowieni! Dokąd zdążacie?
— Do Ibali. Jak daleko to stąd?
— Możecie tam zajechać za trzy godziny.
— A drogę trudno znaleźć?
— Nawet bardzo łatwo. Czy rzeczywiście chcecie się udać do Ibali?
— Słyszysz przecież! Na cóż mielibyśmy mówić fałszywie, skoro pytamy cię o drogę?
Zrobił minę, jakby był zbity z tropu. Po tem wszystkiem, co o nas słyszał, nie mógł przypuścić, żeby podane miejsce było celem naszej jazdy. Zdziwiło go to zapewne, że wymieniłem tę miejscowość.
— Czego tam szukacie? — zapytał.
— Chcieliśmy tam tylko przenocować, a jutro pojechać dalej.
— A dokąd?
— Przez góry Fanti do Lesz (Alessio), leżącego nad morzem.
Podczas tych pytań i odpowiedzi zsiedliśmy z koni i stanęliśmy naprzeciw obudwu. A więc to był ten niebezpieczny węglarz, dla którego życie ludzkie nie przedstawiało żadnej wartości! Przedtem nie mogłem mu się przypatrzyć dokładnie. Miał twarz buldoga, a wyraz jej nakazywał ostrożność. Nie zauważyłem podobieństwa między nim a siostrą jego, żoną handlarza węgli.
Jego towarzysz był zarazem jego przeciwieństwem. Pominąwszy już czystość jego ubrania, miał wogóle w sobie coś wytwornego. Rysy jego otwartego oblicza układały się miękko prawie, jak kobiece. Jednakże bardzo łatwo mogły one niewprawnego w błąd wprowadzić.
— Co rozkażesz, panie? — spytał Szarka w dalszym ciągu. — Może dać co do zjedzenia i wody dla koni?
— My jeść nie będziemy, ale koniom potrzeba napoju. Czy jest tu jakie źródło?
— Tak, zaraz za domem. Pozwolisz, że cię tam zaprowadzę.
Rzeczywiście zaraz za domem pokazał nam węglarz źródło. Przed wypływem tworzyła woda mały basen, nadający się doskonale do pojenia. Obcy poszedł zwolna za nami, chciał oczywiście nie stracić ani słowa z naszej rozmowy.
Wyjęliśmy koniom z pyska wędzidła, by się swobodnie napiły. Podczas tego odezwał się węglarz, nie mogąc ukryć ciekawości:
— W te samotne okolice tak rzadko się ktoś zabłąka, że wybaczycie, iż poproszę o wyjaśnienie, kogo mam przed sobą.
— Twoje życzenie zupełnie usprawiedliwione. Jesteśmy obcy w tych stronach i przybywamy z Edreneh, aby się udać do Lesz, jak już wspomniałem na początku. A ponieważ wiesz, kim my jesteśmy, przeto zrozumiesz, że i my zechcemy usłyszeć, kim jest ten effendi, patrzący na nas z takiem zdumieniem.
Nie powiedziałem za wiele, gdyż w twarzy obcego malowało się coś więcej, niż samo zdumienie. Wzrok jego błądził między mną a karym, jak gdyby widział w nas ósmy cud świata. To że my, pewne ofiary śmierci, staliśmy teraz przed nim zdrowo i rzeźko, było snać dla jego rozumu zbyt wielką, nierozwiązalną zagadką, pomimo że już przedtem wątpił o udaniu się napadu. On i węglarz przypatrywali nam się, jak ludziom, którzy w sposób niepojęty wydostali się z nieuniknionego grobu.
— Tak, o tem się możesz dowiedzieć — odrzekł Szarka. — Ten effendi jest alim[51] z Dżakowy, podróżujący tak samo, jak wy.
— Alim! W takim razie uczęszczał na uniwersytet, a ponieważ ja także jestem alim, oczywiście alim z mojej ojczyzny, raduję się nadzwyczajnie z jego znajomości. Wygląda, jak wielki uczony, spodziewam się, że się czegoś od niego nauczę. Niechaj cię Allah pozdrowi!
Podszedłem do rzekomego alima i podałem mu rękę jak najuprzejmiej. On podsunął mi swoją z zakłopotaniem i odrzekł:
— Tak, byłem w Stambule i uczyłem się, ale nie prowadzę chętnie rozmów uczonych.
— Czemu nie? Drzewo, które rodzi owoce, nie powinno ich zachowywać dla siebie, one przydają się na coś dopiero wówczas, gdy się je zużytkowuje. Jak drzewo nie może spożyć swoich owoców, tak wyniki twoich studyów nie są dla ciebie, lecz dla drugich, którym staną się błogosławieństwem. A więc przybywasz z Dżakowy? A dokąd zmierzasz?
— Do Kyprili.
— W takim razie powinieneś był jechać przez Perzerin i Uskub. To droga najkrótsza i najlepsza.
— Wiem o tem dobrze, ale ja jestem właściwie ehli wasf ul arc[52] i udałem się w góry, aby szukać osobliwych kamieni.
— Tak? Wyobrażałem sobie zbieranie takich kamieni jako pracę uciążliwą i brudzącą. Twój wygląd skłania mię do zupełnie innych zapatrywań. Nauka twoja jest bardzo zajmująca, gdyż pozwala nam wglądnąć w pracownię Allaha. Popatrz na tę dolinę z jej zwałami i potężnemi granitowemi ścianami! Której ibtida wakyti[53] zawdzięczać może ten kamień swoje istnienie?
Na to pytanie twarz jego spłonęła rumieńcem. Ani geologiem, ani z Dżakowy on nie był, tak jak ja nie zamierzałem w tej chwili udawać się do Ibali. Okłamywaliśmy się nawzajem serdecznie. Nie jest to wprawdzie piękne pod względem moralnym, miało jednak tutaj słuszne powody.
Myślał i myślał, aż wkońcu wygłosił słowa:
— Wszelka wiedza jest niczem w oczach Allaha. On stworzył kamienie, nie my. Dlatego nie powinniśmy zastanawiać się nad tem, jak powstały.
— Bardzo słusznie! Tylko w takim razie nie potrzeba geologów.
Węglarz pojmował to widocznie także, ponieważ zaśmiał się z zakłopotaniem, a starając się odwrócić moją uwagę od naukowych wiadomości alima, odezwał się w te słowa:
— Jesteście obcy w tym kraju, a jednak sami szukacie sobie drogi! To dowód wielkiej odwagi z waszej strony. Inni wzięliby przewodnika. Czemu wy nie zrobiliście tego?
Teraz dopiero sprowadził rozmowę na pożądane tory. Musiał się przecież dowiedzieć, jakim sposobem wogóle, a po drugie: czemu bez konakdżego przybyliśmy do niego.
— Waszym przewodnikom nie można zaufać — odpowiedziałem.
— Nie? Jakto?
— Mieliśmy takiego, który robił nam bardzo piękne obietnice. Miał nas aż tu przyprowadzić, ponieważ znał ciebie bardzo dobrze.
— Mój znajomy? Któż to taki?
— Oberżysta z Treska-Konak.
— Znam go istotnie. To człowiek zacny i godzien zaufania. Czemuż nie przyszedł z wami?
— Pozostał w sposób sromotny w tyle, zanim dotarliśmy do celu.
— To dziwne bardzo z jego strony. Cóż miał za powód?
— Sam zapytaj, gdy go spotkasz. Nie traciliśmy na to wiele słów. Domyślam się jednak, że znalazł towarzystwo, milsze od naszego i do niego się najprawdopodobniej przyłączył.
— Co to byli za ludzie?
— Z pewnością obcy dla ciebie.
— Przecież znam się z wielu ludźmi!
— Ale chyba nie z tymi, których ja mam na myśli, bo wydajesz mi się zacnym i uczciwym człowiekiem.
— A oni nie byli tacy?
— Nie, to złodzieje i rozbójnicy. To dwaj bracia, zwani Aladży, a z nimi jeszcze kilku innych.
— Aladży? — rzekł, kiwając głową. — O takiej nazwie nie słyszałem rzeczywiście dotąd.
— Ja też tak przypuszczałem.
— W takim razie dziwi mnie, że mój znajomy, konakdżi, udał się do nich. On wystrzega się wszystkiego, co się sprzeciwia prawom Koranu i padyszacha.
— Jeśli tak było dotychczas, to teraz stało się inaczej.
— A gdzież się znajdują ci zbóje?
— Z tem się oczywiście przedemną nie zdradził. Może tobie wyjawi, gdy go zapytasz.
— To powiedz przynajmniej, na którem miejscu was opuścił!
— Któż to potrafi określić dokładnie! Było to w parowie. Jechaliśmy przez tyle dolin i wąwozów, że nie liczyliśmy ich wcale.
Popatrzył na mnie z namysłem. Moja głupia odpowiedź nie zgadzała się widocznie z pojęciem, jakie sobie o mnie wyrobił.
— Gdzie zatrzymaliście się ubiegłej nocy? — dopytywał się dalej.
— U twego szwagra Junaka.
— U niego? — zawołał z serdecznem uradowaniem. — W takim razie witam was z podwójną przyjemnością! Jak wam się Junak podobał?
— Tak samo jak jego żona, a twoja siostra.
— Nadzwyczaj mnie to cieszy. To ludzie bardzo mili, chociaż ubodzy. Niewątpliwie było wam u nich dobrze?
— Tak, nikt nam nic złego nie zrobił.
Oczekiwał widocznie obszernego sprawozdania. Tymczasem ja dałem mu ostatnią odpowiedź w sposób krótki i odwróciłem się od niego. On mimoto spytał:
— Jak się to jednak tłumaczy, że konakdżi miał was do mnie właśnie zaprowadzić?
— Nie miał, lecz chciał. Mówił o nadzwyczajnej piękności okolicy, o potężnych skałach i o wielu innych rzeczach.
Na to skinął alim skrycie na węglarza, co jednak zauważyłem, i zapytał:
— Czy nie wspominał także o słynnej grocie, która się tu znajduje?
— Zachęcił nawet, żebyśmy poprosili Szarkę o pokazanie nam jej.
— Czy wiecie wszystko, co o niej opowiadają, a zwłaszcza o klejnotach?
— Wszystko.
— Więc przyznam się wam, że przybyłem tu tylko dla tej słynnej groty. Szarka pokazuje ją niechętnie, ale nie ustąpiłem się, dopóki nie przyrzekł, że mnie wprowadzi. Sądzę, że wam da pozwolenie.
— Eh — rzekłem spokojnie — to, co o niej mówią, uważam za bajki. Wszystko mi jedno, czy ją zobaczę, czy nie.
— Tak nie sądź! — wtrącił skwapliwie.
Potem zaczął szeroko wyliczać wspaniałości, rzekomo w grocie się znajdujące. Szarka zaś zawtórował mu tak pośpiesznie, że głupiec nawet dostrzegłby, iż jedynem ich życzeniem było pokazać nam jaskinię. Uniknęliśmy zasadzki, ale nie mieliśmy ujść jaskini. Węglarz przedstawił przecież swemu gościowi sposób, w jaki mieliśmy zginąć.
Udałem, że im wierzę i nic nie podejrzewam.
— No, jeśli tak jest rzeczywiście, rzekłem w końcu, to się na nią popatrzę. Kiedy nam ją pokażesz?
— Zaraz, jeśli ci się podoba.
— To chodź!
Zrobiłem kilka kroków, ale Szarka mnie wstrzymał:
— Czy chcesz ją sam zobaczyć?
— Tak, towarzyszy to nie zajmuje.
— Właśnie oni najbardziej się nią zachwycą!
I jął mi przedstawiać, jakiego grzechu dopuściłbym się, gdybym wzbronił towarzyszom oglądnąć te wspaniałości. Zależało mu na tem oczywiście, by nikt nie został. Gdybyśmy wszyscy nie weszli do jaskini, plan byłby niewykonalny.
Teraz także udałem, że mię jego słowa przekonały i pozwoliłem towarzyszom iść ze mną.
— Ale strzelb nie możecie z sobą zabrać — rzekł.
— Czemu?
— Bo przeszkadzałyby wam. Wejście jest niewygodne, trzeba się tam czołgać po ziemi.
— Dobrze, zostawmy więc strzelby tu. Przywiesimy je do siodeł.
— Pistolety także!
— To chyba niepotrzebne.
— Nawet bardzo! Jak łatwo może pistolet wypalić, lub nóż skaleczyć, jeśli podczas czołgania się będą za pasem!
— Masz słuszność. Złóżmy więc wszystką broń przy koniach! Towarzysze patrzyli na mnie w zdumieniu, ale poszli za moim przykładem. Węglarz rzucił uczonemu tryumfujące spojrzenie.
— Teraz chodźcie! — wezwał nas. — Pokażę wam wejście.
Skierował się wprost ku mielerzowi, a my za nim. Słuszne więc było moje poprzednie przypuszczenie, że stos ten łączy się z grotą. Stanąwszy przed nim, zwrócił się węglarz do nas:
— Nikt nie domyśliłby się, że tu są drzwi do słynnej jaskini. Uważaj!
Mielerz wyglądał tak, jak wszystkie inne: tj. jak stożkowaty kopiec z kawałków drzewa, przykrytych warstwą ziemi. Szarka pochylił się i odsunął na dole część tej warstwy. Ukazało się kilka desek, które on zaraz odjął. Ujrzeliśmy teraz otwór tak wielki, że człowiek mógł przezeń przeleźć.
— Oto jest wejście — powiedział. — Właźmy więc!
Odstąpił i dał znak, żebym pierwszy to uczynił.
— Tyś jest przewodnikiem — rzekłem. — Leź najpierw!
— Nie — odparł. — Najpierw najdostojniejszy.
— Ja nim nie jestem. Najdostojniejszym jest ten uczony, który studyował wasf ul arc. Jemu się należy ten zaszczyt.
— Nie, nie! — zawołał poczciwiec z odcieniem trwogi w głosie. — Tyś uczeńszy odemnie; słyszałem już o tem. Zresztą jesteście tutaj obcy, a uprzejmość wymaga, żeby obcym zawsze zostawiać pierszeństwo.
— No, to spróbujmy!
Schyliłem się i zajrzałem do środka. Niepodobna było zaglądnąć daleko, ale to wystarczyło dla mej oryentacyi. Wstałem, potrząsnąłem głową i zauważyłem:
— Ależ tam ciemno zupełnie!
— Gdy się dostaniemy do środka, zapalę światło natychmiast — odpowiedział węglarz.
— Wierzę bardzo, lecz co zapalisz?
— Smolaki.
— Czy są w jaskini?
— Tak.
Byłem pewien, że skłamał. W jaskini, służącej do zamykania więźniów, nie zostawia się materyału, którym mogliby sobie poświecić.
— To zupełnie zbyteczne — odrzekłem. — Tu w stosie dość drzewa smolnego, aby ogień rozniecić. Masz przy sobie krzesiwo?
— Tak, czakmak, zyngyr i kykyrd[54], wszystko, czego potrzeba do zapalania smolaków.
— A kibritiar[55] niema? Przecież one wygodniejsze!
— Trudno tu o nie, więc ich nie kupuję.
— Tak! A jednak masz je!
— Nie, panie, nie mam.
— To szczególne! A któż je tutaj włożył?
Schyliłem się i podniosłem kilka zapałek, które zauważyłem poprzednio, wetknięte w dziurę pomiędzy drzewo.
— To... to... rzeczywiście kibritlar! — zawołał, udając zdziwienie. — Czyżby który z moich parobków wetknął je tutaj?
— Ty masz parobków?
— Tak, czterech. Ponieważ nie wypalam węgli w lesie, lecz tutaj, potrzebuję ich do sprowadzania drzewa.
— No, to ten parobek jest bardzo przebiegły, skoro umie rzecz tak korzystnie urządzić.
— Co urządzić?
— Gdybyśmy tutaj weszli, trwałoby rozniecanie ognia krzesiwem i hubką tak długo, że musielibyśmy poczuć swąd lontu i wyleźć. Zapałką robi się to w jednej chwili.
Zląkł się; zobaczyłem też mimo sadzy na twarzy, że pobladł.
— Panie! — zawołał. — Ja ciebie nie rozumiem. Nie pojmuję, co chcesz przez to powiedzieć!
— Czy trzeba dopiero, żebym rzeczywiście powiedział?
— Tak, bo nie będę wiedzieć.
— No, przypatrz się, jak pięknie ułożyłeś wejście z czyru[56], który zapala się natychmiast i wydaje tyle dymu, że ktoby chciał wyleźć z powrotem, musiałby się udusić. A chróst ten umieszczony na słomianem podłożu, do którego przytyka się zapałkę. Jeżeli to są te wspaniałości, które każesz nam podziwiać, to dziękujemy uprzejmie. Nie mamy chęci dać się w grocie udusić i upiec.
Wytrzeszczył na mnie bezmyślnie oczy przez chwilę, poczem gniewnie zawołał:
— A tobie co? Chcesz mnie ogłosić mordercą? Tego nie ścierpię. To wymaga zemsty! Jestem dotknięty do żywego. Chodź, Marki, oni nie dostaną się do broni! Wystrzelajmy ich!
Chciał pobiec do koni. Uczony, nazwany teraz Markim, gotował się, żeby pośpieszyć za nim. Na to wydobyłem obydwa rewolwery, schowane w kieszeni i krzyknąłem:
— Stać! Ani kroku dalej, bo was zastrzelę! Takim łajdakom, jak wy, nie pozwolę się oszukiwać.
Ujrzawszy zwrócone przeciw sobie lufy, zatrzymali się obydwaj.
— Chciałem tylko zażartować, panie! — wyjąkał węglarz.
— Ja również. Można sobie także czasem dla żartu dać kulę w brzuch wpakować. To wprawdzie nie każdy potrafi, lecz jeśli wam na ochocie nie zbywa, to służę.
— To był tylko gniew z powodu obrazy!
— A więc ty będąc w złości, żartujesz? W takim razie jesteś nadzwyczaj rzadki osobnik!
— Wszak powiedziałeś przedtem, że uważasz mnie za dobrego człowieka!
— Nie przeczę, ale można się pomylić.
— Czyż nie przyjąłem was uprzejmie?
— Przyznaję to i jestem ci za to wdzięczny. Przez wzgląd na to przyjęcie postaram się zapomnieć o tem, co teraz się stało. Jest jednak naszym obowiązkiem uważać, żeby nam, dopóki tutaj jesteśmy, nikt nie groził niebezpieczeństwem. Siadajcie tutaj na ławce. Moi towarzysze zajmą miejsce tam na pniu drzewa i zastrzelą bez pardonu tego z was, który spróbuje się ruszyć.
Skinąłem na Oskę i Omara. Przyniósłszy broń, usiedli na klocu, oddalonym od ławki o dwadzieścia mniej więcej kroków. Mogli więc węglarza i alima trzymać w szachu strzelbami, ci zaś rozmawiać z sobą niedosłyszalnie dla pierwszych. To było moim zamiarem.
— Panie, nie zasłużyliśmy na to — mruczał Szarka. — Ty występujesz jak rozbójnik!
— Nie bez powodu. Ty wiesz to sam najlepiej.
— Nie znam żadnego powodu. Nie powinno cię dziwić, że się rozgniewałem. Teraz mam tu siedzieć przed wylotami strzelb i to na swym własnym gruncie. To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło!
— To nie potrwa długo. Wyruszymy niebawem. Może naprawisz błąd swój przez to, że dokładnie opiszesz nam drogę do Ibali.
Powieki drgnęły mu lekko; nie zdołał przecież zapanować nad sobą i ukryć radości, odczutej po mem zapytaniu.
— Chętnie to uczynię — rzekł.
— No, jakże mamy jechać?
— Zauważysz łatwo, że ta dolina ma dwa wyjścia, jedno na południe, a drugie na zachód. Wy musicie się udać tem drugiem. Następnie dostaniecie się na dolinę o wiele dłuższą i szerszą od tej. Są tam brózdy, wyciśnięte kołami wozu Junaka. Pójdziecie niemi aż do wzgórza, leżącego na poprzek. Tam się brózdy rozchodzą. Pojedziecie, rozumie się, nie w prawo, lecz na lewo, bo to kierunek do Ibali.
— A dokąd prowadzi droga na prawo?
— Przez Drinę do Koluczinu. Dalej drogi wam opisywać nie trzeba, gdyż trzymając się ciągle lewej, bruzdy, dostaniecie się na wzgórze i zobaczycie przed sobą w dole Ibali.
— Pięknie! A dokąd dojeżdża się, jeśli się wyjdzie stąd południowem ujściem doliny?
— Do Podalista-chan.
— Tam oczywiście nie mamy zamiaru jechać. Teraz możesz mi zrobić jeszcze jedną grzeczność. Chciałbym sobie czegoś u ciebie pożyczyć na krótki czas.
— Czego, panie?
— Małego naczynia, do którego możnaby włożyć kilka czarnych zymykly bedżekler[57]
— Zymykly bedżekler? — spytał zdumiony.
— Tak, widziałem, że są w tej dolinie.
— Jest ich tu bardzo wiele, ale do czego ich potrzebujesz?
— Koń mój cierpi trochę na sowuk alma[58], a wiesz zapewne, że ślimaki są doskonałym środkiem przeciw tej dolegliwości.
— Tak jest, to prawda. Należy koniowi wysmarować nozdrza, pianą ślimaków. Ale samo to nie pomaga. Trzeba mu jeszcze dać zjeść ziela nahanaha[59].
— Wiem o tem. Będę się starał znaleźć tę roślinę. Masz więc takie naczynie?
— Tak, w domu stoi mały żelazny garnek; możesz go wziąć. Zobaczysz go przy palenisku.
Udawał teraz bardzo łaskawego. Wszedłem do domu i znalazłem garnek. Wyszedłszy, poprosiłem pocichu Halefa, żeby zabrał sadło niedźwiedzie. Hadżi miał iść ze mną.
— Teraz oddalę się na krótki czas z mym towarzyszem — przestrzegłem węglarza. — Nie próbuj opuścić tej ławki! Gdyby nawet twoi parobcy nadeszli, nie mogliby ci dopomóc, gdyż naraziliby się sami na śmierć od kul. Zauważyłem w twojej izbie nabite strzelby. Obaj dozorcy wpakują każdemu, ktoby chciał wejść do domu kulę w brzuch natychmiast.
Zostawiliśmy strzelby obok Oski i Omara, biorąc z sobą tylko noże i pistolety. Następnie poszliśmy środkiem doliny, a więc w kierunku wprost przeciwnym, niż właściwie zamierzałem.
— Czy rzeczywiście chcesz szukać ślimaków i mięty, zihdi? — zapytał Halef.
— Ani myślę!
— Na cóż dźwigasz ten garnek?
— Posłuży nam jako kaganek. Zbadamy grotę.
— Ach! W takim razie należałoby przecież wczołgać się przez ten oto mielerz!
— Nie. Spuścimy się przez wydrążenie w olbrzymim dębie stojącym tam na górze. Węglarz nie powinien nawet przeczuć, że chcemy obejrzeć jaskinię.
— A znasz drogę?
— Sądzę, że tak. Chodź, nie traćmy czasu! Chcę najpierw podsłuchać tych łajdaków. Będą teraz po naszem oddaleniu się rozmawiali.
— A potrafisz?
— Tak. Udało mi się to już raz. Powiem wam potem, co usłyszałem. Drogę do Ibali opisał nam węglarz oczywiście fałszywie.
— Przypuszczasz to rzeczywiście?
— Napewno. Ibali leży właśnie stąd na południe. Tam, a nie do Podalista-chan, wiedzie południowe wyjście z doliny. Ślady kół, których mamy się trzymać, prowadzą na prawo, jak się domyślam, do Koluczinu. Tak powiedział węglarz i w tym kierunku pojedziemy, gdyż tam leży Rugowa, dokąd właśnie zmierzam. Lewa brózda natomiast, którą nam wskazał jako właściwą, skierowałaby nas prawdopodobnie w jakąś pułapkę. Poznałem to po jego mruganiu. Ten człowiek nas nie oszuka.
Zniknąwszy z oczu węglarzowi i alimowi, skręciliśmy w lewo. Stał tu stary, w bardzo prosty sposób zbudowany wóz, bez okucia, zapewne ten sam, o którym mówił handlarz węgli.
Przecisnęliśmy się przez krzaki i wróciliśmy blizko punktu naszego wyjścia, a więc mielerza, ale tak, że nie można było nas dostrzec. Tam wprowadziłem Halefa na ową wązką ścieżynę, ciągnącą się między zaroślami a skałą i kazałem mu czekać na siebie.
Zaczołgałem się do mielerza, gdzie byłem przedtem i jąłem nadsłuchiwać. Tak, rozmawiali z sobą, ale tak cicho, że nie mogłem nic wyraźnego usłyszeć. Powtórzyłem mój poprzedni eksperyment, wlazłem pod krzak szczodrzeńca. Teraz słyszałem lepiej ich słowa.
Niestety straciłem sposobność dowiedzenia się rzeczy właśnie najważniejszej, ale i to, co zachwyciłem, było dla mnie dość ważnem. Ułożywszy się na ziemi wygodnie, usłyszałem „uczonego“:
— Skąd przyszło ci na myśl wysłać ich na zachód? Wszak ja także muszą tamtędy jechać.
— Naturalnie, a ja cię odprowadzę. Moi parobcy pójdą również, bo ty nie znasz okolicy. Brózda, którą im wskazałem, nie jest właściwą. Zaprowadzi ich do długiego parowu bez wyjścia.
— To poprostu zawrócą.
— Zapewne, ale wówczas i my tam już będziemy. To droga, którą wyjeżdżaliśmy, sprowadzając drzewo na stosy. Gdy pójdą tą drogą stamtąd, gdzie ona dochodzi do parowu, przez pół godziny, zatrzymają się przed skalną ścianą, u której stóp utworzył się mały stawek. Będą musieli zawrócić i stracą znowu z pół godziny, zanim wyjadą z parowu. Będziemy więc mieli aż nadto czasu ukryć się w jakiemś odpowiedniem miejscu. Stamtąd ich wystrzelamy.
— Moglibyśmy to zrobić tu, zanim wyruszą.
— Nie. Gdyby tylko jeden z nich umknął, byłoby wszystko zdradzone. Skoro się tylko oddalą, dam znak parobkom. W pięć minut będą z nami. Dosiądziemy koni Aladżych i pojedziemy tuż za nimi. Strzelb mam poddostatkiem. Że też ten cudzoziemiec musiał je zobaczyć! Nie pomyślałem nad tem, co prawda, posyłając go do domu.
— Ja nie wiem właściwie, co o nim sądzić.
— Ja także nie mogę się na nim poznać.
— Raz robi głupią minę i wyraża się głupkowato, a potem znów przybiera wygląd człowieka, przed którym trudno zachować się dość ostrożnie. Ale widzisz, że miałem słuszność. Napad się nie udał.
— Ja tego nie pojmuję. Jeżeli nawet konakdżi okazał się tak głupim i opuścił obcych, to przecież przejeżdżali oni przez Czarci Wąwóz, gdzie musieli ich także spostrzec nasi przyjaciele. Chyba zasnęli.
— Albo ten cudzoziemiec napadł na nich!
— To nieprawdopodobne. Po pierwsze: nie spodziewał się wcale, że nań ktoś napadnie, powtóre: nie znał drogi, prowadzącej na górę, a po trzecie: gdyby nawet był wiedział o jednem i drugiem, to jednak nie mogło przyjść do napadu z jego strony, chyba tylko do szturmu, podczas którego musieliby ci hultaje życie postradać. Wystrzelanoby ich z góry. To dla mnie nierozwiązalna zagadka.
— Ona się wkrótce wyjaśni.
— Naturalnie! Sam poszedłbym do baszty, albo posłałbym którego z parobków, ale nie możemy odejść. Te łotry przeklęte nie spuszczają z nas oka i trzymają palce na cynglach.
— Przekonajmy się, czy pozwolą mówić z sobą.
— Ja nie próbuję. Odważ się ty.
— Zobaczymy!
Alim zrobił ruch, jakby chciał wstać. Wtem usłyszałem rozkazujący głos Oski:
— Siadać!
Ujrzałem równocześnie, patrząc między nogi obadwu, że Osko i Omar przyłożyli strzelby do policzków. Uczony usiadł napowrót i zawołał:
— Czy nawet ruszyć się nie wolno?
— Nie, ani się odzywać. Jeszcze słowo, a strzelimy!
Obydwaj zaczęli siarczyście kląć i wyzywać; wiedziałem już, że mogę się zdać na czujność mych towarzyszy i wylazłem powoli z zarośli, aby się udać do Halefa.
— Czy słyszałeś co? — zapytał na mój widok.
— Tak, lecz o tem potem. Chodź prędko!
Poszliśmy ścieżką i spostrzegliśmy niebawem, że prowadziła, jak całkiem słusznie przypuszczałem, na górę.
Skręcała w szczelinę skalną, gdzie potem przewijała się w górę zygzakami.
Upłynęło sześć do ośmiu minut, zanim dostaliśmy się na górę. Tu ujrzeliśmy wśród większych drzew liczne stosy drzewa na węgle. Odgłosy siekier świadczyły o obecności ludzi.
— To parobcy węglarza — rzekł Halef. — Jest nadzieja, że nas nie zaskoczą!
— Nie obawiam się tego. Oni są po prawej stronie, a my zboczymy na lewo, gdzie widzisz koronę dębu tam wysoko.
W tym kierunku siekiera umyślnie lasu szczędziła. Węglarz troskliwie nie trzebił miejsca, gdzie ukrywała się jego tajemnica. Przeciwnie, drzewa i zarośla stały obok siebie tak gęsto, że gdzieniegdzie z trudem tylko zdołaliśmy się przecisnąć.
Wreszcie dostaliśmy się do dębu. Miał bardzo znaczną objętość. Pień wydawał się zdrowy. Grube na chłopa, szeroko rozchodzące się korzenie, nie zdradzały wydrążenia. Obszedłszy jednak drzewo dokoła, zauważyłem na wysokości mniej więcej trzech ludzi dziurę, przez którą przeleźć mógł człowiek.
Najniższy konar był tak blizko ziemi, że go można było dosięgnąć rękoma. Stojąc na nim, łatwo było pochwycić drugi. Trzeci był odłamany, czy uschnięty i tam właśnie, gdzie on z pnia wyrastał, znajdował się otwór.
— Jeśli się nie mylę, to wejście jest tam, w górze — rzekłem, wskazując w tym kierunku.
— Ale jak się tam wchodzi? — spytał Halef. — Do tego trzeba drabiny, bo pień za gruby, aby móc po nim się wspinać.
— Jest i drabina.
— Gdzie? — zapytał hadżi, rozglądając się napróżno dokoła.
— Ja jej także nie widzę, ale spostrzegam zato coś innego. Przypatrz się ziemi, a zobaczysz dokładnie wydeptane ślady, wiodące tam, ku bukowej gęstwinie. Chodzili więc tam i napowrót, a w jakim innym celu, jeśli nie przynosząc i odnosząc drabinę. Ujrzysz ją natychmiast.
Poszliśmy tymi śladami, wcisnęliśmy się pomiędzy młode buczki, pokryte gęsto liśćmi i znaleźliśmy rzeczywiście przedmiot, służący jako drabina, tj. pień świerkowy, grubości ręki, na którym poucinano gałęzie w takiej odległości od ich nasady, że mogły zastąpić szczeble drabiny.
— Słusznie! Oto ona — rzekł Halef. — Teraz możemy wyleźć.
— Ale drabiny do tego nie użyjemy. Ostrożność nakazuje wyrzec się jej. Mógłby ktoś nadejść, chociaż nie obawiam się o to. Skoro zobaczy przystawioną drabinę, domyśli się odrazu, że ktoś jest w dębie. Przyprowadziłem cię tu tylko dlatego, żeby ci pokazać, iż mnie przypuszczenie nie myliło.
— Ale ja się nie dostanę tam bez drabiny!
— Podniosę cię na barkach, a ty chwycisz się najniższej gałęzi.
— A ty?
— Ja ją w skoku dosięgnę.
Halef wylazł mi na barki i polazł już dalej z łatwością. Mnie udało się doskoczyć. Stojąc na drugim konarze, mieliśmy już dziurę przed nosem. Zaglądnąłem. Pień był próżny, a wydrążenie tak znaczne, że mogło pomieścić dwu ludzi. Jak się tam jednak schodziło na dół, tego dostrzec nie zdołałem.
— Niema sznurowej drabiny — rzekł Halef. — Nie sprawdza się twoje przypuszczenie co do tego.
— Tak źle jeszcze nie będzie. Przypatrz się dobrze temu otworowi i wydrążeniu. Wszystko wytarte do gładkości. Nie widać ani śladu zgniłego drzewa, ani pyłu próchna. Tędy wchodzą i wychodzą, to pewne. Rozumie się jednak, że nie umieszczono przyrządu tak, żeby go łatwo z zewnątrz można zobaczyć. Sądzę jednak, że znajdę go zaraz.
Wsunąłem w otwór głowę i ręce, wsparłem się wewnątrz na łokciach i wciągnąłem tam korpus. Zacząłem macać w wydrążeniu rękoma.
Rzeczywiście! Nad dziurą wciśnięta była w pień belka poprzeczna, której można się było chwycić rękoma, aby nogi wciągnąć do środka. Zrobiłem też to.
Wisząc na belce, dotknąłem nogami drugiej, jeszcze grubszej, na której spróbowałem już stanąć. Przykucnąłem i poczułem na drzewie dwie wypukłości, których istotę zbadałem rękami. Były to bardzo grube węzły. Klęcząc na jednej nodze, spuściłem drugą i przekonałem się, że była to rzeczywiście sznurowa drabina.
— Wejdź! — zawołałem do hadżego. — Znalazłem.
— Tak, gdybym był trochę większy — skarżył się.
Stanąłem znowu na belce i pomogłem mu wdrapać się na nią.
— Allah! Jeżeli drzewo się złamie lub zsunie, a my spadniemy! — rzekł.
— Bez obawy! Utrzyma ono nas obu. Zsunąć się nie może, gdyż spoczywa na podporach przybitych gwoździami. Ale czy drabina wystarczy dla dwu ludzi i czy jest wogóle wskazanem, żebyśmy obydwaj równocześnie schodzili, tego nie wiem. Zostań na górze, ja rzecz zbadam.
Zlazłem, albo raczej rzuciłem się na dół na rękach. Jak na moją niecierpliwość i czas skromnie wymierzony trwałoby to za długo, szukać nogami poprzecznych sznurów, a drewnianych poprzeczek nie było. Zwiesiłem więc nogi i spuściłem się rękami jak po linie.
Co jakiś czas powtarzały się belki poprzeczne. Nie znajdowałem się już we wnętrzu dębu, lecz w szybie skalnym. Jak on powstał, czy w sposób naturalny, czy z pomocą rąk ludzkich, to w ciemności rozpoznać się nie dało. Wreszcie dotknąłem ziemi.
Zbadałem rękami, że jestem już w dziurze bez wyjścia, szerokiej na czterech do pięciu ludzi. Teraz przydała mi się latarenka, owa flaszeczka z oliwą i fosforem, którą zawsze nosiłem przy sobie. Wydobyłem ją z kieszeni i wyciągnąłem korek, aby dopuścić tlen z powietrza. Gdy ją znowu zatkałem, wytworzyła tak silne fosforyczne światło, że zobaczyłem dość dobrze otaczające mnie ściany.
Jama była trójkątna. Dwie ściany stanowiły skały naturalne, a trzecią mur sztuczny, nie przenoszący pięciu łokci wysokości.
Oświetliwszy podłogę, przekonałem się, że także była skałą. Zauważyłem przytem linę, przywiązaną do dolnego końca drabiny sznurowej i prowadzącą w górę. Śledząc ją z latarenką w dłoni, zrobiłem odkrycie, że ta lina przechodziła przez mur na drugą stronę. To wystarczyło mi, by wiedzieć wszystko. Chciałem z powrotem leźć na górę, gdy w tem usłyszałem głos Halefa:
— Zihdi, napręż drabinę, bo się kręci!
— Ach! Schodzisz?
— Tak. Trwało mi to za długo. Myślałem, że zdarzyło ci się jakie nieszczęście.
Wkrótce był przy mnie, macał i rozglądał się dokoła przy matowem świetle latarenki.
— Zdaje się, że w skalnej studni jesteśmy.
— Nie, znajdujemy się w jaskini.
— Ależ ona wściekle mała i wązka!
— To tylko jej jeden kąt. Musimy znów trochę wspiąć się w górę i przez mur się przedostać dalej.
— Ale jak?
— Naturalnie, że po drabinie, którą z tamtej strony spuścimy. Dotknij tu tego sznura! Przechodzi on na drugą stronę. Nikt obcy, stojąc tam w ciemności, nie przypuści, że tu znajduje się jeszcze wązkie miejsce, w którem się zwiesza sznurowa drabina. T a lina umieszczona jest także w ten sposób po drugiej stronie, że tylko wtajemniczony może ją zauważyć. Jeśli więc ktoś chce stamtąd tu przeleźć, musi tylko za pomocą liny przeciągnąć sznurową drabinę. To sprytnie urządzone.
— Ale myśmy jeszcze sprytniejsi, zihdi — śmiał się mały. — Odkrywamy z łatwością największe tajemnice. Czy przejdziemy tam do jaskini?
— Pewnie. Wejdziemy tych kilka stopni w górę, usiądziemy na murze, spuścimy na tamtą stronę koniec sznurowej drabiny i zejdziemy wygodnie na dół.
Wszystko poszło tak, jak przewidziałem. Dostaliśmy się na miejsce, gdzie latarenka już nie wystarczyła. Halef trzymał mnie za rękę i szeptał:
— Ale tu chyba niema nikogo?
— Zobaczymy.
Wydobyłem kawałek papieru, zapaliłem go zapałką i poświeciłem dokoła. Przestrzeń, w której znajdowaliśmy się teraz, miała kształt obszernej komnaty, długiej i szerokiej może na dwanaście kroków.
Gdy się papier dopalił i nastała znowu ciemność, ujrzałem po jednej stronie na podłodze czworokątne światełko. Położyłem się tam na ziemi i ujrzałem długą dziurę, wychodzącą na zewnątrz.
— Halefie, jesteśmy tu przy otworze mielerza, którym mieliśmy wleźć — rzekłem uradowany. — Wsunę się tam i, jeśli się nie mylę, zobaczę Oskę i Omara.
Moje przypuszczenie sprawdziło się. Dotarłszy tak blizko, jak tylko zdołałem, nie pokazując się przy tem, ujrzałem na dworze obu siedzących z oczyma, zwróconemi na ławkę i ze strzelbami w ręku, gotowemi do strzału.
To wystarczyło. Polazłem z powrotem.
— No, teraz zapalimy światło, nieprawdaż? — spytał Halef.
— Tak, wyjmij sadło. Szmata będzie knotem.
Miałem garnek przywiązany za ucho do pasa. Odczepiłem go teraz, nakrajałem do środka sadła i skręciłem knot ze szmaty. Zapałką dokonaliśmy reszty. Mieliśmy teraz łojową pochodnię, która wprawdzie okropnie kopciła, ale oświetlała dostatecznie całą przestrzeń.
Zbadaliśmy ściany. Z wyjątkiem muru w kącie, przez który przeleźliśmy przedtem, były one z litej skały. Nie ulegało wątpliwości, że jaskinia składała się z tej jednej komnaty. Mimo pukania w wielu miejscach nie usłyszeliśmy ani jednego pustego dźwięku. Jeden tylko przedmiot zwrócił naszą uwagę na siebie. Był to kamień, ociosany w kształcie sześcianu; leżał obok dziury i przystawał do niej dokładnie. Wpuszczone było weń żelazne kółko, od którego zwieszał się łańcuch.
— To zamek — powiedział Halef.
— Tak, ale tylko wtedy potrzebny, gdy znajduje się tu więzień. Wówczas zamyka się otwór tym kamieniem i przymocowuje się go potem z zewnątrz łańcuchem tak, że go od środka otworzyć nie można.
— Czy sądzisz, że tu bywają więźniowie?
— Tak jest. Jutro przybędzie jeden. Zdziwisz się, gdy się dowiesz, kto on jest.
— No, kto?
— O tem pomówimy po drodze. Zabijają tu także ludzi. Względem nas miał węglarz takie same zamiary. Zachęcał nas, byśmy poleźli pierwsi. On byłby podpalił za nami stos, a ponieważ dziura, w której wisi drabina sznurowa, spełnia zadanie komina fabrycznego, przeto dym byłby się wdarł tutaj i zadusił nas w kilka minut.
— Allah l’ Allah! Biada węglarzowi, gdy wyjdę!
— Nic mu nie powiesz, ani nie zrobisz. Mam bardzo ważny powód do tego, żeby ukrywać przed nim na razie to, co wiem.
— Ależ my odjedziemy i nie zobaczymy go nigdy!
— Odjedziemy i jutro znowu go zobaczymy. Na teraz dość wiemy i wyleziemy znów w górę.
Zgasiliśmy ogień i zaczekali, dopóki garnek i tłuszcz nie ostygł. Potem ruszyliśmy z powrotem, postarawszy się, żeby drabina sznurowa znów znalazła się po drugiej stronie muru.
Stanąwszy na dębie, odetchnęliśmy już swobodniej. Nie ma nic przyjemnego w odbywaniu takiej jazdy w nieznaną głębię. Co się przytem mogło wydarzyć! Gdyby się tak przypadkiem ktoś znajdował na dole i posłał nam kulę! Dreszcz mnie przeszedł na myśl o tem.
Wyjęliśmy tłuszcz z garnka i wyrzuciliśmy go. Mięty nie znaleźliśmy, ale by zachować pozory, zerwaliśmy kilka innych roślinek. Halef bawił się zbieraniem czarnych ślimaków. Było ich pod krzakami tak wiele, że napełnił nimi cały garnek.
Udaliśmy oczywiście, że nadchodzimy od strony przeciwnej. Dałem karemu roślinki, Halef potarł go jednym ślimakiem po nozdrzach, a garnek z resztą zaniósł do izby. Gdy wrócił, tak był uradowany, że go musiałem spytać:
— Gdzież je włożyłeś?
— Do kieszeni kaftana, który w izbie wisi.
— To zaiste bohaterski czyn, z którego możesz być dumnym. Słynny hadżi Halef Omar zaczyna stroić figle chłopięce!
Zaśmiał się do siebie. Moja uwaga nie obraziła go widocznie.
Przystąpiwszy do Oski i Omara, dowiedzieliśmy się, że nic nadzwyczajnego nie zaszło. Węglarz nie mógł jednak opanować zniecierpliwienia i rzekł:
— Już jesteś z powrotem. Pozwolisz nam więc ławkę opuścić?
— Jeszcze nie. Nie powstaniecie, dopóki koni nie dosiądziemy.
— A kiedy odjeżdżacie?
— Zaraz. Za twe przyjazne przyjęcie zostawimy ci równie przyjazną przestrogę: Zasyp twoją jaskinię klejnotów i nie próbuj wabić już do niej nikogo. Mógłby ciebie spotkać los, który innym gotujesz.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć!
— Pomyśl nad tem! Jestem pewien, że mnie wkrótce pojmiesz. Gdy wrócę, pokaże się, czy posłuchałeś przestrogi.
— Masz zamiar wrócić? Kiedy?
— Kiedy będzie potrzeba; ani prędzej, ani później.
— Panie, robisz minę do mnie, jak gdybym był najgorszym człowiekiem na świecie.
— Bo też nim jesteś, chociaż są inni, którzy w złem doszli prawie tak samo daleko.
— Cóż popełniłem złego? Czy możesz mi co udowodnić?
— Przedewszystkiem jesteś kłamcą. Twierdziłeś, że nie znasz Aladżych, a tymczasem oni kilkakrotnie już byli u ciebie i tu ich nawet szukali żołnierze.
— To nieprawda. Nie słyszałem o nich, a tem mniej widziałem u siebie.
— A dlaczegóż ukrywasz ich konie?
— Ich... konie? — spytał, urywając.
— Tak. Widziałem je.
— Co? Gdzie? Czyżby ci ludzie byli tutaj bez mojej wiedzy?
— Cicho bądź! Niech ci się nie zdaje, że masz chłopców przed sobą. To właśnie, że się uważacie za mędrszych od nas, popsuło wam całą grę i nadal psuć ją będzie. Czy zaprzeczysz, że twój szwagier handlarz węgli był dzisiaj tutaj?
— Czy chciał tu przyjść? Nie widziałem go.
— On jednak utrzymuje, że był u ciebie, a potem udał się do Czarciego Wąwozu, gdzie miano na nas napaść.
— Panie, mówisz słowa okropne! Wam miałoby grozić takie niebezpieczeństwo?
— Nie nam, lecz waszym przyjaciołom. Wy nie jesteście ludźmi, którychby się potrzeba było obawiać. Ale dla twych współopryszków niebezpieczeństwo było wielkie i oni musieli mu ulec.
Zerwał się z miejsca przerażony.
— Ulec? — wybełkotał z trudnością. — Cóż się stało takiego?
— To, co oni sami zamierzali: napad, tylko z tą różnicą, że na nich napadnięto.
— Na nich? A kto?
— Oczywiście, że my. Ten mój hadżi Halef Omar i ja napadliśmy sami na nich, sześciu dobrze uzbrojonych mężczyzn. Dwaj z nich nie żyją, bo spadli ze skalnej baszty. Resztę skrępowaliśmy razem z naszym zdradzieckim przewodnikiem konakdżim. Mówimy to dlatego, aby wam dowieść, że nie boimy się tych cymbałów. Musicie pójść i rozwiązać ich, żeby dalej mogli nas ścigać. Powiedzcie im jednak, że następnym razem nie będziemy oszczędzali ich życia. Jak zaś nad nimi, taksamo nad wami zawiśnie śmierć, jeśli nie usłuchacie naszej przestrogi. Oto, co wam miałem powiedzieć. Teraz jesteście wolni.
Wzięliśmy broń i dosiedliśmy koni. Oni dwaj nie zrobili żadnego użytku ze swej wolności. Stali sztywni z przerażenia. Gdy z niewielkiego oddalenia oglądnąłem się poza siebie, ujrzałem ich jeszcze stojących.
Z polany, na której stał dom, wiodły ślady kół na południe i zachód. Ruszyliśmy w tym drugim kierunku. Ściany skalne rozstąpiły się i wjechaliśmy na drugą, większą, dolinę, o której wspominał węglarz. Brózdy były tak wyraźne, że nie trudno było ich się trzymać.
Ziemia, porosła bujnie soczystą trawą, tworzyła tu rodzaj preryi, na której nie było drzew, ani krzaków. Przed nami wznosił „się łańcuch gór, pod którym ślady kół miały się rozdzielić.
Aż dotąd odbywaliśmy podróż w milczeniu. Teraz dopiero opowiedziałem towarzyszom, co podglądnąłem i podsłuchałem. Nie wymówiłem tylko imienia lorda. Byli niesłychanie zdumieni tem, co usłyszeli. Halef wyprostował się w siodle i zawołał:
— Hamdullillah! Teraz wiemy nareszcie, czego nam potrzeba. Znamy imię i mieszkanie Szuta i uwolnimy kupca Galingrègo. Ale Hamd el Amazat, który go wydał Szutowi, otrzyma nagrodę za swe łotrostwa. On zabił mego przyjaciela Sadeka z plemienia Merazig. Był to najsławniejszy przewodnik przez Szott Dżerid i zginął od kuli tego mordercy, którego zato moja dosięgnie!
— Twoja? — spytał Omar, ścisnąwszy konia ostrogami tak, że aż dęba stanął. — Czy zapomniałeś, że ja jestem synem Sadeka? Czyż nie ścigałem tego mordercy przez pół Sahary? Teraz jednak, skoro odkryliśmy, gdzie się znajduje, ja tylko sam z nim pomówię. A może nie pamiętasz mej przysięgi, złożonej tam na soli szotu, gdy dowiedziałem się od zihdi i od ciebie, że Hamd el Amazat, zwący się wówczas Abu en Nasr, zamordował mojego ojca? Nie wypadło mi jeszcze z pamięci ani jedno słowo tej przysięgi. Wyraziłem się wówczas tak: „Allah, Boże wszechmocy i sprawiedliwości, wysłuchaj mnie! O kalifowie, męczennicy wiary, wysłuchajcie mnie! Ja Omar Ben Sadek nie roześmieję się, nie ostrzygę sobie brody, nie wejdę do meczetu, dopóki dżehenna nie pochłonie mordercy mojego ojca. Przysięgam!“ Tak wówczas powiedziałem, a teraz wy będziecie świadkami, jak dochowam przysięgi. Czy widzieliście kiedy, żebym się śmiał? Czy chodziłem się modlić do meczetu? Czy nożyce dotknęły mojej brody? A teraz, kiedy nareszcie, nareszcie, spotkam się z mordercą ojca, mam go innym zostawić? Nie, hadżi Halefie Omarze, tego odemnie żądać nie możesz! Kto porwie się na niego przedemną, będzie moim wrogiem najgorszym, choćby nawet przedtem był mym przyjacielem; tak, gdyby to był nawet sam nasz effendi!
Omar okazał się w tej chwili prawdziwym synem pustyni. Oczy mu się iskrzyły, a zęby zgrzytały o siebie. O zgodliwości i łasce nie było tu nawet co myśleć. Nieubłagany ton, z jakim mówił, zrobił na nas takie wrażenie, że zachowaliśmy głębokie milczenie. Potem, jak zwykle, pierwszy zabrał głos Halef:
— Powiedziałeś nam wszystko, effendi, ale nie rozumiem jednego. Dokąd jedziemy?
— Do Rugowej, do Szuta.
— Bardzo dobrze, ale ja spodziewałem się więcej miłości bliźniego po tobie!
— Skąd taki zarzut?
— Wiesz, że mają nieszczęśliwego zawlec do jaskini i to w dodatku takiego jak ty, człowieka z Zachodu, a mimo to nie czynisz nic dla jego ocalenia.
— Nie wiem, jak się do tego zabrać — odrzekłem dość obojętnie.
— Nie? Allah! Czy tak nagle osłabły ci myśli?
— Nie zdaje mi się.
— Ale mnie się zdaje. Nic łatwiejszego, jak wiedzieć, czem pomóc temu człowiekowi.
— No, czem?
— Dać koniom ostrogę i pojechać cwałem do Rugowej, aby przeszkodzić jego pojmaniu.
— Przybylibyśmy zapóźno, gdyż staniemy tam dopiero w nocy.
— To odszukamy zaraz karauł i oswobodzimy go, żeby go nie zawleczono do jaskini.
— Gdzie ten karauł? Jak się tam dostaniemy? Gdzie on tam siedzi? Czy spadną ci z nieba odpowiedzi na te pytania?
— Czy sądzisz, że to takie trudne?
— Nietylko trudne, ale wprost niemożliwe. Do kogo udasz się tam późną nocą po wiadomości? Wszyscy będą spali, a ci, którzy czuwają, to pewnie stronnicy Szuta. Czy możemy tam przyjechać, dopytać się i przypuścić szturm do karaułu, w pół godziny?
— Pewnie, że nie.
— Inglisa już wieczorem pojmają. Zanimbyśmy przedsięwzięli coś dla jego uwolnienia, będzie już w drodze do jaskini.
— W takim razie nie jedźmy do Rugowej, lecz zatrzymajmy się tu pokryjomu i wydobądźmy go. To dla nas ani niebezpieczne, ani trudne, bo znamy drogę ukrytą.
To, co on teraz radził, postanowiłem sam właśnie. Była to najpewniejsza droga ocalenia lorda. Mimoto rzekłem, potrząsając głową:
— To się nie da zrobić, Halefie.
— Czemu?
— Bo stracimy na to czas, dla nas bardzo drogi.
— Co znaczy czas wobec potrzeby ocalenia nieszczęśliwego człowieka!
— Gdybyśmy chcieli pomagać wszystkim nieszczęśliwym, musielibyśmy mieć zdolność pomnażania się tysiąckrotnie. Niechaj każdy troszczy się o siebie.
— Zihdi, ja ciebie nie poznaję!
— Inglis mnie nic nie obchodzi. Był tak nieostrożny, że zwrócił uwagę zbójów na swe ogromne pieniądze, niech więc teraz ponosi skutki. Ja nie miałem z nim nic do czynienia. To lord, nazywa się Dawid Lindsay, a ja nie znam wcale tego nazwiska.
Powiedziałem to tak obojętnie, jak tylko mogłem; ale zaledwie wyszło imię z ust moich, szarpnął Halef cuglami, że koń jego aż przysiadł.
— Lindsay? Dawid Lindsay? — krzyknął głośno. — Prawda to?
— Tak. To imię wymówiono wyraźnie. Lord jest szaro ubrany, ma niebieskie okulary, czerwony długi nos i bardzo szerokie usta.
— Zihdi, ty zwaryowałeś!
Wytrzeszczył na mnie szeroko oczy. Tamci dwaj wpadli także w zdumienie.
— Zwaryowałem? Skąd przyszła ci ta myśl obelżywa? — spytałem trochę gniewnie.
— Bo twierdzisz, że nie znasz tego lorda.
— A ty go znasz?
— Naturalnie! Naturalnie! Toż to nasz lord, który z nami przez cały Kurdystan do Bagdadu i...
Przestał. Zdumienie jego było tak wielkie, że mu głos posłuszeństwa odmówił. Wciąż jeszcze patrzył na mnie szeroko.
— Cóż za lord? — zapytałem.
— No, nasz, nasz lord, którego jednak nie mogliśmy nazywać lordem, lecz sir Lindsay! Cóż ci do dyabła, że tak zupełnie zapomniałeś o tym znajomym!
Tamci dwaj poznali, że mi żarty w głowie.
— Ależ, Halefie! — zawołał Osko. — Czy naprawdę sądzisz, że zihdi nie zna tego lorda? Bawi się tylko naszem zdziwieniem!
— A, więc to tak! No, to baw się, zihdi i napawaj, gdyż zdumienie moje tak wielkie, że słów znaleźć nie mogę. A więc to nasz lord naprawdę?
— Niestety!
— I ty go nie chcesz ocalić?
— Skoro ty o to dbasz, to może nie zostawimy go na los szczęścia.
— Nie, to nie uchodzi wcale, a wcale. Ale skąd wziął się tak rychło w Rugowej?
— Tego nie wiem zaiste. Musimy pójść do niego do jaskini i zapytać o to.
— Dzięki Allahowi! Nareszcie wraca ci rozum!
— Tak! Przestraszyłem się wyrazu twojej twarzy, dlatego na chwilę go postradałem. Myślenie zdałem zupełnie na ciebie, my wykonamy plan, który ty obmyśliłeś.
— Ten ostatni?
— Tak, ukryjemy się tu do jutrzejszego wieczora. Przyda się to bardzo i nam i koniom, gdyż jeszcze od Konstantynopola nie spoczęliśmy ani razu porządnie. A nawet tam w Stambule byliśmy zajęci po nocach.
— A więc twierdzisz, że plan mój jest bardzo dobry?
— Nadzwyczajnie.
— Ja jestem twym przyjacielem i obrońcą i umiem ułożyć znakomity sefer tertibi[60]. Kto ze mną jedzie, ten jest pod dobrą opieką. Uznacie to nareszcie. Nikt inny nie wpadłby na ten plan rozumny!
— Nie! Ale niestety, aby ten plan właśnie wykonać, ja zbadałem jaskinię.
— Co... jak...? Ty mogłeś mieć już przedtem ten sam zamiar?
— Tak jest. Skoro tylko usłyszałem nazwisko lorda, postanowiłem zabrać go z jaskini.
— O, tak! Teraz ci to łatwo powiedzieć; taka mądrość jest znana!
— Możesz przyjąć, że ten plan jest twoim własnym wynalazkiem. Będzie to także prawda, gdyż samoistnie nań wpadłeś. Ciesz się tą sławą i nie obawiaj się, że ci zamącimy przyjemność z tego powodu. Imię twoje zasłynie daleko i szeroko po wszystkich krajach i dojdzie aż do namiotu, w którym mieszka Hanneh, najbardziej nieporównana z żon, córek i młodych matek.
— Z pewnością! A jeśli do niej nie dojdzie, to ja sam je tam zaniosę. Ale gdzie znajdziemy miejsce do zatrzymania się aż do jutra?
— Tam na tych górach zalesionych. Stamtąd widać dobrze całą równinę, co umożliwi nam obserwowanie Szarki i jego gości. Zapomocą dalekowidzu będziemy mogli doskonale zobaczyć, gdy udadzą się naszą drogą obecną do parowu, gdzie według planu Szarki miano na nas napaść.
— Hm! — mruknął Halef w zamyśleniu. — Zauważą prawdopodobnie już przedtem, że nie pojechaliśmy w tę stronę.
— Nie przypuszczam u nich takiej bystrości.
— Na to nie potrzeba bystrości. Otworzą tylko oczy i spostrzegą nasze ślady. Przypatrz się tylko, jak głęboko odcisnęły się kopyta naszych koni w tym miękkim trawiastym gruncie!
— To właśnie dobre jest dla nas, gdyż w ten sposób możemy ich zmylić co do kierunku, który obraliśmy. Ten miękki grunt wnet się skończy. Sądzę, że dostaniemy się na głazy i skały, gdzie będziemy mogli zboczyć, nie zostawiając śladu.
— Zastanowi ich wtedy brak naszego śladu.
— Jest nadzieja, że uda się nam tego uniknąć. Mamy dość czasu na zarządzenie środków w tym celu.
— Więc ty przypuszczasz, że nie ruszą zaraz za nami?
— Rozumie się. Dlatego właśnie powiedziałem im, co się stało w Czarcim Wąwozie. Wolałbym był właściwie nie mówić im tego, ażeby Aladży, Suef, Junak i konakdżi jak najpóźniej uwolnieni zostali z więzów. Aby jednak zyskać na czasie, odstąpiłem od tego. Węglarz uda się czemprędzej ze swymi ludźmi i z alimem do Czartowej Skały, aby pojmanych z więzów uwolnić. Ci znowu będą potrzebowali sporo czasu, aby opowiedzieć o swojem nieszczęściu. Tak upłyną ze dwie godziny, a to dla nas zupełnie wystarczy, jeśli teraz zwiększymy szybkość. A więc prędzej naprzód!
Puściliśmy konie cwałem i dostaliśmy się niebawem na miejsce, gdzie się rozchodziły brózdy. Tam skręciliśmy w lewo, chociaż mieliśmy jechać na prawo. Trop nasz był tak wyraźny, że ścigający musieli przyjść do przekonania, iż obraliśmy odtąd wskazany przez węglarza kierunek.
Im bardziej zbliżaliśmy się do łańcucha wzgórz, tem bardziej wznosiła się łąka ku ich podnóżom. Grunt był coraz twardszy, aż wkońcu trawa ustała zupełnie.
Kazałem towarzyszom zaczekać, a sam pojechałem dalej cwałem, aż znalazłem się w parowie, o którym mówił Szarka. Dno jego było miękkie, więc wjechałem dość daleko i zawróciłem, starając się przytem, żeby kopyta karego zostawiły widoczne odciski, któreby naprowadziły węglarza na myśl, że znajdujemy się w parowie.
Gdy wróciłem do towarzyszy, skorzystaliśmy ze skalistego twardego gruntu, ażeby zboczyć na prawo, nie zostawiając śladów za sobą, co się nam całkowicie udało.
W pewien czas przybyliśmy na miejsce, gdzie podnóże wzgórz znacznie naprzód występowało. Puściliśmy się pomiędzy rosnące tu drzewa i wyprowadziliśmy konie na górę po dość stromem zboczu.
Tam znaleźliśmy się w cieniu olbrzymich sosen, a z pod ich koron otwierał się daleki widok na całą dolinę osławionej Jaskini Klejnotów. Przywiązaliśmy konie, poczem ja ruszyłem głębiej w las, aby wyszukać paszę dla koni na takiem miejscu, któreby zarazem mogło zasłonić ogień.
Doświadczenie jest w takich razach najlepszym przewodnikiem. Gatunek drzew wskazuje już zdala, gdzie można znaleźć trawę i wodę. Natrafiłem też zaraz na zacisze i wolne od drzew miejsce, gdzie wytryskało źródełko.
Woda jego płynęła na zachód, a zatem ku Czarnej Drinie. Zdawało się, że jesteśmy ostatecznie na dziale wód jej i Treski.
Sprowadziliśmy tu taj konie, rozsiodłaliśmy je i spętaliśmy im lekko przednie nogi, żeby się nie mogły oddalić. Następnie wróciliśmy znowu na miejsce, skąd mogliśmy widzieć naszych wrogów.
Niedługo ujrzałem ich przez dalekowidz. Mimo znacznego oddalenia dostrzegłem, że jechali wyciągniątym cwałem. Mieli nadrobić stracony czas, gdyż przypuszczali, że zawrócimy natychmiast, dojechawszy do skalnej ściany, poza którą przejścia dalej nie było. Musieli się ukryć w parowie jeszcze przed opuszczeniem go przez nas, jeżeli plan ich miał się wogóle udać.
Naliczyliśmy ośm osób. Gdy się zbliżyli, rozpoznaliśmy Aladżych, Suefa, konakdżego, węglarza, alima i jeszcze innych dwu jeźdźców. Ubranie ostatnich wskazywało, że to prawdopodobnie parobcy węglarza. Mieli więc nad nami podwójną przewagę; należało też przyjąć, że węglarz miał konie, których nie zauważyliśmy poprzednio. Ponieważ uzbrojeni byli w strzelby, a w izbie ich tyle nie widziałem, przeto nie ulegało wątpliwości, że Szarko posiadał ukryty zapas broni.
Wszyscy jechali w kierunku, w którym się nas spodziewali. Tam, gdzie się rozdzielały ślady kół, zatrzymali się, aby grunt zbadać. Zobaczyli, że obraliśmy pożądany dla nich kierunek, ruszyli prędko śladem naszym i znikli nam z oczu.
Od tej chwili czekaliśmy ze dwie godziny, zanim ujrzeliśmy ich wracających powoli. Na wspomnianem miejscu stanęli i rozmawiali z ożywieniem, jak można było wnosić z giestykulacyi. Następnie rozstali się. Alim pojechał z Aladżymi w kierunku Koluczinu, reszta zaś wróciła na dolinę Czartowej Skały.
Ci drudzy jechali zwolna. Po ruchach ich poznać było wielkie rozczarowanie. Pierwsi natomiast pędzili cwałem przez pole naszego widzenia. Śpieszyli się, ponieważ alim miał zabrać lorda, Gdyśmy już stracili z oczu jednych i drugich, udaliśmy się do koni. Uzbieraliśmy suchych liści i gałęzi na ognisko, przy którem postanowiliśmy upiec szynki i łapy niedźwiedzia. Mięsa mieliśmy więcej, niż potrzebowaliśmy do jutra wieczorem.
Zapadł zmrok i w obozowisku naszem nastała ciemność! Wytworzyła się scena z życia w puszczy dziewiczej, która sprawiła towarzyszom wielkie zadowolenie.
Oczywiście wywiązała się teraz długa rozmowa o tem, co przeżyliśmy w dniach ostatnich; wszak czasu na to nie brakło. Potem ułożyliśmy się na spoczynek, ustanowiwszy poprzednio porządek straży. Nie baliśmy się wprawdzie niespodzianki, ale ostrożność nie jest zbędna w żadnem położeniu, a ponadto musiał czuwający podsycać ogień, gdyż tutaj pośród szczytów Szar Daghu należało się spodziewać chłodu nocnego.
Nazajutrz rano i w południe mieliśmy to samo „menu“, co wieczorem dnia poprzedniego, a rozmowa toczyła się wyłącznie na temat dnia wczorajszego. Czuliśmy się rzeźwi i pokrzepieni, a po koniach widać było także, że im ten spoczynek się przydał. Ludzie i zwierzęta zdolni byli znowu do znoszenia dalszych niewygód.
Po południu wyjechałem sam, aby tam przy ścianach kamiennych, otaczających dolinę Czartowej Skały, znaleźć miejsce na pewny postój dla koni wieczorem. Węglarz powiedział, że Anglik może przybyć już wieczorem. O tym czasie zatem trzeba było być w pobliżu, aby mu przyjść z pomocą.
Musiałem okrążać, aby mię nie dostrzegli z tamtej strony. Ale koń zaniósł mnie bardzo szybko na miejsce, udało mi się też wynaleźć kryjówkę, dogodną dla moich celów, w pobliżu wejścia do doliny.
Gdy powróciłem do towarzyszy, nadszedł już czas wyruszenia, gdyż słońce zniżyło się już na zachodzie; należało się spodziewać, że całkiem się ściemni, zanim dojedziemy do kryjówki.
Nie staraliśmy się wcale ukrywać śladów; wieczorem i tak ich widać nie było. Przybywszy na drugą stronę, wciągnęliśmy konie w zarośla, poczem wyruszyliśmy z Halefem, aby podejść miłe towarzystwo. Osce i Omarowi, którzy musieli pozostać, poleciłem zachowywać się całkiem spokojnie i nie opuszczać tego miejsca przed naszym powrotem.
Ponieważ znaliśmy okolicę nieźle, przeto dostaliśmy się bez przeszkody w pobliże domu węglarza, mimo że noc już była zapadła. Pomiędzy nim a znanym mielerzem płonęło jasne ognisko; siedzieli przy niem wszyscy, których spodziewaliśmy się tu zastać.
Skradając się ostrożnie brzegiem polany, zaszliśmy do krzaków po drugiej stronie, przecisnęliśmy się przez nie na wązką drożynę, schodzącą od dębu i kończącą się pod mielerzem. Tam usiedliśmy obaj.
Owi ludzie znajdowali się od nas tak daleko, że słyszeliśmy wprawdzie ich głosy, lecz słów nie mogliśmy zrozumieć. Według wszelkich oznak nie byli w najlepszem usposobieniu. Spojrzenia, rzucane często ku wejściu do doliny, naprowadzały na domysł, że oczekiwali rychłego zjawienia się alima i jego jeńca.
Rzeczywiście po upływie zaledwie pół godziny doleciał nas tętent koni. Siedzący przy ognisku zerwali się z miejsc. Przybyło sześciu jeźdźców: dwaj z nich „przywiązani do koni: lord i ktoś drugi, prawdopodobnie tłómacz. Jednym z pozostałych czterech był alim. Zeskoczył z siodła i podszedł ku czekającym. Powitano go z widocznem zadowoleniem. Następnie odwiązano od koni jeńców, zdjęto ich na ziemię i skrępowano im znowu nogi; na rękach mieli już przedtem więzy. Tak położono ich na ziemi. Ludzie z eskorty oparli strzelby o ścianę i zajęli miejsce także przy ogniu.
Mówiono teraz z wielkiem ożywieniem. Szkoda, że z powodu oddalenia nie mogliśmy nic zrozumieć. Ale nie trwało to długo. Powstali, aby pojmanych zanieść pod stos, który węglarz otworzył w sposób opisany.
Teraz byliśmy tak blizko, że słyszeliśmy każde słowo. Alim odezwał się do skrępowanego tłómacza:
— Powiedziałem ci już, że nie masz się czego obawiać. Zabraliśmy cię tylko dlatego, że nie rozumiemy Inglisa. Otrzymasz nawet bakszysz za wycierpianą trwogę. Inglis to także zapłaci. Wzbraniał się wprawdzie dotychczas zgodzić na nasze żądanie, ale my potrafimy zmusić go do tego i liczymy w tem na twoją pomoc. Jeśli mu poradzisz, żeby zaniechał oporu, to sam na tem skorzystasz, gdyż im rychlej on zapłaci, tem prędzej ty będziesz wolny.
— A czy on też odzyska wolność, skoro zapłaci pieniądze? — zapytał tłómacz.
— To nie twoja rzecz, lecz nasza. Czy puszcza się kogo na to, żeby się potem zemścił? To jednak musisz przed nim zataić. Wsadzimy was teraz do jaskini. Pomów z nim! Przyjdę za kwadrans. Jeśli wówczas jeszcze nie zechce mi dać hawale tahwil[61] do swego sarafa[62], to potężne baty, których nie pożałujemy, pewnie lepiej go usposobią. Nie dostanie ani jeść, ani pić, dopóki nie będzie posłuszny, a za to tem obficiej uraczymy go batami.
— Co ten łotr mówi? — spytał Lindsay po angielsku.
— Że wsadzą nas teraz do jaskini — odrzekł dragoman. — Nie dostanie pan jeść, ani pić, tylko baty, dopóki pan nie napisze żądanego przekazu. Ale niech pan tego robi, bo słyszę właśnie, że pana i tak zabiją. Oczywiście zabronili mi panu to wyjawić. Ale pan mnie zaangażował, dlatego stoję po stronie pana, a nie tych opryszków. Może nam się przecież uda znaleźć jakąś sposobność do ucieczki.
— Wielkie dzięki! — rzekł Anglik, jak zwykle krótko się wyrażając. — Nie dostaną ani para. Niech mnie na śmierć zaćwiczą! Well!
— No i cóż on na to powiedział? — spytał Alim.
— Że nic nie zapłaci.
— Wnet zacznie mówić inaczej. Do dziury z nimi! Przyjdę za kwadrans.
Przeciągnięto jednemu i drugiemu pod ręce sznur, za który wciągnęli ich do środka parobcy węglarza.Gdy wyleźli, usłyszałem wewnątrz stosu brzęk łańcucha; wywnioskowałem stąd, że kamień przymocowano u wejścia.
— Czy nie moglibyśmy zaraz odbić lorda? — spytał mię cicho Halef.
— Nie. Nie wzięliśmy z sobą strzelb.
— Co to szkodzi? Mamy pistolety i noże, a ty rewolwery. To wystarczy.
— Gdyby się nawet udało napędzić łotrów, o czem nie wątpię, wpadliby potem na nas, gdybyśmy z więźniów pęta zdejmowali. Nie, trzeba postąpić ostrożniej. Chodź do dębu!
Ruszyliśmy, przyczem musieliśmy oczywiście więcej zaufać pamięci i dotykowi niż wzrokowi, gdyż pod drzewami taka panowała ciemność, że nie widać było własnej ręki. Mimo to dotarliśmy w dziesięć minut do drzewa.
Tu zastaliśmy także prawdziwie egipskie ciemności. Ale znając wszystko, wyleźliśmy na górę i wsunęliśmy się do środka, jak wczoraj.
Teraz szło o to, żeby uniknąć wszelkiego szmeru, bo alim mógł już być w jaskini. Poradziłem Halefowi, żeby nie schodził od pętli do pętli, lecz spuścił się na rękach. Ja zrobiłem to pierwszy, a on za mną.
Dostawszy się do kąta za murem, ugrzęźliśmy w ciemności, ale za chwilę zrobiło się jasno. Wspiąwszy się o kilka szczebli po drabinie, zaglądnąłem ponad krawędź muru do jaskini i ujrzałem alima, stojącego przed obydwoma więźniami, leżącymi na ziemi. W jednej ręce trzymał świecę łojową, a w drugiej harap. Nóż i pistolety odłożył, prawdopodobnie, żeby mu podczas czołgania się nie przeszkadzały.
Rozmawiano potem w ten sposób, że tłumacz powtarzał tureckie pytania Anglikowi po angielsku, a jego angielskie odpowiedzi alimowi po turecku.
„Uczony“ odwiązał najpierw sznur z nóg tłómacza i rzekł:
— Rozpuszczę ci trochę więzy, żebyś mógł powstać. Ręce pozostaną oczywiście skrępowane. Teraz zapytaj go, czy zapłaci pieniądze.
Dragoman przetłómaczył pytanie.
— Nigdy, nigdy! — odrzekł lord.
— Uczynisz to jednak, bo cię do tego zmusimy!
— Sir Dawid Lindsay nie pozwoli się zmusić nikomu!
— Jeśli nie człowiekowi, to harapowi, którym silnie władamy.
— Poważ się!
— O, do tego nie trzeba odwagi!
Uderzył lorda. Halef trącił mnie, żebym się zabrał natychmiast do ratowania. Ja jednak nie dałem się porwać do przedwczesnego postępku.
— Drabie! — zawołał lord. — Za to cię kara nie minie!
— Co on powiedział? — spytał alim.
— Że biciem go nie zmusisz — odrzekł dragoman.
— O, zacznie on śpiewać inaczej, gdy dostanie pięćdziesiąt lub sto. My wiemy, że posiada miliony. Sam się do tego przyznał. Musi za płacić! Powiedz mu to!
Na nic się nie przydało powtarzanie gróźb, które miały Lindsaya nakłonić do zgody. Trwał przy odmowie mimo kilku jeszcze uderzeń.
— Dobrze! — zawołał alim. — Daję ci teraz godzinę czasu. Gdy wrócę, wyliczę ci sto batów na plecy, jeśli nie będziesz jeszcze skłonny do posłuszeństwa.
— Odważ się! — groził lord. — Dostałbyś potem trzykrotnie!
— Od kogóż to? — zaśmiał się tamten.
— Od tego effendiego, o którym mówiliśmy w drodze.
— Ten cudzoziemiec nigdy się o tobie nie dowie, chociaż jechałeś naprzeciw niego.
— Znajdzie mnie z pewnością!
— Musiałby być wszechwiedzącym. On nie wie nawet, że ty go szukasz.
— Dowie się w Rugowej, że tam byłem i pytałem o niego. Usłyszawszy zaś, że zniknąłem tak nagle, przyjdzie za moim śladem tutaj napewno.
— Za twoim śladem? Jakże go znajdzie? Nikt nie ma o tem pojęcia, gdzie się znajdujesz? Zniknąłeś wieczorem, a od tego czasu widzieli cię tylko nasi przyjaciele.
— Effendi zmusi tych drabów, żeby mu wyjawili miejsce mego pobytu.
— W takim razie musiałby wiedzieć, że zabrano cię do karaułu. A o tem wie tylko dwu, ja i Szut.
— Nie szkodzi! On to i tak wydobędzie. Czem jesteście wy obydwaj wobec niego i hadżego?
— Psie, nie mów tak! On ciebie odkryć nie potrafi. A gdyby to nawet zrobił, byłoby po nim. Wpadłby nam w ręce, a my zaćwiczylibyśmy go na śmierć. Nie łudź się tą nadzieją szaleńca! Nikt cię tutaj nie wykryje, przekaz tylko zdoła cię ocalić. Oznajmiam ci, aby cię o tem przekonać, że ten effendi siedzi już pewnie w tym samym karaule, z którego ciebie zabrałem; on i jego trzej towarzysze. Jemu nie poradzimy, żeby się wykupił: oni już nigdy nie zaznają wolności; muszą oddać swe życie.
— Co ci się śni! — zawołał Anglik, gdy przetłómaczono mu te słowa. — Wy nie jesteście zdolni pojmać moich przyjaciół. A gdyby wam się to nawet udało, nie utrzymalibyście ich żadnymi więzami dłużej, niżby się to im samym podobało.
— Robisz się śmiesznym! Zobaczysz, że te draby w proch upadną przed nami, aby skomleć o łaskę. Siedzieć będą z tobą w jednej norze, a ty zginiesz razem z nimi, jeśli nie dasz okupu. Ja odchodzę, a ty namyśl się dobrze przez tę godzinę czasu i wybierz jedyny środek ocalenia. Nie sądź, że potrafisz stąd umknąć. Jesteście zewsząd otoczeni skałami, podłoga i powała są z kamienia, jest tylko jedno wyjście i wejście przez tę dziurę. Ale ona zamknięta, a wy skrępowani tak, że wogóle nic nie możecie przedsięwziąć. Dragomanowi zostawię dla ulgi wolne nogi; on temu nie winien, że ty wzbraniasz się uporczywie wypełnić mój rozkaz.
Położył się na ziemi i wylazł. Kamień wciągnięto do dziury i przypięto łańcuchem.
Przez kilka chwil panowała cisza, poczem usłyszeliśmy słowa Anglika:
— Świetne położenie! Nie? Jak?
— Tak — przyznał tłómacz. — Wątpię, czy ocalenie będzie możliwe.
— Pshaw! Sir Dawid Lindsay nie umrze w tej skalnej norze.
— Więc się pan okupi?
— Ani mi się śni. Zdobywszy pieniądze, zabiłyby mnie te draby mimo to.
— Całkiem słusznie. Ale jak stąd wyjdziemy? Jestem pewien, że istnieje tylko to wejście. A gdyby nawet była inna droga, nie pozwoliłyby nam więzy zrobić cokolwiek dla naszego uwolnienia. Musimy więc porzucić myśl o ratunku.
— Nonsense! Będziemy wolni!
— W jaki sposób?
— Wyjdziemy jak na przechadzkę.
— Ale kto nam otworzy?
— Mój przyjaciel, którego te łotry nazywają obcym effendim.
— Wszak słyszał pan, że on sam już pojmany!
— Głupie gadanie!
— Niech pan nie będzie taki pewny! Przypomina pan sobie jak było z nami; nie mieliśmy czasu do obrony.
— To u niego zbyteczne. On nie głupi wpaść jak my w taką pułapkę.
— Gdyby mu nawet nic nie zrobili, to jednak nie możemy liczyć na niego zanadto. Nie dowie się nigdy, co się z nami stało i gdzie jesteśmy.
— To go pan właśnie nie znasz. Przyjdzie pewnie!
— Bardzo wątpliwe. Byłby to ósmy cud świata.
— Może się założymy?
— Nie chcę.
— Czemu? Ja twierdzę, że effendi wejdzie tu całkiem nagle. O ile się założymy?
Nawet z tej sposobności skorzystał sir Dawid dla zakładu; była to jego namiętność. Ale tłómacz postąpił tak, jak ja zwykle czyniłem: nie zgodził się na to, lecz powiedział:
— Nie mam ani pieniędzy, ani ochoty do zakładu, a ciekaw jestem, jak mu się uda wejść tu tak wygodnie.
— To już jego rzecz. Daję głowę, że przyjdzie!
— On już jest! — zawołałem głośno. — Wygralibyście zakład, sir.
Nastąpiła chwila milczenia, poczem zabrzmiał tryumfujący głos Anglika:
— All devils! To był jego głos! Znam go doskonale! Czy to wy, master Charley?
— Tak, a Halef ze mną.
— Heigh-day! To oni, to oni! Czy nie mówiłem? Zjawia się prędzej, niż się go można było spodziewać. O nieba, o rozkoszy! Teraz my będziemy baty rozdawać. Ale master, gdzie wy siedzicie?
— Tu w kącie! Zaraz będę przy was.
Halef mógł zostać, ja zaś spuściłem dolną część drabiny przez mur i przelazłem.
— Tak, a więc jestem! Podajcie ręce i nogi, niech wam przetnę sznury! Potem zabierajmy się czemprędzej.
— O nie, my zostaniemy tu.
— Na co?
— Aby tego łajdaka zbić własnym jego batem, gdy wejdzie.
— Zrobimy to, ale nie tutaj. Bat to rzecz uboczna, a wolność główna. Chcemy pochwycić nie tylko tego alima, lecz i drugich. Tak wstańcie kochani i chodźcie tam do ściany!
Poprzecinałem wiązy obydwom i popchnąłem ich ku murowi.
— Cóż tam jest? Czy może drzwi? — spytał sir Dawid.
— Nie, lecz dziura w skale, która jak komin prowadzi w górę do spróchniałego dębu. Tu wisi sznurowa drabina, po której się wydostaniemy. Ale obawiam się, że wam ręce odmówią posłuszeństwa.
— Gdy chodzi o wolność, to spełnią one swój obowiązek. Well! Czują już, że wraca im prawidłowy obieg krwi.
Obydwaj zaczęli uderzać ręką o rękę, aby je ożywić. Ja wydobyłem latarenką, wpuściłem powietrza i oświetliłem drabiną i mur tak, że się mogli zoryentować. Przytem objaśniłem im całe urządzenie tej jaskini.
— Rozumiem już, rozumiem! — rzekł Anglik. — Pójdzie znakomicie. Gniewa mnie tylko to, że nie zostawiacie mi czasu, żeby tu poczekać na tego draba.
— Spotkamy go na dworze.
— Rzeczywiście? Pewnie?
— Tak. Zejdziemy do mielerza, przez który wciągnęli was do jaskini. Tam siedzą te hultaje przy ognisku, a my złożymy im nasze uszanowanie.
— Very well, very well! Tylko prędko do nich chodźmy! A nie weźcie mi za złe, że teraz nie dziękują; na to będzie czas potem.
— Naturalnie! Pnijcie się naprzód, a ja za wami. Potem pójdzie dragoman, a Halef w tylnej straży.
— On? Gdzież siedzi ten dzielny hadżi?
— Czeka z tamtej strony muru. A więc naprzód, sir! Podtrzymam was, gdyby wam ręce osłabły.
Zaczęło się wspinanie. Nie szło to wprawdzie zbyt prędko, gdyż pokazało się, że ręce obydwu ucierpiały od więzów. Ale wydostaliśmy się szczęśliwie.
Gdy dopomogłem im potem zleźć z drzewa, co było wobec ciemności koniecznem, wlazłem tam napowrót i wyciągnąłem drabinę przez dziurę na zewnątrz, potem odciąłem i zrzuciłem na ziemię. Zeskoczyłem wreszcie z drzewa, złożyłem drabinę i zabrałem.
Musieliśmy prowadzić Anglika i tłómacza, gdyż nie znali miejsca. Zszedłszy tak nizko, że czub skały mógł zakryć widok ognia, spaliliśmy drabinę sznurową zupełnie, narzuciwszy na nią suchych liści i chróstu. Łatwiej było teraz schodzić, bo płomień oświetlał nam drogę, na zakręty jej padając dość obficie. Mimo to ognia nie było widać w dolinie po drugiej stronie jej rozpadliny.
Przybywszy na dół, przedarliśmy się, jak można było najprędzej, przez zarośla, gdyż zależało nam na zaskoczeniu przeciwników, zanimby Alim wszedł do groty.W odpowiedniem miejscu zatrzymałem się z obydwoma wyswobodzonymi, a Halef pobiegł po Omara i Oskę, oraz po strzelby.
Przez jakiś czas teraz nie mówiliśmy z sobą ani słowa. Dopiero, gdy oczekiwani lada chwila mogli nadejść spytał sir Dawid:
— Co się stanie z tymi łotrami, master? Wasza znana łagodność każe się domyślać, że zamierzacie ich puścić bezkarnie.
— O nie! Byłem już dotąd dość wyrozumiały. To co wam wypłatali, wymaga surowej kary. Chcieli nie tylko waszych pieniędzy, lecz i waszego życia.
— Well! Więc co uczynicie?
— Najpierw musimy ich dostać w nasze ręce, a co dalej, to się pokaże. Jest nas sześciu przeciwko dwunastu, wypada więc po dwu na jednego: stosunek, którego w obecnych okolicznościach nie uważam za niekorzystny.
— Ja także nie, bylebym miał broń.
— Dostaniecie strzelbę, a może nawet kilka. Przy węglarzu i jego parobkach nie widzę strzelb, będą one prawdopodobnie w izbie, skąd możemy je zabrać z łatwością.
Staliśmy tak, że widzieliśmy całe towarzystwo. Także nowo przybyli nie mieli przy sobie strzelb, gdyż, jak wspomniano, oparli je o mur domu. Tych strzelb nie było się co obawiać, tylko co najwyżej starych, zawodnych pistoletów, które trzej z nich nosili za pasem. Alim nie wziął był jeszcze noża i pistoletów.
Wtem nadszedł Halef z towarzyszami. Poleciłem mu wleźć przez okno do domu i stamtąd zabrać strzelby, które tam wisiały. W tym celu podeszliśmy do odwróconej od ognia tylnej strony domu. Otwór okienny był dość wielki, aby przepuścić Halefa, który tez podał nam siedm flint, ostro nabitych.
— Panie — rzekł, wychodząc, — ten węglarz posiada chyba rzeczywiście skład ze strzelbami. Wczoraj musiał dać Aladżym dwie flinty, a tu jest siedm: dla niego, czterech parobków, dla Suefa i konakdżego. Wczoraj jeszcze tych siedmiu sztuk nie zauważyłem. Zdaje się, że ten Szarko uzbraja całą bandę Szuta.
Zbadaliśmy strzelby. Były tego samego kalibru, co Oski i Omara, okoliczność bardzo korzystna dla sir Dawida i tłómacza, gdyż mogli użyć ich zapasu kul. Lindsay przewiesił cztery flinty, a tłómacz trzy. Wygląda o to bardzo groźnie, lecz niezbyt niebezpiecznie, gdyż były to same pojedynki.
— Cóż dalej? — spytał sir Dawid. — Bron jest, chciałbym teraz strzelać.
— Tylko, jeśli zajdzie rzeczywista potrzeba powiedziałem. — Nie chcemy ich zabijać.
— Ależ oni postanowili mnie zamordować! Wystrzelam ich i sprawa skończona. Well!
— Czy chcecie zostać mordercą? Damy im baty. Wczoraj widziałem sznury na wozie. Może są tam jeszcze. Halefie, przynieś! Wy zaś, sir, zakradnijcie się z tłómaczem na prawo. My pójdziemy na lewo tak, że weźmiemy towarzystwo pomiędzy siebie. Nie wystąpicie z zarośli, zanim nie usłyszycie, że sobie tego życzę. A miejcie się na baczności, żeby was teraz nie spostrzeżono.
Oddalili się, a Halef przywlókł całą kupę sznurów i rzucił je na ziemię. Teraz zawadzałyby nam tylko.
Pomknęliśmy ku tylnej stronie domu, a wzdłuż niej aż do rogu. Tam położyliśmy się na ziemi i jęliśmy się czołgać zwolna ku ognisku. Padał na nas cień osób, siedzących dokoła niego tak, że niepodobna było odróżnić nas od gruntu.
Gdyśmy się znaleźli pomiędzy siedzącymi a strzelbami, opartemi o ścianę, nadszedł właściwy czas.
— Zostańcie na razie tutaj — szepnąłem do Halefa — i baczcie na to, żeby się nikt nie dostał do strzelb. Temu, kto mnie nie posłucha, poślecie kulę, ale tylko w kolano. Możemy wziąć na swoje sumienie okulawienie takiego łajdaka. Jeżeli nie wystąpimy energicznie odrazu, może być po nas.
Podnieśliśmy się z ziemi, a ja podszedłem ku ogniowi. Zwróceni do mnie twarzą ujrzeli mnie najpierwsi. Był to Alim ze swymi trzema towarzyszami. Wstał na równo nogi i zawołał zdumiony:
— Allah! To idzie cudzoziemiec!
Zaskoczony niespodzianką, wypuścił harap, trzymany w ręku. Węglarz zerwał się także i wytrzeszczył na mnie oczy z takiem przerażeniem, jak gdyby widmo zobaczył. Reszta została na swoich miejscach. Suef i konakdzi nie mogli się widocznie ruszyć ze strachu. Wszyscy skierowali wzrok na mnie, dzięki czemu nie zauważyli towarzyszy, stojących w cieniu.
— Tak, to on — odparłem. — Szarko, czyż nie powiedziałem ci wczoraj, że wrócę napewno, skoro zajdzie potrzeba?
— Tak, powiedziałeś — rzekł węglarz — ale jakaż konieczność sprowadza cię już dziś?
— Mały interes, który chcą załatwić z twym przyjacielem alimem.
— Ze mną? — spytał wymieniony.
— Tak, z tobą. Nie domyślasz się, o co mi chodzi?
— Wcale nie.
— To usiądź, iżbym ci mógł tą sprawą przedstawić całkiem wygodnie.
Wrażenie, wywołane mojem nagłem zjawieniem się, było tak wielkie, że alim usiadł rzeczywiście natychmiast. Dałem węglarzowi krótki rozkazujący znak i usiadł także. Hultaje osłupieli zupełnie, zobaczywszy mnie pośród siebie.
— Najpierw oznajmiam ci, że nie znajduję się jeszcze w karaule — zwróciłem się do „uczonego — Przeliczyłeś się zatem bardzo.
— W karaule? — spytał osłupiały. — Nie wiem, do czego zmierzasz.
— To z ciebie wielki zapominalski!
— Jakto?
— Wszak twierdziłeś, że jestem już pewnie w karaule w Rugowej.
— Panie, ja nie znam żadnego karaułu, ani nie wyraziłem się nigdy w podobny sposób.
— A więc nie sądzisz także, że mnie tam na śmierć zaćwiczą?
— Nie, ja ciebie wogóle nie pojmuję.
— Jeśli tak jest rzeczywiście, to wierzę, że uważasz to za rzecz niepodobną do prawdy, żebym mógł odnaleźć ślady Anglika.
Nie odpowiedział nic. Głos uwiązł mu w gardle, nie mógł złapać tchu. Ciągnąłem więc dalej:
— Oprócz ciebie i Szuta oczywiście nikt nie wie, jakim sposobem lord dostał się w wasze ręce, ale on cię zapewniał, że ja go mimoto znajdę. To było bardzo głupio z twej strony, że nie chciałeś temu uwierzyć. Człowiek, który studyował, powinien przecież być rozumniejszym.
— Jakiegoż to Anglika masz na myśli?
— Tego, któremu groziłeś batami.
Tego było mu już przecież za wiele. Przełykał ślinę i przełykał, ale nie wykrztusił już ani słowa.
— Panie — zawołał węglarz — skąd masz prawo przychodzić tutaj i mówić nam rzeczy, których nikt nie rozumie?
Zamierzał powstać, lecz przygniotłem go i odrzekłem:
— Uspokój się, Szarko! Na razie nie mam z tobą, nic do czynienia. Ten alim już mi sam odpowiedzieć potrafi. Szukam Anglika, którego on tu przy prowadził.
— Ależ ja jeszcze nigdy nie widziałem Anglika! — zawołał alim.
— Słuchajno, to jest wstrętne kłamstwo. Wczoraj byłeś tu tylko w tym celu, aby u Szarki przygotować dla niego kwaterę.
— Nie, nie, to nieprawda!
— No, to zobaczymy. Przybyłem właśnie za niego zapłacić.
— Ach! — wybuchnął. — Kto ci to polecił?
— Ja sam. Pozwoliłem sobie przynieść ci okup.
Wzrok jego, który we mnie teraz wlepił, nabrał wprost głupowatego wyrazu. Węglarz był sprytniejszy od niego. Odgadł, że sprowadziły mię do nich nieprzyjazne zamiary, gdyż poderwał się w górę i zawołał:
— Kłamstwo, to tylko kłamstwo! Tu nikt nic nie słyszał o Angliku. Jeśli ci się zdaje, że ci wolno nas obrażać, to się bardzo mylisz! Ty już wczoraj...
— Milcz! — huknąłem nań. — To nie twoja zasługa, że teraz stoję przed tobą zdrów i cały. Chciałeś zamordować nas nad stawkiem, leżącym pod skałą. Szczęściem nie byłem taki głupi, jak sobie wyobrażałeś. Usiądź!
— Człowiecze! — krzyknął na mnie. — Nie waż się jeszcze raz rzucić na mnie takiego podejrzenia! Mogłoby ci to wyjść na złe.
— Siadaj! — powtórzyłem. — Ja nie znoszę oporu. Kto z was podniesie się bez mego pozwolenia, tego ja sam posadzę. A więc, siadać Szarko, bo...
— To mnie posadź! Tu stoję ja, a tu nóż mój! Jeżeli tylko jeszcze...
Więcej już nie powiedział. Dobył noża z za pasa i zamierzył się na mnie. Wtem huknął wystrzał, a węglarz runął z okrzykiem boleści. Reszta chciała się zerwać ze strachu, ja jednak zawołałem:
— Nie ruszajcie się, bo dostaniecie kulami. Jesteście otoczeni dokoła.
— Nie wierzcie temu! — krzyczał węglarz, siedząc na ziemi i trzymając się rękoma za kolano. — Przynieście strzelby. Tam są oparte, a w domu jest ich więcej.
— Tak jest, tam stoją. No, idźcież po nie!
Z temi słowy wskazałem na ścianę, gdzie wszyscy ujrzeli moich trzech towarzyszy, trzymających strzelby w pogotowiu do strzału. Pierwszy strzał padł z halefowej dwururki.
— Na nich, na nich! — rozkazywał węglarz.
Ale nikt nie wstał. Każdy czuł, że go nie minie kula, jeśli spróbuje tylko posłuchać węglarza. On sam miotał straszliwe przekleństwa. Wobec tego podniosłem kolbę i zagroziłem:
— Milcz! Jeszcze słowo, a ubiję cię! Dowiedliśmy już wczoraj, że się was nie obawiamy, a dzisiaj jesteśmy od was liczniejsi.
— Chociażby was stu było, ja się nie boję. Ty nie każ bez powodu do mnie strzelać. Oto...
Porwał nóż, który mu wypadł był z ręki i rzucił we mnie. Skoczyłem w bok tak, że koło mnie przeleciał, a w następnej chwili dostał węglarz kolbą w łeb tak, że się rozciągnął na ziemi.
To zrobiło wrażenie. Nikt nie odważył się na jakiś ruch nieprzyjazny. Oczywiście głównie nie spuszczałem oka z tych trzech, którzy mieli pistolety. Nie przyszło im jednak na myśl użyć broni.
— Widzicie, że nie żartujemy — rzekłem. — Alim będzie odpowiadał, a reszta ma się zachować spokojnie. Gdzie znajduje się Anglik?
— Tu niema żadnego — odparł.
— A w grocie także nie?
— Nie.
— W takim razie masz słuszność zupełną, bo on już wyszedł stamtąd.
— Już... zno...wu... wy...szedł? — wyjąkał.
— Jeśli go chcesz zobaczyć, to się oglądnij!
Skinąłem ku miejscu, gdzie spodziewałem się Lindsaya i tłómacza. Wyszli obydwaj, alim zaś skamieniał z przerażenia.
— Czy wierzysz teraz — zaśmiałem się — że znalazłem ślad jego? Zaledwie go sprowadziłeś, już wolny. Możecie zresztą przekonać się, że obaj mają strzelby, które w izbie wisiały. Jesteście zupełnie w naszym ręku; wobec tego prosimy tylko o pistolety tych trzech poczciwców. Tłómacz dobędzie ich z za pasa, oni sami zaś nie śmią się dotknąć broni. A następnie każdy mu odda swój nóż. Kto się będzie opierał, zginie od kuli!
Ja złożyłem się sztućcem, a Anglik zbliżył jedną ze swoich strzelb do policzka, chociaż nie zrozumiał, moich słów. To do reszty przeraziło tych ludzi. Pozwolili sobie broń zabrać bez słowa oporu.
— Halefie, sznury!
W kilka sekund wykonał hadżi rozkaz.
— Zwiąż alima!
— A tobie co! — zawołał uczony. — Mnie wiązać? Tego nie ścierpię!
— Pozwolisz to uczynić spokojnie, bo inaczej dostaniesz kulę w głowę. Czy sądzisz, że możesz bić lorda ze Starej Anglii i potem żądać, żeby z tobą postępowano jak z padyszachem? Ty nie wiesz, jaką obrazą jest uderzenie batem? Wszyscy zostaniecie skrępowani. Tamtym daję słowo, że żadna krzywda ich nie spotka, jeśli będą posłuszni, ale ty dostaniesz baty i to z dobrym procentem.
Opierał się mimoto rękom Halefa. Na to spytał Lindsay tłómacza:
— Co znaczy po turecku: ja dopomogę?
— Jardymdży’m — odrzekł zapytany.
— Well! A więc jardymdży’m, mój chłopcze!
Podniósł harap, który alim poprzednio upuścił, uderzył go kilka razy tak dotkliwie, że obity porzucił myśl dalszego oporu. Związano go, poczem przyszła kolej na innych. Ci już nie bronili się; czuli zbyt wielki respekt przed strzelbami. Przymocowaliśmy im ręce na plecach w ten sposób, że nie mogli sami z tyłu węzłów rozwiązać. Oczywiście spętano im także nogi.
Następnie zbadałem nogę węglarza. Rana nie była niebezpieczna. Halef wymierzył wprawdzie w kolano, ale nie dobrze i kula weszła powyżej w mięso, przebiła je i wpadła w kupę płonącego drzewa. Opatrzyłem mu ranę, a potem go skrępowano, a w czasie tego wróciła mu przytomność. Rzucał na nas zajadłe spojrzenia, ale nie rzekł ani słowa.
Skinąłem na towarzyszy, żeby na bok odeszli, chciałem bowiem pomówić z nim w tajemnicy przed więźniami.
— Słuchajcie, master, popełniliście wielkie głupstwo — rzekł lord do mnie.
— Czy przez obietnicę, daną tym ludziom, iż się im nic nie stanie?
— Naturalnie — yes!
— Ja nie uważam tego za głupstwo.
— A za cóż? Czy za nadzwyczajny spryt?
— Nie, lecz za coś, co nakazywała mi ludzkość.
— A idźcież ze swoją ludzkością! Te łotry godziły na wasze życie. Czy to jest prawda, czy nie?
— Prawda.
— Yes! Nie rozumiem więc, dlaczego nie mielibyśmy także trochę nastawać na ich życie. Nie znacie prawa, wedle którego się tu postępuje?
— Znam je tak dokładnie jak wy, ale skoro trzymają się go ci półdzicy ludzie, to jeszcze nie wynika z tego, żeby to dla nas stanowiło wytyczną. Przeciwko wam wystąpili niedawno rozbójnicy Skipetarzy, a teraz sami mają do czynienia z gentlemanem, który jest chrześcijaninem, a w dodatku lordem z Oldengland. Czy byłoby to z jego strony gentlemanlike stosować względem nich ich własne zasady?
— Hm! — mruknął.
— Zresztą ani was, ani nas nie zabili. Wyszliśmy wszyscy cało. Zamordowania tych ludzi nie możnaby więc usprawiedliwić prawem odwetu.
— Dobrze, więc darujemy im życie, ale obijemy ich porządnie!
— Czy takie obijanie en masse odpowiada godności sir Dawida Lindsaya?
Wiedziałem, czem można go chwycić i skutek nie dał czekać na siebie. Potarł sobie niebiesko nabiegły nos i zapytał:
— Sądzicie więc, że takie święto batów i Englishman nie zgadzają się z sobą?
— Takie moje zdanie.Przejęty jestem zbyt wielkim szacunkiem dla waszej osoby i narodowości, iżbym miał przypuścić, że taka ordynarna zemsta sprawi wam przyjemność. Lew nie troszczy się nigdy o mysz, szarpiącą go za grzywę.
— Lew — mysz — bardzo dobrze! Doskonałe porównanie. Well! Zostawmy zatem te myszy w spokoju. Jako lew będę wspaniałomyślny. Ale tego hultaja alima za mysz nie uważam. On mnie bił.
— W tem się zgadzamy. On i węglarz są kierownikami tamtych. Obaj mają więcej niż jedno życie ludzkie na sumieniu. Nie ujdzie im więc na sucho Co do węglarza, to jest już ukarany kulą Halefa. Drugi skosztuje bata: pięćdziesiąt razów w plecy i ani jednego więcej.
— Ależ, master, mnie przeznaczono sto!
— Pięćdziesiąt wystarczy. Zapamięta je na całe życie.
— Zgoda! A co potem?
— Zamkniemy ich wszystkich w jaskini.
— Bardzo dobrze! Wpadną we własną jamę. Ale tam zginą z głodu, a zabić ich nie chcecie. Jakże to?
— Postaram się, żeby ich w czas wypuszczono. Mając przed sobą przez dwa lub trzy dni widmo głodu i pragnienia, odbędą karę taką, że nie potrafilibyśmy na nich większej nałożyć. Znajdziemy napewno człowieka, sprzymierzonego z nimi i znającego jaskinię. Przyślemy go tu, żeby ich uwolnił. Oni nie zaszkodzą nam potem, gdyż nie będzie nas już dawno w tych stronach.
— Dokąd skierujecie teraz swe kroki?
— Najpierw do Rugowej.
— Pysznie! Nie poszedłbym też z wami gdzieindziej. Mam z tym przeklętym Karanirwanem pomówić na seryo.
— Ja także, lecz o tem potem! Czy znacie go może osobiście?
— Tak i to lepiej, niżbym sobie życzył.
— A więc zgoda między nami co do ukarania pojmanych?
— Yes! Pod warunkiem, że alim dostanie swoich pięćdziesiąt batów.
— Dostanie.
Tłómacz, który słuchał naszej angielskiej rozmowy, zauważył zgodnie:
— I ja nie byłbym zatem, żeby tych ludzi zabijać. Śmiertelna trwoga, na którą będą narażeni w jaskini, będzie już karą dostateczną. Ale pytanie, czy będzie można wykonać tę karę. Kto wie, czy nie nadejdzie wnet jaki sprzymierzeniec Szuta, który zna jaskinię. Nie znalazłszy nikogo na dolinie, zaglądnie do jaskini i uwolni tych ludzi.
— Czyż zdołamy temu przeszkodzić?
— Nie, ale wówczas wyruszą natychmiast za nami jak sfora żarłoczna.
— Utrudnimy im to, zabierając ich konie. Pomyślałem już o tem. Iść pieszo do Rugowej wymaga tyle czasu, że już przed ich przybyciem nas tam nie będzie. Prawdopodobnie znajdziemy stąd najkrótszą drogę do tej miejscowości.
— Nie byłem jeszcze nigdy w tej dolinie — odrzekł dragoman — boją się, że nie potrafimy w dzikim borze znaleźć drogi, którą przybyliśmy tutaj. Wiem jednak, że dostawszy się do Koluczinu, będziemy już mieli stamtąd otwarty gościniec. Jeśli obierzemy ten kierunek, przybędziemy tam conajmniej w takim czasie, jaki spotrzebowalibyśmy, tłukąc się po bezdrożnych górach i karkołomnych dolinach.
— Ja także tak myślę. Byłbym w każdym razie jechał do Koluczinu. Drogę poznać po śladach kół, jak mówił nam węglarz. Teraz jednak zrobimy, co najpotrzebniejsze. Sprowadzimy tych łotrów do jaskini, skoro alim otrzyma karę w oczach waszych.
Przedstawiłem nasz plan tym, którzy nie rozumieli po angielsku. Zgodzili się. Halef, wojujący zresztą tak chętnie harapem, oświadczył na moje zapytanie, że nie jest katowskim pachołkiem, że uderza tylko tu i ówdzie, ilekroć chodzi o wymuszenie szacunku dla siebie. Postanowiono więc, że jeden z parobków węglarza podejmie się egzekucyi.
Wybraliśmy z nich najtęższego i zawiadomili, czego odeń żądamy, oraz, że naraziłby własne życie, gdyby nie dość mocno władał harapem. Zdjęto zeń sznury, poczem on z pomocą Oski przytoczył ciężki kloc, który leżał za domem. Teraz przywiązano alima do kloca.
Pseudouczony usiłował karę odwrócić prośbami, ale napróżno.
— Panie! — zawołał wkońcu do mnie w ogromnem przerażeniu. — Dlaczego chcesz być tak okrutnym? Wszak my geologowie studyowaliśmy budowę ziemi! Czy każesz bić kolegę?
— Czy ty nie powiedziałeś, że mnie, twego kolegę, miano zaćwiczyć na śmierć? Nie powołuj się na studya! Zaprowadziły cię one tak daleko, że bat stał się twoim kolegą i zbada dokładnie budowę twojego ciała.
Parobkowi węglarza wręczono harap. Halef stanął obok niego z pistoletem i zagroził mu, że go zastrzeli natychmiast, skoro tylko jedno uderzenie wypadnie za słabo. Egzekucya się zaczęła.
Podczas tego udałem się do mielerza i zdjąłem zeń czekanem warstwę ziemną, żeby już nadal nie służył do ukrywania wejścia do jaskini. Następnie porozbijałem i porozrzucałem polana, z których się składał. Zachowywałem się przytem hałaśliwie, aby nie słyszeć krzyku alima. Drzewo odlatywało na prawo i lewo, dopóki nie dostałem się do skały, do której przylegał mielerz. Tam trafił czekan na kamień.
Zbadałem miejsce i odkryłem niszę, zbudowaną z cegieł. Miała kształt stojącej skrzyni, której stronę otwartą zabito deskami i przykryto warstwą ziemi. Zdjąwszy tę przykrywę, ujrzałem cały zbiór flint, pistoletów, czekanów i noży. A więc to był skład broni, któregośmy się domyślali! W razie potrzeby podpalenia stosu można było z łatwością usunąć zawartość skrytki. Cegły były mocno osmolone, dowód, że stos zapalano dość często, co według tego, co słyszałem, musiało zawsze sprowadzać śmierć jednego lub więcej ludzi, znajdujących się w jaskini.
Pięćdziesiąt batów, które otrzymał właśnie alim, wydały mi się teraz o wiele łagodniejszą karą niż przedtem.
Po węglarzu widać było, jak bardzo gniewało go moje odkrycie. Lord, tłómacz, Halef, Osko i Omar zaopatrzyli się czemprędzej w czekany, a dwaj pierwsi wybrali sobie najlepsze strzelby. Oprócz tego zatknął każdy z nich za pas po jednym lub więcej pistoletów. Resztę wrzucono między drzewo.
Teraz kazałem związać ręce parobkowi węglarza, wziąłem go na bok i zapytałem:
— Prawda, że pan twój ma konie?
— Nie — odparł.
— Słuchaj! Widziałem je wczoraj, gdy przejeżdżaliście przez dolinę, w której mieliście na mnie napaść. Jeśli zataisz prawdę, dostaniesz tak samo, jak alim pięćdziesiąt batów w plecy.
To poskutkowało.
— Panie — rzekł — a nie zdradzisz, jeśli ci powiem?
— Nie.
— Ja nie chcę batów. Węglarz ma cztery konie, a jeden z nich jest doskonałym biegunem.
— A więc Szarka nie jest ubogi?
— O nie! Jego szwagier, Junak, także zamożny, choć tego nie okazują. Ukryli bardzo dużo pieniędzy.
— Gdzie?
— Tego oni nie wyjawią. Gdybym to wiedział, byłbym już dawno uciekł stąd z tymi pieniądzmi.
— Jest tu tyle broni, więc musi być i amunicya?
Znajdziesz wszystko w izbie pod łóżkiem, proch, ołów, kapsle i krzemienie do strzelb z zapałami.
— Czy masz bliżej alima?
— Nie.
— Uczonym on nie jest, chociaż mi się jako taki przedstawił. Czem jest właściwie?
— Tego nie wiem.
— Ale znasz Karanirwana?
Odpowiedział dopiero pod wpływem groźby.
— Tak, znam go, gdyż często tu bywa.
— Gdzie leży jego chan? Czy w samej Rugowej?
— Nie, przed miastem.
— A karauł, używany jako kryjówka?
— W lesie, przez który dawniej prowadziła droga, stanowiąca granicę kraju Miriditów. Wzdłuż tej granicy zbudowane były liczne karauły dla jej ochrony; z nich pozostał, zdaje się, tylko ten jeden.
— Czy widziałeś kiedy tę starą wieżę strażniczą?
— Nie.
— I nie słyszałeś nic o jej budowie i urządzeniu?
— Nigdy. Szut trzyma to w wielkiej tajemnicy.
— Lecz alim zapewne wie o tem?
— Przypuszczam. Jest przecież zaufanym Szuta.
— Dobrze! Pokażesz mi teraz konie węglarza. Ale nie próbuj uciec! Patrz, te dwa rewolwery mają dwanaście strzałów. Biorę obydwa w rękę, a ty pójdziesz przedemną w odległości jednego kroku. Zastrzelę cię za pierwszym, zbyt nagłym ruchem. Naprzód!
Poszedł przodem za dom i skręcił stąd pod kątem prostym na prawo, gdzie sam jeszcze dotychczas nie byłem. Dość wydeptana ścieżka, której nie zauważyłem poprzednio, prowadziła w zarośla, a wśród nich zrobiliśmy zaledwie dwadzieścia kroków, kiedy ujrzeliśmy przed sobą jakiś ciemny przedmiot, wysokości człowieka.
— Tam są, w środku — rzekł.
— Co to? Budynek?
— Stajnia, zbudowana z kołów i gliny.
— Ona wystarczy tylko na cztery konie. Gdzie reszta?
— Po drugiej stronie za ogniskiem.
— Tam, gdzie wczoraj stały konie Aladżych?
— Tak.
— To wiesz dość. Chodź napowrót!
Zawahał się.
— Panie — rzekł — widzisz, że ci jestem posłuszny. Zrób mi także przyjemność i powiedz, czy będziemy zabici.
— Wam darujemy życie. Powiedziałem już to raz i słowa dotrzymam. Ale na jakiś czas was zamknę.
— Gdzie?
— W jaskini.
— I więcej nic nam się nie stanie naprawdę?
— Nie.
— W takim razie dzięki! Spodziewaliśmy się czegoś o wiele gorszego.
Zamknięcie nie przerażało go widocznie. Odgadłem jego myśli i rzekłem:
— Nie będziemy dla was tacy łaskawi, jak wam się zdaje. Samym nie uda się wam uwolnić.
Zamilkł.
— Drabiny już niema — mówiłem dalej.
— Co? Drabiny? — spytał zakłopotany. — Ty wiesz o niej?
— Tak, byłem już wczoraj w jaskini. Wleźliśmy przez dąb i chcieliśmy poznać wnętrze, z którego zamierzaliśmy dzisiaj wyswobodzić Anglika.
— Allah! — zawołał zdumiony.
— Byliśmy także dzisiaj, gdy tam alim rozmawiał z Anglikiem. Powiedz to tamtym, niech poznają, jak mało mają mózgu w głowie.
— Ależ panie, w takim razie nie będziemy mogli z jaskini się wydostać! — rzekł zatrwożony.
— Właśnie o to chodzi.
— Więc mamy tam zginąć marnie?
— Nie szkoda was wcale.
— A wszak przyrzekłeś, że nic mi się nie stanie!
— Tak i słowa dotrzymam. My wam nic nie zrobimy. Sami urządziliście tak strasznie jaskinię. Śmierć w niej dotychczas mieszkała, ponosicie winę sami, że wpadniecie jej w ręce.
— Panie, tego chyba nie uczynisz Musielibyśmy zginąć tam z głodu i pragnienia!
— Wielu, wielu innych zadusiło się tam także nędznie. Nie skrzywimy wam włosa na głowie, lecz wsadzimy was tam, gdzie były wasze ofiary; co się potem stanie, to już nas nie obchodzi.
— I zasuniecie ten kamień?
— Oczywiście.
— O Allah! A więc stracony ratunek. Tego kamienia niepodobna od środka ani siekierą, ani nożem odsunąć. Będziemy bez narzędzi, a ze skrępowanemi rękami i nogami. Czy mnie nie obdarzysz swą łaską?
— Czy na nią zasługujesz?
— Wszak byłem ci posłuszny!
— Ze strachu przed kulą.
— Także z żalu za grzechy.
— Temu nie wierzę. Ale zastanowię się jeszcze, czy zrobić dla ciebie wyjątek. Teraz wracajmy!
Posłuchał tego wezwania. Gdy znaleźliśmy się obok ogniska i związano mu nogi na nowo, szepnął mi jeszcze raz:
— Czy zrobisz dla mnie wyjątek?
— Nie, rozmyśliłem się.
Na to krzyknął głośno i zjadliwie:
— Niech cię szatan porwie i pogrąży w najgłębszej otchłani piekieł! Ty jesteś najzłośliwszy i najparszywszy pies na ziemi. Oby zgon twój był tysiąc razy nędzniejszy i pełniejszy mąk od naszego.
Spodziewałem się tego. Jego natychmiastowe posłuszeństwo i zapewnienie skruchy nie łudziły mnie wcale. On był najsilniejszym, lecz także najbrutalniejszym z parobków węglarza. Widać to było po nim.
Oczywiście dlatego tylko byłem względem niego tak skłonny do wyznań, żeby wszystko drugim powiedział. Mieli niedługo siedzieć w jaskini, ale przez ten czas poznać, co to trwoga śmiertelna. Za swoje błogosławieństwa otrzymał parobek od Halefa kilka harapów. Nie poczuł ich widocznie wcale, gdyż zaczął skwapliwie przedstawiać towarzyszom w gniewnych słowach przyszły wspólny los. Usłyszawszy to, podnieśli głośny wrzask, wijąc się równocześnie w swoich więzach. Tylko węglarz leżał spokojnie i zawołał, starając się ich przekrzyczeć:
— Bądźcie cicho! Rykiem nic nie zmienicie. Nie okazujmy strachu przed tymi psami, którzy uwzięli się, by nas zabić. Czy musimy się bać? Nie, powiadam, stokroć nie! Pies chrześcijański chce nas zgubić, dlatego Allah zstąpi, by nas ocalić. Ten giaur nie będzie nad nami tryumfował!
— Wiem, o czem myślisz; — rzekł parobek. — Allah nie może zstąpić do jaskini, bo niema drabiny. Cudzoziemiec wlazł do dębu i zabrał drabinę.
Nastąpiła chwila śmiertelnej ciszy. Po tem zapytał węglarz, z trudnością chwytając powietrze, którego mu wskutek przerażenia w płucach zabrakło:
— Prawda to? Czy to możliwe?
— Tak jest, tak! On mi to sam powiedział.
— Jak odkrył tajemnicę?
— Szatan, jego brat i sprzymierzeniec, wyjawił mu zapewne.
— W takim razie już po nas, zginiemy z głodu i pragnienia!
Teraz opuścił go spokój zupełnie. Szarpał swe więzy i krzyczał głosem ochrypłym:
— O Allah, ześlij ogień z nieba i każ mu pochłonąć tych obcych. Spraw, niech woda z ziemi wystąpi i zatopi ich! Niech trucizna z chmur spadnie i wytraci ich jak robactwo!
Reszta wtórowała przekleństwom, dowodząc tem samem, że obraliśmy dobry środek do wystawienia ich na tortury trwogi przedśmiertnej. Wszczęli tak wielki hałas, że przyśpieszyliśmy umieszczenie ich w jaskini, co z powodu wązkiego otworu mogło się odbywać tylko pojedyńczo.
W środku poukładano ich szeregiem. Następnie wyleźliśmy z jaskini i przymocowaliśmy kamień łańcuchem. Oni wyli bez ustanku dalej, ale z zewnątrz nie było ich słychać.
Teraz zabraliśmy się do przeniesienia do ogniska polan, z których składał się mielerz tak, że wylot wejścia był wolny. Nawet lord pomagał. Wogóle z przyjemnością nie krępował się w takich razach względami na godność stanu. Polana stanowiły doskonały materyał do utrzymania ognia przez całą noc.
Podczas tej pracy wziął mnie hadżi za rękę, zrobił minę franta i powiedział:
— Zihdi, przyszedł mi właśnie do głowy bardzo dobry pomysł.
— Tak? Zazwyczaj te najlepsze nie są nic warte.
— Ten wart tysiąc piastrów!
— Nie dam ci ich z pewnością za niego.
— Mimo to ucieszysz się, gdy go usłyszysz.
— Więc mów!
— Powiedz mi najpierw, czy czujesz litość dla ludzi, którzy tam siędzą.
Wskazał na jaskinię.
— Wcale nie.
— Kara, którą obmyśliliśmy dla nich, jest zbyt małą w porównaniu z ich zbrodniami. Jutro, lub pojutrze znów będą wolni, a potem wszystko prędko się zapomni. Czy nie byłoby dobrze zwiększyć trochę ich trwogę, żeby popamiętali ją dłużej?.
— Nie miałbym nic przeciw temu. A jak to zrobisz?
— Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że zginą tą samą śmiercią, jakiej poświęcili swoje ofiary.
— A więc, że się uduszą?
— Tak, rozniecimy ogień.
— Przed jaskinią?
— Naturalnie i otworzymy dziurę, ażeby dym mógł wejść do środka.
— W takim razie uduszą się naprawdę.
— O nie! Ogień będzie tylko ognikiem, a że pali się na powietrzu, więc dostanie się do wnętrza tylko mała część dymu. Mielerz był tak urządzony, że powodował przeciąg, czego — przy tym ognisku nie będzie. Niech tylko zauważą, że otwieramy jaskinię i, poczują dym, chociaż nie wejdzie go tam wiele, trwoga ich nie da się opisać. Nie prawdaż, zihdi?
— Także tak sądzę.
— Więc pozwól mi to zrobić!
— Dobrze! Duszom ich wyjdzie to na dobre, gdy je tak wzruszymy, że dzień ten stanie się punktem zwrotnym w ich życiu.
Hadżi odwiązał łańcuch, wsunął kamień do jaskini, ale tak, że można go było jeszcze z zewnątrz pochwycić. Następnie ułożył małą kupkę drzewa przed dziurą i podpalił za pomocą płonącej gałęzi. Potem ukląkł i ją dmuchać w wydobywający się dym z taką gorliwością, że mu aż łzy z ócz poszły.
— Zostaw to, Halefie! — zaśmiałem się. — Jeszcze sam się udusisz.
— O nie! Nie odbieraj mi tej przyjemności. Te łotry nabawią się teraz strachu, jak gdyby leżeli w rozpalonej rynce, w której szatan smaży swych szczególnych ulubieńców.
Podczas gdy on krzątał się z całem poświęceniem koło ognika, my wzięliśmy płonącą głownię i poszliśmy do domu. Tam znaleźliśmy smolaki, a nawet świece łojowe, a więc podostatkiem materyału świetlnego.
Następnie zbadaliśmy łóżko. Po odrzuceniu jego części składowych trafiliśmy na stare, zabite gwoździami, drzwi. Gdyśmy je otworzyli, zionęła pod nami dość głęboka czworoboczna jama, której zawartość wydobyliśmy na górę. Składała się z kilku kawałów ołowiu, kilku blaszanych pudełek z kapslami, z kupki krzemieni i baryłki prochu z wywierconą dziurą, zatkaną kawałkiem szmaty.
Ukląkłem, aby wyjąć szmatę i zbadać jakość prochu. Potrąciłem przytem kawał ołowiu tak, że wpadł napowrót do jamy. Wydał przytem dźwięk, który zmusił mnie do nadsłuchiwania. Zabrzmiało coś jakby z wydrążenia.
— Czyżby pod tą jamą znajdowała się druga? — spytałem. — Posłuchajcieno! Czy nie dudni?
Rzuciłem drugi kawał i ozwał się ten sam dźwięk.
— Yes! — rzekł lord. — To fałszywa podłoga. Spróbujmy, czy nie da się usunąć.
Zatkaliśmy na razie baryłkę napowrót i zatoczyliśmy ją pod ścianę, żeby nie zajęła się przypadkiem od iskier z płonących smolaków. Następnie pokładliśmy się na brzuchach dokoła jamy, o ile miejsce na to pozwoliło, zaczęliśmy nożami drapać ziemię i wyrzucać rękami.
Wkrótce nie mogliśmy już dosięgnąć ziemi rękami więc zawołaliśmy Halefa, Jako najmniejszy i najszczuplejszy z nas musiał w jamie przykucnąć i dalej kopać. Wlazł i grzebał ziemię bardzo pilnie.
— Ciekawy jestem, jaki tu się ukaże fowlin-gbull — zaśmiał się lord.
Myśl, że dawniej życzył sobie namiętnie znaleźć w ruinach Niniwy skrzydlatego byka, bawiła go jeszcze dzisiaj.
Wtem Halef ustał. Dźwięk, wywołany nożem, zmienił się jakoś.
— Ziemia się kończy — oznajmił hadżi. — Natrafiłem na drzewo.
— Rób dalej! — poprosiłem. — Spróbuj odrzucić ziemię z drzewa!
— To grube jak ręka drągi poprzeczne, a pod nimi puste miejsce.
Jeszcze przez pewien czas wyrzucał Halef ziemię, a potem wysunął dwa kawałki drzewa bukowego.
— Leży tu ich jeszcze ze dwadzieścia obok siebie — rzekł. — Zaraz zobaczę, co się pod tem znajduje.
Wydobył jeszcze kilka drągów, dopóki nie zostało tylko tyle, ilu potrzebował, aby na tem uklęknąć. Potem sięgnął na dół rękoma. Przedmiot, którego dotknął, był tak wielki, że nie mógł go wydobyć przez otwór.
— To skóra — oświadczył — ale obwiązana sznurami i dość ciężka.
— Podam ci lasso — odrzekłem. — Przeciągnij je pod sznurami, a potem usuń resztę drągów. Zapomocą lassa wydobędziemy to na górę.
Poszedł za tą wskazówką i wylazł z jamy, a my wyciągnęliśmy ów nieznany przedmiot na lassie. Tkwił w dobrze zawiązanym i troskliwie owiniętym sznurami worze skórzanym, a wydawał ze środka dźwięk metaliczny. Odczepiwszy sznury i otworzywszy ściągnięty rzemieniem wór, wydobyliśmy jego zawartość. Wszyscy obecni, nie wyjmując mnie, wydali okrzyk podziwu, gdyż ujrzeliśmy przed sobą całą, kosztowną, staroskipetarską zbroję.
Składała się najpierw ze srebrnego czy też posrebrzanego łańcuszkowego pancerza, którego ogniwa łączyły się nader sztucznie. Twórca pancerza był w każdym razie mistrzem w swoim zawodzie, a na sporządzenie tego cacka poświęcił z pewnością dużo, dużo miesięcy. Człowiek, dla którego ten pancerz był przeznaczony, był małej postaci, może tak i jak Halef.
Następnie znalazły się dwa pistolety z zapałami, wykładane złotem, oraz długi, szeroki, sztylet o dwu ostrzach i rękojeści z drzewa różanego, wysadzanej złotem i ozdobionej na głowicy dużą, niebiesko połyskującą, perłą.
Ostatnią sztuką była krzywa turecka szabla w zwykłej skórzanej pochwie, z której lakier poodpadał miejscami. Towarzysze podawali ją sobie z ręki do ręki, nie mówiąc ani słowa, Halef wręczył mi ją wkońcu i zauważył:
— Ty jej się przypatrz, zihdi! Ona nie przystaje do tamtych rzeczy.
Rękojeść pokrywał lak i brud, że nie można było rozróżnić, z czego była zrobiona; wydawało się, jak gdyby powalano ją naumyślnie. Ale wygięta w wargi stalowa garda błyszczała mocno w świetle płonących smolaków. Byłem na tyle znawcą broni, żeby poznać natychmiast, że miała delikatnie wyryty napis. Przeczytałem łatwo słowa: „Ismi ess ssa’ika — jestem uderzeniem pioruna“.
To dowodziło wyraźnie, że mam w ręku broń bardzo cenną. Zapomocą wiszącego na ścianie kaftana, do którego Halef wsypał był ślimaki, oczyściłem rękojeść z brudu. Okazało się, że była z kości słoniowej, na której wytrawiona była czarno pierwsza sura z Koranu. Głowicę zdobiły dwa krzyżujące się złote półksiężyce. Pomiędzy wytworzonymi w ten sposób czterema półsierpami znajdowały się arabskie litery: w pierwszym przedziale Dżim, w drugim Sad, w trzecim znowu Dżim, a w czwartym Cha, Mim i Dal. Znałem te litery całkiem dobrze. Oznaczały imię fabrykanta, oraz miejsce i rok wykonania broni. Litery trzech pierwszych przedziałów należało uzupełnić i czytać w sposób następujący:
Ibn Dżordżani (imię)
ess ssaikal (fabrykant broni)
esz Szam (w Damaszku).
Czwarty przedział zawierał liczbę roku. Cha znaczy 600, Mim 40, a Dal 4, a więc zrobiono szablę w 644. roku Hedżry, przypadający na rok 622. po narodzeniu Chrystusa.
Dobyłem ją z pochwy. Posmarowana była brudną mięszaniną oleju z pyłem węglowym. Gdy ją obtarłem, nie zrobiła wstydu swej nazwie: zamigotała jak błyskawica.
Po bliższem przypatrzeniu się nie wątpiłem ani na chwilę, że to klinga prawdziwa, wykuta z indyjskiej stali z Golkondy i wypalona potem w żarze ognia z wielbłądziego nawozu. Po jednej stronie widniał wyraźny napis! „Dir bahlak — miej się na baczności!“ a na drugiej: „Iskihni dem — daj mi się krwi napić!“ Była tak elastyczna, że mogłem ją prawie koło nogi owinąć.
— No, Halefie — spytałem hadżego — czy ta szabla rzeczywiście nie przystaje do tamtych rzeczy?
— Ktoby to był pomyślał — odrzekł. — Jest stanowczo prawdziwa.
— Naturalnie! Ona posiada wartość daleko większą, niż wszystko, co z nią w jamie leżało. Zarazem zaprzecza twierdzeniu, jakoby takich prawdziwych kling nie wyrabiano w Damaszku, lecz tylko w Meczedzie, Heracie, Kermanie, w Sziras, Ispahanie i Khorassanie. Pokażę wam, jak się taką stal próbuje.
Obok leżał drewniany kloc, którego używano prawdopodobnie zamiast stołka. Na nim położyłem kamień wielkości dwu pięści, aby go przeciąć szablą. Próba udała się za pierwszym ciosem, a ostrze klingi nie wyszczerbiło się ani trochę.
— Do stu piorunów, prawdziwa! — zawołał lord. — A to ładne odkrycie! Odkupuję od was tę szablę. Ile chcecie za nią?
— Nic.
— Jakto? Nic? Nie dacie mi jej chyba za darmo!
— Nie. Nie mogę jej ani sprzedać, ani darować, ponieważ nie jest moja.
— Ale nie znacie właściciela!
— Będziemy się więc starali dowiedzieć czegoś o nim.
— A jeśli to będzie niemożliwe?
— To oddamy te rzeczy władzy. Zbroję prawdopodobnie skradziono, a jej prawowity właściciel powinien ją otrzymać z powrotem. Przypuszczam sir, że nie jesteście innego zdania.
— Właśnie, że innego, całkiem innego! Czy chcecie tutaj czekać miesiącami i przeszukiwać kraj cały za tym, do kogo zbroja należy? Czy sądzicie, że urzędnik zada sobie trudu, by wyszukać tego człowieka? W takim razie mylicie się bardzo! Wszak znane są tutejsze stosunki. Urzędnik wyśmiałby się skrycie z waszej dobroduszności i zachowałby rzeczy dla siebie.
— Oto się nie obawiam. Mówiąc o władzy, nie myślałem bynajmniej o tureckim walim, ani jego podwładnych. Ci ludzie nie mają w górach najmniejszej władzy. Górale dzielą się na plemiona, zupełnie niezawisłe, ani od siebie wzajem, ani od władz tureckich. Na czele każdego plemienia stoi barjaktar i rządzi z pomocą swoich dżobarów i dowranów. Wszystkie na osobach prywatnych popełnione zbrodnie karze nie państwo, lecz dotknięty niemi, lub jego rodzina, wskutek czego kwitnie tu jeszcze w najlepsze krwawy odwet. Oddając zbroję takiemu barjaktorowi, będę pewien, że jej nie sprzeniewierzy, gdyby nawet była własnością członka innego plemienia.
— A gdzie znajdziecie takiego barjaktara?
— O tem dowiem się zaraz w najbliższej wsi. Zresztą nie potrzebuję się nawet trudzić. Ja już tu każę sobie wymienić nazwisko właściciela.
— Komu?
— Węglarzowi. On pochował te rzeczy, więc zapewne wie, komu je zabrano. Halef, Osko i Omar zaraz go sprowadzą.
— To się nie da zrobić, zihdi — rzekł hadżi.
— Czemu?
— Bo roznieciłem mały ogień przed jaskinią. Nie możemy wejść do środka.
— To zgasisz ten ogień, mój kochany.
— Dobrze, ale potem znowu zapalę.
Wszyscy trzej wyszli, a za chwilę przynieśli węglarza. Rzucili go niezbyt lekko na ziemię, przyczem on krzyknął mocno, nie tyle z powodu niełagodnego obejścia się z nim, ile ze strachu na widok tego, co tu zobaczył. Wszak wtargnęliśmy do jego skarbca. Zacisnął zęby, że aż zgrzytnęły i powiódł wzrokiem, pełnym wściekłości, po rozsypanych przedmiotach. Gdy popatrzył do jamy, przebiegło mu przez twarz szczególne drgnienie, które wytłómaczyłem sobie w ten sposób, że niezawodnie jest jeszcze coś, czego nie znaleźliśmy dotąd.
— Kazałem cię do nas sprowadzić — rzekłem doń — aby się dowiedzieć od ciebie czegoś o tych przedmiotach. Do kogo one należały?
Milczał, a gdy powtórzyłem pytanie, znowu nie otrzymałem odpowiedzi.
— Połóżcie go na brzuchu i ćwiczcie dopóty, dopóki nie powie — rozkazałem.
Przewrócono go natychmiast, Halef dobył harapa. Widząc, że nie żarty, zawołał Szarka:
— Stójcie! Ja powiem!
— Więc mów, a prędko!
— Ta zbroja jest moją.
— Czy możesz to udowodnić?
— Tak jest. Miałem ją zawsze.
— I zakopujesz ją? Prawowitej własności nie ukrywa się przed nikim.
— Musi się to robić, jeśli się mieszka w lesie tak odludnie, żeby złodzieje nie zabrali.
— To są przecież twoi przyjaciele; nie potrzebujesz chyba ich się bać. Jakim sposobem przyszedłeś do posiadania tej zbroi?
— Odziedziczyłem ją.
— Po ojcach? Czyżby przodkowie węglarza pochodzili z tak bogatej i wybitnej rodziny?
— Tak, moi przodkowie byli wielkimi bohaterami. Z ich bogactw pozostała mi tylko ta zbroja.
— Innych skarbów nie masz?
— Nie.
— Zobaczymy!
Zapaliłem nowy smolak i poświeciłem w głąb jamy. W kącie leżały dwie paczki, owinięte szmatami, ukryte przedtem pod worem. Halef musiał zleźć i podać je nam na górę. Zabrzęczało w nich coś jak pieniądze, gdy niemi potrząsnął.
— Ciężkie. — rzekł. — Sądzę, że zawierają ładny pieniądz.
Węglarz wybuchnął zajadle przekleństwem i zawołał:
— Nie porywajcie się na te pieniądze! To moja własność!
— Milcz! — odparłem. — To nieprawda, gdyż twierdziłeś dopiero przed chwilą, że nie posiadasz innych skarbów.
— Czy muszę ci mówić o wszystkiem?
— Nie, ale szczerość byłaby tu wskazana. Twoje kłamstwa dowodzą właśnie, że nie przysługuje ci żadne prawo do tych rzeczy.
— Czy miałem wam nato pokazać swoje mienie, żebyście mi je zrabowali?
— Jesteśmy ludźmi uczciwymi i nie zabralibyśmy ci ani para, gdybyśmy byli przekonani, że te pieniądze rzeczywiście są twoje. Zresztą powinno to być dla ciebie obojętne, czy przywłaszczymy sobie te rzeczy, czy nie: ty i tak je utracisz, bo ciebie czeka śmierć pewna.
Tymczasem odwinięto szmaty i otworzono sakiewki. Były uszyte ze skóry jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Na jednej stronie miały perłowe ozdoby, które otaczały w środku umieszczone imię i nazwisko „Stojko Witeź“. Napis wykonany był kirylicą, której używają w Serbii i przytykających do niej górskich okolicach. Witeź znaczy rycerz. Stąd łatwy wniosek, że właściciel tych pieniędzy nosił nazwisko Witeź, ponieważ przodkowie jego byli witeziami, czyli rycerzami. Z ich czasów pochodziła też zbroja. Obecnie widzieć można w owych stronach niekiedy łańcuszkowe, lub łuskowe pancerze, noszone tylko podczas pokojowych uroczystości, gdyż nie zdołałyby się oprzeć dzisiejszej broni palnej.
— Czy umiesz czytać? — zapytałem węglarza.
— Nie — odpowiedział.
— Wołają cię: Szarka, ale to jest tylko imię. A jak ci na nazwisko?
— Wizosz.
— A przodkowie twoi tak samo się nazywali?
— Wszyscy pochodzili z tej sławnej rodziny, a jeden z Wizoszów kazał zrobić ten pancerz.
— To kłamstwo. Teraz dałeś się złapać. Ta zbroja i te pieniądze należą do niejakiego Stojki Witezia. Zaprzeczysz temu?
Wytrzeszczył na mnie oczy w bezmiernem zdumieniu. Nie wiedział, że na sakiewkach wyszyte były litery i nie mógł sobie wytłómaczyć, w jaki sposób wpadłem na to imię i nazwisko.
— Masz dyabła w sobie! — wybuchnął.
— A ty pójdziesz do dyabła, jeśli mi nie powiesz natychmiast, gdzie szukać tego Stójki.
— Nie znam człowieka tego imienia, a rzeczy te są moje. Mogę złożyć na to uroczystą przysięgę.
— Wobec tego muszę ci uwierzyć, a ponieważ nie mamy prawa rozdzielać ciebie, od własności twojej, przeto niechaj razem z tobą przepadnie. Zabierz ją do swych słynnych przodków, którzy pewnie mieszkają w dżehennie.
Przytoczyłem w jego pobliże baryłkę z prochem i wyciągnąłem z niej korek. Potem odciąłem od wspomnianego kaftana pas sukna, skręciłem go jak sznurek i wsunąłem jeden koniec w baryłkę, a drugi zapaliłem od płonącego smolaka.
— Panie, co czynisz? — krzyknął przerażony.
— Wysadzę w powietrze ciebie razem z domem i wszystkiem, co w nim się znajduje. A my chodźmy stąd prędko, żeby być dość daleko i nie narazić się na uderzenia kamieni.
Udałem, że rzeczywiście wychodzę, a towarzysze za mną. Lont tlił dalej powoli, lecz pewnie.
— Stać, stać! — ryknął za nami Szarka. — To przecież straszne! Miejcież litość!
— Ty także nie miałeś dla twoich ofiar litości — zawołał do niego Halef. — Ruszaj do piekła! Życzymy ci szybkiej podróży!
— Wróćcie się, wróćcie! Ja powiem wszystko, wszystko! Weźcie tylko ten lont! Te rzeczy nie są moją własnością.
Byłem już na dworze, lecz wróciłem czempredzej, by zapytać:
— A czyje?
— Tego Stojki Witezia, którego przedtem wymieniłeś. Ale wyjmij lont z beczki!
— Tylko pod warunkiem, że wyjawisz nam prawdę!
— Tak, tak, tylko precz z ogniem od prochu!
— Pięknie! Mogę zresztą lont zapalić drugi raz. Halefie, zduś iskrę! Lecz ostrzegam cię, Szarko! Jeśli cię jeszcze przychwycę na kłamstwie, wówczas zapalę lont na nowo i nie pomogą żadne prośby twoje. Nie pozwolimy na to, żebyś się bawił z nami. Gdzie więc zabrałeś temu Stójce pieniądze i zbroję?
— Tutaj.
— Ach! Więc nie był sam, gdyż w tych okolicach nie jeździ się bez towarzystwa z takimi skarbami.
— Był z nim syn i służący.
— Ty ich zabiłeś?
— Starego nie. Bronili się i zmusili nas do tego, żeśmy ich zastrzelili.
— Więc Stojko jeszcze żyje?
— Tak.
— A gdzie?
— W karaule koło Rugowej.
— Rozumiem. Będą się starali wymusić na nim okup?
— Tak, Szut tego żąda. Jeżeli mu Stojko zapłaci, to ja będę mógł te rzeczy zachować dla siebie.
— A jeśli nie otrzyma okupu?
— To będę musiał podzielić się z Szutem.
— Kto jeszcze jest w to wtajemniczony?
— Nikt oprócz Szuta i moich parobków.
— Więc oni wzięli udział w napadzie na Stójkę?
— Tak. Sam byłbym nie dał rady trzem ludziom.
— Jesteście istotnie dyabelskiem stowarzyszeniem! Czy alim wie co o tem?
— Nie powiedzieliśmy mn nic, bo byłby zażądał także części łupu.
— Co zrobiliście ze zwłokami?
— Zakopaliśmy.
— Gdzie?
Zawahał się z odpowiedzią. Ujrzawszy jednak, że Halef zbliżył płonący smolak do lontu, rzekł:
— Nie zapalać na nowo! Miejsce to stąd niedaleko. Szukać go chyba nie będziecie?
— Właśnie, że to zrobimy.
— I będziecie kopali?
— Prawdopodobnie.
— Przecież zanieczyścicie się trupami!
— Ty uczyniłeś to także i nie bałeś się. Zaprowadzisz nas tam, jakkolwiek chodzić nie możesz. Zaniosą cię.
— To niepotrzebne. Sami znajdziecie miejsce z łatwością, gdy stąd pójdziecie do wozu, a stamtąd w zarośla. Jest tam kupa ziemi i popiołu, pod którą są pogrzebani. Obok leży motyka i łopata.
— Pójdziemy tam. Jeśli tak nie jest, jak mówisz, to wylecisz w powietrze. Zresztą jestem pewien, że nie zamordowaliście ich dlatego, iż się bronili; musieli umrzeć, żeby was nie zdradzili. Stary Stojko także postrada życie, skoro tylko okup zapłaci. Skąd jednak wpadłeś na pomysł umieszczenia go w karaule? Gdybyś go był ukarał w jaskini, byłbyś mógł sam dla siebie dostać i nie dzielić się z Szutem.
— Niestety przyszedł właśnie po walce; widział wszystko i nie mogłem nic przed nim zataić. Zabrał też zaraz z sobą Stojkę.
— Pocóż ten był u ciebie?
— Zamierzał u mnie przenocować, będąc w podróży z okolic Slokuczie, gdzie piastuje godność barjaktara swego plemienia.
— A dokąd jechał?
— W góry Akra do Batery, leżącej niedaleko Kroji. Jego syn chciał się tam ożenić.
— Mój Boże! Człowiecze, tyś naprawdę szatan! Zamiast na wesele poszedł na śmierć! Wziął z sobą tę cenną zbroję, aby się nią ozdobić na tę uroczystość. Dla ciebie właściwie niema stosownej kary! Każda, choćby największa, będzie za łagodna! Ale ojca przynajmniej uratować trzeba. Powiedz mi najpierw kiedy się to stało.
— Minęły dziś dwa tygodnie.
— Jak można się dostać do karaułu?
— Ja nie wiem, bo Szut trzyma to w wielkiej tajemnicy. Co najwyżej mógł to alimowi powiedzieć. Widzisz panie, że mówię ci wszystko otwarcie. Spodziewam się, że darujesz mi życie.
— My was nie zabijemy. Powinniście zginąć jak najprędzej, ale nie chcemy się plamić krwią waszą. Jesteście potworami, którym nie dorówna krokodyl, ani hyena. Pójdziemy teraz odszukać grób. Ty zostaniesz tu aż do naszego powrotu, a Omar będzie ciebie pilnował.
Zaopatrzywszy się w tęgie głownie, udaliśmy się na opisane miejsce. Nie należy sądzić, że ten łajdak przyznał się prędko do wszystkiego. Przeciwnie, wahał się często i ociągał, ale Halef, który trzymał smolak przy loncie, zmuszał go do mówienia.
Znaleźliśmy ową kupę, złożoną w większej części z popiołu niźli z ziemi, i rozkopaliśmy za pomocą leżących obok narzędzi. Trupy nie zostały odrazu zakopane, lecz wprzód spalone. Cztery nadwęglone czaszki dowodziły, ze przedtem usunięto w ten sposób jeszcze inne ofiary. Widok był ohydny, opuściliśmy więc to miejsce ze zgrozą. Halef i lord przesadzali się w wyrazach oburzenia, Domagali się, żeby z węglarzem i jego parobkami zakończyć natychmiast. Nie odpowiadałem z początku. Mnie samego opanowała straszna złość na tych łotrów.
— Czemu nie mówicie, sir? — zawołał Lindsay. — Ci zbrodniarze muszą być przecież ukarani!
— Tak się stanie.
— Pshaw! Wszak sami powiedzieliście, że właściwe władze nie mają tu żadnej mocy. Jeżeli my nie weźmiemy na siebie odwetu, to te wisielce umkną nam. Chcecie im nawet posłać kogoś, żeby im otworzył jaskinię.
— Pewnie, że to uczynię.
— Tak jest! Żeby ładnie mogli pouciekać!
— Nie przyślę im ich przyjaciela, lecz człowieka, u którego nie znajdą łaski i pobłażania. Dotychczas byłem tego zdania, że należałoby im istotnie strachu napędzić, ale życia nie pozbawiać. Teraz jednak, po odkryciu tej nowej, ohydnej, zbrodni, twierdzę wprawdzie nadal, że nie wolno nam samym porwać się na nich, ale kary mimoto nie unikną. Oswobodzimy tego Stojkę Witezia i przyślemy go tutaj. Sądzę, że on nie okaże się względem nich zbyt pobłażliwym sędzią.
— Well! Na to się zgadzam. Sami nie włożymy rąk w te brudy, ale ten barjaktar wykona zemstę, jakiej my nie wymyślilibyśmy nigdy. Zresztą jest to jeszcze wielkie pytanie, czy ten Stojko zdąży tutaj dość wcześnie, aby spełnić swój urząd sędziowski. Każdej chwili może nadejść przyjaciel węglarza i uwolnić jego i towarzyszy.
— Musimy oczywiście być na to przygotowani, ale żaden z nas przecież tu nie zostanie, aby temu zapobiec.
— Czemu nie? — zapytał tłómacz. — Ja jestem zaraz gotów tutaj się zatrzymać. Sir Dawid nie potrzebuje już mojej pomocy, bo pan jest przy nim. Wprawdzie odpadnie moje honoraryum, skoro urzędu dragomana...
— Ani słowa o tem! — wtrącił Lindsay. — Płacę mimoto. Well!
— Wobec tego pod tym względem nie poniosę szkody. Zostanę tutaj i dopilnuję tych potworów, dopóki Stojko się nie zjawi. A może pan myśli, że nie spełnię wiernie tej powinności? Sądzi pan zapewne, że będę skłonny do grzeczności dla tych ludzi, gdy się panowie oddalą?
— Nie — odparłem. — Miałem sposobność wypróbować pana. Słyszałem, jakie panu czyniono propozycye, na które pan jednak nie przystałeś. Nie zataiłeś pan przed lordem tego, że będzie musiał umrzeć, choćby nawet zapłacił wymagana sumę. Jestem pewny, że pan będziesz po naszej stronie, a nie po stronie węglarza i jego wspólników, ale nie wiem, czy masz pan dość sprytu i energii do wykonania tego, co dobrowolnie przyjąłeś na siebie.
— Proszę być o to spokojnym! Jestem także rodowitym Arnautą. Jako tłómacz mam do czynienia z ludźmi zarówno chytrymi, jak gwałtownymi. Potrafię naprawdę odwrócić od jaskini uwagę ludzi, którzyby tu przyszli przypadkiem. A gdyby podstęp nie wystarczył, użyję przemocy; uzbrojony jestem dostatecznie.
— Więc zrobiłbyś pan to istotnie?
— Pewnie! Czy zdaje się panu, że ja nie wiem, co mnie czekało, gdyby pan był nie nadszedł? Przyrzekli mi wprawdzie wolność; tak, ale byłbym jej nigdy nie ujrzał. Byliby mnie przy życiu nie pozostawili, obawiając się, że wszystko zdradzę. Zrobili mi tylko nadzieje, żebym namawiał lorda do wystawienia przekazu. W chwili w którejby go byli dostali, byłaby moja śmierć postanowiona. Jestem ojcem rodziny; żona, rodzice i dzieci byliby stracili żywiciela. Gdy się nad tem zastanowię, to ani mi przez myśl nie przejdzie być pobłażliwym dla tych zbrodniarzy.
— Well! Bardzo dobrze! — rzekł lord. — Nie potrzebuję już wprawdzie tłómacza, ale wynagrodzę za wszystko, a od dziś płace po sto dolarów. Dam także hojny bakszysz, jeśli wszystko pójdzie dobrze.
— To wszystko ładnie, ale z czego zapłacicie, sir, skoro wam wszystko zabrano?
— Odbiorę wszystko Szutowi. A gdybym tego nawet nie dostał, to podpis Dawida Lindsaya znaczy wszędzie tyle, ile on zechce.
— W najgorszym razie ja służę — rzekłem. — Sir Dawid Lindsay może rozporządzać moją kasą, która niestety nie jest taka niewyczerpana jak jego.
— Dobrze wam tak! — zaśmiał się. — Teraz skarżycie się na brak pieniędzy, a gdy wam w Stambule chciałem ofiarować mój portfel, aby się wam odwdzięczyć za towarzystwo w długiej podróży, opanowała was duma jak Hiszpana i wybiegliście precz. Mogliście dzisiaj mieć ładną sumkę, gdybyście byli wówczas wzięli pieniądze i sprzedali mi ogiera. Ale macie taką twardą, głowę, że wnet się z niej rogi wykłują. Well!
Wśród tych rozmów wróciliśmy do domu i weszliśmy do środka. Węglarz popatrzył na nas wzrokiem wyczekującym i frasobliwym zarazem.
— No i cóż, effendi? Czy przekonałeś się, że cię nie okłamałem? — zapytał.
— Powiedziałeś prawdę. Zastałem tam nawet więcej, niż było w twych słowach. Spalono tam dwóch jeszcze oprócz tych, o których chodziło. Kim byli tamci?
— To byli... byli... czy musisz to wiedzieć panie?
— Nie. Zachowaj to lepiej dla siebie. Ale wobec tego przyjąć trzeba, że zebrałeś obfity łup. Gdzie go trzymasz?
— Nie posiadam nic prócz tego, co znaleźliście tutaj u mnie.
— Nie kłam! Te rzeczy należały do Stojki. Gdzie znajduje się wypłacony ci przez Szuta udział w zdobyczy i dochód z rabunków, przedsiębranych oprócz tego na własny rachunek?
— Zapewniam, że nic więcej nie mam!
— Zihdi, czy podpalić lont? — zapytał Halef, zbliżając smolak do sznurka.
— Tak.
— Nie, nie! — zawołał Szarka. — Nie wysadzajcie mnie w powietrze! Wyznam prawdę: tu u mnie nic więcej niema.
— Tu nie, ale gdzie indziej?
Milczał.
— Mów, bo Halef groźbę wykona!
— Ja tu nic nie mam. Mój... mój szwagier przechowuje mi wszystko.
— Junak? A gdzie?
— Zakopane pod piecem.
— Aha! Więc nie czułeś się tutaj dość pewnym? No, niech to tam leży na razie. Nie mam czasu powracać, aby sobie przywłaszczyć te krwawe pieniądze. A teraz jeszcze jedno! Wy posługujecie się tajnem hasłem, po którem się poznajecie.
— Effendi, kto ci o tem powiedział?
— Ja to wiem. Jak brzmi to słowo?
— Nie wolno mi wyjawić.
— Proch zaraz rozwiąże ci język!
— Czy chcesz mnie zmusić do złamania przysięgi? Weźmiesz to na swoje sumienie?
— Ty widocznie sądzisz subtelnie o sumieniach drugich ludzi. Przysięga taka, jak twoja, nie jest dla mnie niczem, ale mimoto nie zmuszę cię do jej złamania. Nie zdradzisz więc tego słowa. Ale gdybym je sam powiedział, czy potwierdziłbyś, że jest tem właśnie?
— To mógłbym zrobić, bo w takim razie nie dowiedziałbyś się o niem odemnie. Ale to nieprawdopodobne, jakobyś ty je znał. Każdy poddany chowa je w najściślejszej tajemnicy. Zdrada pociąga za sobą karę śmierci wśród najstraszniejszych mąk.
— Nie łudź się! Jakbyś mnie przyjął, gdybym przyszedł do ciebie nocą jako obcy, zapukał w okiennice i zawołał przez nią te dwa słowa: „bir syrdasz!“
Drgnął i wytrzeszczył na mnie oczy, pełne przerażenia. To dowodziło, że to są słowa właściwe, nie potrzebowałem więc dopiero jego potwierdzenia. To hasło wyjawił mi przewoźnik w Ostromdży. Zaraz wtedy domyśliłem się, że używa go nietylko Mibarek, lecz że ma ono znaczenie dla całego stowarzyszenia Szuta.
— Cóż, mowę ci odjęło? — rzekłem.
— Panie, ty wiesz wszystko, wszystko! Niewątpliwie zapisałeś dyabłu duszę, za co on teraz służy ci wiernie, nie odstępując na krok i poucza o wszystkich tajemnicach.
— A mnie się zdaje, że on sprzyja daleko więcej tobie niż mnie. Twoja dusza jest w jego mocy; on cię też nie zdradził. Zbrodnia nosi zawsze zdradę w swem łonie. Już nigdy nie zobaczysz mojego oblicza. Radzę ci wejść w siebie, zanim umrzesz. Zabierzcie stąd tego draba!
— Panie, grozisz śmiercią! — zawołał. — Obiecałeś mi przecież, że nas nie zabijesz!
— Przyrzekłem i słowa dotrzymam. My na was się nie porwiemy, śmierć przystąpi do was z innej strony. Jest już tak blizko was, że rękę podnosi, aby was dosięgnąć.
— Jaka to śmierć? — zapytał pełen trwogi, kiedy go podnoszono, by go wynieść.
— Poznasz ją sam bardzo rychło; zbyteczne zapowiadać ci ją naprzód. Precz z nim!
Równocześnie dałem Halefowi polecenie, żeby na miejsce węglarza sprowadzono alima. Nie wniesiono go do domu, lecz położono przy ognisku. Halef zdjął mu z nóg pęta, aby mógł chodzić.
Wargi miał zaciśnięte i nie spojrzał na nas ani razu, chociaż trwoga śmiertelna wyzierała mu z oblicza.
— Żądam od ciebie pewnych wyjaśnień — powiedziałem doń. — Spodziewam się, że mi ich nie poskąpisz, chyba że wolisz dostać znowu pięćdziesiąt kijów. Chodzi mi o to, jak można niepostrzeżenie zajść do karaułu Szuta.
Anglika nie pytałem jeszcze dotąd, jak go tam zaprowadzono, miałem jednak powody przypuszczać, że się to stało drogą tajemną. O niej to musiałem się dowiedzieć. Alim patrzył przed siebie w ziemię, nie odzywając się ani słowem.
— No, czy nie słyszałeś mnie? — spytałem.
Gdy zaś milczał mimoto, skinąłem na Halefa, stojącego w pogotowiu z harapem. Ten zamierzył się do uderzenia. Na to cofnął się alim, rzucił na mnie spojrzenie, pełne wściekłości i nienawiści i rzekł:
— Nie każ mnie znowu bić! Będę ci odpowiadał, ale to na twoją zgubę. Kto się wciska w tajemnice Szuta, ten jest zgubiony. Nie będę cię okłamywał i wyznam prawdę. Ale ta właśnie prawda zaprowadzi was w objęcia straszliwej śmierci. To będzie moja zemsta. A więc co pragniesz wiedzieć?
— Czy jesteś zaufanym Szuta?
— Tak.
— Czy znasz jego tajemnice?
— Nie wszystkie.
— Ale znasz wejście do karaułu?
— Oczywiście.
— Więc opisz mi je!
Nienawiść popchnęła go do wielkiej nierozwagi. Nie myśląc o tem, zdradził się z tem, że grozi nam śmierć. Niewątpliwie było w tem wejściu tajemnem jakieś niebezpieczeństwo dla nieobeznanego z tem. Szło tylko o to, by się dowiedzieć, na czem ono polega, albo gdzie go się należy spodziewać. Rozumiało się samo przez się, że alim sam nie powiedziałby mi tego, a zmusić go nie mogłem ani przemocą, ani podstępem. Przeciwko mojej występowała jego chytrość, z tą nad moją przewagą, że ja nie znałem przedmiotu. Przemocą z tego powodu także trudno było co uzyskać. Mógł mi cokolwiekbądź skłamać, a ja byłbym musiał wierzyć.
Był tylko jeden środek na to, by wydobyć zeń prawdę: należało obserwować jego twarz. Taki człowiek jak on nie panuje, zwłaszcza w gniewie, nad wyrazem swej twarzy. On wogóle nie pomyślał nad tem, że twarz mogłaby go zdradzić.
W tym celu stanąłem tak, że chcąc do mnie mówić i patrzeć równocześnie na mnie, musiał się twarzą zwrócić do światła. Szturknąłem polanem w ognisko, żeby ogień strzelał wysoko. Przybrałem przytem minę jak najswobodniejszą i opuściłem powieki tak, że do połowy przykrywały mi oczy, a wzrok wydawał się przeto mniej ostrym, niż był w istocie.
— Nie znasz drogi przez góry i dlatego będziesz musiał jechać przez Koluczin — zaczął. — Ale ślady kół zawiodą cię do brodu o bardzo małej głębokości wody. Poniżej Koluczinu łączy się pod Kykis Czarna Drina z Białą i zwraca się potem ku północnemu zachodowi, poczem płynie pod Rugową. Ty jednak nie puścisz się wzdłuż Driny, lecz gościńcem do Rugowej. Jest to ten sam, który wiedzie od południa z Obridy do Spasii i sięga na zachodzie do Skutari. Droga ta ciągnie się wzdłuż lewego brzegu Driny, a Rugowa leży na prawym. Przybywszy tam, wstąpisz zapewne do chanu. Gospodarz nazywa się Kolami. Jaki to człowiek, tego nie potrzebuję ci mówić, bo czynisz i tak, co ci się podoba. Ale z tego, że opisuję ci wszystko tak dokładnie, możesz wywnioskować, że pewien jestem twej zguby.
Słowa, w których powiedział, że z Koluczinu nie mam jechać ponad Driną, lecz gościńcem, wyrzucił z siebie z pośpiechem i tak natarczywie, że dosłuchałem się w tem życzenia, żebym obrał tę drogę. Gdybym to musiał rzeczywiście uczynić w braku innej drogi, to należało zachować na niej wielką ostrożność.
— Zaprzestań tych uwag! — powiedziałem. — Nie pytałem o drogę, lecz o karauł.
— Karauł leży w wysokim lesie nadrzecznym. Każdy ci go wskaże. Zobaczysz tam odwieczną, napół rozpadłą, wieżę strażniczą wśród szeroko rozsypanych zwalisk. Wejście jest nie przy ziemi, lecz w górze. Budowano tak wówczas, aby utrudnić zdobycie karaułu szturmem. Kto chce się dostać drzwiami, musi się wspinać po drabinie.
— Czy jest tam jaka?
— Nie. Teraz już niepotrzebna. Mur ma kilka łokci grubości, więc wyłamano zeń kamienie w pewnych odstępach i umożliwiono wspinanie się. Na górze jednak nie znajdziesz nic prócz ruin i ścian zapadłych, nad któremi rozpina się błękit...
— A pod tem?
— Nic.
— Nie wierzę. Jak wysoko nad ziemią zrobione jest wejście do wieży?
— Wysokości może pięciu ludzi.
— Tam były dawniej komnaty, a pod niemi musiały się znajdować inne, które pewnie są i do dzisiaj. Nie budowano chyba wieży na piętnaście łokci w górę, nie zostawiając w środku wolnej przestrzeni.
— Jednak tak jest, gdyż mimo najtroskliwszego szukania nie zdołano znaleźć drogi na dół. Wieża wygląda jak kolumna, pełna od dołu aż do wspomnianej wysokości, a wydrążona dopiero na górze. Mimoto są pod nią właśnie, ale tylko przypadkowo, próżne miejsca, nie stojące z nią w żadnym związku. Nie były też z wieżą nigdy połączone. To są jaskinie gymisz laghymy[63], które znajdowały się tam w dawnych czasach. Szyb, który prowadził z góry do ziemi, zasypano, a krzaki i drzewa tak go zarosły, że go znaleźć nie można. Biegł tam także ganek podziemny od brzegu rzeki do szybu, a służył albo do spływu wody z kopalni, albo do sprowadzania jej z rzeki. Wejście tej sztolni również zamurowano i nikt o niej nie wiedział, dopóki nie odkrył jej przypadkiem jeden z naszych przyjaciół. Tym podkopem musisz wejść do kopalni. Ciągnie się on daleko w głąb ziemi i kończy wielką okrągłą komnatą, z którą łączy się kilka innych.
— W jednej z nich siedzi Stojko?
— Tak jest.
— A w której?
— W tej, która jest wprost naprzeciwko sztolni.
— Ale ona zamknięta.
— Tylko drewnianym ryglem, który łatwo odsunąć.
— A czy gankiem podziemnym można iść dobrze?
— Tak dobrze, że światła w nim nie potrzeba. Prowadzi całkiem prosto i regularnie wznosi się zwolna, tylko dno ma wyłożone trochę ślizkiemi deskami. Tworzą one rodzaj pomostu w jednem miejscu nad rozpadliną skalną, ale przymocowane są tak dobrze, że nie grozi najmniejsze niebezpieczeństwo.
Przy tych słowach machnął pogardliwie ręką, aby zaznaczyć, że niema niebezpieczeństwa, ale uderzył mnie podstępnie tryumfujący błysk jego oczu. Brwi mu się podniosły i opadły, jakby poruszone sprężyną jakiejś myśli. Spojrzenie i drganie powiek trwało zaledwie pół sekundy, ale powiedziało bardzo wiele. W tej rozpadlinie czyhało niewątpliwie niebezpieczeństwo.
Ponadto okłamał mnie niezawodnie już poprzednio. Dolnej części wieży nie wypełniały z pewnością same mury. Jeśli bowiem miały kilka łokci grubości, to dawały już dostateczne zabezpieczenie przeciwko nieprzyjacielowi, zwłaszcza że wejście leżało tak wysoko nad ziemią. Strażnicy, dawni mieszkańcy karaułu, potrzebowali nie tylko mieszkań, lecz także piwnic i sklepów. Czemuż mianoby nie umieścić ich w dolnej części wieży i budową pełnego muru marnować czas i materyał?
Czy była tam istotnie kopalnia srebra? Jeśli tak, to pochodziła w każdym razie z przed czasów panowania tureckiego, z epoki carów bułgarskich. Wiadomo naprzykład, że car Symeon, który rządził od roku 888. do roku 927., nietylko rozszerzył najbardziej granice państwa, lecz otoczył także opieką handel, nauki i sztuki.
Państwo jego rozciągało się na zachód mniej więcej aż do dzisiejszego Perzerinu, a więc do okolic, w których znajdowaliśmy się obecnie. Być więc może, że wówczas wykopano tu szyb. Przechodzącą tędy granicę kraju obsadzono wieżami strażniczemi, a jeden z tych karaułów miał służyć szczególnie do obrony kopalni.
Jeśli to przypuszczenie było prawdziwe, to należało też przyjąć, że wobec blizkości granicy, a więc ludów nieprzyjacielskich, szyb nie wychodził na otwarte pole, lecz do wnętrza wieży. Alim mówił o zwaliskach murów, znajdujących się obok. Może wejście leżało pod niemi, a więc przynajmniej pod osłoną karaułu.
Nie wierzyłem także w zasypanie szybu. Stare kopalnie zasypuje się tylko w krajach cywilizowanych. Turek nie podejmuje się uciążliwej pracy, przynoszącej jedynie koszta. Jemu to obojętne, czy jaki Bułgar lub Albańczyk wpadnie do dziury i kark tam skręci. „Allah tak chciał!“ powiada i tem się uspokaja.
Jeżeli otwór był jeszcze, to albo w karaule, albo w jego pobliżu, zakryty pozornie gruzami. Alim mógł mi to wyjaśnić, ale niepodobna było zmusić go do tego. Postanowiłem więc podstępem wydobyć zeń potrzebne mi wiadomości. Dlatego po jego zapewnieniu ostatniem zapytałem tonem obojętnym:
— Ale gdzież to niebezpieczeństwo, o którem mówiłeś?
— Okaże się ono dopiero wtedy, gdy wejdziecie do okrągłej komnaty, aby więźnia uwolnić.
— Na czem ono polega?
— Tego nie wiem, a nawet bez tej przyczyny nie wyjawiłbym tego. Niebezpieczeństwo znane przestaje być niebezpieczeństwem.
— Mogę cię batem zmusić do powiedzenia!
— Żebyś mnie nawet zabił, nie zdołam ci objaśnić czegoś, czego sam nie wiem. Gdybyś użył gwałtu, to ja znowu, aby uniknąć batów, zasłoniłbym się jakiemś kłamstwem, wyglądającem prawdopodobnie.
— A skąd wiesz o istnieniu niebezpieczeństwa?
— Szut o niem mówił; oświadczył bowiem, że kto przestąpi bez jego wiedzy próg okrągłej komnaty, jest zgubiony. Niezawodnie umieścił tam jakiś przyrząd, zabijający każdego niepowołanego wdziercę.
— Hm! A jak znaleźć wejście do tego podziemnego ganku?
— Można się tam dostać tylko od rzeki. Należy wsiąść do łodzi i popłynąć kawałek w górę. Na drugim brzegu ciągnie się gościniec, z tej strony zaś na lewo wznosi się z wody stroma skała. Uważając dobrze, zobaczysz miejsce, gdzie skała i rzeka tworzą zakręt. Woda tam bardzo głęboka, a nad nią znajduje się wejście do sztolni tak wysoko, że przy zwykłym stanie wody można, siedząc w łodzi, wjechać tam, nie uderzywszy głową.
— I tą dziurą zauważono dopiero niedawno?
— Tak, bo z góry zwisają rośliny i zakrywają ją całkiem. Podpływa się łodzią, jak daleko sięga woda i przywiązuje się ją do pala, wbitego w kamień.
— To jest dość niebezpieczne. I w ten sposób sprowadzono tam Stójkę?
— Jego i Anglika, który tu stoi przy tobie. Spytaj go, on to potwierdzi z pewnością.
— Czy są tam w dole jeszcze jakie izby oprócz okrągłej i tych, które do niej przytykają?
— Nie. Te leżą pod samym karaułem, ale głęboko. Napróżno szukaliśmy szybu, któryby prowadził w górę Zasypano go.
— A któż zanosi więźniom jadło i napoje?
— Tego nie wiem.
— Czy masz jeszcze co dodać do twego opisu?
— Nie; usłyszałeś już wszystko, co wiem. Szut zapewnił mnie, że każdy niepowołany musi umrzeć, wchodząc do owej komnaty. Dlatego twierdziłem, że idziecie na pewną śmierć, jeśli istotnie zamierzacie coś przedsięwziąć przeciw Kara Nirwanowi.
— Nie musimy sami wchodzić do sztolni. Poślemy tam innych.
— To zginą, a wy nie dowiecie się nawet, jak im tam poszło.
— W takim razie każę pojmać Szuta i on sam będzie musiał nas poprowadzić.
— Pojmać? — zaśmiał się. — Jeślibyś postanowił kogoś aresztować w Rugowej, to musiałbyś się właśnie udać do najlepszego przyjaciela Szuta. Nie zdołasz mu tam nic zrobić, gdyż poważają go bardzo. Jeśli pomocy przeciwko niemu zażądasz, to natkniesz się albo na jego sprzymierzeńców, albo na ludzi, którzy uważają go za wysoce pobożnego, uczciwego i dobroczynnego. Nikt ani jednemu słowu twemu nie uwierzy. My wpadliśmy w twoje ręce, ale on sobie z ciebie zakpi. Jeśli wystąpicie przeciwko niemu otwarcie, to obejdzie się z wami, jak z waryatami, jeśli zaś skrycie, to wpędzicie się w zgubę. Czyńcie, co wam się podoba; dżehenna będzie w każdym razie waszym udziałem!
— Piekło? Śmierć? O nie! Mylisz się znowu co do nas. Powiedziałeś mi o wiele, o wiele więcej, niż chciałeś. Każesz się nazywać alimem, uczonym, a jesteś taki głupi, że mnie litość zbiera nad tobą. Wszak pouczyłeś mię całkiem wyraźnie, na jakie wystawiamy się niebezpieczeństwa.
— Ja? Przecież ja ich sam nie znam.
— Nie usiłuj wywieść mnie w pole! Przekonałem cię już, że tego nie potrafisz. Pierwsze niebezpieczeństwo czeka nas na gościńcu między Koluczinem a Rugową. Tam czyhają Aladży, którzy ci towarzyszyli. Szut postarał się o uzbrojenie ich na nowo i dodał im pewnie jeszcze kilku towarzyszy. Pojedziemy prawdopodobnie gościńcem, gdyż nie boimy się naszych wrogów, ale niechaj się oni nas strzegą. Jeśli znowu na nas napadną, nie będziemy oszczędzać ich życia.
Zaśmiał się, chcąc ukryć zakłopotanie.
— To myśl bardzo śmieszna! — rzekł. — Aladży pewnie wam nic nie zrobią; cieszą się, że stąd umknęli.
— No, zobaczymy! Drugie niebezpieczeństwo, daleko większe, grozi nam w kurytarzu podziemnym na tem miejscu, gdzie przechodzić będziemy po deskach nad rozpadliną. Zapowiadam ci, że nie wejdziemy na nie, jeśli nie zbadamy ich wprzód dokładnie. Może są tak umieszczone, że nieobeznany z miejscem, wstępując na nie, musi wpaść do szczeliny. Nam się to pewnie nie zdarzy. W okrągłej komnacie, gdzie ty umieściłeś niebezpieczeństwo, będziemy zupełnie spokojni, że nam się nic nie stanie.
Wyrzucił przekleństwo i tupnął nogą, nie odzywając się już ani słowem.
— Widzisz chyba, że cię przejrzałem — mówiłem dalej. — Wiem, że mnie okłamałeś. Starałeś się odwrócić moją uwagę od rzeczywistego niebezpieczeństwa. Nie będę się z tobą już dalej spierał, ani ci tego odpłacał. Psy kąsają; to już ich natura, a wy psami jesteście. Wydobyłem już z ciebie wiadomości, mnie potrzebne, i każę cię zanieść napowrót do waszego haremu. Miej się dobrze, alimie i wysil twoją uczoność nad pytaniem, jak możnaby się wydostać z jaskini. Studyowałeś wasf ul arc i zapewne czujesz się w skale jak w domu.
Zabrano go i związano mu nogi. Potem chciał Halef rozniecić „ognik“, lecz mu tego odradziłem.
Postanowiliśmy teraz przekonać się, jaką sumę zawierały obydwie sakiewki. Halef przyniósł je z izby i wysypał zawartość na róg mojego pasa. Naliczyliśmy 600 piastrów w trzydziestu srebrnych medżidiach i ośm tysięcy piastrów w złotych funtówkach i półfuntówkach. Na co wiózł Stójko z sobą tyle pieniędzy?
Włożyliśmy je oczywiście napowrót do sakiewki i przyprowadziliśmy owe cztery konie, aby je obejrzeć; jeden z nich miał być znakomity. Był to złotawy kasztan z białą łatką na czole, zwierzę tak wspaniałe, że dosiadłem go, aby wypróbować, chociaż bez siodła. Okazał się nader czułym na nogi, lecz zauważyłem odrazu, że przeszedł jakąś nieznaną mi tresurę.
— Przepyszne bydlę! — rzekł lord. — Czy weźmiemy je?
— Naturalnie! — odpowiedziałem. — Zabierzemy wogóle wszystkie znajdujące się tu konie. Tylko dragoman zatrzyma sobie jednego. Tym łajdakom mogłoby się udać w jakiś niespodziany sposób wydostać z jaskini. Na ten wypadek musimy się przynajmniej przez usunięcie koni postarać o to, żeby nie mogli rychło ruszyć za nami.
— Well! W takim razie proszę dla siebie o kasztana! Jadąc tutaj, siedziałem na bydlęciu, które było chyba capem. Jeszcze teraz boli mnie cały sztelarz. Doznaję wrażenia, jak gdybym się stoczył ze szczytu Czimborasso, a na dole wpadł w bór dziewiczy. Nie macie chyba nic przeciwko temu.
— Nic nie mam przeciwko niemiłemu uczuciu w całym waszym sztelarzu.
— Niedorzeczność! Myślę, że pojadę na kasztanie.
— Weźcie go sobie!
— Na jak długo?
— Tego nie wiem, bo przecież nie jest naszą własnością.
— Chcecie tu także wyszukać właściciela?
— Jeżeli się da. Nie przypuszczam, żeby taki koń należał do węglarza. Może do Stojki?
— Słuchajcie, master! Posiadacie dwa, czy trzy przymioty, które mi się dość podobają; innych zalet brak wam zupełnie. Do kradzieży naprzykład nie widzę u was talentu.
— A u was on może jest?
— Zbyteczne pytanie! Lord nigdy nie kradnie. Ale tego kasztana zabrałbym sobie. Mamy zupełne prawo uważać go za dobry łup.
— Dla opryszka właśnie wszystko, co może ściągnąć, jest dobrym łupem. Odprowadźcie konie napowrót. Posiadamy dokoła ogniska i zobaczymy, czy mamy jeszcze dość szynki niedźwiedziej. Jest także kawałek łapy dla sir Lindsaya.
— Niedź... niedźwiedziej szynki? Niedź... niedźwiedzia łapa? — zapytał Anglik, roztwierając nagle swe szerokie usta.
— Tak, sir! Niech Osko i Omar pójdą po nasze konie, gdyż na nich znajdują się przysmaki, które wam wymieniłem.
— Z prawdziwego niedźwiedzia?
— Nawet z białego, któregośmy wczoraj złowili. Dał się wziąć łatwo, gdyż daliśmy mu na przynętę mączniki.
— Głupstwo! Mówcie rozsądnie! Macie naprawdę niedźwiedzia?
— Oczywiście. Udało nam się położyć trupem takie zwierzątko.
— Hallo! Musicie to opowiedzieć!
— Niech to Halef zrobi! On go zabił i zabrał futro, po którem łatwo poznacie, jaki to był miśko.
— Mały Halef? Zabił niedźwiedzia? Well! Można go o to podejrzewać. Hadżi idzie na przebój, gdy trzeba spełnić czyn odwagi. Niedźwiedzie tutaj w Szar Daghu! Ktoby to pomyślał? Halefie, bądźcie tacy dobrzy i opowiedzcie mi tę przygodę!
Hadżi nie omieszkał posłuchać wezwania. Opowiadanie sprawiało mu największą przyjemność, zwłaszcza gdy chodziło o czyn, w którym on sam brał udział. Rozpoczął swoim zwykłym sposobem:
— Tak, panie, trafiliśmy niedźwiedzia i uśmierciliśmy olbrzyma Szar Daghu. Ślady jego były jak u słonia, a wielkość jego mogła wprawić w drżenie wszystkie ludy ziemskie. Mimoto wbiła mu się kula w pierś, a nasz nóż przeciął mu życie. Nie będzie już jeść końskiego mięsa, ani łechtać sobie podniebienia deserem z malin. Upiekliśmy jego łapy i zjedliśmy prawie lewą stronę jego siedzenia. Jak się to stało, że wymazaliśmy go ze spisu życia ziemskiego, o tem dowiesz się, aby ci ta połowa łapy, którą jeszcze mamy, lepiej smakowała.
Jak wiadomo umieli się Lindsay i Halef porozumiewać mimo obustronnych braków w znajomości języków. Lord uzbierał sobie zapas wyrazów arabskich i tureckich a Halef starał się, ile mógł, podczas naszego współżycia z Lindsayem pochwytać słowa angielskie i wyryć je sobie w pamięci. Do tego ja, o ile nie było mówić o czem innem, opowiadałem małemu o naszych krajach. Zajmował się tem bardzo z miłości do mnie. Musiałem mu objaśniać rzeczy niezrozumiałe i nazywać je wyrazami mego języka ojczystego, a on usiłował sobie to zapamiętać. W ten sposób pozyskał dobry zapas wyrazów niemieckich i postanowił teraz koniecznie zużytkować te, w jego mniemaniu ogromne, wiadomości. To też z radością podchwycił nadarzającą się do tego sposobność.
Jego opowiadanie na pół tureckie, na pół zaś arabskie, naszpikowane było gęsto określeniami niemieckiemi i angielskiemi. Tych drugich używał bardzo często, nie troszcząc się o to, czy były właściwe, czy nie. Wytworzyło to mieszaninę, którą się w duchu ubawiłem. Lord jednak przysłuchiwał się poważnie, wtrącając od czasu do czasu jakieś pytanie, ilekroć Halef wskutek zbyt odważnego korzystania ze swych wiadomości stawał się niezrozumiałym. Zresztą żywa giestykulacya uzupełniała i rozjaśniała opowiadanie.
Tymczasem przyprowadzili Osko i Omar nasze konie i urządziliśmy rożen, na którym przygotowaliśmy do jedzenia resztki niedźwiedzia. Zresztą Halef oddał prawdzie należną jej cześć. Jakkolwiek bowiem rolę swoją w polowaniu na niedźwiedzia przedstawił w świetle bardzo jaskrawem, to jednak stwierdził, że nie żyłby już teraz, gdybym ja w odpowiednim czasie nie przyszedł był mu z nożem na pomoc.
Podczas jego opowiadania warto było widzieć grę twarzy lorda. Miał on zwyczaj, jeśli go coś zajmowało, nie odwracać oka od mówiącego i naśladować jego ruchy twarzy. To czynił także teraz. Na jego obliczu powtórzyła się jak najdokładniej gra twarzy Halefa. Jego oczy, brwi, duży nos i szerokie usta znajdowały się w ruchu nieustannym, a ruch ten z powodu szczególnej budowy twarzy i kontrastu z minami Halefa wywoływał skutek niezmiernie pocieszny.
— Well! — rzekł, gdy Halef skończył. — Dobrzeście to zrobili, kochany hadżi! Wydaje mi się wprawdzie, że popełniliście przy tem pewne niewłaściwości, ale nie baliście się — to pewne. Szkoda, że nie byłem przy tem! Mnie się coś takiego nie trafi! Gdy się zabieram do jakiego czynu bohaterskiego, wmiesza się zawsze coś, co mi w tem przeszkodzi.
— Tak — skinąłem głową — zdarza się nawet, że was przy tem schwytają i zamkną w karaule. Jakiż to czyn bohaterski skłonił was do przybycia na łeb na szyję do Albanii?
— Hm! — już dawno spodziewałem się takiego pytania. Wiedziałem, że się wkońcu będę musiał wyspowiadać. Bądźcie przekonani, że przyjechałem tu tylko z miłości i przyjaźni ku wam.
— Wzrusza mnie to głęboko. Przyjaźń, gotowa dać się na śmierć zawędzić w jaskini Szar Daghu, zdolna jest wycisnąć u mnie gorzkie łzy zachwytu.
— Nie drwijcie! Zamiar był dobry istotnie. Chciałem wam przyjść z pomocą.
— Ach tak? A wiedzieliście, gdzie nas spotkacie i czy znaliście grożące nam niebezpieczeństwo?
— Naturalnie! Zanim opuściłem Stambuł, odwiedziłem Mafleja, aby się z nim pożegnać. Syn jego Isla powrócił właśnie z Edreneh i opowiedział, co się tam stało. Tak dowiedziałem się, że chcieliście udać się do kupca Galingré w Skutari, aby go przestrzec przed wielką szkodą, a może i przed innemi niebezpieczeństwami. Słyszałem, że uwzięliście się na zbiegów; przedstawiono mi, jak są niebezpieczni i opowiedziano tyle o tym drabie, którego Szutem nazywacie, że zatrwożyłem się o was. Postanowiłem pośpieszyć wam z pomocą.
— Tej miłości nigdy wam opłacić nie zdołam, sir. Przyszliście nam z pomocą tak dzielnie i energicznie, że nie pozostało nam wkońcu nic innego, jak wydobyć was tutaj z jaskini.
— Śmiejcie się, śmiejcie! Czyż mogłem coś wiedzieć o tej norze?
— Nie. My także nie znaliśmy jaskini, ale nie wsadzono nas tam mimoto. Jak udało wam się potem wykonać wasz plan sławetny?
— Bardzo poprostu. Zapytałem w porcie, czy jest sposobność do wyjazdu natychmiastowego. Ponieważ tak nie było, przeto wynająłem mały parowiec Francuza, który nie wiedział jeszcze dobrze, jaki weźmie ładunek.
— To wygląda całkiem na sir Dawida Lindsaya! Ponieważ nie znalazł dobrego połączenia, wynajmuje cały parowiec. Gdzie ten statek? Czy odjechał po wysadzeniu was na ląd?
— Nie, czeka mojego powrotu. Stoi na kotwicy w Antiwari. Lichy port, za płytki, ale niestety nie można było inaczej.
— No, dalej! Co zrobiliście, stanąwszy na lądzie?
— Cóż miałem robić? Możecie to sobie wyobrazić! Wziąłem konie, tłómacza, kilku służących i pojechałem tu, gdzie spotkaliśmy się teraz. Oto i wszystko!
— Jeśli to jest „wszystko“, to chciałbym wiedzieć, co znaczy u was „nic“. Mieliście w drodze dość czasu na przygotowanie planu.
— Plan? Idźcie z waszymi planami! Rzecz wypada zawsze inaczej, niż była w planie.
— W takim razie nie dziwi mnie to wcale, że wpadliście tak wspaniale. Przedsiębiorąc coś takiego, należy się trochę namyślić nad wykonaniem.
— Ja też to uczyniłem i nie potrzebowałem na to czasu. Kupiłem sobie najpierw książkę „Redhouse turkisch and englisch dictionary“, zapłaciłem sto ośmdziesiąt piastrów...
— I mimo słownika najęliście dragomana?
— Musiałem. W słowniku było za dużo pisma tureckiego, którego nie umiałem czytać.
— A więc już od początku waszej podróży na odsiecz towarzyszyło wam ogromne powodzenie! Kupiliście książkę, której nie mogliście przeczytać. To bardzo dobre! Trzeba było jeszcze dla polepszenia sprawy wziąć tłómacza, nie umiejącego po angielsku, a bohaterstwa mogły się już były zacząć.
— Słuchajcie, sir, skoro mnie wyśmiewacie, to dosiądę kasztana i zostawię was tu na marne!
— I wjedziecie znowu w ręce Aladżym i Szutowi, aby was napowrót zamknęli. Myśl jazdy do Rugowej nie była zresztą tak złą z waszej strony. Któż ją wam podał?
— Wywiady u tłómacza i mapa. Dowiedziałem się, że pojechaliście do Menlik, chcąc udać się do Skutari. Mogliście użyć tylko jednej drogi, jechałem więc tędy naprzeciw.
— Zapomnieliście przy tej spekulacyi, że nie mam zwyczaju jeździć gościńcami. To rzeczywiście tylko przypadek, że tu jesteśmy. Gdybyśmy musieli szukać Szuta gdzieindziej, śmierć byłaby was niechybnie spotkała. Przyznaję się szczerze do serdecznej wdzięczności dla was za to, że przez życzliwość ku nam naraziliście się na takie niebezpieczeństwa, ale domyślam się, że wiódł was jeszcze jeden skromny cel.
— Jakiżby?
— Sami to wiecie. Czy się nie mylę?
Wskazałem przytem przez ramię na nasze konie. Lord zwrócił tam nos, jak gdyby mu zawadzał, odkrząknął kilka razy i odrzekł:
— Well! Zgadujecie całkiem słusznie. Sądziłem, że rozmyślicie się co do karego. Chciałbym go bardzo posiadać. Zapłacę kolosalne pieniądze.
— Nie mam Riha na sprzedaż. Tak postanowiłem. Nie odbiegajmy od waszego opowiadania! Czy nie zapomnieliście przypadkiem w Antiwari o najważniejszem, co mieliście uczynić: o kupcu Galingré?
— Oczywiście, że o nim pamiętałem; byłem tam nawet. To się samo przez się rozumiało. Wyjechaliście do niego, musiałem się więc dowiedzieć, czyście już tam byli.
— To było jeszcze niemożliwe. Ale ostrzegliście go zapewne?
— Naturalnie.
— Cóż on na to?
— On? Hm! Nie zastałem go.
— Czemu?
— Udał się w okolice Pristiny na tak zwane Kosowe Pole, aby zakupić zboże. Galingré dorobił się na handlu zbożem ogromnego majątku. Teraz sprzedał interes i chce się przenieść w głąb kraju do Uskub, aby tam nowy założyć, gdyż okolice tam nadzwyczaj żyzne, a przez nową kolej stworzy się nowa droga zbytu.
— Od kogo dowiedzieliście się o tem?
— Od tłómacza, który słyszał o tem w mieście.
— Nie u samego Galingrégo?
— Nie.
Znałem bardzo dobrze zacnego lorda. Domyśliłem się, że chciał być bardzo przebiegłym, ale popełnił właśnie największe głupstwo. Lubił wyszukiwać przygody, lecz najczęściej padał ich ofiarą.
— Czy najęliście tłómacza i służących już w Antiwari? — spytałem.
— Tak. Potem pojechaliśmy do Skutari. Droga była przykra, twardo brukowana, a miejscami powyrywana, aby ją na wypadek wojny uczynić trudną do przebycia. Następnie posuwaliśmy się godzinami przez bagna i przybyliśmy bardzo powalani, ale szczęśliwie, do Skutari, gdzie zapytałem natychmiast o mieszkanie Galingrégo i poszedłem do niego.
— Kto was przyjął?
— On wyjechał, jak już powiedziałem, do Pristiny. Zaprowadzono mnie do kantoru, zupełnie pustego, ponieważ interes już był sprzedany. Przyjął mnie jego dysponent, człowiek zręczny, doświadczony i miły.
— Jego nazwisko?
— Hamd en Nassr.
— Aha! Znakomicie!
— Znacie go może, master?
— Nawet nie źle.
— Prawda, że wspaniały chłop?
— Bardzo! Niewątpliwie ucieszył się z waszego poznania, zwłaszcza jeżeli wspomnieliście mu co o mnie.
— To szczególne! Robił na mnie wrażenie, jakby was nie znał!
— Miał z pewnością powód do tego. Oczywiście wyjawiliście mu cel swego przybycia?
— Tak, opowiedziałem mu o waszych przygodach w Stambule, w Edreneh, o ucieczce Baruda el Amazat, Manacha el Barsza i dozorcy więzienia, a w końcu ostrzegłem go poważnie przed bratem pierwszego, Hamdem el Amazat; zapewniłem go, że to łotr, który chce oszukać master Galingré’go, morderca, którego ścigano długo, ale niestety daremnie.
— Znakomicie! Cóż on na to?
— Podziękował kilkakrotnie najserdeczniejszymi uściskami dłoni i kazał podać wina. Pochwalił się, że Hamda el Amazat poznano w swoim czasie i napędzono. Uważał to nawet za rzecz rozumną. Potem dopytywał się, którą obiorę drogę, aby spotkać się z wami. Powiedziałem mu, że udaję się do Kakandelen i Uskub, gdzie spodziewam się zejść z wami napewno. Przyznał mi słuszność i udzielił najlepszych rad.
— Poczciwiec!
— Tak! To wprawdzie Turek, ale na wskróś gentleman. Dał mi nawet list polecający.
— Tak! Do kogo, szanowny panie?
— Do największego handlarza końmi w całym kraju, Kara Nirwana w Rugowej, przez którą prowadziła moja droga. Ale nie znał widocznie dobrze tego draba, gdyż przez niego właśnie wpadłem w błoto.
— Czy list był zamknięty?
— Tak.
— A wy nie otworzyliście go i nie przeczytaliście wcale?
— Co wy sobie o mnie myślicie, master? Gentleman lord ze Starej Anglii i naruszenie tajemnicy listowej! Czy macie mnie za tak ordynarnego?
— Hm! Przyznaję się otwarcie, że w tym wypadku byłbym takim ordynarnym.
— Naprawdę? Otwieracie cudze listy, ale koń cudzy święty jest dla was! Dziwny z was człowiek!
— Dziwactwo jest czasem korzystne. Więc rozmawialiście tylko z tym master. Czy Galingré niema rodziny?
— Żonę i córkę zamężną. Zięć mieszka w tym samym domu.
— Na waszem miejscu kazałbym się był tym osobom przedstawić!
— Chciałem też, ale zięcia w domu nie było, a damy były w negliżu i wogóle tak zajęte pakowawaniem, że nie miały czasu na wizyty.
— Czy same kazały wam to oznajmić?
— Nie, dysponent tak powiedział.
— A dlaczego się pakowały?
— Bo wyruszają właśnie do Uskub. Galingré wyprawił do nich z Pristiny posłańca, że nie wróci wcale do domu, lecz uda się stamtąd zaraz do Uskub, aby na nie tam czekać. Miały rozpocząć podróż we dwa do trzech dni po moim odjeździe.
— Czy nie wiecie, kto był tym posłańcem Galingrégo?
— Nie.
— Tak! Hm! Czy nie zwierzył się wam ten Hamd en Nassr, że był nim on sam?
— Nie. Zresztą mylicie się co do tego. On nie mógł im przynieść wiadomości, gdyż jako dysponent musiał w domu pozostać.
— O nie! Odprowadził Galingrégo, a potem wrócił, aby zabrać jego rodzinę i majątek.
— Gdyby tak było, to byłby mi o tem powiedział.
— On inne jeszcze rzeczy zataił przed wami. Ten miły pan, którego nazwaliście prawdziwym gentlemanem, jest wyrafinowanym łotrem.
— Master, tego nie potraficie udowodnić!
— Nawet bardzo łatwo. Po waszym odjeździe wyśmiał się z was porządnie.
— Wypraszam to sobie!
— Powiem wam nawet, że uważał was za kolosalnego głupca i dotąd jeszcze uważa.
Podczas tej rozmowy upiekła się szynka i łapa. Lindsay otrzymał łapę i wsunął właśnie w usta pierwszy kawałek. Po moich ostatnich słowach zapomniał je już zamknąć. Wytrzeszczył na mnie oczy z łapą w lewej ręce, z nożem w prawej, a kawałkiem mięsa w otwartych ustach. Następnie wypluł mięso i powiedział:
— Czy to na seryo, sir?
Nazywał mnie zawsze master. Jeśli kiedy powiedział sir, było to oznaką gniewu.
— Najzupełniej — odrzekłem.
Zerwał się, odrzucił nóż i łapę, zakasał rękawy i zawołał:
— Well! Wobec tego boksujemy się! Powstańcie, sir! Dam wam głupca w żołądek, że polecicie z tej doliny na pustynię Gobi! Ja, lord Dawid Lindsay, głupiec?
— Siedźcieno, sir! — odparłem spokojnie. — Ja was tak nie nazywam, powiedziałem tylko, że on was za takiego uważa.
— Skąd o tem wiecie?
— Tak sobie myślę.
— Tak! Ale ja z was te myśli wypędzę, sir! To wszystko jedno, czy sami nazwiecie mnie głupcem, czy powiecie, że ktoś drugi tak mówi. Wstawajcie! Kto ma odwagę mnie obrażać, ten musi mieć ją także do boksowania się ze mną. Dam wam tak w żołądek, że wyskoczy wam temi nieposkromionemi ustami!
— Dobrze, ja stanę, sir! Ale nie teraz, dopiero po skończeniu naszej rozmowy.
— Nie czekam tak długo!
— Jeżeli prędzej nie stanę, będziecie musieli zaczekać. Poszkapiliście się okropnie, za to powinniście dostać order. Pojechaliście do Skutari, aby ostrzec Galingré’go przed Hamdem el Amazat, a zamiast tego pobudziliście Hamda el Amazat, do ostrożności przed nami. Zdążaliście do Antiwari, aby nam pomóc w odwróceniu niebezpieczeństw, a uczyniliście wszystko, co było można, aby oddać nas w ręce wrogów. Tak, wy sami prosto wleźliście w pułapkę, nie przeczuwając niczego. Nic dziwnego, że się z was teraz śmieją. Jeśli sądzicie, że uważają was za cud rozumu, to was nie pojmuję.
Te słowa wzmogły jeszcze gniew jego. Zacisnął pięści, zrobił szeroki rozkrok przedemną i zawołał:
— Na to się wobec mnie odważacie, wy master, wy mister, wy sir, wy... wy mosieh? No, dalej! Zaczyna się boksowanie! Palnę was raz tak, że szczerby z was polecą, jak z garnka glinianego!
— Jeszcze tylko trochę cierpliwości, sir! Czy nie domyśliliście się, że ten, którego ostrzegliście, był właśnie tym, przed którym chcieliście ostrzec?
— Co? Jak? Gdybym był to zrobił, nazwałbym się już nie głupim, ale wprost waryatem!
— To się tak nazwijcie! Ale mnie się nie dziwcie, że włożyłem tylko słowo głupiec w usta drugiego. Czy nie zastanowiło was imię dysponenta?
— Hamd en Nassr? Nie.
— A ten, przed którym ostrzegaliście, nazywa się Hamd el Amazat!
— Czy to coś znaczy, że są te same imiona? Miliony ludzi mają te same imiona.
— Dobrze! Przecież opowiadaliśmy wam, co nam się zdarzyło na Saharze: o zamordowaniu Galingré’go, a następnie przewodnika Sadeka na szocie. Czy pamiętacie jeszcze imię mordercy?
— Tak, to był właśnie Hamd el Amazat.
— Nazywał się wówczas inaczej. Przypomnijcie sobie!
— Aha! „Ojciec zwycięstwa“, po arabsku Abu en Nassr.
— Porównajcie więc nazwiska Hamd el Amazat i Abu en Nassr z nazwiskiem dysponenta, Hamd en Nassr! Lindsay trzymał wciąż jeszcze pięści wzniesione. Teraz opuścił je powoli. Dolna warga opadała mu także coraz to niżej, a twarz nabrała wyrazu tak rozczulającej skromności, że się musiałem roześmiać.
— Hamd... en... Nassr...! — wyjąkał. — O nieba! To nazwisko składa się z dwu nazwisk mordercy! Czyż...
Utknął.
— Tak jest w istocie, sir! Ostrzegaliście mordercę przed nim samym. Uważał was za tak... tak..., chcę powiedzieć, nieszkodliwego, że zaopatrzył was w list polecający do Kara Nirwana ze wskazówką, żeby was ujęto. Wy oddaliście ten list ze wzruszającą uczciwością wedle adresu, poczem was oczywiście pojmano i tu sprowadzono, aby was zasądzić na śmierć jak wągra lub trychinę w kiełbasie. Poza tem wyjawiliście, że my przybywamy i daliście tem broń w rękę człowiekowi, o którego nam chodzi. To wprost bezprzykładnie dobra i rozumna przysługa, jaką wyrządziliście sobie i swoim przyjaciołom. To wam chciałem powiedzieć. A teraz, sir. boksowanie może się zacząć. Jestem do tego gotów. A więc, come on!
Wstałem i także odwinąłem rękawy. Gdy jednak zamierzyłem się na Lindsaya, odwrócił się on powoli, usiadł na swojem miejscu, poskrobał się oburącz za uszami i westchnął tak gwałtownie, jak gdyby miał poważny zamiar zdmuchnąć ognisko.
— No, sir, chcecie, zdaje się, rzucić mnie na pustynię Gobi?
— Cicho, master! — prosił płaczliwie. — Czuję się tak, jak gdybym sam miał Gobi w głowie!
— Roztrzaskać jak garnek!
— Ja sam jestem najlichszym garnkiem na świecie.
— Wydusić mi żołądek przez moje usta!
— Milczcie, milczcie! Muszę myśleć o własnym żołądku. Noszę w nim lorda Dawida Lindsaya, ale jakiego! Well! Yes!
— Teraz stracił bardzo dużo w waszych oczach niezrównany gentleman w Skutari?
— O biada! Dajcie mi pokój z tym drabem! Co on sobie o mnie pomyśli? Zapewne to, że mam w głowie ser zamiast mózgu!
— Takie było poprzednie moje zdanie, a wy chcieliście się o to ze mną boksować. Czy zrzekacie się teraz tego zadośćuczynienia?
— Chętnie, bardzo chętnie! O boksowaniu mowy być nie może, ponieważ wy mieliście słuszność. Sam siebie wyboksowałbym teraz. Master, bądźcie tak dobrzy i dajcie mi w papę, ale tak, żeby odgłos doleciał do Oldengland!
— Nie, sir, tego nie zrobię. Kto uznaje swój błąd, temu darowuje się karę. Dla waszego zaś uspokojenia powiem, że nie wyrządziliście nam żadnej szkody, a tylko sami padliście ofiarą błędu.
— Mówicie to tylko, by zmniejszyć moją winę.
— Zapewniam, że to prawda.
— Nie wierzę temu. Hamd el Amazat jest teraz na was przygotowany.
— Nie, on przypuszcza, żeśmy poginęli.
— Ani mu to przez myśl nie przejdzie!
— I owszem! Słyszał, że tu mają nas zamordować. Będzie sądził, że jeśli tu uda się nam umknąć, to tem pewniej wpadniemy w ręce Szutowi. Nie boi się więc niebezpieczeństwa z naszej strony.
— Skądby się dowiedział o wszystkiem?
— Od Szuta.
— Ach! Czy wiecie, że tam był?
— Tak. A czego nie słyszałem, tego się domyślam. Jeśli wam się zdaje, że kupiec Galingré znajduje się w Pristinie, to się grubo mylicie. Był może nawet waszym sąsiadem w więzieniu, gdyż siedzi w karaule w Rugowej.
— Master!
— Tak, tak! Hamd el Amazat wstąpił tylko na to do jego handlu, żeby go zrujnować. Odprowadził go do Pristiny i oddał w ręce Szuta. Tam obrabowali go z pieniędzy. Mając porobić zakupy zboża, wziął niezawodnie z sobą wielką sumę. Hamd el Amazat namówił go prawdopodobnie do sprzedaży interesu i założenia nowego. W ten sposób zlikwidowano majątek Galingré’go. Ponieważ jego samego niema w Skutari, dostanie się majątek w ręce żony, lub zięcia. Aby go posiąść, musi Hamd el Amazat upewnić się co do tych osób i to tak, żeby o tem nikt się nie dowiedział. Dlatego przyniósł im niezgodną z prawdą wiadomość, że Galingré pojechał wprost do Uskub, a oni mają się tam udać za nim co prędzej. Spakują się i pojadą, ale nie do Uskub, lecz do Rugowej, gdzie znikną razem z wszystkiem, co będą z sobą wieźli. Ten plan powzięto już dawniej i wykonywano z wyrafinowaną chytrością. Hamd el Amazat wezwał brata, żeby przybył do Rugowej i spotkał się z nim w Karanirwan-Chan. Ta kartka wpadła mi w ręce i służyła jako przewodnik. Obydwaj bracia zamierzają rozpocząć jakiś interes, albo żyć ze zrabowanych pieniędzy. Część łupu przypadnie Szutowi. Galingré’go nie zabili, lecz pozwolili mu jeszcze żyć, aby za pomocą jego podpisu wydostać nieściągnięte należytości, jeśli takie będą. Tak ja sobie przedstawiam przebieg tej historyi i zdaje mi się, że nie bardzo się mylę.
Lindsay milczał. Popełniony błąd tak go przygnębił, że na razie nie mógł myśleć o niczem innem. Przytrzymałem łapę niedźwiedzią nad ogniem, aby ją przygrzać i podałem mu ją, mówiąc:
— Zapomnijcie teraz o tem, co się stało, a zajmijcie się tym przysmakiem. To wam lepiej posłuży.
— Wierzę, master! Ale dać łapę niedźwiedzią w nagrodę za takie głupstwa, to pobłażliwość zbyt wielka. Wezmę ją jednak, ale tego figla nie daruję. Biada temu dysponentowi, gdy go w ręce dostanę!
— Nie znajdziecie sposobności do tego. Przewodnik Sadek, którego on zastrzelił, był ojcem naszego Omara.Hamd el Amazat musi paść ofiarą krwawej zemsty jego syna. Nie zdołamy uczynić nic innego, jak postarać się o możliwie ludzkie załatwienie tej sprawy. Jedzcie więc, sir! Jak się wam w Rugowej powiodło, to opowiecie mi potem.
— Gotów jestem zaraz zacząć te zwierzenia. Będą one solą do pieczeni.
Wsunął tęgi kawał między zęby, a tak gorliwie żuł, że mu się aż nos poruszał do góry i na dół.
— Przyjechawszy do Rugowej — rzekł — zamieszkaliśmy w chanie Kara-Nirwana. Gospodarzowi, który był właśnie w domu, oddałem list polecający. Przeczytał go uważnie, schował i uścisnął mi rękę bardzo serdecznie, zapewniając przez tłumacza, że polecono mu mnie, jak najlepiej, że mogę liczyć na niego, być jego gościem, dopóki mi się spodoba i nie myśleć o żadnej zapłacie.
— Wy zaraz pokazaliście mu naturalnie pieniądze?
— Oczywiście! Chciałem go pouczyć, że lord z Oldengland może zapłacić, a skoro nie przyjmą zapłaty sowicie wynagrodzić.
— Wiem o tem z rozmowy węglarza z alimem, którą podsłuchałem. Domyślał się on, że jesteście bardzo bogaci. Zawsze to lepiej na obczyźnie, zwłaszcza tu wobec tych ludzi niepowściągliwych, zataić, jakie się posiada środki.
— Czyż miałem dopuścić do tego, by mię uważali za żebraka, starającego się o listy polecające po to, żeby móc jeść i pić za darmo?
— Takie jest wasze zdanie, sir. Ja powiadam wam jednak, że prawie nigdzie nie pozwolono nam podczas podróży płacić, chociaż nie brano nas za żebraków.
— W takim razie nie pojmuję, jak wy się urządzacie. Ze mną jest zawsze tak: gdziekolwiek przyjadę, zaraz chcą najpierw widzieć u mnie pieniądze. Im więcej płacę, tem natarczywiej się upominają. Krótko, węzłowato, dałem wszystkim służącym Kara Nirwana dobry bakszysz, za co okazywali mi wielką wdzięczność.
— Która zakończyła się ostatecznie tem, że pozbawiono was wszystkiego, nawet wolności. W jaki sposób zwabili was do pułapki?
— Przez tłómacza, któremu po drodze opowiadałem o mych podróżach. Między innemi wyraziłem się, że lubię wykopywać starożytności, skrzydlate byki itp., że jednak nigdy w tem szczęścia nie miałem. On powtórzył to gospodarzowi, a ten mnie zapytał, czy przybyłem w te strony w tym samym celu. Zarazem oświadczył, że ma miejsce, na którem możnaby znaleźć coś cennego, że jednak rząd zabronił robić poszukiwania.
— Ach, tak! Wymyślił ten zakaz, aby was w nocy wywabić z domu.
— Tak jest. Dał mi również do poznania, że tłumacz nie śmie wiedzieć o niczem. Przyszło mi na myśl dać gospodarzowi słownik, kupiony w Stambule, a dla mnie nieużyteczny. Zabrał go i poszedł, aby go przestudyować, jak przypuszczałem.
— A toście zacnie postąpili! Nie mógł z wami mówić bez pomocy tłumacza, a ten byłby was ostrzegł. Z książką daliście mu w rękę środek wciągnięcia was w sidła bez podejrzenia ze strony tłumacza. Nie zrzucajcie więc winy na drogomana. Sobie musicie wszystko przypisać. Czy Szut zoryentował się w książce.
— Z łatwością, bo umiał czytać po turecku. W niedostrzeżonej przez nikogo chwili dnia następnego skinął na mnie, żebym się z nim udał do odległej izby, gdzie zostaliśmy sami. Książka leżała na stole. Popodkreślał sobie słowa, przeczytał mi je po turecku i wskazał na umieszczone obok tłumaczenie angielskie. Najczęściej powtarzały się słowa kanad aslani i maden.
— A więc skrzydlaty lew w kopalni?
— Tak jest. Zrozumiałem to powoli. Potem powiedział mi w ten sam sposób, że zaprowadzi mnie w nocy przez rzekę do kopalni na miejsce, w którem znajduje się ta rzeźba.
— A wy uwierzyliście w tę niedorzeczność.
— Cóż w tem dziwnego? Skoro nad Tygrysem są skrzydlate byki, to nad Driną mogą być lwy skrzydlate.
— W takim razie znacie lepiej odemnie historyę, gdyż ja uważałbym to za niemożliwe.
— Mniejsza o to, czy możliwe czy nie, dość że uwierzyłem i skinąłem mu w odpowiedzi głową. Temsamem sprawa była ubita. Kiedy wszyscy zasnęli, zabrał mnie z sobą i zaprowadził do wsi nad rzekę. Tam wsiedliśmy do łodzi i on powiosłował w górę rzeki aż do ściany skalistej, w której jest otwór, zakryty gęsto zwisającemi roślinami. Tam wjechaliśmy, przywiązali łódź, a Szut zapalił pochodnię. Wnet dostaliśmy się już pieszo do kurytarza, podobnego do sztolni z podłogą, wyłożoną deskami. On szedł naprzód z pochodnią, a ja za nim. Sztolnia wznosiła się zwolna pod górę. Po pewnym czasie dotarliśmy do dużej okrągłej komnaty, w której ścianie ujrzałem kilkoro drzwi bardzo nizkich. Zobaczyłem także kółko, w które Szut wetknął pochodnię. Następnie klasnął w ręce. Otworzyły się jedne z drzwi i ukazał się służący, któremu dałem był poprzednio bakszysz. W ręku młot trzymał. Szut odemknął inne drzwi i wskazał mi wnętrze. Gdy się schyliłem, aby tam zajrzeć, uderzył mnie parobek młotem w głowę tak, że upadłem.
— Ależ. sir, czy nie powstało w was podejrzenie?
— Nie. Ciekaw jestem, czy uważalibyście Kara Nirwana za takiego łotra, gdybyście go zobaczyli! Ma twarz tak uczciwą, że budzi zaufanie natychmiast. Tu dopiero dowiedziałem się, że to Szut.
— Prawdopodobnie spotkam się z nim także i przypatrzę się jego fizyognomii. Cóż dalej?
— Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że jestem sam. Ręce miałem wolne, ale nogi tkwiły w żelaznych kółkach, przytwierdzonych do ziemi Pod sobą i dokoła poczułem skałę. Do powały ręką nie dosięgałem, gdyż nie mogłem wstać. Skazany byłem na to, żeby siedzieć lub leżeć — byłem uwięziony!
— Energiczna, lecz kto wie, czy nie zasłużona kara na waszą nieostrożność. Jakiegoż doznaliście wtedy uczucia? Coście myśleli?
— Możecie sobie to wyobrazić. Kląłem i modliłem się, wołałem, ryczałem godzinami, ale nikt mnie nie słyszał. Ograbili mnie też ze wszystkiego. Nawet zegarek i kapelusz zabrali.
— No, po stracie tego wysokiego popielatego cylindra pocieszycie się łatwo, chociaż jazdę aż tu odbyliście z odkrytą głową, Ale co się tyczy zegarka, to nie należało się spodziewać, żeby rabusie zostawili wam to kosztowne, brylantami wysadzane cacko, iżbyście w ciemnej celi mogli rozpoznawać godziny.
— A on byłby mi je ładnie wybijał. Nie wiedziałem więc, jak długo trwało moje omdlenie. Nie mogę też oznaczyć, ile upłynęło czasu, zanim ktoś przyszedł. Wreszcie otworzono drzwi, a w nich stanął Szut ze świecą, atramentem, papierem, piórem, moją książką i kartką. To wszystko położył przedemną. Dwoma pistoletami trzymał mnie w szachu, ażebym, mając wolne ręce, nie porwał się na niego. Za pomocą wyciągów z książki, spisanych na kartce, oznajmił mi, że będę musiał umrzeć, jeżeli nie wystawię mu przekazu na dwieście pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Przekaz ten miałem na papierze napisać. Przytem wydobył odebrany mi przedtem sygnet i kawałek laku.
— To prawie sześćdziesiąt tysięcy koron. Byłby to znakomity interes dla Szuta, gdyby częściej łowił takie ptaszki i rzeczywiście otrzymywał pieniądze. Wy jednak wzbranialiście się na to przystać?
— Naturalnie. Odwiedził mnie jeszcze kilka razy, ale zawsze z tym samym skutkiem. On ryczał do mnie po turecku, po rumuńsku, może nawet po persku, a ja odpowiadałem po angielsku. Nie rozumieliśmy wprawdzie słów, ale wiedzieliśmy, co one oznaczają. Za ostatnim razem przyprowadził z sobą wspomnianego parobka. Skrępowali mi ręce, a nogi uwolnili z klamer, poczem przewiązali chustką oczy i powlekli mnie.
— Którędy? Znowu przez sztolnię?
— Nie. Szli, jak poznałem po krokach, przez kilka kurytarzy i komór. Nie mogłem sam iść, więc mnie nieśli; potem położyli mnie na ziemi, obwiązali sznurem i ciągnęli w górę przez pewien czas, który mi się wydał wiecznością.
— Aha! A więc szyb przecież istnieje! Ach, żebyście byli zobaczyli jego ujście!
— Zaczekajcieno! Na górze, gdzie poczułem już powiew świeżego powietrza, położono mnie na ziemi. Tu usłyszałem parskanie koni. Następnie rozpętali mi nogi, wsadzili mnie na siodło i związali napowrót tak, że sznur przechodził koniowi pod brzuchem. Przytem zesunęła mi się nieco z oczu chustka, dzięki czemu zobaczyłem zwaliska murów i okrągłą wieżę, może karauł. Zresztą był las dokoła.
— A więc szyb kończy się, jak to sobie myślałem, w pobliżu wieży wśród gruzów.
— Tak jest. Zabrano mnie, a dokąd i w czyjem towarzystwie, o tem już wiecie.
— Czy długo jeszcze zatrzymaliście chustę na oczach?
— Dopiero na krótki czas przed przybyciem tutaj zdjęto mi ją, albowiem z powodu ciemności niczego już zobaczyć nie mogłem. Reszty nie potrzeba już opowiadać.
— Jakże było z panem? — spytałem tłómacza. — Zniknięcie lorda musiało przecież pana zastanowić.
— O nie! — odrzekł. — Nie widziałem go wprawdzie po przebudzeniu się rano, ale gdy zapytałem o niego, odpowiedziano mi, że poszedł w kierunku wsi jakby na przechadzkę. Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Nie mogłem mu przecież zabronić oglądnięcia wsi i rzeki. Wtem nadjechał alim i oświadczył gotowość zaprowadzenia mnie do lorda, którego gdzieś tam rzekomo widział.
— Czy powiedział to zaraz, gdy przyszedł?
— Nie. Rozmawiał najpierw z gospodarzem.
— Tak też przypuszczam! Ten drugi pouczył go, jak się ma zabrać do ujęcia pana. Alim umówił się tu wieczorem dnia poprzedniego, że sprowadzi i pana, bo węglarz nie potrafiłby się z lordem rozmówić. Czyś pan z nim poszedł?.
— Tak. Pokazał mi miejsce, gdzie widział lorda, ale go tam nie było. Zaczęliśmy go więc szukać.
— A to chytry! Tymczasem zamówiono ludzi, którzy mieli pana pojmać.
— Tak jest. Alim zaprowadził mnie w pobliże karaułu gdzie ujrzałem parobków gospodarza. Tam powiedziano, że Anglik przedsiębierze małą podróż, w której będę mu towarzyszył. Opór byłby moją śmiercią. Pochwycono mnie, przymocowano do konia i zawiązano mi oczy chustką, jak lordowi. Winy tego wypadku nikt na mnie zwalać nie powinien.
— Tego też nikt nie pomyśli. Byłbyś pan tu zginął niewinnie. Nadarza się panu sposobność przyczynić się do tego, żeby ci ludzie otrzymali zasłużoną karę. Jest nadzieja, że przypilnujesz ich pan starannie!
— To nie ulega wątpliwości, ale spodziewam się, że nie każecie mi czekać zbyt długo. Trudno przewidzieć, co się stać może.
— Będę się spieszył. Gdybym znał kogo w Koluczinie, przysłałbym panu do towarzystwa kilku pewnych ludzi. Ale niestety tak nie jest, zachodzi więc słuszna obawa, że mógłbym panu posłać jakiego przyjaciela węglarza.
— Co do tego, to wskażę panu jednego, a nawet dwu, do których pan się może zwrócić. Mój sąsiad z Antiwari ożenił się z kobietą z Kolaczinu, a ona ma tam dwu braci. Jeden z nich odwiedza ją często. Znam go bardzo dobrze. Mogę nawet na żądanie przysiąc, że to człowiek rzetelny i pewny, a mnie chętnie wyświadczy tę przysługę, że tutaj przyjdzie. Może zabrać z sobą brata i kogo znajomego.
— Któżto jest?
— To taszdży[64], silny chłop, nie boi się i trzech, a na imię mu Dulak. Czy zapyta pan o niego?
— Tak, i przyślę go tutaj, jeśli na to się zgodzi. Jeśliby znalazł kogo, to damy im w razie braku koni te, które stąd zabierzemy, aby tylko prędko tu przybyli. No, zdaje mi się, że rozmówiliśmy się już dostatecznie. Śpijmy, bo nie wiemy, co noc następna przyniesie. Wyruszymy o świcie, aby o ile możności już w południe stanąć w Rugowej.
— Panie — rzekł tłumacz — niech prócz mnie nikt nie czuwa. Pana i towarzyszy czekają jutro trudy, gdy tymczasem ja będę tutaj spoczywał. Zresztą do świtu już tylko kilka godzin zaledwie. Musi pan spełnić tę prośbę.
Nie chciałem się na to zgodzić, ale ponieważ się upierał, uczyniłem zadość jego woli. Byłem pewien, że jest nam oddany i nie zrobi nic złego podczas naszego snu.
Spałem jednak źle, gdyż myśl o tem, że te zamknięte tam łotry mogłyby znaleźć środek wyswobodzenia się, niepokoiła mnie przez całą noc. Z brzaskiem dnia byłem już na nogach. Poszedłem do stajni, w której stały owe cztery konie. Wisiały tam dwa siodła i dwie derki z literami St. i W. po rogach. Oznaczało to zapewne: Stojko Witeź. Dwa konie, a między nimi kasztan, należały zatem do niego. Miał je otrzymać z powrotem.
Pobudziłem towarzyszy i wlazłem do jaskini, aby się przekonać, czy więźniowie dobrze zaopatrzeni. Kazałem im przynieść wody do picia. Jeść nie dostali, pomimo że widziałem w izbie węglarza mąkę i inne rzeczy do jedzenia. Ale w jakimże były one stanie!
Z początku chcieliśmy spalić broń, znalezioną w mielerzu, o ile jej nie rozebrali towarzysze, ale zostawiliśmy ją nieuszkodzoną. Mógł ją wziąć sobie tłómacz i postąpić z nią wedle upodobania. Powiedział, że nie użyte przez siebie sztuki da ludziom, przysłanym z Koluczinu. Poleciliśmy mu raz jeszcze dobrze strzec wejścia do jaskini i pożegnaliśmy go w nadziei rychłego zobaczenia się. W przeciwnym razie obiecał mu lord przysłać zapłatę do domu w Antiwari. Słońce było jeszcze głęboko pod wschodnim widnokręgiem, kiedy opuszczaliśmy nieszczęsną dolinę.
Jeszcze nigdy nie siedział Halef w siodle tak elegancko jak tego ranka. Nie chcąc pięknego łańcuszkowego pancerza zabierać z sobą, jako przykry ciężar, włożył go na siebie, przypasał do boku damascenkę, a sztylet zatknął za pas. W tem uzbrojeniu Stójki wydawał się samemu sobie czemś innem, lepszem niż zwykle.
Ażeby kto pancerza nie przeoczył, nie wdział na siebie kaftana, lecz zawiesił go przy pomocy sznurka na ramionach, tak że w szybkiej jeździe podrzucał go wiatr jak chorągiew. Do turbana przyczepił czerwono-żółtą chustę, pamiątkę z Konstantynopola; ona również powiewała zalotnie za jego głową. Wyczyszczony pancerz połyskiwał w promieniach słońca, które już było zeszło, kiedy, mając za sobą rozwidlenie się śladów kół, przejeżdżaliśmy przez wzgórze, którem biegnie tu dział wód Driny i Treski. Zniża się ono odtąd w potężnych stopniach skalnych ku dolinie pierwszej z wymienionych rzek.
Nie należy się dziwić częstym wzmiankom o stromych ścianach skalnych. Góry Bałkańskiego półwyspu, zwłaszcza zachodnie, a przedewszystkiem Szar Dagh, składają się przeważnie z ogromnych, przepaścistych, mas skalnych. Prostopadłe ściany po sto i kilkaset stóp wysokości nie są tu wcale rzadkością. Pomiędzy tymi, stojącymi blizko siebie, murami doznaje obcy uczucia nadzwyczajnej bezsilności. Zdaje mu się, że te ciężkie masy lada chwila zapadną się nad nim. Przychodzi mu ochota zawrócić, aby uniknąć zguby. Mimowoli napędza on konie do większego pośpiechu, bo chce się uwolnić od przygniatającej świadomości niemocy i zostawić niebezpieczeństwo poza sobą.
Wobec obronnego układu tej wyżyny łatwo zrozumieć, że jej mieszkańcy zachowali względem obcych najeźdzców zawsze mniejszą lub większą niezawisłość. Te ciemne, groźne, zimne parowy i czeluście wywierają naturalnie wielki wpływ na charakter i ustrój fizyczny ludności. Skipetar jest względem obcych taksamo poważny, zamknięty w sobie i nieprzyjazny jak jego kraj. Żylasta, silna i giętka jego postać, poważna twarz z granitowymi, nieubłaganymi rysami, odpychająco zimne spojrzenie jego ócz groźnych, odpowiadają zupełnie nastrojowi gór, które on zamieszkuje. Wnętrze jego mało posiada jasnych, pogodnych punktów; przerywają je głębokie szczeliny i rozpadliny, na których dnie pienią się strumienie nienawiści, zemsty i zapamiętałego gniewu. Nawet między sobą, są ci ludzie podejrzliwi i nieufni. Plemiona oddzielają się od siebie, a tak samo rodziny i ludzie. Ale wobec wdzierców gromadzą się, jak owe przy sobie stojące skały, które gdzieniegdzie tylko zostawiają podróżnemu wązkie, uciążliwe przejście.
Takie myśli cisnęły mi się do głowy, kiedy śladem kół posuwaliśmy się przez wązkie wykroty, zwaliskami skał zasypane wyłomy, ostre grzbiety i spadziste, deszczem gładko wymyte, pochyłości. Trudno było pojąć, jak handlarz węgli, Junak, mógł tedy prowadzić swój nędzny wehikuł. Koń jego dokazywał chyba prawdziwych cudów. W każdym razie sprzedaż węgla i sadzy nie była jedyną i właściwą przyczyną tak żmudnych i niebezpiecznych wycieczek. Co więcej, żywiłem przekonanie, że służą one potajemnie zbrodniczym celom Szuta i węglarza.
Przebywszy masy właściwego łańcucha gór, dostaliśmy się na lepszą drogę. Zjechaliśmy z podgórza i ujrzeliśmy z kilku punktów błyszczące wody Czarnej Driny. Twardy grunt ustąpił miejsca miękkiemu. Ciemny, gesty las przerzedził się znacznie, wreszcie przeszedł zwolna w zarośla, poprzerywane pasami łąk. Dotarliśmy nakoniec do rzeki.
Tu był bród, o którym wspominał alim. Ślady kół wchodziły w wodę z tej strony, a wynurzały się po drugiej.
Już przedtem utrudniały nam podróż zabrane konie, a teraz poprostu ledwie zdołaliśmy przeprowadzić je przez rzekę. Trzeba było przejeżdżać na każdym z osobna. Szczęściem, droga nie przedstawiała już tutaj trudności. Wiodła przez porosłą trawą równinę, a następnie łagodnie pod górę, aż do pól uprawnych, skąd ujrzeliśmy już Koluczin u podnóża zaczynającego się dalej górskiego łańcucha. Od Gurazendy i Ibali prowadziła na dół z lewej strony droga, przy której leżała wieś. Ale ten gościniec tak samo zasługiwał na to miano, jak pająk na nazwę kolibra, albo krokodyl rajskiego ptaka.
Pierwszego napotkanego człowieka zapytaliśmy o Dulaka. Był to właśnie brat jego. Zaprowadził nas uprzejmie do jego mieszkania.
Obaj bracia byli silnymi mężczyznami o napół dzikiem wejrzeniu, ale o rysach twarzy, budzących zaufanie. Domy ich znajdowały się po tej stronie wsi. Dzięki temu nie zauważył nas jeszcze nikt z jej mieszkańców. Nie napastowano nas więc jak zazwyczaj i nie gapiono się na nas.
Wysłałem towarzyszy z końmi poza dom, a sam wszedłem z braćmi do środka, aby przedstawić im swoją prośbę. Zależało nam na tem, żeby nie zwrócić na siebie uwagi i żeby się nikt nie dowiedział, iż wysłaliśmy kogoś do jaskini.
Skoro tylko wyraziłem swoje życzenie i wymieniłem tłómacza, okazali obaj bracia natychmiast do tego gotowość, ostrzegli jednak, żebym się z nikim innym nie wdawał.
— Panie — rzekł Dulak — tutaj nie możesz zaufać nikomu. Bogaty Kara Nirwan potrafił sobie wszędzie zaskarbić miłość i poważanie. Nikt ci nie uwierzy, że to jest Szut, a gdyby zmiarkowano, że grozi mu z twej strony niebezpieczeństwo, zarazby go na to przygotowano. My sami przyznajemy się otwarcie, że trudno nam uważać twe opowiadania za prawdę. Wyglądasz jednak na człowieka poważnego i uczciwego, nadto posyła cię mój przyjaciel dragoman, nie odmówimy więc twemu żądaniu. Ale z tem będziemy się kryli przed drugimi. Dlatego wyruszymy zaraz, dopóki nas nikt z wami nie spostrzegł, a ty także nie baw tu dłużej, niż potrzeba.
— Czy macie konie?
— Nie. Ilekroć potrzeba mi konia, aby odwiedzić siostrę w Antiwari, to wypożyczam go sobie z łatwością. Czemu o to pytasz? Czy mamy pojechać?
— Chciałbym, żebyście jak najrychlej byli u tłómacza. Znacie drogę do doliny, w której mieszka węglarz?
— Bardzo dokładnie.
— Dostaniecie więc konie, które zachowacie na zawsze dla siebie.
Powiedziałem im, w jaki sposób przyszliśmy do posiadania tych zwierząt i zapytałem, czy znają Aladżych i czy ich tu nie widzieli.
— Znamy ich — odrzekł kamieniarz — gdyż kilka razy pokazywali się w tych stronach. Są postrachem, ale nie mają już odwagi zajechać do wsi. Jeśli się dobrze domyślam, to są tu znowu i to w towarzystwie jakichś ludzi. Sądzę tak z tego, co wczoraj zauważyłem.
— Może będziesz łaskaw opowiedzieć mi o tem?
— Nie mam powodu zatajać tego przed tobą. Kamieniołom, w którym pracuję, leży obok drogi, wiodącej do Rugowej, na lewo w lesie. Aby się doń dostać, muszę minąć wieś i iść jeszcze z pół godziny. Potem skręcam w las. Tutaj właśnie tworzy góra półkoliste wgłębienie, porosłe gęstymi krzakami; obok tego prowadzi gościniec. Rano zawsze muszę przechodzić przez to wgłębienie na miejsce mej pracy, a wieczorem powracać. Wczoraj wieczorem usłyszałem, wychodząc z wgłębienia, jakieś głosy w zaroślach. Wszedłem i zobaczyłem ośm, czy dziewięć koni, a obok nich siedzących tyluż mężczyzn. Nie mogłem rozpoznać ich twarzy, ale było jeszcze dość jasno, aby zauważyć dwa srokacze wśród koni. Ponieważ wiadomo, że Aladży na takich jeżdżą, przeto przyszło mi na myśl odrazu, że obaj się tu znajdują.
— Czy oni ciebie spostrzegli?
— Nie. Cofnąłem się natychmiast, wyszedłem z wgłębienia i udałem się gościńcem na prawo ku wsi. Tam, gdzie się las kończy, skąd widać już prawie pierwsze domy, spotkałem znowu w trawie jakiegoś człowieka: koń jego pasł się w pobliżu. Siedział ten obcy tak, że patrzył w kierunku wsi, jakby czekał na kogoś.
— Czy rozmawiałeś z nim?
— Nie. Unikam zwykle zajmowania się sprawami innych ludzi.
Byłem pewien, że Aladży napadną nas w tem zagłębieniu. Musieli przypuścić, że będziemy przejeżdżali tamtędy. Ten jeden jeździec stał na placówce i miał donieść o naszem zbliżaniu się. Należało więc poznać teren. Dlatego zapytałem:
— Czy nie można stąd inną drogą dostać się do Rugowej?
— Nie, panie, drugiej już niema.
— A nie da się tego miejsca okrążyć?
— Także nie. Zagłębienia nie podobna ominąć.
— A ku rzece zboczyć?
— Niestety, nie. Na prawo stąd ciągną się pola, potem łąki, a dalej jest już tylko bagno między gościńcem a rzeką. Tam, gdzie się ono kończy, zaczynają się skały. Droga prowadzi z pół godziny pomiędy niedostępnemi skałami aż do samej prawie Rugowej. Tu i ówdzie znajduje się wprawdzie jakieś wcięcie z prawej lub lewej strony, ale gdybyś chciał tamtędy pójść, musiałbyś już niebawem z powodu przeszkód powrócić.
— A zatem wgłębienie leży po lewej stronie. Jaka jest przeciwległa strona na prawo od drogi?
— Tam także jest jeszcze bagno. Nie próbuj tam zjeżdżać! Byłbyś zgubiony, gdyż tam zaraz zaczyna się skała.
— W takim razie teren jest rzeczywiście niebezpieczny, ale musimy się przebić.
— Chyba przez nadzwyczajną szybkość, ale kul i kamieni poleci sporo.
Po zasiągnięciu tych wiadomości udałem się z nim i jego bratem do koni. Zostawiłem tylko kasztana i drugiego, najlepszego z zabranych. Halef dał braciom ze swej kasy, co ich bardzo ucieszyło. Potem rozstaliśmy się.
Przez wieś przejechaliśmy cwałem, ale zatrzymaliśmy się za nią. Opowiedziałem towarzyszom, co słyszałem od kamieniarza, zamieniłem Riha za konia Halefa, poleciłem, żeby zaczekali kilka minut, a potem puścili się zwolna za mną. Podpędziłem konia ostrogą, on zaś poniósł mię tak szybko, że straż musiała mnie spostrzec przed jadącymi za mną jeźdźcami. Już zdala zobaczyłem tę straż, która składała się teraz z dwu ludzi, leżących w trawie tuż pod lasem. Konie ich stały nieopodal.
Ujrzeli mnie i udzielili sobie prawdopodobnie uwag o mnie. Ubranie mieli podarte, ale zuchwalstwo i chytrość wyzierały im z oczu.
Pozdrowiłem ich, zsiadłem z konia i podszedłem ku nim powoli. Podnieśli się i zmierzyli mnie ostrym wzrokiem. Rozgniewało ich to bardzo, że zsiadłem z konia, jak to po nich poznałem.
— Czego tu chcesz? Czemu dalej nie jedziesz? — ofuknął mnie jeden z nich.
— Bo chcę was spytać o drogę — brzmiała moja odpowiedź.
— Mogłeś zostać na koniu. Nie mamy czasu na rozmowę z tobą.
— Nie widzę, żebyście byli czem zajęci.
— To ciebie nic nie obchodzi. Pytaj, a my odpowiemy, ale potem ruszaj stąd!
Strzelby ich leżały na ziemi, a może i pistolety tkwiły za pasem; mogli więc dobyć ich natychmiast. Musiałem działać tak szybko, żeby nie zdołali za broń pochwycić. Chcąc nie wzbudzić ich podejrzenia, zostawiłem moje strzelby przy siodle, chodziło teraz o to, żeby dostać jedną z ich strzelb, gdyż zamierzyłem powalić ich kolbą. Przybrałem niewinną minę i rzekłem:
— Jesteście widocznie w tak złym humorze, że najchętniej pojechałbym dalej, ale nie znam drogi i muszę zasięgnąć waszej rady.
— We wsi nie pytałeś?
— Nie zadowala mnie to, czego się tam dowiedziałem.
— W takim razie nie zrozumiałeś chyba języka. Twoja wymowa świadczy, że jesteś obcy. Skąd przybywasz?
— Z Ibali.
— A dokąd zdążasz?
— Do Rugowej, dokąd zapewne prowadzi ta droga.
— Domyślasz się słusznie. Jedź tylko prosto, a nie zabłądzisz, bo tam niema w bok żadnej innej. Do kogo się udajesz do Rugowej?
— Do handlarza koni, Kara Nirwana. Chcę z nim załatwić większy interes.
— Tak! A kto ty jesteś?
— Jestem...
Przerwano mi. Drugi, który milczał dotychczas, wydał głośny okrzyk i poszedł naprzód kilka kroków, oddalił się więc od strzelb. Patrzył ku wsi.
— Co tam? — zapytał go towarzysz, idąc za nim, gdy tymczasem ja zostałem na miejscu.
— Zbliżają się jacyś jeźdźcy. Może oni?
— Jest ich czterech. To się zgadza. Musimy zaraz...
Tu jednak przerwał. Pochyliłem się bowiem za ich plecami i pochwyciłem jedną strzelbę. On runął pod pierwszem uderzeniem kolby, a drugi cios dosięgnął jego towarzysza, zanim się zdołał odwrócić. Odciąłem koniom cugle, gurt i rzemienie od strzemion, aby niemi związać obudwa. Właśnie uporałem się był z tem, kiedy nadjechali towarzysze.
— Dwu za jednego? — rzekł lord. — To się nazywa dobra robota!
Ponieważ broń tych wolnych rycerzy nie przedstawiała dla nas żadnej wartości, przeto pogruchotaliśmy strzelby i pistolety, a szczątki wrzuciliśmy do poblizkiej kałuży.
Teraz należało zachować największą ostrożność. Ja wsiadłem znowu na karego i puściliśmy się teraz zwolna dalej, trzymając strzelby w pogotowiu. Gdyby się był po naszej lewej stronie znajdował las, bylibyśmy mogli łatwo zakraść się pod osłoną drzew niepostrzeżenie, ale zaraz na skraju lasu wznosiła się także stroma, porosła jodłami, skała. Po prawej ręce ciągnęło się wspomniane bagno. Na błotnistej powierzchni wyzierały tu i ówdzie zwodnicze kępy mchu lub innych roślin o wielkich liściach. Całość wyglądała niebezpiecznie, jakby czyhała chciwie na ofiary, któreby mogła wchłonąć w swoje głębie.
Aby nie dać poznać, ilu nas jest, jechaliśmy blizko jeden za drugim. Niestety z powodu kamienistej drogi i panującej dokoła ciszy słychać było tętent dość daleko. Za kwadrans mniej więcej skończyło się bagnisko po prawej stronie wyniosłą skałą. Po lewej ręce natomiast zniżało się wzgórze, tworząc wgłębienie, o którem mówił kamieniarz. Było tam już niedaleko.
Posuwaliśmy się naprzód jeszcze powolniej i ostrożniej, niż dotąd. Ja prowadziłem pochód. Chciałem się właśnie odwrócić i wezwać towarzyszy, żeby ruszyli cwałem, kiedy nagle rozległ się głośny okrzyk, huknął strzał, świsnęła kula koło mnie, a zarazem dostałem w głowę kamieniem tak, że omal nie straciłem przytomności, a wszystkie barwy tęczy mignęły mi przed oczyma. Szczęściem kamień, puszczony z procy, dotknął głowy dość nieznacznie. Kogo trafił taki rzut, ten uwierzy, że Dawid mógł zabić Goliata kamieniem z procy.
Ale teraz nie było czasu nad tem się zastanawiać. Jeden kamień padł na kasztana, który poderwał się w górę tak, że Lindsay musiał wytężyć całą swą zręczność, aby zeń nie spaść.
— Precz! — krzyknął Halef. — Naprzód!
Ściągnął konia harapem i popędził, a Osko i Omar za nim. Lindsay nie mógł konia z miejsca ruszyć, bo wierzgał wszystkiemi czterema nogami i podskakiwał na miejscu.
Ja zatrzymałem się na środku drogi. Miałem wrażenie, jak gdyby mi w głowie jęczało tysiąc dzwonów najrozmaitszej wielkości. Nie mogłem ani myśli połapać, ani zdobyć się na ruch, żeby pobudzić konia do jazdy naprzód. Wtem rozległ się nowy strzał, a padł z wyskoku skały, na którym stał strzelec. Kula uderzyła w ziemię tuż przed karym i bryznęła odłamkami kamieni.
Spostrzegłem Strzelca o dziewięć do dziesięciu wysokości człowieka nad ziemią. Skrzywił usta w szyderczym uśmiechu i wymierzył do mnie z pistoletu. To wróciło mi częściowo przytomność. Podniosłem szybko sztuciec i wypaliłem, a równocześnie on. Chybił znowu, ale moja kula dosięgła go tak pewnie, że runął na dół. W tej samej chwili wypadł mi z ręki sztuciec. Kasztan Lindsaya przyszedł wreszcie do przekonania, że tu nie całkiem bezpiecznie. Wziął jeszcze raz głowę pomiędzy przednie nogi, wyrzucił zadem w górę i popędził naprzód, ale nieszczęściem tak blizko mnie, że jeździec uderzył głową w podniesiony jeszcze sztuciec i wytrącił mi go z ręki. Równocześnie otrzymałem uderzenie w lewe biodro; padłem wskutek tego rękoma na szyję konia. Teraz szarpnęło mnie coś za pas, przez co kary uskoczył w bok. Nie spadłem z niego tylko dzięki temu, że trzymałem się go mocno nogami. Nastąpiło jeszcze potężne uderzenie w głowę i lord przemknął koło mnie.
Ten nieszczęsny Englishman rozbroił mnie prawie całkiem w chwili, gdy tak bardzo potrzebowałem broni. Nie wiem, jak się to stało, gdyż miałem jeszcze oczy zwrócone na spadającego człowieka. Dowiedziałem się o tem później od Lindsaya. Trzymał on w prawej ręce strzelbę bardzo silnie, żeby mu nie wypadła podczas szamotania się, z koniem. Gdy potem kasztan przelatywał tak blizko mnie, wytrącił mi najpierw Lindsay głową sztuciec z ręki, a potem zajechał mi lufą strzelby pod pas na biodrach, rozdzierając go, a w końcu wpakował ją tak pod rzemień, na którym wisiała u siodła moja rusznica, że odbił mi i tę strzelbę. Starałem się wprawdzie co prędzej ją chwycić, ale nie dosięgnąłem już ani jej, ani pasa, tylko czekan, który tkwił za nim. Rusznica, sztuciec i pas z nożem i rewolwerami leżały na ziemi.
Byłbym chętnie zeskoczył, aby je podnieść, ale zderzenie z kasztanem rozzłościło tak rozumnego zazwyczaj karosza. Zarżał gniewnie i puścił się w pogoń za złoczyńcą. Z trudem tylko zdołałem się usadowić i utrzymać czekan.
Pierwszy to raz spróbował Rih mnie unosić i dokonał tego z takim naciskiem, że przeleciałem jak ptak obok wgłębienia. Huczały strzały, ludzie ryczeli, tuż przed nosem mignął mi czekan. Podniosłem cugle i rzuciłem się wstecz, aby powściągnąć karego. Nie mogłem przytem uważać już na nic innego. Wtem trzask, krzyk i lord wywrócił kozła z siodła na ziemię: to kary zderzył się z kasztanem. Dziś pewien jestem, że to było jego zamiarem: chciał ze swej strony trącić kasztana.
Osiągnąwszy swój cel, zarżał ponownie i poddał się cuglom dobrowolnie. Ale mnie bynajmniej nie było tak dobrze jak jemu. W głowie mi się kręciło, a w oczach robiło się czarno. Za sobą słyszałem tętent i dzikie wrzaski. Przedemną zawołał Halef:
— Lord, lord! Nazad, nazad!
Opanowałem się całą siłą i zeskoczyłem, a raczej stoczyłem się ze siodła, aby przyskoczyć do Lindsaya, który leżał bez ruchu. Ale głośne wycie za nami odwróciło od niego moją uwagę. W wielkich podskokach zbliżali się Aladży, a za nimi sześciu czy ośmiu drabów, rycząc piekielnie i strzelając w biegu. Było to głupie z ich strony, gdyż chybiali celu. Gdyby byli kul oszczędzali, zanim przybyli do nas, bylibyśmy zginęli.
W takich chwilach niema czasu na trwogę, trudno też zważać na szum w głowie. Widziałem wrogów nadbiegających i wracających do nas przyjaciół. Halef był pierwszy.
— Gdzie strzelby? — spytał, zeskakując jeszcze w cwale niemal z siodła. — Zihdi, gdzie one?
Naturalnie, że nie czas było wyjaśniać, gdyż Aladży mogli za cztery sekundy być już przy nas.
— Stójcie i strzelajcie! — zawołałem głośno, przyczem zdołałem jeszcze hadżemu wyrwać lewą ręką z pochwy golkondzką szablę. Z czekanem w prawej skoczyłem na brzeg gościńca pod skałę, aby plecy mieć kryte. Gdy się odwróciłem, rzucili się na mnie Aladży jak dwa dzikie zwierzęta. Z czekanami w prawej, a pistoletami w lewej ręce skoczyli ku mnie i wypalili z odległości trzech, albo czterech kroków. Ja przykucnąłem w jednej chwili, a kule uderzyły nademną o skałę. Ponieważ, mając pistolety dwururkowe, mogli strzelić powtórnie, przeto nie zerwałem się zaraz, lecz pomknąłem jak najdalej wzdłuż skały, trzymając mocno czekan i szablę. I dobrze zrobiłem. Nastąpiły bowiem znowu dwa strzały, które jednak nie trafiły. Teraz podniosłem się z ziemi.
Między pierwszymi a drugimi strzałami upłynęły może dwie sekundy. Aladży byli zbyt rozgorączkowani. Teraz odrzucili pistolety i porwali się na mnie z toporami.
Mogłem zważać tylko na siebie, a mimo to dostrzegłem, że lord wciąż jeszcze leżał na ziemi bez ruchu. Reszta towarzyszy wypaliła ze strzelb do napastników i raniła kilku, ale inni ich otoczyli.
Halef zapewnił mnie później z niewinnem zakłopotaniem, że mierzył do Aladżych, lecz chybił, bo trzęsły mu się ręce z rozdrażnienia. Teraz miał sześciu wrogów przeciw sobie, a tylko dwóch towarzyszy. Mnie trudno było przyjść im z pomocą; każdemu z nas groziło po dwu przeciwników.
Gdybym był kiedy życzył sobie stoczyć walkę hajduczym toporem rzeczywiście na śmierć i życie, to mógłbym był czuć się teraz zupełnie zadowolonym. Dwa czekany przeciwko jednemu! Dwaj olbrzymi, wyćwiczeni we władaniu tą bronią wobec mnie, który dotąd w walce na blizką metę używałem tylko lżejszego, rzekłbym, elegantszego, tomahawka! Tylko zachowanie zimnej krwi mogło mię ocalić. Musiałem unikać szafowania sił i ograniczyć się do odbijania ciosów, aby potem wyzyskać każdą sytuacyę korzystną. Co się myśli i czuje w takich chwilach, tego się później nie wie.
Na szczęście Aladży jakby oślepli z wściekłości. Walili we mnie całkiem nieregularnie. Jeden drugiego odpychał, aby mię zabić na śmierć, przez to topory ich przeszkadzały sobie wzajemnie. Ryczeli przytem, jak postrzelone tygrysy, którym zabierają młode.
Stałem pod skałą tak, że nie dotykałem jej, coby mi było utrudniało ruchy rąk. Z oczyma w zbójów utkwionemi broniłem się przed ich ciosami, to zwyczajną paradą, to cięciami od dołu, to znowu młyńcem, ilekroć uderzali równocześnie. Ani razu nie trafili we mnie. Mój spokój podwajał ich zajadłość i podniecał do walki nieregularnej.
Tymczasem na środku gościńca wrzeszczano, przeklinano i hałasowano, jak gdyby setki biły się tam ze sobą. Po obu stronach powystrzelali już wojownicy strzelby, padło kilka strzałów pistoletowych i teraz starli się już pierś o pierś. Zatrwożyłem się o los towarzyszy; musiałem pozbyć się przeciwników jak najprędzej.
Twarze ich stały się sino-czerwone z wściekłości i wysiłku. Sapali okrutnie, a z warg spływała im piana. Widząc, że oddalam wszystkie ich ciosy, zaczęli kopać. To postanowiłem wyzyskać.
Odbiłem był właśnie młyńcem dwa uderzenia czekana. Sandar wtedy podniósł nogę, aby mnie kopnąć w brzuch, a brat jego zamierzył się znowu toporem, gdy nagle spadł mój czekan na kolano Sandara, a ja sam skoczyłem w bok, aby zejść z drogi Bybarowi, jego bowiem ciosu odbić nie było już czasu. Uderzony Aladży runął na ziemię, wyjąc z bolu, a broń wysunęła mu się z ręki.
— Psie! — ryknął Bybar. — Śmierć twoja!
Zamachnął się tak mocno, że mu o mało siekiera z rąk nie wypadła. Jego samego już się nie bałem, nie potrzebowałem kryć pleców, zmieniłem więc stanowisko i w skoku oddaliłem się od skały. Bybar nie mógł uderzyć, gdyż mu umknąłem. Okrążyłem go z utkwionemi weń oczyma i przełożyłem broń tak, że czekan znalazł się w lewej, a szabla w prawej ręce. On kręcił się dokoła swej osi, aby ciągle być twarzą zwróconym do mnie. Zauważywszy moją manipulacyę, zawołał z szyderczym śmiechem:
— Ty na mnie z szablą? Odechce ci się, ty płazie!
— Bij! — krzyknął drugi, który siedział na ziemi i trzymał się oburącz za nogę. — On mi zgruchotał kolano! Bij!
— Zaraz, zaraz! Oto patrz!
Stanąłem, aby mu dać czas do ciosu. Czekan jego spadł na dół, a mój podrzucony lewą ręką podleciał do góry i spotkały się oba. Oczywiście jego uderzenie silniejsze było od mego; przewidziałem to przedtem i chciałem tego. Wypuściłem topór, jak gdyby on wytrącił mi go z ręki.
— To dobrze! — ryknął. — A teraz!
Zamierzył się powtórnie.
— Tak, teraz! — odparłem.
Damascenka błysnęła: jeden skok, jedno błyskawiczne cięcie, a topór jego upadł wraz z ręką: znakomita klinga przecięła mu ją tuż za przegubem.
Bybar opuścił ramię, patrzył sztywnie przez chwilę na buchający krwią kikut i zwrócił potem wzrok na mnie. Kolor twarzy przeszedł mu prawie w granatowy, zdawało mi się, że mu oczy z orbit wyskoczą, a z ust wyrwał mu się nieartykułowany ryk, jak człowiekowi, który tonąc, podnosi ostatni okrzyk o pomoc. Podniósł zdrową pięść na mnie; ale już nie uderzył, gdyż opadła mu bezwładnie. Obrócił się zwolna w półkole i runął ciężko na ziemię.
Sandar jakby zdrętwiał z przerażenia. Widząc odpadającą rękę brata, zerwał się z ziemi. Stał prosto mimo skaleczenia nogi. Oczy jego, skierowane na mnie, były bez wyrazu, wzrok jak u trupa. Z bezkrwistych jego warg wyszedł syk, a potem jakiś jęk bełkotliwy jak trwożne paplanie człowieka, tkniętego apopleksyą, a wreszcie nagłe, głośne i straszliwe przekleństwo, po którem chciał się na mnie rzucić. Skoro tylko jednak ruszył zdrową nogą, załamała się druga. Aladży upadł.
Byłem już wolny i spojrzałem ku towarzyszom.
Naprzeciwko mnie walczył hadżi, oparty o skałę, z dwoma przeciwnikami. Trzeci leżał przed nim. Dalej tarzał się z bólu jeden z wrogów po ziemi. Na prawo trzymał Osko w objęciach jednego zbója, lewą ręką starał się odepchnąć uzbrojoną prawicę przeciwnika, a prawą wpół go opasał. Nie opodal klęczał Omar na jednym, chwycił go lewą ręką za gardło, a prawą zamierzył się właśnie, by mu nóż wbić w ciało.
— Omarze, nie zabijać, nie zabijać! — krzyknąłem.
Na to odrzucił on nóż i porwał przeciwnika także prawą ręką za gardło. Poskoczyłem ku Halefowi i ciąłem jednego z jego napastników szablą w plecy, a drugiego w ramię. Nie chciałem pozbawiać ich życia. Obaj opuścili hadżego z wyciem, poczem uwolniłem także Oskę od gnębiciela, podniósłszy leżącą obok strzelbę i uderzywszy go kolbą po głowie.
— O Allah! — zawołał Halef i odetchnął. — Pomogłeś mi w największej potrzebie, zihdi. Nie wiele brakowało, a byłbym uległ. Miałem na końcu trzech przeciwko sobie!
— Czy jesteś ranny?
— Tego jeszcze nie wiem, ale mój kaftan jest ciężko poraniony. O tam leży! Powyrywali mu ręce i połamali żebra. Nie podobna już będzie powołać go na nowo do życia!
Rzeczywiście zdarto zeń kaftan i rozszarpano na strzępy. Mały bohater przeszedł ciężką próbę. Rany nie odniósł żadnej, ale otrzymał cios kolbą w lewe ramię, a to bolało go bardzo.
Osko także uniknął szczęśliwie rany, tylko Omarowi ciekła krew z głębokiego cięcia na lewem przedramieniu.
Halef opatrzył mu ranę czemprędzej strzępami podartego kaftana. Ja natomiast udałem się do lorda, gdyż niepokoiła mnie jego nieruchomość. Zbadałem go i podziękowałem Bogu. Anglik nie skręcił karku. Oddychał, a gdy potrząsnąłem nim silnie, przyszedł do siebie wytrzeszczył na mnie oczy i rzekł:
— Good morning! Nie śpicie już tak wcześnie?
— Czas, żebyście i wy już wstali, bo w przeciwnym razie: dobranoc wam raczej, nie: dzień dobry. Uderzyliście się zapewne mocno w głowę.
— Co? Jak? Kiedy? Gdzie ja jestem właściwie?
Usiadł i zaczął ze zdumieniem rozglądać się dokoła. Skinąłem na Oskę, by mu wytłumaczył, co się stało, a sam poszedłem do Bybara, leżącego w kałuży krwi. Trzeba było zapobiec natychmiast dalszemu jej upływowi, jeśli nie miał zginąć.
Wykroiłem pas z rzemienia od strzelby i obwiązałem mu kikut tak silnie, że krew już spływała tylko małemi kroplami. Drugim rzemieniem ścisnąłem rękę nieco wyżej, poczem zawinąłem mu rękę strzępami kaftana.
Przedewszystkiem musiał Halef dosiąść karego i wrócić do wsi celem sprowadzenia ludzi, którzyby się zaopiekowali zwyciężonymi. Osko podjechał ku miejscu, gdzie leżał mój pas i strzelby, aby mi przynieść te, rzeczy. Omar, również już opatrzony, mógł z nami oglądnąć pobojowisko.
Lord podniósł się także i przypomniał sobie nareszcie przebieg zdarzenia aż do swego upadku.
— Do dyabła z taką historyą! — mruczał. — Właśnie gdy się taniec ma zacząć, uchodzi mi gdzieś życie. Widzę jednak, że i bezemnie zrobiliście należyty porządek!
— Rzeczywiście, sir. Z waszą pomocą możeby się nam tak było nie udało.
— Jak to rozumiecie?
— Uważam to za bardzo korzystne dla nas, że położyliście się w odpowiedniej chwili, aby zasnąć. Wy bylibyście nam zaszkodzili tylko.
— Do pioruna! Czyście oszaleli?
— Nie. Wy macie tę właściwość, że w waszych rękach zamienia się wszystko w coś przeciwnego.
— Oho! Nie mówcie mi tego, zwłaszcza wy. Wy jesteście wszystkiemu winni, gdyż zrzuciliście mnie z konia.
— Potem, kiedy wy uderzyliście we mnie jak kafar.
— Nie mogłem na to poradzić, master. Kasztan uciekł ze mną jak w owies.
— A kary ze mną, jak w wykę. Gdyby się to nie było stało, bylibyśmy uszli, nie tracąc ani włosu z głowy i nie przelewając krwi ludzkiej.
— No, to puszczenie krwi nie zaszkodzi tym zbójom. Oni także nie pytali o naszą. Jesteśmy zwycięzcami, to rzecz najważniejsza, a przytem dostaliśmy tylko pchnięcie nożem w ramię. To przecież sławne! Jak podzieliły się role?
— Omar wziął jednego, Osko dwu, tyluż ja, a Halef trzech. Widzicie, że musieliśmy trzymać się raźno. Zobaczmy tych ludzi.
Należało jeszcze opatrzyć rannych, a ogłuszonym tylko pozwiązywać ręce na plecach. Nie żył tylko jeden wróg: ten, którego ujrzałem leżącego przed Halefem. Hadżi przebił mu głowę wystrzałem z pistoletu.
Osko powrócił, prowadząc za cugle konia, na którym siedział człowiek ze zranionem ramieniem.
— Oto ten, którego zestrzeliłeś ze skały, effendi — rzekł Osko. — Nie zginął.
— Wiedziałem o tem — odparłem. — Jeźli nie skręcił karku, spadając ze skały, to nie mógł umrzeć. Strzeliłem mu tylko w ramię, gdyż mierzyłem w obojczyk. Opatrzcie i jego także. Ja wrócę jeszcze do ich koni.
Złatałem na razie pas za pomocą rzemyka i pojechałem do wgłębienia, gdzie znalazłem posiodłane konie. Wziąłem z sobą tylko srokacze, a resztę zostawiłem.
— Czy je zatrzymasz? — spytał Osko.
— Tak; tym razem nie pytam już o prawo. W tym kraju łup należy do zwycięzcy. Oszczędzaliśmy dotąd jeźdźców i koni, ale dość tego. Aladży atakowali nas nieustannie, aby nas życia pozbawić, jeźli więc teraz zabierzemy im konie, nikt nas złodziejami nie nazwie.
— A kto je dostanie?
— A ty jak myślisz? Srokacze, to konie, którym podobnych nie łatwobyś znalazł, choćbyś daleko i szeroko szukał. Do tego przyłącza się wzgląd, że się je odebrało słynnym rozbójnikom. Sądzę, żebyś ty zabrał sobie jednego, a Omar drugiego.
— Czy na zawsze?
— Naturalnie jest nadzieja, że nie pozwolicie na to, by wam je Aladży odbili.
— Panie, ty nie wiesz, jaką mi sprawiasz przyjemność. Pojadę z wami aż do Skutari, a potem odwiedzę moją ojczyznę Czarnogórę, zanim powrócę do córki w Stambule. Jak mi tam będą tego konia zazdrościć!
Omar także wyraził swą radość. Obaj byli nadzwyczaj uszczęśliwieni podarunkiem, który zresztą nie kosztował mnie ani para. Ciągnęli właśnie losy, który z nich którego konia weźmie, kiedy Halef nadjechał, powiedziawszy się, że ci dwaj otrzymali srokacze, nic nie powiedział, ale co o tem myślał, to wyczytałem w jego twarzy. Czuł się dotkniętym i pokrzywdzonym.
— Czy przyjdą ludzie? — zapytałem go.
— Tak. Byłem aż w gospodzie i zawiadomiłem tam ludzi. Zaraz zbiegnie się tu cała wieś. To nas będą podziwiali z powodu tego zwycięstwa!
— Nie będą nas wcale podziwiali.
— Czemu?
— Bo nas już tu nie zastaną. Bynajmniej nie mam ochoty tracić czasu na to, by się oni na nas gapili.
— Musimy jednak zaczekać, aby im powiedzieć o powodach walki i jej przebiegu. Ci hultaje nakłamią na nas, jeźli przedtem wyruszymy i przedstawią nas jako winnych.
— To mi obojętne. Nie obawiaj się, żeby nas kto zaskarżył.
— A co się stanie ze zdobytą bronią?
— Zniszczymy ją.
— Pozwól mi wziąć przynajmniej jedną na pamiątkę. Nie mam jeszcze czekana i chcę się nauczyć nim walczyć.
Podniósł jeden z czekanów i wsunął za pas.
— Well! — rzekł, widząc to Anglik. — Skoro Halef tak robi, to i ja przywłaszczę sobie jeden taki topór. Schowam go na pamiątkę po nieuważnym master, który mnie tu z konia zrzucił. A ponieważ zrabowano mi kapelusz, przeto musi jeden z tych gentlemanów odstąpić dla mnie fez dla okrycia głowy.
Wziął drugi topór, a następnie próbował po kolei czerwone czapki wszystkich zwyciężonych, aby wyszukać odpowiednią. Uśmiałem się w duchu, widząc, jak Anglik bez uprzedzenia kładł jeden fez za drugim na głowę, ale nie przestrzegałem go bynajmniej. Musiał mieć czapkę wobec tego, że na Wschodzie uważają prawie za hańbę pokazywać się z odkrytą głową. Ale brać już używaną, czego tu oczywiście uniknąć nie mógł... należało zaczekać na skutki.
Ja również zabrałem mój czekan.
Osko i Omar dosiedli srokaczy. Konie, na których jechali dotychczas, postanowili sprzedać. Nadto musieli prowadzić za cugle tego, którego wziąłem dla Stojki. Tak opuściliśmy czemprędzej miejsce, które miało się stać naszem łożem śmiertelnem.
Szczęśliwi, żeśmy tak tanim kosztem wybrnęli z niebezpieczeństwa, pokłusowaliśmy dalej, zniszczywszy poprzednio broń naszych wrogów, lub uczyniwszy ją niezdatną do użytku.
Jechaliśmy ciągle wśród porosłych lasem skał i, co się samo przez się rozumiało, omawialiśmy ostatnie zdarzenie.
Tylko Halef był małomówny. On jednak nie umiał ukrywać swych myśli i uczuć. Wiedziałem też, że niebawem się zbliży i zacznie mi robić wyrzuty. Minęła niespełna godzina, kiedy podjechał ku mnie i zapytał tonem najbardziej przyjacielskim:
— Zihdi, czy odpowiesz mi szczerze na jedno pytanie?
— Bardzo chętnie, kochany Halefie.
— Czy uważasz, że sprawiłem się dzisiaj dobrze?
— Znakomicie.
— Byłem więc waleczny i zadowoliłem ciebie?
— W pełnej mierze.
— Ale Osko i Omar byli dzielniejsi odemnie?
— O nie, chociaż także spełnili dobrze swoją powinność.
— A jednak ty odznaczyłeś ich bardziej, niż mnie.
— Nic o tem nie wiem.
— Wszak dałeś im srokacze! Omar zwyciężył tylko jednego wroga, Osko dwu, a ja aż trzech!
— Co prawda z moją pomocą.
— Czyż nie pomogłeś i Osce? Dlaczegóż on otrzymał srokacza, a nie ja? O zihdi, jestem twym przyjacielem i obrońcą, a sądziłem, że mnie miłujesz. Ale teraz widzę, że innych więcej cenisz.
— Mylisz się Halefie, jesteś mi najmilszym ze wszystkich.
— Dowiodłeś tego dzisiaj. Kto będzie dumny z Oski, gdy przejedzie na srokaczu przez Czarnogórę? Kto ucieszy się koniem Omara? On nie ma krewnych i jest całkiem obcy na świecie. Niech się raduje, bo jest dobry towarzysz i ja go kocham. Ale pomyśl tylko o Hanneh, o mojej żonie, o tej róży wśród kobiet, najłagodniejszej i najdelikatniejszej z cór matek i babek! Jakiż zachwyt i duma opanowałyby ją, gdyby najwaleczniejszy z walecznych, jej hadżi Halef Omar, przyjechał na zdobycznym srokaczu Aladżych! Biegałaby od namiotu do namiotu, aby oznajmić: „On powrócił, mój mąż i władca, ten bohater wśród największych bohaterów, ten mąż wśród najbardziej męzkich, ten największy z wojowników! On tu, ta szabla zabójcza, ten ojciec zwycięstwa, ten brat i szwagier tryumfu. Zwiedził cały krąg ziemski i odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. Walczył z dzikiemi bestyami i z silnymi ludźmi, a nikt zmóc go nie zdołał. Zabił nawet niedźwiedzia i spożył jego łapy. A teraz przyjechał do domu na prawdziwym srokaczu, zdobytym od najpotężniejszego z wodzów rozbójniczych. Jego zihdi, którego wszyscy znacie, ofiarował mu tego konia w nagrodę za męstwo, ceniąc go wysoko, na znak niespożytej sławy. Dzięki temu zihdi, temu sprawiedliwemu, wynagradzającemu wedle zasługi, a cześć memu panu, hadżemu Halefowi Omarowi, Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah!” Takby mówiła, a wszyscy synowie Arabów zawtórowaliby chwale twej sprawiedliwości, tworzyliby pieśni o twej bezstronności i o blasku twojej rzetelności. Ale teraz to już niemożliwe, ponieważ mną wzgardziłeś i pominąłeś mnie przy rozdzielaniu nagród.
Boleść jego szukała upustu w przesadnych wyrazach. On brał to poważnie, a mnie to tajemnie bawiło. Posiadałem bardzo dobry środek do podniesienia go na duchu i wprawienia w rozkosz największą. To też rzekłem:
— Mylisz się. Ciebie jeszcze przez to nie upośledziłem. Co więcej, postanowiłem całkiem inaczej wynagrodzić twe zasługi. Osko i Omar pozazdroszczą ci.
— Jak wzbudzę w nich zazdrość, skoro oni mają srokacze?
— Ty dostaniesz konia wartości pięćdziesiąt razy większej, niż jest wartość srokaczy obydwu Aladżych.
— Ja? Cóżby to był za koń?
— Nie zgadujesz?
— Nie, zihdi.
— To ci powiem. Rozstając się z tobą, daruję ci mego Riha. Zawiedziesz go do Hanneh, najbardziej uroczej z uroczych.
To tak nim szarpnęło, że zatrzymał konia i wypatrzył się na mnie z otwartemi ustami.
— Zihdi — wybuchnął — miej litość nademną! Mówiąc, że Rih będzie kiedyś moją własnością, czynisz mnie nieszczęśliwym!
— Nieszczęśliwym? Dlaczego?
— Bo to nie może być prawdą. Któżby sprzedał takiego konia?
— Ja też go nie sprzedam, lecz daruję tobie!
— Żaden człowiekby takiego konia nie podarował!
— A ja nie otrzymałem go w darze?
— Tak, lecz w nagrodę wielkich zasług wobec plemienia, które byłoby zostało zniszczone bez ciebie, i na znak wielkiej przyjaźni szejka, jako syna i wodza tego plemienia.
— Ja daruję tobie Riha z tych samych powodów. Czyż nie miłuję ciebie bardziej, niźli mógł szeik mnie miłować? Czyż nie jesteś mym najlepszym przyjacielem na ziemi? Czy nie położyłeś względem mnie wielkich zasług? Czy żyłbym jeszcze, gdybyś nie był ciągle mym przyjacielem i obrońcą?
Ujęło go to głęboko i łzy stanęły mu w oczach. Odezwał się żałośnie:
— Jestem twym przyjacielem i tak cię kocham, tak kocham, że gdyby można, oddałbym za ciebie życie tysiąc razy. Porzuciłbym może nawet Hanneh, gdyby tego wymagało twoje szczęście. Mnie się jednak zdaje, że ty sobie ze mnie żarty stroisz.
— Tak nie myśl! Czyż nie zaniedbywałeś już twojej Hanneh przezemnie? Czyż nie zostawiłeś jej i synka, aby pójść za mną na wszystkie trudy i niebezpieczeństwa? I ja miałbym z ciebie żartować?
— Robisz to, bo nazywasz mnie swoim obrońcą!
— Wszak ty sam się tak często nazywasz!
— O, zihdi, wiesz dobrze, jak to rozumieć. Nie ja jestem twoim obrońcą, lecz ty moim. Często ratowałeś mi życie z narażeniem własnego. I to jest prawdą. Czujesz dobrze, że usta moje mówią czasami więcej, niźli ja sam wierzę. Przyjmujesz to i śmiejesz się pocichu z małego hadżego, szczęśliwego, że nie zabierasz mu swojej ręki. I teraz miałbym za zasługi, o których pierwszy raz słyszę, dostać ogiera? To nie może być! Pomyśl, jak dumnie możesz na nim wjechać do krainy twych ojców! Synowie twego narodu będą podziwiać i zazdrościć; po miastach będą sobie opowiadali o koniu i jego jeźdźcu, a we wszystkich dżerideler[65] ukażą się twe wizerunki, jak siedzisz na koniu ze strzelbą, wspartą na siodle i z czekanem u boku!
— Nie! — zaśmiałem się. — Nie będzie się o tem ani mówiło, ani pisało. Mało kto troszczyć się będzie o to, czy ja mam konia, czy nie mam. Stosunki w moim kraju są inne, niż w twoim. U siebie w domu musiałbym na Riha wydawać więcej pieniędzy, niż wogóle posiadam. Ty tego sobie nie wyobrażasz. Musiałbym go sprzedać, gdyż w przeciwnym razie chyba zjadłby mnie samego.
— Nie, nie, zihdi, sprzedać ci go nie wolno. Kto tam potrafi obchodzić się z takim koniem, z takim królem karoszów?
— Jesteś więc tego zdania, co ja. Gdybym go nawet sprzedał, zapadałby powoli na zdrowiu i tęskniłby za wolnem życiem, do którego przywyknął. Ty mu się nie przypatrujesz tak jak ja. On przyzwyczajony do pustyni i skwaru słonecznego. On potrzebuje paszy, jakiej tylko tam można dostać. U najbiedniejszego Araba będzie mu lepiej, niż w najwspanialszej stajni w mojej ojczyźnie. Ktoby się nim zajmował tam tak, jak dzieckiem w domu? Kto mu będzie wieczorami odmawiał do ucha sury z Koranu tak, jak to miał od dnia urodzenia? Jesteśmy jeszcze w kraju padyszacha, a on już chory. Sierść jego nie jest już podobna do nici pajęczej, ani oczy tak jasne i pełne ognia. Poszukaj trzech kosmyków między uszyma na pierwszym kręgu szyi i u nasady ogona. One to są pewnym dowodem trzech świetnych zalet prawdziwej krwi. Włos się tam już nie zwija; zrobił się prosty, i sztywny. Rih wyglądałby o wiele nędzniej, ale lubi mnie i to zachowuje mu rzeźkość i siłę. Ciebie też tak polubi, ale nikogo więcej. On wie, że jesteś jego przyjacielem i będzie ci posłuszny, jak mnie, jeśli o surze nie zapomnisz wieczorem. Muszę go zwrócić ojczyźnie z wdzięczności za to, co dla mnie zrobił. A jeśli przez to uszczęśliwię ciebie, będzie jeden powód więcej do darowania ci tego konia. Skoro tylko dotrzemy do morza, stanie się twoją własnością. Wówczas będziesz mógł patrzeć bez żalu na to, że Osko i Omar będą jechali na srokaczach, gdyż nie można ich z Rihem porównać.
— Ale ja w to nie mogę uwierzyć, zihdi. Pewnie, że wielką będzie boleść moja przy rozstaniu się z tobą, a posiadanie zwierzęcia, na którem ty jeździłeś, byłoby dla mnie pociechą, ale zważ wielkość tego daru! Jako właściciel Riha byłbym bogatym, bardzo bogatym człowiekiem i jednym z najpoważniejszych członków plemienia. Wiem, że żadnych skarbów nie masz, jak więc mógłbym przyjąć od ciebie dar taki!
— Możesz i powinieneś. Nie mówmy o tem więcej!
Spojrzał mi w twarz badawczo. Zauważył, że nie odstąpię od tego zamiaru i w wilgotnych jeszcze oczach zabłysnął mu jasny zachwyt. Mimo to rzekł z wahaniem:
— Tak, zihdi, zamilczmy już o tem! To sprawa tak doniosła, że musisz ją dokładnie rozważyć.
— Rozważyłem już dawno i postanowiłem.
— Namyśl się jeszcze raz; godzina rozstania jeszcze nie nadeszła. Ale mam wielką prośbę, panie!
— Jaką?
— Pozwól mi od dzisiaj szeptać Rihowi wieczorem sury do ucha. Będzie wiedział, że ma do mnie należeć i przyzwyczai się do tej myśli. Sprawi mi to ulgę w boleści rozstania się z tobą.
— Dobrze! Odtąd go przestanę także karmić i poić. Teraz jest on twój, wypożyczam go sobie tylko od ciebie. Ale stawiam przytem jeden warunek.
— Spełnię go, o ile zdołam.
— Nie chciałbym się z tobą pożegnać na zawsze. Wiesz, że gdy przybędę do ojczyzny, niebawem znowu wyruszę. Może zajrzę kiedy do kraju, w którym mieszkasz ze swą Hanneh nieporównaną. Na ten wypadek Rih będzie należał do mnie, dopóki mi go tam będzie potrzeba.
— Panie, prawda to? Chciałbyś nas odwiedzić? O, cóż za radość rozbrzmiewałaby na pastwiskach i pod wszystkimi namiotami! Cały szczep wyszedłby naprzeciw ciebie, aby ci zaśpiewać ahla wa zahla wa marhaba[66], wjechałbyś na twoim Rihu do duaru[67], zatrzymując go sobie, dopókiby ci się podobało. Myśl o twoim powrocie pocieszy mnie przy rozstaniu i ułatwi przyjęcie kosztownego daru od ciebie. Będę karego uważał nie za moją, lecz za twoją własność, którą mi powierzyłeś do przechowania.
Oczywiście nie potrafił tak rychło porzucić tego tematu. Omawiał go ze wszystkich punktów widzenia i wprost porwał go zapał. Potem nie miał nic pilniejszego, jak podzielić się z towarzyszami o swojem szczęściu. Radowali się całem sercem. Tylko lord, którego Halef więcej ruchami niż słowami o tem zawiadomił, zbliżył się i rzekł niemal gniewnie:
— Słuchajcie, master, dowiaduję się właśnie, że darowaliście Riha. Czy to prawda, czy może źle zrozumiałem małego?
— To prawda, sir.
— W takim razie jesteście waryat dziesiątego stopnia!
— O przepraszam, czy w starej Anglii uważają za szaleństwo uszczęśliwienie zacnego człowieka?
— Nie, ale inaczej tego nazwać nie można, jeśli się służącemu daruje tak wspaniałe zwierzę.
— Halef nie jest sługą w moim domu, lecz przyjacielem, który mi towarzyszy światami i porzucił dlatego ojczyznę.
— To was nie tłómaczy. Czy ja jestem waszym przyjacielem, czy wrogiem?
— Sądzę, że tem pierwszem.
— Czy towarzyszyłem wam, czy nie?
— Tak, byliśmy przez długi czas razem.
— Czy wyjechałem z ojczyzny, czy nie?
— Czy dla mnie?
— Nie, ale byłbym tam już oddawna. To zupełnie wszystko jedno. A czy nie wyświadczyłem wam wielkich usług? Czy nie chciałem was ocalić, nie przyjechałem w te góry dyabelskie, gdzie ograbiono mnie i zamknięto?
— To stało się tylko z powodu waszej nieostrożności. Zresztą, jeżeli mamy być szczerzy, to szala przechyla się na moją korzyść, nie na waszą. Że szliście nam na pomoc, to bardzo piękne i dobre z waszej strony; my też uznajemy to z wdzięcznością, ale powiedziałem wam już przedtem, że w waszym ręku obraca się wszystko w coś całkiem przeciwnego. Nie wyście nas ocalili, lecz my was. Mamże wam za to darować karego?
— Kto tego żądał? Nigdy nie myślałem wymagać od was wynagrodzenia, ale wiecie, jak pragnąłem posiąść tego konia. Odkupiłbym go od was. Dałbym wam przekaz, blankiet, na którym napisalibyście sumę, jakąby się wam chciało; ja nie zaglądnąłbym nawet, a wypłaconoby ją natychmiast. Rih otrzymałby stajnię, w której mógłby książę zamieszkać, a karmionoby go ze żłobu marmurowego wonnem sianem z Walii, najlepszym owsem ze Szkocyi i najsoczystszą koniczyną z Irlandyi.
— I poszedłby z tem wszystkiem na marne. Rih chce żyć w pustyni i zjadać jej zioła. Kilka bla halefa[68] jest dla niego największym przysmakiem. Nie, sir. Jesteście bogatym człowiekiem, milionerem i macie środki na spełnienie wszystkich swoich życzeń, a Halef, to biedak, który nie może sobie nawet niczego życzyć, gdyż wie, że nicby nie dostał. Ten dar przewyższa dlań wszelkie radości i uciechy, jakie Mohammed obiecuje wiernym już tu na ziemi. Nie odbierajmyż mu ich. Powiedziałem tak i już się nie cofnę!
— Tak! Jego chcecie uszczęśliwić, jego podnosicie aż do nieba siódmego, ale czy ja będę smutny, czy wesoły, o to nie dbacie. Niech was djabeł porwie, sir! Gdyby się teraz zjawił jaki hultaj, chcący was ukraść, nie miałbym nic przeciwko temu i poprosiłbym go nawet, żeby was zabrał i sprzedał tandeciarzowi za sześć lub ośm para!
— Dziękuję za ocenę! Nie sądziłem, że jestem tak tanim artykułem. Ale, co to wam, sir? Czy was głowa boli?
Anglik chwytał się co chwila to prawą, to lewą ręką za głowę, przesuwał fez na czoło, to znowu na kark i wykonywał palcami te energiczne ruchy, którymi wygrzebuje się pewną drobną zwierzynę.
— Głowa? Jakto? — zapytał.
— Bo się tak często za nią chwytacie.
— Nic o tem nie wiem. To mimowolne, bo pewnie fez nie leży zupełnie dobrze.
Ale przy tych słowach poskrobał się znowu.
— Widzicie, a przecież fez leżał dobrze.
— Tak, hm! Zdaje mi się, że mam krew popsutą. Gromadzi się pod skórą na głowie i zaczyna swędzić. W Oldengland przeprowadzę kuracyę w celu czyszczenia krwi: herbata lipowa i bzowa, najostrzejsza dyeta i ośmiofuntowy plumpudding codziennie.
— Nie męczcie się taką głodową kuracyą! Śliwki i rodzynki w puddingu popsułyby wam żołądek. Trochę tłuszczu i rtęci zrobi to samo, a leczenie potrwa wszystkiego pięć minut.
— Tak sądzicie?
— Tak. Gdybyście chcieli czekać aż na bzowe ziółka w Oldengland, przybylibyście tam jako szkielet; miększe części ciała byłyby do tego czasu pożarte.
— Przez kogo?
— Przez to, co nazywacie nieczystą krwią. Jej osobliwe krople mają szczególnym sposobem po sześć nóg i ryjek, działający bardzo nieprzyjemnie.
— Co... co... co-ooo? — spytał, patrząc na mnie ze strachem.
— Tak, kochany panie! Może pamiętacie z młodych lat trochę łaciny. Wiecie, co znaczy pediculus capitis?
— Jakoś wyleciało mi z pamięci.
— To samo miłe zwierzątko nazywa Arab „khamli“, a Turek „bit“, Rosyanin „wosz“, Włoch „pidocchio“, Francuz „pou“, a Hotentot „t’garla“.
— Dajcie mi pokój z Turkami i Hotentotami! Nie rozumiem z tych słów żadnego!
— Więc bądźcie tak dobrzy i zbadajcie wnętrze swego fezu. Może odkryjecie coś ważnego, co przyniesie wam miano sławnego znawcy owadów.
Zdarł czapkę z głowy, ale nie zaglądnął na spód, lecz zapytał całkiem zmieszany:
— Czy chcecie mnie obrazić? Myślicie zapewne, że tu wewnątrz...?
— Właśnie sądzę, że tam wewnątrz...!
— Coś żywego łazi? — mówił dalej.
— Słusznie! Mam to samo na myśli.
— Do wszystkich dyabłów! Ah!
Przytrzymał czapkę przed oczyma i zaczął się w nią wpatrywać. Nos poruszał mu się to w jedną, to w drugą stronę, jak gdyby także oddzielnie chciał się poświęcić badaniom naocznym. Następnie opuścił Anglik czapkę i ręce i zawołał z przerażeniem:
— Woe to me! Louses! Lice!
Miał już fez odrzucić, lecz się rozmyślił, zawiesił go na kuli u siodła, wsunął obie ręce we włosy, robiąc niesłychane spustoszenie w swej toalecie. Sypał przytem wyrazami, których nie podobna odtworzyć, i wściekał się głównie na to, że te zwierzątka nie szanują nawet czcigodnej głowy lorda z Oldengland.
Gniew jego zniewolił mnie do śmiechu. Odjąwszy ręce od głowy, zwrócił się Lindsay znowu do mnie i krzyknął:
— Nie śmiejcie się, sir, bo się będziemy boksować! Jakże jest z waszym fezem? Czy cieszycie się także takiem zaludnieniem?
— Nie doznałem tego zaszczytu, kochany lordzie. Ten rodzaj soldiers trzyma się zdala odemnie, gdyż nie okazałem się względem nich nigdy tak uprzedzającym.
— Co za nieostrożność brać taki fez! Ileż on narobił nieszczęścia! I to w tak krótkim czasie! Czyż można było coś takiego przypuścić!
— O tem urobił sobie już Turek przysłowie: Czapuk ok gibi hem bit gibi — szybki jak strzała i wesz. A w Turcyi dobrze rozumieją się na tem.
— Co ja zrobię, co ja pocznę? Dajcież mi jaką radę! Nie mogę wyrzucić pałacu, w którym mieszka ten lud nieszczęsny, gdyż byłoby hańbą przyjechać do Rugowej z nagą głową. Czy jest tam sklep z okryciami na głowę, to jeszcze wątpliwe.
— Nawet bardzo! Nas się nie potrzebujecie wstydzić, a towarzyszom wprost powiedzcie o swojem nieszczęściu. Zsiądźmy na kilka minut.
Gdy towarzysze dowiedzieli się, o co chodzi, zgodził się Osko na wykonanie egzekucyi. Położył fez na kamieniu, a na nim cienką warstwę ziemi. Na to nakładziono chróstu i podpalono. Dzięki temu doszły kamień, czapka i ziemia do potrzebnego stopnia ciepłoty. W pobliżu ściekała woda ze skały do małej kałuży, w której fez, po ciepłym zabiegu, poddano leczeniu wodą. Potem wziął lord napowrót ochronę godności głowy, poczem puściliśmy się w dalszą drogę. Na takie epizody należy być przygotowanym na Wschodzie, nawet gdy się jest lordem z Oldengland.
Jechaliśmy dalej. Po jakimś czasie zostały na boku góry, które ciągnęły się po prawej stronie, otwierając swobodny widok na wschód, natomiast po lewej towarzyszyły nam w dalszym ciągu. Od prawej strony zdala ujrzeliśmy zbliżającego się ku nam jeźdźca. On nas zobaczył równocześnie, ponieważ między nami a nim teren był równy. Dostrzegliśmy też, że tak zwrócił konia, iż musiał się z nami spotkać. Znalazłszy się koło nas, pozdrowił nas uprzejmie, a my podziękowaliśmy mu tak samo. Miał przysadkowatą postać i uczciwe, otwarte oblicze, które mogło łatwo wzbudzić zaufanie do niego.
— Chcemy się dostać do Rugowej — rzekłem do niego. — Czy to jeszcze daleko?
— Jeszcze z pół godziny, panie — odpowiedział. — Dojedziecie zaraz do spływu Drin; brzegiem prowadzi gościniec. Wy tutaj obcy widocznie; ja jestem stamtąd. Czy pozwolicie sobie towarzyszyć?
— Bardzo chętnie. Ponieważ nie znamy tych okolic, przeto radzi będziemy, jeśli nam udzielisz pewnych wskazówek.
— Z przyjemnością. O cóż wam chodzi?
— Najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, do kogo tam można zajechać.
Miałem zamiar stanąć u oberżysty Kolamiego, o którym wspominał alim, nie zdradziłem się z tem jednak, chcąc przedtem usłyszeć coś o chanie Szuta.
— W Rugowej są dwa chany — objaśnił. — Większy należy do Persa, imieniem Kara Nirwan, a znajduje się już za tą miejscowością, gospodarz drugiego, leżącego tuż przy moście, nazywa się Kolami.
— Którybyś nam polecił?
— Żadnego. Pozostawiam wybór wam samym.
— Co to za człowiek ten Pers?
— Bardzo poważany. Mieszka się u niego bardzo tanio i dobrze. Ale Kolami także stara się zadowolnić swoich gości, a jest jeszcze tańszy od Kara Nirwana.
— Czy ci oberżyści są przyjaźnie usposobieni dla siebie?
— Nie, to wrogowie.
— Dlaczego?
— Tylko z osobistej niechęci. Niema w tem zemsty, gdyż nie zrobili sobie nawzajem nic złego, ale Kolami nie cierpi Persa i nie dowierza mu.
— Czemu?
— Nie żądajcie odpowiedzi odemnie. Wam, jak o obcym, jest to z pewnością obojętne.
— W takim razie zatrzymamy się u Kolamiego.
— Będzie mu bardzo przyjemnie przyjąć takich gości, ale nie odradzam wam Kara Nirwana, gdyż tego nigdy nie czynię. Jestem właśnie Kolami.
— Ach tak! Wobec tego rozumie się samo przez się, że zamieszkamy w twoim domu.
— Dziękuję uprzejmie. Jak długo pozostaniecie w Rugowej?
— To się nie da z góry oznaczyć. Przybywamy tu w pewnym celu i nie wiemy, kiedy się załatwimy.
— Może interes, sprzedaż koni? W takim razie musielibyście udać się także do Persa, jako handlarza. Widzę, że macie trzy zbędne konie.
— Tak jest, dwa chcemy sprzedać, ale to nie jest właściwy powód naszego przyjazdu. Wyglądasz na człowieka godnego zaufania, dlatego nie będę przed tobą taił, że zamierzam zaskarżyć Kara Nirwana.
— Zaskarżyć? O, to postanowiliście rzecz, niełatwą do osiągnięcia. Ci, do których będziecie musieli się zwrócić, to wszystko jego przyjaciele. Czy winien ci pieniądze?
— Nie, chcę go pociągnąć do odpowiedzialności za pewną zbrodnię.
Na te słowa podniósł się Kolami szybko na siodle, zatrzymał konia i zapytał:
— Uważasz go za zbrodniarza?
— Tak.
— Cóż on takiego popełnił?
— Morderstwo, nawet wiele morderstw i grabieży.
Na to poczerwieniała mu twarz i oczy zabłysły. Położył mi rękę na ramieniu i odezwał się w te słowa:
— Panie, powiedz, powiedz, czy nie jesteś przypadkiem muchbyrem[69] padyszacha?
— Nie. Pochodzę z obcego kraju i teraz tam powracam. Przedtem jednak pragnę zobaczyć ukaranie człowieka, który razem ze swymi stronnikami godził kilkakrotnie na nasze życie. Jest nim właśnie wspomniany Pers.
— Allah hakky! Czy dobrze słyszę? Czy to być może? Miałżebym znaleźć nareszcie człowieka, który tak samo o nim myśli, jak ja?
— Więc ty go także uważasz za złoczyńcę?
— Tak, ale o tem trzeba milczeć. Wymówiłem raz tylko słówko i omal tego życiem nie przypłaciłem.
— Dlaczego podejrzewasz Persa, że to zły człowiek?
— Bo mnie ograbił, kiedy raz byłem w Perserinie po pieniądze. Spotkał się tam ze mną i dowiedział, że mam przy sobie pełną sakiewkę. W drodze napadło na mnie czterech ludzi z zasłoniętemi twarzami i odebrali mi pieniądze. Ten, który przemawiał, wdział był inne ubranie, lecz poznałem go po głosie, po końcach brody, wystających z pod zasłony i pistoletach, z których do mnie wymierzył. Był to Pers, lecz co miałem robić? Dwaj mieszkańcy tutejsi zeznali, że widzieli go w Perserinie i to dokładnie o tej godzinie, o której mnie obrabowano. Tymczasem Pers zdołał udowodnić, że nie mógł się o tym czasie znajdować na miejscu napadu. Musiałem siedzieć cicho.
— Obydwaj wzięli niewątpliwie udział w napadzie. Czy nie tak?
— Jestem tego pewien. Odtąd pilnie śledziłem go. Widziałem i słyszałem wiele, ale nie umiałem odnaleźć związku. W końcu wpadłem nawet na domysł, że nie jest kim innym, jak... jak...
Bał się wypowiedzieć to słowo, więc ja dodałem śmiało:
— Jak Szutem.
— Panie! — zawołał.
— Co takiego?
— Mówisz to właśnie, co mam na myśli.
— Jesteśmy więc jednego zdania. To się dobrze składa.
— Czy potrafisz to udowodnić?
— Tak, przyjeżdżam właśnie do Rugowej, by uzupełnić materyał dowodowy. Ujść mi Szut nie może.
— O Allah, gdyby tak było! Panie, wspomniałem przedtem, że między mną a Persem nie zaszło nic złego, ponieważ ciebie nie znałem. Teraz cię jednak zapewniam, że go nienawidzę jak dyabła i bardzo sobie życzę dopomóc ci w twem przedsięwzięciu. Oby ci się udało zrobić nieszkodliwym tego rzetelnego, bogobojnego i poważanego człowieka, który niestety jest najgorszym złoczyńcą na ziemi!
Biła z tych słów prawda i szczerość. Spotkanie z nim mogło się nam bardzo przydać. Dlatego nie zawahałem się wyjawić mu celu naszego przyjazdu do Rugowej, oraz opowiedziałem o naszych dotychczasowych przygodach i wiadomościach o Szucie. Szczególnie wyczerpująco przedstawiłem wypadki pod Czartową Skałą i w dolinie węglarza. Przerywał mi co chwila wyrazami zdumienia, trwogi i zadowolenia. Zatrzymywał przytem konia tak często, że opóźniło to znacznie naszą jazdę. Najbardziej uważał na to, co mówiłem o karanie, o szybie i o sztolni. Gdy skończyłem, zawołał:
— To rzeczy, w które wprost trudno uwierzyć, ale wszystko zgadza się dokładnie, mnie samemu przyszło już było na myśl, że ten Pers więzi ludzi u siebie. Zginęło już wielu z tych, którzy do niego zajechali. Czegożby tak często przejeżdżał się łodzią po rzece? Mieszka daleko od wody, a mimoto trzyma na niej łódź. Nieraz ledwie wsiadł i odpłynął od brzegu, natychmiast znikał. Teraz pojmuję: on wjeżdżał do sztolni!
— Czy nie wiadomo ci nic o wejściu do starego szybu?
— Nic. Co zamierzasz uczynić, panie, po przybyciu? Pójdziesz może do stareszina z doniesieniem? To jego przyjaciel od serca.
— O tem nawet nie myślę. Brak mi jeszcze bezpośrednich dowodów przeciwko Persowi; zbiorę dopiero je sobie i w tym celu wejdę do sztolni.
— Możesz użyć mojej łodzi. Jeźli pozwolisz, pojadę z tobą.
— Owszem, będziesz świadkiem.
Znalazłszy się nad rzeką, posuwaliśmy się wzdłuż jej brzegu. Woda, ujęta w wązkie koryto, płynęła z podstępną ciszą. Brzeg był płaski z tej strony, po drugiej zaś wznosiła się wysoko i prostopadle ściana kamienna.
Skałę tę pokrywał gęsty las szpilkowy, przez którego zieleń przezierały stare mury. Była to wieża strażnicza, nad którą już z tysiąc lat przeszło. Tuż pod nią tworzyły zakręt skała i rzeka, a za nim wieś leżała jakby w ukryciu.
Minąwszy zakręt, ujrzeliśmy wieś i most, przez który musieliśmy przejechać, lecz nie spieszyliśmy się zbytecznie, bo należało znaleźć miejsce do sztolni.
Dało się to zrobić dość łatwo, chociaż otwór krył się przed wzrokiem ludzkim. Przed zakrętem, gdzie prąd całą siłą uderzał o skałę, wystawała ona naprzód o kilka kroków nad wodą, użyczając lotnym nasionom roślin gościnności do zapuszczania korzonków. Stamtąd zwieszały się gęsto gałązki, tworząc rodzaj zasłony nad wejściem do sztolni.
Silny prąd nie pozwalał na przejazd łódką. Łatwo mógł porwać i rzucić nią o nadbrzeżne skały. Aby tego uniknąć, trzeba było nadzwyczajnego wysiłku. Wobec tego puściliśmy się dalej konno i przejechaliśmy przez most z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż podłoga jego była już spróchniała, a przez liczne dziury i szpary widać było wodę, płynącą pod spodem.
Wieś obejmowały dość ściśle okoliczne wzgórza, przez co nie robiła wrażenia miejscowości bogatej. Na lewo wił się pod górę gościniec, którym mieliśmy potem podążyć.
Most wychodził na wolny placyk, otoczony nędznymi domkami, wśród których tylko jeden budynek odznaczał się lepszym wyglądem. Był to chan Kolamiego. Na placu pracował powroźnik, a przed drzwiami swojemi siedział szewc i łatał pantofel. Obok grzebały w ziemi kury, a dzieci kopały brudnemi rączkami, szukając skarbów w kupie nawozu. Nieopodal stało kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę i zaczęli patrzeć na nas z zaciekawieniem. Jednego z nich atoli opanowało nieco silniejsze uczucie.
Nie ciekawość bowiem, raczej przerażenie odmalowało się na jego twarzy.
Miał na sobie strój mahometańskiego Skipetara: krótkie, połyskujące buty, śnieżnej białości fustanellę, czerwoną, złotem obszytą, bluzę ze srebrnemi szlufkami na patrony po obu stronach piersi, niebieski pas, z za którego wyzierały głownie pistoletów i krzywy handżar, a na głowie czerwony fez ze złotym kutasem. Ubranie świadczyło o zamożności właściciela.
Chuda twarz z nadzwyczaj śmiało skrojonymi rysami, barwy intenzywnie żółtej — Serb nazywa to „szutt“ — gęsta, czarna broda, zwisająca w dwu kosmykach ku dołowi i parę głęboko osadzonych czarnych oczu, otwartych szeroko i zwróconych teraz na nas, dopełniało tego niezwykłego bądź co bądź obrazu człowieka.
Z rozchylonych ust połyskiwały białe zęby z pod wąsów, a prawa ręka spoczęła na handżarze.
Ponieważ przytem pochylił się naprzód, wyglądał przeto, jak gdyby się chciał na nas rzucić. Nie widziałem go nigdy, ale poznałem go zaraz na pierwszy rzut oka. Szepnąłem do gospodarza:
— To Szut, ten żółty, prawda?
— Tak — odpowiedział. — Źle się stało, że nas razem zobaczył!
— A mnie to bardzo cieszy, gdyż to przyspieszy sprawę. Mój kary, kasztan i konie Aladżych nie pozostawią go w niepewności co do mojej osoby. Przekona się, że nietylko umknęliśmy sami, lecz także węglarza i Aladżych mieli w naszych rękach. On nie wątpi, że przybycie nasze jego dotyczy, a ponieważ byłby chyba ślepy, gdyby nie poznał Anglika, którego więził w szybie, przeto łatwo się domyśli, że idzie nam o niego w pierwszym rzędzie. Uważaj! Zaraz się taniec rozpocznie.
My obydwaj jechaliśmy przodem, Osko i Omar za nami, a Halef z lordem nieco w tyle, gdyż ten dragi zapuścił się z hadżim w rozmowę i zauważył grupę dopiero teraz. Zatrzymał konia i utkwił wzrok w Persie.
Mogliśmy dobrze widzieć, co się działo, gdyż zsiedliśmy tymczasem z koni przed drzwiami chanu. Ludzie stali od nas nie dalej jak o dwanaście kroków. Szut gryzł wargę, a z twarzy biła mu złość i lęk zarazem.
Wtem Lindsay ścisnął konia ostrogą, nadbiegł i przemknął na kasztanku tak blizko Szuta, że omal go nie przewrócił. Następnie zaczął przemowę, która zawierała wszystko, co nagromadził z angielskich przezwisk i tureckich obelg. Wypadały mu one z ust tak szybko, że poszczególnych wyrazów nie podobna było zrozumieć. Giestykulował przytem z konia rękami i nogami jak opętany przez złego ducha.
— Czego chce ten człowiek? — spytał ktoś z grupy.
— To stareszin — rzekł do mnie Kolami.
— Nie rozumiem go — odpowiedział Szut pytającemu. — Ale znam go i dziwię się, że go widzę tu znowu.
— Czy to nie Inglis, który mieszkał u ciebie z tłómaczem i służącymi?
— Tak. Nie zawiadomiłem cię jeszcze, że ukradł mi tego kasztanka i zniknął z nim razem. Bądź łaskaw go zaaresztować.
— Zaraz! Obmierzimy tym obcym giaurom kradzieże koni!
Zbliżył się do Lindsaya i oświadczył mu, że jest aresztowany. Lord jednak nie zrozumiał go i krzyczał dalej, giestykulując, gdy zaś stareszin przystąpił do niego i ujął go za nogę, odepchnął go mocno od siebie.
— Allah! — zawołał urzędnik.
— Na to jeszcze się nikt wobec mnie nigdy nie odważył! Dalej ludzie! Ściągnijcie go z konia i precz zabierzcie!
Gdy wezwani zakrzątali się, by wykonać rozkaz przełożonego, zmierzył do nich lord ze strzelby i krzyknął mieszaniną angielsko-turecką:
— A way! I atmak! I atmak!
Zapamiętał sobie, że strzelać znaczy „atmak“. Napastnicy odskoczyli czemprędzej, a stareszin zawyrokował:
— Oszalał! Nie rozumie nas. Zdałby się teraz bardzo tłumacz, któryby mu wyjaśnił, że oporem nic nie wskóra i pogorszy tylko swe położenie! Na to podszedłem doń ja i rzekłem:
— Wybacz, stareszinie, że przeszkadzam ci w urzędowaniu. Jeśli potrzebujesz tłómacza, to mogę służyć.
— Powiedz temu koniokradowi, że ma pójść za mną do więzienia.
— Koniokradowi? Mylisz się bardzo! Ten effendi nie uprawia tego rzemiosła, ani żadnego temu podobnego.
— Tak twierdzi mój przyjaciel Nirwan.
— A ja cię zapewniam, że ten Inglis ma w kraju swoim takie stanowisko jak tutaj przynajmniej basza o trzech buńczukach. Taki człowiek nie kradnie. On posiada w stajni swojej więcej koni, niźli ich jest w Rugowej.
Mówiłem stanowczo, ale zarazem bardzo uprzejmie. To wywołało w stareszinie zapewne przekonanie, że czuję wielki szacunek dla jego urzędu i osoby. Wydało mu się więc, że może mię zebrać z góry. Ofuknął mnie:
— Milcz! Tu tylko moje rozkazy mają znaczenie! Inglis ukradł tu konia, jest więc złodziejem, ja każę go ukarać. Powiedz mu to!
— Tego nie zrobię.
— Czemu?
— Gdyż byłoby to obelgą, której nie przebaczyłby mi nigdy. Nie chcą utracić jego przyjaźni.
— Jesteś więc przyjacielem koniokrada? Wstydź się!
Splunął przedemnie.
— Zaprzestań tego, stareszinie! — upomniałem go — Ja zachowują się wobec ciebie uprzejmie, a ty pokazujesz mi zato ślinę ust twoich! Jeśli się to stanie raz jeszcze, to użyję innych słów, które lepiej będą odpowiadały twemu postępowaniu z nami.
To powiedziałem już ostrzej. Szut zmierzył mnie od stóp do głów, poczem odkaszlnął i zrobił ręką ruch, jakby chciał podsycić gniew stareszina. Udało mu się, gdyż głowa miejscowości odparła:
— Jakbyś przemówił inaczej? Uważaj, że na żadną gburowatość nie pozwolą i surowo ją ukarzę. Splunąłem przed ciebie, ponieważ nazwałeś swym przyjacielem koniokrada. Mam do tego takie prawo, że jeszcze raz to uczynię. Patrz, to znowu dla ciebie! Złożył usta, ja zaś postąpiłem szybko o krok i palnąłem go w twarz tak serdecznie, że się zatoczył na ziemię. Następnie wyjąłem rewolwer, a towarzysze chwycili za broń natychmiast, Szut także dobył pistoletu.
— Precz z bronią! — huknąłem na niego. — Co ciebie ten policzek obchodzi?
Posłuchał mimowolnie. Tak jak ja, nikt nań jeszcze nie krzyknął.
Stareszin się podniósł tymczasem. Sądziłem, że dla zemsty dobędzie z za pasa noża, który u niego zauważyłem.
Ale samochwalcy są tchórzami zazwyczaj, gdy przychodzi do poważnej rozprawy. Z braku odwagi własnej zwrócił się pokrzywdzony do Szuta:
— Czy pozwolisz na to, żeby mnie znieważano, gdy ujmuję się w twojej sprawie? Spodziewam się, że tę obelgę, która ciebie powinna była spotkać, pomścisz natychmiast!
Wzrok Szuta przesunął się kilkakrotnie ze stareszina na mnie i z powrotem. Ten gwałtowny i bez sumienia człowiek odznaczał się pewnie wielką osobistą odwagą, ale pojawienie się ludzi, których uważał za nieżywych, a co najmniej za nieszkodliwych obecnie, co więcej, ludzi, którzy stanęli przed nim nagle zdrowo i cało obezwładniło jego energię. Broń w naszych rękach i pewna siebie postawa przekonały go, że nie żartujemy wcale. Z widocznym też wysiłkiem odrzekł naczelnikowi:
— Nie ja, lecz ty otrzymałeś policzek; twoją rzeczą jest wiedzieć, co uczynić. Jestem jednak gotów postarać się o nadanie powagi twoim rozkazom.
Położył znowu rękę na głowni pistoletu.
— Precz z ręką — zawołałem nań. — Ty nie jesteś policyantem. Gróźb twoich ja nie zniosę. Jeśli pokazałem stareszinowi, jak odpowiadam na niegrzeczność, to potrafię także stawić czoło pogróżkom prywatnego człowieka, który nie ma prawa tutaj rozkazywać. Pistolet to broń niebezpieczna dla życia. Kto mi nim grozi, wobec tego przysługuje mi prawo samoobrony. Rusz nim tylko, a dostaniesz kulą w głowę odemnie. Uważaj na to dobrze!
Odjął rękę od pistoletu, ale zawołał groźnie:
— Zdaje się, że nie wiesz, z kim mówisz! Uderzyłeś władcę tej miejscowości. Mierzycie w nas strzelbami i za to rzeczywiście odpokutujecie. Wszyscy mieszkańcy Rugowej zbiegną się, żeby was pojmać. Kraj padyszacha nie zna zwyczaju, żeby koniokrady godziły na życie ludzi uczciwych.
— Co pleciesz? Zaraz wam dowiodę, że się nie mylę co do osób, z któremi mam teraz do czynienia. Nie boję się ludzi z Rugowej, gdyż przybyłem uwolnić ich od dyabła, który pod ich bokiem i po całym kraju prowadzi swoje rzemiosło. Gdy rozbójnik i morderca nazywa nas koniokradami, to śmiejemy się z tego, ale ten śmiech może dlań stać się niebezpiecznym.
— Wy nimi nie jesteście? — zapytał. — Ten Anglik jedzie na moim koniu, a tamci dwaj towarzysze siedzą na srokaczach, które nie są ich własnością. Oni je ukradli.
— Skąd to podejrzenie?
— To konie moich dwu przyjaciół.
— Pomyśl, co za nieostrożność popełniłeś przez te słowa! Rzeczywiście, nie kupiliśmy srokaczy, ale odebraliśmy je Aladżym. Skoro nie kryjesz się z tem, że ci zbóje osławieni są twoimi przyjaciółmi, to sam wydałeś wyrok na siebie. Powiedzno — zwróciłem się do stareszina — czy wiesz, że Aladży jeżdżą na srokaczach?
— Co mnie obchodzą Aladży? — odparł. Teraz z wami mam sprawę, nie z nimi.
— Jestem z tego nawet zadowolony, gdyż sobie życzę właśnie, żebyś trochę zajął się nami. Oczywiście, musi się to odbywać w inny sposób, niźli zapewne zamierzasz.
— Oho! Jak śmiesz tu nam rozkazywać i rozdzielać policzki? Zgromadzę ludzi z Rugowej i każę was uwięzić. Zaraz dam rozkaz!
Chciał odejść.
— Stój! Jeszcze chwilę! — zawołałem — Nie spytałeś jeszcze dotąd, kim jesteśmy. Posłuchaj więc. Jesteśmy...
— To całkiem niepotrzebne! — przerwał mi Szut. — Jesteś giaurem z Germanistanu, którego upokorzymy bardzo prędko.
— A ty jesteś Szyitą z Persyi, czcisz Hassana i Hosseina; nie nazywaj się przeto prawdziwym wiernym, niech ci się więcej nie wyrwie z ust słowo „giaur“, bo dostaniesz w gębę tak samo jak stareszin!
— Co, ty zadajesz mi taką obelgę? — wybuchnął.
— Tak; zresztą na tem nie kończę. Skąd ci wiadomo, że jestem obcym z Germanistanu? Sam zdradziłeś się tem słowem. Rola twoja jako Szuta dograna już w tej chwili do końca.
— Szuta? — zapytał, blednąc.
— Szuta? — zawołali inni.
— Tak, ten Szyita Nirwan to Szut. Ja to udowodnię. Tu, stareszinie, masz moje legitymacye. Wystawili je padyszach i wielki wezyr; spodziewam się, że okażesz im należyty szacunek. W przeciwnym razie musiałbym donieść o tem natychmiast walemu w Prisrendi i wielkiemu wezyrowi w Stambule. Otrzyj sobie brudne ręce, byś nie powalał paszportów.
Rozwinąłem i podałem mu dokumenty. Ujrzawszy pieczęć wielkorządcy, otarł kilkakrotnie ręce o spodnie, dotknął potem czoła i piersi, skłonił się, wziął odemnie papiery, przyłożył ponownie do czoła i zaczął czytać.
— Master — rzekł Anglik — moglibyście pokazać mu także mój paszport, ale Pers zabrał mi go razem z innemi rzeczami.
— Jeżeli nie jest zniszczony, to go otrzymacie napowrót. Zresztą wystarczy mój. Ja was legitymuję jako swego przyjaciela.
Z poblizkich domów powychodzili ludzie, patrząc na nas ze zdumieniem. Kilku pobiegło wązką uliczką ku wsi, aby sprowadzić drugich. Wkrótce otoczył nas półkolem liczny tłum ciekawych.
To było Szutowi widocznie po myśli. Czuł się teraz pewniejszym niż poprzednio, bo liczył na pomoc ludności. Twarz jego przybrała wyraz zuchwały, a postać jego i tak wysoka, podniosła się jeszcze bardziej. Teraz przyszedłem do przekonania, że posiadał zarówno niezwykłą zręczność, jakoteż i siłę. W walce mógł być niebezpieczniejszym, niż którykolwiek z Aladżych; oni bowiem rozporządzali tylko surową, niewykształconą siłą fizyczną. Postanowiłem nie dopuścić do tej ostateczności, lecz tak zranić go kulą w danym razie, żeby mu zupełnie utrudnić obronę.
Wreszcie przeczytał stareszin papiery. Przyłożył je znowu do czoła i do piersi, zwinął i zamierzał schować.
— Stój! — rzekłem. — Te dokumenty są moją własnością, a nie twoją.
— Ale ty chcesz tutaj pozostać?
— Tak.
— Więc zatrzymam je u siebie do czasu, kiedy się proces skończy.
— Tego nie zrobisz. Jak śmiesz ty, prosty kiaja, zabierać papiery człowieka, stojącego tak wysoko nad tobą! Już sam ten zamiar jest dla mnie obrazą. Jak możesz coś mówić o procesie? Wiesz już, kto jestem, a ja ci wyjawię, czego żądam od ciebie. Pójdę ci na rękę i nie wezmę napowrót papierów. Ponieważ zamieszkam u Kolamiego, przeto pozostaną u niego w przechowaniu. On nie wyda ich bez mego wyraźnego rozkazu. Oddaj więc papiery jemu!
Usłuchał, chociaż niechętnie. Zwróciłem się do obecnych i rzekłem tak głośno, żeby mnie wszyscy zrozumieli:
— A teraz zastrzegam się stanowczo przeciwko nazywaniu nas koniokradami. Jesteśmy ludźmi uczciwymi i przybywamy w tym celu, żeby was oswobodzić od największego złodzieja w całym kraju. Ten kasztan nie należy do Persa, lecz do pewnego Skipetara, a mianowicie do barjaktara Stojki Witezia ze Skoluczie, który zdążał stamtąd ze synem do Batery na jego zaślubiny. Przyjechali na Czarcią Dolinę, do węglarza Szarki, podwładnego Szuta. Ten napadł na barjaktara i ograbił go. Stojko został przy życiu, ale syna jego zamordowano i spalono. Mogę pokazać wam resztki jego kości. Ten pancerz, który na razie włożył mój towarzysz, ten miecz i ten sztylet są częściami łupu. Barjaktara zawleczono do Kara Nirwana. Tam mieli mu śmierć zadać, wymusiwszy wprzód na nim znaczny okup.
— Kłamstwo, kłamstwo i tysiąc razy kłamstwo! — krzyknął Pers. — To jest mój koń, o żadnym barjaktarze nie słyszałem!
— Ty kłamiesz. Więzisz barjaktara w szybie, gdzie siedział także Inglis. Kazałeś go potem zaprowadzić do węglarza, tam go zamknąć w jaskini, wymusić od niego okup, a potem zabić. Udało się nam uwolnić go, a teraz on wraca, aby ciebie zaskarżyć.
— Allah, ja jeszcze to cierpię! Ja mam być mordercą i zbójem! Zapytaj ludzi, którzy słyszą twe kłamstwa. Oni ci powiedzą, kim jestem, a jeśli nie przestaniesz obsypywać mnie obelgami tak zuchwale, to nie zniosą tego i ujmą się za mną. Prawda, że to zrobicie, mężowie i mieszkańcy Rugowej? Czyż możecie patrzeć spokojnie na to, jak cudzoziemiec i chrześcijanin oczernia bezczelnie waszego dobrodzieja? Wszak nie zaprzeczycie, że jestem nim dla wielu z was.
— Precz z tym giaurem! — zawołało kilka głosów.
Przeczuwałem, co teraz nastąpi. Pomyślałem sobie, że wskazany jest teraz pośpiech, dlatego dałem potajemnie znak Halefowi, żeby zaprowadził konie do stajni. Potem zwróciłem się do ludzi:
— Czyż to hańba być chrześcijaninem? Czy tu w Rugowej nie mieszkają obok siebie spokojnie wyznawcy islamu i biblii? Czyż nie widzę tutaj ludzi z przewieszonym różańcem, a zatem chrześcijan? Tych więc wzywam, skoro Kara Nirwan opiera się na mahometanach. Moje zarzuty uczynione jemu, wszystkie są słuszne. Prawdziwości ich łatwo dowiodę. A teraz usłyszcie zarzut ostatni i najgorszy! Pers to Szut... Zrozumieliście? — Szut! Służę dowodami, jeśli posłuchacie spokojnie.
Na to huknął do mnie handlarz końmi:
— Milcz! Zastrzelę cię jak psa, którego tylko kula uwolnić można od parchów!
Byłbym go najchętniej powalił na miejscu, ale usposobienie tłumu było, jak widziałem, przeciwko mnie. To też nie zwróciłem uwagi na to, że za pas sięgnął i odrzekłem mu:
— Nie broń się słowami, lecz czynami! Zaprowadź nas do szybu i przekonaj naocznie, że tam Stojko nie siedzi.
— Co ci się śni o jakimś szybie!
— Wobec tego ja zaprowadzę tam ludzi!
Szydercze drgnienie przemknęło mu po twarzy, a ja wiedziałem, dlaczego. Nie wspominałem umyślnie o sztolni, przez którą chciałem tam wtargnąć, aby wnim wywołać mniemanie, że lord zapomniał o tem miejscu. Postanowiłem też upewnić go w tem, że zamierzamy udać się do karaułu, aby się przez szyb dostać do wnętrza. To też mówiłem dalej:
— Ma on tam w szybie pod karaułem ukrytego nietylko tego więźnia, ale jeszcze jednego, pewnego kupca ze Skutari, któremu zabrał pieniądze, a chce jeszcze wydrzeć resztę majątku. Ten nieszczęśliwy i Stojko opowiedzą wam, co z nimi się stało, a wtedy uwierzycie, że Kara Nirwan jest Szutem. Żądam teraz od was i od starszeństwa, żebyście go pojmali i zabrali do wieży, niech wam pokaże wejście do szybu.
— Ja więźniem! — wrzasnął Szut. — Chciałbym widzieć tego, który się odważy mnie dotknąć. Pierwszy raz słyszę o jakimś szybie. Jestem gotów pójść dobrowolnie. Wy sami go sobie poszukajcie, ja go wam pokazać nie potrafię, ponieważ sam tego nie wiem. Gdy go odnajdziecie, zejdźcie na dół! Jeśli potem oskarżenie cudzoziemca okaże się prawdą, to bez oporu pozwolę się związać i odesłać w kajdanach do Prisrendi. Skoro się jednak wykryje, że skłamał, to zażądam surowego ukarania.
— Dobrze, zgadzam się na to! — odparłem.
— Do karaułu! — zabrzmiało ze wszystkich stron. — Pers miałby być Szutem? Biada cudzoziemcowi, jeżeli kłamie!
— Ja nie kłamię. Powierzamy się wam z całym spokojem. Odłożymy nawet broń na dowód, że jesteśmy ludźmi spokojnymi i żywimy uczciwe zamiary. Oddajcie strzelby, noże i pistolety, a sami idźcie z tymi zacnymi ludźmi do karaułu. Ja przechowam ją tutaj w chanie i nadejdę za wami z Kolamim.
To wezwanie wystosowałem do towarzyszy. Halef pomagał wprowadzić konie na dziedziniec, a teraz wrócił i rzekł, gdy zażądałem broni od niego:
— Ależ, zihdi, jakże będziemy się bronili, jeśli zajdzie potrzeba?
Nie mogłem mu powiedzieć, z jakiego powodu broń kazałem zostawić. Chciałem zapobiec jakiemu nierozważnemu krokowi z ich strony. Gorączkowy hadżi mógł jakim czynem gwałtownym sprowadzić niebezpieczeństwo na siebie i towarzyszy.
— Obrona jest zbyteczna — odrzekłem. — Nic wam złego nie zrobią. Tylko spokojnie i ostrożnie!
— A ty nadejdziesz także?
— Powiedziałem tak tylko, żeby zwieść Szuta. On będzie wam towarzyszył przez jakąś część drogi, a potem zniknie z pewnością. Następnie uda się do szybu, aby poukrywać obydwu więźniów. Może ich pozabija. Ja tymczasem pojadę z gospodarzem do sztolni i zetknę się tam z Szutem.
— Ty sam? To zbyt niebezpieczne. Weź mnie z sobą.
— Nie, to wpadłoby w oko. Nie wchodźcie jednak do szybu, gdybyście go znaleźli. Kto wie, w jaki sposób Szut postara się o to, żeby was tam nie wpuścić. Bądźcie uprzejmi dla ludzi, żebyście ich nie rozgniewali na siebie, nie czyńcie wogóle niczego, póki przy was nie będę.
Zgromadziło się już sporo ludzi, a było do przewidzenia, że się liczba ich jeszcze powiększy. Gdy z Kolamim wzięliśmy broń towarzyszy, otoczono ich razem z Szutem i orszak ruszył.
Zarządziłem teraz z gospodarzem, co należało, pośpieszyłem do mostu i wsiadłem do łodzi. Gospodarz nadszedł wkrótce z dwoma parobkami. Oni wiosłowali, on usiadł na dziobie łodzi, a ja u steru.
Chociaż zmierzaliśmy na lewy brzeg, mimo to skierowałem łódź ku prawemu, bo prąd nie był tam tak wartki. Znalazłszy się naprzeciwko wymienionego miejsca, zawróciłem na lewo.
Teraz musieli parobcy wytężyć wszystkie siły, aby nie dać się zepchnąć rwącym nurtom. Wiosła gięły się i groziły pęknięciem, ale na to mało zważałem, najbardziej niepokoiłem się tem, czy rzeczywiście wejście do sztolni będzie tam pod roślinną zasłoną.
Znajdowaliśmy się nieco powyżej. Teraz kazałem łódź puścić z wodą i zwróciłem ją wprost na otwór. Gdyby go tam nie było, tylko skała, łódź musiałaby się o nią rozstrzaskać. Z taką bowiem chyżością płynęliśmy.
— Wiosła do łodzi! Schylić się! — zawołałem.
Usłuchali natychmiast. Ja sam tylko pozostałem wyprostowany, bo inaczej byłbym chyba ster wypuścił z rąk. Odległość od skały zmniejszała się z szaloną szybkością. Jeszcze dwie długości łódki, potem jedna i... wreszcie zamknąłem oczy, aby ich gałęzie me uszkodziły.
Uderzyło mię coś, jakby miękka miotełka po twarzy. Teraz otworzyłem oczy i popatrzyłem przed siebie. Dokoła mnie ciemno, łódź uderzyła o coś przodem, dziób zgrzytnął i... znaleźliśmy się w sztolni.
— Dzięki Allahowi! — westchnął głęboko gospodarz. — Lękałem się już trochę.
— Ja również — odrzekłem. — Gdybyśmy tutaj byli trafili na skały, bylibyśmy się ładnie skąpali. Tylko znakomity pływak zdołałby się tutaj uratować. Przekonajcie się, czy niema tu gdzie pala do przywiązywania.
Rzeczywiście wnet go znaleźliśmy. Przymocowaliśmy czółno i zapaliliśmy przyniesione latarnie i świece. Słabe ich światło wystarczało do rozjaśnienia nizkiego i wązkiego kurytarza. Świece, wzięte na zapas, schowali parobcy.
Wziąłem jedną z latarń w lewą rękę, a rewolwer w prawą i ruszyłem naprzód. Światło mogło nas łatwo zdradzić nawet zdaleka, należało też przypuścić, ze pilnował tu więźniów zawsze jeden z parobków Szuta.
Wysokość sztolni pozwalała na zatrzymanie postawy stojącej podczas chodu. Dnem prowadziła, ścieżka z pojedynczych desek. Na co? Ta wątpliwość pozostała na razie bez odpowiedzi. Szliśmy bardzo powoli, gdyż dla bezpieczeństwa musiałem badać krok za krokiem. Po kwadransie od chwili wejścia poczuliśmy się otoczeni warstwą powietrza, zimniejszego o kilka stopni.
— Prawdopodobnie zbliżamy się do szczeliny, o której wspominał alim — zauważyłem. — Teraz wskazana jest podwójna ostrożność.
Po kilku krokach zionęła naprzeciw nas szeroka rozpadlina, przecinająca sztolnię na poprzek. Niepodobna było rozpoznać ani jej głębi, ani wysokości. Przechodziły przez nią deski jedna za drugą, szerokie tylko na półtorej stopy.
— To jest miejsce, gdzie czyha zguba — rzekł chandży.— Panie, zbadaj tę kładkę sumiennie!
— Podajcie sznury!
Związaliśmy sznury z sobą i złożyliśmy we dwoje. Jeden koniec przeciągnęli mi towarzysze pod ramiona, a drugi chwycili silnie w swe ręce. Schyliwszy się tak, że latarnia dokładnie oświetlała ziemię, ruszyłem naprzód, badając co chwila grunt pod nogami.
Całej szerokości szczeliny nie zakrywała oczywiście żadna podłoga. Tylko trzy grube belki przechodziły na drugą stronę, dwie pod ścianami, a trzecia w środku, na której też leżała deska. Lecz pomiędzy nią a skrajnemi belkami było znów próżne miejsce na stopę szerokie, z którego zionęła zimna, grozą przejmująca otchłań.
Na co to? Dlaczego belki nie były przysunięte do siebie? Takie pytania cisnęły mi się do głowy. Ta konstrukcya niebezpiecznej kładki była z pewnością obliczona na podstęp, którego ofiarą miał paść niepowołany.
Po sześciu, a może ośmiu krokach, zrobionych już nad przepaścią, doszedłem do miejsca, które zwróciło na siebie moją uwagę. Owe trzy belki podłużne łączyła poprzeczna. Przypatrzywszy się jej bliżej, spostrzegłem, że tworzyła oś, obracającą się w wyżłobieniach, przymocowanych tam w tym celu do belek bocznych. Teraz wyjaśniło mi się to urządzenie. Kto kiedy widział dzieci, huśtające się na belce, położonej na poprzek drugiej, ten zrozumie budowę tej niebezpiecznej kładki. Wiedziałem już także, do czego służyły belki boczne: łączyły z sobą oba brzegi czeluści. W środku dźwigały belkę poprzeczną, stanowiącą oś, na której spoczywała belka środkowa, a na niej deska. Ta środkowa belka oparta była mocno o brzeg od strony wejścia do sztolni, a wisiała niezawodnie w powietrzu przy drugim. Można więc było aż do środka kładki dojść pewnie. Ale jeśli kto poszedł dalej, pochylała się część mostu, leżąca po drugiej stronie ku przepaści, a pierwsza podnosiła się w górę. W ten sposób musieli wszyscy znajdujący się na kładce runąć w okropną otchłań i tam się oczywiście roztrzaskać.
Alim liczył widocznie na to, że i mnie taki los spotka.
Wróciłem napowrót i przedstawiłem moim trzem towarzyszom wynik moich badań.
— Więc nie przedostaniemy się wcale? — zapytał chandży.
— Owszem, Szut przecież także chodzi tą sztolnią. Musi być jakiś przyrząd, którym się przytwierdza dźwignię na obu końcach, a jeżeli nie na obu, to przynajmniej na tamtym. Zobaczmy!
Teraz badaliśmy na nowo razem. Tak, ta belka spoczywała wprost na kamiennej krawędzi. Podnieśliśmy ją, a druga połowa się pochyliła.
Szukaliśmy jakiej dziury, pala lub rygla, służących do przymocowania belki. Jednak wszystko napróżno.
— Wobec tego muszę tam przejść — oświadczyłem.
— Na Allaha! Runiesz! — zawołał chandży.
— Nie. Przyciśniecie tu belkę mocno, żeby się nie podniosła i nie zapadła z drugiej strony. Tacy trzej mężczyźni jak wy potrafią mnie chyba utrzymać. W najgorszym razie zawisnąłbym na sznurze. Połóżcie się i zeprzyjcie mocno rękami na belce. Teraz idę.
Poczułem się dość nieswojo, kiedy znowu wstąpiłem na wązkie deski nad przepaścią, ale przeszedłem cało na drugą stronę. Tam ujrzałem natychmiast przy świetle latarni, w jaki sposób przytwierdzało się kładkę. Koniec belki wisiał w powietrzu, nie dosięgając krawędzi gruntu, ale znajdowały się na nim dwa kółka, zaś po jednej i drugiej stronie na ścianach sztolni dwa łańcuchy, zaopatrzone w haki. Po zaczepieniu łańcuchów o kółka kładka się zapaść nie mogła.
— Znalazłeś? — spytał chandży z drugiej strony.
— Tak, przywiązuję właśnie belkę. Możecie tu przejść bezpiecznie.
Pociągnąwszy mocno za łańcuchy, przekonałem się, że są nadzwyczaj pewne i zaczepiłem je. Wszyscy trzej przeszli, przypatrzyli się temu prostemu urządzeniu, a potem puściliśmy się śmiało dalej.
Wszystko to naturalnie odbywało się bardzo powoli, gdyż od ostrożności zależało nasze życie. Zegarek wskazywał, że upłynęło przeszło pół godziny od czasu, kiedyśmy wyszli z chanu.
We wznoszącej się ciągle sztolni nie napotkaliśmy już na żadne przeszkody. W trzy minuty niespełna dostaliśmy się do wspomnianej okrągłej komnaty. Tu skończyła się skała, dokoła ujrzeliśmy mury zwykłe. Z pięciorga znajdujących się tu drzwi czworo było bardzo nizkich, a jedne wysokie i wązkie. Ostatnie nie miały rygla i mogliśmy je tylko wywalić. Reszta zaopatrzona była w zasuwy.
— Za temi drzwiami siedzą więźniowie, — rzekłem, odsunąłem rygiel i otworzyłem, poczem ujrzeliśmy norę, głęboką na siedm, a szeroką na pięć stóp i tej samej mniej więcej wysokości. Leżał tam bez żadnej podściółki człowiek z nogami, jak to opisał Anglik, zamkniętemi w żelaznych pierścieniach.
— Kto jesteś? — zapytałem.
Przekleństwo było mi odpowiedzią.
— Powiedz, kto jesteś! Przychodzimy cię ocalić.
— Nie łżyj! — zabrzmiało ostro.
— Mówimy prawdę. Jesteśmy wrogami Szuta i chcemy ciebie...
Nie domówiłem. Nastąpiły dalsze dwa okrzyki, jeden z ust parobka, a drugi z ust Szuta.
Ukląkłem był przed norą i wsunąłem w nią latarnię. Chandży przysiadł koło mnie, a parobcy stali pochyleni, aby także zaglądnąć. Tymczasem otwarły się wspomniane poprzednio drzwi wysokie i wązkie i wszedł Pers. Parobek go spostrzegł i obaj wydali okrzyk.
Odwróciłem się do parobka:
— Co tam?
Drzwi nory tak odstawały od ściany, że nie mogłem Szuta zobaczyć.
— Tam jest, tam! — rzekł zapytany, wskazując na Persa.
Zerwałem się i spojrzałem poza drzwi.
— Bierzcie go! — zawołałem, poznawszy go.
Zbrodniarz przeraził się okropnie, widząc nas tutaj, i zesztywniał. W ręku trzymał dłuto, czy coś podobnego.
Mój okrzyk przywrócił mu zdolność do ruchu.
— O Hassanie, o Hosseinie! — wrzasnął, rzucając mi w głowę dłuto. — Nie dostaniecie mnie, psy!
Pochyliłem się błyskawicznie za drzwi, aby ciosu uniknąć. Gdy się znowu zerwałem, ujrzałem go znikającego w sztolni. Chciał uciec tą samą drogą, którą my przybyliśmy. Zastawszy nas tutaj, pomyślał sobie niewątpliwie, że łódź jest u wejścia i że na niej umknie. Zeszedł z góry przez szyb, ale nie mógł wrócić tamtędy, bo tymczasem nadeszli tam już pewnie ludzie, od których oddalił się w jakiś sposób. Byliby go zobaczyli i wejście do szybu zostałoby odkryte.
— Ucieka! Za nim! — zawołałem, postawiłem latarnię i pobiegłem przez sztolnię.
— Zabierz latarnię! — krzyknął za mną chandży.
Nie uczyniłem tego celowo. Zauważyłem u Szuta pistolety za pasem. Światło mej latarni ułatwiłoby mu zadanie. Byłby mię bardzo prędko wziął na cel, zatrzymawszy się na chwilę i skierowawszy broń na mnie. Dlatego ruszyłem za nim w ciemności.
Nastręczało to, co prawda, dużo trudności. Wyciągnąłem ręce, aby dotknąć ścian bocznych, a sunąc po nich rękoma, pędziłem tak szybko, jak tylko zdołałem. Od czasu do czasu przystawałem, aby usłyszeć odgłos jego kroków. Ale daremnie, bo chandży biegł za mną! z parobkami, a hałas tem wywołany przytłumiał odgłos kroków Szutowych.
Pościg był zresztą niebezpieczny nawet bez latarni. Szut nie potrzebował mnie widzieć. Mógł stanąć i dobyć pistoletu, a odgłos moich kroków byłby mu wskazał ofiarę.Ja przynajmniej postąpiłbym tak na jego miejscu. Dwa pistolety o dwu rurkach, a więc cztery kule, a prócz tego nóż, to wystarczało, by mnie nieszkodliwym uczynić. Liczyłem jednak na jego trwogę i na to, że zapewne przypuszczał, iż nie umknąłby, chociażby nawet zabił jednego z nas albo dwu.
Tak pędziliśmy naprzód, co sił starczyło; pomyliłem się jednak, sądząc, że przerażenie popychać go będzie niepowstrzymanie dalej. Stanął przecież, gdyż nagle huknął strzał, w tym wązkim i nizkim kurytarzu dziesięć razy głośniejszy niż zwykle. Po błysku poznałem, że ścigany znajdował się odemnie zaledwie o dwadzieścia kroków. Kula mnie nie dosięgła. Usłyszałem, jak uderzyła o ścianę, zatrzymałem się, wydobyłem rewolwer i wypaliłem kilka razy.
Jąłem nadsłuchiwać i w kilka chwil potem doleciał mnie jego śmiech szyderczy. I znowu nie ustawaliśmy w biegu. On strzelił jeszcze raz, a w blasku spalonego prochu ujrzałem, że stał nad przepaścią. Poszedłem nieco powolniej i dostałem się nad brzeg rozpadliny. Przekonawszy się tu, że łańcuchy jeszcze zaczepione, przebiegłem po desce, prowadzącej przez przepaść.
Teraz nadeszła chwila niebezpieczna. Jeśliby zatrzymał się po drugiej stronie i zaatakował mnie, zanimbym stanął na twardym gruncie, byłbym zgubiony. Aby do tego nie dopuścić, zająłem stanowisko na środku kładki i dałem ostatnie trzy strzały z rewolweru. Ponowny śmiech pouczył mnie, że nie trafiłem, ale po głosie poznałem, że śmiejący się nie stoi już nad przepaścią, lecz śpieszy dalej.
Oczywiście nie zawahałem się ani na chwilę i pobiegłem za nim. Znalazłszy się na drugiej stronie szczeliny, rzuciłem wzrokiem za siebie i ujrzałem światło latarni. To chandży był niedaleko za mną. I tak szło dalej i dalej. Sapałem z wysiłku, potykałem się po wilgotnych i ślizkich deskach. I znowu strzał huknął przedemną, na który ja odpowiedziałem z drugiego, pełnego jeszcze rewolweru. W obawie, żeby zbrodniarz przecież jeszcze raz nie stanął i nie trafił mnie wkońcu, strzelałem ciągle w biegu, aż wystrzelałem wszystkich sześć naboi. Chciałem pochwycić za nóż, ale mi gdzieś wypadł. Czy wyrwałem go razem z rewolwerem! czy też straciłem go w jakiś inny sposób, kiedy klęczałem przed norą więzienną, nie umiem teraz powiedzieć.
Miałem wrażenie, że pogoń trwała z godzinę. Wtem zaczęło szarzeć przedemną; dotarłem do wyjścia ze sztolni.
Gdym wchodził tu ze dworu, z jasnego światła dziennego, wydawało mi się całkiem ciemno. Kiedy jednak spędziłem czas jakiś w ciemności, chwytało oko lepiej tych kilka przedzierających się przez rośliny promieni i łatwiej rozróżniało tam przedmioty. Zatrzymałem się.
Przedemną znajdowało się czółno. Szut odwiązał je właśnie od pala i wskoczył. Słysząc, że jestem blizko, krzyknął do mnie:
— Psie, bywaj zdrów! Tylko ty znałeś tę dziurę, a zresztą nikt. Nikt jej nie odkryje i nie będzie was szukał. Pożrecie się nawzajem z głodu!
Nie pomyślałem w tej chwili, że w najgorszym razie można się było ocalić, rzuciwszy się wpław; uwierzyłem bezwiednie jego słowom. Postanowiłem tedy nie dopuścić do tego, by łódka odpłynęła. Rozpędziłem się i wskoczyłem.
Szut stał wyprostowany i wsparł się obu rękoma o skałę, aby czółno odepchnąć przeciw rwącej wodzie.
Wiosła można było z powodu wązkości miejsca dopiero na rzece założyć. Łódź zachwiała się pod naporem mojego skoku, ja straciłem równowagę, upadłem, a on na mnie.
— Jesteś? — syknął mi w twarz. — Witam cię; jesteś mój!
Chwycił mnie jedną ręką za gardło, a ja jego za drugą. Poczułem lewą ręką, że sięgnął za pas. Szybko przesunąłem ręką po jego ręce aż do przegubu i ścisnąłem go tak mocno, że krzyknął z bólu i upuścił — nie wiem co — nóż, czy pistolet. Zgiąłem nogę w kolanie i odepchnąłem go. W następnej chwili powstałem, a on także. Staliśmy o krok od siebie. Jak przez gęstą mgłę ujrzałem, że wyjął ręce z za pasa i wyciągnął ku mnie. Roztrąciłem je pięściami, a wtedy huknął strzał, a może dwa; nie wiem.
On zaś ryknął:
— No, to zrobię inaczej! Nie dostaniecie mnie!
Skoczył w wodę, ujrzawszy latarnię zbliżającego się chandżego.
Ten człowiek istotnie posiadał szaloną odwagę.
Usiłowałem łódź wypchnąć, ale prąd wciskał się z taką siłą, że byłbym musiał dużo czasu stracić, aby ją wyprowadzić. Tymczasem Szut byłby mi uszedł, wszystko jedno, żywcem, czy nieżywy.
Okoliczność, że tak odważnie rzucił się do wody, kazała się domyślać, że jest dobrym pływakiem. Rwący prąd musiał go unieść bardzo prędko. Jeśliby uciekł, mógł wyjechać naprzeciwko rodziny Galingré’go, którą chcieliśmy właśnie ostrzec, mógł połączyć się z Hamdem el Amazat i...
Nie myślałem już dalej. Może w trzy sekundy potem, jak on skoczył do wody, zrzuciłem bluzę i kamizelkę, usiadłem na ławce w łodzi, zdarłem z nóg wysokie, ciężkie, buty i zawołałem ku sztolni:
— Ja płynę. Prędko do łodzi i za mną!
— Nie, na Allaha! To twoja śmierć! — odrzekł chandży.
Ale ja byłem już w wodzie. Nie wskoczyłem, lecz spuściłem się zwolna, gdyż wobec wirów należało się trzymać na powierzchni. Głównem zadaniem było tu wiosłowanie silne rękami, ale nie leżąc płasko na piersi, lecz bokiem tak, żeby ręką zwróconą w tył, uderzać w dół i tym odporem utrzymywać się na górze.
Zaledwie wynurzyłem głowę za zwisające rośliny, a już mnie prąd porwał w swe obroty. Gnał mię ku skale tak, że dobrą chwilę musiałem natężać wszystkie siły, aby się utrzymać w odpowiedniej odległości. Wtem nadbiegła wielka fala i odbiła się od skały. Skorzystałem z tego skwapliwie, poruszając się energicznie w tym samym kierunku i spłynąłem z prądem tak chyżo, że mimo woli zamknąłem oczy.
Otworzywszy je znowu, ujrzałem się pomiędzy dwoma prądami, które łączyły się nieco dalej przedemną, tworząc wir niebezpieczny. Tam był środek rzeki. Oczywiście trzeba było ominąć to miejsce. Skręciłem natychmiast w bok, ale dopiero po długim, ciężkim wysiłku udało mi się przebić prąd i dostać na wodę spokojną.
Teraz mogłem się zająć Szutem. Wyprostowałem się w wodzie i rozglądnąłem dokoła. Wtem wychylił się on właśnie z tego miejsca, którego ja z taką trwogą unikałem; wynurzył się z wody prawie do połowy, skoczył niemal jak delfin i zmógłszy ten wir, płynął ku brzegowi, przy którym ja się już znajdowałem.
Ale on wzbudził we mnie szczery podziw, okazał o się wiele lepszym pływakiem odemnie. Ani mu przez myśl nie przeszło unikać wiru. Wiedział, że go wprawdzie pochwyci, ale i o tem nie wątpił, że go wyrzuci. Teraz był niżej przedemną i zdążał ku brzegowi, nie oglądając się; dlatego nie zauważył mnie.
Popłynąłem oczywiście w nieznacznej odległości za nim. Ponieważ trzymałem ręce i nogi pod wodą, przeto nie wywoływałem żadnego szumu. W szybkiem pływaniu miałem nad nim przewagę, gdyż niebawem dopędziłem go na tyle, że mogłem go uchwycić za nogę. Ale i do brzegu było już bardzo blizko. Teraz lęk musiał mi być sprzymierzeńcem. Obaj byliśmy pozbawieni wszelkiej broni. Czekało mnie zatem to, czego pragnąłem uniknąć, to jest walka na pięści.
Głębokość wody zmniejszała się stopniowo w miarę oddalenia od brzegu, z tej strony płaskiego i pokrytego kamieniami. Począwszy grunt pod nogami, stanął Szut na nim i brodził dalej, ociekając wodą. Tak się przytem śpieszył, że i teraz jeszcze nie oglądnął się i uderzał nogami o fale, rozbryzgując je głośno. Dlatego nie słyszał mnie za sobą tembardziej, że trzymałem krok, a on wskutek tego uważał moje kroki za swoje. Porwałem na brzegu krzemień jak pięść gruby, by się nim posłużyć jako bronią.
Znalazłszy się na ziemi, wyciągnął Szut ręce w górę, wydał okrzyk radości, odwrócił się do połowy i spojrzał ku wejściu do sztolni. Stamtąd wysunęła się właśnie łódź; tyle czasu potrzebowali moi trzej towarzysze, aby przemóc potężny napór wody.
— Psy! Ja was jeszcze dostanę! — zawołał i zwrócił się znowu ku lądowi. Ponieważ przedtem odstąpiłem w bok o dwa kroki, przeto teraz zajrzałem mu wprost w oczy.
— A ja ciebie dostanę! — odrzekłem.
Widok mój zrobił większe wrażenie, niż się sam spodziewałem. Szut omal nie upadł ze strachu, a zanim przyszedł do siebie, dostał kamieniem w głowę tak silnie, że runął na ziemię.
Ale to był groźny przeciwnik. Gdyby ogłuszenie było tylko chwilowe, wynik mógł jeszcze źle wypaść dla mnie. To też zdarłem zeń pas i związałem mu ręce na plecach tuż przy łokciach.
Wkrótce potem odzyskał przytomność. Jeszcze z zamkniętemi oczyma spróbował się zerwać, ale mu się to nie udało. Potem otworzył oczy, patrzył na mnie przez chwilę, leżał czas jakiś bez ruchu, nagle przyciągnął nogi do siebie, odbił się od ziemi, rzucił sobą naprzód i stanął rzeczywiście na nogach. Następnie naprężył ręce, aby pas przerwać, ale bez skutku na szczęście.
Stało się to nadzwyczaj szybko, ale równie prędko zdjąłem ja swój pas, trąciłem Szuta wstecz, tak że znowu upadł na twarz i w jednej chwili usiadłem mu na kolanach i związałem nogi. Bronić się nie mógł, bo miał ręce skrępowane na plecach.
— Tak! — rzekłem, — odnosząc się zadyszany. — Teraz wiemy już, kto kogo dostał. Tam w sztolni ludzie się nawzajem nie pożrą, a ty wyjaśnisz poczciwym mieszkańcom Rugowej, jak mogłeś tak prędko znaleźć się w szybie, którego nie znasz.
— Dyable! — syknął. — Ty wściekły dyable!
Zamknął oczy i leżał spokojnie.
Prąd porwał czółno i poniósł je szybko w dół. Siedzący w niem ludzie ujrzeli mnie i skręcili do brzegu.
— Panie, mieliśmy cię za zgubionego! — zawołał chandży z daleka. — Dzięki Allahowi, że cię ocalił. Kto leży obok ciecie?
— Szut.
— O nieba! A więc schwytałeś go?
— Tak.
— To prędko! Naprzód, naprzód, za wiosła!
Parobcy tak pocisnęli wiosłami, że łódź wsunęła się na brzeg do połowy. Wszyscy trzej wyskoczyli i przybiegli do mnie.
— Tak, to on, to on! — wykrzyknął chandży. — Co za pływak z ciebie, panie! Jakże ci się udało go przemóc?
— To ci opowiem później. Teraz zabierzcie go do łodzi, tak bowiem prędzej go przewieziemy, niż gdybyśmy go ponieśli brzegiem do mostu. Trzeba posłać kogoś zaraz do karaułu, ażeby się tam ludzie dowiedzieli, że ich nie okłamałem. Ponieważ nie poszedłem za nimi, gotowi porwać się na moich towarzyszy.
Wykonali to polecenie i w kilka minut wylądowaliśmy przy moście. Jeden z parobków pobiegł do karaułu, a chandży z drugim zanieśli Szuta do domu. Wziąłem do ręki bluzę, kamizelkę i buty i poszedłem w tureckich pończochach za nimi. Fez zostawiłem na głowie, bo, zmoczony, przylgnął dość mocno. Ubranie musiałem koniecznie zmienić. Pożyczać spodni było rzeczą nie bardzo bezpieczną, wobec zoologicznego odkrycia, którego dokonał lord w swoim fezie. Na szczęście dał mi gospodarz nowe szalwar[70], których jeszcze sam nie nosił. Zaledwie się przebrałem, nadszedł Halef z Anglikiem. Lord stawiał kroki jak waligóra w butach siedmiomilowych, a Halef dreptał obok niego jak kucyk około dromedara.
— Prawda to? Macie go master — zawołał Lindsay, otwierając drzwi gwałtownie.
— Oto leży. Możecie mu się przypatrzyć.
Wierny swej roli trzymał Szut oczy zamknięte.
— Mokry! Zapewne walka we wodzie? — badał Lindsay.
— Prawie.
— Czy był w szybie?
— Tak.
— Well! To już nie będzie przeczył!
— O zihdi, masz inne spodnie na sobie? — rzekł Halef. — To było z pewnością okropne tam na miejscu niebezpiecznem! Chciałbym dowiedzieć się o wszystkiem.
Ale czasu na opowiadanie nie starczyło, gdyż właśnie przybyli inni. Inni? Cała wieś nadbiegła, aby zobaczyć i usłyszeć, co się stało. Stanęliśmy w drzwiach i wpuściliśmy tylko stareszina oraz kyj pederleri[71]. Wszedł także rzeczywisty policyant, gruby jak Falstaff i uzbrojony w rurę blaszaną, która przedstawiała prawdopodobnie dęty instrument.
Ujrzawszy ulubieńca okolicy, związanego i zmoczonego na ziemi, okazali oni wielkie wzburzenie, a stareszin zawołał gniewnie:
— Jak śmiecie bez mego pozwolenia obchodzić się z nim, jak z więźniem?
— Spuść cokolwiek z tonu — odpowiedziałem chłodno. — Powiedz najpierw, jak się Pers od was oddalił.
— Ja mu pozwoliłem.
— Dlaczego i w jakim celu?
— Chciał sprowadzić swoich parobków, którzy mieli mu dopomóc w szukaniu szybu.
— Chyba dopomóc do tego, żeby wam uniemożliwić znalezienie.
— Czekaliśmy napróżno na ciebie. To ociąganie się właśnie dowodzi nieczystego sumienia. Dlatego rozkazuję rozwiązać Persa natychmiast!
Ten rozkaz odnosił się do grubego policyanta, który też zabrał się do jego wykonania. Wtem wziął go Halef za ramię i rzekł:
— Kochaneczku, nie dotykaj tego człowieka! Kto uczyni to bez pozwolenia tego emira, dostanie harapem!
— Co mówisz? — wrzasnął stareszin. — Tu tylko ja mogę rozkazywać, ja też stanowczo żądam, żeby uwolniono Kara Nirwana!
— Mylisz się — odpowiedziałem. — Teraz ja tu rozkazuję, a jeśli się będziesz opierał, każę ciebie związać i także zabrać do Prisrendi. Jesteś najniższym z urzędników padyszacha i musisz milczeć tam, gdzie się wyżsi znajdują. Zapewniam, że wali nic nie będzie miał przeciwko temu, jeżeli ci dam bastonadę. Będę jednak łaskaw powiedzieć ci, dlaczego przybyliśmy do Rugowej, a ty mnie wysłuchasz i odezwiesz się tylko wówczas, gdy ja ci na to pozwolę. Widzę, że czcigodni mieszkańcy wsi pragną dowiedzieć się o tem.
Tu zabrał głos Halef.
— Nie, effendi! Jakżeby mógł tak dostojny mąż, jak ty, męczyć usta, by mizernemu kiaji wyjaśnić, dlaczego się coś stało, lub ma stać! Ja jestem twą prawą ręką i twym językiem i otworzę ojcom wsi oczy na tego, którego mieli wśród siebie, nie przeczuwając, że się urodził w dżehennie i pójdzie do dżehenny.
I zaczął na swój sposób sprawozdanie, a im dłużej ono trwało, tem większe budziło zdumienie u słuchaczy. Gdy w końcu wspomniał o spotkaniu z Kolamim, przerwał mu ten słowami:
— Pozwól teraz mnie opowiedzieć o dalszych zdarzeniach, gdyż nie wiesz, co stało się w sztolni.
Opowiedział więc o swych, dawno już powziętych, podejrzeniach i połączył z niemi wszystkie wypadki, które w tych stronach zaszły. Słuchacze dziwili się sobie, że nie myśleli, jak on. Gdy się wreszcie dowiedzieli o tem, jak wtargnęliśmy do sztolni i wzięli Persa do niewoli, ledwie dali dokończyć gospodarzowi: okrzykom oburzenia nie było końca.
Tylko stareszin słuchał do ostatka, nie wydawszy głosu z siebie. Wreszcie zauważył:
— To nie dowodzi jeszcze niczego! Pers szukał zapewne szybu i rychło go znalazł. Zeszedł i was tam zastał. Ponieważ wystąpiliście wrogo względem niego, musiał uciekać, aby się ocalić. To więc, co przedstawiacie jako jego winę, jest waszą winą, dlatego rozkaz...
— Milcz! — huknął nań Halef. — Czy effendi pozwolił ci teraz mówić? Wydaje mi się całkiem, jakbyś był wspólnikiem Persa.
Wtem zbliżył się do mnie jakiś starzec, skłonił się uprzejmie i rzekł:
— Effendi, nie gniewaj się na stareszina. To jeden z najmniej znaczących we wsi; otrzymał urząd tylko dlatego, że nikt inny nie chciał, bo dużo przy tem trudności. Liczba lat moich jest we wsi największą, a wszyscy poświadczą, że jestem także najzamożniejszy. Wzbraniałem się zostać kiają, ale teraz, kiedy chodzi o sprawę ważną, biorę głos wsi w moje usta i oświadczam, że wam ufam i wierzę. Pójdę teraz oznajmić ludowi, co usłyszeliśmy tutaj. Potem wybierzemy kilku ludzi, których zaprowadzisz do sztolni, aby więźniów uwolnić. Oni potwierdzą twoje zeznania, a potem odda się Szuta w ręce walego. Przez całe lata starano się go schwytać. Ponieważ jest teraz wykryty, nie powinniśmy go wspomagać dlatego, że jest mieszkańcem wsi naszej, lecz zmyjemy tem naszą hańbę, że odwrócimy się odeń ze wstrętem.
Były to uczciwe i w sam czas wyrzeczone słowa. Starzec wyszedł i przez czas jakiś dolatywały nas jego słowa. Potem powstał zgiełk, który wzbudził we mnie obawę, że przeciwko nam się zwraca. Pomyliłem się jednak.
Po powrocie starca wybrano tych, którzy mieli udać się do sztolni. Było wszystkiego pięć łódek i te obsadzono.
Obawiałem się, żeby podczas naszej nieobecności nie spróbowano Szuta oswobodzić, zapytałem więc towarzyszy, czy zechcą go przypilnować. Halef, Osko i Omar życzyli sobie koniecznie być w sztolni, tylko lord oświadczył gotowość pozostania na straży. Wreszcie uspokoił mię także gospodarz zapewnieniem, że da służbie rozkaz nie wpuszczania nikogo. To wystarczało. Położono Szuta w kącie, a Anglik usiadł przy nim z bronią w ręku.
Przed domem rozstąpił się przed nami tłum dobrowolnie, a nawet z uszanowaniem. Ponieważ otworem wjazdowym mogło wpłynąć tylko jedno czółno, przeto lądowanie odbywało się bardzo powoli. Każda próżna łódź musiała powracać, by zrobić miejsce drugiej; a ci, którzy przybyli pierwej, czekali w sztolni na drugich. Chandży jako znający wejście przesiadał się z łódki do łódki, by, dzierżyć ster. W reszcie zgromadziliśmy się wszyscy: około szesnastu osób.
Przyniesiono też mnóstwo latarń, ale wszystkie bez wyjątku w nader smutnym stanie. Najlepsza miała jedną całą, a drugiej pół szyby i zalepiona była w dodatku natłuszczonym papierem. Świec było dość, każdy więc nie mający latarni zapalił łojówkę i niósł ją w ręku.
Ja szedłem naprzód. W pewnej odległości od szczeliny spostrzegłem na ziemi swój nóż, który widocznie wyrwałem był z rewolwerem; podniosłem go teraz i zatknąłem za pas. Kładkę nad rozpadliną zbadaliśmy jeszcze raz troskliwie, zanim inni na nią wstąpili i doszliśmy wreszcie do okrągłej komnaty. Drzwi, przed któremi klęczałem, kiedy Szut się ukazał, były jeszcze otwarte, a z wnętrza zabrzmiał głos mieszkańca komórki:
— O Allah! Jesteście nareszcie! Już mię rozpacz ogarnęła!
— Wierzysz więc teraz, że przybyliśmy, by cię ocalić? — spytałem, pochylając się z latarnią.
— Tak, gdyż przekonałem się o tem ze słów, które mówiliście do siebie, ścigając Szuta. Potem minęło wiele, wiele czasu. Myślałem, że padliście jego ofiarą.
— Schwytaliśmy go, a ty będziesz świadkiem przeciwko niemu.
— Moje świadectwo będzie zgubą dla niego i dla węglarza, który zamordował mi syna.
— Więc ty jesteś Stojko, właściciel kasztana?
— Stojko jest mi na imię. Skąd mnie znasz?
— Później dowiesz się o tem. Teraz musimy ci przedewszystkiem wyjąć nogi z kółek.
Składały się te kółka z dwu części, ruchomych z dołu na zawiasach, a u góry złączonych śrubą. Szut miał z sobą klucz, który na mnie był rzucił; poszukaliśmy i znaleźliśmy to narzędzie. Kiedy nieszczęśliwy więzień spróbował podnieść się po uwolnieniu, nie mógł tego odrazu dokonać. Spędził w tej postawie czternaście dni, teraz musiał się dopiero nauczyć ruszać członkami.
Była to wysoka, poważna, postać, choć nie przedstawiała teraz widoku dumnego Skipetara. Halef przystąpił do Stójki, zwracając światło latarń i na siebie i zapytał:
— Stojko, czy poznajesz ten pancerz?
— Allah! To mój!
— Odebraliśmy go węglarzowi, a z nim szablę, handżar i pieniądze. Znajdowały się w dwu sakiewkach.
— To moja własność, jeśli zawierały ośm tysięcy sześćset piastrów. Miałem trzydzieści srebrnych medzidii, a resztę w złotych funtówkach i półfuntówkach.
— To ocalone, odzyskasz wszystko.
— Co mi po pieniądzach, skoro syna mego nie można już powołać do życia! Jechał po kwiat swojego serca, ale zginął z ręki mordercy, zanim jej oblicze zobaczył. Pieniądze mieliśmy z sobą na zakupno owiec, ponieważ na trzody nasze padła wielka śmiertelność. Ale jak zdołaliście odkryć zbrodnię węglarza i dowiedzieć się, że mnie zabrano do Szuta?
— Później ci to opowiem — odparłem. — Powiedz wprzód, czy sam tu jesteś.
Obok mnie leży ktoś umiejący po turecku, ale niezawodnie obcy, gdyż...
Przerwało mu gwałtowne pukanie, a za najbliższemi drzwiami zabrzmiał głos:
— Otwórzcie, otwórzcie!
Odsunęliśmy zasuwę i ujrzeliśmy więźnia, zakutego w kółka tak samo, jak Stojko.
— O dzięki niebu! — zawołał. — Nareszcie przyszło ocalenie!
— Czemu byliście aż dotąd tak cicho?
— Słyszałem wszystko, ale podejrzewałem, że to jakiś nowy pomysł Szuta. Jak ja wzdychałem, błagałem o wolność i nadaremnie!
Był to Francuz Galingré, handlarz zboża ze Skutari. Nie przesiedział tyle czasu co Stojko i mógł po uwolnieniu stanąć, a nawet chodzić niebawem. Reszta komór więziennych była pusta.
Teraz opowiedzieli Stojko i Galingré historyę swoich cierpień. Kto jeszcze dotychczas wątpił, że Kara Nirwan jest Szutem, musiał nabrać innego przekonania. Widok tych dwu męczenników oburzył wszystkich obecnych na zbrodniarza. Wybuchali dzikiemi groźbami, ale ja nie wierzyłem w trwałość tego moralnego wzburzenia. Skipetar mści się tylko za krzywdy wyrządzone jemu, jego rodzinie, lub członkom jego plemienia. Tu chodziło o dwu obcych ludzi, których los nie zajmował bliżej mieszkańców Rugowej. Trudno zaufać było ich pomocy.
Przedewszystkiem należało zbadać dokładnie tę norę. Wązkie drzwi, któremi ujrzeliśmy wchodzącego Persa, stały jeszcze otworem. Chodziło o to, dokąd one wiodły. Zapalono nowe świece i rozpoczęło się badanie. Niektórzy z mieszkańców w si zostali ze Stójką i Galingré’m.
Przez drzwi dostaliśmy się do dość wysokiego, lecz wązkiego kurytarza z murowanemi ścianami. Uchodził on do czworokątnej komnaty, z której prowadziły dwa inne kurytarze. Powały tutaj nie było, a w górę wznosiła się drabina, zbudowana podobnie jak drewniane zjazdy w naszych kopalniach. Obok niej wisiał sznurek.
Jaki mógł być cel jego?
Przypatrzyłem mu się dokładnie. Był bardzo cienki i ciemnego koloru. Gdy go potarłem w palcach, posypał się zeń drobny pył.
— Precz ze światłem! — zawołałem do stojącego obok mnie starca. — To lont, który w górze uchodzi...
Nie dokończyłem. Człowiek ów schylił się niepotrzebnie, aby zobaczyć, czy sznurek sięga do ziemi i zbliżył się zbytnio ze świecą. W tej samej chwili przemknął mi niebieski płomyk między palcami.
— Nazad, prędko nazad! — wrzasnąłem blady ze strachu. — Będzie eksplozya!
Wieśniacy stanęli jak wryci, ale moi towarzysze mieli więcej przytomności umysłu i zniknęli natychmiast w kurytarzu. Ja pobiegłem za nimi, a na to dopiero ruszyła reszta za mną. Tymczasem zaczęło się dzieło zniszczenia za nami i nad nami.
Usłyszeliśmy najpierw przygłuszony huk. Ściany kurytarza, którym biegliśmy wszyscy, zachwiały się, a z powały spadły kamienie. Potem nastąpił do grzmotu podobny łoskot, przerywany kilku silniejszemi uderzeniami, a w końcu wysoko nad nami trzask, przy którym ziemia pod nogami zadrżała. Jeszcze czas jakiś huczało nad nami jak warkot bębna, a w końcu nastała cisza. Znajdowaliśmy się znowu w okrągłej komnacie i nie brakowało nikogo.
— Allah! Ne idi bu — Boże! Co to było — spytał starzec, straciwszy oddech ze strachu i wysiłku.
— Patlama[72] — odrzekłem. — Zapaliłeś lont i z tego powodu szyb zapadł się prawdopodobnie. Sznurek natarty był prochem.
— To by się przecież nie paliło, bo za wilgotno w kopalni. Czyżby Szut posiadał fiszek urumi?[73]
— Tego już niema.
— Przeciwnie! Są jeszcze ludzie, którzy znają tajemnicę wyrobu ognia, palącego się nawet pod wodą. Dzięki Allahowi, że skończyło się tylko na strachu. Co teraz zrobimy?
— Zaczekamy chwileczkę i przekonamy się, czy można wejść do szybu bez niebezpieczeństwa.
Gdy po upływie kilku minut nie dało się już nic słyszeć, wróciliśmy z Halefem do kurytarza. Na ziemi leżało mnóstwo kamieni, a ilość ich zwiększała się z każdym krokiem. Ściany popękały groźnie, mimo to posuwaliśmy się ostrożnie naprzód, aż doszliśmy do miejsca, w którem kurytarz był zasypany zupełnie. Teraz zawróciliśmy, nie chcąc narażać się niepotrzebnie. Więźniowie byli już wolni, o resztę nie dbaliśmy. Pozostawało jeszcze wydostać się na świat.
Stojkę musiano nieść, a Galingré również nie mógł iść o własnych siłach. Ponieważ najbardziej potrzebowali świeżego powietrza, przeto należało ich przed wszystkimi wziąć do czółna, gdyśmy przybyli nad wodę. Ja wsiadłem, by ująć za ster, a chandży z drugim silnym człowiekiem, aby wiosłować. Reszta musiała zaczekać, gdyż następna łódź mogła wpłynąć dopiero po naszem oddaleniu się.
Gdyśmy się wydostali na rzekę, podnieśli na nasz widok ludzie, stojący na brzegu, powszechny wrzask. Wielu z nich wskazywało przy tem na wzgórze skalne, a niektórzy pytali, czy nam się udało znaleźć tych, których szukaliśmy. Kolami potwierdził to pytanie, a wtedy oni ruszyli pędem wzdłuż brzegu równolegle z łodzią w kierunku wsi.
Reszta łodzi czekała na nas na spokojnej wodzie. Gospodarz z wioślarzem przesiedli się do innego czółna, aby je wprowadzić do sztolni. Nie potrzebowałem ich, gdyż woda łódź unosiła, a sam ster wystarczał do wylądowania przy moście.
Tam czekali już na nas mieszkańcy Rugowej, którzy tak pędzili brzegiem, że przybyli przed nami.
Obu wyswobodzonych zabrano z czółna i zaniesiono w tryumfie do izby, gdzie Anglik siedział wciąż jeszcze jak przedtem.
— Jesteście, master. — rzekł. — To długo trwało. Czy to są ci dwaj?
— Tak, to są towarzysze waszej niedoli, z którymi więziono was w kopalni.
— Well! Niechże się teraz przypatrzę drabowi, któremu to zawdzięczają. Prawdopodobnie wypłacą mu za to premię.
Nie dowierzałem ludziom mimo ich okrzyków na korzyść oswobodzonych. Żeby nawet wzrokiem nie mogli porozumieć się z Persem, pozwoliłem wejść do izby tylko temu, który prowadził Stojkę. Galingré potrafił już sam zrobić tych kilka kroków.
Można sobie wyobrazić, jakim wzrokiem i słowami powitali swego dręczyciela. Spojrzeń ich nie widział, gdyż miał oczy zamknięte, a na słowa nie zważał. Zdawało się, że nienawiść przywróciła ruchliwość nogom Stojki. Wyrwał się podpierającemu go Skipetarowi, poskoczył ku Szutowi, kopnął go i zawołał:
— Ujuslu kopek — psie parszywy! Allah wyzwolił mnie z twojej nory zbójeckiej. A teraz nadeszła twoja godzina. Będziesz wył w męczarniach, które ja ci zgotuję!
— Tak, — wtrącił Galingré — odpokutuje ciężko za to, czego dopuścił się względem nas i tylu innych.
I obydwaj tak zaczęli kopać leżącego, że musiałem i kres temu położyć.
— Zostawcie go! On nie wart nawet, żebyście go potrącali nogami. Inni obejmą urząd kata.
— Inni? — zawołał Stojko, błysnąwszy groźnie oczyma. — Na co innych? Mnie on padnie ofiarą, mnie! Ja sam zemsty dokonam!
— O tem pomówimy później. On nie tylko wobec ciebie zawinił, lecz tak samo względem każdego z nas. Ciesz się na razie tem, że jesteś wolny. Staraj się przyjść do siebie. Każ sobie podać raki i natrzyj sobie nogi, gdyż będzie ci ich wkrótce, jak sądzę, potrzeba.
Zwracając się zaś do tego, który go prowadził. dodałem:
— Dlaczego, widząc nas powracających ze sztolni, wskazywaliście na skałę?
— Ponieważ tam się coś stało — odrzekł. — Karauł z pewnością się zawalił, bo go nie widać. Czekaliśmy na was długo, kiedy huknęło coś strasznie tam na górze. Ujrzeliśmy wylatujący w górę pył, kamienie i ogień. Kilku pobiegło brzegiem tam, skąd można widzieć karauł. Wrócili z wieścią, że runął w gruzy.
— Jest prawdopodobnie zburzony, a z nim i szyb. Szut założył tam minę, a może i kilka min, aby w razie potrzeby uniemożliwić wejście od góry. Jeden z nas zbliżył się przypadkiem zanadto ze świecą do lontu i spowodował wybuch.
— Wobec tego wszystko zniszczone, nawet wewnątrz góry?
— Tej korzyści Szut nie osiągnął. Tylko szyb jest zatkany. Ale sztolnią można wejść do środka i bardzo łatwo dostać się do komnat, w których dręczył swe ofiary.
Teraz zeszły się zwolna „wiejskie powagi“.
Dziwne było zachowanie się Szuta. Nie drgnął mu żaden rys twarzy, nawet koniuszek wąsa. Naśladował on chrząszcza, który w pobliżu wroga udaje nieżywego. Tylko ten czyni to wskutek trwogi śmiertelnej, a u człowieka bywa przyczyną tego bardzo często wstyd. Ten ostatni wzgląd skłonił mię do łagodniejszego sądu o Szucie, niż poprzednio. Oczywiście, że nie ten wstyd właściwy i ambicya zamknęły mu oczy.
Ludzie otoczyli go, przypatrywali mu się ciekawie, a czcigodny starzec zapytał:
— Co z nim jest? Nie rusza się i ma oczy zamknięte. Czy mu się co stało?
— Jok, jok! — zawołał głośno Halef. — Nie, nie! On się tak wstydzi.
Nawet te szydercze słowa nie wywołały na twarzy Szuta żadnego poruszenia.
— On się wstydzi? To być nie może! Wstydzić się może tylko człowiek, który popełnił jakąś śmieszność. Czyny Persa nie są śmieszne, lecz wprost okropne. Szatan nie odczuwa wstydu. Wkradł się tu i oszukiwał nas przez długie lata. W ostatnich dniach i godzinach życia powinien się poczuć jak w przedsionku piekła. Panie, ty zdarłeś zeń maskerę[74], postanów więc, co się z nim ma stać.
Wtem przecisnął się do nas stareszin i rzekł:
— Pozwolisz, że ci na to odpowiem. W prawdzie ty twierdzisz, że otrzymałem urząd muchtara[75] z powodu braku chętnych kandydatów. Czy to prawda, nie będę się teraz spierał, ale ponieważ go już raz posiadam, muszę spełnić obowiązek, jaki on na mnie nakłada. Tu nikomu nie wolno rozporządzać losem Kara Nirwana, prócz mnie. Kto mi tego prawa odmawia, postępuje wbrew ustawom.
— Słowa twoje brzmią nieźle — rzekł starzec. — Zobaczymy jednak, czy zgodzi się na to effendi.
— Zgodzę się, jeżeli muchtar zastosuje się do ustawy, na którą się powoływa — odrzekłem.
— Możesz być tego pewnym — oświadczył zapytany.
— Więc wyjaw nam swe postanowienie!
— Najpierw należy Persowi zdjąć pęta.
— Ach! Dlaczego?
— Ponieważ jako najbogatszy i najdostojniejszy we wsi nie jest przyzwyczajony do takiego postępowania.
— To spotyka go jako mordercę i zbója, a nie jako najdostojniejszego z Rugowej.
— Nie jest jeszcze udowodnione, czy popełnił to, o co ty go oskarżasz.
— Nie? Naprawdę?
— Rozumie się. Okoliczność, że zastaliście go w kopalni, niczego jeszcze nie dowodzi.
— Ależ tu stoją trzej ludzie, którzy przysięgną, że ich uwięził!
— A więc wina jego będzie niewątpliwa dopiero po ich przysiędze, ja zaś jako zwyczajny muchtar nie mam prawa jej odbierać. Aż do tej chwili ma Pers uchodzić za niewinnego; żądam uwolnienia go z więzów.
— To obojętne, kiedy i przed kim to zeznanie nastąpi. Ja jestem przekonany o jego winie. Zresztą ty, jako muchtar, odpowiadasz za wszystko, co się dzieje w twoim okręgu. Jeśli nie wiesz, kto winę ponosi, każę związać ciebie i zabrać do mutessaryfa w Prisrendi.
— Panie! — zawołał przerażony.
— Tak, ja to zrobię! Domagam się, by winny odpokutował za zbrodnie; skoro się wzbraniasz ująć winnego, to zgadzasz się z nim widocznie, ciebie więc trzeba uważać za jego wspólnika. Zauważyłeś już pewnie, że nie pozwalamy ze sobą żartować. Strzeż się więc, byś nie wzbudził w nas podejrzenia!
Stropił się, gdyż trafiłem widocznie w sedno. Choćby nawet nie był wspólnikiem Szuta, to przecież wyobrażał sobie zapewne, że odniesie większą korzyść, jeśli stanie po stronie bogatego Persa. Odemnie, cudzoziemca, nie mógł się spodziewać niczego. Ale groźba nie chybiła celu, gdyż zapytał dość pokornie:
— Czego więc żądasz?
— Żeby wysłano natychmiast posłańca do Prisrendi z wiadomością, że Szut schwytany. Tam stoją załogą dragoni padyszacha. Niechaj mutessaryf wyśle natychmiast oficera z odpowiednią liczbą żołnierzy, aby zabrali więźnia i jego współwinnych. Śledztwo musi się odbyć w Prisrendi.
— Skąd ci przychodzi myśl, że Szut ma tutaj współwinnych?
— Jest to mój nieodparty domysł; przypuszczam nawet, że i ty także do nich się zaliczasz i postąpię z tobą, jak należy.
— Panie, tę obelgę wypraszam sobie bardzo stanowczo! Jak się da wogóle wykryć współwinnych?
— Powinieneś to wiedzieć, jako przedstawiciel najwyższej władzy policyjnej w Rugowej. Już tego rodzaju pytanie najlepiej świadczy, że brak ci zdolności do właściwego i sprawiedliwego sprawowania tego urzędu. O tem także doniosę mutessaryfowi. Skoro muchtar tej miejscowości nie dorósł do swego zadania, jeśli ponadto, zamiast postąpić wedle oskarżenia, broni i ochrania oskarżonego, nie dziw się, że nie chcę mu być posłusznym. Żądam więc godnego zaufania posłańca, Jeśli teraz wyjedzie, stanie w pięć albo sześć godzin w Prisrendi, a w nocy mogą nadjechać dragoni.
— To nie może być.
— Czemu?
— Nie wolno wysyłać posłańców. Wybiorę z pomiędzy tutejszych obywateli kilku towarzyszy, a oni zawiozą do Prisrendi Kara Nirwana i moje sprawozdanie.
— Tak! To wcale piękny wniosek! Oni przynieśliby ci twoje sprawozdanie niebawem napowrót.
— Jakto — czemu?
— Bo Szut umknąłby im, albo raczej oni sami wypuściliby jego. Nie, mój kochany, tego nie miałem na myśli. Wyczytuję ci z twarzy twoje zamiary. Pójdzie posłaniec, a dopóki nie nadjadą dragoni, przechowa się Szuta bezpiecznie.
— Kto go będzie pilnował? Ja i mój kawas?
— Nie. Będziecie zwolnieni od tego trudu. My sami straż obejmiemy, a ty możesz spokojnie powrócić do domu i odprawić kef. Rychło wyszukam miejsce na umieszczenie Szuta.
— Tego nie ścierpię! — rzekł zuchwale.
— Oho! Mów grzeczniej, bo każę ci dać bastonadę! Nie zapominaj, że sam pomówię z mutessaryfem i opowiem mu, jak to ty się wzbraniałeś stanąć na usługach sprawiedliwości. Wyruszymy teraz do chanu Kara Nirwana, Postaraj się, żeby nam się nie naprzykrzał tłum, który stoi przed domem. Gdyby ci ludzie nie okazali mi czci należnej, to każę cię zamknąć w twojem własnem więzieniu i tak przetrzepać podeszwy, że miesiącami niemi nie stąpisz.
Wypowiedziałem tę groźbę, aby sobie zdobyć odpowiedni szacunek u niego. Ludność sprzyjała Persowi. Odrobina słabości z naszej strony, mogła pociągnąć za sobą najgorsze skutki. Ale słowa moje nie wywołały zamierzonego wrażenia. Kiaja odparł:
— Nie wymawiaj słów takich! Dość już usłyszałem od ciebie. Jeśli jeszcze raz tak niegrzecznie się odezwiesz, to ty baty dostaniesz!
Zaledwie padły te słowa, świsnął mój harap po jego nogach kilka razy tak, że krzycząc głośno, tyleż razy podskoczył. Równocześnie pochwycili go Osko i Omar, a Halef wyciągnął z za pasa harap i zapytał:
— Zihdi, zacząć?
— Tak, najpierw dziesięć tęgich razów po szarawarach. Ktoby wam w tem przeszkadzał, dostanie także dziesięć.
Wydawszy ten rozkaz, spojrzałem groźnie dokoła. Obecni milczeli jak grób, chociaż pytająco na siebie patrzyli.
Osko i Omar trzymali kiaję tak silnie na ziemi, że opór jego był daremny.
— Panie, effendi, nie każ mnie bić! — zawołał teraz głosem błagalnym. — Ja wiem, że muszę ci być posłusznym!
— Już wiesz?
— Tak, napewno!
— I nie będziesz się już odtąd sprzeciwiał?
— Uczynię wszystko, czego zażądasz.
— Więc daruję ci tych dziesięć batów, ale nie ze względu na ciebie, lecz z szacunku dla obecnych tu mężów. To najstarsi w tej miejscowości; nie chcę obrażać ich oczu widokiem bata. Powstań i proś o przebaczenie!
Gdy go puszczono, wstał, skłonił się i rzekł:
— Przebacz, effendi! To się już nigdy nie powtórzy.
Poznałem jednak po jego zawziętem spojrzeniu, że skorzysta z pierwszej sposobności, aby się zemścić na mnie. Mimoto zauważyłem łagodniej:
— Spodziewam się! Gdybyś zapomniał o tem przyrzeczeniu, wyszłoby to na złe tobie samemu. Zarządź więc, żeby nam nie przeszkadzano. Musimy najpierw udać się do domu Szuta, a potem do karaułu, aby zobaczyć zrobione tam spustoszenia.
— Effendi, to i ja muszę być przy tem, ale ja nie zajdę jeszcze tak daleko — rzekł Stojko.
— To siędziesz na swego konia. Przyprowadziliśmy ci kasztanka.
— Wy przy...?
Nie dokończył. Wzrok jego wybiegł na plac. Na twarzy odbiło się uczucie radosnej niespodzianki. Podszedł do okna i zawołał:
— Ranko! Przybywacie mnie szukać? Tu jestem! Wejdźcie!
Przed domem zatrzymało się sześciu jeźdźców, uzbrojonych od stóp do głów, na przepysznych koniach. Na rozkaz naczelnika plemienia zsiedli z koni i wstąpili do chaty. Nie zważając na razie na nic innego, pośpieszyli do Stojki, by go powitać. Następnie zapytał najmłodszy z nich tonem zdumienia:
— Ty tu w Rugowej? Nie dojechaliście dalej? Co się stało? Gdzie jest Lubinko?
— Nie pytaj! Gdy ci odpowiem, wetknie ci zemsta nóż w rękę.
— Zemsta? Co mówisz? Nie żyje?
— Tak, nie żyje, zamordowany!
Młodzieniec cofnął się o krok, wyrwał sztylet z za pasa i zakrzyknął:
— Lubinko, którego tak kochałem, twój syn, syn brata mojego ojca, zamordowany? Powiedz, gdzie morderca, niech go przebiję natychmiast! Ach ten człowiek ma jego pancerz na sobie, on jest mordercą!
— Stój! — zawołał Stojko, chwytając za rękę uniesionego gniewem i chcącego się rzucić na Halefa. — Nie czyń mu nic złego, to mój wybawca. Mordercy tutaj niema!
— A gdzie? Mów prędko, żebym tam pojechał i przebił go zaraz!
Ten młody, niespełna trzydziestoletni, człowiek przedstawiał widok prawdziwego Skipetara. Jego wysoką, żylastą, postać okrywała czerwona, złotymi galonami i sznurami ozdobiona opończa. Nogi tkwiły w opankach z jednego kawałka skóry, przytwierdzonych srebrnymi łańcuszkami do dolnego brzegu spodni. Miał twarz ostro zarysowaną i bezbarwną, oraz czarny wąs, którego końce dałyby się przeciągnąć poza uszy. Z oczu biło orle spojrzenie. Biada temu, nad kim zabrzmiałby okrzyk zemsty tego człowieka!
Stojko opowiedział mu, co zaszło tu i u węglarza. On słuchał w milczeniu. Jeśli kto z nas spodziewał się wybuchu jego gniewu, to się pomylił. Gdy wuj skończył, przystąpił młody Skipetar do mnie, do Halefa, Oski, Omara i do Anglika, podał nam z wdzięcznością rękę.
— Wasz sługa pokorny — rzekł. — Najpierw dzięki, a później zemsta. Zrobiliście nieszkodliwymi morderców, a potem wyswobodziliście mego wuja. Zażądajcie odemnie wszystkiego, co tylko możliwe, a uczynię to, tylko nie proście o łaskę dla tych, których dosięgnąć musi stal nasza. Wuj odjechał dwa tygodnie temu i nie powracał, zaczęliśmy więc obawiać się o niego i o Lubinkę. Wybraliśmy się za nimi do Batery. Przybyliśmy tu przez Prisrendi i chcieliśmy udać się dalej przez Fandinę i Orossi. Tu zamierzaliśmy wypić dzban mleka, kiedy nas wuj zawołał. Teraz nie pojedziemy już do Batery, lecz do jaskini węglarza. On i jego parobcy pójdą z nami do Skoluczie, ażeby mężowie i niewiasty naszego szczepu zobaczyli, jak mścimy śmierć tego, który był naszym ulubieńcem i miał zostać naszym wodzem.
— Tak, ruszymy do Czartowej Skały, — potwierdził wuj — Mój syn nie żyje, ty więc jesteś moim spadkobiercą; masz zatem obowiązek dopomóc mi przy ukaraniu krwawego czynu. Przedtem jednak musimy tu spełnić naszą powinność. Dobrze, żeście przybyli; mamy teraz sześciu dzielnych mężów, którzy poprą życzenia effendiego.
Miał istotnie słuszność pod tym względem. Ich poparcie mogło się bardzo przydać. Było nas teraz razem z Galingré’m trzynastu; gromadka niewielka, lecz dostateczna na to, by wzbudzić ku sobie respekt w mieszkańcach Rugowej.
Kiaja opuścił był chatę, gdy się ukazało owych sześciu Skipetarów. Słyszeliśmy, że przemawiał do ludzi, zgromadzonych na dworze, ale słów nie rozumieliśmy, gdyż mówił głosem przytłumionym. To wydało mi się podejrzanem. W dobrej sprawie mógł przecież głośno przemawiać. Zwierzyłem się z temi wątpliwościami starcowi, który dobrowolnie był stanął po naszej stronie; on wyszedł, aby zapobiec podburzeniu ludności, jeśliby kiaja do tego zmierzał.
Tymczasem Halef oddał Stojce pieniądze, które mu w tak niecny sposób zrabowano. Następnie odpasał pancerz, damascenkę i handżar, aby je także zwrócić. Stojko zawahał się, czy ma odebrać, a po kilku chwilach namysłu odezwał się do mnie w te słowa:
— Effendi, mam do ciebie prośbę i spodziewam się, że mi nie odmówisz.
— Jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Będziesz mógł bardzo łatwo. Wyście mnie ocalili, gdyby nie wy, byłbym marnie zginął. Serce moje przepełnione jest wdzięcznością dla was, pragnę też dać dowód tego. Zbroja, którą chce mi teraz zwrócić hadżi, jest starem rodzinnem dziedzictwem. Ten, który ją miał nosić, nie żyje już, a widok jej przypominałby mnie i moim blizkim jego zamordowanie. Dlatego postanowiłem ją ofiarować w darze na znak mej wdzięczności. Niestety pancerz na ciebie za mały, ale na hadżim leży doskonale, proszę cię więc, pozwól, że mu ją podaruję..
Halef przerwał mu okrzykiem zachwytu. Stojko zaś mówił dalej:
— Ale szablę i handżar ty dostaniesz, ponieważ życzę sobie, żebyś na nie patrząc, poświęcił mi czasem łaskawe wspomnienie.
Oczy Halefa spoczęły na mnie z wyrazem napiętego oczekiwania. Od mojej bowiem odpowiedzi zależało, czy będzie mógł przyjąć ten dar kosztowny, czy nie. Dla jego też przyjemności odrzekłem:
— Trudno, żebym ja w sprawie pancerza rozstrzygał. Jeśli ma być własnością Halefa, to on musi osądzić, czy gotów jest przyjąć ten cenny podarek.
— Owszem, w tej chwili! — zawołał poczciwy hadżi, przypasując pancerz napowrót. — Jakież zdumienie ogarnie Hanneh, najmilszą z żon, jak się ona ucieszy, kiedy do niej przybędę, lśniąc od srebra. Gdy mnie zdaleka zobaczy, pomyśli, że to nadjeżdża bohater z opowieści Szeherazady, albo sławny wódz Salah ed din[76]. Najdzielniejsi wojownicy plemienia będą mi zazdrościli, podziwiać będą mnie młode niewiasty i córki, a matrony zanucą pieśń męstwa na mój widok. Wrogowie natomiast zemkną ze strachu i przerażenia, gdyż poznają po błyszczącym pancerzu, że to niezwyciężony hadżi Halef Omar, Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah!
Halef zachował mimo wszystko, co przeżył i doświadczył, praw dziwie dziecięcy umysł. Chociaż te słowa wygłosił bardzo patetycznie, nikt nie odważył się odpowiedzieć mu uśmiechem. Stojko odezwał się nawet z wielką uprzejmością i szacunkiem:
— Cieszy mnie to nadzwyczajnie, że ci się pancerz podoba. Niechaj powie tej, którą nazywa najmilszą, ile ja tobie zawdzięczam! Prawdopodobnie i effendi nie pogardzi mym darem?
— O pogardzeniu mowy być nie może — odrzekłem.
— Wzbraniam się przyjąć go jedynie dlatego, że zbyt jest cenny. Nie powinieneś ograbiać samego siebie ze skarbu, który przodkowie twoi uważali za świętość.
Twarz mu spochmurniała. Wiedziałem dobrze, że jest to obrazą nie przyjąć daru Skipetara, obelgą, za którą odpłaca się życiem, sądziłem jednak, że Stojko zrobi w tym wypadku wyjątek i nie rozgniewa się na mnie. Mimo to brzmiał jego głos prawie gwałtownie, kiedy zapytał:
— Effendi, czy wiesz, co czyni Skipetar, gdy jego dar odrzucają?
— Nie miałem jeszcze sposobności tego doświadczyć.
— To ci powiem. Skipetar mści się za taką obelgę, albo niszczy dar wzgardzony, jeśli obrażającemu winien jest wdzięczność. Nie przyjmuje go jednak nigdy napowrót, Byłoby to największą niewdzięcznością z mej strony, gdybym się na ciebie zagniewał, gdyż wyratowałeś mnie od śmierci i teraz także jesteś mi życzliwy. Gniew mój może się odnosić do przedmiotów, które się tobie nie podobały. Trzeba je zniszczyć.
Wyciągnął szablę z pochwy i zaczął giąć klingę coraz bardziej i bardziej tak, że w końcu byłaby musiała pęknąć. Ująłem go za rękę, by mu przeszkodzić i zawołałem:
— Człowiecze, co ci jest do dyabła! Nie zechcesz chyba naprawdę złamać tej klingi nieporównanej. Ty grozisz tylko!
— Nie grożę. Daję słowo, że rozleci się na kawałki, jeżeli rychło nie przyrzekniesz, że przyjmiesz.
Wyrwał mi się z ręki i zaczął znów giąć energicznie. Poznałem, że Stojko dotrzyma słowa, dlatego zawołałem śpiesznie:
— Wstrzymaj się! Już przyjmuję.
— A handżar?
— Także.
— To dobrze. Zatknij za pas jedno i drugie! Oby ci były obroną w niebezpieczeństwie, a zwycięstwem w walce! Ale teraz ruszajmy, zanim stronnicy Szuta dowiedzą się o dzisiejszych wypadkach.
— Mylisz się, jeśli sądzisz, że jeszcze o tem nie słyszeli. Rugowa jest tak mała, że oni bardzo prędko dowiedzieliby się o wszystkiem nawet, gdyby to spotkało kogoś innego, niż jego. W każdym razie poczynili już zapewne przygotowania. Rozwiążcie Szutowi nogi, żeby mógł chodzić. Osko i Omar wezmą go w środek. Każdego, ktoby się odważył wyciągnąć rękę dla jego ocalenia, natychmiast zastrzelą.
Zdjęto Persowi pęta, on jednak nie ruszył się wcale.
— Wstań! — rozkazał mu Halef.
Więzień udał, że nie słyszy. Gdy jednak hadżi ściągnął go porządnie harapem, zerwał się, rzucił nań jadowite spojrzenie i krzyknął:
— Psie, ośmielasz się dlatego, że mam ręce związane! Gdyby nie to, zmiażdżyłbym cię w jednej chwili. Ale sprawa między nami jeszcze nie skończona. Wszyscy dowiecie się wkrótce i z całą pewnością, co to znaczy obrażać Sz..., chciałem powiedzieć Kara Nirwana!
— Wymów to słowo — odrzekłem, chcąc go podniecić do wyznania. — Wszyscy przecież wiemy, że jesteś dowódcą rozbójników. Z oddalenia szczułeś swoje psy przeciw ofiarom, a sam zawsze kryłeś się w cieniu. Węglarz musiał ci ludzi w sieci napędzać, a ty zwabiałeś ich w pułapkę tylko podstępem i chytrością. Można ostatecznie podziwiać zbójcę, napadającego otwarcie i odważnie, ty zaś jesteś tchórzem, godnym pogardy. Nie ma w tobie ani śladu odwagi. Boisz się przyznać, kim jesteś. Tfu haif alaik[77]. Pies nie powinien na ciebie zaszczekać, bo i to za wielki zaszczyt dla ciebie!
Przy tych słowach spłonąłem przed niego. To wywołało zamierzony skutek. Obrażony ryknął z gniewem
— Milcz! Jeśli chcesz przekonać się, czy jestem tchórzem, czy nie, to zdejm mi więzy i bij się ze mną. Zobaczysz, jakim wobec mnie jesteś robakiem!
— Tak, jesteś dzielny w słowach, ale nie w czynie. Czyż nie uciekałeś przed nami, ujrzawszy nas w kopalni?
— Było was więcej!
— Ja sam jeden zwyciężyłem twoich sprzymierzeńców, chociaż także mieli nad nami przewagę. A czy nie umknąłeś mi, gdy sam jeden z tobą w łodzi walczyłem? To była odwaga z twej strony? A potem, kiedy zetknęliśmy się na brzegu, byłeś związany? Czy pokazałeś mi, że jestem wobec ciebie robakiem, czy też ja powaliłem ciebie jak chłopca? Nie mów o odwadze! Wszyscy twoi opryszkowie, obaj Aladży, Miridit, Manach el Barsza, Barud el Araazat i stary Mibarek nie kryli się przynajmniej, że są moimi wrogami, zbójami i mordercami. Ty natomiast masz serce zająca, który ucieka ze strachu, skoro tylko sforę posłyszy. Jesteś Adżemi, Pers z Nirwanu. Znam tę miejscowość, ponieważ tam byłem. Nirwani żywią się mięsem ropuszem, a gdy z tego utyją, wtedy pożerają ich wszy. Jeśli który z Nirwanich przyjdzie do innej miejscowości perskiej, wołają jej mieszkańcy: Tufu nirwanost! Nirwanan dżabandaranend; ora bazad — pfuj, oto jeden z Nirwanu! Nirwani tchórze; oplujcie go! Tak samo musi się powiedzieć o tobie i do ciebie, gdyż nie masz odwagi wyjawić swego nazwiska. Wnętrzności ci się trzęsą, a kolana drżą ze słabości, mogłoby cię zdmuchnąć jedno gniewne słowo!
Takich obelg, nikt mu jeszcze w twarz nie rzucił. Drżał rzeczywiście, lecz nie ze strachu, tylko z wściekłości. Skoczył ku mnie, zamierzył się i odparł tym samym perskim dyalektem, którego i ja użyłem:
— Gur dzabac, bizaman, dihdżet efca gatar bic gar ric — łotrze, drabie, głupcze, śmiechu jesteś wart! Puszczasz smród i parchy dokoła! Nikt nie powinien słowa z tobą zamienić. Mowa twoja, to jedno zuchwalstwo, a twoje słowa to kłamstwa. Zowiesz mnie tchórzem? Dobrze, ja ci pokażę, że się nie boję!
A zwróciwszy się do wszystkich, dodał po turecku:
— Nie uważajcie mnie za tchórza. Nie będę już niczego zatajał: jestem Szut. Ja zamknąłem tych trzech w kopalni, aby wymusić na nich jak najwięcej pieniędzy, a potem ich pozabijać. Ale biada, po trzykroć biada każdemu, kto się waży choćby włos zerwać mi z głowy! Mam setki ludzi, którzy zemszczą się okropnie za wszystko, co mnie złego spotka. Ten pies z Germanistanu pierwszy padnie ofiarą mej zemsty. Parchy go zjedzą, podziękuje jeszcze temu, kto kijem męki jego zakończy. Chodźcie i rozwiążcie mi ręce! Wynagrodzę sowicie, a potem...
Nie dokończył, bo przystąpił doń Halef i tak go palnął po twarzy, że ten się aż zatoczył.
— To za psa i za parchy — rzekł hadżi — a jeśli powiesz jeszcze słowo, ty sefil bodur[78], to stłukę cię harapem tak, że ci się kości rozlecą na milę jedna od drugiej! Zabierzcie precz tego łotra! Pójdę za nim z harapem i za każde słowo, które on powie bez pozwolenia effendiego, wbije mu się harap w mięso.
Halef zagroził zupełnie poważnie, a ja nie miałem nic przeciwko temu. Wyrazy, jakich użył Pers w swem położeniu, zakrawały na niesłychane wprost zuchwalstwo. Zasadniczem było to, że cel osiągnąłem; Szut nie wyparł się swego rzemiosła. Teraz nie wypadało już nikomu brać go w obronę, a przynajmniej nie otwarcie.
Zagryzł wargi, lecz nie odważył się już przemówić.Sprowadzono kasztanka dla Stojki. Galingré oświadczył, że spróbuje iść z nami, gdyż nadszedł czas wyruszenia i udania się do chanu.
Wyszedłszy z domu, zauważyliśmy, że tłum zgromadzonych ludzi zmniejszył się znacznie. Czcigodny starzec przemawiał do nich aż do tego czasu, ale nie udało mu się widocznie zatrzeć wrażenia podburzających słów kiaji, które słyszeli przedtem. Podzielili się w swych zapatrywaniach na dwie gromady, z których jedna była po naszej, a druga po Szuta stronie.
— Onu getirler — prowadzą go! — zawołał ktoś z pośród przeciwników. — Kara Nirwan zudżuzdir; ona acadłyki werinis — Kara Nirwan niewinny; wróćcie mu wolność!
— Jok, jok; katildir — nie, nie; to morderca! — zabrzmiało z drugiej strony. Olmeli, szimdi, mutlak — musi umrzeć, natychmiast, bezwarunkowo!
Jedni i drudzy zaczęli się ku nam cisnąć. Uspokajałem wrogów Szuta prośbą, a stronników groźbą, oraz zapewniałem, że rzecz będzie surowo zbadana. Dodałem też przestrogę, żeby się do nas nie zbliżano zanadto, zaznaczając dobitnie, że każdego natręta poczęstujemy kulą, a trzymaliśmy broń w ręku. To poskutkowało, bo pozwolili nam odejść, choć wśród pomruku niezadowolenia. Oczywiście, że wszyscy poszli za nami. Nikt nie myślał o zajęciach. Dla Rugowej był to dzień, jakiego jeszcze nie miała.
„Ojcowie wsi“ przyłączyli się do nas. Starzec na czele pokazywał drogę, reszta szła z mego rozkazu za nami, aby oddzielać nas od zbuntowanego tłumu. Tak posuwał się pochód wązką uliczką przez wieś, a potem za nią ku górze.
Zdawało się, że domy całkiem opustoszały. Nawet dzieci w nich widać nie było. Cała ludność znajdowała się albo za nami, albo przed nami już na górze.
Pers nie stawiał najmniejszego oporu. Nie udawał bynajmniej zakłopotanego, oczy miał otwarte i rozglądał się dokoła. Czekał prawdopodobnie na tajemniczy znak od któregoś z wspólników. Dlatego i ja nie spuszczałem nikogo z oka.
Skipetarzy, przyjaciele Stojki, jechali na koniach, a to na moją prośbę, by na wypadek, jakich kroków zaczepnych mogli zaraz stratować napastników. Na silnych rumakach, w dobrem uzbrojeniu, sami wspaniałej postawy, przedstawiali widok bardzo przyjemny. Poznać było, że w razie potrzeby nie baliby się podać w z całą Rugową.
Za wsią, a raczej nad nią ciągnęły się skrawki nędznych pól, potem las, a w nim głęboko wrzynający się parów, którym mieliśmy przechodzić. Tu i ówdzie znikały drzewa, a ukazywały się polany, na których pasły się obok siebie spokojnie konie, woły, kozy i owce. Cicha wieś, oraz te łączki ze zwierzętami wyglądały sielankowo i nie harmonizowały bynajmniej ani z celem naszego pobytu w tej miejscowości, ani z tem, że Rugowa stanowiła punkt wyjścia dla tylu okropnych zbrodni.
Nie spotkaliśmy nikogo. To, czego się Szut spodziewał, nie następowało jakoś, aż wreszcie, gdy dostaliśmy się już prawie na górę, zabrzmiał nad nami głos, który pochodził z krawędzi parowu:
— Mam właśnie dwadzieścia i cztery lat.
Zanim zdołałem się namyśleć, coby to mogło oznaczać, zawołał ów głos znowu:
— Teraz jest piękny czas.
A potem dały się słyszeć jeszcze te słowa:
— Która godzina?
Na co inny głos odpowiedział:
— Właśnie wybiła czwarta.
Te głośne okrzyki odnosiły się oczywiście do Szuta. Zmierzyłem ze sztućca i posłałem dwie kule tam, gdzie głosy wskazywały na obecność wołających.
— Ach Boże, ja nieszczęśliwy!
Trafiłem, a nikt nie rzekł na to ani słowa, tylko Szut zwrócił się ku mnie i rzucił spojrzenie gorącej nienawiści. Gdy twarz odwrócił, podszedłem szybko naprzód o kilka kroków. Chciałem zobaczyć jego minę, której teraz nie starał się zmienić, sądząc, że nikt na niego nie zważa. Przechodząc koło niego, ujrzałem, jak po jego twarzy przebiegł uśmiech zadowolenia, który jednak na mój widok zniknął natychmiast.
Było jasnem, że te nawoływania miały Szuta uspokoić w jego przykrem położeniu. Ale co właściwie znaczyły? Wzmianką o pogodzie zawiadamiano go zapewne, jak sprawa stoi dlań dobrze. Ale jak należało rozumieć owe dwadzieścia i cztery lat? Czy nie kryła się pod tym wieść, że taka właśnie liczba ludzi gotowa go uwolnić? Prawdopodobnie. Napróżno szukałem innego wyjaśnienia. A co znaczyć mogło to, że wybiła już czwarta? Zapytałem towarzyszy o zdanie, ale bystrość ich okazała się tak samo niedostateczną jak moja. Wobec tego uznaliśmy za stosowne zachować jak największą ostrożność.
Wkrótce po tym wypadku zniżyły się ściany parowu i wyszliśmy na teren płaski. Miałem właściwie ochotę zatrzymać orszak i udać się tam, dokąd strzeliłem, ale pomyślałem sobie, że nie znajdę już na tem miejscu nikogo, gdyż niezraniony niewątpliwie zabrał, lub przynajmniej ukrył rannego. Nie wydało mi się również wskazanem oddalać się, albowiem nieobecność moją mogli wyzyskać przeciwko nam ludzie, usposobieni dla nas nieprzychylnie. Nie przerywaliśmy więc naszego pochodu.
Gdy po jakimś czasie zwróciliśmy się na prawo, w lesie jeszcze ujrzeliśmy ścieżkę, która się krzyżowała z naszą drogą. Stało tu kilku ludzi, czekających widocznie na nasze przybycie.
— Gdzie prowadzi ta ścieżka? — spytałem ich.
— Do karaułu, panie — brzmiała odpowiedź.
— Byliście tam?
— Tak.
— Czy są tam jeszcze inni ludzie?
— Nawet wielu. Przypatrują się ciągle.
— Cóż tam widać?
— Panie, wieża się zupełnie zapadła.
— Czy niema ani śladu dawnego szybu?
— O, przeciwnie. Tuż obok miejsca, gdzie stała wieża, zapadła się ziemia głęboko, wskutek tego powstała wielka dziura w kształcie lejka. Ale nikt nie śmie wejść tam, bo kamienie ciągle się jeszcze sypią. Jest obawa, że zapadnie się jeszcze głębiej.
Szut zrobił w bok kilka kroków, jak gdyby chciał wrócić na ścieżkę. Przy karaule spodziewał się widocznie pomocy. Ja jednak rzekłem:
— Nie pójdziemy tam! Nie mamy tam czego szukać. Chodźmy prosto do chanu!
Gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, zniknęli ci ludzie miedzy drzewami. Wnet usłyszeliśmy głośny okrzyk:
— Nazad! Idą za nami do domu!
Czy miał być to znak dla owych dwudziestu i czterech ludzi? Słowa te musieli zawołać zdala, nie mając czasu na osobiste doniesienie i zmuszeni być w chanie przed nami. Byłbym chętnie posłał tam kilku jeźdźców, ale bałem się ich pozbywać uważałem to zresztą za zbyt niebezpieczne dla nich samych.
Niebawem las się skończył i droga wiodła tylko przez zarośla. Potem ujrzeliśmy pola, odgraniczone rzędami krzaków. Te zasłaniały nam widok w dali i dlatego prawdopodobnie nie mogliśmy zobaczyć ludzi, śpieszących z karaułu do chanu.
— Gdzie leży dom Persa? — spytałem prowadzącego nas starca.
— Jeszcze pięć minut drogi — odrzekł.
Rzeczywiście po tym czasie doszliśmy do tego miejsca tak nieszczęsnego dla całej okolicy. Droga, którą przybyliśmy tutaj, była gościńcem, wiodącym do Prisrendi. Tędy przyjechał z północy Ranko z pięciu towarzyszami. Tuż przy gościńcu leżał Kara Nirwan-chan, cel naszych długich poszukiwań.
Główny budynek stał po lewej stronie drogi, a poboczne po prawej. Poboczne tworzyły wielki dziedziniec z szeroką kamienną bramą. Była teraz zamknięta, a przed nią i przed wejściem do domu czekało kilkudziesięciu ludzi obojga płci. Nie wpuszczono ich widocznie. Przyjęli nas cicho i spokojnie. Z twarzy ich nie przebijały się ani groźba, ani przychylność. U wszystkich widać było naprężone oczekiwanie.
Zwróciliśmy się do domu mieszkalnego. Tu jednak nie otworzono nam mimo pukania. Halef poszedł na drugą stronę domu i przekonał się, że i tam drzwi zaryglowano od środka.
— Każ nam otworzyć! — zawołałem do Szuta.
— Nie zapraszałem was do siebie — odrzekł. — Nie pozwalam wam wejść do mego domu.
Na to wziąłem rusznicę. Po kilku uderzeniach okutą kolbą rozleciały się drzwi w drzazgi. Szut zaklął. Tłum zaczął się cisnąć do domu. Wobec tego poprosiłem Rankę, żeby tu został i nie wpuścił do środka nikogo nieuprawnionego. Następnie udaliśmy się do wnętrza.
W pustej sieni nie spostrzegliśmy nikogo. Nie było tu przesuwalnych plecionek, lecz silne mury ceglane. Na prawo i lewo leżało po dwie niezamkniętych izb, także próżnych. Urządzenie wskazywało, że przednie izby przeznaczone były dla gości. Po lewej stronie mieszkała zapewne rodzina Szuta, a po prawej służba. Otworzywszy tylne drzwi, przekonałem się, że wychodziły na daleki ugor. Blizko nich prowadziły z sieni wązkie schody na górę. Wszedłem sam na poddasze, podzielone na trzy części: jedna wprost naprzeciw schodów zawierała rozmaite rupiecie. Z dachu zwieszały się gęste rzędy suszonej kukurydzy i cebuli! Dwa inne przedziały stanowiły izby, cięte od środka cienką ścianą z desek. Zapukałem do drzwi, lecz nie dostałem odpowiedzi. Znowu więc kolbą roztrzaskałem deskę: ujrzałem pustą izbę. Po drugiej stronie nie odpowiedziano także na moje pukanie. Przez dziurę z sęka zauważyłem kobietę, siedzącą na skrzyni.
— Otwórz, bo drzwi wywalę! — zagroziłem.
Gdy i to nie poskutkowało, wybiłem jedną deskę, wepchałem rękę przez drzwi i odsunąłem rygiel. Na to wydało kilka głosów okropny wrzask. Kobieta, którą zobaczyłem, miała ze trzydzieści pięć lat. Z nią zastałem dwie stare baby; wszystkie trzy były bardzo dobrze ubrane. Nie ulegało wątpliwości, że miałem przed sobą Szutową. Podniosła się z miejsca, aby się ukryć w kącie. Zatrzymawszy obie stare koło siebie, zawołała do mnie zuchwale:
— A tobie co! Jak śmiesz wdzierać się do nas w ten sposób?
— Bo nie można było inaczej — odrzekłem. — Nie widziałem jeszcze chanu, któryby zamykano przed gośćmi w biały dzień.
— Ty nie jesteś gościem.
— A ty skąd wiesz?
— Słyszałam, co się stało. Doniesiono mi o tem, a zresztą widziałam was, gdyście nadchodzili.
Wskazała na okrągły otwór w murze, przez który można było nas dostrzec.
— Za kogóż ty mnie uważasz? — pytałem dalej.
— Jesteś największym i najgorszym wrogiem mojego męża.
— Twojego męża? Kto on jest?
— Gospodarz.
— A więc ty jesteś gospodynią! Dlaczegóż sądzisz, że jestem waszym wrogiem?
— Ponieważ pojmałeś mojego męża i wogóle ścigasz go już od długiego czasu.
— Wiesz już to wszystko? W takim razie przygotowałaś się zapewne na moje przybycie. Powiedzno, czy nie znasz ty oberżysty Dezelima z Ismilan?
— Jestem nawet jego krewną — krzyknęła wściekle. — To był mój brat, a ty go zamordowałeś! Oby cię Allah potępił!
Usiadłem na rogu skrzyni i zacząłem się przypatrywać wszystkim trzem. Szutowa była jeszcze przystojną kobietą. Miała charakter namiętny i niewątpliwie mniej lub więcej była powiernicą męża. Tamte dwie stare kobiety odznaczały się, jak zwykle w owych stronach, tylko brzydotą. Gdy zapytałem o nie, odpowiedziała gospodyni:
— To moja matka i jej siostra. Lubią ciebie ogromnie, bo jesteś mordercą mego brata!
— Zrzekam się ich miłości, a nienawiść jest mi obojętna. Ja nie przyczyniłem się do śmierci Dezelima. On ukradł mi konia, a jako lichy jeździec spadł z niego i kark przy tem skręcił. Czyż zamordowałem go?
— Tak, ponieważ go ścigałeś. W przeciwnym razie nie byłby musiał skoczyć przez wodę i spaść z konia!
— Słuchaj, ty rozwijasz tu szczególny pogląd. Jeśli mi złodziej ukradnie drogiego konia, to chyba nie będziesz miała nic przeciwko temu, żebym spróbował dostać go napowrót. Że mi przy tem życzysz, żeby na mnie Allah potępienie zesłał, to brzydko brzmi w ustach pięknej kobiety i jest przy tem wielką nierozwagą z twej strony. Ze względu na obecny stan rzeczy powinnaś się wystrzegać obrażania mnie. Mam władzę ukarać cię za to.
— A my mamy władzę zemścić się potem! — zagroziła energicznie.
— Tak? Jesteś zapewne powiadomiona o waszych siłach. Widocznie darzył cię mąż niemałem zaufaniem.
Powiedziałem to dość drwiąco, by ją skusić do jakiej nieostrożności. Wybuchnęła też istotnie:
— Tak, posiadam jego pełne zaufanie. Mówi mi wszystko, dlatego wiem bardzo dobrze, że jesteś zgubiony!
— Myślałem sobie, że przed Szutową nie taił niczego...
— Szutową? — przerwała mi. — Nie jestem nią!
— E, nie wypieraj się! Kara Nirwan przyznał się, że jest Szutem.
— To nieprawda! — krzyknęła z przestrachem.
— Ja nie kłamię. Potwierdził to wobec najstarszych ze wsi, gdy mu zarzuciłem, że jest za tchórzliwy na to, aby się przyznać.
— O Allah! On zawsze taki! Podejrzenie o tchórzostwo usuwa odważnie. Woli zgubić nas i siebie!
— Temi słowy przyłączasz się do jego przyznania. Właściwie nie mam nic do czynienia z wami, kobietami, ale ty jesteś jego powiernicą i współwinną, więc musisz podzielić los jego, jeśli nie zasłużysz na naszą łagodność.
— Panie, ja nie mam nic wspólnego z tą sprawą!
— Nawet bardzo wiele! Byłaś przez tyle lat towarzyszką zbrodniarza, powinnaś też ponieść karę. Szut będzie skazany na śmierć.
— O, Allah! I ja także?
— Całkiem pewnie!
Wszystkie trzy krzyknęły z trwogi.
— Wyjcie teraz! — mówiłem dalej. — Trzeba było przedtem biadać nad sobą! A może sądziłyście istotnie, że Allah nie wydobędzie waszych łotrostw na światło dzienne? Zapewniam was, że wszyscy wasi sojusznicy są zgubieni i że niejeden z nich życiem za to zapłaci.
Obie stare załamywały ręce. Szutowa patrzyła czas jakiś przed siebie, a potem spytała:
— Wspomniałeś przedtem o łagodności. Jak to rozumiesz?
— Myślałem, że osądzą cię pobłażliwiej, jeśli się odpowiednio zachowasz.
— A na czem ma polegać to zachowanie się?
— Jeśli otwarcie wszystko wyznasz.
— To już mąż zrobił. Jego spytajcie, jeśli chcecie się więcej dowiedzieć.
— Całkiem słusznie. Nie mam też zamiaru przeprowadzać z wami przesłuchania i zmuszać was do zeznań. Śledztwo odbędzie się w Prisrendi, a ja stanę tylko jako świadek. Ale od tego, co ja powiem, dużo będzie zależało. Możesz tego dokazać, że nie pożałuję dobrego słowa w twojej obronie.
— Więc powiedz, co mam uczynić?
— Będę wobec ciebie otwarty. I ja i moi towarzysze pochodzimy z obcych krajów. Odjedziemy tam i nie wrócimy już tutaj nigdy. Dlatego nam wszystko jedno, czy tu kto poniósł przez was jaką szkodę i czy was za to spotka jaka kara. Mniej obojętnem jest nam natomiast wszystko, co było przeciw nam wymierzone. Ponieważ jednak uszliśmy szczęśliwie z życiem, przeto jesteśmy skłonni do pobłażliwości, jeśli odzyskamy to, cośmy stracili. Ty możesz przyczynić się do tego.
— Tobie, o ile wiem, nie stała się żadna krzywda.
— Widać, żeś naprawdę we wszystko wtajemniczona. Tak, bezpośredniej szkody nie poniosłem. Ale ograbiliście Anglika i kupca Galingré’go. Spodziewam się, że jest jeszcze wszystko, coście im zabrali.
Patrzyła, nie odpowiadając, jakby w zadumie. Twarz jej poruszała się żywo: przebywała jakąś walkę wewnętrzną. Nie dowierzałem jednak, żeby postanowiła coś korzystnego dla mnie, a nie miałem czasu napierać na nią słowami i dlatego powtórzyłem tylko poprzednie pytanie dobitniej.
Podniosła powoli wzrok, przypatrzyła się mnie bardzo zagadkowo i odrzekła:
— Sądzę, panie, że jeszcze jest wszystko.
— A gdzie?
— W jazłyku[79] mego męża.
— Przestań! — zawołała matka z przestrachem. — Chcesz go naprawdę zdradzić? Chcesz oddać wszystko, co stało się waszą własnością?
— Cicho bądź! Wiem, co czynię — odparła córka. — Ten człowiek ma słuszność. Zrobiliśmy źle i musimy pokutować, a im prędzej naprawimy złe, tem mniej ucierpimy.
To było istotnie bardzo szybkie nawrócenie! Czy jednak rzetelne? Bynajmniej! Zwłaszcza, że nie podobał mi się wcale wyraz twarzy kobiety, gdy to mówiła. Skinęła obu starym uspokajająco i mrugnęła przytem oczyma.
— Gdzie jest jazłyk? — zapytałem.
— W dziedzińcu po tamtej stronie. Poznasz po napisie nad drzwiami.
— Rzeczy znajdują się tam oczywiście nie tylko w przechowaniu, lecz i w ukryciu?
— Pewnie, że takiego łupu nie chowa się do skrzynki.
— Opisz mi schowek!
— Zobaczysz zandyk[80] na ścianie. Zdejm go, znajdziesz za nim dziurę w murze, w niej zaś przedmioty, zabrane Anglikowi i kupcowi.
— Gdybyś chciała wywieść mnie w pole, pogorszyłabyś tylko swoje położenie. Wiem zresztą, że przyszło tu dwudziestu czterech mężczyzn, którzy mają uczynić nas nieszkodliwymi.
Zbladła, a matka i ciotka krzyknęły z trwogi. Gospodyni rzuciła im gniewne spojrzenie i rzekła:
— Panie, okłamano cię!
— Nie. Tego mi nikt nie powiedział, nie mógł mnie więc okłamać. Ja sam to zauważyłem.
— To się mylisz!
— Wiem napewno, że są tu.
— A jednak to nieprawda. Przyznaję, że rzeczywiście miało tylu ludzi wyruszyć przeciwko wam, ale nie tu, lecz przy karaule.
— Czy zostali tam jeszcze?
— Tak. Sądzili, że tam najpierw pójdziecie, a potem dopiero do chanu.
— Czy są na koniach?
— Nie. Na co mogłyby im się przydać konie w walce z wami?
— Dobrze. A gdzie wasi parobcy?
— Z nimi właśnie. Mamy dwunastu parobków, bo tylu ich potrzebujemy do koni, stojących u nas ciągle na sprzedaż.
— A reszta owych dwudziestu czterech?
— To ludzie tutejsi.
— Podwładni męża twego, jako Szuta?
— Tak.
Dawała te odpowiedzi prędko, bez namysłu, a tonem i z wyrazem największej szczerości. Nie chciałem jednak i nie powinienem był jej ufać. Uznałem za bezskuteczne dalej na nią napierać, musiałem raczej i to przyjąć, że dotychczas nie mówiła prawdy. Dlatego podniosłem się ze skrzyni i rzekłem:
— Widzę po twej szczerości, że mogę cię polecić sędziom do łagodniejszego postępowania. Ja zejdę teraz na dół, a wy się stąd nie ruszajcie. Jeśli nie zastanę wszystkiego tak, jak przedstawiłaś, to nie liczcie na pobłażliwość wcale.
— O panie, jestem pewna, że znajdziesz wszystko tak, iż zupełnie darujesz mi karę.
Brzmiało to tak uczciwie i dobrodusznie! Ta kobieta umiała znakomicie się maskować; kto wie, czy sprytem nie przewyższała mnie.
Na dole stali jeszcze wszyscy w sieni. Szut spojrzał na mnie z zakłopotaniem, ale nic nie mógł z mej twarzy wyczytać. Oznajmiłem, że udamy się na dziedziniec po drugiej stronie. Skipetarowie siedzieli na koniach przed domem. Nikt nie zachował się wobec nich nieprzyjaźnie. Gdy zbliżyliśmy się do bramy dziedzińca i zapukaliśmy, nie otworzono nam znowu. Zażądałem pośrednictwa Szuta, ale on wzbraniał się to uczynić, jak przedtem. Wtem wpadło mi na myśl hasło, usłyszane od przewoźnika w Ostromdży. Zapukałem znowu i zawołałem:
— Atczynic, bir syrdasz — otworzyć, to zaufany
— Bir azdan — zaraz! — odpowiedziano za bramą, poczem odsunięto rygiel wewnętrzny i brama się otworzyła, a w niej ukazał się parobek, który na nasz widok osłupiał z przerażenia.
— Budala — głupcze! — mruknął doń Szut.
Wcisnęliśmy się do środka, a za nami wielka część tłumu. Kazałem ludziom zatrzymać się na dworze, ale daremnie. Pchali się na całą szerokość bramy. To mogło dla nas być niebezpiecznem, skinąłem więc na Skipetarów, oni zaś wparli konie w tłum i oddzielili znajdujących się już na dziedzińcu od tych, którzy stali na dworze.
Z zewnątrz zabrzmiały głośne okrzyki niezadowolenia, my jednak zamknęliśmy drzwi, poczem ludziom, którzy się już wcisnęli, nakazałem pozostać na miejscu. Skipetarzy musieli pilnować bramy, gdyż zachodziła obawa, że ludzie spróbują otworzyć. My poszliśmy dalej. Dziedziniec miał kształt kwadratu. Wzdłuż całego boku, stanowiącego front, biegł obszerny, nizki, budynek, oraz taki sam budynek wzdłuż drugiego boku, a trzeci i czwarty bok tworzyły wysokie mury. Od trzeciego, wprost naprzeciw nas, ciągnęło się sześć budynków, równolegle do siebie ustawionych, jak zęby grzebienia. Wyglądały one na stajnie, a zwrócone były frontowemi ścianami do nas, boczne ściany natomiast przypierały do muru. Na jednym z tych budynków wyczytałem słowo „jazłyk“, a nad niem tureckie Dal. Co ta litera mogła oznaczać, tego nie wiedziałem. W jazłyku miała się znajdować wspomniana kasa.
Najpierw wysłałem Halefa, Omara i Oskę celem przeszukania wnętrza domów, a sam zostałem z „ojcami wsi“ przy Szucie. Jego nie należało ani na chwilę spuszczać z oka.
W pół godziny wrócili towarzysze, a Halef oznajmił:
— Zihdi, wszystko bezpieczne, wewnątrz niema nikogo.
— Co jest w tych domach?
— To nie są domy. Te długie budynki — tu wskazał na pierwszą i drugą ścianę czworoboku — to spichlerze z wejściami tylko, od dziedzińca, a tamtych sześć nizkich to stajnie, a w nich dużo koni.
— I tam niema nikogo? Ani jednego parobka?
— Ani jednego.
— Czy wszystkie stajnie jednakowo zbudowane?
— Nie. Ta, na której napisane słowo „jazłyk“, ma z przodu izdebkę, gdzie stoi stół i kilka krzeseł. Na stole znalazłem jakieś papiery.
— To dobrze, przypatrzymy się najpierw tej izdebce. Pers pójdzie ze mną, a lord i monsieur Galingré będą nam towarzyszyli.
— A ja nie? — zapytał Halef.
— Nie. Ty musisz zostać i objąć w mojem zastępstwie komendę. Przedewszystkiem uważaj, żeby nie otwarto bramy i nie opuszczaj tego miejsca pod żadnym warunkiem. Stoicie tu plecyma do spichrza i macie doskonałe oparcie. Gdyby wam co pod moją nieobecność groziło, użyjecie broni, a ja zjawię się natychmiast.
Galingré, Lindsay i ja wprowadziliśmy Szuta do wspomnianej stajni przez drzwi, umieszczone w środku ściany frontowej. Tu ujrzałem dwa rzędy koni. W tylnej ścianie zauważyłem także drzwi, a z przodu trzecie do kantoru. Powały wcale nie było, tylko dach słomiany. Tu w stajni nie mógłby się więc ukryć nieprzyjaciel, z powodu braku miejsca. Szut był bez broni, a ręce miał skrępowane, Byliśmy więc o siebie spokojni.
Mimo to, już z przyzwyczajenia do ostrożności, udałem się do tylnych drzwi, zaryglowanych od środka, a otworzywszy je, wyjrzałem na dwór. Oprócz tego muru, był tam jeszcze jeden, zewnętrzny, a między oboma ciągnęło się wązkie miejsce, na które wyrzucano nawóz. Nie zobaczywszy tam nikogo, uspokoiłem się zupełnie, zwłaszcza że mogłem drzwi zamknąć od środka. Zrobiwszy to, wróciłem do towarzyszy.
Weszliśmy do kantoru, do którego dostawało się światło tylko przez jeden mały otwór okienny. Naprzeciw wejścia spostrzegłem na ścianie szafkę, wysoką na dwa łokcie, a szeroką na jeden. Ponieważ i tutaj znajdowaliśmy się sami, przeto obawy były zbyteczne. Mimo to żółta twarz Szuta pobladła jeszcze o jeden stopień, a spojrzenie krążyło niespokojnie dokoła. Niezawodnie bardzo był rozdrażniony.
Odsunąłem go ku ścianie, ale nieszczęściem tak, że mógł na drzwi spozierać, gdy tymczasem my odwróciliśmy się od nich.
— Tak będziesz stał i odpowiadał na moje pytania — rzekłem z naciskiem. — Gdzie przechowujesz zwykle zrabowane pieniądze?
Zaśmiał się szyderczo i zapytał:
— Chciałbyś wiedzieć?
— Oczywiście.
— Ale się nie dowiesz!
— A może już wiem.
— To chyba sam szejtan ci zdradził!
— Jeśli to był dyabeł, to w każdym razie wcale nie straszny. Był bardzo podobny do twojej żony.
— Co? — wybuchnął. — Czyżby ona ci to wyjawiła?
— Tak, a przynajmniej przedstawił mi się dyabeł w postaci twej żony, kiedy spotkałem go na poddaszu. Powiedział, że zrabowane rzeczy są tu za szafką.
— A to głupia, prze...
Zamilkł, oczy mu zajaśniały. Patrząc po za mnie, wrzasnął:
— Precz z nożami! Nie zabijać tych psów! Chcę ich mieć żywcem.
Równocześnie kopnął mnie w brzuch, aż się zachwiałem. Zanim zdołałem się odwrócić, pochwycono mnie z tyłu. Objęło mnie cztery czy sześć ramion.
Na szczęście wisiał na moich plecach sztuciec, wskutek czego napastnicy nie mogli tak silnie przycisnąć mi prawej ręki do ciała, jak lewą.
Teraz nadeszła chwila stanowczego działania. Co za szczęście, że Szut nie pozwolił tym łotrom użyć broni! Lord krzyknął, Galingré również. Ich także ujęto.
Zwinąłem się, aby twarzą zwrócić się do napastników, co mi się też udało. W małej izdebce stało dwunastu, albo czternastu ludzi, a w stajni jeszcze więcej. Oszczędzanie ich mogło tylko nam samym zgubę przynieść. Chciałem zrzucić z siebie tych trzech, może nawet byłbym tego dokazał, gdybym był miał więcej wolnego miejsca.
Kilku drabów wypchnęło Szuta w ścisku na dwór, aby go tam uwolnić z więzów. Sięgnąłem za pas prawą ręką i wydobyłem rewolwer. Ręki podnieść nie mogłem, zwróciłem więc broń ku dolnym częściom ciał nieprzyjaciół. Po trzech wystrzałach byłem wolny. Nie potrafię teraz szczegółowo opisać, co potem zrobiłem. Wiem tylko, że trzy następne strzały oswobodziły lorda i Galingré’go i że starałem się nie zabijać nikogo.
Począwszy się wolnym, ryknął lord jak lew, kiedy się rzuca na zdobycz. Pochwycił ciężki młot, który przypadkiem leżał na stole i porwał się z nim na wrogów, jakby zapomniał, że ma broń przy sobie. Galingré odebrał jednemu z rannych nóż i poszedł za przykładem Anglika. Ja schowałem rewolwer i wziąłem sztuciec do ręki. Strzelać nie chciałem, a że kolba, jako zbyt słaba mogła się złamać w bójce, przeto waliłem lufą na wszystkie strony.
Odbyło się to wszystko tak szybko, że od pojawienia się tych ludzi nie minęło więcej jak minuta. Byli pewni, że nas zaskoczą i uczynią nieszkodliwymi w jednej chwili. Osłupieli wobec tego, że sprawa poszła całkiem inaczej. Wyglądało to tak, jakby nie mieli rąk, ani broni do walki. Jeden wypychał drugiego, odwróciwszy się do nas plecami. Opanowało ich wprost niezwykłe przerażenie.
— Dur, dur, kałyn, atyn, zokyn — stać, stójcie, strzelajcie, kłujcie! — brzmiał ze dworu gniewny głos Szuta.
Przedtem nie pozwolił użyć broni, a teraz przychodził rozkaz jego zapóźno. Oni uciekali przed nami, naszem więc zadaniem było nie dać im się zatrzymać, ani oglądnąć.
Anglik wykrzykiwał za każdym uderzeniem młota: Walić! Bić! Well!
— Haide, zausz, dyszary — precz, dalej na dwór! — wrzeszczały draby, trącając jeden drugiego. — Kurtułynic, geldirler, geldirler — ratujcie się; nadchodzą, nadchodzą!
Zakrawało to wprost na śmieszność. Nieustraszeni ludzie Szuta, chociaż razem z nim było ich dziewiętnastu, zdzierali przed nami trzema. Wrzeszczeli, co sił starczyło, aż się konie popłoszyły i zaczęły rżeć i wierzgać. Były to chwile zupełnego zamieszania.
Ja jednak myślałem tylko o jednym, t. j. o Szucie.
Czyż miałem dopuścić do tego, żeby mi umknął ponownie? Mur był tak wysoki, że nie mógł przezeń przeskoczyć. Musiałby uciekać pomiędzy stajnie na dziedziniec, aby wyjść bramą. To była, jak mi się zdawało, jedyna droga, a tam oprócz surowej straży Skipetarów stał także Halef, a on prędzejby zastrzelił Szuta, niż przepuścił przez bramę.
Lecz i ludzie z Rugowej tam oczekiwali. Gdyby się ujęli za Persem, to byłaby nas nie minęła ciężka przeprawa.
Te myśli latały mi po głowie, kiedy lufą popychałem skutecznie pomocników Szuta. Jestem pewien, że czuli to dotkliwie jeszcze po miesiącach. Wtem wierzgnął koń z lewej strony. Podrzucone wysoko kopyto nie uderzyło mnie wprawdzie całym rozmachem, przesunęło mi się jednak po plecach tak silnie, że upadłem na ziemię.
Zerwałem się, by pośpieszyć dalej, kiedy za mną zabrzmiał wyraźny głos Halefa:
— Zihdi, co jest, co się dzieje? Słyszałem strzały twego rewolweru i krzyki. Powiedz, co to było!
Uciekający zniknęli byli właśnie za tylnemi drzwiami, a ja, Lindsay i Galingré skoczyliśmy za nimi. Halef nie widział ich już, tylko mnie.
— Napadnięto na nas — odrzekłem co prędzej. — Szut znowu wolny. Wpędzę go tobie w ręce. Wybierz tu sobie najlepszego konia i stratuj Szuta, skoro go tylko zauważysz. Prędko, prędko! Nie mogę się zatrzymywać, bo zacznie się walka, a to byłoby dla nas niebezpieczne.
Poleciałem przez tylne drzwi na wązkie miejsce pomiędzy murami. Domyślałem się słusznie: gnani przez nas opryszkowie przygotowali się już do obrony.
— Na nich, sir! — — zawołałem po angielsku do lorda. — Nie pozwólmy im stanąć!
Lindsay krzyknął i z podniesionemi rękami rzucił się w sam środek nieprzyjaciół. Potem ja się wmieszałem, a Galingré zachowywał się wprost jak bohater. Prześladowani znowu zaczęli uciekać, my pędziliśmy za nimi najpierw wzdłuż stajni oznaczonej liczbą 5, a potem 6. Szuta i pierwszych nie było widać.
Gdy minęliśmy róg szóstej stajni i dobiegliśmy do ściany czworoboku, przy której stał drugi śpichlerz, ujrzałem tuż przy jego froncie otwartą furtę. Była niedalej od nas jak o dwadzieścia kroków, a uciekający pędzili ku niej.
Czyżby Szut wydostał się już tędy? Jeżeli tak, to co było robić? W kilku skokach znalazłem się wśród ludzi Persa, roztrąciłem ich, pobiegłem do furty, a przez nią na pole. Stało się to, co przypuszczałem. Umykali na lewo przez pole, a w prawo Szut na karym koniu. Mimo gniewu i rozdrażnienia, które mię teraz opanowało, zatrzymał się wzrok mój z podziwem na tem zwierzęciu. Szerokie, silne ścięgna, wysokie smukłe odnóża, cienki korpus, długa poziomo trzymana szyja i bardzo mała głowa... do pioruna, to Anglik pełnej krwi. Skąd taki koń wziął się w Rugowej?
Zdumiałem się na widok elegancyi i szybkości, z jaką leciał. Na chwilę zapomniałem o jeźdźcu, o jeźdźcu, ach! On nie powinien był umknąć. Przyłożyłem sztuciec do twarzy, aby ostro wymierzyć. Czy dosięgnę go jeszcze? — pomyślałem sobie. Dla kuli ze sztućca był już za daleko.
W tem błysnęło mi coś przed oczyma. To jeden z mijających mnie zrobił ruch, by mnie pchnąć nożem. Miałem ledwie czas, by w bok uskoczyć, on zaś zamiast Szuta dostał kulą w prawą łopatkę.
— Nazad na dziedziniec! — zawołałem do Anglika.
Na to on i Galingré poskoczyli za mną, nie zważając na wrogów, przez furtę, a potem pomiędzy śpichlerzem a szóstą stajnią na dziedziniec. Tam czekał już Halef na koniu nieosiodłanym.
— Szut ucieka na karym koniu ku wsi — rzekłem prawie bez tchu. — Pędź za nimi, żeby nie wpadł do konaku i nie zabrał nam Riha. Staraj się dowiedzieć, w jakim kierunku wyjechał z Rugowej! Będzie się pewnie starał dotrzeć do Skutari do Hamda el Amazat, by zdobyć pieniądze pani Galingré, gdyż tu nie może się już więcej pokazać.
— Allah jest wielki, a my głupi! — odpowiedział mały. — Dokąd mam ścigać tego opryszka?
— Dopóki się nie dowiesz, jaką udał się drogą. Potem zawrócisz, a reszta to już moja rzecz. Tylko czyń wszystko rozważnie.
Skręcił koniem i popędził ku bramie, krzycząc z daleka:
— Otwórzcie!
Ranko poznał po moich skinieniach, że ja także tego żądam, odsunął rygiel i otworzył bramę. W tej chwili wypadł Halef, ale nie między ludzi, tam zgromadzonych, jak mi się zdawało, gdyż przed bramą nie było nikogo.
Skoczyłem za nim. Wybiegłszy za bramę, ujrzałem wszystkich, jak gonili ku wsi. Zobaczyli Szuta, gdy wypadł z za muru, dowiedzieli się, że jest wolny i pośpieszyli za nim. Ja sam nie mogłem go już dostrzec, gdyż zakrywały go zarośla, przedzielające poszczególne pola. Ale Halef zniknął już także za krzami.
— Effendi, — zapytał Osko — czy Szut zbiegł? — Tak, ale go jeszcze schwytamy. Wejdźcie do środka. Pozostać tu dłużej nie możemy. To, co mamy jeszcze zrobić, musi szybko nastąpić.
„Ojcowie wsi“ nie pobiegli z innymi. Opowiedziałem im o całem zdarzeniu, lecz to nie wywarło na nich wcale wrażenia. Widocznie ucieszyli się, że Szut zdołał nam umknąć. Nawet ów czcigodny starzec westchnął z ulgą i zapytał:
— Panie, co teraz poczniesz?
— Złapię Szuta — odrzekłem.
— I mimo to stoisz tu tak spokojnie? Kto chce drugiego złapać, powinien się spieszyć!
— Spieszę już, tylko nie na twój sposób.
— W takim razie nie dostaniesz go, bo on znacznie się już oddalił.
— Nie obawiaj się! Doścignę go jeszcze.
— A potem znów go tutaj sprowadzisz?
— Nie mam już na to czasu.
— Przecież musisz przeciwko niemu wystąpić jako oskarżyciel lub świadek!
— Znajdą się inni. Mogę to wogóle wam pozostawić. Wiecie, że Pers jest Szutem, gdyż przyznał się do tego w waszej obecności. Do was teraz należy ukarać go, gdy powróci. A jeśli wy tego nie zrobicie, to podejmie się tego Stojko.
— Ja to zrobię z pewnością — rzekł wymieniony. — Skoro się tylko pokaże, nie ujdzie mi.
— Ja nie będę czekał tak długo — zauważył jego bratanek. — Effendi chce go pochwycić, a my będziemy mu towarzyszyli.
— O tem jeszcze pomówimy — odrzekłem. — Teraz chodźcie ze mną do jazłyku.
Tam kazałem szafkę zdjąć z żelaznych haków, na których wisiała. Za nią było rzeczywiście wgłębienie w murze, cokolwiek mniejsze od szafki, a w niem wszystko, co zabrano Anglikowi i Galingré’mu. Owoce dawniejszych grabieży schowano już na innem miejscu. Zadowolniłem się tym wynikiem. Lord chrząkał z radości, ujrzawszy nawet kapelusz, a Galingré cieszył się pieniędzmi, które już trzymał w ręku.
Następnie przeszliśmy się po stajniach, w których stały konie wszelakich gatunków, maści i ceny. Najlepsze trzymane były w stajni, która przypierała do kantoru. Jeszcze gdy z Szutem tam wszedłem, ujrzałem wspaniałego gniadosza. Halef miał widocznie podobny smak, gdyż mimo pośpiechu, z jakim się to stać musiało, wybrał sobie właśnie jego. Równie cennego konia wyszukałem dla Galingré’go i dla Anglika. Należało się zaopatrzyć w jak najlepsze konie.
Stojko wyprowadził także na dziedziniec kilka wspaniałych sztuk. Kiaja starał się oczywiście nie dopuścić do tego, lecz Skipetar huknął na niego:
— Milcz! Czyż te wszystkie konie mogą mi wynagrodzić śmierć syna? Wiem, że wy podzielicie się własnością Szuta, jeśli nie wróci. Powinni więc dostać coś także ci, którzy przez niego szkodę ponieśli. Zresztą jesteście gotowi przyjąć go, gdyby powrócił, tak jakby się nic nie stało. Znana was, ale dołożę starań, żeby mu się tak dobrze nie powiodło.
Reszta przeciwników zniknęła tak samo jak Szut. Nie było nawet tych, których zraniłem w kantorze. Teraz domyśliłem się, że litera Dal znaczyła 4.
Szafka miała pozostać zamknięta aż do przybycia urzędnika z Prisrendi. Posłaniec tam jeszcze nie odszedł. Kazałem kiaji wyprawić go jak najrychlej i postarać się wogóle, żeby zarząd Kara-Nirwan-chanu przeszedł w pewne ręce. Potem dosiadłszy koni, pojechaliśmy do Rugowej, obojętni na to, czy „ojcowie wsi“ pójdą za nami, czy nie.
W konaku czekał na nas już Halef z wiadomością, że przybył jeszcze w samą porę, aby przeszkodzić zabraniu Riha przez Szuta. Był już daleko przedemną — opowiadał hadżi — nadto nie mogłem parowem konia dobrze puścić, gdyż nie miałem odpowiednich cugli z trenzlą, tylko uździenicę. Nie wiedziałem więc, gdzie jest Pers, ale przybywszy tu, zajechałem na dziedziniec. I oto stał tam, a parobcy wyprowadzali mu ze stajni karego.
— Dlaczego to chcieli zrobić?
— Szut zapewnił ich, że okazała się jego niewinność i że polecono mu zabrać konia. Ludzie w Rugowej mają dlań taki nieuleczalny szacunek, że się mu boją sprzeciwiać.
— Czy był uzbrojony? O ile sobie przypominam, nie miał czasu zaopatrzyć się w broń, gdy uciekał.
— Nie zauważyłem nic takiego. Oczywiście oparłem się jego zarządzeniu i kazałem Riha zawrócić do stajni.
— A potem?
— Potem on zemknął czemprędzej.
— Dokąd?
— Przez most, ale nie drogą ujeżdżoną wzdłuż rzeki, lecz na przełaj przez pole ku lasowi na zachodzie. Cwałował ciągle, a ja za nim, dopóki mi w lesie nie zniknął.
Musiałem oświadczyć hadżemu z wyrzutem, a ku jego wielkiemu przygnębieniu, że razem z Oską i Omarem omieszkali zaglądnąć za stajnię. Zebraliśmy się teraz w izbie, gdzie ja zacząłem:
— Czas nagli. Trzeba koniecznie Szuta schwytać na nowo. On musiał tu wszystko na razie porzucić, aby tylko życie ocalić. W tej chwili jest ubogi, niema pieniędzy; aby je zdobyć, pojedzie naprzeciwko Hamda el Amazat, prowadzącego rodzinę Galingré’go. Jeśli mu się uda przywłaszczyć sobie to, co wiozą z sobą, będzie znowu bogaty, powróci tu i wszystkiemu zaprzeczy, bo mnie i towarzyszy nie będzie, a innych świadków zdoła już jakoś usunąć sobie z drogi. Wobec tutejszych stosunków nie uważam za niemożliwe, że potrafi wzbudzić u ludzi przekonanie o swej niewinności.
— Na miłość Boga! — zawołał Galingré. — Moja żona, córka i zięć znajdują się w największem niebezpieczeństwie. Panie, nie zatrzymuj się! Musimy zaraz wyruszyć, zaraz!
— Cierpliwości! — upomniałem. — Przedewszystkiem należy się dowiedzieć, dokąd prowadzi droga, którą się udał.
— To ja mogę powiedzieć — odrzekł Ranko. — Znam jego zamiar. Krewni tego pana przybywają ze Skutari, a droga stamtąd idzie przez Skalę, Gori, Pachę, Spassę, a w końcu Rugowę. Z Pachy zwraca się na północ do Spassy, a potem znowu na południowy wschód do Rugowej. Opisuje więc ogromny kąt, a Szut wie o tem. Nie pojedzie wcale do Spassy, lecz wprost na zachód do Pachy. Droga tam nie utorowana i bardzo licha, ale tamtędy unika się owego kąta i zamiast siedmiu godzin jedzie się do Pachy połowę tego czasu. Postanowił więc z pewnością wyprzedzić nas znacznie.
— Czyżby się spodziewał, że będziemy go ścigali. Bardzo możliwe. Wobec tego obierzemy tę samą drogę. Jest nadzieja, że znajdziemy tu kogoś, kto się podejmie zadania przewodnika.
— Nie potrzebujemy go wcale. Ja sam znam dobrze drogę. Przedewszystkiem idzie o schwytanie Szuta. Pojedziemy wszyscy z tobą, a potem wrócimy policzyć się z węglarzem i jego towarzyszami.
— To ci odradzam, bo czekają na was z utęsknieniem w jaskini. Skoro się spóźnicie, gotowi mordercy, na których chcesz pomścić śmierć brata stryjecznego, ujść ze swego zamknięcia.
— Nie rozumiem ciebie!
Musiałem jeszcze raz opowiedzieć, co przeżyliśmy, i zwrócić na to uwagę Skipetarów, że tłómacz i obydwaj kamieniarze nie zasługują na tyle zaufania, żeby można im na dłużej powierzyć pilnowanie jaskini. Przyznano mi słuszność.
— To prawda, panie. — rzekł Stojko. — Szut nie jest mordercą mojego syna, lecz węglarze. Szuta zostawiam tobie, a resztę biorę na siebie. Chociaż jestem jeszcze osłabiony, wyruszę czemprędzej. Znam drogę, a zresztą jako Skipetarzy zdamy się na nasze oczy i konie.
— A nie zapominaj, że majątek węglarza, czyli dochód z jego morderstw i grabieży, znajduje się pod kominem u jego szwagra handlarza węglami!
— Pojadę tam i zabiorę. A komu to oddać?
— Krewnym poszkodowanych. Skoro jednak nie zdołasz ich znaleźć, to rozdziel między ubogich swojego szczepu. Wszelako nigdy nie zwracaj się z tem do sądu, bo nie dostaliby nic ani uprawnieni, ani ubodzy.
— Stanie się podług twej rady. Ci, którzy dostaną pieniądze, dowiedzą się o waszych imionach, bo wam będą to zawdzięczali. Ale czas odjeżdżać!
Na to zabrał głos Ranko:
— Ja trwam przy postanowieniu, że nie pojadę do jaskini. Wuj i moich pięciu towarzyszy pomszczą śmierć brata stryjecznego Lubinki, ale Szut trzymał dwa tygodnie pod kluczem wuja i chciał go zabić. To także wymaga zemsty. Mnie nie wystarcza, że effendi go ściga; ja muszę być przy tem i dlatego przyłączę się do niego. Nie próbujcie mnie odwieść od tego. Zresztą mogę wam służyć za przewodnika, bo znam te strony.
— Nie będę się sprzeciwiał — rzekł wuj. — Ty masz słuszność, a wiem, że nie porzucasz nigdy raz powziętego zamiaru. Ale wam dobrych koni potrzeba. Dam tobie kasztanka, sobie wezmę innego, jest ich tu dosyć. Ta sprawa zatem załatwiona. Ja wyruszam. Ale co zrobisz z Szutem, gdy go pojmacie? — zwrócił się do mnie.
— Teraz jeszcze nie mogę przewidzieć. To zależy od warunków, w jakich go spotkam. Jeśli mi się uda pochwycić go bez krwi rozlewu, oddam go Rance, a on go tutaj sprowadzi. Co potem, to już rzecz wasza.
Chodziło jeszcze o konie. Ja miałem niezrównanego Riha, Osko i Omar jechali na srokaczach Aladżych, Ranko otrzymał kasztanka, a dla Halefa, Galingré’go i Anglika sprowadzono trzy najlepsze konie z chanu Kara Nirwana. Resztę wraz z tym, na którym jeździł dotychczas Halef, dostali Skipetarzy z wyjątkiem jednego, przeznaczonego pod juki, na strawę dla nas i koni, gdyż nie mieliśmy czasu popasać po drodze. Zakupiliśmy te zapasy od gospodarza. Żałował on bardzo, że tak rychło opuszczaliśmy jego dom, a wdzięczny był za to, że uwolniliśmy go od tak potężnego konkurenta.
Pożegnanie ze Stojką i jego ludźmi odbyło się nader serdecznie. Jeszcze z za mostu słał nam wyrazy życzeń i błogosławieństwa, gdy już skręcał w tym kierunku, skąd my przybyliśmy tutaj.
Niezawodnie dostał się szczęśliwie do węglarza. Co potem stało się ze Szarką i jego zgrają, tego już nie wiem... i nie chcę wiedzieć. Krew za krew, życie za życie!
Wkrótce potem wyruszyliśmy w drogę. Słońce odbyło już większą część swojego łuk u popołudniowego, gdy opuszczaliśmy Rugowę. Jej mieszkańcy odprowadzali nas wzrokiem, my jednak za nimi nie oglądaliśmy się, gdyż nie zostawialiśmy tam wcale naszych serc. Pędząc przez ugory, spojrzałem tylko raz jeszcze ku skalnemu wzgórzu, na którem stał karauł. Już go nie było. Może teraz wieczorami opowiadają sobie o nim, o szybie i o cudzoziemcach, którzy spowodowali zniknięcie tej czcigodnej wieżycy.
Siedmiu nas jechało na koniach, którym podobnych nie dałoby się tak łatwo dobrać nawet w tej okolicy, jak szeroka i daleka ona jest. To też nie wątpiłem, że zdołamy Szuta dopędzić. Z Rugowej do lasu trzebaby iść pieszo ze trzy kwadranse, a my dotarliśmy doń w dziesięć minut.
Właściwe pasmo górskie leżało już za nami, a na południowym zachodzie wznosiły się grzbiety gór Fandi. Mieliśmy przebyć tylko jeszcze ich północne odnogi, a mianowicie płaskowyż, który się ciągnie między Rugową a Pachą aż do Driny i jej dopływu Jośki i tworzy tam miejscami do tysiąca stóp wysokie, prostopadłe brzegi tych rzek obydwu.
Już za pierwszemi drzewami w lesie zaczął się teren wznosić. Może przez trzy kwadranse jechaliśmy pod górę. Potem na górze skończył się las, ustępując miejsca równinie, porosłej trawą i krzaczastemi roślinami. Tu trop Szuta biegł całkiem wyraźnie, jak ciemna linia. Puściliśmy się wobec tego szybkim cwałem, a ta jazda sprawiała widocznie koniom przyjemność.
Przez las musieliśmy jechać jeden za drugim, tu natomiast pozwalał teren na zupełną swobodę pod tym względem. Halefa gniadosz był wspaniałem zwierzęciem i bez wysiłku dotrzymywał kroku Rihowi. Mógł więc hadżi jechać u mego boku. Odwróciłem się i skinąłem na Galingré’go, żeby się zbliżył. Wzięliśmy go między siebie.
— Czy masz mi co powiedzieć, effendi? — zapytał po turecku ze względu na Halefa, nie umiejącego po francusku.
— Tak, chciałbym się dowiedzieć, jak się Hamdowi en Nassr udało wkraść do twego interesu.
— Polecono mi go gorąco ze Stambułu, a on sam okazał się bardzo pożytecznym i wiernym.
— Oczywiście z wyrachowania. Czy sprzedałeś rzeczywiście swój interes?
— Tak, a za to nabyłem nowy w Uskub. Ale jeszcze nie zapłaciłem. Moja żona będzie miała zapewne przy sobie pieniądze i weksle.
— Co za nieostrożność ze strony kobiety wlec taki majątek ze Skutari do Uskub!
— Nie zapominaj, że dzieje się to wbrew mojej woli, a za sprawą Hamda en Nassr!
— To słuszne. Czy wolno zapytać, z którego pochodzisz miasta we Francyi?
— Z Marsylii. Ożywione stosunki mego domu z Lewantą skłoniły mnie później do przesiedlenia się do Turcyi. Mieliśmy filię w Algierze, dokąd brat musiał udać się osobiście, by zapobiec grożącym stratom. On był szefem domu marsylijskiego. Do wyrównania różnic potrzebował koniecznie pomocy syna, dlatego zawezwał go do siebie. W pewien czas otrzymałem straszną wieść o zamordowaniu brata w Blidah.
— Przez kogo?
— Podejrzewano o to pewnego ormiańskiego handlarza, którego usiłowano pochwycić, jednak daremnie. Bratanek Paweł wyruszył sam, aby wyszukać tego człowieka, ale już nigdy nie wrócił.
— Co się stało z przedsiębiorstwem w Marsylii?
— Przeszło na męża jego córki.
— A ty nie słyszałeś już nigdy więcej o Pawle, ani o mordercy twojego brata?
— Nie. Pisaliśmy listy za listami, zięć brata sam jeździł do Algieru, ale wszelkie trudy były bezowocne.
— Cobyś zrobił, gdybyś spotkał mordercę, a on poprosił cię o posadę w twoim kantorze?
— Dostałby posadę, ale w piekle. Ale czemu pytasz mnie tak osobliwie?
— Bo chcę ci coś pokazać.
Wydobyłem z portfelu owe trzy kawałki gazety, znalezione przy trupie na Saharze i podałem Galingré’mu.
— Gazety, bardzo dawne? — rzekł. — Skąd je masz?
— To są — urywki z „Vigie Algérienne“, „L’ Independant“ i „Mahouna“. Pierwsze z tych czasopism wychodzi w Algierze, drugie w Konstantynie, a trzecie w Guelmie. Przeczytaj tylko artykuły, które zakreśliłem.
Zawierały one równobrzmiące niemal opisy zamordowania francuskiego kupca Galingré’go w Blidah. Przeczytawszy to, pobladł Galingré.
— Effendi — zawołał, opuszczając na siodło ręce razem z gazetą — jak się to dostało do twoich rąk?
— Powiedz najpierw, czy twój bratanek Paweł był żonaty.
— Ożenił się na krótko przedtem, a młoda żona umarła ze zmartwienia po jego zniknięciu.
— Jak się nazywała z domu? Czy imię i nazwisko zaczynało się od liter E. P.?
— Tak, panie, tak! Nazywała się Emilia Pouillet. Skąd znasz jej inicyały?
— Nie mogła chyba być tak starą, jak wynika z daty, wyrytej na wewnętrznej stronie pierścionka.
Zdjąłem z małego palca pierścień, znaleziony ongiś na ręce zmarłego i podałem go Francuzowi. Zobaczywszy na nim datę 15 juillet 1830, rzekł szybko, jak gdyby nie mógł tchu złapać:
— Pierścionek ślubny Pawła, zaginionego Pawła! To nie ulega wątpliwości.
— Ale jak się to zgadza z datą 1830 r.?
— To ślubny pierścionek jego teściowej, Emilii Palangeur z domu. Ponieważ początkowe litery rodowego nazwiska matki były te same, przeto nosiła córka jej pierścionek, oczywiście z pietyzmu, a nie z oszczędności. Ale, effendi, powiedz, w jaki sposób doszedłeś do tego pierścionka.
— W bardzo prosty. Znalazłem go na Saharze wśród okropnych okoliczności. Twój brat zginął z ręki ormiańskiego kupca, a bratanek Paweł wpadł na trop mordercy i ruszył za nim przez pustynię. Tam się zetknęli, ale bratanka zabito i ograbiono. Wkrótce potem byłem na tem miejscu i przypadkowo ujrzałem zwłoki. Zdjąłem pierścionek trupowi z palca, oraz zabrałem gazety, które nieopodal leżały. Morderca nie zauważył pierścienia, a papiery wyrzucił jako bezwartościowe.
— Mój Boże, mój Boże! Nareszcie wyjaśnia mi się ta sprawa, ale jak! Czy nie ścigałeś zabójcy?
— Owszem, spotkałem się z nim nawet na szocie, gdzie przejeżdżaliśmy po okropnej solnej skorupie jeziora. Tam zastrzelił on także naszego przewodnika, ojca Omara, którego tu widzisz między nami. On chce się zemścić na tym łotrze. Potem go znowu mieliśmy prawie w naszych rękach, ale udało mu się umknąć, co się już teraz z pewnością nie powtórzy.
— Teraz? Jak? Czy on jest tutaj?
— Oczywiście! To Hamd en Nassr, a właściwie Hamd el Amazat.
— O nieba! Czyż to być może? Hamd el Amazat mordercą mego brata i bratanka?
— Tak. Halef widział to wszystko. Niech ci opowie.
Hadżi czekał tylko na to wezwanie. Ja podjechałem ku Rance, a ich zostawiłem samych. Wkrótce usłyszałem wyraźnie patetyczny głos Halefa.
Tymczasem skończyła się równina i znowu dostaliśmy się pomiędzy zalesione wzgórza, gdzie musieliśmy jechać powolniej. Oglądnąwszy się, ujrzałem Halefa, Omara i Galingré’go pogrążonych w rozmowie nad temi przykremi zdarzeniami. Trzymałem się na przodzie zdala od nich, nie czułem wcale ochoty do w zięcia udziału w układanych przez nich planach zemsty.
Zmierzchało się już, kiedy las zaczął się znowu zniżać, a gdyśmy wjechali na stromą dolinę Jośki, zabłysły przed nami światła Pachy, noc bowiem ciemna roztoczyła już była swe panowanie.
Pierwszy dom nie zasługiwał właściwie nawet na nazwę chałupy. Z dziury, która naśladowała okno, padał blask ognia. Podjechałem blizko i zawołałem do wnętrza. Na to wyjrzało z otworu coś okrągłego i grubego. Wziąłbym to był za kupkę kłaków, lub siana, gdyby z tej plątaniny nie zabrzmiał był głos ludzki:
— Kto tam?
Domniemana wiązka kłaków i siana stanowiła nadobną fryzurę mówiącego.
— Jestem obcy — odrzekłem — chciałbym cię o coś zapytać. Jeżeli masz ochotę zarobić pięć piastrów, to wyjdź tutaj!
— Pię... pięć piastrów! — krzyknął z zachwytu nad tą nadzwyczajną sumą. — Zaraz wyjdę, zaraz! Zaczekaj! Nie ucieknij mi!
Następnie ukazał się w drzwiach mały, cienki kretyn z olbrzymią głową i nogami powyginanemi w szable.
— Nie jesteś sam? — zapytał. — Spodziewam się, że mi nic nie zrobicie! Jestem biedny, bardzo biedny człowiek, pasterz bydła wiejskiego.
— Nie obawiaj się. Jeśli nam dasz dobrą odpowiedź, dostaniesz nawet dziesięć piastrów.
— Dzie... dzie... dziesięć piastrów! — zawołał zdumiony. — O nieba! Dziesięć piastrów płaci mi gospodarz za cały rok, a przytem nie żałuje batów.
— Za co?
— Za to, że owce mu pasę.
— To zły i niezbyt hojny człowiek.
— Nie, wcale nie. On daleko chętniej chwyta za bat, niż za sakiewkę, a żywi mię tem, czego już inni nie chcą.
Zapytałem o gospodarza, przypuszczając, że Szut mógł do niego zajechać. Pasterz nie był już młody, ale wydał mi się słabym na umyśle, a przynajmniej dziecinnym. Dzięki temu można się było więcej odeń dowiedzieć, niż od kogo innego.
— Pasiesz owce całej wsi? — pytałem dalej.
— Tak jest. Każdy gospodarz po kolei daje dzienny wikt mnie i siostrze, która tam siedzi przy ogniu.
— Więc zawsze jesteście we wsi i nigdy nie wychodzicie?
— O, ja wychodzę, czasem nawet daleko, jeśli muszę popędzić sprzedane owce. Niedawno byłem w Rugowej; najdalszą miejscowością, którą znam, jest Gori.
Mieliśmy właśnie jechać do Gori, więc mnie to zajęło.
— W Rugowej? U kogo?
— W chanie Kara Nirwana.
— Czy znasz gospodarza tego chanu?
— O, jego tu wszyscy znają! Widziałem go nawet dzisiaj, ja i moja siostra, która tam siedzi przy ogniu.
— Ach, więc był tutaj w Pasze?
— Tak, chciał jeszcze dalej pojechać. Gospodarz musiał mu broń dać, bo nie miał żadnej przy sobie.
— A skąd wiesz o tem?
— Przecież widziałem go.
— Ale nie słyszałeś tego, co mówił z gospodarzem?
— Oho! Wszystko słyszałem, wszystko! Podsłuchałem właśnie dlatego, że mi gospodarz zabronił. Ja jestem mądry, bardzo mądry, a moja siostra także, która tam siedzi przy ogniu.
— Czy mogę ją zobaczyć?
— Nie.
— A to czemu?
— Bo ona się boi obcych. Ucieka przed nimi.
— Przedemną nie potrzebuje uciekać. Jeżeli ją zobaczę, zapłacę ci piętnaście piastrów.
— Pię... tnaście pi... astrów! — powtórzył. — Zaraz ją zawołam i...
— Nie, nie wołać! Wejdę sam do środka.
Ten dziwny osobnik miał może wiadomości, dla mnie niezbędne. Aby mu nie dać czasu do namysłu, zeskoczyłem czempędzej z konia i wepchnąłem go przez drzwi.
Do jakiejże wszedłem nory! Chata, zbudowana z gliny i słomy, miała połowę dachu również ze słomy, a drugą połowę z... nieba, które zaglądało swobodnie do wnętrza.
Strzecha, na pół przegniła, zwisała w wilgotnych strzępach. Dwa kamienie tworzyły palenisko, na którem płonął ogień. Nad nim stał na trzecim kamieniu wielki gliniany garnek, z odbitą górną częścią. Gotowała się w nim woda, a z niej sterczały dwie nogi zwierzęce. Obok stała dziewczyna i mięszała potrawę trzonkiem złamanego biczyska. Dwa posłania ze zgniłej słomy stanowiły jedyne sprzęty.
A cóż dopiero mieszkańcy! Pastuch był rzeczywiście kretynem. Chude jego ciało tkwiło w spodniach o jednej tylko całej nogawicy. Brzuch podwiązywał sobie szmatą.
Korpus był obnażony, jeśli nie należało uważać za ubranie pokrywającej go grubej skorupy brudu. Na zbyt dużej głowie mieścił się dziwnie malutki nosek jak fasolka, olbrzymie usta i parę ocząt, nieokreślonego wyrazu. Koronę, zdobiącą jej wierzch, tworzył dziki chaos włosów, urągający wszelkim opisom.
Siostrzyczka ani urodą, ani jakością, ani obfitością ubrania wcale się nie różniła od niego. Jedynie nieudała próba ujęcia włosów w warkocz odbijała u niej od zaniedbania pod tym względem u brata.
Na mój widok krzyknęła głośno, odrzuciła biczysko, pobiegła na pościel i tak się głęboko wsunęła w słomę, że tylko czarne jak węgiel nogi wystawały na zewnątrz.
Serce mnie zabolało. To także byli ludzie!
— Nie uciekajże, Janko! — rzekł brat. — Ten pan daje nam piętnaście piastrów.
— To nieprawda! — powiedziała z pod słomy.
— Ale z pewnością.
— Niech ci je dadzą, ale zaraz!
— Tak, panie, daj! — zażądał pasterz.
— Jeśli Janka wylezie, zapłacę nawet dwadzieścia.
— Dwa... dwadzieścia! Janko, wyłaź!
— Niech pierwej da. Ja nie wierzę. Do dwudziestu nikt nie potrafi doliczyć; on także nie! Sięgnąłem do kieszeni i wręczyłem mu wymienioną sumę. Podskoczył z radości, krzyknął z zachwytu, porwał siostrę i przyciągnął ją aż do mnie. Tu dał jej do rąk pieniądze. Przypatrzyła się im, ujęła mię skwapliwie za rękę, pocałowała i poszukała biczyska, aby dalej obracać niem w garnku.
— Co gotujecie?
Gdyby nie wolna połowa dachu, to pobyt w tej izbie byłby niemożliwy, zwłaszcza że z zawartości garnka rozchodził się okropny smród.
— Aw[81] — odrzekł, mlaskając językiem jak gurmand.
— Aw? Jakie zwierzę?
— Kipr[82], kipr, którego wczoraj złapałem.
— I wy go zjecie?
— Pewnie! Kipr to największa nazika.[83] Przypatrz mu się! Jeżeli zechcesz, to odstąpimy ci chętnie kawałek, ponieważ dałeś nam strasznie dużo pieniędzy. Ja dam ci chętnie, a moja siostra także, która tam stoi przy ogniu.
Wziąłem „dziczyznę“ za nogę i wyciągnąłem z garnka. Brrr! Te poczciwce zdjęły wprawdzie ze zwierzęcia skórę kolczastą, ale nie rozcięły go i nie wypatroszyły. Jeż gotował się razem z całą treścią żywota!
Wyszedłem do konia jucznego, przyniosłem chleb i mięso i dałem pasterzowi.
— To ma być nasze? — krzyknął zdziwiony.
Teraz wyrazom radości i uciechy nie było końca. Janka zakopała w kącie tych dwadzieścia piastrów, a brat powiedział:
— My składamy wszystkie zarobione pieniądze. Gdy się wzbogacimy, kupimy sobie owcę i kozę. Będzie wełna i mleko. A teraz możesz dalej mówić o gospodarzu Kara Nirwan-chanu. Panie, powiem ci wszystko. Ty jesteś tak dobry, jak nikt jeszcze, dla mnie i dla mojej siostry, która tam stoi przy ogniu.
— Więc widziałeś tego człowieka?
— Tak, siedział na czarnym koniu, kupionym od baszy z Kyprili dlatego, że go przedtem okulawił. Wjechał mi w sam środek trzody i stratował na śmierć dwie owce. Dlatego zostawiłem przy trzodzie siostrę, która tam stoi przy ogniu, a sam pogoniłem do gospodarza, aby go o tem zawiadomić. Gdy tam przybyłem, stał ów człowiek z Rugowej przed domem. Uderzył mnie z konia w głowę i powiedział, żebym się zaraz zabrał i nie słuchał, o czem się tu będzie mówiło. Gospodarz mój stał przy nim. Ponieważ on mnie uderzył i dwie owce zmarnował, poszedłem umyślnie pod okno izby, żeby usłyszeć to, przed czem mię odpędzano.
— O czem mówili?
— Kara-Nirwan pytał, czy nie przejeżdżał kto tędy z wozami.
— A czy tak było?
— Nie. Potem powiedział, że nadjadą jeźdźcy, a jeden z nich na arabskim ogierze, że się o niego zapytają. Żądał od gospodarza, żeby im oświadczył, iż Kara Nirwan udał się do Dibri, a nie gościńcem do Gori.
— A czy on pojechał do Gori?
— Napewno. Sam widziałem, bo uważałem dobrze.
— Jak daleko do Gori?
— Na dobrym koniu trzeba jechać dwanaście godzin, ale Kara Nirwan nie stanie aż w samem Gori, tylko w Newera-chan.
Newera znaczy po serbsku „zdrajca“.
— Czemu się ten chan tak nazywa?
— Bo leży na skale tej samej nazwy.
— A dlaczegóż ona tak się nazywa?
— Nie wiem.
— Czego tam chce ów człowiek z Rugowej?
— Będzie czekał na ludzi z wozami.
— Jakie miejscowości leżą na drodze do Newera-chanu?
— Dwie wsi, a potem następuje chan. Stąd trzebaby tam jechać aż do świtu, bo jest z ośm godzin drogi konno.
— Czy stoi w odosobnieniu?
— Tak. Ja tam byłem.
— Po której stronie drogi?
— Po prawej.
— Czy znasz gospodarza?
— Tak, on bywa tutaj czasami. Nazywa się Dragojło. Nikt go nie cierpi; powiadają o nim, że zebrał sobie majątek z kradzieży.
— Czy słyszałeś jeszcze co więcej?
— Nie mogłem, bo gospodarz wszedł do izby po strzelbę, pistolet i nóż. Człowiek z Rugowej miał swoją broń przy sobie. Potem odjechał czemprędzej.
— Jak dawno temu?
— Panie, tego ci powiedzieć nie potrafię, bo nie mam kojun zaaty[84] jak padyszach. Ale przypuszczam, że upłynęły ze dwie godziny.
— Powiedz mi jeszcze tylko, czy łatwo znaleźć gościniec do Gori.
— Tak. Biegnie po tamtej stronie Joski od Spassy, przez którą musicie przejechać, a potem dalej na lewo. Przeprowadzę was aż poza wieś.
— Pięknie, zrób to! Ale to noc. Czy nie stracimy z oka gościńca?
— To możliwe wtedy, gdy go się nie zna, ale aż do pierwszej wsi trudno zabłądzić, a gdy zbudzicie czobana,[85] to za pięć piastrów zaprowadzi was chętnie aż do miasta, skąd już nie zabłądzicie.
— A więc wiem wszystko. Jestem z ciebie zadowolony. Ile się tu płaci za owcę?
— Za jednoroczną dwadzieścia piastrów.
— A za kozę?
— O, daleko drożej. Dojna kosztuje co najmniej trzydzieści piastrów.
— Czy zdołałbyś wyżywić takie zwierzęta?
— Tak. Tu jest ziemia padyszacha, na której wolno paść wszystkim.
— No to będziesz miał więcej, niż jedną owcę i kozę. Przypatrz się tym srebrnikom! To razem dwieście piastrów. Możesz sobie za to kupić przynajmniej cztery kozy i cztery owce, jeżeli nie dopuścisz, żeby ci źli ludzie pieniądze zabrali.
— Pozwolić zabrać? Niechajby kto spróbował! Poszedłbym do papaca,[86] onby mi dopomógł. Ale ty żartujesz. Bylibyśmy bogaczami, ja i moja siostra, która tam stoi przy ogniu.
— Więc wy tu macie papaca?
— Tak bardzo dobrego, który mi czasem jeść daje. Ja jestem chrześcijanin.
Powiedział to z prawdziwą dumą. Wydarłem z notatki kartkę, napisałem na niej kilka wierszy i oddałem mu to z następującą uwagą:
— Jeżeliby kto utrzymywał, że nieuczciwie zdobyłeś tych dwieście dwadzieścia piastrów, gdyby ci chciano zabrać pieniądze, to pokażesz papacowi tę kartkę. Zawiera ona potwierdzenie z moim podpisem, że odemnie dostałeś pieniądze.
Przed napisaniem wręczyłem mu pieniądze. Stał przedemną z wyciągniętemi sztywnie rękoma i patrzył z niedowierzaniem. Położyłem kartkę na pieniądzach, odwróciłem się, wyszedłem i wsiadłem na konia. Na to wybiegł on także i krzyknął uradowany:
— To ma być moje naprawdę?
— Pewnie, że tak!
— Moje i mojej siostry, która tam stoi przy ogniu?
— Naturalnie, ale nie wrzeszcz tak! Obiecałeś przeprowadzić nas aż do gościńca, a my nie mamy już czasu czekać.
— Zaraz, zaraz, już idę, idę!
Trzymał jeszcze w ręku pieniądze, potem zaniósł je, mówiąc słowami Halefa, do „najmilszej z córek,“ która, tam stała przy ogniu. Wróciwszy, chciał w wielu słowach wyrazić swoją radość, ale mu zabroniłem. Wobec tego poszedł szybko przed nami. Małym datkiem uszczęśliwiliśmy aż dwoje ludzi.
Minąwszy kilka małych zabudowań, przejechaliśmy przez most na kozłach drewnianych nad Joską. Za mostem była wieś właściwa. Spotkaliśmy kilka ciemnych postaci, które stanęły, zdumione naszym widokiem, ale nikt nas nie zagadnął. Tak przybyliśmy na koniec wsi, gdzie dostawszy się na gościniec, rozstaliśmy się z naszym opiekunem. Z daleka jeszcze zawołał za nami na cały głos, czemu już przeszkodzić nie mogłem:
— Bin defa szykr weriric, ben we kyc kardaszim, odada ateszta durmak olan — dziękujemy wam tysiąckrotnie, ja i moja siostra, która tam stoi przy ogniu!
Otaczała nas ciemna noc. Nie znałem jeszcze tamtych koni, ale na Riha mogłem się spokojnie zdać, bo gdybym nawet cugle wypuścił, to nie zboczyłby z drogi na pewno. To też pogalopowałem na czoło orszaku, zawiesiłem cugle na kuli i puściłem czarnego wolno.
Jechało się pod górę, potem w dół, a ciągle pośród drzew i zarośli. Gdyby Szut zaczaił się tutaj na nas, mógł łatwo kilku z nas znieść z siodła strzałami. Myślałem nad tem, wytężałem oczy i uszy, ale szczęściem okazało się to dotąd niepotrzebnem.
Po więcej niż dwu godzinach przybyliśmy do pierwszej wsi. Ranko twierdził wprawdzie, że zna te strony, ale zdaniem mojem dlatego tylko, żeby móc razem jechać. W dodatku było całkiem ciemno, a księżyc miał zejść dopiero później. Gdybyśmy byli zbłądzili, mógł był Szut osiągnąć cel swój, zanimbyśmy znaleźli drogę właściwą. Zapytałem więc jednego z ludzi spotkanych, czy moglibyśmy, za dobrem wynagrodzeniem oczywiście, dostać przewodnika. Do owczarza nie chciałem się zwracać. Zapytany sam ofiarował nam usługi. Za dziesięć piastrów gotów był zaprowadzić nas aż do Newera-chanu, prosił tylko, byśmy zaczekali, aż sobie konia sprowadzi. Stawił się po kilku minutach.
Oczywiście musieliśmy być ostrożni, bo nie znaliśmy go wcale. Mógł z polecenia Szuta stać na drodze na czatach, by nas poprowadzić potem fałszywie. Wzięliśmy go między siebie, ja zaś obiecałem mu dwadzieścia piastrów, jeśli będzie uczciwy, a kulę w łeb, gdyby się starał nas oszukać.
Jadąc znowu przez las i zarośla, dotarliśmy w trzy godziny do drugiej wsi. Za nią ciągnęło się pole, a potem znowu las. Od czasu do czasu dolatywał do nas po lewej stronie szum wody. Był to dopływ połączonych już Drin, ale nie pomnę już, jak się nazywał.
W tem zeszedł księżyc, dając dość dużo światła, Znajdowaliśmy się w dzikiej okolicy górskiej. Wszędzie skalne ściany i zęby, groźne olbrzymy drzew, wilgotne powietrze i przytłumiony szmer liści na wierzchołkach, których cienie padały nam na drogę w najfantastyczniejszych postaciach.
A jaka to była droga! I tędy miały wozy przejeżdżać! Konie potykały się co chwila o wielkie kamienie, lub wstępowały w głębokie dziury. Tak posuwaliśmy się naprzód, aż pozimniało i zerwał się wiatr poranny. Ze słów przewodnika wynikało, że znajdowaliśmy się w górach Kerubi, w okolicy bardzo złej sławy. Za godzinę i mieliśmy dotrzeć do Newera-chanu.
Na pytanie, czemu te strony nazywają się Newera, „zdrajca“, otrzymałem odpowiedź, że kamienną równinę przerzynają bardzo często długie i głębokie szczeliny. Jeździec nie może puszczać tam konia cwałem, bo nie zdołałby się zatrzymać, gdyby się nagle znalazł nad taką okropną rozpadliną. Wielu zginęło już w ten sposób. Oprócz tego opowiadają, że są w tamtych stronach ludzie, którzy strącają drugich do takich czeluści. To nie była wcale wiadomość uspokajająca.
W pół godziny zaczęło szarzeć. Przyszło mi na myśl, że przewodnik przeszkadzałby nam w Newera-chanie, dlatego obiecałem mu trzydzieści piastrów zamiast dwudziestu, jeśli zaraz zawróci. Zgodził się i odjechał, skoro tylko otrzymał pieniądze. Niezbyt przyjemnie mu było zapewne w naszem towarzystwie. Nie rozmawialiśmy prawie zupełnie i darzyliśmy go wyraźną nieufnością.
Wtem las się skończył nagle. Przed nami ciągnęła się równina z twardego kamienia, pokrytego tu i ówdzie mchem ślizkim. Rzadko gdzie widać było jakieś drzewo lub krzaki. W dali leżał czarny punkt, a przez dalekowidz zobaczyłem, że to kompleks budynków. To był z pewnością chan, któregośmy szukali.
Droga nasza wyglądała, jak ciemna linia, wijąca się wśród zieleni mchów skalnych. W jakiś czas dojechaliśmy do miejsca, w którem od drogi oddzielał się jakiś trop w lewo; zsiadłem z konia i zbadałem go. Tędy przejeżdżał wóz w towarzystwie kilku jeźdźców. Mchy przygniecione kołami i kopytami przylegały jeszcze mocno do ziemi, bo nie miały jeszcze czasu się podnieść. Wóz przejechał niewątpliwie przed kilku minutami. Nie było go jednak widać, gdyż kierunek właśnie, w którym podążył, zasłaniał nam wązki pas zarośli.
Zdjęła mnie trwoga, ale nie dałem tego poznać po sobie. Wskoczyłem na siodło i popędziłem do chanu, a za mną towarzysze, nie mogąc sobie wytłumaczyć mojego zachowania. Dojechawszy do chanu, ujrzeliśmy, że się składał z kilku zabudowań o niezachęcającej powierzchowności. Przed domem mieszkalnym stały dwa ciężkie, wyładowane i płachtami przykryte, wozy, zaprzężone wołami. Przedtem usunięto trzeci, który razem przyjechał.
— Halef wejdzie ze mną — rzekłem. — Reszta zatrzyma się tutaj. Popatrzcie, czy gurty dobrze ściągnięte. Będziemy może mieli jazdę bardzo gwałtowną.
— Czyżby to były wozy, którymi jedzie moja żona? — spytał Galingré z obawą.
Nie odpowiedziałem mu nic, lecz wszedłem z Halefem do środka. Ponieważ drzwi nie były zasunięte, przeto należało przypuścić, że mieszkańcy już powstawali. W izbie zastałem dwóch tęgich chłopów przy wódce przy jednym stole, przy drugim zaś nad miską zupy całą rodzinę, składającą się z bardzo długiego i tęgiego mężczyzny, z dwu chłopców, żony i prawdopodobnie służącej. Mężczyzna stał wyprostowany, gdy wstąpiłem do izby. Zdawało się, że zerwał się ze strachu, gdy nas na dworze zobaczył. Zwróciłem się doń w tonie szorstkim:
— Czy ten dom nazywą się Newera-chan?
— Tak — odpowiedział.
— Do kogo należą te dwa wozy?
— Do ludzi ze Skutari.
— Jak się nazywają?
— Nie zapamiętałem sobie. To obce imię.
— Czy Hamd en Nassr jest z nimi?
Widziałem, że chciał zaprzeczyć, ale rzuciłem mu takie spojrzenie, że się przestraszył.
— Tak — powiedział z wahaniem.
— Gdzie on teraz?
— Niema go.
— Dokąd się udał?
— Do Pachy, a potem dalej.
— Czy sam?
— Nie, pojechali z nim obcy.
— Ilu ich było?
— Jeden mężczyzna, jedna starsza, a jedna młoda kobieta i woźnica.
— Jak dawno wyruszyli?
— Niema jeszcze kwadransu. Tam siedzą woźnice drugich dwu wozów, które mają ruszyć za nimi.
Wskazał na dwu pijących.
— Czy miałeś jeszcze innych gości?
— Nie.
— A z Rugowej nikogo?
— Nie.
— Człowiecze, kłamiesz! Kara Nirwan był tutaj i odjechał razem z Hamdem en Nassr za wozem. Przybył dopiero w nocy.
Przeraził się. Był w porozumieniu z Szutem. Odrzekł wysoce zakłopotany:
— Nie znam Kara Nirwana. Przed dwoma godzinami przybył tu istotnie jeździec, ale nie z Rugowej, lecz z Alessio. Śpieszył się bardzo, a że ci obcy jechali tą samą drogą, więc przyłączył się do nich.
— Słusznie! Śpieszył się bardzo, a wyruszył z wozem, zaprzężonym wołami! Prędko będzie się naprzód posuwał. Ale ten wóz nie pojechał do Pachy. My zdążamy stamtąd i bylibyśmy musieli go tam zobaczyć. Znam ciebie. Wiem także, co się tu ma stać. Wrócimy i pomówimy z tobą w dalszym ciągu. Miejże się na baczności! Postaramy się już o to, żeby ci ludzie nie zginęli w jakiej szczelinie skał Newera.
Zwróciwszy się do woźniców, dodałem:
— Należymy do rodziny, której rzeczy wieziecie. Nie ruszycie z tego chanu, dopóki nie zjawimy się tu znowu. Zostawiamy tam konia jucznego, a wy zabierzcie go do stajni i dajcie mu jeść i pić!
Obydwaj podnieśli się milcząco, aby rozkaz wykonać. Ja wyszedłem z Halefem i dosiedliśmy koni.
— Wracamy. Tam się coś szatańskiego kroi. Chcą rodzinę Galingré’go wtrącić do rozpadliny — oświadczyłem.
Galingré krzyknął z przerażenia, ale ja ledwie to dosłyszałem, bo puściłem się był odrazu cwałem. Reszta pędziła za mną, co koń wyskoczy.
Ranko przysunął się do mnie z kasztanem i zapytał:
— Czy Szut jest przy tem?
— Tak.
— Dzięki Allahowi! To go mamy!
Więcej nie powiedzieliśmy już ani słowa. Dostawszy się do miejsca, w którem badałem ślady kół, skierowaliśmy się tamtędy. Zdawało się, że konie wiedzą, iż wymagamy od nich największej chyżości. Srokacze Aladżych leciały jak ptaki, czyniąc zaszczyt swej sławie, a reszta koni pełniła też swą powinność. Ale po Rihu kasztan był koniem najlepszym. Poznałem to dopiero teraz.
— Zihdi — zawołał za mną Omar — czy zobaczę teraz Hamda el Amazat.
— Tak. On tam jest!
— Niechaj się więc piekło otworzy, gdyż poślę mu teraz żer.
Przebiegliśmy przez wspomniany szereg zarośli, a przed nami roztoczył się daleki widok. Gdzieś na widnokręgu przed nami ukazał się biały punkt, nie większy od małej muszli. To był niewątpliwie wóz, na nim błyszczała biała płachta.
— Prędzej, prędzej! — zawołałem. — Musimy dobiec o ile możności blizko, zanim nas spostrzegą!
Nie zachęcałem dotąd Riha do pośpiechu ani ostrogami, ani szpicrutą. Teraz wymówiłem doń zwykłe „kawahm“, a ruszył naraz tak, jak gdyby dotychczas szedł tylko kłusem. Wprost leciał.
— Maszallah! Co za koń! — krzyknął Ranko.
On jeden dotrzymał mi kroku, ale musiał już bicza używać. Ja siedziałem w siodle spokojnie, jakby na krześle. Rih biegł tak równo, że mogłem pisać.
Biały punkt się powiększał. Przez dalekowidz zobaczyłem, że wóz posuwał się naprzód, a towarzyszyli mu trzej jeźdźcy. Podziękowałem Bogu za to, że nie przybywaliśmy za późno. Gdyby był chciał Szut dokonać swego zamiaru, byłby się musiał z wozem zatrzymać. Z tego, że wóz był jeszcze w ruchu, wywnioskowałem, iż podróżnym nic się dotąd nie stało. Trzema jeźdźcami byli: Pers, Hamd el Amazat i zięć Galingré’go. Obie kobiety siedziały w wozie.
Niebawem mogłem już gołem okiem rozpoznać angielskiego karosza Szuta. Wtem odwrócił się Pers i spostrzegł nas, kiedyśmy od nich oddaleni byli jeszcze o kwadrans drogi. Wstrzymał konia, a Hamd el Amazat zrobił to samo. Przez kilka sekund patrzyli ku nam, poczem ruszyli cwałem, ale nie razem i nie w tym samym kierunku. Chcieli nas podzielić. Szut puścił się wprost naprzód, a Hamd el Amazat w lewo.
Zachodziła obawa, że z wściekłości na nasz widok zastrzelą zięcia i kobiety. Na szczęście tego nie zrobili.
Oglądnąwszy się, ujrzałem resztę naszych towarzyszy daleko za sobą, ale głos mój mógł jeszcze do nich dolecieć. W skazując w lewo, zawołałem:
— Bierzcie tamtego, to Hamd el Amazat! Szuta my dwaj weźmiemy.
— Prędzej, prędzej, Ranko! — wezwałem Skipetara.
On dał kasztanowi ostrogę i uderzył go biczem. Ta podnieta, a jeszcze więcej ambicya, skłoniły konia do wytężenia wszystkich sił: wybiegł przed mego ogiera. Ale ten znowu, zaledwie go spostrzegł, rzucił się naprzód bez popędzania i prześcignął w kilku skokach kasztana. Rih nie znosił konia przed sobą.
Tak dotarliśmy do wozu. Stał przy nim zięć, nie wiedząc, co to wszystko znaczy. Nie mógł sobie wytłómaczyć, dlaczego towarzysze opuścili go tak nagle.
— To byli mordercy! — zawołałem, przelatując obok niego.
Nie zauważyłem, jakie te słowa zrobiły na nim wrażenie, gdyż zaledwie je wymówiłem, byliśmy już przed nim daleko. Odwróciwszy się znowu, spostrzegłem, że mnie towarzysze zrozumieli, bo starali się dopaść Hamda el Amazat. Srokacze biegły na czele wszystkich koni.
Tylko Galingré zachował pierwotny kierunek swej drogi, czego nie należało mu brać za złe. Jemu chodziło przedewszystkiem o rodzinę. Zresztą nie potrzebowaliśmy go wcale.
Aż dotychczas nie zmniejszała się odległość między nami a Szutem, chociaż Ranko ciągle podpędzał kasztanka.
— Effendi, nie dostaniemy go! — zawołał do mnie. — Jego anglik ma nad naszymi końmi przewagę.
— Oho! Uważaj! Nie znasz mego czarnego.
Podniosłem się na strzemionach. Nie uczyniłem nic więcej, bo do użycia „tajemnicy“ nie było jeszcze powodu. Ale i ten ruch wystarczył. Rih zrozumiał, że chciałem mu ulżyć ciężaru. Tem zachowaniem mojem obraziłem jego poczucie godności, to też w jednej chwili podwoił wprost szybkość.
Wyglądało to tak, jak gdyby tylko ziemia za nami znikała. W czasie takiej jazdy tylko dobry jeździec mógł nie dostać zawrotu głowy. Ogier nie sadził w długich odstępach; nie czuło się nawet, żeby ruszał nogami. Ciało jego leciało w linii prostej, wahającej się ledwie dostrzegalnie do góry i na dół. A jednak on nie zastosował był jeszcze swych zdolności w całej pełni.
Ranko pozostał daleko za mną, natomiast Szuta miałem przed sobą z każdą chwilą bliżej: z początku na kilometr, potem tylko na pół, wnet potem o dwieście, nakoniec o sto metrów. Ścigany oglądnął się i krzyknął z przestrachu. Uderzeniami kolby podniecał konia do większego pośpiechu, a poczciwe zwierzę czyniło, co mogło. Z wyciągniętą poziomo szyją biegł anglik naprzód w widocznych podskokach, ale piana zaczęła mu już ciec z pyska, a skóra błyszczeć od potu. To był zły znak dla Szuta: jego kary nie dorównywał mojemu. U Riha nie zauważyłem ani śladu piany lub potu, a nawet po jeszcze jednym kwadransie takiej gonitwy nie spodziewałem się tych objawów. Ale oczywiście, pamiętałem więcej o jego zdrowiu, niźli o swojem własnem.
Jąłem się namyślać, co począć. Strzelać? To można było najprędzej i najpewniej uskutecznić. Rusznica niosła nawet na większą odległość niż ta, w której Szut teraz się znajdował, a wobec równego chodu konia mogłem mierzyć tak pewnie, że z łatwością zmiótłbym był Persa z siodła. Ale nie chciałem go zabijać. Jeślibym był strzelił do konia, byłby jeździec wyleciał z siodła i dostał się już napewno w moje ręce. Ale żal mi było pięknego, poczciwego zwierzęcia. Pozostawał jeszcze jeden dobry środek ujęcia Szuta bez szkody dla niego lub konia. Tym środkiem było lasso, które też zaraz odwiązałem.
W chwili, w której tem byłem zajęty, usłyszałem przeraźliwy okrzyk Szuta. On poderwał właśnie konia, który skoczył daleko, przesadzając jednę ze szczelin, opisanych mi przez przewodnika. W kilka sekund potem przeleciał i Rih ponad nią. Szerokość jej wynosiła najwyżej cztery łokcie.
Wtem oglądnął się Szut znowu za mną. Tak zwrócony wymierzył do mnie ze strzelby. Czyżby umiał strzelać poza siebie z siodła, jak Beduini? W tej chwili odwiodłem i ja kurki rusznicy i oba strzały huknęły zaraz po sobie. Nie wycelowałem w Persa, chcąc tylko jego konia przestraszyć. To mi się udało znakomicie, gdyż anglik rzucił się na razie w bok, a potem popędził naprzód w nieregularnych podskokach. Ponieważ Szut w tej właśnie chwili pociągnął był za cyngiel, dlatego oczywiście chybił.
Zarzuciłem strzelbę na plecy i owinąłem lasso o łokieć i przedramię. Musiałem się śpieszyć, gdyż przed nami wynurzył się wązki pas lasu. Gdyby Szut zdołał tam dotrzeć, byłby ocalony.
Z trudem tylko utrzymał się on na siodle, gdy koń w bok skoczył. Teraz starał się usiąść pewniej. Trzeba było nareszcie użyć „tajemnicy“. Położyłem koniowi rękę między uszami i zawołałem: „Rih“! Przez chwilę koń jakby zawisł w powietrzu, potem zarżał donośnie i pomknął jak wichr. Wprost nie da się opisać, do jakiej chyżości potrafi taki koń doprowadzić, gdy usłyszy to czarowne słowo. Ktoby nie znał mojego konia tak dobrze jak ja, musiałby oczy zamknąć, aby nie zlecieć z siodła.
Szut był przedemną o sześćdziesiąt metrów, potem zrobiło się z tego pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści, wreszcie dwadzieścia. Usłyszał tuż za sobą tętent mego konia, odwrócił się i krzyknął przerażony:
— Allah zeni dżehenneme hykm etsin ei kypek — niech cię Allah w piekle pogrąży, psie!
Wydobył pistolet i wypalił do mnie, ale nie trafił. Potem zaczął konia walić rękojeścią po głowie tak, że biedne zwierzę, wytężywszy wszystkie siły, pędziło jak szalone. Ale napróżno, gdyż odległość między nami wynosiła stopniowo już tylko piętnaście, potem dziesięć, a nareszcie sześć metrów.
— Uważaj, Szucie, teraz cię dostanę — zawołałem. — Nikt: człowiek, ani czart cię nie ocali!
Odpowiedział mi prawdziwym rykiem. Sądząc, że uczynił to z wściekłości, okręciłem lassem dokoła głowy.W tem ujrzałem, że chciał konia w bok szarpnąć, ale zwierzę już się było rozpędziło, a nadto jakby oszalało od uderzeń pistoletem. Nastąpił drugi okrzyk taki, jaki się słyszy tylko w największem niebezpieczeństwie, w najwyższej trwodze. To już chyba nie była wściekłość, lecz przerażenie śmiertelne.
Pchnąłem konia cokolwiek naprzód, aby obok Szuta, który biegł teraz wprost przedemną, móc spojrzeć przed siebie. Boże wielki! Długi, bardzo długi i szeroki ciemny pas przecinał w poprzek kierunek naszej drogi, nie dalej jak o trzydzieści kroków. To była okropnie szeroka szczelina z przeciwległą krawędzią, o jakie dwa łokcie wyższą.
Może byłbym zdołał konia odwrócić, ale wobec niewysłowionej chyżości, z jaką leciał, było to bardzo wątpliwe. Nie pozostawało nic innego, jak pędzić dalej naprzód.
Spuściłem rękę z lassem, poderwałem głowę karego, położyłem mu znowu dłoń między uszyma i krzyknąłem, ryknąłem niemal:
— Rih, Rihti, Rihti, et tajib, natt, natt, natt — Rihu, Riszku, Riszku, skacz, skacz, skacz!
Byłem pewien, że koń zrozumie te wyrazy, a przynajmniej słowo natt, ponieważ był do tego w swej ojczyźnie wytresowany. Otworzył pysk, wydał krząkliwy głos jakby na znak, że go ogarnia zapał do wysiłku, zgrzytnął o stal wędzidła i przemknął w dalekich, sprężystych łukach, koło Szuta ku rozpadlinie.
Ani Szut, ani ja nie mieliśmy czasu zważać wzajem na siebie. Każdy pamiętać musiał tylko o sobie i koniu. Ale w przelocie ryknął mi Pers przekleństwo. Wtem znalazłem się nad szczeliną. Trzymając ostro lejce, pochyliłem się mocno ku przodowi.
— Rih, hallak, ali, ali — Rih, teraz, w górę, w górę!
Oczy zwróciłem, w osłupiałem przerażeniu na przeciwległą krawędź szczeliny. Nie widziałem, jak szeroka, bo utkwiłem wzrok na tym punkcie, na który chciałem się dostać. Był on o jaki metr wyżej położony od tego, na którym się znajdowałem po tej stronie.
Poczciwe, niezrównane, zwierzę odbiło się i rzuciło w górę wysoko. Przez mgnienie oka wisiałem nad przerażającą głębią. Puściłem cugle i podałem się wstecz, chociaż to się może wydać niebezpiecznem i bezrozumnem. Musiałem tak zrobić, aby ulżyć ciężaru przedniej części końskiego ciała i nie spaść. Gdybym był nie zachował tej ostrożności, byłbym życie stracił, gdyż mimo doskonałych zalet karego, skok nie udał się dostatecznie. Rih zaczepił o kamień tylko przedniemi kopytami.
— ’ali, ’ali! — krzyknąłem i przechyliłem się znowu naprzód, uderzając konia lassem w brzuch pomiędzy nogi. W ten sposób przeniosłem ciężar z tylnej części ciała konia, a Rih, którego jeszcze nigdy nie biłem, otrzymawszy cios w najdotkliwsze miejsce, poderwał tylne nogi aż pod brzuch, skurczył się tak, że aż gurt pękł na nim i oparł się o grunt także tylnemi kopytami.
Jeszcze jeden potężny podskok i ja spadłem razem z siodłem, a koń pobiegł trochę dalej i stanął.
Wszystko to trwało jedną, a może dwie sekundy. Powstawszy w oka mgnieniu, spojrzałem za siebie. Koń Szuta gotował się właśnie do skoku; ale nie dosięgnął nawet tego brzegu. Dał się słyszeć wrzask, od którego krew krzepnie w żyłach, a równocześnie koń i jeździec runęli w przepaść.
Zlodowaciałem. Przystąpiłem do szczeliny. O nieba! Miała przynajmniej pięć metrów szerokości! Na tyle ją oceniłem, ale, jak wiadomo, trudno jest odmierzyć okiem szerokość wody lub głębokiej czeluści; łatwo się przy tem pomylić. A głębia była tak wielka, że dna wcale dostrzec nie mogłem; ciemna otchłań zionęła z dołu.
To był sąd sprawiedliwy! Szut umarł taką śmiercią, jaką drugim gotował. Zginąć musiał on i koń. Było niepodobieństwem, żeby obaj tam przy życiu pozostali. Mimoto nadsłuchiwałem czas pewien i wołałem, ale odpowiedzi nie dostałem.
Poszedłem do Riha, który zawrócił był i stanął obok siodła. Objąłem go rękoma za szyję i przycisnąłem małą jego głowę do siebie. On potarł pyskiem o moje ramię, polizał w rękę i w policzek. Robił wrażenie, jak gdyby wiedział, że ocaliliśmy sobie życie nawzajem.
Oglądnąwszy się za towarzyszami, ujrzałem Rankę, nadbiegającego na kasztanku. On nie zauważył szczeliny, zacząłem więc dawać mu znaki i wołać, żeby jechał powoli.
Na prawo od miejsca, w którem rozstałem się z towarzyszami, spostrzegłem ich ścigających Hamda el Amazat. On nie trzymając się jednego kierunku, posługiwał się taktyką, mającą na celu wyrównanie różnic w chyżości koni, tamci zaś pozwalali się zwodzić i jechali za nim zygzakiem. Tylko jeden z nich okazał się mądrzejszym od reszty, a był nim chytry hadżi. On pojął taktykę wroga i usiłował ją sparaliżować.
Hamd el Amazat pojechał na wschód, gdzie starał się dotrzeć do lasu, poznał jednak wkrótce, że koń jego nie sprosta koniom przeciwników i dlatego umykał zygzakiem. Na samym przedzie pędził Omar, chcąc pierwszy dopaść mordercę ojca. Ale Halef nie myślał się dać oszukać. Gnał ciągle prosto we wschodnim kierunku, a potem zatrzymał konia, aby zaczekać na Hamda el Amazat.
Ów to zauważył. Widząc, że tędy nie zdoła się przebić, zwrócił się ku południowi w tym samym kierunku, w którym przedtem Szut jechał. Korzystał przy tem bardzo chytrze i zręcznie z niewielu zarośli, rozsianych po równinie. To jedno mógł wyzyskać wobec swych prześladowców. Ale w ten sposób musiał wpaść na niebezpieczną szczelinę, której dotychczas nie spostrzegł. Przecierpiał niemałą trwogę, za co go wcale nie żałowałem. Ale on sądził, że ścigają go tylko za postępowanie z Galingré’m i jego rodziną. Jaki go los właściwie czekał, tego oczywiście nie przeczuwał.
Wóz stał jeszcze tam, gdzie się zatrzymał po naszem przybyciu, a Galingré i zięć byli przy nim. Ranko dotarł do rozpadliny, zaglądnął w dół i zawołał:
— On zabity, roztrzaskany, effendi! Allah, jak ty zdołałeś się tam przedostać!
— O tem później! Zostań, gdzie jesteś, aby Hamd el Amazat tędy nie przeskoczył przez szczelinę. Ja pojadę naprzeciw niego.
— Nie potrafisz tego zrobić, bo gurt twój przerwany.
— Mam drugi zapasowy w torbie przy siodle. Za dwie minuty będzie ta przeszkoda usunięta.
— Ale tędy nie dostaniesz się do Hamda el Amazat!
— Może znajdę węższe miejsce, a jeżeli nie, to kulą go dosięgnę.
Taki gurt rezerwowy, rzecz bardzo praktyczna, zrobiony jest z krótkiego kawałka, którego oba końce opatrzone są sprzączkami mocno chwytającemi. Przypina go się do obu końców przerwanego gurtu, a to trzyma tak samo, jak cały gurt.
Włożyłem w krótkim czasie koniowi siodło na nowo i dosiadłem, aby pojechać wzdłuż szczeliny na wschód, gdy tymczasem Ranko zatrzymał się po drugiej stronie z tym zamiarem, żeby nie puścić tędy Hamda el Amazat. Na wschodzie połyskiwał pancerz Halefa, od północy pędzili za nim inni, a ja znajdowałem się w stronie południowej w celu przyjęcia go. Był więc osaczony. Zresztą i szczelina zagradzała mu drogę na południe.
Zobaczyłem właśnie, że stanął i wymierzył ze strzelby do Omara, który jednak rzucił się z koniem w bok i uszedł w ten sposób kuli, następnie ruszył za Hamdem el Amazat z wzniesioną strzelbą, by go z konia powalić. Chciał go schwytać żywcem i tylko ogłuszyć. Hamd nie uciekał, lecz zatrzymał się, a gdy nadbiegł przeciwnik, wydobył szybko pistolet i wypalił. Koń Omara stanął dęba i przewrócił się, a Hamd el Amazat jechał dalej ku szczelinie.
Ujrzawszy ją, stropił się bardzo i skierował się na południe tam, gdzie ja zająłem stanowisko. Pośpieszyłem na jego spotkanie do miejsca, gdzie szczelina miała tylko trzy metry szerokości. Tu było łatwo przeskoczyć zwłaszcza, że z tej strony brzeg był wyższy. Cofnąłem konia o pewną odległość wstecz, aby osiągnąć silniejszy rozpęd.
Hamd el Amazat nadjechał właśnie i zauważył, że nie mam broni, oraz że dzieli nas szczelina. Oczywiście, że nie byłby się odważył przez nią przeskoczyć.
— Chodźno tu! — zadrwił. — Tobie się poddam!
— Zaraz! — odrzekłem.
Zawołałem na Riha, a on ruszył ku szczelinie i przesadził ją wielkim zgrabnym łukiem. Hamd el Amazat krzyknął ze strachu i popędził prosto na Rankę, a ja za nim.
Teraz przydało się lasso. Złożyłem pętlę, rzuciłem i zdarłem swego konia. Za jednem szarpnięciem wyleciał Hamd el Amazat z siodła, a w następnej chwili byłem już przy nim.
Rzut mi się udał. Pętla opasała schwytanemu ręce tak mocno, że nie zdołał niemi poruszyć. Ukląkłem nad nim i owinąłem go jeszcze kilkakrotnie rzemieniem.
Upadek z siodła ogłuszył go tak, że wytrzeszczył na mnie oczy, nie mówiąc ani słowa. Wnet nadbiegł także Omar.
— Jakto? — odezwałem się doń z radością. — Widziałem, jak upadłeś i sądziłem, że cię trafił!
— Drab źle strzelił — odrzekł. — Kula rozerwała mi uzdę i dlatego koń się przewrócił. Nareszcie, nareszcie mamy go! A teraz...
— Cicho! — prosiłem. — Pozwól mnie najpierw z nim się rozmówić.
— Dobrze, ale on do mnie należy!
Nie odpowiedziałem mu na to, gdyż właśnie zbliżył się Ranko, a za nim reszta towarzyszy. Halef przybył ostatni, gdyż był najdalej.
Najpierw potoczyła się oczywiście rozmowa o Szucie i o moim skoku przez szczelinę. Towarzysze odszukali to miejsce i nie mogli się nadziwić, że mi się skok udał. Rih zbierał laury, pieszczono go, a on rżał przy tem radośnie.
O Szucie wspomniano krótko, bo nie było się już nim co zajmować. Co do Hamda el Amazat prosiłem, żeby mu nie wyjawiać na razie, kim jesteśmy. Mieliśmy go osądzić dopiero po powrocie do Newera-chanu. Odzyskał był już przytomność, przywiązano go więc do jego konia, a Osko i Halef wzięli go między siebie, aby go zaprowadzić do chanu. Omar się też ofiarował, ale oświadczyłem mu otwarcie, że mu nie ufam. Zachodziła obawa, że towarzysząc więźniowi, nasyci swą żądzę zemsty bez oglądania się za naszem przyzwoleniem.
Wszyscy trzej pojechali na wskos do chanu, a my zwróciliśmy się tam, gdzie stał wóz. Stamtąd Galingré i jego rodzina nie mogli widzieć całego pościgu. Kobiety i zięć nie przeczuwali, z jakiem indywiduum mieli do czynienia. Z całem zaufaniem słuchali wszelkich jego wskazówek, nie wątpiąc ani na chwilę, że pochodziły od Galingré’go. Przypuszczali, że Galingré znajduje się już w Uskub i że na Hamda el Amazat zdał nieograniczone pełnomocnictwo. Gdy więc zaczął tak nagle umykać, nie wiedzieli, co o tem sądzić. Dopiero, gdy Galingré zjawił się ku ich radosnemu przerażeniu, przekonali się, w jakiem byli niebezpieczeństwie, ponieważ on im to uprzytomnił, choć nie tak obszernie, jak to stało się potem.
Przedstawiono nas paniom, które wysiadły na nasze przyjęcie. Ponieważ zanosiło się na dłuższe opowiadanie, przeto poprosiłem, żeby to odłożyli na później. Chciałem się tylko dowiedzieć, czy gospodarz Newera-chanu pozostawał w porozumieniu z Szutem.
— Pewnie! — rzekł zięć. — Wszyscy trzej rozmawiali z sobą tajemnie, a potem radził nam gospodarz usilnie, żebyśmy zaraz ruszyli nie czekając, aż tamte dwa wozy nadjadą.
— Czy mieliście powód do tego, żeby nie czekać na tamte wozy?
— Żona się źle czuła, bo zaszkodziła jej podróż, a polepszenia nie można się było spodziewać po jednodniowym odpoczynku w brudnym chanie. Z resztą ten, którego nazywacie Szutem, powiedział, że w najbliższej wsi ma siostrę zamężną, która nasze panie przyjmie bardzo życzliwie. Przedstawił nam to wszystko w świetle tak korzystnem, że zgodziliśmy się w końcu na jego radę i pozwoliliśmy się zawieźć do jego siostry. Tamte wozy z ruchomościami mogły zdążać za nami powoli, gdyż mieliśmy się tam zatrzymać dzień cały.
— Ach tak! Chciał was pozabijać, a potem zabrać jeszcze wasze pakunki. Ależ jak mogliście postąpić tak; nierozważnie i jechać za nim jeszcze wówczas, kiedy z drogi tak zboczył?
— Nie uderzyło nas to bynajmniej, ponieważ zapewnił, że tędy o wiele prędzej dojedziemy, że jechać przez tę równinę daleko wygodniej będzie, niż po lichej drodze.
— Byłby was doprowadził do pierwszej szczeliny, gdzie wóz musiałby się był zatrzymać. Tam byliby was zastrzelili, ograbili, a potem rzucili do głębokiej czeluści.
— Mój Boże, któżby był coś podobnego przypuścił! zawołała starsza. — Ufaliśmy Amazatowi bez zastrzeżeń, a Szuta zachowanie się wobec nas dowodziło, że mamy do czynienia z najlepszym i najusłużniejszym człowiekiem. Wielka to łaska Boża, że przybyliście nam w ostatniej chwili na pomoc!
— Tak, zawdzięczamy tym ludziom wiele, bardzo wiele! — potwierdził mąż. — Ocalili nas wszystkich od śmierci, a mnie wyswobodzili z ohydnej niewoli. Odzyskaliśmy znaczną część mego majątku, a to co wy wieziecie, czyli całe nasze mienie, możemy znowu za naszą własność uważać. Słowa nie są jeszcze podziękowaniem, a ponieważ życie opłacić się nie da, przeto pozostaniemy na zawsze ich dłużnikami.
Tak powiedział on na razie. Ale potem, gdy obróciliśmy wóz i ruszyli za wolno postępującymi wołami, przyłączył się do mnie, odciągnął mnie od reszty jeźdźców i niedosłyszalnie dla nikogo zaczął mówić:
— Panie, teraz dopiero zobaczyłem, jakie niebezpieczeństwo groziło mnie i mojej rodzinie. Pan uczynił dla mnie wiele, bardzo wiele. Najpierw przyniósł mi pan z dawna upragnioną wiadomość o mym bratanku, następnie uwolnił mnie pan z kopalni i oddał mi pan zabrane pieniądze. Jest to suma, o której wysokości pan nie wie, bo odstąpił pan, kiedy przeliczałem, by się przekonać, czy jest jeszcze wszystko. Potem ocalił pan tych troje ludzi od okrutnej śmierci, a o majątku, którego dzięki temu nie straciłem, także nie mogę zamilczeć. Żona ma przy sobie wszystko, co się dało jeszcze zlikwidować. Popełniła przez to wielką nieostrożność, a nawet błąd kupiecki. Ale Hamd el Amazat rzekomo z polecenia mego kazał jej to uczynić. To wszystko zawdzięczamy jedynie panu. Czyż mam ten przygniatający ciężar zobowiązań nosić na barkach przez całe życie? Sądzę, że pan tego nie zechce i pozwoli mi pan, jak się spodziewam, przyczynić się do jego szczęścia. Czy ma pan rodzinę?
— Rodziców i rodzeństwo.
— Czy są bogaci?
— Nie, bardzo nawet ubodzy. Pracuję dla nich w nadziei, że stosunki ich poprawią się z czasem.
— Więc potrzebuje pan oczywiście pieniędzy!
— Zapewne, ale zarabiam je sobie przez swój zawód. Opisuję moje podróże, otrzymuję za to znośne wynagrodzenia i pomagam rodzinie.
— W takim razie proszę pana usilnie przyjąć mój udział w tej synowskiej opiece nad pańską rodziną.
— Dziękuję! Widzę, że chciałby mi pan z całego serca pomóc. Jednak ja nie śmiem sobie odbierać przyjemności, jaką daje przeświadczenie, że o własnych jedynie siłach spełniam swoje obowiązki. Nie uprawiam ocalania ludzi za pieniądze. Najważniejsze zaś jest to, że pan mnie nic nie zawdzięcza. Nazwij pan to szczęściem, przypadkiem, zrządzeniem losu, czy też wolą Bożą, żeśmy się z panem spotkali — mojej zasługi w tem niema. Widzieliśmy pana w niebezpieczeństwie, a mogąc pana wybawić z niego, uczyniliśmy to. Radość i zadowolenie z tego, żeśmy się stali narzędziem wyższej woli, jest dla nas sowitą nagrodą, jeżeli tu wogóle można mówić o nagrodzie.
— Ależ monsieur, ja jestem bogaty, bardzo bogaty, bogatszy, niż się panu zdaje!
— Cieszy mię to, gdyż chętnie patrzę na to, jeśli bliźni coś posiadają. Jako zamożni potrafią dużo zdziałać dobrego. Nie ja jestem ich wierzycielem, lecz Bóg. Jemu nie zdoła pan nigdy zwrócić kapitału, ale niech Mu pan procent wypłaca, wyświadczając dobrodziejstwa Jego mniej zasobnym dzieciom i mając dla nich zawsze otwarte serce i rękę.
— Otóż to właśnie chcę czynić! — rzekł głęboko wzruszony. — Ale pan przecież także jest mniej zasobny, niż ja.
— Są różne dobra i rozmaite rodzaje bogactwa. Ja nie mam złota, ani srebra, lecz jestem co najmniej tak bogaty, jak pan i kto wie, czy zamieniłbym się z panem.
— Panie, to są dumne słowa, które zmuszają mnie do milczenia, przynajmniej co do pańskiej osoby. Ale jeżeli to, co pan wzbrania się przyjąć, dam pańskim towarzyszom, to nie popsuje mi pan tej uciechy. Nie, tego panu zrobić nie wolno!
— Oni są zupełnie panami swej woli. Nie mam prawa im rozkazywać i mogą postąpić w tym wypadku, jak im się podoba.
— To mię cieszy. Nie odradzi im więc pan, jeśliby gotowi byli pozwolić mi podziękować sobie.
— Nie. Wiem, że odmowa rani wdzięczne serce i obarcza je wielkim ciężarem. Czyń pan wedle swego upodobania! Jestem pewien, że znajdzie pan odpowiedni sposób, gdyż wśród właściwości charakteru u moich towarzyszy ambicya nie jest na miejscu ostatniem.
— Proszę zatem serdecznie pouczyć mię, jak mógłbym najstosowniej wobec każdego z nich uiścić się z mojego długu. Anglik...
— Nie wchodzi wcale w rachubę — wtrąciłem. — To lord i milioner. Szczery uścisk dłoni więcej dlań będzie znaczył, niż najcenniejszy dar. Zresztą on nie jest pańskim wierzycielem, gdyż jego także ocalono.
— A więc niech będzie Osko.
— Jego córka jest synową bardzo bogatego kupca w Stambule. On tam powraca i opływać będzie w dostatki. Wiem zresztą i to, że na odjezdnem w Edreneh otrzymał od zięcia swego znaczne środki na naszą podróż. Widzi pan zatem, że on nie potrzebuje pieniędzy. To Czarnogórzec i mógłby dar pieniężny uważać za jałmużnę, a to dotknęłoby go bardzo.
— A jak tam z Halefem?
— To biedak. Jego młoda żona jest wnuczką szejka arabskiego, który nigdy nie był Rotszyldem.
— Więc pan sądzi, że ucieszyłbym go jakąś kwotą?
— Tak. Jeżeli nie da mu pan wprost, lecz w dowod czci dla „najwspanialszej z żon i cór“, on wróci z dumą do ojczyzny i będzie tam o panu pamiętał.
— A Omar?
— Ten jest jeszcze biedniejszy. Był, podobnie jak jego ojciec, przewodnikiem przez solną pokrywę szotu Dżerid. Jest to zawód strasznie karkołomny, jak się sam o tem przekonałem. Ojca jego zastrzelił Hamd el Amazat, gdy ten nas przez szot przeprowadzał, a Omar porzucił ojczyznę bez żadnych materyalnych środków, aby szukać mordercy i pomścić jego czyn krwawy. Wyruszył, pomyśl pan sobie, z południowego Tunisu przez Saharę, Egipt i tak dalej do Konstantynopola, a stamtąd jechał z nami aż tutaj bez grosza w kieszeni. To chyba arcydzieło, o jakie trudno! Skoro wywrze zemstą i będzie musiał powracać, stanie bezsilny sam jeden na obczyźnie, nie wiedząc, jak się dostać do swej dalekiej ojczyzny. Mogę mu wprawdzie dać tyle, że głód zaspokoi po drodze, ale... hm!
Przedstawiłem położenie Omara umyślnie w nieco gorszem świetle, niż było w rzeczywistości. Ten bogaty Francuz nie zubożałby z pewnością, gdyby dla biednego Araba sięgnął trochę głębiej do mieszka. Powiedział też zaraz:
— Z przyjemnością wielką zajmą się jego losem. Ale czy Osce nie należy nic ofiarować?
— Pieniędzy nie. Pamiątkę małą przyjąłby.
— Więc uważa pan, że bez obrazy można ofiarować niezbyt kosztowny przedmiot?
— Oczywiście.
— Wobec tego mam nadzieję, że nie rozgniewa się pan, gdy poproszę usilnie, żeby pan sobie przypomniał mnie czasem za pomocą tej malutkiej pieczątki. Nosiłem ją dotychczas tylko jako wisiorek przy łańcuszku i nie kazałem jeszcze wyryć na mej mego nazwiska, może więc pan umieścić tam swoje. Szut zabrał mi oczywiście także zegarek, odzyskałem go tylko dzięki panu. Jeżeli nędzny brelok odczepię od łańcuszka dla pana, spodziewam się, że nie urażą pana tym podarunkiem.
Mówiąc to, odwiązał od łańcuszka małą pieczątkę i podał mi ją. Nazwał to nieznacznym upominkiem, ale tak bynajmniej nie było. Wisiorek tworzył ostrosłup ścięty z ładnego cielistego topazu, ujęty zgrabnie w złoto i zakończony główką z szafiru; wartość jego wynosiła co najmniej kilkaset koron. Wypadało oczywiście przyjąć. Ucieszył się też tem Galingré szczerze i serdecznie.
Tymczasem przyłączyli się do nas tamci towarzysze. Lord rozmawiał żywo z paniami. Rad był z tego, że umiały po francusku, bo mógł nareszcie język w ruch wprawić, co mu się z powodu niedostatecznej znajomości języka Turków i Arnautów niezupełnie dotąd udawało.
Przedstawiał im niedogodności drogi stąd do Rugowej i połączył z tem zapewnienie, że dalszy gościniec do Uskub będzie jeszcze gorszy. Wspomniał o trudach i niewywczasach, jakie je czekają w powolnej jeździe wołami, a na końcu poprosił, żeby zawróciły do Skutari, a następnie pojechały z nim do Antiwari, gdzie z pewnością czeka jeszcze francuski parowiec. Starał się paniom wytłumaczyć, że wygodniej przewiezie je morzem do Salonik, skąd już koleją łatwo dostać się do Uskub.
Zapytany o radę, musiałem mu niestety odmówić słuszności, co mi widocznie wziął za złe. Kochany lord miał dość pieniędzy i czasu na to, żeby zabrać znalezioną wśród Skipetarów rodzinę parowcem do Salonik i jeszcze dalej. Był to pod tym względem prawdziwy Englishman, który uważa całą ziemię za swoją własność i pokazuje chętnie na każdym kroku swoją wytworność.
Tak dojechaliśmy wkońcu do Newera-chanu. Panie wysiadły i udaliśmy się do izby. Tam odegrał już Halef swoim zwyczajem pana i władcę, co na pierwszy rzut oka zauważyłem. Za stołem siedział oberżysta z domownikami, których zastałem teraz więcej, niż pierwej. Obok nich zajęło miejsce kilku brudasów, którzy wyglądali na parobków. Przy przednim stole usadowili się obaj poganiacze wołów. Z twarzy wszystkich wyczytałem, że dolegał im nałożony przez Halefa przymus: byli jego jeńcami.
Jak sobie nadał tyle powagi, o to już nie pytałem, bo znałem jego sposoby. Hadżi przechadzał się majestatycznymi krokami, Osko zaś pilnował woźniców. Przed sobą miał pistolety z odwiedzionymi kurkami i w nich to tkwiła ta potęga, którą obydwaj zapanowali nad otoczeniem.
Tuż pod ścianą leżał Hamd el Amazat na glinianej podłodze. Był skrępowany, ale patrzał na nas zuchwałym wyzywającym wzrokiem.
Woźnice musieli ustąpić miejsca kobietom. Wszyscy pousiadali, gdzie kto mógł, tylko ja i Halef zostaliśmy na nogach.
— Czy Amazat ciebie poznał? — zapytałem.
— Chyba nie, a przynajmniej nie zauważyłem tego po nim, a może nie dał tego po sobie poznać.
— Ty mu nic nie powiedziałeś? Ani słowa. Za to tem więcej mówiłem z gospodarzem, który dopóty nie chciał słuchać, dopóki mu pistoletu pod nos nie przysunąłem.
— Na co?
— Musiałem przecież uwięzić całe towarzystwo.
— Tego ci nie poleciłem.
— Nie potrzeba też było polecać. Ja i bez polecenia wiem, co należy uczynić. Gdybym był zostawił gospodarza i parobków na wolności, byłoby im może przyszło na myśl z bronią w ręku uwolnić Hamda el Amazat.
Obawa Halefa nie była pozbawiona słuszności.
— Czy zawiadomiłeś gospodarza, że Szut nie żyje.
— Nie. Widząc Hamda związanego, może sobie wyobrazić, jak rzeczy stoją.
Nie przypuszczałem u hadżego tego skąpstwa słów, gdyż chętnie przy każdej sposobności opowiadał o swych bohaterstwach.
Ponieważ wszyscy na mnie patrzyli, kazałem Halefowi zdjąć lasso z jeńca i skrępować mu tylko ręce na plecach, aby mógł usiąść. Zamiast podziękować mi za ulgę, huknął Hamd el Amazat:
— Dlaczego mnie jeszcze wiążesz? Żądam uwolnienia!
— Zaczekaj trochę — odrzekłem — i odzywaj się innym tonem, bo inaczej bat wpoi w ciebie szacunek dla nas. Ze złodziejami, oszustami i mordercami nie postępuje się tak, jak z ludźmi uczciwymi.
— Ja nie jestem złodziejem!
— Nie? A jednak przyprowadziłeś swego pryncypała do Szuta, aby mu zabrał wszystko!
— Ja nie znam Szuta!
— Nie łżyj! Tem daleko nie zajdziesz. Nie zaprzeczysz, że jesteś w Kara-Nirwan-chanie jak w domu.
— Byłem tam tylko raz, gdy odprowadzałem Galingré’go.
— A potem wróciłeś do Skutari i pozmyślałeś jego rodzinie rozkazy, o których on nic nie wie! Zresztą zmówiłeś się w chanie Kara Nirwana z innymi podwładnymi Szuta.
— To nieprawda!
— Czy ty masz brata?
— Nie.
— Więc nie znasz człowieka nazwiskiem Barud el Amazat?
— Nie.
— A jego syna Ali Manacha ben Barud el Amazat?
— Także nie.
— A jednak pisałeś do tego Baruda!
— Udowodnij to!
— Czy rzeczywiście nic ci nie wiadomo o kartce treści następującej: In pripeh beste la karanirwana-chan ali sa panajir menelikde?
Coś jak trwoga przemknęło mu po twarzy. Odrzekł już nie tak zuchwale:
— Poruszasz sprawy, zupełnie mi nieznane. Nie poczuwam się do żadnej winy i dowiodę tego niezbicie. Domagam się jeszcze raz, aby mnie wypuszczono na wolność.
— Czemuż więc umykałeś, skoroście nas ujrzeli?
— Bo tamten umknął.
— Ach tak! A więc znałeś go?
— Naturalnie. Z Galingrém byłem u niego. To był oberżysta z Rugowej.
— A mimoto potakiwałeś, gdy przedstawiał się tu za kogoś innego, aby tych ludzi zawieźć do rozpadliny?
Milczał.
— Byłeś na tyle zuchwały, że wezwałeś mnie, żebym cię pojmał. Nie wyszło ci to szyderstwo na dobre. Jeżdżę lepiej, niż sądziłeś i przekonam cię wkrótce, że poznałeś mnie już dawniej jako dobrego jeźdźca.
— Ja ciebie nie znam.
Było widoczne, że mówił prawdę. Niewątpliwie przeżył bardzo wiele od czasu owego okropnego wypadku na szocie Dżerid, skoro sobie nas już nie przypominał. Osoby, spotykane w takich okolicznościach, zachowuje się zwykle w pamięci przez całe życie.
— Znasz nie tylko mnie, ale jeszcze kilku innych z nas — rzekłem. — Musiałeś odtąd tyle zbrodni popełnić, że ci szczegóły z pamięci wypadły. Najpierw jednak powiem ci, że to dobrze dla ciebie, iż nie masz brata, ani bratanka, gdyż Barud el Amazat i syn jego nie żyją.
Poruszył się, jak gdyby chciał powstać, ja jednak ciągnąłem dalej:
— Ali Manacha zastrzelono w Edreneh, o czem nie wiesz prawdopodobnie.
— To mnie nic nie obchodzi.
— A przypatrzno się człowiekowi, który tam siedzi przy stole. Nazywa się Osko i strącił twego brata Baruda z Czartowej Skały za to, że porwał mu córkę Senicę. Czy o tym czynie brata także nic nie słyszałeś?
Zacisnął zęby i milczał przez chwilę, a twarz pokryła mu się ciemnym rumieńcem. Po chwili wrzasnął do mnie z wściekłością:
— Po co opowiadasz mi o rzeczach, na których mnie wcale nie zależy i osobach, dla mnie zupełnie obcych. Jeśli chcesz ze mną mówić, to wymień mi powody, dla których postępujecie ze mną, jak ze złodziejem i mordercą!
— Dobrze. Zajmiemy się tobą. Obchodzimy się z tobą tak, jak na to zasługujesz. Jesteś mordercą!
— Milcz!
— Pomijam to, że Galingré’go miano zamordować w kopalni w Rugowej i to, że chcieliście tu zabić jego rodzinę. Wyliczę tylko morderstwa, które ty popełniłeś istotnie.
— Zwaryowałeś chyba, bo tylko obłąkanie mogło ci takie głupstwa podsunąć!
— Miej się na baczności! Niech ci się wyrwie jeszcze jedna taka obelga, a dostaniesz baty! Czy słyszałeś może od swego pryncypała monsieur Galingré’ego, że miał brata, któremu odebrano życie w Blidah?
— Tak, opowiadał mi o tem.
— A że syn zamordowanego zniknął w sposób zupełnie zagadkowy?
— O tem także mówił.
— Czy nie znałeś tego brata i jego syna?
Zbladł na to pytanie. Widać to było dobrze, gdyż nie nosił teraz brody, którą miał wówczas na Saharze.
— Jak mogłem znać któregoś z nich — odrzekł — skoro nigdy nie byłem w Blidah! Nie znam ani Algieru, ani okolic tamtejszych, ani pustyni. Jestem Ormianin i dojechałem z ojczyzny tylko do Stambułu i tutaj.
— Jesteś Ormianin? To szczególne! To właśnie Ormianin podobno zamordował Galingré’go!
— Nic mnie to nie obchodzi. Są setki tysięcy Ormian.
— Tak, to słuszne, ale wielu wypiera się swojego pochodzenia. Ja n. p. znam pewnego Ormianina, który przedstawiał się jako krewny Uelada Hamaleka.
Gryzł wargę i wiercił we mnie wzrokiem, jak gdyby mnie nim chciał przebić. Zaczął się domyślać, że lepiej znam jego przeszłość, niż sądził. Starał się widocznie przypomnieć sobie, gdzie mnie mógł spotkać, ale sobie tego nie wyjaśnił, bo krzyknął gniewnie:
— Mów przecież o rzeczach i ludziach, których ja znam. Pierwszy raz słyszę o rodzie Uelad Hamalek. Nie mogłem także mieć brata Baruda el Amazat, gdyż nazywam się Hamd en Nassr.
— Nie Hamd el Amazat?
— Nie.
— Tak! Więc nazywasz się Hamd en Nassr. Właśnie przyszedł mi na myśl niejaki Abu en Nassr. Czy znałeś tego człowieka?
Na to otworzył zapytany usta i wypatrzył się na mnie szeroko rozwartemi oczyma.
— No, odpowiadaj!
Nie odpowiedział. Białka poczerwieniały mu w oczach, a żyły na czole nabrzmiały. Połykał ciągle ślinę, ja zaś mówiłem dalej:
— Ten Abu en Nassr dlatego nosi nazwę „ojca zwycięstwa,“ ponieważ wyświadczył wekilowi oazy Kbilli przysługę, wymagającą pewnego męstwa. Przypomnij sobie!
Zesztywniały mu rysy twarzy i wybełkotał kilka słów niezrozumiałych dla nikogo.
— Ten Abu en Nassr był mordercą Galingré’go, a potem zamordował syna jego w pustyni. Następnie zamordował przewodnika Sadeka na szocie Dżerid. Natknąłem się na zwłoki młodego Galingré’go i...
Tu mi przerwał. Krzyknął przeraźliwie i zerwał się z postawy siedzącej na równe nogi, pomimo że miał ręce związane.
— Uskut, el kelb el dżirban — zamilknij, ty psie parszywy! — ryknął arabszczyzną owych okolic, w których spotkaliśmy się podówczas. — Teraz już wiem, kto jesteś! Teraz ciebie poznaję! Jesteś tym śmierdzącym Niemcem, który mnie ścigał aż do Kbilli! Oby twoi ojcowie i praojcowie byli potępieni, a na twoje dzieci i wnuki niechaj spadnie wszelkie zło ciała i duszy! Każda godzina niech ci przyniesie nowe nieszczęście i...
— A tobie ta chwila baty! — przerwał mu Halef, przyskakując doń i waląc z całej siły harapem. — Czy mnie także nie poznajesz, ty suki synu i wnuku zgniłej hyeny? Jestem ten sam mały hadżi Halef Omar, który temu effendiemu wówczas towarzyszył.
Hamd el Amazat ani nie drgnął. Przyjmował uderzenia, nie ruszywszy nawet nogą z miejsca. Wpatrzył się w hadżego jak odrętwiały, zdawało się, że nie czuł wcale bólu.
— A mnie też nie poznajesz? — spytał Omar, przystępując powoli i odsuwając Halefa. — Jam jest Omar, syn Sadeka, którego zamordowałeś na jeziorze Dżerid tak, że leży pod solą w płynnym piasku, gdzie nikt przybyć nie może, by się pomodlić do Allaha i do proroka. Ścigałem cię, począwszy od Kbilli. Allah nie dopuścił do tego, żebym cię znalazł. Dał ci czas na skruchę i na pokutę, ale ponieważ potem żyłeś jeszcze gorzej, oddał cię nareszcie w moje ręce. Przygotuj się! Nadeszła godzina zemsty! Już mi nie ujdziesz, a pod twojemi stopami otworzy się dżehenna, aby przyjąć twą duszę, potępioną i przeklętą na wieki!
Jakaż to różnica pomiędzy tymi dwoma ludźmi! Omar stał spokojnie, dumnie wyprostowany, a w twarzy jego nie było ani śladu namiętności, nienawiści lub zemsty, tylko zimna i ponura stanowczość. Hamd el Amazat drżał nie z trwogi, lecz ze złości, rysy twarzy wykrzywiły mu się, a pierś podnosiła się, chwytając oddech.
— Ja mlahjiki, ja szijatin — syczał — laisz ana jazihr — o aniołowie, o dyabli, czemuż jestem związany! Gdybym miał wolne ręce, zadławiłbym was wszystkich, wszystkich!
— Niech się stanie twoja wola — odrzekł Omar. — Sam wydałeś wyrok na siebie. Zaduszę cię bez miłosierdzia. Effendi, czy masz mu co jeszcze powiedzieć?
To pytanie zwrócone było do mnie.
— Nie — odrzekłem. — Nie zaprzeczył niczego, ja skończyłem z nim.
— Więc domagam się, żebyś go mnie zostawił!
— Są jeszcze inni, którzy mogą się o niego upomnieć.
— Ale ja mam prawo największe i najdawniejsze. Kto się zgłasza z zamiarem wydarcia mi go?
Rozglądnął się dokoła, lecz nikt się nie odezwał. Co było czynić? Wiedziałem, że nie zdałyby się na nic ani prośba, ani rozkaz, ani groźba. Spytałem jednak:
— Czy chcesz go jak tchórz zamordować? Chcesz...
— Nie, nie! — przerwał mi. — Osko nie zamordował brata tego człowieka, lecz uczciwie i dumnie z nim walczył. Ja taksamo postąpię, bo nie jestem katem. Rozwiążcie go, a ja broń złożę! On chce mnie zdławić, niech przyjdzie! Jeśli mu się uda mnie zabić, niechaj wolno odejdzie, gdzie mu się spodoba.
A więc pojedynek, straszny wprawdzie, lecz pojedynek! Moje zapatrywanie na pojedynek, który zresztą potępiam, było tu obojętne. Skoro najwyżsi przedstawiciele cywilizacyi godzą na swoje życie, gdy wyrzekną jakie nieoględne słowo i uważają nawet za brak honoru tego nie zrobić, czyż wolno mi było potępić tego niewykształconego Araba, żądającego zadośćuczynienia od mordercy swego ojca? Nie odpowiedziałem nic i odstąpiłem.
— Tak, tylko zdejmijcie mi więzy! — krzyknął Hamd el Amazat. — Zadławię tego łotra, żeby dusza jego, nie opuściwszy ciała, mogła pójść do piekła!
Omar odrzucił broń i stanął na środku izby. Wszyscy siedzący przy stołach cofnęli się do kątów. Panie Galingré’go ukryły się, by nic nie widzieć. Ja zająłem stanowisko pod drzwiami, aby Hamdowi el Amazat zagrodzić wyjście, gdyby chciał uniknąć walki zapomocą ucieczki. Ale to mu widocznie ani przez myśl nie przeszło. Sapał wprost z żądzy wyrwania się i rzucenia na wroga.
Halef rozkrępował mu ręce i obaj przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie, mierząc się wzajem oczyma.
Nikt nie rzekł ani słowa. Hamd el Amazat był wyższy i bardziej żylasty, Omar zaś przewyższał go zręcznością, a spokój jego kazał przypuszczać, że zwycięży. Poranić się nie mogli, ponieważ mieli walczyć tylko rękami.
— No, to chodź! — krzyknął Hamd el Amazat, wyciągając groźnie wolne już teraz pięści, zamiast jak się spodziewałem, rzucić się na Omara.
Zdawało się, że zastanowił go spokój Araba. I rzeczywiście było to niespodzianką, że syn Sadeka nie okazał ani śladu choćby najlżejszego rozdrażnienia. Przybrał minę i postawę człowieka pewnego, że zostanie zwycięzcą.
— Chodź ty do mnie, jeżeli masz odwagę! — odrzekł. — Ale spojrzyj najpierw przez okno! Tam słońce świeci nad lasem. Przypatrz mu się raz jeszcze, bo go nie zobaczysz już nigdy, lecz pogrążysz się w ciemnościach nocy i zgrozy. Podaję ci moją szyję, możesz ją zdusić. Nie przeszkodzę w uchwyceniu jej rękoma.
To było osobliwe. Jakiż mógł on mieć w tem zamiar? Zbliżył się do przeciwnika o dwa kroki, podniósł brodę tak, że łatwiej było wziąć go za szyję i założył ręce na plecy. Hamd el Amazat nie wypuścił z rąk tej znakomitej sposobności. Przyskoczył do Omara i zacisnął mu obie ręce dokoła szyi, jak szpony.
Zaledwie się to stało, wyrzucił Omar obydwie ręce przed siebie i przyłożył dłonie do głowy wroga w ten sposób, że po cztery palce każdej ręki spoczęły mu na uszach, a kciuki z przodu na oczach.
— Psie, mam ciebie! — zgrzytnął Hamd el Amazat z szatańską radością.— Już po tobie!
Ścisnął tak silnie szyję Omara, że twarz jego pokryła się barwą granatową. Ale równocześnie spostrzegłem już, jaki był zamiar Araba. Nie odpowiedział na razie. Po chwili dopiero wykonał mały ruch kciukami, nacisnął nimi, a Hamd el Amazat ryknął jak zraniona pantera i oderwał ręce od szyji przeciwnika, który wydusił mu... oczy.
Zraniony sięgnął rękoma do oczu i ryczał dalej. Był zgubiony, gdyż Omar mógł go teraz wygodnie zadławić. Scena, która teraz musiała nastąpić, była nazbyt okropna. Odwróciłem się i wyszedłem za drzwi. Cała moja dusza buntowała się przeciwko temu, co się stało. To oślepianie, a potem duszenie wroga wydało mi się zbyt dyabolicznem, ale czy należało się litować nad takim człowiekiem jak Hamd el Amazat, który gorzej postępował od dyabła? Czyż niema cywilizowanego narodu, u którego bokserzy starają się wybijać sobie oczy nawzajem, a lordowie, gentlemani i ladies zbiegają się i płacą po pięćdziesiąt, sto i więcej dolarów lub gwinei, aby się przypatrzeć temu wspaniałemu widowisku, a o wynik walki zakładają się o setki tysięcy?
W izbie ucichło, ryk ustał. Czyżby Hamd el Amazat już nie żył? W tem drzwi się otwarły i wyszedł Omar.
— Czy już koniec? — zapytałem ze zgrozą.
Miał nóż i pistolety za pasem. Walka więc widocznie już się była skończyła.
— Tak — odrzekł. — Zemsta dokonana, a dusza ojca mojego spojrzy na mnie teraz z zadowoleniem. Mogę już brodę obciąć i pójść do meczetu na modły, gdyż ślub, dany na szocie, już spełniony.
— To zabierzcie stamtąd zwłoki! Nie chcę ich widzieć.
— Nie potrzeba ich zabierać. Same pójdą, dokąd im się spodoba.
— Co? On nie zginął? Żyje jeszcze?
— Tak, zihdi. Pomyślałem o tobie i o tem, że się brzydzisz zabijaniem człowieka. Oślepiłem tylko Hamda el Amazat. Kiedy zaś stanął przedemną taki bezsilny, nie mogłem się na to zdobyć, żeby go życia pozbawić. Niechaj zwolna wlecze swoje nędzne życie do grobu. Postradał światło swych oczu i nie zdoła nikomu zaszkodzić. Teraz ma jeszcze czas przypominać sobie własne uczynki i żałować za nie. Czy dobrze postąpiłem?
Co miałem odpowiedzieć? Przyszło mi na myśl, że wysoko postawieni chrześcijańscy prawnicy, domagali się, ażeby zbrodniarzy oślepiać, gdyż w ten sposób czyni się ich nieszkodliwymi dla społeczeństwa. Skinąłem głową w milczeniu i wróciłem do izby.
W drzwiach spotkałem się z gospodarzem, który z parobkiem wyprowadzał Hamda el Amazat, aby go przy studni wodą ochłodzić.
— Już po wszystkiem, panie! — zawołał do mnie Halef.— Zgodziliśmy się, żeby darować życie temu kilkakrotnemu mordercy. Życie będzie dlań gorszem od śmierci. Ale co zrobimy z mieszkańcami tego chanu? Oni byli w zmowie z Szutem.
— Wypuśćcie ich! Oni nas nic nie obchodzą. Zgroza mnie przejmuje przed tym krajem, opuszczajmy go co prędzej! Niechcę go widzieć już nigdy.
— Masz słuszność, panie. I ja nie czuję ochoty zabawić dłużej w tem miejscu. Konie stoją na dworze. Odjeżdżajmy!
Nie poszło to oczywiście tak prędko. Galingré nie potrzebował już dalej z nami jechać, zabierał się do powrotu, a Ranko postanowił wozy odprowadzić do Rugowej. Należało jeszcze wiele rzeczy omówić. Oprócz tego nikt nie chciał pierwszy wyrzec słów pożegnania.
Tymczasem ja wyszedłem do studni. Wydało mi się brakiem ludzkości pozostawiać Hamda el Amazat niezgrabnym rękom oberżysty. Zaledwie jednak głos mój posłyszał, zaczął tak kląć i przezywać, że zawróciłem natychmiast. Przeszedłem się przez chwilę w ciszy porannej. Nie zaświegotał żaden ptaszek, żaden szmer się nie odezwał. To miejsce usposabiało do zastanowienia się nad sobą. Ale im głębiej wzrok do duszy się wciska, tem się bardziej poznaje, że człowiek jest tylko kruchem naczyniem, napełnionem, słabością, błędami i... pychą.
Po moim powrocie nastąpiło pożegnanie z rodziną Galingré’go i z Ranką. Daliśmy mu konia jucznego, gdyż nie był nam już potrzebny. Gdy wozy ruszyły z miejsca, staliśmy, patrząc za nimi, dopóki nie zniknęły na wschodzie, poczem dosiedliśmy koni. Nie pokazał się ani gospodarz, ani nikt z domowników. Cieszyli się, że goście opuszczali ich i obawiali się pożegnania, któreby nie brzmiało przyjaźnie.
Tak wyjechaliśmy pocichu z miejsca, które widziało ostatnie zdarzenia naszej długiej, długiej podróży. Po kwandransie skończyła się naga równina i objął nas znowu bór w swe zielone ramiona. Halef i Omar byli bardzo przyjemnie uradowani. Hadżi spozierał wciąż na mnie z boku, jakby mi chciał coś wesołego powiedzieć. Osko wbrew swemu zwyczajowi miał swój srebrnemi bortami obramowany kaftan z przodu szeroko otwarty. Powód tego wnet odkryłem. Poczciwy Czarnogórzec uwziął się, żeby mi pokazać gruby złoty łańcuch, wiszący na kamizelce. Dostał więc od Galingré’go zegarek.
Skoro spostrzegł, że zwróciłem swą uwagę na łańcuch, dał wyraz swej niezmiernej radości z powodu tak drogocennego upominku. To otworzyło wkońcu także usta hadżemu.
— Tak, zihdi — rzekł. — Francuz widocznie jest bardzo bogaty, gdyż obdarzył nas papierami z herbami i liczbami.
Miał na myśli banknoty.
— Jakie to papiery? — zapytałem. — Chyba rachunki, które będziecie musieli popłacić za niego z własnej kieszeni.
— Cóż ty o nim sądzisz! On kazałby nam płacić za siebie długi! Taki człowiek jak on nie winien nic wogóle nikomu. Otrzymaliśmy kartki pieniężne, jakich się na Zachodzie używa zamiast złota i srebra. Ja dostałem kilka takich kartek dla Hanneh, najpiękniejszej i najmilszej z żon i córek.
— Chcesz zabrać je dla niej?
— Naturalnie!
— To byłoby nieroztropne. W kraju Szammarów i Haddedihnów nie mógłbyś ich wymienić na złoto i srebro. Musisz to zrobić tutaj w Skutari.
— A nie oszukają mnie tu? Nie znam wartości tych kartek.
— Mogę ci to zaraz powiedzieć i pójdę z tobą do wekslarza. Pokaż je!
Pokrząkując powoli wyciągnął sakiewkę, otworzył ją i podał mi „kartki pieniężne“. Były to angielskie banknoty. Galingré zostawił mu rzeczywiście dar hojny.
— No — spytał Halef — jest ze sto piastrów?
— O wiele, wiele więcej, mój kochany! Ty nie zdołasz odgadnąć tej sumy. Te banknoty posiadają wartość zwyż dwunastu tysięcy piastrów. Dostałbyś za to, gdybyś chciał, we francuskich pieniądzach trzy tysiące franków. Radzę ci jednak sprzedać to za talary Maryi Teresy, których kurs ważny jest tam, gdzie mieszka Hanneh, najpiękniejszy z kwiatów na ziemi.
Uszczęśliwiony hadżi spojrzał na mnie bez słowa na ustach. Taki dar przechodził jego ciasny finansowy widnokrąg. Omar wydobył także czemprędzej swoją sakiewkę. Pokazało się, że otrzymał jeszcze więcej. Jako Francuz płacił Galingré wprawdzie pieniędzmi angielskimi, ale wedle ich wartości francuskiej. Omar dostał pięć tysięcy franków, sumę olbrzymią dla tych, mało wymagających, ludzi. Ale Galingré wychodził ze słusznego zapatrywania, że bez nas nie żyłby ani on, ani jego rodzina, a cóż przedstawiało ośm tysięcy franków dla człowieka tak majętnego.
— Co za bogactwo! — zawołał Halef. — Hanneh, umiłowana mej duszy, jest od tej chwili najdostojniejszą kobietą ze wszystkich żon i cór Ateibehów i Haddedihnów. Może się pytać, ile kosztują trzody wszystkich plemion u Szammarów i odziewać się jedwabiem z Hindistanu, a piękne swe włosy zdobić perłami i drogimi kamieniami. Jej postać pławić się będzie w wonnościach Persyi, a stąpać będzie na nóżkach, ubranych w pantofle królewien. Ja zaś będę palił najlepszy tytoń z Latakii, a moja mazura[87] wykonana będzie z różanego drzewa, zaś bicc min kahrubah tak wielka, że jej w usta nie wetkną!
To przesadne znowu pojęcie o rozmiarach majątku mogło go łatwo pchnąć do rozrzutności. Wyjaśniłem mu więc za pomocą rozmaitych obliczeń, że własność jego nie jest bynajmniej tak wielką, jak sobie wyobraził.
Radość Omara była o wiele cichszą. Uśmiechał się tylko z zadowoleniem i mówił:
— Galingré dał mi to, za czem tęsknię oddawna. Mogę już postarać się o ojczyznę. Pójdę z Halefem do Haddedihnów, kupię sobie wielbłąda, kilka wołów i trzodę owiec. Wówczas znajdę pewnie miłą córą plemienia, która zechce zostać moją żoną. Hamdullillah! Dzięki Allahowi! Wiem, że mogę żyć.
Lord nie zrozumiał wszystkiego, może tylko najważniejsze wyrazy. Ale mimo to mruknął:
— Nonsens! Galingré! Kupiec! Jestem lord z Oldengland, mnie także stać na podarunki. Nie musi to być zaraz! Co wy na to, master, że ci dwaj udają się do pastwisk Haddedihnów? Jak się tam dostaną? Jaką obiorą drogę? Czy nie byłoby lepiej, żeby statkiem popłynęli do Jaffy, a stamtąd pojechali na poprzek przez Palestynę do Bosry w Dżebel Hauran?
— To byłoby oczywiście najodpowiedniejsze. Ale gdzie natrafią na okręt do Jaffy? A pomyślcie o pieniądzach, jakie musieliby zapłacić?
— Pshaw! Czy nie czeka na mnie Francuz tam w porcie? On nas zawiezie, a ja płacę za wszystko. Możemy wziąć na pokład wszystkie konie, a potem je tym dwom darować. Pojedziemy razem aż do Jerozolimy.
— My? Kogoż jeszcze dołączacie do tego towarzystwa?
— Naturalnie, że was i siebie!
— Oho! Ja muszę śpieszyć do domu!
— Głupstwo! Nagniewałem się dość, że w podróży naszej z Damaszku do morza musieliśmy zostawić Jerozolimę na boku. Nastręcza się sposobność naprawienia tego teraz, a wam kilka tygodni chyba obojętne. No, ręka! Jak powiedziałem, płacę wszystko.
Podał rękę i trzymał ją wyciągniętą.
— Trzeba się wpierw nad tem namyślić, sir — odrzekłem.
— To namyślajcie się prędko, bo gotów jestem znaleźć się w Jaffie, zanim wam dobra myśl przyjdzie. Well!
Taki to był już człowiek! Rada jego bardzo mi się podobała, zachęcałem siebie sam, żeby się na nią zgodzić.
Tymczasem dojechaliśmy do Gori, przybyliśmy w niespełna dwie godziny do Skali, spuściliśmy się potem z góry do Skutari, jako do końcowej stacyi w drodze przez kraj Skipetarów.
Lindsay przedstawił swój plan Halefowi i Omarowi, a oni przyjęli go z zachwytem, poczem obydwaj tak gwałtownie na mnie natarli, że w końcu przystałem na ich prośby, czego, otwarcie mówiąc, nie uczyniłem wcale niechętnie. Stało się to, co zawsze dzieje się ze mną: byłem dłużej zdala od ojczyzny, niż miałem zamiar pierwotnie.
Wstąpiliśmy do oberżysty Anastasio Popanico, który miał wogóle tylko dwa pokoje gościnne, na szczęście niezajęte. Tu mogliśmy gruntownie odpocząć i pozbyć się uczucia, że jesteśmy ludźmi na pół dzikimi.
Lord wysłał natychmiast pośpiesznego posłańca do Antiwari, aby donieść kapitanowi o nowym planie podróży, ja zaś nie miałem nic pilniejszego do roboty, jak pójść do fryzyera i zaopatrzyć się w nowe ubranie i bieliznę. Rozumie się, że wszyscy musieliśmy się sumiennie wykąpać.
Potem graliśmy rolę wielkich panów i przejechaliśmy się po jeziorze skutarskiem, z którego widok na miasto jest prześliczny. Przybywszy do domu, zastaliśmy urzędnika policyjnego, czekającego na nas z trzema czerwono ubranymi kawasami. Widocznie gospodarz nas zgłosił. Ujrzawszy moje paszporty, cofnął się urzędnik wśród najniższych ukłonów, do czego przyczynił się głównie sowity bakszysz Anglika.
Skutari, pomimo położenia nad Adryatykiem, ma zupełnie wschodni charakter. Leży częścią na żyznej równinie, częścią zaś na grupie wzgórz, otaczających równinę. Na najwyższym punkcie stoi na pół zwalone zamczysko. Miasto składa się właściwie z kilku wsi, połączonych z sobą i zbudowanych przeważnie z domów drewnianych.
Osko zabawił przez cały dzień, poczem pożegnał się, aby się udać do Allii, a stamtąd przez Plawniczę do Rjeki, gdzie dawniej mieszkał. Morzem byłby się tam dostał o wiele prędzej, ale nie chciał swego srokacza, z którego był bardzo dumny, powierzać zwodniczym falom.
Rozstanie było ciężkie zarówno dla niego, jak dla nas. Obiecał po powrocie do Edreneh i do Stambułu pozdrowić od nas swych krewnych i nakłonić ich, żeby kiedyś do mnie napisali. Towarzyszyliśmy mu część drogi.
Wyprawiony przez lorda posłaniec wrócił dopiero nazajutrz, gdyż na drogę z jednego miasta do drugiego potrzeba dwunastu godzin. Przyniósł wiadomość, że kapitan jest na rivie w Antiwari i że gotów zabrać nas każdej chwili. Ponieważ nic nie zatrzymywało nas w Skutari, wyruszyliśmy nazajutrz wczesnym rankiem.
Czuliśmy wielkie zadowolenie z posiadania dobrych koni, ponieważ droga była bardzo licha. Wodę do picia dla nas i dla koni znaleźliśmy tylko w jednem miejscu, gdzie dostaliśmy się około południa. Leżało wysoko na grzbiecie górskim, ciągnącym się pomiędzy temi dwoma miastami do morza.
Z tamtej strony zbocze było tak strome, że chcąc oszczędzić koniom trudu, musieliśmy z nich pozsiadać. Z dołu zamigotała ku nam płaszczyzna morza, które miało nas ponieść na swym gotowym do usług, ale często także bardzo opornym grzbiecie. Dopiero na godzinę drogi przed miastem wyrównał się teren tak, że mogliśmy dosiąść koni nanowo.
Do miasta Antiwari, będącego zarazem fortecą, położoną na nizkim wyskoku gór, nie wstąpiliśmy wcale, udając się wprost na rivę. Na wybrzeżu stały cztery budynki i dom kontumacyjny, ajencya Lloydu austryackiego, komora celna i gospoda. Zajechaliśmy do niej około piątej po południu.
Noc spędziliśmy w zajeździe, a nazajutrz rano udaliśmy się na pokład statku. Niebawem straciliśmy z oczu wybrzeża kraju Skipetarów.
Jak znaleźliśmy się w Jaffie i el Kudsiszszarif[88], o tem może przy innej sposobności. Na razie wystarczy wspomnieć, że lord obdarzył także Halefa i Omara sowicie. Przy pożegnaniu poprosiłem mego „przyjaciela i obrońcę“, żeby do mnie napisał. Miał list posłać do Mossul, skąd mógł już mnie dojść. W tym celu wziął sobie papier i kopertę, na której ja napisałem swój adres w tureckim i francuskim języku.
W dwa miesiące po mojem przybyciu do kraju nadszedł też list. Halef sądził, że, skoro adres napisany był po turecku, treść jego powinna być także w tym samym języku. Turecczyzna jego była dziwną mięszaniną tego języka z arabskim, a niewprawna ręka nasmarowała niejeden trudny do odcyfrowania zakrętas. Ale list był zarówno krótki jak serdeczny i sprawił mi wielką przyjemność. Oto treść jego w tłómaczeniu:
Mój kochany Zihdi!
Łaska i pozdrowienie Boga! Ja i Omar przybyliśmy. Radość i szczęście wszędzie! Pieniądze! Pancerz! Sława, cześć i rozkosz! Kara Ben Nemzemu niech będzie błogosławieństwo, miłość pamięć i modlitwa! Hanneh najmilsza, córka Amszy, córki Ateibeha Maleka, zdrowa, piękna, zachwycająca. Mój syn, Kara Ben hadżi Halef, to bohater. Jednym tchem połyka czterdzieści suszonych daktyli. Boże niebieski! Omar ben Sadek żeni się z Sahamą, córką hadżego Szukara esz Szamain Ben Mudal Hakuram Ibn Saduk Wazilegh esz Szammar, dziewczyną bogatą i piękną. Niechaj Allah obdarzy cię pogodą! Ogier Rih pozdrawia uniżenie i uprzejmie. Omar ben Sadek ma dobry namiot i miłą teściową. Ożeń się także wkrótce! Niech cię Allah ma w swojej opiece! Bądź zawsze zadowolony i nie sarkaj! Kocham ciebie! Zapomnij o pieczęci, bo nie mam jej, ani laku! Bądź zawsze cnotliwy, a unikaj grzechu i zbrodni! Przyjedź na wiosnę! Bądź zawsze umiarkowany, skromny, uprzedzający i unikaj opilstwa!
Pełen uszanowania, czci, pokory i uwielbienia twój rzetelny i wierny przyjaciel, obrońca i ojciec rodziny
Ibn hadżi Dawud al Gossarah.
W ostatnim wierszu poprzedniego rozdziału zakończyła się nasza podróż, tam też należało położyć wyraz: „koniec“, jednak, ku swej radości, muszę jeszcze napisać dodatek.
Powiadam, ku mej radości, gdyż setki pism i listów ze wszystkich stron kraju i zagranicy dowiodły mi, jak ścisły związek duchowy wytworzył się między mną a moimi czytelnikami. To, co pisały gazety o dotychczasowych sześciu tomach, cieszy mnie bardzo i jest dla mnie zaszczytem, lecz o wiele, o wiele głębiej wzrusza mnie to, że z tylu listów prywatnych od starych i młodych wszelkich stanów dowiaduję się, iż nietylko ja zostałem przyjacielem czytelników, lecz że i moi towarzysze zdobyli sobie zarówno wielkie, jak powszechne sympatye.
Przedewszystkiem dopytują się o dalsze losy mego wiernego hadżego Halefa Omara i o jego obecne stosunki. Z kół, stojących blizko tronu, i z małej chatki robotnika, z pod drogiego, złotego pióra milionera i drżącej ręki ubogiej wdowy, z buduaru światowej damy i z poważnej klasztornej klauzury, z ławy szkolnej kadecika lub ucznia gimnazyalnego i z teczki małej, hożej pensyonarki otrzymałem zapytania, dotyczące przeważnie dzielnego hadżego. Mogę śmiało powiedzieć, że ten miły człowieczek zdobył sobie serca wszystkich, nietylko moje.
Czego tam nie chcą się o nim dowiedzieć! Choćbym pisał listy za listami, nie uporałbym się nigdy, bo z dniem każdym nadchodzą nowe zapytania: czy, kiedy, gdzie i jak z nim się spotkałem i co z nim wówczas przeżyłem. Cóż robić? Muszę, o ile się to da, już tutaj spełnić te prośby, a zarazem zaznaczyć, że w późniejszych tomach często i dużo jeszcze będzie mowy o Halefie. Czego nie zawierają te tomy, to opowiem tutaj, a mianowicie o moim ostatnim pobycie razem z wiernym sługą, a zarazem najbardziej skłonnym do ofiar przyjacielem.
Przy tej sposobności zaspokoję także życzenia tych, którzy polubili drugą istotę, tak blizką mojemu sercu, chociaż nie był to człowiek, lecz zwierzę. Myślę o moim karoszu, Rihu, o którego dopytuje się także wielu czytelników. Opowiem zatem, co przeżyłem jeszcze z hadżim Halefem Omarem i o mojej ostatniej jeździe na Rihu...
Byłem znowu w Damaszku i zamierzałem udać się stamtąd przez Aleppo, Diarbekr, Erzerum i granicę rosyjską do Tyflisu. Jeden z moich przyjaciół, znany profesor i lingwista, potrafił zająć mnie narzeczami kaukazkiemi, a ja, jak to jest moim zwyczajem, postanowiłem nie odbywać studyów w domu, lecz na miejscu. Oczywiście, że nie zamieszkałem w Damaszku w hotelu, lecz zajechałem na „Prostą ulicę“ do Jakóba Afaraha[89], gdzie mnie z wielką radością przyjęto. Dawniej nie miałem czasu zapoznać się z okolicą Damaszku, chciałem więc teraz to uzupełnić. Robiłem codziennie wycieczki i tak daleko zwiedziłem te strony, że pozostało mi tylko położone na północ Dżebel Kassium. Góra ta dlatego jest godną uwagi, że tam, według podania wschodniego, Kain zabił brata swego Abla.
Wyjechałem sam na tę wycieczkę, aby bez przeszkody napawać się widokiem przepysznego miasta, Było jeszcze bardzo wcześnie, dlatego spodziewałem się, że nikt mi się nie będzie naprzykrzał. Stanąwszy na górze, zauważyłem, że nie byłem tam w owym dniu pierwszym. Spostrzegłem młodego hammara (oślarza), leżącego w trawie obok osła, a minąwszy kilka zarośli oliwnych, ujrzałem człowieka, którego to zwierzę wyniosło na górę. Odwrócony był do mnie plecyma, ale po ubraniu sądziłem, że to Europejczyk, gdyż tubylec nie mógł w żaden sposób mieć na sobie takiej odzieży.
Wysoki, szary, cylinder osadzony był na długiej, wązkiej głowie, uboższej pod względem zarostu od pustyni Sahary. Chuda, naga szyja wystawała z bardzo szerokiego, wykładanego i nieposzlakowanie wyprasowanego kołnierza. Dalej rzucał się natarczywie w oczy szary kratkowany surdut, szare kratkowane spodnie i szare kratkowane kamasze. Choć tego pana tylko z tyłu widziałem, mimo to mogłem przysiąc, że miał również szarą kratkowaną kamizelkę i szary kratkowany krawat, nad którym zwisała długa, cienka, broda, szerokie usta o cienkich wargach, a jeszcze wyżej nos z pozostałością po guzie alepskim. O tem byłem przekonany, gdyż znałem tego człowieka, który wtedy tak pogrążył się był w sobie, że mnie wcale nie zauważył.
Zsiadłem z konia, zakradłem się ku niemu, położyłem mu obie dłonie na oczach i spytałem po angielsku zmienionym głosem:
— Kto to?
Zląkł się trochę i przytoczył kilka angielskich nazwisk prawdopodobnie znajomych, przebywających wówczas w Damaszku. Potem zawołałem głosem naturalnym:
— Źle, sir! Zobaczymy, czy mnie teraz poznacie.
Na to odrzekł on w tej chwili:
— All devils! Jeżeli to nie ten nędzny Kara Ben Nemzi, który darował karego ogiera, zamiast mnie go sprzedać, to niech się sam przemienię zaraz w tem miejscu w karosza.
Wyrwał mi się z rąk i zwrócił do mnie twarzą. Wpatrzył się we mnie, usta rozszerzyły mu się od ucha do ucha, a długi nos zaczął się strasznie poruszać.
— Słusznie, słusznie, całkiem słusznie! — wybuchnął. — To on, naprawdę on, ten człowiek, który nie przyjął odemnie ani grosza, choć mam mu tyle do zawdzięczenia! Pójdźcie do mego serca, sir! Muszę was przycisnąć do piersi!
Owinął się dokoła mnie jak polip długiemi rękoma, przygniótł z pięć czy sześć razy do swego frontu i przycisnął potem — have care! — złożone w straszny ciup usta do moich, co mu się tylko dlatego udało, że nos wykonał odważnie zwrot na bok. Następnie odsunął mnie od siebie i zapytał z oczyma błyszczącemi od radości:
— Człecze, chłopie, przyjacielu serdeczny, skąd wzięliście się w tych stronach i na tej górze? Wychodzę ze skóry z uciechy i zdumienia. Czyż może otrzymaliście mój list?
— Jaki list, sir?
— Z Tryjestu. Wezwałem was, żebyście tam przybyli i pojechali ze mną do Kairu.
— Nie dostałem listu, bo mnie w domu nie było.
— A więc przypadek? Czysty przypadek? Od kiedyż tu uganiacie?
— Już od dni jedynastu.
— U mnie dopiero cztery. Jutro dalej. Dokąd się stąd udajecie?
— Na Kaukaz.
— Kaukaz? A to na co?
— Studya językowe.
— Głupstwo! I tak trzepiecie już dość obcymi językami. Co wam z tego przyjdzie, że będziecie się tłuc z Czerkiesami? Jedźcie ze mną! Nie będzie was nic kosztowało.
— Dokąd?
— Do Haddedihnów.
— Co? — zapytałem sam teraz zdumiony. — Udajecie się do Haddedihnów.
— Yes! — skinął głową, a nos poruszył mu się trzy razy na własny rachunek. — Czy macie co przeciw temu?
— Ani trochę. Ale skąd wam to na myśl przyszło? Czy chcecie znowu wykopywać byki skrzydlate?
— Zamknijcie usta! Nie naciągajcie mnie, sir; porzuciłem już dawno te zachcianki. Wiecie przecież, że jestem członkiem Traveller-Klubu, Londyn Near Street, 47. Podjąłem się odbyć podróż na ośm tysięcy mil; wszystko jedno, gdzie. Rozważyłem całą sprawę, przypomniałem sobie dawniejsze jazdy i postanowiłem odszukać znane miejscowości, a potem z Bagdadu puścić się do Indyi i do Chin. Przyłączacie się?
— Dziękuję, nie mam tyle czasu.
— A więc przynajmniej ze mną do Haddedihnów. Chciałem wynająć kilku przewodników. Zamówiłem ich nawet, ale skoro wy pojedziecie, to mogą sobie tu zostać.
Myśl odwiedzin u Haddedihnów, a szczególnie u Halefa, była dla mnie nie do pogardzenia, ponieważ jednak rozporządziłem był czasem inaczej, zacząłem się sprzeciwiać. Anglik nie chciał o tem słyszeć, kiwał głową, wywijał nosem w sposób niebezpieczny, machał rękami tak, że musiałem się cofnąć o kilka kroków i wyrzucił taką falę protestów, zarzutów i napomnień, że go w końcu poprosiłem:
— Zważajcie, sir, na swoje organy głosowe! Może wam się jeszcze później przydadzą.
— Pshaw! Będę tak, dopóty gadał, dopóki nie zgodzicie się na wspólną podróż.
— Wobec tego muszę się bardziej nad wami litować, niż nad sobą samym. Jadę, ale zastrzegam się, że nie mogę wam poświęcić więcej niż miesiąc czasu.
— Pięknie, pięknie, wspaniale, pysznie! Skoro teraz ofiarujecie się na miesiąc, to jestem zadowolony, gdyż wiem, że się u was z tego łatwo rok zrobi.
Wziął mnie znowu w objęcia i usiłował zadać mi jeszcze jeden pocałunek, ale uniknąłem go chytrym ruchem głowy, a złożone usta cmoknęły w powietrzu.
— Gdzie mieszkacie w Damaszku, sir? — zapytałem teraz.
— U angielskiego konsula, który jest moim krewnym dalekim — odrzekł. — A wy?
— Oczywiście, że u Jakóba Afaraha. Zrobiłem im tem wielką przyjemność. Czemu nie odwiedziliście go dotychczas?
— A skąd wiecie, że u niego nie byłem?
— Ponieważ mi to powiedział.
— Well! Sądziłem, że mnie tam zaraz zatrzyma, a wiadomo wam, że lubię być swoim panem. Gość jest zawsze krępowany. Ponieważ was jednak odszukałem, odprowadzę was do niego. Chciałbym zobaczyć ten sławny fortepian, na którym wtenczas daliście nam koncert.
Pamiętne miejsce Kaina i Abla nie budziło już tak dalece naszej ciekawości, odjechaliśmy więc do miasta. Było to znowu jedno z tych spotkań, jakich już tyle przeżyłem! Skutkiem tego zamiast w podróż na północ udałem się do kochanych Haddedihnów z plemienia Szammar. W dwa dni potem byliśmy już w drodze sami zupełnie, gdyż przewodnicy byliby nam tylko przeszkadzali. Przygotowania nie kosztowały mnie ani grosza. Lindsay kupił trzy dobre wielbłądy; jednego z nich pod zapasy. O podarki postarał się także bardzo hojnie. Nie potrafiłem niestety nakłonić go, by zdjął okropne szare kratkowane ubranie. Na wszystkie moje przedstawienia w tym kierunku odpowiadał stale:
— Dajcie mi spokój z waszą obcą odzieżą! Raz tylko miałem na sobie kurdyjskie ubranie i tego mi dość! Wydawałem się sobie lwem w oślej skórze!
— Rzeczywiście? To szczególne!
— Co szczególne?
— To odwrócenie. Bajka przecież mówi o ośle w lwiej skórze.
— Sir! Czy to ma być przytyk?
— Nie, tylko sprostowanie.
— Well! Nie wyszłoby wam to na dobre! Zresztą może wam dowiodę, że nie potrzebuję obcej skóry, aby okazać odwagę, skoro nadarzy się do tego sposobność. Wierzcie mi!
Ta uwaga była zbyteczna. Lord okazał się więcej niż dostatecznie odważnym, tylko że zwykle przy tem brał wszystko z odwrotnej strony. Sprostowałem porównanie z osłem i lwią skórą, by się przekonać, czy mogę z Lindsayem obcować po dawnemu.
Obraliśmy tę samą drogę, którą wówczas jechałem z pastwisk Haddedihnów do Damaszku i przejechaliśmy w okolicy Deiru przez Eufrat. Nie zdarzyło się dotąd nic godnego wzmianki. W Deirze jednak dowiedzieliśmy się, że Arabowie Abu Ferhan wypasający teraz trzody swoje nad Gaburem, powaśnili się z Haddedihnami i mogli wrogo wystąpić przeciwko nam, jako zaprzyjaźnionym z tamtymi. Zboczyliśmy więc nieco ku południowi i przeprawiliśmy się pod Abu Serai przez Gabur. Tam leżą ruiny dawnego Circesium, czyli Karchemisz, gdzie w roku 605. przed Chrystusem Nebukadnezar pobił Egipcyanina Nechona, W dzień potem opuściliśmy kraj Abu-Ferhanów, nie spotkawszy się z nimi. Obliczaliśmy sobie, że ujrzymy Haddedihnów jutro lub najdalej pojutrze.
Następnego wieczoru zatrzymaliśmy się na równinie, pokrytej kwiecistą łąką. Lindsay byłby chętnie rozniecił ognisko, lecz na to nie pozwoliłem. Obozowaliśmy w ciemności. Około północy usłyszałem tętent koni, ale jeźdźców rozpoznać nie zdołałem. Odgłos wskazywał, że jechali na wschód, a więc w kierunku, w którym my zmierzaliśmy ku Haddedihnom. Gdybyśmy byli rozpalili ogień, byliby nas ci ludzie zauważyli.
O świcie ruszyliśmy dalej. Po godzinie drogi ujrzeliśmy dwa oddziały jeźdźców na wschodzie. Pierwszy z nich złożony z sześciu do ośmiu ludzi, ciągnął na północ i zniknął nam z oczu niebawem, drugi tylko z dwu jeźdźców pędził dość szybko wprost na nas. Domyślałem się, że oddziały te należały do siebie i że rozłączyły się dopiero przed kilku minutami.
Z początku nie widzieliśmy dokładnie, bo jeźdźcy byli zbyt daleko, ponieważ jednak zbliżali się prędko, rozpoznaliśmy, że jeden z nich siedział na siwym koniu, a drugi na czarnym. Oni nas spostrzegli również, ale nie zmienili kierunku, zaczęli wywijać rękami i wydawać radosne okrzyki, które brzmiały zdaleka, jak: „Negah, negah, nefad!“ Jeśli nie słyszałem fałszywie, to znaczyły one: „Udało się, udało!“ Uważali nas widocznie za swoich.
Niewątpliwie potem dokładniej zobaczyli pokratkowaną na szaro postać Anglika, ale mimoto podjechali ku nam. Byli jeszcze od nas na niespełna dwieście długości konia, kiedy już nie zdołałem powstrzymać okrzyku zdumienia: poznałem obydwa konie. Anglik zauważył to samo, bo rzekł równocześnie:
— Do piorunów! To nasz Rih! Czy to Haddedihnowie?
— Nie, koniokrady — odrzekłem cicho. — Nie spłoszcie mi ich! To pewnie ci sami Abu-Ferhanowie, którzy nocą przejechali koło nas. Ukradli dwa najlepsze konie Haddedihnom. Zsiądźcie, sir, i zatrzymajcie się tu, dopóki nie wrócę! Musimy im odbić te konie.
Wielbłądy uklękły, a my stanęliśmy na ziemi. Nie wziąwszy ani rusznicy, ani sztućca, poszedłem naprzeciwko obu jeźdźców z gołemi rękami. Oni także osadzili konie. Odwróciłem się na chwilę wstecz i ujrzałem Lindsaya ze strzelbą w ręku. Gdy mię od nich dzieliło jeszcze mniej więcej sześćdziesiąt kroków, zawołał na mnie jadący na karym koniu:
— Stój! Kto jesteś?
— Jestem właścicielem konia, na którym siedzisz. Złaź zaraz!
— Niech cię Allah spali! — odrzekł. — Czy zwaryowałeś? To mój koń!
— To się zaraz pokaże.
Zrzuciłem burnus tak, że kary mógł łatwiej przypomnieć sobie moją postać i zawołałem:
— Rih, Rih tajibi, ta’al, ta’ a lahaun — Rihu, kochany Rihu, chodź tu do mnie!
Wspaniały koń już mnie długo nie widział, lecz poznał mnie natychmiast. Skoczył raz wszystkiemi czterema nogami w górę, a drugi raz w bok, a jeździec leżał na ziemi. W następnem mgnieniu oka koń stanął już przy mnie i zarżał donośnie. Dawniej pieścił się ze mną w ten sposób, że pocierał o mnie głową, albo mnie lizał. Teraz taki go zachwyt opanował, że mu to nie wystarczało: wziął ramię moje w pysk i zaprychał radośnie, jak gdyby chciał głosem ludzkim powiedzieć: O kochany, kochany panie, umrę chyba z rozkoszy, że cię znowu oglądam.
Ale czasu na czułości nie było. Zrzucony z konia przyskoczył już z nożem w ręku, a drugi podpędzał na mnie konia. Jednym skokiem znalazłem się na siodle. Wyjąłem rewolwer, wymierzyłem ku pierwszemu i krzyknąłem:
— Stój, bo strzelam!
Usłuchał.
— Z konia! — zawołałem do drugiego.
Zatrzymał siwka, nie mając odwagi się przybliżyć i wrzasnął gniewnie:
— Psie, co ty nam masz rozkazywać! Te konie do nas należą, a ja...
— Milcz! — przerwałem mu. — Jestem Kara Ben Nemzi emir, przyjaciel Haddedihnów, a ten koń jest mój.
— Kara Ben Nemzi! Cudzoziemiec z zaczarowanemi strzelbami! — powiedział prawie osłupiały.
Chwilę patrzył na mnie bezradnie, poczem pomknął szybko, jak myśl, po równinie.
— Sir, przytrzymajcie tu tego draba! — rzekłem donośnie do Anglika i puściłem się za jeźdźcem.
Nikt byłby go nie doścignął prócz mnie, gdyż siedział na najszybszym koniu Haddedihnów, owej młodej siwce, o której Mohammed Emin powiedział do mnie: „Tę klacz oddam tylko z życiem.“ Na niej to gonił on dzikiego osła Sindżaru, aż padł zmęczony. Nawet Rih nie dorównałby jej w biegu, gdyby miała na sobie prawowitego właściciela. Ale ten złodziej nie wykradł razem z klaczą „tajemnicy“ i nie mógł jej zachęcić do największej chyżości. Ja natomiast znałem ogiera i dlatego nie wątpiłem o dobrym wyniku gonitwy.
Położyłem karemu dłoń pomiędzy uszami i zawołałem trzykrotnie „Rih!“ Zarżał głośno i pognał tak, że omal nie dostałem zawrotu głowy. Już w pół minuty spostrzegłem, że odległość między mną a złodziejem zmniejszała się, a on oglądnąwszy się, zauważył to także.
Zaczął bić klacz, ale ona, szlachetnej natury córa pustyni, nie była przyzwyczajona do takiego postępowania z nią. Zaczęła się opierać, a dzięki temu ja zbliżyłem się jeszcze bardziej. Drab wysilał się i używał całej swej sztuki w jeździe konnej; zapanował nad koniem i popędził dalej.
Był to jeździec znakomity. Nic dziwnego. Gdy jeden szczep chce drugiemu ukraść najlepsze konie, to podejmują się tego tylko najlepsi jeźdźcy. Idą bez długiej broni, żeby im nie przeszkadzała, biorą tylko noże. Za to towarzysze, którzy mają ich chronić i bronić, uzbrajają się obficiej. Oni to stanowili ten drugi oddział, który się skierował na prawo, aby pościg za właściwymi złodziejami odwrócić na siebie.
Ale zręczność nie przydała się temu człowiekowi na nic, gdyż zbliżałem się doń stale. Puścił się więc na finty, zbaczając z prostego kierunku to na prawo, to w lewo, jak lis przed sforą, ale daremnie. Byłem już obok niego.
— Zatrzymaj się! — zawołałem.
Wywinął nożem, zaśmiał się wściekle i nie usłuchał. Mogłem przeskoczyć z mego konia na jego i uczepić się go z tyłu, ale to byłoby delikatnej klaczy zaszkodziło. To też powtórzyłem wezwanie, mierząc do niego z boku.
— Jeszcze raz: Stój, bo strzelam!
Zaśmiał się znowu. Wycelowałem w rękę, w której nóż trzymał i wypaliłem dwukrotnie. Obie kule trafiły, a on krzyknął i nóż z ręki wypuścił. Był więc bezbronny. Przysunąłem karego tuż do siwej, podniosłem się w strzemionach i uderzyłem przeciwnika pięścią w głowę. Zachwiał się, lejce wypadły mu z lewej ręki, a ja pochwyciłem je natychmiast: koń i jeździec byli w mojej mocy. Konie ubiegły jeszcze pewną przestrzeń, poczem zatrzymały się.
Nie ogłuszyłem złodzieja całkiem, jednak chwiał się on na siodle. Krew płynęła mu z prawej ręki.
— Uważaj, byś nie spadł; wracamy! — nakazałem mu. — Jeśli się ruszysz, aby uciec, lub się bronić, zastrzelę cię na śmierć!
Mimo wściekłości, jaka go opanowała, poznał, że musi się poddać losowi.
Pościg trwał zaledwie pięć minut, a mimo to odbiegliśmy od Anglika daleko, bardzo daleko. Upłynął kwadrans jazdy kłusem, zanim zobaczyłem go znowu. Siedział koło wielbłądów, a drugi złodziej obok niego.
— Dobrze, że przybywacie — zawołał do mnie. — To dyabelnie nudny człowiek. Chciałem się z nim wdać w rozmowę, ale nie rozumie po angielsku.
— To też lord z Oldengland nie powinien rozmawiać z koniokradem — zaśmiałem się. — Jak chwyciliście go?
— Rękami, któremi można wziąć wszystko. Chciał uciec drab, ale ja mam także dwie nogi. Well!
— Ale on miał nóż!
— Ja także.
— Czy bronił się?
— Oczywiście. Dałem mu jednak klapsa w nos tak, że wkrótce będzie wyglądał jak mój, kiedy na nim siedział guz alepski. A ten także dostał klapsa?
Wskazał przytem na złodzieja, którego ja przyprowadziłem. Jego jeniec trzymał się za nos oburącz.
— Tak — odrzekłem. — Teraz oni pojadą na wielbłądach, a my dosiędziemy koni.
— A dokąd teraz?
— Niedaleko; tylko tam, gdzie rozdzielili się ci hultaje.
— Rozdzielili, jakto?
— To bardzo proste, sir. Haddedihnowie spostrzegli kradzież oczywiście natychmiast, skoro tylko dzień nastał i ruszyli w pogoń. Aby ich zmylić, rozbiegli się złodzieje, jedni na północ, a ci dwaj ze skradzionymi końmi tutaj na zachód. Pojedziemy na miejsce, w którem się rozeszli złoczyńcy i ujrzymy niebawem Haddedihnów.
— Well! A to zrobią oczy, gdy tak rychło odzyskają konie. I to za czyją sprawą!
Obaj Abu-Ferhanowie — gdyż należeli istotnie do tego szczepu — musieli wsiąść na wielbłądy. Udaliśmy się aż do miejsca, gdzie tropy się rozdzielały. Tam zsiedliśmy ze zwierząt, puszczając je na paszę, a sami poukładaliśmy się w trawie. Lindsay zacierał ręce z radości.
— Jestem ciekaw twarzy, jakie zobaczymy! To będzie przyjemność! Nieprawdaż? — odezwał się pierwszy.
— Ogromna niespodzianka. Halef będzie jednym z pierwszych, a Amad el Ghandur oczywiście także.
Muszę tu nadmienić, że wróciwszy z Halefem z karawany śmierci do Haddedihnów, nie zastałem był jeszcze Amada el Ghandur. Uważaliśmy go za straconego, później jednak przybył szczęśliwie. Pomścił na Bebbehach śmierć ojca, ale kosztowało go to więcej czasu, niźli przypuszczał.
Piastował teraz po śmierci Mohammed Emina stanowisko szejka Haddedihnów.
— I Omar Ben Sadek ze swym srokaczem — dodał Lindsay. — Cieszę się naprzód nadzieją na to, jak kania na wodę. To przecież zupełnie co innego z wami jeździć, sir. Coś przynajmniej człowiek przeżywa.
— Nie wzbijajcie mnie w dumę, mylordzie! Inni ludzie także niejednej doświadczają rzeczy w podróżach.
— Ale jak! Opuśćcie wy tego mylorda! Dla was nazywam się Lindsay, Dawid Lindsay tak samo, jak dawniej. Zrozumiano?
Obydwaj jeńcy nie przemówili ani słowa. Jeden z nich siedział wpatrzony w ziemię, a drugi obmacywał ustawicznie nos, przybierający z każdą chwilą na barwności i rozmiarach. Lord zadał mu widocznie cios niezwykły.
Po kwadransie ujrzeliśmy gromadę jeźdźców, wynurzającą się z poza wschodniego horyzontu.
— Nadchodzą, nadchodzą! — zawołał Lindsay z uśmiechem na całej twarzy.
— Z ochotą podarowałbym im zaraz tysiąc funtów, tak się cieszę.
Tak, to byli oni. Zbliżali się szybko, jadąc tropem koniokradów. Spostrzegli nas i zatrzymali się, by się nam przypatrzyć. Obok naszych wielbłądów zauważyli siwka i karego. Wprawdzie maść koni się zgadzała, jednak za swoje tych koni nie mogli uważać, gdyż w takim razie my bylibyśmy złodziejami i nie oczekiwalibyśmy ich tutaj tak spokojnie.
— Sir — spytał Anglik — kto jest ten wysoki z brodą, na czele?
— To Amad el Ghandur. Nosi taką długą brodę, jak ojciec, tylko czarną, a Mohammed Emina była biała jak srebro.
— A ten starzec obok niego?
— Szejk Małek z Ateibehów, dziadek Hanneh, najwspanialszej ze wspaniałych.
— A ten malec obok niego?
— To nasz hadżi Halef Omar.
— W eil! Macie lepsze oczy odemnie. Czy nie siedzi tam ktoś na srokaczu?
— Tak, to Omar ben Sadek na koniu Aladżego. Nie poznali nas jeszcze, ale teraz nadchodzą.
— Well! Pokażę im się zaraz w całej wysokości.
Wstał, wydłużył jeszcze, o ile to było możliwe, i tak już długą swą postać i poszedł naprzeciw. Nadjeżdżający zatrzymali się znowu. Zastanowiła ich ta szaro kratkowana figura. Wtem wydał hadżi okrzyk radości, podpędził konia i zawołał, zdobiąc swą arabszczyznę przyswojonymi okruchami języka niemieckiego i angielskiego.
— Maszallah, cud Boski! That’s lord David Lindsay.
Lord kroczył poważnie dalej ku Halefowi, a gdy się spotkali, zeskoczył hadżi z konia i zapytał:
— You tutaj u nas! Allah’l Allah! Czy słyszeliście co o moim dobrym zihdim? Jak mu się powodzi? Czy się ożenił, czy nie? Co...?
Reszta pytania utkwiła mu w gardle. Byłem doń przedtem zwrócony plecyma, ale teraz powstałem i podszedłem ku niemu. Z początku nie mógł się ruszyć, tylko otworzył ramiona, jak gdyby chciał mnie z daleka już objąć, ale nie zdołał zrobić ani kroku; ukląkł tylko, poruszając wargami. Widać było, że chciał przemówić, ale mu się to nie udało, grube łzy spływały mu po policzkach.
Wzruszony do głębi tem nadzwyczajnem wstrząśnieniem duchowem podniosłem go i przycisnąłem do piersi. On objął mnie rękoma, przytulił do mnie twarz i jął szlochać, że aż serce pękało.
Tymczasem ożywili się także drudzy. Nie wątpili już, że to my. Poznali ogiera i klacz siwą, a w następnej chwili otoczyło nas koło jeźdźców, którzy pozeskakiwali z koni i zarzucali nas okrzykami i pytaniami. Wszystkich ręce wyciągały się do nas, ale nie mogłem żadnej uścisnąć, gdyż miałem zbyt wiele do czynienia z Halefem, który wreszcie na tyle się uspokoił, że przemówił. Z początku wyrzucał tylko słowa:
— Ya zihdi, hajaji, na imi, nuri esz szems, ya Allah, ya Allah! — o zihdi, moje życie, moje szczęście moje światło słoneczne, o Boże, o Boże! Przytem głaskał mnie oboma rękami po twarzy i całował brzeg mego burnusa. Jemu było w tej chwili obojętne, czy oba konie ocalone, czy nie. Zobaczył mnie i to mu wystarczało.
Tem większą była radość drugich z tego powodu, że konie były już bezpieczne. Mnie wystąpiły także łzy w oczach wskutek wzruszenia Halefa, mimo to nie mogłem się wstrzymać od uśmiechu, słysząc jak szaro kratkowany lord witał Haddedihnów. Zebrał swój cały zapas słów arabskich i tureckich, aby im oświadczyć, jak się ich widokiem raduje. Można sobie wyobrazić, jakie niedorzeczności z tego wyniknęły.
Omar Ben Sadek czekał długo, zanim dostał się do mnie. Wreszcie wziął Halefa poprostu za barki, odsunął odemnie i rzekł:
— Czy sądzisz, że pozwolę ci tego zihdi zatrzymać tylko dla siebie. Tu jest jeszcze ktoś, kto chce go powitać.
Mimo mego oporu przycisnął wargi do mej ręki i nie odstąpił, dopóki jego miejsca nie zajął Amad el Ghandur, który wziął mnie za rękę i w te odezwał się słowa:
— Dzięki Allahowi za to, że cię znów do nas sprowadza, emirze! Będzie wielka radość w obozie i rozkosz w namiotach. Nasi wojownicy przyjmą was lab el barud, zabawą prochu, a z ust kobiet i córek zabrzmi pieśń pochwalna. Bądź u nas przyjęty, jak nie przyjęto jeszcze nikogo, gdyż jesteś najlepszym z naszych przyjaciół i samo twoje zbliżenie się przyniosło nam już szczęście. Ocaliłeś dwa najkosztowniejsze konie naszego szczepu. Czy powiesz nam, jak ci się to udało?
Dopiero to pytanie szejka skłoniło Halefa do odwrócenia oczu ze mnie na karego.
— Tak — zawołał — jeszcze zihdi nogi u nas nie postawił, a już spływa na nas szczęście z jego ręki. O zihdi, ukradziono mi twego Riha, konia mej duszy i karosza mojego serca. Jaka hańba byłaby spadła na mnie, gdybyś nie był pobił rabusiów! Jak dopędziłeś skradzione konie na waszych powolnych wielbłądach?
— Dowiesz się zaraz, skoro tylko powitam tego małego Beni Araba, o którym się domyślam, kim jest.
Ośmioletni może chłopiec siedział na młodym karym ogierze. Patrzył z konia na mnie wielkiemi, czarnemi oczyma z osobliwym wyrazem. Podałem mu rękę, mówiąc:
— Nie widzieliśmy się od trzech lat. Ty jesteś Kara Ben hadżi Halef, syn mego imienia?
— Ja nim jestem — odrzekł, a wskazując na swego młodego konia, dodał: — a ten kary ogier to Assil Ben Rih, syn tego, którego darowałeś mojemu ojcu.
— Co, Rih ma syna? — zapytałem zdziwiony.
— Syna i córkę — odrzekł Halef. — Czy mógł taki koń nie mieć potomstwa? Chciałem, żeby potomkowie jego byli tak samo czarni, jak on, dlatego dowiadywałem się o najlepszą czarną klacz. Ten sławny koń żył w pustyni arabskiej na dolinie El Hamad, musiałem więc pokonać wielkie niebezpieczeństwa, zanim zdołałem powitać szczęśliwego właściciela. Nasz Rih mu się podobał, zawarłem więc z nim umowę, że jeśli nam Rih da syna i córkę, to ona należeć będzie do właściciela klaczy, a syn do mnie jako właściciela ogiera. Tak się też stało. Rih spełnił nasze nadzieje i obdarzył nas tem, czego życzyliśmy sobie. Córka ma dwa, a syn trzy lata i oto widzisz go, zihdi. Jest niemal jeszcze szlachetniejszy od Riha i nosi już mego chłopaka, syna najmilszej z pięknych. Obydwaj są razem dzień i noc i nauczyliśmy go już tajemnicy, którą ci powiem, ponieważ jesteś właścicielem obydwu.
— Ani jeden, ani drugi nie jest mój — odrzekłem.
A na to Halef zauważył:
— Nie. Ty powierzyłeś mi tylko wspaniałego Riha, bo jedynie tutaj mogło mu się dobrze powodzić. Hodowałem go z bogactwa, które dzięki tobie otrzymałem i jeździłem na nim pod twoją nieobecność. To wynagrodziło mi sowicie trudy, jakie poniosłem dla niego. Zresztą nie były to trudy, lecz radości i rozkosze. Wróciłeś do nas, niechże on znowu tobie służy. Spodziewam się, że nie odmówisz tej prośbie, gdyż nawet choćby się twoje prawo posiadania przestarzało, zdobyłeś je na nowo ocaleniem konia z rąk złodziei. Więc weź go, a sprawisz nam tem wielką przyjemność. Ja nie potrafię inaczej patrzeć na mojego zihdi, jak tylko wtedy, gdy będzie na koniu, który niósł go wśród tylu niebezpieczeństw i czynów.
Musiałem oczywiście spełnić to życzenie, choć to nie było moim zamiarem. Przyjąłem więc Riha, ale zaznaczyłem wyraźnie, że tylko na krótki czas mego pobytu.
Potem opowiedziałem, jak pojmaliśmy obu Abu-Ferhanów. Przywiązano ich do wielbłądów, aby ich z sobą zabrać. Kradzież tak drogich koni karze się śmiercią, ale z radości z powodu moich odwiedzin obiecali mi Amad el Ghandur i hadżi Halef, że kara będzie łagodniejsza.
Wyruszyliśmy ku pastwisku Haddedihnów. Wysłano naprzód posłańca, by tam zapowiedział nasze przybycie.
Jechaliśmy już ze trzy godziny. Po upływie tego czasu ujrzeliśmy przed sobą chmarę jeźdźców. Nadbiegli z wielkim krzykiem, otoczyli nas i cisnęli się tak, jak gdyby nas chcieli stratować. Gnali jeden przez drugiego, wrzeszczeli pozdrowienia, sławili moje czyny i strzelali w pędzie z pistoletów, przyczem marnowało się mnóstwo prochu. Dlatego to nazywa się takie przyjęcie, taka fantazya, la’b el barud, zabawa prochowa.
Tak trwało to, dopóki nie ujrzeliśmy namiotów obozowiska. Stamtąd zabrzmiał śpiew powitalny kobiet i dziewcząt, które ustawiły się przy wejściu do wsi. Naczelne miejsce zajęły niewiasty, z któremi dawniej już wszedłem w styczność. Najpierwszą była władczyni Mohammed Emina z przybocznemi kobietami, które podczas Pierwszego pobytu pokropiłem „świętą“ wodą Cem-cem. Wówczas była jeszcze młodą, ale postarzała się potem ze smut u po stracie męża szejka. Wargi i brwi nie były już malowane, na czole nie zauważyłem ani jednego plasterka, brakowało także złotych kolczyków, które dawniej zwisały z nosa i uszu. Jej karku, kostek i rąk nie zdobiły jak dawniej pierścienie, korale, pstre kamienie i walce asyryjskie. Obok niej stała Amsza, wciąż jeszcze tak a poważna i dumna, jaką spotkaliśmy ją na stepie Dżidda, a po jej prawej stronie Hanneh, żona Halefa, „najmilsza z niewiast, słońce wśród gwiazd żeńskiego rodzaju“. Wydała mi się tak samo młodą i piękną jak wówczas, kiedy zaślubiliśmy ją z zacnym Halefem. Ciemne jej oczy zwracały się ku mnie z widoczną sympatyą i szacunkiem.
Wśród śpiewu i dźwięków wjechaliśmy między namioty szeroką ulicą i zsiedliśmy z koni przed największym i najlepszym namiotem, rozpiętym naprędce po zawiadomieniu przez posłańca o naszem oblizaniu się. Tu umyliśmy się, podczas której to czynności spytał mnie lord:
— Co można zrobić zaraz, tego nie należy odkładać. Kiedy chcecie rozdzielić swoje dary?
— Jakie dary? Ja nie mam żadnych.
— Głupstwo! Widzieliście je i kupowaliście razem.
— Ale nie płaciłem za nie.
— Ani słowa! Należą do tych, dla których są przeznaczone. Wy im je dajcie!
— To wasza rzecz.
— Nie sprzeciwiajcie się! Jak mogę ja, Dawid Lindsay, obdarzać te arabskie ladies!
— Gdybyście w y nie mogli, to i mnie nie byłoby wolno.
— Pshaw! Co wy robicie, to ma szyk. Lepiej wam to wypada niż mnie. Ciekawe, co jabym powiedział przy tem, jakbym się wyraził! Wole lwa ścigać, niż lady ofiarować upominek! Jeżeli nie weźmiecie tego odemnie, to wyrzucę te głupstwa!
Nie były to bynajmniej głupstwa, przeciwnie rzeczy pożyteczne, piękne i przeważnie kosztowne.
— No dobrze — rzekłem — zrobię to dla was. Ale nie zwykłem stroić się w cudze pióra, dlatego wymienię wasze nazwisko.
— Wymieńcie, kogo chcecie, nawet króla portugalskiego, albo cesarza Laponii i Kaffarii, jeśli tylko każdy i każda otrzymają, co dla nich przywieźliśmy. Mnie zostawcie w spokoju!
Niebawem zaleciał nas świetny zapach pieczeni. Kazałem przyjść Halefowi i wręczyłem mu upominki do rozdania. On sam dostał dwa piękne rewolwery i jedwabną chustę do turbanu, czem się uradował ogromnie. Dla Hanneh, najwspanialszej ze wspaniałych, przeznaczyliśmy ubranie z czerwonego jedwabiu, pierścień, dwa kolczyki, łańcuch na szyję i dyadem ze złotych i srebrnych monet. Widzieliśmy potem, że była tem zachwycona. Reszty kobiet me minęły również podarunki, oraz tych mężczyzn, z którymi stykaliśmy się dawniej.
Uczta odbyła się na wolnem powietrzu. Po jedzeniu zaprosił nas Amad el Ghandur do swojego namiotu, gdzie chciał nam jakąś prośbę przedłożyć. Zebrali się tam najstarsi z plemienia. Obecność Maleka i Halefa na radzie dowodziła, że Halef umiał się zżyć z plemieniem i zdobyć jego szacunek.
— Emirze — zaczął szejk — przybyliście właśnie w ważnej dla nas chwili. Czy przypominasz sobie jeszcze którego dnia umarł Mohammed Emin, szejk Haddedihnów plemienia Szammar?
— Bardzo dobrze. Było to dwunastego dnia miesiąca haziran.
— Tak jest. Ośm lat minęło od tego czasu, a dotąd nikt jeszcze nie był na jego grobie, aby tam z przyjaźni i pokrewieństwa odmówić modły. To mi spokoju nie daje. Chcę pójść w góry, aby spełnić swój obowiązek, a szczep postanowił, żeby towarzyszyła mi pewna liczba dzielnych wojowników. Pragniemy, żeby nabożeństwo odbyło się w sposób, godny tak sławnego szejka. Ja i dwudziestu ludzi mieliśmy wyruszyć już dziś po południu w czasie asru i dlatego obchodziliśmy wczoraj do późna w noc uroczyste pożegnanie. Znużeni tem strażnicy umożliwili tym psom Abu-Ferhanom kradzież dwu najlepszych koni. Teraz przyjechaliście wy, a gościnność nakazuje pozostać z wami. Jednak życzymy sobie gorąco w dzień śmierci szejka być na jego grobie. Poradź nam, który z tych dwu obowiązków mamy spełnić.
— Ten, który postanowiliście przedtem — odpowiedziałem krótko i z naciskiem.
— Powiadasz, że powinniśmy się udać w góry? W takim razie zostaną tu z wami tylko zwyczajni wojownicy, którzy nie zdołają uprzyjemnić wam pobytu.
— Mylisz się co do tego. Będziemy mieli z sobą najlepszych ze szczepu, a mianowicie was.
— Nas? Jakto?
— Pytasz jeszcze? Czyż Mohammed Emin nie był mi najlepszym przyjacielem i bratem? Czyż nie walczyliśmy obok siebie przeciwko nieprzyjaciołom Haddedihnów? Czyż nie radowaliśmy się wspólnie, mnie narażaliśmy się na smutki, niebezpieczeństwa i niedostatek? Czy nie zraniono mnie w tym samym dniu, w którym go Allah powołał do siebie? Czy nie pochowałem go i nie odmówiłem sury zmartwychwstania? Czy nie przysługuje mi prawo stanąć z wami nad jego grobem? Czy nie jest mym obowiązkiem odwiedzić drogiego przyjaciela, który obsypał mnie tylu dowodami miłości?
— Emirze, chcesz nam towarzyszyć? — zawołał radośnie Amad el Ghandun.
— Tak. Spodziewam się, że pozwolicie na to!
— Allah, co za pytanie! Czy pozwolimy! Nie śmieliśmy tylko prosić o to, ponieważ tyle już dla nas zrobiłeś. Teraz jesteśmy pewni, że zwyciężymy wszelkie niebezpieczeństwa.
— Czy są teraz większe, niż zwykle?
— Nie.
— Którą obraliście drogę?
— Zastosujemy się pod tym względem do twojej woli. Postanowiliśmy nie jechać wprost do grobu. Moi wojownicy pragnęli poznać naszą ówczesną drogę, aby zwiedzić miejsca, w których szejk przebywał przez dni ostatnie. Zdawało im się, że mu są to winni, a ja się z tem zgodziłem, gdyż odczuwałem tę samą potrzebę. Dlatego zamierzamy pójść w góry Cagros, najpierw do lasu Czimar, gdzie spotkaliśmy Hajder Mirlama. To był pierwszy stopień do grobowca ojca mego Mohammed Emina.
— Zgadzam się, gdyż chciałbym także zobaczyć okolice, któremi przeszliśmy wówczas. Ale jak tam z Kurdami Bebbeh? Byli naszymi wrogami, a ty pomściłeś na nich śmierć ojca, dlatego każdy Haddedihn, któryby im wpadł w ręce, stałby się ofiarą zemsty. Będziemy się musieli ich wystrzegać.
— Rozumie się. Ale w tej porze roku łatwo ich ominąć, a innych plemion kurdyjskich nie potrzebujemy się obawiać. W dodatku będzie nas dwudziestu dzielnych mężów. Ty zaś ze swojemi strzelbami wystarczysz za stu.
Na to podniósł się hadżi Halef Omar. Swych trzynaście włosków w wąsie usiłował podkręcić marsowato w górę, odkrząknął jak zwykle, gdy się zabierał do wygłoszenia mowy, z których już słynął.
— Posłuchajcie — rzekł z powagą — dzielni, niezwyciężeni mężowie, gdyż chcę do was przemówić! Było to dwunastego dnia miesiąca haziran, który nasz kochany i sławny Kara Ben Nemzi emir nazywa czerwcem. Dnia tego Mohammed Emin, wielki szejk Haddedihnów padł w walce przeciwko Kurdom Bebbeh. Sława jego rozbrzmiewa po całej ziemi, gdyż walczyliśmy zwycięsko przy jego boku, przyczem mój zihdi otrzymał pchnięcie włócznią i postrzał w udo. Postanowiliśmy święcić uroczyście dzień śmierci i nad grobem szejka nabożeństwo odprawić. Nie chcemy przy tem przelewać krwi, gdyż śmierć Mohammed Emina już jest pomszczoną. Nadto nauczyłem się od mego zihdi kierować się łaską i miłosierdziem. Jazda nasza niechaj będzie jazdą pokoju i nabożeństwa. Dlatego unikajmy spotkania z wrogimi nam ludźmi, a wielkiemu hadżemu Kara Ben Nemzi powierzymy dowództwo. On nas tak poprowadzi, że nie narazimy się na żadną walkę. Przypuszczam, że te moje słowa nie wzbudzą podejrzenia, jakobym był tchórzem. Ktoby tak pomyślał, tego wyzwałbym natychmiast do walki na śmierć i życie!
Kiedy hadżi usiadł, zabrałem głos ja.
— Nikomu z nas nie przyjdzie na myśl posądzać o tchórzostwo dzielnego hadżego Halefa Omara, który złożył liczne dowody odwagi. On przemówił mi do duszy. Niechaj jazda nasza będzie spokojną. Ale wielkiego zaszczytu dowodzenia wami nie mogę przyjąć. Każdy z was jest tak samo mężny jak ja. Amad el Ghandur jest waszym szejkiem, ja zaś tylko gościem i chętnie poddam się jego władzy.
Na to jednak nie zgodzili się Haddedihnowie i sprzeciwili się wszyscy, Amad el Ghandur zaś zrobił następującą uwagę:
— Zihdi, słyszysz, że nikt z nas nie chce na to przystać. Byłeś wówczas naszym dowódcą, więc bądź nim także i dzisiaj.
— Ależ ja jestem obcym w tym kraju, a ty go znasz lepiej odemnie.
— Nie, ty tu już obcym nie jesteś, a rozum twój znajduje drogi nawet w okolicach, w których nigdy przedtem nie byłeś. Widzieliśmy i przekonaliśmy się o tem już nie raz. Nie sprzeciwiaj się zatem, będziesz dowódcą.
Tak załatwiono tę sprawę. Przyjąłem dowództwo ze względu na to, że w każdym razie lepiej było, żeby pochopni do sprzeczek Beduini słuchali raczej moich niż swoich pobudek.
Omówiliśmy także inne, mniej ważne, punkty podróży i naznaczyliśmy wymarsz na trzeci dzień rano. Haddedihnowie woleli wprawdzie wyruszyć w porze asru, czyli modlitwy popołudniowej, bo o tej godzinie puszcza się zawsze w drogą każdy prawowierny mahometanin, ale w końcu zgodzili się ze mną, gdy im udowodniłem, że szkoda tracić trzy ćwierci dnia. Musieliśmy się bardzo spieszyć, aby dotrzeć do grobu w dzień śmierci.
Omar Ben Sadek znajdował się także między towarzyszami podróży. Nie byłby się też dał odwieść od tego, myśl odbycia ze mną takiej jazdy opanowała go zupełnie. Zbyteczne chyba wspominać, że jego i żonę Sahamę obdarzyliśmy także sowicie.
Halef poprosił mnie, żeby mógł tej nocy przy mnie spać, czemu ja nie sprzeciwiłem się, chociaż przewidywałem, że czas snu spędzimy na rozmowie. Tak się też stało. Musiałem mu opowiadać, a on miał również tyle zajmujących nowości, że dopiero nad ranem zamknęliśmy oczy, a w godzinę potem zbudziło nas gwarne życie obozu.
Na śniadanie dostaliśmy dobrą kawę i pachnące kebab, czyli małe kawałki ryby, przypiekane nad ogniem. Potem zaprowadził mnie Halef do swego namiotu, ponieważ Hanneh, „najmilsza z żon i córek“ pragnęła mnie zobaczyć u siebie. Przygotowała nam drugie delikatne śniadanie, a hadżi był uszczęśliwiony, uważając, z jakim szacunkiem zachowuję się wobec jego „najpiękniejszej z pięknych“. Po jedzeniu zapytał:
— Zihdi, widziałeś wczoraj Kara Ben Halefa na koniu. Jak on jeździ?
— Bardzo dobrze — zapewniłem, patrząc nań z oczekiwaniem, gdyż zmiarkowałem już dawno, że ma coś ważnego na sercu. Odpowiedziałem mu tak, nie ze względu na jego dumę ojcowską, lecz zgodnie z prawdą. — Nie widziałem jeszcze — ciągnąłem dalej — żeby chłopiec w tym wieku tak panował nad koniem. Trzyma się rzeczywiście, jak dorosły.
Oczy Hanneh rozgorzały zachwytem, a Halef zawołał:
— W jaką dumę wzbijasz mnie swemi słowy, zihdi! Ja sam byłem jego nauczycielem i dlatego pochwała ta działa dziesięćkrotnie. A teraz zobacz, jak strzela. Czy będziesz tak dobry wyjść ze mną?
Wyprowadził mnie przed obóz, gdzie czekał już na nas Kara Ben hadżi Halef Omar, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i rewolwer. W ziemię był wbity pal, na który wskazał Halef i rzekł:
— Zihdi, ileż to razy, znajdując się w niebezpieczeństwie, pokazywałeś taki pal nieprzyjaciołom, aby im dowieść, jak niechybne są twoje kule i że będą zgubieni, jeśli się odważą ciebie zaatakować. Ćwiczyłem się potem w ten sam sposób i uczyłem mojego syna. Niech ci pokaże, co umie. Pozwolisz?
Nie miałem oczywiście nic przeciw temu. Chłopak strzelał z największej odległości i zawsze trafił. Wszystkie kule utkwiły o cal jedna pod drugą. Takie skutki strzelania widywał Halef u mnie.
— No, zihdi, czy ci ta próba wystarcza? — spytał hadżi.
— Naturalnie — odrzekłem.
— Będzie wojownikiem, jak jego ojciec, ja zaś dumny jestem z tego, że nosi moje imię: Kara.
— Niechaj będzie bohaterem, jak ty, emirze. Wróć ze mną do namiotu, gdyż ja, oraz najlepsza z żon i matek, Hanneh, mamy cię o coś poprosić.
Domyślałem się, jakie to będzie życzenie i nie pomyliłem się, gdy bowiem znaleźliśmy się znowu w namiocie, rzekł Halef:
— Mój syn nie powinien, pierwszej wyprawy odbyć pod zwykłem przewodnictwem. Byłbym nad wyraz szczęśliwy, gdybym go ujrzał pod twojem kierownictwem. Czyż mam czekać, dopóki tu znów nie przybędziesz? Możnaż to wiedzieć, czy spodoba się Allahowi uradować nas jeszcze kiedy twą obecnością? Ale teraz jesteś tu i poprowadzisz nas do grobu szejka. Przyznasz sam, że należy mi skorzystać z tej sposobności i zobaczyć swego następcę w cieniu twej doskonałości. Pozwól mi więc zabrać go, zihdi, a wdzięczność moja będzie bez granic!
— On za młody, kochany Halefie — wtrąciłem.
— Czy starość lub młodość wolno mierzyć liczbami? Są młodzi ludzie, postępujący jak starzy, a na odwrót widzi się często starych, nie mędrszych od dzieci niedoświadczonych.
— To słuszne. Nie przeczę, że twój Kara Ben Halef wystrzelił daleko poza swój wiek, ale ciało jego nie jest jeszcze dość odporne, aby wytrzymać taką szybką, daleką i wytężającą jazdę.
— Nie sądź tak, zihdi! On zahartowany jak stary. Wziąłem go w tym roku z sobą do Basry, to jazda dłuższa, o wiele dłuższa od tej, która czeka nas teraz, a po powrocie był taki żwawy i świeży jak przed wyruszeniem. Powiadam ci, że zniesie trudy lepiej, niż wojownik lat trzydziestu, lub czterdziestu. Bolałoby mnie bardzo, gdybyś nie spełnił mego życzenia.
— Niema mowy o spełnieniu, lub niespełnieniu przezemnie prośby. Jesteś ojcem i sam rozstrzygaj, co twój syn ma robić, lub nie. Od ciebie zależy, czy go zabierzesz, czy zostawisz.
— Tak ty mówisz, zihdi, ale Haddedihnowie inaczej będą myśleli. Przypuszczam, że będą się opierali moim zamiarom.
— Przyznam się, że nie mogę im tego brać za złe, pomimo że przedstawiają sobie tę jazdę jako bardzo łatwą.
— Więc uważasz ją za ciężką?
— Nietylko za ciężką, lecz nawet za niebezpieczną.
— Niebezpieczną? Dlaczego?
— Powierzyliście mnie dowództwo. Uczyniliście, co zachowaj dla siebie, krok dobry, gdyż jako człowiek z Zachodu jestem od nich dużo rozważniejszy. Przywykłem namyśleć się naprzód nad wszystkiem i uważam za bardzo możliwe, że zetrzemy się z Bebbehami.
Ależ objedziemy z łatwością te strony, w których się oni teraz znajdują!
— Nie, tego prawdopodobnie nie potrafimy, gdyż możemy się tam właśnie z nimi spotkać, gdzie sami zdążamy.
— Przy grobowcu Mohammed Emina?
— Tak.
— Czegoby oni tam szukali?
— Tego samego, co my.
— Nie rozumiem cię, zihdi. Nie przyjdzie im chyba na myśl modlić się na grobie swojego wroga, szejka Haddedihnów!
— Oczywiście, że nie, ale jest tam grób inny, który może ich w dniu tym samym sprowadzić. Przypomnij sobie szejka Gazal Gaboyę!
— Którego ja zastrzeliłem?
— Tak. Dzień jego śmierci jest ten sam co Mohammed Emina. Czy teraz pojmujesz mnie?
— Allah l’ Allah! O tem nie pomyślałem! Ale przypominam sobie teraz, że niema tam żadnego grobu, gdyż wszystkie trupy, a więc i szejka, powrzucaliśmy do rzeki.
— Do czego ja nie byłbym dopuścił, gdybym nie był ogłuszony — wtrąciłem. — Umarłych należy uczcić, a to się wówczas nie stało i dlatego nastrój Bebbehów jest z pewnością odtąd dwa razy tak wrogi. Do tego należy dodać, że Amad el Ghandur pomścił na nich śmierć ojca.
— Więc sądzisz, że oni przybędą nad wodę, aby odprawić modły? — Przybycie ich uważam za możliwe. Skoro jednak nadciągną, nie muszą koniecznie stawać nad wodą. Nie wątpię, że wówczas po naszym odjeździe wrócili, aby zobaczyć, co się stało z ich poległymi wojownikami. Wydobyli pewnie zwłoki z wody i pochowali je w ziemi. Jest tam też zapewne jakieś miejsce, gdzie gromadzą się na nabożeństwa. Nasi Haddedihnowie nie przewidują i nie oceniają tego należycie. Mam więc dostateczny powód do tego, żeby przed tą jazdą, dość niebezpieczny, ciebie przestrzec. Łatwo przyjść może do starcia. Jeśli weźmiesz syna z sobą, to wiedz już teraz, na jakie narażasz go niebezpieczeństwo.
— Zihdi, to jeszcze nie powód, aby zostawić go tutaj! Czyż on ma się bać niebezpieczeństwa, na które ojciec jego z zimną krwią wyrusza? Teraz dopiero będzie sobie życzył naprawdę towarzyszyć mnie. Czy on jest czemś lepszem, niż ja? Czyż jestem w porównaniu z nim tak bez wartości, że ja, jego ojciec muszę się dać zastrzelić, a tymczasem on, syn pozostanie tu z kobietami, aby pieścić swe szlachetne ciało i nacierać skórę wonnemi maściami? Jakże wyrośnie na bohatera, jeśli już teraz nie okaże blasku swego męstwa i światła swej waleczności? Czy mam sobie coś takiego zbudować, co wy na Zachodzie nazywacie choristan el kecaz,[90] zamknąć w tem mego syna, ażeby jaki pyłek na niego nie upadł i podziwiać przez szklanne szyby jego bojaźliwość?
Mały hadżi popadł w rozdrażnienie. Mówił dalej i przytaczał jeszcze dużo względów na przekonanie mnie, że jest nieodzowną potrzebą, żeby chłopak w naszej wyprawie wziął udział. Cieszył mnie ten zapał dzielnego człowieka. Pragnął on dać synowi sposobność okazania już teraz, iż należy się po nim spodziewać godnego następcy ojca w ich rodzie. Zaraz po pierwszem słowie byłem skłonny przystać na jego życzenie. Zrobiłem tylko jeszcze jedną, ostatnią uwagę:
— Twoje powody są dla mnie zrozumiałe, kochany Halefie, ale jak się będzie zapatrywać na to matka tego dziecka, Hanneh? Ona także ma prawo wyjawić swoje zdanie.
— Tak, niechaj powie natychmiast, co myśli. Hanneh, ty najmilsza z najmilszych, oświadcz naszemu zihdi twoją wolę i życzenie!
Ona siedziała obok nas, nie rzekłszy dotąd ani słowa, ale przysłuchiwała się naszej rozmowie z wielkiem zajęciem. Teraz zaczęła skromnie:
— Zihdi, postanów, co zechcesz, a ja poddam się twojej woli, gdyż niewiasta powinna radzie mężów podlegać. Ponieważ jednak żądasz, żebym powiedziała swoje zdanie, więc je usłyszysz. Wiesz, jak kocham mego pana i władcę, hadżego Halefa Omara, mimoto chętnie puściłam go z tobą, chociaż wiedziałam, jakie go niebezpieczeństwa czekały i jak często będzie musiał wystawić na szwank swoje życie. Pokryjomu bałam się o niego i modliłam się za nim, ale byłam z tego dumna, że mógł ci towarzyszyć i okazać swoje wierne i odważne serce. Przebył szczęśliwie wszystko i wrócił do mnie jako mąż, który przeżył i doświadczył więcej, niżeli wszyscy wojownicy tych okolic. Teraz zasiada w radzie najstarszych, którzy słuchają chętnie jego głosu i postępują według niego prawie zawsze. To napełnia me serce wielką rozkoszą, gdyż posiadam małżonka, z którym nikt się nie może porównać. My ze szczepu Ateibehów byliśmy najbardziej pogardzeni z pogardzonych, kiedy nas poznałeś, a teraz zmieniło się to zupełnie, gdyż imię hadżego Halefa Omara jest znane ze sławy aż po wody Eufratu i Tygrysu. Schodzą się wojownicy oddalonych plemion, aby zobaczyć i poznać mojego małżonka. Czyż promienie jego sławy nie oświecają mnie także? Chciałabym być tak samo dumną z syna, a wiem, że tylko ty możesz go tak szybko doprowadzić do chwały, jak również przez ciebie tylko imię ojca jego jest dziś na wszystkich wargach i językach. Kocham go bardziej od siebie, ale dlatego to właśnie jest mem najwyższem życzeniem, żeby się stał godnym swego ojca. Wiem, że pod twoją opieką będzie mu tak bezpiecznie, jak gdyby siedział w tym namiocie. Może od ciebie otrzymać wzór i przykład na całe dalsze życie, ale tylko w ten sposób, że go przed sobą mieć będzie, że będzie w twojem pobliżu. Dlatego życzę sobie tego samego, co hadżi Halef Omar: spełń naszą prośbę i weź syna naszego z sobą! Będzie potem żył tem wspomnieniem, jak się pije ze źródła, z którego woda płynie nieustannie!
Na to objął ją Halef, pocałował w czoło, w usta i w policzki i zawołał:
— Byłem pewny, że tak przemówisz, ty najrozumniejsza z rozumnych, ty żono walecznego i matko przyszłego bohatera! Słyszałeś, ziadi? Ona pragnie także, żeby Kara Ben hadżi Halef Omar wyruszył z nami. Nie sprzeciwiaj się więc już dłużej!
Wyciągnął do mnie ręką, którą uścisnąłem.
— Niechaj się spełni wasza wola — rzekłem — pojedzie z nami.
— Gdyby nawet drudzy krzywo na to patrzyli? Naw et wtedy, gdyż spodziewam się, że Haddedihnowie posłuchają mej rady.
— Z pewnością, zihdi. Możesz od nich zażądać, czego zechcesz. Nie odmówią, jeśli to tylko możliwe.
Promieniał poprostu z zachwytu, a Hanneh radowała się także mojem przyrzeczeniem. Halef wybiegł, by synowi donieść o wyniku rozmowy.
Stało się to, co przewidywałem. Gdy Haddedihnowie dowiedzieli się, że hadżi chce zabrać syna, oparli się temu jednogłośnie, lecz ja nie tracąc wielu słów, oświadczyłem, że ja również życzę sobie mieć z sobą mego pochrześnika i imiennika. Wobec tego ustąpili Haddedihnowie.
Nazajutrz przygotowano się już wczesnym rankiem do drogi. Oprócz Lindsaya, mnie i chłopca, było razem dwudziestu jeźdźców, uzbrojonych, jak można było najlepiej. Kilka jucznych koni niosło zapasy żywności, aby po drodze nie tracić czasu na polowania. Amad el Ghandur jechał na siwce, ja na Rihu, chłopak na synie karego, Omar ben Sadek na srokaczu, a Lindsay i Halef pożyczyli sobie dwa z najurodziwszych koni plemienia. Ponieważ i reszta miała konie bardzo dobre, przeto nie należało się obawiać, by szybkość jazdy pozostawiała co do życzenia.
Zmierzaliśmy najpierw do gór Cagros, gdzie dotarliśmy bez wypadku w przeciągu tygodnia. Znaleźliśmy las Czimar, na którego skraju obozowaliśmy wówczas[91], kiedy spotkaliśmy się z Turkomanami z plemienia Bejat i zatrzymaliśmy się w tem samem miejscu. Ponieważ obraliśmy zupełnie tę samą drogę, chcąc zwiedzić miejsca, przez które jechaliśmy wówczas, przeto udaliśmy się aż do owego zakrętu, gdzie napadli na nas Bebbehowie pod dowództwem szejka Gazal Gaboyi. Tu spędziliśmy jedną noc. Ożyły w nas wspomnienia wszystkiego, cośmy tutaj przebyli. Owe wypadki omówiliśmy aż do najdrobniejszych szczegółów.
Stosownie do programu znaleźliśmy się nazajutrz wieczorem koło owej małej chałupki, w której zastaliśmy byli niedźwiadkowatego węglarza Alla. Nikt w niej nie mieszkał, to też zapadła się na poły. Następnego południa stanęliśmy nad rzeką Berocieh, w której wodach kąpaliśmy się podówczas. W dzień potem przejechaliśmy przez wyżynę Banna i wiodący na południe wąwóz. W dwadzieścia i cztery godzin spuściliśmy się na wązką dolinkę z pasem łączki w środku, gdzie wtedy po raz drugi napadli na nas Bebbehowie, a następnie w krzywą boczną dolinę, w której mocowaliśmy się z bratem szejka Gazal Gaboyi. Wreszcie dostaliśmy się do obozowiska, gdzie podówczas zbuntowali się byli przeciwko mnie obaj Haddedihnowie. Tu zatrzymał się Amad el Ghandur i rzekł:
— Emirze, mój ojciec żyłby może do dzisiaj, gdybyśmy się byli tutaj nie sprzeciwili twej woli i nie puścili potem wolno szejka Gazal Gaboyi. Byliśmy wtenczas wielkimi głupcami.
Wolałem milczeć teraz, gdyż odpowiedź byłaby tylko całkiem zbytecznym wyrzutem.
Przybyliśmy także do domu Mahmuda Khanzur, szejka Kurdów Dżiaf i zajechaliśmy do niego. Ku naszej radości żył jeszcze Gibrail Mamrahsz ze swoją żoną. Poznali nas i na noc zaprosili. Spełniliśmy ich życzenie, gdyż mieliśmy czas i wiedzieliśmy, że nas chętnie przyjmują.
Dotychczas nic nadzyczajnego nam się nie wydarzyło. Ja prowadziłem z Halefem i jego synem pochód, aby badać okolice, a Haddedihnom wolno było dopiero z daleka posuwać się za nami. W ten sposób uniknęło się wszelkich niebezpiecznych spotkań, ale zarazem i takich, z których możnaby się było dowiedzieć czegoś o obecnym stanie rzeczy. To dało się powetować u Mamrahsza.
Halef pokazywał synowi po drodze każde miejsce, żyjące w naszej pamięci i opowiadał — może po raz setny — co na niem się stało. Czynił to na swój obrazowy sposób; ja bawiłem się tem nadzwyczajnie. Wedle jego przedstawienia rzeczy był on przynajmniej półbogiem, a ja więcej niż całym.
Małego Kara Ben Halefa wziąłem od pierwszego dnia do szkoły. Nie odstępował mnie prawie i okazał się bardzo uważnym i pojętnym uczniem. Uczyłem go słuchać odgłosów puszczy, a na każdym śladzie, jak się go ma odczytać, aby go zrozumieć właściwie. Już w tydzień przyszedłem do przekonania, że z chłopca wyrośnie dzielny Beduin. Polubiłem go i czułem, że on darzy mnie również swem przywiązaniem. Omar Ben Sadek zdobył je sobie także i chłopak nie nazywał go nigdy inaczej, jak amm, czyli stryjem.
Kiedy po raz pierwszy byliśmy u Mamrahsza, dowiedzieliśmy się, że w pobliżu niema wielu Kurdów Dżiaf, do których on należał, że natomiast nadciągnął tam szczep Bilba z Persyi. Tak było i do dzisiaj.
— A Bebbehowie? — spytałem. — Gdzie oni mają teraz swoje pastwiska?
— Pomiędzy Persyą a górami Cagros — odpowiedział.
— A więc dość daleko stąd. Czy nie było ich tu przypadkiem w ostatnich czasach?
— U mnie nie, ale o dzień drogi stąd zatrzymuje się rokrocznie ich oddział.
— Ach! Rzeczywiście z taką regularnością?
— Tak. Raz do roku. Teraz również obozują tam, jak mi się zdaje.
— W jakiej liczbie?
— Zawsze dziesięciu do dwudziestu ludzi.
— A co robią?
— Przypuszczam, że obchodzą id el amwat[92].
— Tak? Czy są tam groby?
— Jest kilka nad brzegiem rzeki Dialah. Mogiły usypane są z ziemi, a na wzgórzu skalistem znajduje się grób kamienny.
— Czy znasz go?
— Tak, byłem tam raz na górze.
— A czy dobrze zachowany?
— Bardzo dobrze. Wypadło tylko kilka kamieni. Można więc do środka zaglądnąć. Widać tam zmarłego w siedzącej postawie, który nie zgnił, lecz wysechł, jak mumija[93] w Egipcie. Ma bardzo długą, srebrno-siwą brodę.
— Czy nie domyślasz się, kim on mógł być?
— Nie wiem dokładnie. Gdy byłem tam zeszłego roku, twarz miał tak zeschniętą, że już właściwych rysów nie było, ale zdawało mi się, że to szejk, ten czcigodny starzec, który był u mnie z wami.
— Odgadłeś dobrze. To Mohammed Emin, szejk Haddedihnów. Ten wojownik, to jego syn i następca. Przybyliśmy, aby złożyć mu „cześć umarłych“. Czy grób jego znają w tych stronach?
— Tak. Wielu wiernych odbywa pielgrzymki na tę górę. Opowiadano, że zmarły walczył z Bebbehami i tylu ich pozabijał, ilu tam leży w mogiłach nad rzeką, że jednak potem uległ przemocy.
— I to prawda w zasadzie. Dziwi mnie jednak, że ci Kurdowie nie porwali się podczas corocznych wycieczek na zwłoki i na grób tego zmarłego.
— Co myślisz, panie! To wprawdzie złodzieje i rozbójnicy, ale prawowierni muzułmanie, a żaden prawdziwy wierny nie znieważy grobu choćby najgorszego wroga. Prorok tego surowo zabronił. To napisane jest w Koranie.
— W Koranie tego niema. Prorok tego nie powiedział, lecz Samakszari, który Koran objaśniał. Twierdzi on, że człowiek, który grób wiernego znieważy, nie będzie mógł w sądny dzień opuścić swego i nie wejdzie do nieba.
— Czy byliście przy tem panie, gdy go zabito?
— Tak.
— Czy mogę się dowiedzieć, jak to było? Wszakże był moim gościem.
Halef pochwycił oczywiście zaraz sposobność, by zabłysnąć talentem narratorskim. Zabrał natychmiast głos, aby zdać sprawę z dnia śmierci Mohammed Emina.
Nasi zacni gospodarze robili znowu, co mogli, aby uprzyjemnić nam pobyt w swym domu. Obdarzyliśmy ich więc znowu sowicie przy rozstaniu.
Około południa dostaliśmy się na słynną drogę Szamian, łączącą Sulimanię z Kirmanszah i przeszliśmy rzekę Garran. Nazajutrz rano przybyliśmy w pobliże Dialahu, nad którego brzegiem zginął wówczas Mohammed Emin. Ponieważ sprawdziło się moje przypuszczenie, że Bebbehowie odwiedzają groby współplemieńców, należało być nadzwyczajnie ostrożnym. Mogli się już tu znajdować, gdyż dziś właśnie był jedenasty haziranu, a nazajutrz rocznica owej zwycięskiej, ale dla nas tak nieszczęśliwej zarazem, walki.
Nie chcąc Halefowego chłopca wystawiać na niebezpieczeństwo, pojechałem sam przodem, a reszta musiała postępować za mną pojedynczo. Wytężałem wzrok, ale nie zauważyłem ani śladu ludzkiej istoty. Stanęliśmy bez przeszkody na miejscu, gdzie podówczas zatrzymaliśmy się byli w południe. Jak wtedy, mieliśmy z jednej strony rzekę, a z drugiej łagodne wzgórza, porosłe jaworami, dereniami, klonami i kasztanami. Przed nami wznosił się grzbiet skalisty, którego szczyt poszarpany przypominał ruiny starego zamczyska.
Towarzysze zaraz chcieli się udać na miejsce walki, ale nie dopuściłem do tego, chcąc wpierw zbadać teren. Musieli się więc zatrzymać, ja zaś zsiadłem z konia i jąłem się skradać w tym kierunku. Przybywszy na miejsce, nie znalazłem także najmniejszego śladu. Ale zastanowiła mnie wysokość rosnącej tu trawy i dlatego powiedziałem, wróciwszy do towarzyszy:
— Radzę nie iść na miejsce walki. Trawa tam tak wysoka i gęsta, że gdybyśmy ją podeptali, nie podniosłaby się za dwa, ani za trzy dni — nie moglibyśmy zatrzeć naszych śladów.
— Czy z powodu Bebbehów odradzasz nam tam pójść? — spytał Amad el Ghandur.
— Tak.
— Ich niema się co obawiać!
— Nie? Czyż nie zadali nam wówczas klęski, czy nie ponieśliśmy przez nich szkody?
— Wówczas ich było czterdziestu, a teraz dziesięciu albo dwunastu.
— Czy jesteś pewny, że tego roku przybędą w tej samej liczbie, a nie większej?
— To nie zaszkodziłoby nam wcale, gdyż jesteśmy teraz przygotowani na to.
— Ale postanowiliśmy unikać wszelkiej walki.
— To też czynimy, ale niema znowu powodu tych psów się lękać. Zanadto się boisz, emirze. Nie wiemy wcale, czy przyjdą w tym roku. Przybyliśmy tutaj i nie odważymy się nawet pójść na miejsce najważniejsze? Muszę popatrzeć na miejsce, gdzie popłynęła krew ojca. Pojechałbym, gdyby się tam nawet znajdowało tysiąc Kurdów. A zatem naprzód!
Był dotychczas taki spokojny, a teraz podziałała na niego blizkość miejsca i podrażniło straszne wspomnienie. Podpędził konia, a drudzy uczynili tosamo. Nie mogłem sam zostać w tyle, ale zawołałem za nim:
— Sami jesteście winni temu, że ojciec wtedy zginął. Jeśli teraz będziecie znowu tak nieostrożni, to nie zwalajcie na mnie odpowiedzialności za to, co się stać może.
— Nie bój się! — krzyknął ku mnie. — Nic się nie stanie, a gdyby nawet co zaszło, to nie zarzucimy tobie winy.
Pojechaliśmy skrajem łąki nad rzeką, skręciliśmy poza załom gór i znaleźliśmy się na właściwem miejscu. Na prawo sterczała skała, gdzie w swoim czasie ujrzeliśmy walczących Persów, przed nami miejsce, na którem, stojąc nad trupem ojca, bronił się kolbą Amad el Ghandur, na lewo Halef zastrzelił Gazal Gaboye, a na bok od tego miejsca padłem ja razem z koniem. Bliżej wody leżały groby Kurdów. Widać było, że od czasu do czasu — a więc zawsze w rocznicę — naprawiano je i nadsypywano.
Amad el Ghandur zsiadł z konia, ukląkł na ziemi, nasyconej krwią ojca, a reszta z wyjątkiem mnie i Lindsaya poszła za jego przykładem. Gdy się z klęczek podnieśli, opowiedział szejk przebieg owej walki. Z tego skorzystał lord i rzekł do mnie:
— Był strasznie głupi dzień wtenczas. Utraciłem dwa palce, więc dwadzieścia procent, ponieważ miałem ich tylko dziesięć. Czy to nie dużo, sir?
— Pewnie — potwierdziłem. — Ale to jeszcze nie wszystko. Czy nie otrzymaliście prócz tego cięcia tu w pobliżu rozumu?
— Yes. Postradałem kilka włosów i kawałek kości mniej więcej z tej okolicy głowy, w której mieści się zwykle odrobina rozumu.
— Czy nie poszła część tego rozumu do dyabła?
— Nie przypuszczam, sir, chociaż mógłbym o wiele łatwiej niż wy znieść taką stratę. Mam rozumu o tyle właśnie za dużo, ile wam go brakuje. Well!
Odwrócił się ze śmiechem.
Zdziwiłem się w duszy, że Halef nie wyzyskał sposobności, aby przedstawić Haddedihnom przebieg walki. Poszedł z synem do mogił Kurdów, stanął przy nich ze złożonemi rękoma i poruszał w modlitwie wargami.
— Ty się modlisz? — zapytałem go, udając zdumienie.
— Tak, zihdi, ja i syn mój Kara Ben Halef pomodlimy się i tutaj.
— Nad grobami nieprzyjaciół?
— Umarli nie są już nieprzyjaciółmi. Chrześcijanin wogóle nie ma nieprzyjaciół, nie żywi nienawiści do nikogo, lecz kocha wszystkich. Wszak sam to głosiłeś.
— Co odmówiłeś? Fatihe?
— Nie. Kto ją odmawia, jest mahometaninem, a taki nie pomodli się na grobie wroga. Ja i syn odmawialiśmy jako chrześcijanie świętą abunę[94], której mnie nauczyłeś. Hanneh, ta perła wśród żon i matek, modli się także z nami. Czy dziwisz się temu?
— Nie dziwię się, gdyż wiem, że słowo Boże jest jako ziarnko, które, wsadzone w ziemię, rozwija się w drzewo potężne i miłe dla oka, a wydające coraz nowe owoce i nasiona. Ty otrzymałeś takie ziarnko odemnie, a ono w tobie wyrasta i przyniesie owoce. Rozdawaj dalej te ziarna, a przypodobasz się Bogu i uszczęśliwisz wielu, wielu ludzi.
— O, ja wiem o tem, effendi. Ja sam jestem taki szczęśliwy. Pamiętasz jeszcze, jakto starałem się nawrócić ciebie na islam? Powiedziałem przytem niejedno słowo takie, jak druga głowa wielbłąda, który przecie może mieć tylko jedną. Ty uśmiechałeś się na to, a gdy się potem gniewałem, byłeś nadal dobrym i przychylnym. Zwyciężyła mnie ta twoja dobroć. Jedno ciepłe twe słowo więcej znaczyło, niż wszystkie moje najdłuższe przemowy. Islam to zoka[95], rosnąca tylko na suchej ziemi, a chrześcijaństwo to nachla[96], wznosząca się w górę, pełna owoców. Islam jest podobny do pustyni, gdzie tylko tu i ówdzie jest studnia z lichą wodą, a chrześcijaństwo podobne jest do pięknej krainy z potężnemi górami, z których brzmią dzwony, i z pięknemi dolinami, przez które płyną rzeki, odżywiające lasy, pola i ogrody, a nad ich brzegami leżą wsi i miasta, których mieszkańcy są posłusznemi dziećmi Ojca w niebiesiech. Tobie zawdzięczam, że to wiem, ale wielu, wielu musi się dopiero odemnie tego nauczyć.
Prowadząc konie za cugle, udaliśmy się teraz na miejsce, gdzie obozowaliśmy z Persami po walce. Przypomniał mi się „dom“, który mnie i Halefa zaopatrywał w rozmaite przysmaki i zdawało mi się w tej chwili, że owiewa mnie znowu ów słodki zapach Wschodu. Jakiż straszny zgon był udziałem tych dobrych łudzi, na drodze karawany umarłych!
Zaczęliśmy się wspinać na wzgórze skaliste. Stały tu jeszcze resztki chałupy Soranina. On nie wrócił do niej, gdyż towarzyszył potem Amadowi el Ghandur i obawiał się zemsty Bebbehów. Niedaleko stamtąd wznosił się na kamiennej płaszczyźnie grobowiec szejka. Słowa wypowiedziane wówczas przez jego syna, sprawdzały się i obecnie: „Słońce wita to miejsce rankiem, kiedy przychodzi, a żegna wieczorem, kiedy odchodzi“. Grób znajdował się jeszcze w dobrym stanie, ale po stronie południowo zachodniej wypadło, jak wspomniał Mamrahsz kilka kamieni. Amad el Ghandur przystąpił i zaglądnął do środka. Nsaraz cofnął się i krzyknął:
— Maszallah! Mój ojciec! Czyżby dusza jeszcze z niego nie wyszła?
Gdy przystąpiłem do otworu, zrozumiałem ten okrzyk. Szejk siedział jeszcze tak, jak posadziliśmy go wówczas ze spływającą na piersi brodą i złożonemi rękami. Twarz mu zapadła głęboko, ale można ją było poznać. Czemu, jakim wpływom chemicznym przypisać należało zachowanie się trupa w tym stanie, nie wiem, ale widok jego działał nadzwyczajnie. Po miesiącach pamiętałem go, a dziś nawet zdaje mi się, że widzę przed sobą mumię szlachetnego starca.
Haddedihnowie zbliżali się jeden po drugim, aby zobaczyć zwłoki walecznego dowódcy. Odbywało się to w milczeniu i ze zrozumiałą nabożnością. Gdy ostatni odszedł od grobu, sięgnął Amad el Ghandur do kieszeni wyjął z niej mały kamień i rzekł:
— Effendi, Kara Ben Nemzi, emirze i hadżi Halefie Omarze, wy byliście przy pochowaniu ojca mego, szejka Haddedihnów, Mohammeda Emina, w tym grobowcu. Widzieliście, że sztyletem odbiłem ten kamień z grobowca i schowałem go, a niewątpliwie słusznie przypuszczaliście, co to ma znaczyć. Teraz przynoszę go napowrót i oddaję zmarłemu. Mordercy polegli, a śmierć ojca pomszczona. Niechaj dusze ich płoną w najgorętszym ogniu dżehenny, a jego duch niechaj błądzi pod palmami siódmego nieba i pije ze źródeł raju po wszystkie wieki.
To była thar, zemsta krwi: Oko za oko, ząb za ząb, krew za krew! Zimno mnie przeszło, ale cóż miałem na to powiedzieć? Słowa byłyby nietylko daremne, lecz mogłyby mi wprost zaszkodzić. Nie należy niczego mówić, ani czynić, o czem się wie z góry, że nie będzie uwieńczone skutkiem. To przyniosłoby tylko szkodę, zamiast pożytku. Te uczucia i myśli nietylko mnie przenikały, gdyż skoro Amad el Ghandur cisnął kamień do wnętrza grobu, rzucił mi Halef spojrzenie, po którem poznałem, że miał takie same zdanie jak ja. I on, taki niewzruszony przedtem mahometanin, który mnie chciał nawrócić na islam, czuł teraz nie inaczej niż ja: „Kochajcie waszych nieprzyjaciół, czyńcie dobrze tym, którzy was obrażają i prześladują, a wtedy będziecie dobremi dziećmi Boga w niebiesiech“!
Ponieważ właściwa uroczystość miała nastąpić dopiero nazajutrz w rocznicę śmierci, mogliśmy przeto dzisiaj wypocząć i należało się rozglądnąć za miejscem odpowiedniem na obóz. Chciałem zejść w tym celu ze wzgórza, ale Amad el Ghandur powiedział:
— Effendi, to niepotrzebne. Ja nie zostanę nigdzie, tylko przy grobie ojca.
— Czemu?
— Jak możesz pytać w ten sposób? Czy nie uznajesz tego, że miejsce moje tu przy nim?
— Pamiętaj o niepewności tych okolic i o Bebbehach, którzy mogą nadciągnąć!
— Mam pamiętać o ojcu. Przybyłem jego odwiedzić, a skoro już raz tu jestem, nie odstąpię od niego, dopóki tych stron nie opuścimy!
— To byłoby największą nierozwagą. Gdyby na tym terenie nas zaskoczyli, bylibyśmy zdani na ich łaskę i niełaskę.
— Tak, gdyby nadeszli! Ale nawet wówczas nie byłoby jeszcze tak źle. Dowiedzieliśmy się, w jak małej przybywają tu liczbie. Nas jest dwudziestu doświadczonych i walecznych wojowników. Czego mielibyśmy się obawiać?
— Walecznych — bez wątpienia, ale czy także doświadczonych? Na co się przyda doświadczenie, jeśli się podług niego nie postępuje? Czyż w tym roku liczniej przybyć nie mogą? Gdyby ich nawet było tak nie wielu, to, jak powiedziałem, teren jest dla nas niekorzystny.
— Właśnie, że korzystny. Jesteśmy tutaj na górze, a oni przyszliby z dołu; wyższy zawsze silniejszy.
— Ale nie w tym wypadku. Przypatrz się temu położeniu! Skała opada na południe, zachód i północ tak stromo, że tędy zejść niepodobna, a przynajmniej trzeba dobrze umieć się wspinać. Z końmi zaś jest to wprost niemożliwe.
— Nie będziemy też tamtędy schodzić — wtrącił.
— Pozwól mi skończyć, a zobaczysz, że łatwo możemy znaleźć się w tem położeniu, iż nie będziemy mieli, którędy uciekać.
— Uciekać? Przed tymi psami? Nigdy! — zawołał.
— Nigdy, nigdy, nigdy! — zawtórowali Haddedihnowie.
— Pozwólcież mówić memu effendi! — upomniał Halef. — On mędrszy od nas wszystkich, a ja doświadczyłem nieraz, że kto jego nie posłuchał, musiał tego potem żałować.
Spojrzałem nań z uznaniem i ciągnąłem dalej:
— Wyjść i zejść można tylko od wschodu góry, a tam w jednem miejscu tak blizko stykają się skały, że zmieści się tylko dwu jeźdźców. To brama, która kryje w sobie niebezpieczeństwo.
— Jakto? — zapytał szejk.
— Jeśli Kurdowie nas obsadzą, my stąd nie wyjdziemy.
— A jeśli my ją obsadzimy, to oni nie wejdą! — rzekł tonem wyższości.
— To brzmi bardzo pięknie, ale tak nie jest. Czy my obsadzimy tę cieśninę, czy oni, czy my ich nie puścimy na górę, czy oni nas na dół, to wszystko jedno. Ruszyć się nie będziemy mogli w każdym razie.
— To ich wypędzimy!
— To byłaby właśnie walka, której chcemy uniknąć.
— Wobec tego zostaniemy tu na górze tak długo, aż się stąd zabiorą!
— To im przez myśl nawet nie przejdzie. Po pierwsze zatrzymają się dlatego, że pragną zemsty, a powtóre dlatego, że ich nie odpędzi bieda, jakby to było z nami.
— Z nami? Jaka bieda?
— Głód. Woda jest, ale co będziemy jedli? Czy tu na tej nagiej kamiennej wyżynie jest jaka zwierzyna? Sądzę, że nie. Nasze zapasy już się wyczerpały. Będę musiał potem wyjść, aby co upolować dla mięsa.
— Malujesz to tak groźnie, bo masz zwyczaj myśleć o tem, co najgorsze i wyprzedzać wypadki. Ja nie patrzę tak czarno, bo stoi przy mnie dwudziestu walecznych wojowników, którzy w razie napadu bronić będą tego wzgórza jak twierdzy. Co się tyczy zapasów, to wyślę teraz wszystkich na polowanie. Wówczas podostatkiem znaleźliśmy zwierzyny. Jest nadzieja, że teraz jej nie zabraknie.
— Nie rób tego!
— Czemu?
— Gdyż byłoby to wielką nierozwagą. Powinniśmy jak najmniej śladów zostawić, a gdy dwudziestu mężczyzn rozbiegnie się w rozmaitych kierunkach, będą Kurdowie musieli zauważyć nas, jeśli przybędą.
— Zauważą nas i bez tego. Jak już kilkakroć powiedziałem, jesteś zanadto trwożliwy.
— Lepiej tu być trwożliwym, niż zanadto pewnym siebie. Proszę cię rzeczywiście usilnie, nie zostawaj dziś tutaj! Trzeba wyszukać pod obóz miejsce, na którem moglibyśmy się dobrze ukryć i obserwować wejście na to wzgórze.
— Nie nalegaj tą prośbą, bo jej spełnić nie mogę. Ja mam być tutaj przy ojcu. Jeśli wy nie chcecie zostać tu na górze, to idźcie, dokąd wam się podoba!
— Zostaniemy, zostaniemy! — zawołali zgodnie Haddedihnowie.
— Słyszysz? — zapytał Amad el Ghandur. — Oni mnie nie opuszczą, ale ty masz swoją wolę i możesz sobie wyszukać inne miejsce na obóz. Halef i jego syn pójdą pewnie za tobą.
— O tem nie wątpię, gdyż hadżi wie, że moje zdanie jest uzasadnione. Ale na co przydałaby się nam rozłąka z wami? My bylibyśmy o siebie spokojni, gdy tymczasem wam groziłoby niebezpieczeństwo. To mogliby drudzy wziąć za tchórzostwo z naszej strony, aby więc tego uniknąć, zostaniemy. Ale gdy się moje obawy spełnią, to przypomnij sobie, na kogo wina za to spaść powinna.
Wziąłem sztuciec, chcąc pójść na polowanie. Widząc to lord, zapytał:
— Dokąd, sir?
— Zastrzelić coś do jedzenia.
— Well, idę razem.
— Wolałbym, żebyście tu pozostali.
— Z jakiego powodu? — Bo należy jak najmniej śladów wydeptywać.
— Jeden ślad więcej nie będzie stanowił różnicy. Ale czegóż taką minę macie? Gniewacie się na Haddedihnów?
— Tak.
— Czemu? Zauważyłem, że sprzeczaliście się z szejkiem, ale nie rozumiałem tego gadania.
— Zły jestem za to, że chcą tu zostać, gdy tymczasem ja uważam pobyt w lesie na dole za bezpieczniejszy.
— Czy ze względu na Bebbehów?
— Tak.
— Niech was to nie trapi! Czy zderzymy się z nimi tu, czy na dole, to zupełnie wszystko jedno.
— Ja myślę inaczej, mylordzie! Zresztą postanowiliśmy się powstrzymać od kroków nieprzyjacielskich.
— Well, nie miałem nic przeciw temu, ale jeżeli ci Kurdowie nadejdą i zechcą nas zaczepić, to ja wyrównam także swój rachunek z nimi. Ci gentlemani pozbawili mnie dwu palców i odłupali kawał kości z głowy. Nie chcę być wprawdzie mścicielem krwi, a jednak brzmi to nieźle: oko za oko, ząb za ząb, palec za palec, kość za kość. Jeżeli nas zostawią w spokoju, nic im nie zrobię, jeśli jednak będą uważali za stosowne boksować się ze mną, to dostaną, że z nich drzazgi polecą! A teraz mogę pójść z wami?
— Niech i tak będzie. Nudzilibyście się tutaj, nie mogąc rozmawiać z Beduinami.
— A kto jeszcze idzie?
— Oczywiście, że Halef.
— I jego boy?
— Prawdopodobnie.
— Well, ma zupełną słuszność. Chłopak dzielny rwie się, żeby się czegoś od was nauczyć. Czy weźmiecie go z sobą?
Mały Kara Ben Halef ucieszył się bardzo, posłyszawszy, że będzie nam z ojcem towarzyszył. Zeszliśmy we czterech z góry, poprosiwszy przedtem Amada el Ghandur, żeby nie puszczał swoich ludzi na polowanie. Nie dowierzałem mu, gdyż od kiedy znajdował się przy grobie ojca, nie tylko zaczął myśleć o zemście, lecz zrobił się wobec mnie bardzo uparty.
Przybyliśmy do lasu, pokrywającego ten łańcuch wzgórz, gdzie polowaliśmy podówczas. Wybrałem umyślnie ten kierunek, ponieważ Kurdowie, gdyby nadeszli, musieliby się zbliżyć ze strony przeciwnej.
Mieliśmy szczęście. Halef okazał się dobrym myśliwym, lord znał się także na tym kunszcie szlachetnym, a mały Kara Ben Halef tak dobrze brał się do rzeczy, że zasłużył na pochwałę. Po upływie czterech godzin wyszliśmy z lasu, objuczeni łupem.
Wróciwszy na wzgórze, zastałem płonące już ognisko, a nad niem rumieniła się świeża pieczeń.
— A więc ktoś z was przecież wychodził? — spytałem Amada el Ghandur. — Prosiłem, żeby tego zaniechać!
— Mieliśmy tu siedzieć i próżnować, gdy tymczasem wyście się mozolili? — odparł.
— Temu chłopcu pozwalasz polować, a zabraniasz nam, dorosłym wojownikom?
— Chłopak był ze mną, nie bałem się więc, że popełni jaki błąd.
— Ci czterej, których wysłałem, sprawili się również dobrze.
— To jeszcze pytanie. Byłoby pewnie lepiej, gdyby tego byli nie zrobili.
— Przeciwnie, jest to dla nas nader korzystne, gdyż przynieśli bardzo ważną wiadomość.
— Jaką?
— Że Bebbehowie w tym roku tu nie przybędą. Widzisz więc, że twoja wielka trwożliwość była nieuzasadniona.
Uśmiechnął się przytem do mnie z wyższością. Mnie ta sprawa wydała się nie całkiem pewną.
— O trwożliwości nie może być mowy — odpowiedziałem. — Jestem ostrożny, ale trwogi nie znam. Użyłeś słowa „wiadomość,“ ale do niej potrzeba dwóch: jeden ją daje, a drugi odbiera. Od kogo otrzymali ją twoi ludzie?
— Od dwu Kurdów z plemienia Soran.
— Aha! A gdzie ich spotkali?
— Tam nad wodą, gdzie było pobojowisko.
— Kull szejatin — do wszystkich dyabłów! — wybuchnąłem wbrew mojemu zwyczajowi, gdyż staram się w każdem położeniu o spokój. — Kto im pozwolił pójść na to miejsce?
— Ja — odrzekł Amad el Ghandur, wbijając we mnie ostre, wyzywające niemal, spojrzenie.
— Tak, ty! Raz już sprzeciwiłem się był odwiedzaniu tego miejsca. Powinniście byli zaniechać tego z szacunku dla mnie!
— Nie będę się z tobą sprzeczał. Jeśli się chcesz czegoś dowiedzieć, to zapytaj Battara.
Odwrócił się odemnie, ja zaś odpowiedziałem:
— Nie mam bynajmniej zamiaru kłócić się z tobą. Ale przypatrz się temu grobowi, w którym spoczywa twój ojciec! On powinien być przestrogą dla ciebie i dla drugich. Mohammed Emin pochowany w nim tylko dlatego, że nie postąpiliście wówczas wedle mej rady. Obraliście mnie dobrowolnie swym wodzem i dopóki słuchaliście mnie, przebyliśmy szczęśliwie wszelkie niebezpieczeństwa. Jestem chrześcijanin i dlatego unikałem zawsze niepotrzebnego zabijania ludzi, wy natomiast pragnęliście wówczas krwi i zbuntowaliście się przeciw moim wskazówkom. To się na was zemściło i przypłaciliście to krwią szejka.
Zamilkłem na chwilę. Nikt się nie odezwał. Ciągnąłem więc dalej:
— Teraz znów powierzyliście mnie dowództwo, nawet wbrew mojej woli, gdyż radziłem zdać je na Amada el Ghandur. Słuchaliście mnie w drodze i wszystko szło dobrze. Teraz buchnął wam nagle do głowy opar z krwi szejka, zamroczył wam rozum, dlatego zaczynacie mi się sprzeciwiać. Zważcie dobrze, co czynicie! Gotów jestem dzielić z wami wszystkie trudy i niebezpieczeństwa, nie opuszczę was w żadnym razie, ale skoro zobaczę, że lekceważycie sobie moje rady i popełniacie głupstwa, za które życiem możemy zapłacić, wtedy złożę dowództwo bez namysłu.
Amad el Ghandur odwrócił się odemnie plecyma, nie mówiąc ani słowa, ale Haddedihn Battar, którego kazał mi zapytać, wrzasnął gniewnie:
— Głupstwa, effendi? Gdyby to nie tobie wyrwało się to słowo, odpowiedziałbym na to sztyletem! Haddedihn z plemienia Szammar głupstw się nie dopuszcza!
— Mylisz się, — rzekłem spokojnie. — Mógłbym wam wyliczyć cały szereg błędów, a nawet głupstw, na rachunek sławnych Haddedihnów. Kto nie chce uznać swych błędów, nie zmądrzeje nigdy, a jeżeli zabiera się do ich obrony, to wtedy z nim jeszcze gorzej. Uważam za swój obowiązek wyjawić wam prawdę, ale skoro gardzicie mojemi chęciami, to nie poradzę. Ciekaw jestem, jak spotkaliście się z tymi rzekomymi Soranami i o czem mówiliście z nimi.
Amad el Ghandur ciągle się jeszcze nie ruszał; jego ludzie patrzyli przed siebie ponuro, a Battar, do którego wystosowałem ostatnie słowa, nie odpowiadał także. Zabolało mnie serce, gdyż byłem przekonany, że upór tych ludzi sprowadzi niedobre skutki. Umówili się pewnie podczas mej nieobecności, żeby w razie spotkania się z Kurdami nie zważać na moje humanitarne wskazówki. Musiałem jeszcze raz powtórzyć, pytanie zanim Battar był łaskaw odpowiedzieć mi, co następuje:
— Ledwie zeszliśmy na dolinę, aby poszukać ptactwa nad rzeką, zjawili się Soranie.
— Czy wy ich, czy oni was pierwej spostrzegli?
— My ich.
— Jak się zachowali na wasz widok?
— Zdumieli się i wstrzymali konie. Zbliżyliśmy się do nich i daliśmy znak, że jesteśmy usposobieni przyjaźnie. Wobec tego dopuścili nas blizko do siebie.
— Jak byli uzbrojeni?
— Mieli strzelby, noże i pistolety.
— A na jakich koniach siedzieli?
— Na bardzo dobrych. Powitali nas bardzo uprzejmie i zapytali, kim jesteśmy.
— Czy odpowiedzieliście im na to?
— Nie zaraz. Zażądaliśmy najpierw wyjaśnienia, do jakiego szczepu oni należą i dowiedzieliśmy się, że są Kurdami Soran.
— Czy pytaliście o obóz ich szczepu?
— Tak. Wypasają swoje trzody nad kanałem Bela Druz.
— Tak daleko stąd na południe? A przybyli z północy? Gdzie byli do teraz?
— Nie pytaliśmy o to.
— A dokąd jechali?
— Do swego szczepu. Dopiero potem wszystkiem usłyszeli oni od nas, że jesteśmy Haddedihnami.
— Czy zwierzyliście się im jeszcze z czego?
— Oczywiście Soranie są wrogami Bebbehów. Nie mieliśmy więc powodu obawiać się ich. Ucieszyli się bardzo na wieść o przyczynie, która nas tutaj sprowadziła, gdyż sława Mohammed Emina doszła także do ich szczepu. Byli wprost zachwyceni, gdy się dowiedzieli, że jeden z ich szczepu towarzyszył wówczas Amadowi el Ghandur w jego wyprawie podjętej dla wykonania zemsty.
— Więc opisaliście im także wypadki, które się podówczas tutaj rozegrały?
— Naturalnie! Tak z nami współczuli, jak gdyby należeli do naszego plemienia.
— Czy powiedzieliście im także, kto tu jest teraz?
— Tak. Pytali nas o to. Mówiliśmy o tobie, o hadżim Halefie Omarze, o jego synu Kara Ben Halef, o Inglisie, który wówczas był także przy tem i został zraniony. Okazali nam tyle przyjaźni, że pytali nawet o twego słynnego Riha i czy znów na nim jeździsz.
— A potem co zrobili?
— Potem? Odjechali.
— Dokąd?
— Z powrotem.
— Z powrotem, a więc na północ, nie na południe?
— Tak.
— A ja sądziłem, że pójdą na południe do swego szczepu.
— Słusznie, emirze, ale jeden z nich zauważył podczas rozmowy, że wypadł mu sztylet z za pasa. Ponieważ była to stara, kosztowna, puścizna, której nie chciał się wyrzec, przeto musieli wrócić, aby odnaleźć zgubę.
— Wspominaliście pewnie także o Bebbehach. Czego dowiedzieliście się o nich?
— Oświadczyliśmy z góry, że jesteśmy przygotowani na ich przybycie, wiedząc, że bywają tutaj rokrocznie. Na to zapewnił nas Soranin, że Bebbehowie wcale nie przyjadą w tym roku.
— Jaki powód podali? — Kurdowie Bebbeh prowadzą teraz właśnie spór z Kurdami Piran, pojmiesz zatem, effendi, że nie mają czasu podjąć wyprawy w celach obrzędowych.
— Pięknie. O czemże więcej mówiliście z nimi?
— O niczem więcej. Treść całej rozmowy naszej z nimi podałem ci już. Przyznasz chyba teraz, że próżne były twoje obawy, że natomiast nasz szejk Amad el Ghandur miał słuszność?
Pytanie to wygłosił z akcentem wielkiego zadowolenia, a Amad el Ghandur poruszył się także wkońcu.
Odwrócił się zwolna i rzucił mi dumne spojrzenie. Udałem, że tego nie spostrzegłem.
— Twierdzę, że Amad el Ghandur nie miał wcale słuszności — odrzekłem na to.
W tej chwili zerwał się Amad i zawołał groźnie:
— Nie miałem słuszności? Skoro potem, co teraz słyszałeś, wypowiadasz jeszcze to słowo, to widocznie rozum straciłeś, najlepiej więc zrobimy, jeśli odbierzemy ci dowództwo. Słuchając cię nadal, moglibyśmy łatwo narazić się na zgubę.
— Proszę cię, nie unoś się. Gdybym nawet rozum utracił, to pozostała odrobina wystarczyłaby na to, żeby poznać, iż staracie się całą siłą sprowadzić zgubę na siebie. Jeśli tak dalej...
— Milcz! — krzyknął na mnie, porywając się z miejsca. — Ty właśnie byłbyś tem nieszczęściem, gdybyśmy byli powolni twoim rozkazom. Rób, co ci się podoba! Idź, gdzie chcesz, ale bez nas. My nie potrzebujemy innego obozowiska! Bebbehowie nie przyjdą, a miejsce moje przy grobie ojca!
Nie wiele brakowało, żebym także wybuchnął, lecz zapanowałem jeszcze nad sobą i rzekłem tonem spokojnym:
— Pozwól więc przynajmniej powiedzieć sobie, dlaczego ja...
— Nie chcę słyszeć o niczem — bronił się, przerywając mi ponownie. — Zarzuciłeś nam, że naszem postępowaniem spowodowaliśmy śmierć ojca. Rzecz przedstawia się jednak całkiem inaczej. Gdybyś nam był nie zabronił strzelać do Bebbehów i zabić ich dowódcy Ghazal Gaboyi, byłby on nie żył, a jego podwładni nie byliby mogli nas ścigać. Ty jesteś winien, ty jedynie! Oskarżam cię o śmierć ojca i nie chcę już nic wiedzieć o tobie. Żądam, żebyś rozstał się z nami!
Wyciągnął rękę, wykonując ruch rozkazujący, a oczy mu rozgorzały. Ludzie jego podnieśli się także ze swoich miejsc i otoczyli go na znak, że są jego zdania. Przy mnie zostali tylko Halef, syn jego, Omar Ben Sadek i Anglik. Czy należało odpowiedzieć na to ciężkie oskarżenie Amada el Ghandur, czy nie? Wahałem się jeszcze, kiedy zerwali się Halef i Omar. Pierwszy z nich wystąpił o kilka kroków, odchrząknął wedle zwyczaju i zawołał:
— Allah ’l Allah! Jakież to cuda dzieją się dzisiaj! Niewdzięczność stroi się w szaty dumy, a zasługę kalają odchodami wielbłądów i owiec! Mój effendi jest najmędrszy z mądrych i najdzielniejszy z dzielnych. Troszczył się zawsze, jak ojciec i matka, o tych, którzy mu towarzyszyli, czuwał za nich i brał na siebie wszelkie niebezpieczeństwa. Ja, hadżi Halef Omar, nie będę tutaj wyliczał, ile on także dla was uczynił; winniście jemu wdzięczność teraz i po wszystkie wieki. Ale zamiast mu ją okazać, rzucacie nań oskarżenie, za które zemściłbym się natychmiast, gdybym się był nie zapisał w wasz poczet. Nie on rozum postradał, lecz wyście go utracili. Mój effendi wie zawsze, co mówi. On przewiduje teraz wielkie niebezpieczeństwo, w którem zginiecie, jeśli go nie usłuchacie. Głowy wasze były do dzisiaj wolne od myśli fałszywych, ale od kiedy ujrzeliście ten grób, wlazły w was dyabły zemsty, otumaniły wam serca i oślepiły wasze oczy. Zdaje się, że opadła was groźna sachuna,[97] w której głosicie szalone rzeczy i zachowujecie się jak bezrozumne stworzenia. Proszę was, żebyście wysłuchali tego effendi! Z pewnością przyznacie mu słuszność!
— Nie, nie chcemy nic słyszeć! — zawołał Amad el Ghandur, wyciągając obie ręce przed siebie. — On opętał twe serce tak, że przeszedłeś na jego wiarę, dlatego za nim przemawiasz. Nie potrzeba nam ani ciebie, ani jego. Krwawa zemsta to święte przykazanie, a ty jesteś odstępcą Allaha. Zostań ze swoim effendim! My nie mamy już z wami nic wspólnego!
Na to zbliżył się Halef o jeden krok i zaczął:
— Tak, wyrzekłem się nauki, która nakazuje rozlew krwi i zemstę i wyznaję miłość, która przygarnia nawet niegodnego. Dlatego nie odpłacę wam za obecne wasze słowa i czyny, lecz będę nadal czuwał nad wami, iżbyście nie zginęli w błędzie. Stoję tu przy mym effendim i wytrwam do końca życia w wierności dla niego, gdyż jam jest hadżi Halef Omar, który nic nie chce wiedzieć o waszych krwawych przykazaniach!
Na to zbliżył się ku nam Omar i rzekł:
— A jam jest Omar Ben Sadek, na którym nigdy plama żadna nie postała. Obraziliście naszego effendiego Kara Ben Nemzi, ja trzymam jego stronę, a skutki na was niech spadną!
Teraz zaszło coś, czego się nie spodziewałem. Oto mały syn Halefa stanął po drugiej stronie ojca i zawołał młodym, jasnym głosem:
— A jam jest Kara Ben Halef i staję przy effendim, którego imię noszę. On większy jest od was wszystkich!
— Ruah ya mezah — idź, ty karle! — zaśmiał się Amad złośliwie — zmalejesz jeszcze bardziej! Kogo osłania taki chłopak, ten może być zaprawdę dumny ze swej mądrości i męstwa!
— Tak, jestem dumny istotnie — odrzekłem — ale nie z tych dwu zalet, lecz z tego, że ten chłopiec, którym zająłem się dopiero od kilku dni, bystrzejszy ma wzrok od was, którzy nazywacie siebie dorosłymi i doświadczonymi wojownikami. Odepchnąłeś mnie od siebie. Dobrze, rozstaję się z wami, ale odejdę tylko na kilka kroków, gdyż wiem, że pomoc moja będzie wam potrzebna. Powiedziałeś poprzednio w swym uporze słowa: „Moje miejsce przy grobie ojca! Zostaję tutaj!“ Uważaj, żeby się nie spełniły w ten sposób, że na zawsze tu pozostaniesz!
Odwróciłem się i zabrałem Riha od reszty koni, co było oznaką stanowczego rozłączenia. Halef, syn jego, i Omar odprowadzili także na bok swe konie. Na to podniósł się Anglik, który słuchał wszystkiego w milczeniu, ujął swojego konia za uzdę i zapytał:
— Słuchajcie, szanowny sir Kara Ben Nemzi, co za dyabeł zagospodarował się tu na dobre? Czy poróżniliście się z Haddedihnami?
— Tak.
— Czemu?
— Ponieważ złożyli mnie z dowództwa. Ci czterej, którzy przedtem byli na polowaniu, spotkali dwu Bebbehów, uważają ich jednak za Soranów. Radziłem obrać inne miejsce na obóz, ale oni tutaj zostają.
— All devils! To może tu coś zajść? Czy powiecie, co...
— Nie teraz — przerwałem mu — później. Muszę pójść zaraz za tymi dwoma Bebbehami. Zabieram Halefa i jego syna z sobą, a...
— Co, ich? Czemu nie mnie? — w trącił pośpiesznie.
— Ponieważ muszę tu przy koniach mieć pewnego człowieka, a wy jesteście najpewniejsi.
— Well, pięknie, zostaję — rzekł zadowolony, chociaż nie brałem go tylko dlatego z sobą, że bałem się, aby głupstwa jakiego nie popełnił.
W kilka minut potem zszedłem znowu z Halefem i chłopcem na dolinę. Do tego miejsca nie zauważyłem nic, bo droga była skalista, ale na dole padł mój wzrok na ślady owych czterech Haddedihnów, którzy wyjeżdżali na polowanie. Trop ten oddalał się i powracał. Obok widniały jeszcze inne odciski dwu ludzi, skierowane nie na ścieżkę skalną, lecz od niej w bok.
— Czy domyślasz się, kto tędy mógł przejść? — zapytałem Halefa.
— Nie, effendi, — odpowiedział. — Ponieważ nie słyszałem jeszcze twojego zdania o tem, więc nie wiem, od czego mam wyjść.
— Od przypuszczenia, że ci dwaj Kurdowie, którzy podali się za Soranów, są Bebbehami.
— Maszallah! Tak sądzisz?
— Tak.
— Dlaczego?
— Z wielu powodów. Po pierwsze, Soranów już niema.
— To słuszne, zihdi. Szczep ten wytępili Bebbehowie tak, że zostali tylko poszczególni ludzie, którzy się dziś jeszcze kryć muszą. Nie pomyślałem nad tem dotychczas.
— Jak więc może szczep Soranów wypasać trzody nad kanałem Bela Druz!
— Tam wogóle nigdy nie przebywali Kurdowie, jeno plemiona arabskie. Tych czterech haddedihńskich myśliwych okłamano haniebnie.
— A oni głupi uwierzyli. Ci dwaj Kurdowie stanowili oddział rozpoznawczy, byli kwatermistrzami Bebbehów, którzy przybywają dziś, jak co roku, i wysłali dla bezpieczeństwa dwu ludzi przodem. Ci wywiadowcy poznali oczywiście zaraz po plemiennych oznakach, że ci czterej myśliwi to Haddedihnowie i dlatego podali się za Soranów. Wybadali ich przytem o wszystko, a potem wymyślili sobie kłamstwo ze sztyletem, aby móc cofnąć się bez przeszkód. Potem schowali konie, a sami wrócili tutaj, aby się zakraść na wzgórze i nas zobaczyć. Trop ich prowadzi w górę, ale nie z góry. Wątpię, czy jeszcze są na górze! Zaczekajcie tutaj! Muszę się upewnić.
Przekradłem się obok zarośli i skały znowu na górę. Choć z niemałą trudnością, wyśledziłem na twardym gruncie ich trop. Widocznie podpatrywali nas, może nawet słyszeli naszą rozmowę, gdyż w podrażnieniu podnosiliśmy znacznie głos. Potem schodził trop bokiem na dół. Tam w trawie widać go było wyraźnie. Ciągnął się może przez kwadrans drogi. Zawołałem Halefa i jego syna, aby go im objaśnić. Jakże dumny był hadżi z tego, że syn towarzyszył nam w tej niebezpiecznej wyprawie.
Szliśmy więc razem śladami na poprzek stopni tarasu ku mogiłom nad wodą, a potem na północ, trzymając się z początku brzegu. Ślady łączyły się oczywiście potem ze śladami, odciśniętymi przez Bebbehów przed spotkaniem czterech Haddedihnów. Mieliśmy więc trop dawny, idący ku nam i nowy, powrotny.
Niebawem znaleźliśmy się w zaroślach, w których Bebbehowie ukryli byli swoje konie. Zauważyliśmy, że odjechali stąd cwałem, aby swoim zanieść czemprędzej ważną wiadomość. Wyjaśniłem, idąc dalej, mojemu małemu uczniowi wszystko, czego jeszcze nie rozumiał i radowałem się nadzwyczajnie tem, że tak dobrze, bystro i szybko pojmował.
Od owych zarośli posuwaliśmy się dobre pół godziny brzegiem rzeki, korzystając z każdego miejsca, które nas zasłonić mogło. Tu zniżał się las aż do rzeki, otaczając swemi ramionami wązkiemi dość obszerną polanę.
— Tu musimy się ukryć — powiedziałem.
— Dlaczego właśnie tutaj? — zapytał Halef.
— Ponieważ Bebbehowie rozłożą się tu obozem.
— Effendi, czy jesteś wszechwiedzącym?
— Nie, wysnuwam tylko wnioski z danych okoliczności. Ledwie godzina jeszcze do zachodu słońca, o tym czasie muszą Kurdowie stanąć obozem.
— Czy nie pojadą dalej do grobu skalnego?
— Nie. Ciemno będzie, a księżyc wschodzi teraz później. Może przy jego świetle do nas się zbliżą. W każdym razie zatrzymają się pierwej tutaj.
— Czemu nie wyżej? Wszak wtedy musielibyśmy udać się ku nim dalej, by ich zobaczyć.
— Czyż nie widzisz, że obaj wywiadowcy tu zsiedli z koni. Mnóstwo tych śladów świadczy, że przeszukiwali także przyległy skraj lasu. Jakiż inny powód tego, jak to, że chcą swoich podprowadzić aż tutaj?
— Masz słuszność, jak zawsze, effendi. Cóż my teraz poczniemy? Podsłuchamy, co będą mówili?
— Chciałbym bardzo zaiste. Zobaczymy, czy nastręczy się sposobność do tego. Zaczaimy się w lesie, dopóki nie przyjdą.
Weszliśmy z lewej strony w las, aż do zarośli, które nas całkowicie ukryły.
Byłem nadzwyczaj ciekaw, czy Kurdowie zatrzymają się rzeczywiście tam, gdzie przypuszczałem. Halef podzielał tą ciekawość razem z synem.
Godziny czekania skracaliśmy sobie cichą rozmową, a przedmiotem jej było zachowanie się szejka i Haddedihnów. Hadżi był mocno rozgoryczony i sypał najdosadniejszymi wyrazami przeciwko tym ludziom nieostrożnym. Jeszcze bardziej jednak gnębiła go myśl, że mnie tak zmartwili. Chociaż go zapewniałem, że teraz nie gniewam się, ani nie smucę, że uważam sobie tylko za obowiązek czuwać nad tymi ludźmi, których oczy oślepły, a uszy ogłuchły, nie wierzył mi i usiłował wszelkimi sposobami uspokoić mnie, pocieszyć, oraz utwierdzić we mnie przekonanie o swej wierności i przywiązaniu. Było to niesłychanie wzruszające, gdy leżąc obok, tulił się do mnie, ściskał mi dłoń oburącz i starał się cichemu swemu głosowi nadać jak najserdeczniejsze brzmienie. Nie potrzebowałem ani pociechy, ani uspokojenia, gdyż nie gryzłem się, a nawet rozdrażnienie już było przeszło, ale ta wierna, pełna poświęcenia, miłość działała w ten sposób, że mniej dotkliwie odczuwałem obawy.
Owładnęło mną nieokreślone przeczucie, że niepowstrzymanie zbliża się smutne zdarzenie. To przeczucie nie zawiodło mnie dotąd nigdy, lecz sprawdzało się zawsze. Stąd też pochodziły ostatnie słowa, które wyrzekłem do Amada el Ghandur. O siebie nie bałem się bynajmniej, tylko jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że to on powinien mieć się na baczności. Postanowiłem uczynić wszystko, nawet życie narazić, byle tylko odwrócić grożące niebezpieczeństwo, z którego rodzaju sam jeszcze nie zdawałem sobie sprawy.
Wieczór zapadał, coraz większa ciemność dokoła nas się roztaczała, gdy wtem usłyszałem tętent koni: to nadjeżdżali Kurdowie. Odgłos kopyt nie oddalał się: nie pomyliłem się zatem. Zatrzymali się na wspomnianem poprzednio miejscu.
— Zihdi, ty słusznie przypuszczałeś. Zsiadają z koni.
Czy pójdziemy tam? — spytał Halef.
— Ani ty, ani Kara Ben Halef! Narazilibyście się niepotrzebnie na niebezpieczeństwo, ponieważ nie rozumiecie kurdyjskiego języka. Pójdę sam.
— Dobrze, ale jeśli wkrótce nie wrócisz, to ja pośpieszę za tobą!
— Więcej rozwagi, Halefie! Chcę ich podsłuchać i muszę zaczekać, dopóki nie będą mówili o sprawach, mnie obchodzących. Zanim to nastąpi, mogą całe godziny przeminąć.
— Poddaję się twej woli, ale biada im, gdy cię pochwycą! Wykłuję i wystrzelam ich wszystkich!
Ułożyłem już sobie, jak swój zamiar wykonam. Woda wiosenna, spływając z góry przez las, wyżłobiła sobie rów, dość głęboki, którym płynęła do rzeki. Rów ten, obecnie suchy, przechodził na poprzek przez miejsce, na którem zatrzymali się Bebbehowie. Wlazłem z zarośli w ten rów i jąłem się nim zsuwać na dół. Kurdowie nie mówili głośno, gdyż Haddedihnowie mogli się przypadkowo znajdować niedaleko, gdy jednak zbliżyłem się cokolwiek więcej, usłyszałem pytanie:
— Czy rozniecimy tu ogień?
— Nie — odrzekł drugi głos. — Najpierw musimy posłać kogoś w dół na podsłuchy, żeby zbadał, czy nam tu będzie bezpiecznie.
— To zbyteczne, gdyż Haddedihnowie obozują na górze przy grobie szejka i nie oddalą się tak bardzo w ciemności.
— Tak, Haddedihnowie to głupie traszki, które nie mają odwagi ze swoich nor się wychylić. Ale ten czart cudzoziemski jest zawsze tam, gdzie go najmniej potrzeba, a z nim ten mały pies z cienkim wąsem, który zastrzelił mi ojca Ghazal Gaboyę. Tego karła należy umęczyć, żeby daleko i donośnie zawył ponad góry i doliny.
Zawołał jednego z ludzi i kazał mu przeszukać okolicę ku dołowi. Było mi to oczywiście na rękę, że miało jeszcze ciemno pozostać, bo to mogło mi się tylko przydać. Zacząłem leźć dalej i dalej, dopóki nie minąłem drzew i nie znalazłem się w rowie na skraju trawą pokrytej polany. Konie pobiegły nad wodę. Na lewo od rowu pousiadali Kurdowie, aby zaczekać na wynik zwiadów. Rozmawiali teraz głośniej, albowiem gdyby Haddedihnowie znajdowali się w pobliżu, to wysłany na przeszpiegi odkryłby ich prawdopodobnie i doniósł o tem swoim towarzyszom.
Z tego, co mówili dotychczas, należało wnosić, że dowodził tymi Kurdami syn Ghazal Gaboyi, którego Halef w swoim czasie zastrzelił. Biada, gdybyśmy wpadli w ręce tego mściciela krwi. W dalszym ciągu rozmowy usłyszałem, że nazywał się Ahmed Azad; tak wołali go drudzy. Oko moje, przyzwyczajone do ciemności, naliczyło teraz jedenaście osób. Jeśli ich więcej nie było, nie mieliśmy istotnie powodu do obawy.
— Szczęście — rzekł Ahmed Azad — że przyszło mi na myśl wysłać tych dwu na zwiady! Gdyby nie to, bylibyśmy wpadli może w ręce Haddedihnom.
— Kiedy na nich napadniemy? — spytał jeden z Kurdów.
— To zależy od tego, czy nasz posłaniec był dość rączy. Najlepiej byłoby w nocy, bo niespostrzeżeni przez nich zaskoczylibyśmy ich tak, że żywcem dostalibyśmy ich w nasze ręce. Powiadasz, że mają cenne konie?
— Tak. Najpierw kary ogier cudzoziemca, zwanego Kara Ben Nemzi, który podobno posiada strzelby czarodziejskie, strzelające w nieskończoność bez nabijania. Potem młody kary ogier, na którym jeździ syn tego karła z rzadkim wąsem. Wkońcu cenna siwa klacz szejka Amada el Ghandur. Jest tam także znakomity srokacz.
— Czy widziałeś te konie?
— Wszystkie, z wyjątkiem srokacza.
— Czy sądzisz, że są lepsze od mojej perskiej klaczy?
— Nie. Takiej jak twoja klacz szukać daremnie. Jej rodowód sięga stajni Nadir szacha.
— Mimo to musimy dostać te konie. Nikomu nie wolno do nich strzelać, chyba w razie wielkiego niebezpieczeństwa. Oto jednak się nie boję, gdyż opadniemy te psy parszywe tak szybko, że nie będą miały czasu nikogo ukąsić.
Niestety teraz powrócił człowiek, wysłany na zwiady i oznajmił, że nie zauważył nic podejrzanego. Na to rzekł Ahmed Azad:
— Więc rozniećcie ognisko, żebyście mogli co zjeść. Potem, gdy księżyc zaświeci, podjedziemy do skalnego wzgórza i rozłożymy się tam obozem pod stanowiskiem Haddedihnów.
Przybysz zapytał:
— W takim razie powinienem może udać się na górę przed atakiem i zobaczyć, czy śpią, czy palą ogień?
— Naturalnie, że o to trzeba się wpierw dowiedzieć. Pójdziesz naprzód i doniesiesz mi o tem.
Kurdowie zaczęli w zaroślach i pod drzewami szukać chróstu. Ogień byłby mnie zdradził, więc się cofnąłem. Szczęśliwie dostałem się do towarzyszy, niezauważony przez Bebbehów. Teraz rozpoczęliśmy powrót. Z początku szliśmy powoli, nie czyniąc szmeru, ale znalazłszy się w odległości, z której głos nie byłby już doleciał do Kurdów, nie zachowywaliśmy już takich ostrożności.
Halef był bardzo ciekaw, czego się dowiedziałem. Gdy zdałem mu z tego sprawę, zapytał:
— Czy sądzisz, że rzucą się na nas jeszcze w nocy?
— Tak. Niejasne są dla mnie tylko słowa wodza, że napad zależy od tego, czy posłaniec będzie dość rączy. Jakiego posłańca mógł mieć na myśli?
— Kto to wie!
— Ale trzebaby to wiedzieć koniecznie. W naszem położeniu wskazana jest jak największa przezorność. Naliczyłem jedenastu ludzi, a z posłańcem dwunastu. Czy nie wyprawiono posłańca po więcej ludzi?
— W takim razie musiałoby być więcej Bebbehów w pobliżu!
— Czemu nie? Gdyby się to sprawdziło, mielibyśmy ciężką przeprawę.
— Ja się nie boję, zihdi!
— Wiem, kochany Halefie, ale przeczuwam, że to się i tym razem dobrze nie skończy.
— Nie obawiaj się tak bardzo! Ileż to razy byliśmy w gorszych niebezpieczeństwach i zawsze wyszliśmy szczęśliwie. Tak będzie dzisiaj i jutro. Co zamierzasz uczynić? Czy zaczekamy na Bebbehów, czy też sami ich napadniemy?
— Nie mogę o tem rozstrzygać. Wszak wiesz, że teraz dowodzi Amad el Ghandur.
— Pożal się Boże! Może rozmyślił się już tymczasem!
— Wątpię. Znam gorączkę krwawej zemsty. Kto raz w nią popadnie, temu już nic nie poradzi, dopóki przeciwnicy zemsty nie wykonają, jeden albo drugi życiem nie przypłaci. Zobaczysz, że nie zmienił swego poglądu.
Dostaliśmy się tymczasem na niższą dolinę i jęliśmy piąć się do grobowca. Już zdala świecił ku nam blask olbrzymiego ogniska.
— Coż za nieostrożność rozniecać takie ogniska! — wyrwało mi się, chociaż postanowiłem teraz nic nie czynić i wyczekiwać spokojnie.
— Zaraz im powiem moje zdanie — rzekł Halef.
Rączy jak zawsze wybiegł na wzgórze i zawołał do siedzących przy ogniu i ucztujących Haddedihnów:
— Allah akbar — Bóg jest wielki, ale wasza nierozwaga jeszcze większa! Jak mogliście rozpalić takie ognisko?
— Co to ciebie obchodzi? — zawołał Amad el Ghandur.
— Bardzo wiele. Moje życie zawisło od tego.
— Na twojem życiu nie wiele zależy!
— Tak? Gdybyś nie mówił w szale zemsty, dostałbyś inną odpowiedź niż ta, którą ci daję. Bebbehowie przybyli, by na nas napaść, a wy ogień palicie, aby ich kule tem pewniej nas dosięgły!
— Bebbehowie? Kłamiesz!
— Pilnuj swego języka! Jestem hadżi Halef Omar i nie skłamałem jeszcze nigdy. Dwaj wywiadowcy Bebbehów okpili was, twierdząc, że są Kurdami Soran i wyciągnęli z was wszystkie potrzebne wiadomości. Potem wrócili i sprowadzili Ahmeda Azada, syna Ghazal Gaboyi. On zatrzymał się niedaleko z zamiarem uderzenia na nas.
Teraz przecież stracili Haddedihnowie równowagę ducha. Zażądali od Halefa, żeby opowiedział im wszystko. On zaś rzekł:
— W rzeczywistości nie zasługujecie ani na jedno słowo. Poróżniliście się z moim effendim i powinnibyśmy właściwie odjechać, nie troszcząc się wcale o was, ale ja wiem, co mi nakazuje prawdziwa Miłość, do której się nawróciłem. Spełnię więc waszą prośbę. Emir Kara Ben Nemzi, ja hadżi Halef Omar i syn mój Kara Ben Halef byliśmy pod obozem Bebbehów i podsłuchaliśmy ich rozmowy. Gdyby nie to, pozarzynaliby was oni dziś w nocy jak owce, pozbawione pasterza i obrońcy.
Halef opowiedział w swój barwny sposób, cośmy zrobili, widzieli i słyszeli i dodał nadto doskonałe napomnienia. Już myślałem, że jego przedstawienie rzeczy skutek wywrze należyty, kiedy Amad el Ghandur huknął na niego:
— Milcz! Nie potrzebujemy twoich uwag. Sami wiemy, co mamy czynić. A zatem naliczyliście dwunastu Bebbehów?
— Tak, jeśli się chcesz przekonać, to zejdź tam do nich!
— I oto taki hałas poczynasz? Dwunastu przeciwko dwudziestu!
— Ale bardzo łatwo może więcej ich nadejść, bo Ahmed Azad mówił o posłańcu.
— My się ich nie boimy. Czemu tak krzyczysz na ten wielki ogień? To właśnie dobre do napadu. Usiądziemy w cieniu i Bebbehowie nas nie zobaczą, lecz my ich i poślemy im kule.
— Ale nasza jazda miała być pokojową!
— Milcz! Kurdowie nadchodzą, aby zemścić się na nas, więc musimy się bronić. Ale i bez tej przyczyny chwycilibyśmy za broń. Te psy tego nie warte, żeby się błąkały pod sklepieniem Allaha. Należy ich wytępić!
— Dobrze, zamilknę, ale wy będziecie płakali i wyli nad tem, co z tego wyniknie!
Halef odwrócił się i poszedł tam, gdzie siedzieli Omar Ben Sadek i Anglik. Ja postanowiłem się nie odzywać, ale trudno się było powstrzymać. Chodziło o zapobieżenie rozlewowi krwi. Haddedihnowie mogli tu na górze, a Bebbehowie na dole, modlić się na swoich grobach, a zemstę odłożyć na później. Dlatego jeszcze raz spróbowałem nakłonić do zgody:
— Amadzie el Ghandur, byłem twoim przyjacielem, bratem i towarzyszem i chcę nim być teraz jeszcze. Czy nie wrzuciłeś dziś do grobowca kamienia i nie stwierdziłeś, że ojciec pomszczony? Czemu pożądasz krwi znowu?
— Zemsta nie zmarła — mruknął — zasnęła tylko, a teraz się obudziła.
— Nie, tak nie jest, ona śpi jeszcze ciągle, tylko ty chcesz ją obudzić. Kto wznieca pożar, niech będzie ostrożny i najpierw rozważy, bo może się sam łatwo spalić.
— Czy sądzisz, że potrzeba nam twych nauk?
— Tak sądzę. Teraz właśnie powinieneś mieć na nie uszy otwarte. Nie chcę się chwalić, ani żądam zapłaty za to, co uczyniłem, ale dziś, kiedy życie tylu osób i twoje zależy od ciebie, przypomnę ci więzienie w Amadijah, gdzie byłbyś zginął, gdybym cię nie oswobodził. Gdyby twój ojciec Mohammed był jeszcze przy życiu, poradziłby ci pójść za moją radą.
— Nie — wybuchnął na to — nie zrobiłby tego, gdyż twoje rady i słowa doprowadziły go wówczas do zguby. Nie jesteś wyznawcą naszej wiary i jesteś nam obcy. Ilekroć prawowierny muzułmanin słucha chrześcijanina, ponosi szkodę. Pragnę zemsty, pragnę krwi i przeprowadzę moją wolę.
— A ja pragnę miłości i przebaczenia. Zobaczymy, czyje postępowanie przyniesie lepsze owoce!
Poznałem, że wszelkie wysiłki są daremne, poszedłem więc do towarzyszy i usiadłem koło nich w głębokim cieniu. Haddedihnowie udali się także na miejsca, nie oświetlone, aby przyjąć kulami Kurdów.
Lord nie wiele rozumiał z naszej rozmowy, musiałem mu więc niejedno objaśnić.
— Twarde głowy! — rzekł — Czy sądzicie, że Bebbehowie mają także takie twarde?
— Tak.
— Więc musi przyjść do starcia?
— Prawdopodobnie, ale ja spróbuję temu zapobiec.
— W jaki sposób?
— Na razie nie mogę nic więcej zrobić, jak powiadomić Ahmeda Azada, że wiemy o zamierzonym napadzie. Przypuszczam, że zaniecha tego przynajmniej tej nocy.
— I wykona potem za dnia!
— Właśnie dążę do tego, a tymczasem może przyjdzie mi jaka myśl zbawienna.
— Ale jak się dowie ten Kurd, że zdradzono nam jego zamach?
— Przez wywiadowcę, którego tu na górę chce wysłać, by podpatrzył, czy śpimy i palimy ognisko.
— Jemu to chcecie powiedzieć?
— Tak.
— A jak się do tego weźmiecie, master, zihdi i effendi?
— Pochwycę go.
— Ach, och, pochwycić!
Mimo ciemności dostrzegłem, że usta lorda przybrały z zachwytu kształt trapezoidu, a nos zaczął się niezwykle poruszać. Ujął mnie za rękę i mówił dalej:
— Słuchajcie, wy wielki, znakomity i sławny Kara Ben Nemzi, czy nie zdalibyście na mnie pojmania tego Kurda? Podczas całej tej jazdy niczego nie dokazałem, a chciałbym walczyć nawet z glistą, lub przynajmniej zdeptać jaszczura. Teraz zbliża się dla moich ośmiu palców dobra sposobność objęcia szyi Bebbeha. Pozwólcie mi, sir! Zapłacę wam za to sto i więcej funtów szterlingów!
— Możecie to zrobić bez zapłaty, mylordzie. Zgadzam się, lecz pod warunkiem, że ja będę przy tem i że zachowacie się wedle moich wskazówek!
— Well, dobrze, yes! Bebbeh, palce, szyja, w skazówki, pysznie, nieporównanie! Nareszcie zaczyna się znowu porządne życie! Wykrzyknął to tak głośno, że musiałem go poprosić o spokój. Niebawem zeszedł księżyc, a ta okoliczność kazała się domyślać, że Kurdowie opuścili już obóz na łące. Udałem się więc z Anglikiem w tajemnicy przed Haddedihnami do skalnego przesmyku, by się tam ukryć.
Ponieważ od strony wzgórza oświetlało go ognisko Haddedihnów, przeto minęliśmy go i położyliśmy się po stronie nieoświetlonej za krzakiem. Można się było spodziewać, że szpieg nie dostrzeże nas tutaj w ciemności.
— Ale czy tylko przyjdzie? — spytał lord, srodze zawzięty na schwytanie Bebbeha.
— Napewno — odrzekłem. — Ahmed Azad, szejk jego tak powiedział. Ale teraz bądźcie cicho, żebyśmy mogli nietylko zobaczyć, lecz także usłyszeć, jak nadejdzie.
Leżeliśmy tak z kwadrans. Z dołu dochodził jednostajny, a jednak tak wymowny szum lasu, owe porywające kazanie o wszechmocy nieskończonego i wiecznego Boga. Wtem doleciał mnie z dołu jakiś szmer przygłuszony.
— Słuchajcie! — szepnąłem do lorda.
— Nie słyszę nic! — odpowiedział.
— Ale ja słyszę wyraźnie. To tętent koni na łące tam w dole. Nadchodzą.
— Well! Macie widocznie długie uszy, sir! Końce ich zwisają chyba aż tam, skąd te draby pędzą. Jesteście unikum i kwalifikujecie się do panoptikum.
— Dziękuję, mylordzie! Ale teraz uważać, bo wnet szpieg tu stanie.
Upłynęło z pięć minut, kiedy usłyszałem lekkie uderzenia spadającego kamienia.
— Zbliża się — szepnąłem do lorda. — Weźcie go za szyję, ale odrazu tak mocno, żeby głosu nie wydał z siebie!
— A potem?
— To moja rzecz.
Usłyszeliśmy ciche stąpania, a w kilka chwil ujrzeliśmy jego samego. Księżyc oświecał go jasno, gdy tymczasem my leżeliśmy w cieniu skalistego przesmyku. Był chyba z Kurdów najlepszym do śledzenia, a jednak lichym wywiadowcą. Ja skradałbym się na jego miejscu ciemnemi miejscami za zaroślami i czołgałbym się, a on szedł prosto.
Z początku stawiał kroki powoli, aż nareszcie zatrzymał się i jął nadsłuchiwać. Nie zauważywszy nic podejrzanego, zboczył do przesmyku, musiał więc koło nas przechodzić. Trąciłem lorda, który wyprostował też swą długą postać. Kurd spostrzegł ją tak nagle tuż obok siebie, że cofnął się o krok przerażony, ale zanim się opamiętał i zdołał krzyknąć, chwycił go już Anglik za gardło.
— Mam go! — rzekł Lindsay. — Co teraz?
— Położyć.
Podniosłem Bebbehowi obie nogi, a lord opuścił go na ziemię. Kurd się nie bronił. Wyjąłem mu nóż z za pasa, przytknąłem ostrze do piersi tak, że je poczuł, poprosiłem Lindsaya, żeby puścił mu szyję i zagroziłem:
— Jeżeli wymówisz głośniej jedno słowo, zakłuję cię, a jeżeli będziesz posłuszny, nic ci się nie stanie!
Charczał przez chwilę, potem zaczerpnął powietrza, ale nie odważył się odezwać, ani zakrzyknąć.
— Widzisz, że nie zawsze masz szczęście w śledzeniu — mówiłem dalej. — Udało ci się raz, gdy byłeś tu z towarzyszem, ale teraz zginiesz, jeżeli nie zachowasz się tak, jak ci każę. Odpowiadaj na pytania, ale tak cicho, żebyśmy to tylko sami słyszeli! Czy Ahmed Azad obozuje z wami na dolinie?
Milczał i namyślał się, jak się ma w swojem położeniu zachować. Powtórzyłem pytanie i nacisnąłem silniej nożem.
— Chodih[98], nie kłuj! — poprosił prędko! — Tak, jesteśmy na dole.
— Ilu ludzi?
— Dwunastu.
— Nie więcej?
— Nie.
— Ale nadejdzie więcej?
— Nie.
— Pchnęliście przecież posłańca! Na co?
— Katera chodeh — na Boga! — wybuchnął. — Czy już wiesz o tem?
— Tak.
— Ktoś ty, panie?
— Zdaje mi się, że mnie znasz. Przypatrz się! — odpowiedziałem, wychodząc z cienia na pełne światło księżyca.
— To obcy emir z zaczarowanemi strzelbami! — rzekł głosem, drżącym z przestrachu.
— Tak, to ja. Odpowiedz na moje pytanie!
Usłuchał dopiero po chwili namysłu.
— Nie pojmuję, jak możesz o tem wiedzieć, ale to prawda. Wyprawiliśmy posłańca do Gibraila Mamralisza.
— Ach, do domu szejka Kurdów Dżiaf? To prawie półtora dnia drogi. W jakim celu poszedł?
— To prawda, że tam daleko, ale to w każdym razie najbliższe miejsce, gdzie można dostać mięsa i mąki. Przybyliśmy tu na nabożeństwo, więc nie mamy czasu na polowanie i chcemy od Gibraila Mamrahsza kupić środków żywności.
— Od niego? Hm! Przecież on Dżiaf, a wyście ich wrogami.
— Teraz już nie.
— Niech i tak będzie! Nie wierzę ci. Uważaj więc na siebie! Wiem dobrze, że chcecie tu na nas uderzyć. Widzisz jednak, że obsadziliśmy drogi na wzgórze. Kto się zbliży, będzie zastrzelony.
— Chodih, nie chcieliśmy wam nic zrobić!
— Milcz! Ja wiem lepiej o tem i wogóle o wszystkiem. My także przyszliśmy tu na nabożeństwo, a nie na bój, dlatego postąpię z tobą i z wami inaczej, niżbym powinien. Poco mamy się wzajemnie zwalczać, skoro zemście stało się zadość? Czemu z miłej Bogu modlitwy ma powstać bezbożna rzeź i mordy? Powstań, puszczam cię wolno! Zejdź do swego dowódcy Ahmeda Azada i zanieś mu tę wiadomość! Przedkładam mu pokój. Radzę, żeby obie strony odprawiły na grobach swe modły, a potem odeszły, kiedy i jak im się spodoba.
— Nie, to być nie może! — zabrzmiał głos tuż obok mnie.
Amad el Grhandur wyszedł ze skalnego przesmyka, gdzie siedział dotychczas i mówił dalej groźnie:
— Jak możesz stanowić o nas, nie pytając mnie o to! Widziałem was odchodzących i pomyślałem zaraz, że zamierzacie coś przeciwko mej woli. Udałem się tutaj za wami i słyszałem rozmowę. Zastrzegam się jednak, że ty nie masz prawa prosić o pokój. Ja wstydziłbym się wogóle prosić o coś te psy kurdyjskie! Rozumiesz?
— Przedstawiłem im tylko sprawę pokoju, ale nie żebrałem wcale o pokój. Rozumiesz? Odłączyłeś się odemnie, możemy teraz każdy na własną rękę czynić, co nam się podoba.
— Dobrze, ale ten Kurd jest naszym jeńcem i musisz mi go wydać.
— Nie, tego nie zrobię. Nie złamałem nigdy słowa dotychczas i tak będzie, jak powiedziałem. On wolny!
— On nie jest wolny! — krzyknął Amad el Grhandur, chwytając Kurda za ramię.— On do mnie należy i przysięgam ci na Allaha, że...
— Stój, nie przysięgaj! — przerwałem. — Nie mógłbyś tej przysięgi dotrzymać!
— Dotrzymam i oświadczam, że nawet z bronią w ręku przeprowadzę moją wolę!
— Nawet wbrew mojej woli?
— Wbrew woli każdego, kto mi się sprzeciwi!
— Dobrze! Jeżeli przyjaźń, wdzięczność, przezorność i rozwaga nic już nie znaczą, to niechaj nóż między nami rozstrzyga. Będzie dzisiaj to samo, co wówczas z Ghazal Gaboyą, a ty odpokutujesz za swój upór. Postanowiłem, że ten Kurd będzie wolny, i słowo moje nie pójdzie na marne. Zdejm z niego rękę!
— Nie! — zgrzytnął.
— Odejm, bo cię zwalę na ziemię tą pięścią! Znasz to uderzenie!
— Bij! Odważ się! — zagroził mi nie puszczając Kurda i dobywając noża.
Zamierzyłem się do ciosu pięścią, ale spuściłem rękę czemprędzej, gdyż tuż obok nas huknął strzał z zarośli, Amad el Ghandur odstąpił od Kurda, obrócił się do połowy i zatoczył się na skałę. Jeniec umknął, a z za krzaków wyskoczyły dwie postaci i rzuciły się na mnie i na Anglika z odwróconemi strzelbami, by nas kolbami powalić na ziemię.
Czyny w takich chwilach odbywają się o wiele prędzej, niźli można opowiedzieć. Nie czekałem na cios, przeciwko mnie wymierzony, poskoczyłem ku napastnikowi w bok i z całej siły, na jaką mnie było stać, pchnąłem go pięścią pod pachę podniesionej wysoko ręki. Upuścił strzelbę, krzyknął, odleciał o pięć kroków i runął tam jak wór na ziemię.
Drugi tymczasem chciał palnąć lorda, ale nie trafił, bo lord uchylił się przed ciosem. Ja postąpiłem szybko naprzód, przewróciłem go i przytrzymałem, dopóki lord nie wyrwał mu z za pasa noża i pistoletu. Księżyc go oświetlił: poznałem w nim przychylnego mi ongiś brata szejka Ghazal Gaboyi. Był mi, jak wiadomo, winien wdzięczność, ponieważ obroniłem go przed Haddedihnami i oswobodziłem z niewoli. Gdyby nie ja, byłby podówczas zginął od kuli.
Pierwszy napastnik zerwał się z ziemi i umknął. Nie przeszkodziłem mu w ucieczce, pomimo że Anglik zawołał:
— Ten drab tam zmyka. Trzymajcie go, sir Kara!
— Niech zmyka! — odpowiedziałem. — Ujęliśmy kogoś lepszego i droższego!
— Kogo? Ali by god, to ów sławny brat szejka, którego mieliśmy wówczas zamordować.
— Tak. Do przesmyku z nim co prędzej! Na górę mogło wejść jeszcze więcej Kurdów! Ja zabieram jego, wy weźcie Amada el Ghandur!
— Nie potrzebuję nikogo. Pójdę sam! — odrzekł szejk. — Ty jesteś temu winien, effendi. Tego ci nigdy nie zapomnę. Chciałeś mnie uderzyć. Zrywam z tobą na zawsze! Zatoczył się do przesmyku, a my dwaj poszliśmy za nim. Minąwszy przesmyk, natknęliśmy się na nadbiegającego Halefa i jego syna.
— Zihdi, słyszeliśmy strzały. Co się stało? — zawołał.
— Atak dwu Kurdów — odrzekłem. — Może ich więcej nadejdzie. Ukryj się z Kara Ben Halefem w przesmyku i uważajcie! Strzelicie do każdego nadchodzącego wroga!
Obaj zniknęli pomiędzy skałami. Do Haddedihnów doszedł także odgłos strzałów. Obstąpili rannego szejka i miotali groźby. Nie zważałem na nich, mając pomówić z Bebbehem, którego nie trzymaliśmy już teraz. Stał on oparty o skałę i patrzał ponuro przed siebie.
— Dostałem się po raz drugi w twe ręce, emirze — zaczął.
— Tak, sprawia mi to wielką przykrość. Sam przyznałeś wówczas, że ocaliłem ci życie i honor. Zostałem twoim przyjacielem i bratem,[99] a mimo to strzeliłeś do mnie dopiero co.
— Do ciebie? Mylisz się. Wysłaliśmy jednego z nas na zwiady, a on nie wracał zbyt długo. Wobec tego zakradłem się ja z jeszcze jednym na górę. Zobaczyłem was i usłyszałem twoją pokojową przemowę, a potem, jak twój własny przyjaciel dobył noża przeciwko tobie. Widząc to, strzeliliśmy do niego.
— A więc ty wiesz, że ja nie chcę was zwalczać?
— Tak.
— Dobrze! Jesteś więc, jak dawniej moim bratem. Puszczam cię wolno, możesz odejść.
— Rzeczywiście, emirze, naprawdę? — zapytał, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
— Tak.
— Ale... ale... ależ tego nikt nie czyni!
— Zapewne, że muzułmanin nie, ale ty chyba wiesz, że jestem chrześcijaninem. Wracaj w imię Boże do swoich. Za przesmykiem leży broń wasza. Zabierz ją z sobą. Oświadcz Ahmedowi Azad, że chcę pokoju! Udam się do was jutro przed południem do obozu i ułożę się z nim.
— Ty się na to odważysz?
— To nic nadzwyczajnego. Wiem dobrze, co czynię. Nie boję się was, chociaż co do liczby jest was o wiele więcej.
— I to wiesz także?
— Tak. Wasz wywiadowca mnie okłamał. Powiedział, że posłańca wyprawiono do Gibraila Mamrahsza po żywność. Może byłby kogo innego okpił, ale nie mnie! Posłaniec sprowadził więcej waszych wojowników.
— Tak jest, emirze. Znajdujemy się na wyprawie wojennej przeciwko Kurdom Rummok i Piran. Ahmed Azad zboczył z drogi, aby groby odwiedzić i pchnął do nas posłańca z rozkazem, żebyśmy tu zaraz przybyli, gdyż są Haddedihnowie. Nasi wojownicy pragnęli zemścić się na nich.
— Ilu ich jest?
— Stu dwudziestu. Będziecie zgubieni, ponieważ obraliście tu na górze złe miejsce.
— Tak, miejsce jest złe, ale tem lepsze dla naszej broni. Jednak nietylko to odgrywa tutaj rolę, trzeba pamiętać także o człowieku, który tę broń nosi, o jego głowie i zawartych w niej myślach. Powtarzam, że się was nie boję. Zejdź na dół i powiedz to towarzyszom! Będzie to nawet lepsze dla nich, jeżeli tak zrobią, jakby nas tu wcale nie było. Ich wyprawa wojenna może się łatwo zamienić w klęskę.
Wziąwszy mnie za rękę, zaczął zapewniać:
— Panie, nie znałem jeszcze człowieka, któryby tak myślał, mówił i działał ja k ty. Gdybym nie był Bebbehem, chciałbym być chrześcijaninem i mieszkać w twoim kraju. Czy tam są wszyscy tacy?
— Nie wszyscy. Wszędzie są źli i dobrzy, ale chrześcijanin nie będzie nigdy pragnął krwi bliźniego, nawet choćby był jego wrogiem najgorszym. Prawdziwy chrześcijanin wierzy, że miłość jest wszechmocna, że jej w końcu nienawiść ulegnie. Wracaj więc, a ja odwiedzę was jutro przed południem. Ostrzeż jednak Bebbehów, że w nocy będziemy się tu bronili i zastrzelimy każdego, kto odważy się do nas przybliżyć!
— Powiem to im, emirze. Niech się, co chce dzieje, ja zachowam się wobec ciebie, jak przyjaciel. Zobaczysz!
— I wobec mych towarzyszy?
— Nie, ponieważ są wrogami mojego szczepu. Względem nich nie jestem do niczego zobowiązany. Bądź zdrów! Pragnę jutro, jeśli się okaże tego potrzeba, przysłużyć się tobie, by ci się odwdzięczyć, choć w drobnej mierze za twoją łagodność i przyjaźń.
Dałem Halefowi i synowi jego polecenie, żeby przepuścili Kurda bez przeszkód. Odszedł też zaraz wśród podziękowań za naszą wspaniałomyślność. Lord nie zrozumiał oczywiście nic z naszej kurdyjskiej rozmowy. To też zapytał teraz:
— Puszczacie go, sir? Czy nie lepiejby go zatrzymać? Mielibyśmy zakładnika.
— Tego nie mogę zrobić, ponieważ wtenczas zawarłem z nim przyjaźń i braterstwo. Bądźcie pewni, że teraz zdziała dla nas daleko więcej niż jako zakładnik.
— Well, jak chcecie. Ale tego drugiego tak pięknie trzymałem za gardło, a teraz go tam już niema! Jesteście człek osobliwy...
Jeszcze nie skończył, kiedy mu przerwał Amad el Ghandur, który przystąpił do nas szybko w groźnej postawie. Burnus miał całkiem skrwawiony: strzał zranił go w plecy.
— Nie widzę Kurda! — zawołał gniewnie, błyskając z zawziętością oczyma.
— Ja także nie — odrzekłem spokojnie.
— Gdzie on jest?
— Niema go.
— Dokąd poszedł?
— Na dół do swego obozu.
— Kto go wypuścił?
— Ja.
— Effendi, czy mam cię ubić? Ten pies mnie zranił, a ty go uwalniasz! Pytam raz jeszcze, czy mam cię ubić?
— Czyż nie wiesz, że zostałem wówczas jego bratem? Nie wyrządził mi nic złego, więc puściłem go wolno.
— Ależ on mnie chciał zabić! Czy widzisz krew na mej szacie? To woła o pomstę!
— Ty sam jesteś temu winien. On nie miał zamiaru wrogo przeciwko nam występować, ale zobaczywszy, że dobyłeś noża na mnie, jego przyjaciela, strzelił do ciebie.
— Obowiązkiem twoim było oddać go mnie!
— Był w moich rękach, nie w twoich. Mogłem uczynić według upodobania. Chcesz go mieć, to go sobie weź!
— Czy naprawdę ośmielasz się mówić ze mną w ten sposób? Pytam cię poraz trzeci, czy mam cię ubić?
— A ja po raz trzeci nie odpowiadam. Sam zaznaczyłeś, że już nas nic nie łączy. Daj mi więc spokój! Moja równowaga zdziwiła go widocznie, ale mimo to z wysiłkiem wielkim ledwie opanował wzburzenie. Haddedihnowie byli stanęli za nim. Gdyby ich był wezwał do pochwycenia mnie, nie wiem doprawdy, czy byliby go posłuchali, czy nie. Oni myśleli także tylko o walce i zemście. Poszedłem naprzód obok Amada el Ghandur, a potem pomiędzy nich. Nie odważyli się mię zatrzymać. Odwróciłem się raz jeszcze do szejka ze słowami następującemi:
— Oprócz tego powiedział ten Kurd, że jesteśmy zgubieni, bo mamy tutaj złe miejsce. Jego oddział liczy już nie dwunastu, lecz stu dwudziestu ludzi. Wątpię, czy z twoimi podołasz!
— Stu dwudziestu? To kłamstwo!
Udałem, że nie słyszę tej obelgi i poszedłem do mego konia, gdzie się położyłem na ziemi. Następnie zluzowałem Halefa i jego syna i na czuwaniu spędziłem resztę nocy w skalnym przesmyku.
Była to przykra noc. Zdawało się, że szatan opętał Haddedihnów. Jak się cieszyli mojem przybyciem! Jaką okazywali mi cześć i przywiązanie. A teraz nagle wybuchł nastrój, dla mnie wprost wrogi. To było upojenie się zemstą, Kto tego nie doświadczył, nigdy nie uwierzy jaki wpływ wywiera ona na pół dzikich ludzi. Wszakże i w naszych cywilizowanych krajach zdarza się wcale nie rzadko, że człowiek odrzuca dla zemsty honor i całe szczęście swojego życia, co czasem nietylko nie po chrześcijańsku, ale wprost śmiesznie wygląda. Skoro tak postępują chrześcijanie, cóż sądzić o Beduinie, Indyaninie, Hotentocie, lub o murzynie z Australii.
Takie myśli snuły mi się po głowie tej nocy. Kiedy dzień nastał, poszedłem do Riha, by go nakarmić. Lizał mnie po policzkach i rękach i łasił się nadzwyczajnie, bo nie byłem w nocy u niego. Zatęsknił za mną. Wziąłem dla niego woreczek z daktylami, ale dotychczas jadł z tego nie wiele, bo trawy było podostatkiem. Ale tu na górze było skąpo zieleni. Ponieważ nadto przeczuwałem, że dziś przyjdzie do walki, że może będę musiał powierzyć się szybkości i wytrwałości jego, dałem mu zjeść wszystkie daktyle. Jeszcze się ze mną nigdy tak nie pieścił, pocierał o mnie ciągle głową i starał się z tyłu dosięgnąć mnie ogonem. Rozumny koń wiedział, że nie wolno tutaj odezwać się głośniej, widać było, ze chciał zarżeć z miłości, ale się nie ośmielił, wydawał z siebie tylko głosy, pośrednie między rżeniem a parskaniem. Tem charkotaniem i gulgotaniem przypominał kwokę, wabiącą pisklęta pod skrzydła. Gdyby to nie wyglądało na śmieszność, to powiedziałbym niemal, ze Rih przeczuwał, co go czeka, że chciał mi po raz ostatni okazać miłość i pożegnać się ze mną. Nie wstydzę się przyznać, że dzisiaj, kiedy to piszę, płyną mi z oczu krople, wcale nie męskie.
Amad el Ghandur także nie spał. Stał oparty o grobowiec ojca i śledził moje ruchy posępnemi oczyma. Ranę odniósł dość ciężką, oczy błyszczały mu, jak gdyby nadchodziła gorączka. Mimo wszystko, co wynikło wczoraj między nami, poszedłem doń, aby mu się ofiarować z pomocą, ale on odwrócił się prędko i rzekł:
— Wynoś się! Już mnie żaden chrześcijanin nigdy nie dotknie!
Wysłałem znowu Halefa do przesmyku na wartę a sam zarzuciłem sztuciec na plecy i wybrałem się do Kurdów. Halef chciał koniecznie iść ze mną, ale się na to nie zgodziłem. Zbyt niebezpieczna była to próba, żebym miał pozwolić na udział w niej innym ludziom.
Przemykałem się od krzaka do krzaka, aby się nie pokazywać, gdyż chciałem z nienacka znaleść się między Kurdami. W tem ujrzałem jednego z nich, opartego o drzewo. Patrzył ku górze, jak gdyby kogoś stamtąd wyglądał. Był to brat Ghazal Gaboyi. Wiedział o moim zamiarze. Czy czekał na mnie? Może z jaką wieścią dla mnie? Wystąpiłem z zarośli. Na mój widok przystąpił szybko do mnie i powiedział: Emirze, jesteś mym bratem, muszę cię więc ocalić. Rozstań się czemprędzej z Haddedihnami, bo zginiesz razem z nimi!
— Czemu?
— Najpóźniej za kwadrans uderzą na was.
— Wszak nie przedostaniecie się przez skalny przesmyk, którego będziemy bronili.
— O, nie pójdziemy z tej strony.
— Aha, więc chcecie wspiąć się po drugiej?
— Tak. Zaraz o świcie dzięki skrzętnym poszukiwaniom znaleźliśmy miejsce, po którem wyjdziemy na górę. Żaden Beduin nie wydostałby się tamtędy, gdyż są to mieszkańcy równin, ale my Kurdowie mieszkamy w górach i umiemy się dobrze wspinać.
— My was i tam przyjmiemy!
— Rozumie się to teraz, kiedy ci powiedziałem o naszym zamiarze. Widzisz, jaki wdzięczny ci jestem; zdradzam na twoją korzyść własnych towarzyszy. Ale to wam nic nie pomoże, bo zaatakują was z dwu stron, od przesmyku także.
— Hm! Gdzie wasz obóz? Czy jeszcze wciąż wprost pod nami?
— Nie. Cofnęliśmy się o połowę obwodu skały. Więcej mi powiedzieć nie wolno. Spełniłem swoją powinność, a ty teraz czyń, co chcesz. Chodeh te bahwece — niech cię Bóg zachowa!
Odwrócił się i pobiegł, ja zaś szybko wszedłem na górę i zawołałem tam, zapominając o wczorajszej kłótni i dzisiejszem zachowaniu się Amada el Ghandur:
— Do broni, mężowie! Bebbehowie uderzą na nas od skalnego przesmyku i z drugiej strony skały.
Na to zerwał się Amad el Ghandur i zapytał:
— Gdzie oni teraz?
— Obeszli do połowy górę od północy. Powiedział mi to brat Ghazal Gaboyi, dlatego żądam, żeby mu się nic złego nie stało. Nie strzelajcie do niego. Wogóle oszczędzajcie nieprzyjaciół, ile możności. Celujcie w nogi! Ja stanę z moim sztućcem na...
— Milcz! — krzyknął na mnie Amad el Ghandur. — Co ty tu masz rozkazywać! Jam teraz panem i wszystko pójdzie po mojej woli. My ich zaskoczymy, nie czekając, aż z dwu stron na nas napadną. Weźcie broń i konie, waleczni wojownicy Haddedihnów! Sprowadzimy je aż tam, gdzie będzie można ich dosiąść, a potem wjedziemy w sam środek tych psów...!
— Na Boga! Tego nie róbcie! — wtrąciłem. — Musicie...
— Milcz! — wrzasnął szejk powtórnie. — Myślisz, że ja się całkiem nie rozumiem na prowadzeniu wojny? Nie potrzebujemy twej rady, ani pomocy. Zostań tutaj i uduś się własną mądrością i słynną miłością wrogów. A jeżeli twój Halef zapomni, że teraz jest właściwie Haddedihnem, że przez to nie do ciebie, lecz do nas należy, to niech ci dotrzymuje towarzystwa wraz z swoim chłopcem i nie nasuwa się nam na oczy. Obejdziemy się bez tchórzów!
— Ja tchórz? Ja? — zawołał Halef. — Tego mi jeszcze nikt nie powiedział! Ja ci pokażę, czy jestem tchórzem! Jadę z wami!
Zarzucił strzelbę na plecy i poszedł do swego konia, a syn zrobił to samo. Była to chwila największego rozdrażnienia. Ja nie wtrącałem się już do niczego, czułem bowiem, że wszelkie moje starania o zgodę byłyby daremne. Lordowi, gdy mnie o przyczynę tego zgiełku zapytał, wyjaśniłem sprawę.
— Bierzemy udział? — spytał znowu.
— Tu nie możemy zostać.
— Well, to Bebbehowie poznają niejakiego Dawida Lindsaya!
— Nie, mylordzie! Ani myślę z tymi oszalałymi ludźmi rzucać się prosto w zgubę. Powstrzymałbym ich chętnie, ale widzicie, że mnie nie słuchają. Pojedziemy za nimi, a potem zobaczymy, co czynić. Oby Bóg sprowadził korzystniejszy wynik, niż ten, jakiego ja się obawiam.
Haddedihnowie cisnęli się przesmykiem z Halefem i jego synem na ostatku.
— Zihdi, — zawołał do mnie — gniewasz się na mnie? Czyż miałem dopuścić, żeby Hanneh, ta najlepsza z kobiet, dowiedziała się, że jestem tchórzem?
— Ty musisz niestety iść z nimi, gdyż honor ci to nakazuje, ale Kara BenH alef niech przy mnie pozostanie.
— Nie, effendi. On również nie może narazić się na nazwą tchórza. Hadzi Halef Omar nie pozwoli kalać swojego imienia. Jeśli zginiemy, pozdrów odemnie Hanneh, tę różę wśród kwiatów i pociesz tę dobrą niewiastę wieścią, żeśmy nie drżeli przed śmiercią. Bądź zdrów, kochany, kochany panie!
Pośpieszył za Haddedihnami, a Omar Ben Sadek został.
— No, a ty? — zapytałem go.
— Ja nie zwaryowałem, więc nie opuszczą ciebie. — odrzekł. — Niech mnie mają za tchórza; moja duma nie zważa na gadanie takich ludzi.
— Przyznaję ci słuszność. Zresztą znajdziesz jeszcze sposobność na to, by dowieść, że nie brak ci odwagi. Pójdźmy!
Wzięliśmy konie za uzdy i zaczęliśmy schodzić. Wy dostawszy się poza przesmyk, nie zastaliśmy już z Haddedihnów ani śladu, tak bardzo śpieszyli się wpaść w objęcia nieszczęścia. Na dole wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ich śladem, widzieliśmy bowiem, gdzie obozowali Bebbehowie. Ślady ich koni prowadziły na północ dokoła wzgórza, którego stok zachodni łączył się z równiną o szerokości jednej mili angielskiej.
Właśnie skręcaliśmy doliną na zachód, kiedy usłyszeliśmy strzały i dzikie wrzaski. Puściliśmy się biegiem naprzód. Strzelanina trwała dalej.
— All devils! — zawołał lord, którego opanowywała widocznie gorączka bojowa. — Kurdowie wyrżną naszych Haddedihnów do ostatniego, jeżeli nie pośpieszymy. Naprzód, naprzód!
Ścisnął konia ostrogami i pomknął cwałem, ja z Omarem uczyniliśmy tosamo. Strzelać przestali, ale wrzask się zwiększył. Wtem ujrzeliśmy przed sobą na równinie pole walki. Tu obozowali Kurdowie. Napad, jak to przewidziałem, nie udał się zupełnie: mnóstwo zabitych i rannych tarzało się po ziemi, a ci Haddedihnowie, którzy się z walki wymknęli, pędzili po równinie, parci przez Kurdów. Na lewo sadził Amad el Ghandur na siwku, a za nim pięciu Kurdów. Pierwszy z nich, szejk Ahmed Azad, jechał na przepysznej perskiej karej klaczy. Wprost przed nami umykał mały Kara Ben Halef, a ścigał go Kurd na czerwonym perskim ogierze, również szlachetnej rasy. Tuż za nim pędził Halef na pomoc synowi, ale koń jego nie był na tyle rączy, żeby mógł dogonić kasztana. Nie zwracałem uwagi na resztę jeźdźców, widząc, że Kara Ben Halefa czekała niechybna śmierć, gdyby go dopadł silniejszy od niego Kurd; musiałem więc przyjść mu z pomocą.
— Za chłopcem! — zawołałem do towarzyszy. — Rih Rih, kawahm, kawahm — prędko, prędko!
Przebiegliśmy koło pobojowiska. Kilku Kurdów, zajętych tam rannymi, chciało do nas strzelać, ale nie mieli w lufach naboi. Następnie, nie oglądając się na Omara i Lindsaya, przemknąłem obok wrzeszczących w pościgu Kurdów, nie spuszczając z oka chłopca i zbliżającego się doń perskiego kasztana.
Prosto przed nami zamykało równinę wzgórze, pokryte lasem, a u jego stóp rozległa się na lewo szeroka dolina. W niej zniknął Amad el Ghandur, a tuż za nim jechał Ahmed Azad. Tam skręcił także Kara Ben Halef, za nim Kurd, a wreszcie ojciec, do którego szybko się zbliżyłem. Słysząc, że nadjeżdżam, obrócił się na siodle, a spostrzegłszy mnie, zawołał:
— Zihdi, ratuj mi syna! Mój koń nie dobiegnie!
— Czy on podniecił już konia tajemnicą?
— Nie.
— To dobrze. Jedź za mną i nie troszcz się o nic! Z temi słowy na ustach minąłem go w szalonym pędzie. Z każdą sekundą byłem bliżej kasztana i wkrótce dzieliło mnie od niego tylko kilka długości konia. Jeździec odwrócił się, a zobaczywszy mnie, krzyknął z szyderczym śmiechem:
— Toś ty, giaurze! Weź mnie, jeśli potrafisz! Jestem Nizar Hared, drugi syn Ghazal Gaboyi! Wyrwał pistolet z za pasa i strzelił do mnie, ale nie trafił. Wobec tego sięgnął ręką za siebie, ujął konia za ogon i zawołał doń:
— Chadu bend, chadu bend, ec andża, ec andża!
Te perskie słowa, znaczące: „zwycięzco, zwycięzco, dalej, dalej“, były tajemnicą jego konia. Usłyszawszy to Kara Ben Halef, zaśmiał się tryumfująco i położył swemu koniowi rękę między uszami. Nie wiem, co mu przytem powiedział, ale ujrzałem skutek. Jego kary był godnym synem Riha. Usłyszawszy tajemnicę, pomknął ze zdwojoną szybkością, a kasztan za nim niemal tak samo prędko. Kurd poznał jednak widocznie, że z czasem zostanie w tyle, bo zdjął strzelbę z ramienia, aby nabić ją w biegu. Chciał strzelić do chłopca. Teraz ja zawołałem „Rih, Rih!“ i położyłem karemu rękę między uszami. Koń parsknął silnie i pomknął z taką szybkością, że w minutę znalazłem się obok Kurda. Jedno uderzenie kolbą rusznicy zwaliło go z konia i legł jak bez życia na ziemi. Krzyknąłem na chłopca, by się zatrzymał. Tuż za mną pędził Omar na srokaczu, a za nim Lindsay i Halef.
— Jedźcie prędko za mną — zawołałem do syna Halefowego — i zabierzcie tego Kurda i jego konia! Ja polecę jeszcze za Amadem el Ghandur!
Po tych słowach pognałem dalej, używszy znów „tajemnicy“. Właściwie dziwiło mię to bardzo, czemu waleczny zresztą Amad el Ghandur umykał przed Ahmed Azadem, ujrzałem jednak niebawem, że wytrącono mu z ręki strzelbę, a oprócz tego pas mu się rozerwał i nóż z pistoletami wypadł na ziemię. Brakło mu więc wszelkiej broni, tylko szybkość konia mogła go ocalić.
Niestety i ten zamiar miał mu się nie udać. Osłabiony był wskutek wczorajszej utraty krwi, oraz dzisiejszego rozdrażnienia, a do tego nadchodziła prawdopodobnie gorączka z powodu rany. Pędząc przed swym prześladowcą, musiał skręcić gwałtownie w załom doliny. Wtem ujrzał przed sobą długi, wysoki odłam skalny, lezący na poprzek drogi, który należało przeskoczyć wobec braku sił na ominięcie. Jednak sił mu już nie starczyło na to, żeby pomóc koniowi, który też zaczepił o głaz tylnemi nogami i runął po drugiej stronie na ziemię. Szczęściem wyjął Amad el Ghandur ze strzemion nogi i spadł z konia.
W dwie sekundy potem przejechał Ahmed Azad przez zakręt, lecz panował nad koniem tak dobrze, że udało mu się skałę ominąć i zatrzymać się za nią. Zeskoczył z siodła, aby się rzucić na leżącego, na pół ogłuszonego Haddedihna. W tej chwili dotarłem i ja poza załom i ujrzałem obydwu, Bebbeh dobył noża i zamierzył się nim w pierś Amada el Ghandur.
— Stój, nie kłuj! Śmierć twoja! — zawołałem doń i poderwałem Riha, aby skoczyć przez skałę i stratować Bebbeha. Na to odrzucił on nóż, pochwycił nabitą jeszcze strzelbę z ramienia i krzyknął, zwrócony do mnie:
— Chodź tutaj, psie! Jesteś mój!
Nie mogłem się już zatrzymać, gdyż w tej chwili zerwał się Rih do skoku. Huknął strzał ze zwróconej ku mnie lufy w chwili właśnie, kiedy kary przelatywał wysoko nad skałą. Ponieważ Bebbeh mierzył we mnie nizko, a ja teraz podniosłem się był znacznie wskutek skoku konia, przeto trafiła kula nie we mnie, lecz w Riha. Miałem wrażenie, jak gdybym siedział na krześle, które ktoś uderzył po nogach. Wyrwałem obie nogi ze strzemion i wyleciałem szerokim łukiem z siodła, Rih przewrócił się na ziemię po drugiej stronie skały.
Straciłem panowanie nad sobą. Zerwałem się i skoczyłem, nie zważając na Kurda, do mego konia. Kula wbiła mu się w pierś: był zgubiony bez ratunku. Opanowała mnie wściekłość, jakiej jeszcze nigdy nie odczuwałem i pchnęła mnie od konia ku Bebbehowi, ale już zapóźno, gdyż on właśnie wskoczył już był znowu na konia. Zobaczył, że mi nie zaszkodził, a trwoga przedemną i przed moją bronią gnała go dalej.
— Szatan cię znowu ochronił; mieszkaj w piekle u niego! — krzyknął i popędził.
Porwany przez wściekłość, omal nie zastrzeliłem Kurda, ale szczęściem nawet w tej chwili usłuchałem głosu rozwagi. Przez zabicie szejka Kurdów wyzwałbym tembardziej ich zemstę, mając go zaś w ręku żywego, mogłem z niego skorzystać jako z zakładnika. Musiałem go więc pochwycić. Ale jak? Rih nie mógł już zrobić ani kroku, lecz była przecież siwa klacz Amada el Ghandur, który leżał jeszcze na ziemi, próbował powstać i stękał boleśnie.
— O emirze, zdaje się, że sobie coś złamałem, a twój Rih wspaniały nie żyje. Pomścij się za nas na Ahmed Azadzie!
— Pożycz mi twej siwki — odrzekłem, dosiadając jej równocześnie i powierz mi jej tajemnicę, nie zdradzę jej nikomu. — Prędko, prędko!
Amad el Ghandur zrobił teraz to, czego byłby nie uczynił nigdy.
— Pogłaskaj ją — rzekł — palcem trzy razy w poprzek szyi i powiedz przy tem za każdym razem słowo „adżal“[100].
Mówił coś dalej, lecz nie słyszałem już tego, gdyż pędziłem już za Ahmedem Azadem, który ze ścigającego zmienił się w ściganego. Nie ujechawszy daleko, zobaczyłem go znowu. Ponieważ Amad el Ghandur upadł, a Rih był zabity, sądził Kurd, że już jest bezpieczny i jechał wolnym kłusem, gdy tymczasem ja cwałowałem. Nie oglądał się i nie mógł mnie usłyszeć, bo grunt był tutaj miękki. Aby go zupełnie zaskoczyć, użyłem tajemnicy. Siwa posłuchała i zaczęła rwać wprost cudownie tak, że kiedy Bebbeh usłyszał w końcu tętent za sobą, byłem za nim zaledwie o dwadzieścia końskich skoków. Oglądnął się i wydał okrzyk przerażenia tak wielkiego, że przez kilka sekund zapomniał nawet konia podpędzić i to mi wystarczyło. Chwyciłem rusznicę i w przelocie zwaliłem go kolbą z konia.
Skoro tylko zdołałem siwą powstrzymać, zawróciłem do Ahmeda Azada. Jego koń stał już przy nim, a on leżał na ziemi i usiłował się właśnie podnieść. Z ust jego buchnęła na mnie fala przekleństw i złorzeczeń:
— Milcz, jeśli ci życie miłe! — zawołałem. — Zastrzeliłeś mi konia. Czy wiesz, co cię za to może spotkać? Takiego konia i stu Kurdów życiem swojem nie potrafi zapłacić. Jesteś moim jeńcem i jeśli nie zechcesz słuchać, dostaniesz nożem w tej chwili. Podaj ręce, niech ci je zwiążę na plecach!
Opierał się pomimo groźby, a ponieważ nie miałem zamiaru go zabijać, przeto dużo trudu poświęciłem, zanim go zwyciężyłem. Gdy w końcu położyłem go na ziemi, skrępowawszy mu ręce i nogi, zobaczyłem Halefa, jego syna i Omara Ben Sadek nadjeżdżających galopem. Pierwszy z nich pędził na perskim kasztanie Nizar Hazeda. Zatrzymali się przy nas i zsiedli z koni, a Halef wziął mnie za ręce i rzekł:
— O zihdi, Allah rzucił wielki smutek na nasze serca. Rih nie żyje, trafiony w swą pierś wspaniałą! Dusza moja tonie w morzu boleści, ale w oku niema ani kropli, bo strata za nadto wielka! Gdzie ten pies, którego kula spowodowała tę rozpacz? Czy to Ahmed Azad, który tu leży powalony twą ręką? Powiedz, iżbym go zagniótł i poszarpał temi rękoma!
— Zostaw mnie teraz samego, Halefie! — prosiłem. — Ta kula przeznaczona była mnie; Rih zginął za mnie. Gdy padł, musiałem czemprędzej popędzić dalej i teraz dopiero mam czas pomyśleć nad tem, cośmy stracili.
Było tak, jak powiedziałem. Pełna świadomość straty wystąpiła u mnie dopiero teraz. Odszedłem na bok, usiadłem i ukryłem twarz w dłoniach. Syn Halefa płakał głośno, ojciec usiadł przy mnie i objął mnie ręką, a Omar oddalił się o kilka kroków, aby objąć okiem przejechaną przestrzeń i pogroził zawzięcie:
— Siedź spokojnie, effendi! Będę czuwał nad waszem bezpieczeństwem. Biada, Kurdowi, któryby nadszedł, aby się na was porwać. Kula moja pośle go w najgłębszą otchłań dżehenny!
Niebawem ujrzeliśmy Amada el Ghandur z lordem i z pojmanym Nizar Hazedem. Szejk nie odważył się przemówić, gdyż czuł, że wszystkiemu zawinił. Natomiast Lindsay wydawał najosobliwsze okrzyki z powodu śmierci karego. Płakał przy tem, a ponieważ starał się to ukryć, przeto twarz jego przybierała nieopisane miny.
Chciałem właśnie w stać i oświadczyć, że pójdziemy do Riha, którego trupa postanowiłem nie zostawiać tam pod żadnym warunkiem, kiedy nagle Omar zakrzyknął:
— Maszallah, szuf, szuf, effendi, bjidżi, bjidżi — cud boski, patrz, patrz, effendi, idzie, idzie!
— Kto, kto? — pytałem.
— Twój Rih!
Rih? Czyżby nie zginął? Czyżby rana nie była śmiertelną? Pomyliłem się może? W dwu, czy trzech skokach byłem już obok Omara, skąd mogłem spojrzeć za siebie. Tak to zbliżał się mój karosz wolnym kłusem, chwiejąc się i potykając. Przywiązanie do mnie jeszcze raz popędziło go za mną. Serce na ten widok pękało. Poskoczyliśmy ku niemu; z piersi płynął mu strumień krwi, gruby na palec. Stanąłem przy nim pierwszy i objąłem mu szyję rękoma. Parsknął do mnie radośnie, polizał mnie po twarzy i szyi, poczem upadł powoli, najpierw tyłem, a następnie przodem. Po daremnym wysiłku, aby znowu się zerwać, podniósł swą piękną, małą głowę, spojrzał na mnie gasnącemi oczyma i zarżał cicho, jak przy skonaniu. Rzuciłem się obok niego na ziemię, ułożyłem głowę jego na mojej piersi, a Halef tymczasem starał się zatrzymać krew, z rany buchającą. Płakaliśmy wszyscy tak, jak gdyby umierał jakiś drogi, kochany, człowiek. Pysk karosza spoczywał mi na ręce, a on lizał ją coraz to lżej i powolniej, aż w końcu przestał ruszać językiem. Parsknął jeszcze raz, jeszcze raz zadrgnął kurczowo i... skończył życie!
Zdjąłem z głowy chustę z pod turbanu, przycisnąłem ją do rany i zebrałem ostatki cieknącej z niej krwi. Potem podałem sztuciec Halefowi z temi słowy:
— Masz tu, hadżi, tę strzelbę. Ty jeden oprócz mnie umiesz się z nią obchodzić. Chcę jeszcze chwilę pozostać przy koniu. Gdyby nadeszli Kurdowie, nie puść tutaj żadnego i wyślij kulę każdemu! Ty wiesz, że krwi nie pragnę, ale skoro z Riha ją wytoczyli, to wszystko mi jedno, kto jeszcze odda zań swoją.
— Tak, effendi, siedź tu spokojnie. — odrzekł. — Żaden z tych psów się do ciebie nie zbliży. Oczy zalewają mi się łzami boleści, ale mimo to będą na tyle bystre, że nie stracą celu ani razu!
Proszę nie sądzić zbyt surowo ówczesnego mojego nastroju. Lubić zwierzę, kochać je niemal serdecznie, to nie jest objaw słabości, zwłaszcza gdy jest takie szlachetne, jak był Rih. Cierpiał razem ze mną głód i pragnienie, niósł mnie przez tyle niebezpieczeńtw i tyle razy ocalił mi życie, nawet teraz, gdy zginął od kuli, która mnie miała dosięgnąć. Można się poróżnić z ludźmi, z przyjaciółmi, można gniewać się na nich i smucić; Rih nie dał mi ani razu powodu do niezadowolenia, kary, uderzenia. Rozumiał każde me słowo, każde skinienie i wykonywał je, rzec mogę, z radosnem posłuszeństwem. Stał się wprost częścią mnie samego, którą teraz oto utraciłem na zawsze. Czy dziwne to, że śmierć jego tak sobie wziąłem do serca, że płakałem, jak dziecko i że długo siedziałem przy nim, nie troszcząc się o to, co się dokoła mnie działo?
Tymczasem zjawili się ci Haddedihnowie, którzy uszli Bebbehom; brakowało dwunastu ludzi. Jak dowiedzieliśmy się później, sześciu zginęło, a reszta dostała się do niewoli. Bebbehowie ponieśli jednak straty o wiele większe.
Wreszcie nadjechał pościg, lecz zatrzymał się na skutek kilku strzałów Halefa, które i mnie z zadumy wyrwały. Wstałem, wziąłem od Halefa sztuciec i wyszedłem naprzeciw Kurdów. Choć przystąpiłem do nich może na sto kroków, nie odważyli się strzelać.
— Zsiądźcie z koni i zostańcie tam, gdzie jesteście! — zawołałem. — Pojmaliśmy Ahmed Azada i Nizar Hazeda i zabijemy ich natychmiast, jeśli nie zachowacie się spokojnie. Ułożymy się z nimi i puścimy ich wolno, skoro tylko okażą gotowość zawarcia z nami pokoju.
Nie troszcząc się o nich dalej, wróciłem do towarzyszy i powiedziałem do Halefa tak głośno, żeby obaj jeńcy słyszeli:
— Nie będę tracił wiele słów, bo Rih nie żyje. Za to musiałby dać życie ten, kto go zastrzelił. Pomów z obydwoma Kurdami. Żądam wypuszczenia Haddedihnów, wziętych do niewoli i wydania zabitych celem pochowania. Następnie domagam się, żeby Bebbehowie natychmiast opuścili te strony i zatrzymali się dopiero w odległości pół dnia drogi stąd. W końcu dadzą nam w zamian za Riha obydwa perskie konie. Zostawiam synom Ghazal Gaboyi kwandrans czasu do namysłu. Jeśli do tej chwili nie zgodzą się na moje warunki, powiesimy ich tu na tym dębie. Tym razem nie odstąpię od moich żądań, Halefie!
— Tak, zihdi, Riha oni muszą opłacić, albo my go pomścimy. — odrzekł. — Przysięgam ci, że nie zaczekam ani minuty dłużej, niż kwadrans.
Usiadłem znowu przy koniu, nie zważając na to, co powiedzieli pojmani. Potem ujrzałem, że pomimo zakazu oddzielił się jeden z Kurdów od reszty i zbliżył się do nas. Był to mój przyjaciel, brat Ghazal Gaboyi. Dopuściłem go, a on wziął udział w układach. Dzięki jego przedstawieniom przyjęto moje warunki, chociaż wyrzeczenie się zemsty i strata dwu szlachetnych koni kosztowała obu braci niemało. Brat Ghazal Gaboyi przyrzekł odprowadzić Kurdów jako tymczasowy dowódca. Ahmed Azad i Nizar Hazed mieli pozostać przy nas jako zakładnicy, dopóki nie wyruszymy w drogę.
Niebawem Bebbehowie odeszli, a w pewien czas potem wrócili puszczeni na wolność Haddedihnowie. Zabici musieli na razie zostać na pobojowisku.
Podczas ucieczki i pościgu opisaliśmy dość duże koło, znajdowaliśmy się więc teraz na południowej stronie wzgórza. Wyraziłem życzenie, żeby zanieść Riha na górę i pochować obok Mohammed Emina. Wszyscy się na to zgodzili i pomogli wydźwignąć na górę ten drogi dla mnie ciężar. Potem przyniesiono także sześciu poległych Haddedihnów, aby ich tam na górze oddać matce ziemi.
Postawiono Riha na nogach zapomocą drewnianych podpór, a osiodłanego i okiełzanego obłożono kamieniami, podobnie jak to ongiś uczyniliśmy z Mohammed Eminem. Jego zesztywniałe, a niegdyś takie ogniste i rozumne, oczy sprawiały mi okropny ból, stuliłem mu więc powieki. Gdy grób skalny zamknął się nad nim, wsiadłem na perską klacz Ahmed Azada i pojechałem za Kurdami, aby się przekonać, czy słowa dotrzymają.
Bebbehowie byli tym razem uczciwi i odeszli rzeczywiście, mimo to wróciłem na wzgórze dopiero wieczorem. Chciałem być sam i nie wziąć udziału w mahometańskich scenach żałobnych. Przybywszy, dowiedziałem się, że Amad el Ghandur pytał o mnie kilkakrotnie. Leżał w gorączce. Zbadałem go, poczem okazało się, że rana była groźna, ale nie niebezpieczna dla życia; kula wyszła z drugiej strony. Opatrzyłem go lepiej i postarałem się o chłodzenie rany.
Noc była smutna. Sen mnie odbiegał, a Halefa i Omara także. Natomiast lord ciskał na Haddedihnów i ich dowódzcę straszne obelgi, których ci na szczęście nie rozumieli. Odczasu do czasu krzyczał Amad el Ghandur w gorączce i wołał mnie na pomoc przeciwko Ahmed Azadowi. Ucieszyłem się, gdy nadszedł ranek.
Ani tu pozostać nie mogliśmy, ani też jechać z powrotem do pastwisk Haddedihnów. Poradziłem więc, żeby się udać do Gibraila Mamrahsza, gdzie Amad el Ghandur mógł znaleźć spokój i pielęgnacyę. Zgodzono się i w cichej skrusze uznano mnie jako wodza.
Zbudowaliśmy nosze z gałęzi i liści dla rannego i przywiązaliśmy je między dwa konie. Po ogólnym wymarszu zostałem z Halefem jeszcze przez kilka minut nad grobem Riha.
— Zihdi, tak mi boleśnie i smutno — płakał Halef. — Ja się chyba nie zaśmieję już nigdy. Serce moje pełne łez, jak gdybym, jeżeli to nie grzech powiedzieć, Hanneh utracił, tę najpiękniejszą z niewiast.
Uścisnąłem mu rękę w milczeniu i pojechaliśmy za tamtymi. Około południa wypuściliśmy obydwu Kurdów, a nazajutrz stanęliśmy u Gibraila Mamrahsza, który z przyjemnością dom swój nam odstąpił.
Dwudniowa jazda bardzo zaszkodziła rannemu. Szalał poprostu i wzywał mnie ustawicznie do siebie. Szczęściem okazało się mylnem przypuszczenie, jakoby sobie coś złamał w upadku. Nie mogłem na mgnienie oka oddalić się od jego łoża. Gdy mu po kilku dniach powróciła przytomność, gdy mnie poznał, podał mi rękę i rzekł głosem przytłumionym:
— Dzięki Allahowi, że jesteś przy mnie, effendi! Walczyłem z wielu wrogami i ty mnie ocaliłeś.
Ja milczałem, a on mówił dalej w zadumie:
— Powiedziałem do ciebie, że nie dotknie mnie już nigdy żaden chrześcijanin. Przebacz mi! Ręka twoja działa na mnie dobrze, jak ręka proroka. Pragnąłem krwi, a ty miłości. Ja przelałem zato dużo własnej krwi, a ty utraciłeś Riha. Zbierać jednak będziesz miłość samą odemnie i od mego plemienia!
Potem zasnął.
Dopiero w cztery tygodnie przyszedł do siebie o tyle, że mogliśmy ruszyć w dalszą drogę i jechać powoli w krótkich dziennych odstępach.
Haddedihnowie nie przyjęli nas radośnie. Amada el Ghandur zasypano wyrzutami, które tak wziął sobie to do serca, że złożył dobrowolnie godność szejka. Oddano ją jednogłośnie Malekowi, byłemu szejkowi Ateibehów, a dziadowi Hanneh. Po jego śmierci zostanie mój hadżi Halef Omar szejkiem Haddedihnów. Darowałem mu obydwa perskie konie, co uszczęśliwiło go bardzo.
W trzy dni potem wyruszył Anglik, którego Omar Ben Sadek chciał z oddziałem Haddedihnów odprowadzić do Bagdadu, pożegnawszy się ze mną temi słowy:
— Bardzo chętnie zostałbym tu z wami dłużej, ale wasza droga prowadzi do Damaszku, a ja muszę odbyć drogę, którą sobie wyznaczyłem. Jesteście mym najlepszym przyjacielem, ale mimo to strasznie głupim człowiekiem! Gdybyście byli wówczas sprzedali Riha mnie, byliby go teraz nie zastrzelili. Well! Mam jednak nadzieję, że się spotkamy niedługo. Życzę wam, żebyście byli zawsze zdrowi, a w podróży do Damaszku dostali takiego guza alepskiego, jak ja podówczas. Yes!
Nazajutrz i ja odjechałem. Wojownicy haddedihńscy towarzyszyli mi pół dnia drogi jako straż honorowa. Halef i jego syn odprowadzili mnie dalej i rozstali się ze mną dopiero po drugiej stronie Dżezireh.
— Zihdi, mój drogi, kochany zihdi, odchodzi odemnie pół życia; druga połowa należy do mojej żony Hanneh i do mego syna Kara Ben Halefa — rzekł hadżi, wycierając sobie oczy. — Niechaj Bóg będzie z tobą... zawsze... i... ja... ja nie mogę dalej... dalej mówić!
Szlochając głośno, zawrócił konia i odjechał cwałem. Ja podałem ręką jego synowi i rzekłem także ze łzami w oczach:
— Bądź bogobojny, uczciwy i zostań mężczyzną, jak ojciec! Może jeszcze zobaczymy się kiedyś. A jeśli kiedy będziesz tam w Kurdystanie, to wyjdź na wzgórze skaliste i pozdrów Riha odemnie!
Wargi drżeć mu zaczęły ze wzruszenia i rozrzewnienia. Chciał odpowiedzieć, lecz nie mógł; złożył tylko jakby w niemem przyrzeczeniu ręce na sercu i pojechał za ojcem.
- ↑ Zagroda chłopska.
- ↑ Łan koniczyny.
- ↑ Jesion.
- ↑ Psy owczarskie.
- ↑ Handlarz sadzą
- ↑ Człowiek zwykły.
- ↑ Królewicz.
- ↑ Indye.
- ↑ Teść.
- ↑ Świętokradca.
- ↑ Święte miejsca.
- ↑ Drabinę sznurową.
- ↑ Jaskinia Klejnotów.
- ↑ Otręby.
- ↑ Halucynacye.
- ↑ Mojżesz.
- ↑ Apetyt
- ↑ Febra.
- ↑ Papier.
- ↑ Koszula.
- ↑ Masarka.
- ↑ General i komendant straży bezpieczeństwa publicznego.
- ↑ Opiekun i chrońca.
- ↑ Hultaj.
- ↑ Dobrobyt kraju.
- ↑ Balsam.
- ↑ Sok czosnkowy.
- ↑ W szeregu.
- ↑ Napój z żołędzi.
- ↑ Honorowa eskorta.
- ↑ Mięso marynowane.
- ↑ Kobza.
- ↑ Kapturek na palec.
- ↑ Rękawiczka z dwoma palcami.
- ↑ Niedźwiedź.
- ↑ Kęs honorowy.
- ↑ Cholera.
- ↑ Motykę i rydel.
- ↑ Gabryel.
- ↑ Bocian.
- ↑ Proch strzelniczy.
- ↑ Żbiki.
- ↑ Łasica.
- ↑ Brudas.
- ↑ Funt.
- ↑ Mielerz: stos drzewa w kształcie stogu lub kopca, z którego wypalają węgle.
- ↑ Osobne wynagrodzenie.
- ↑ Rekin.
- ↑ Ogórka.
- ↑ Guz alepski.
- ↑ Uczony; l. mn. ulema.
- ↑ Geolog.
- ↑ Epoka powstania.
- ↑ Krzesiwo, hubka i siarka.
- ↑ Zapałki.
- ↑ Chróst ze smolnego drzewa
- ↑ Ślimaki.
- ↑ Kolka.
- ↑ Mięta.
- ↑ Plan wyprawy wojennej.
- ↑ Przekaz.
- ↑ Bankier.
- ↑ Kopalnie srebra.
- ↑ Robotnik z kamieniołomu.
- ↑ Gazety.
- ↑ Pozdrowienie.
- ↑ Wieś z namiotów.
- ↑ Najlichszy gatunek suszonych daktyli, pasza dla koni.
- ↑ Członek tajnej policyi.
- ↑ Szarawary tureckie.
- ↑ Ojcowie wsi.
- ↑ Wybuch.
- ↑ Grecki ogień.
- ↑ Maska.
- ↑ Sołtys.
- ↑ Saladyn.
- ↑ Tfu, hańba ci!
- ↑ Nikczemnik.
- ↑ Kantor.
- ↑ Kasa, szafka na pieniądze.
- ↑ Dziczyzna.
- ↑ Jeż.
- ↑ Przysmak.
- ↑ Zegarek.
- ↑ Pasterz.
- ↑ Pop.
- ↑ Fajka.
- ↑ Jerozolima.
- ↑ Patrz t. III. rozdz. 6.
- ↑ Szafka szklanna.
- ↑ Patrz tom III., rozdz. I.
- ↑ Uroczystość zmarłych.
- ↑ Mumia.
- ↑ Ojcze nasz.
- ↑ Oset.
- ↑ Palma.
- ↑ Gorączka.
- ↑ Po kurdyjsku: panie.
- ↑ Tom III. str. 96.
- ↑ Szybkość.