<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Szut
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Jaskini Klejnotów
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schut
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
W Jaskini Klejnotów.

Po akcie zemsty Czamogórca, któremu nie mogłem niestety przeszkodzić, wróciliśmy do towarzyszy, ukrytych w pobliżu mielerzy węglowych. Ciekawi byli oczywiście dowiedzieć się, co się stało, nie otrzymali jednak odpowiedzi ani odemnie, ani od Oski.
Czołgając się przedtem ku stosowi, zauważyłem ślady końskie, prowadzące na prawo w zarośla. Nie poszedłem wówczas za nimi i postanowiłem uzupełnić to teraz. Podczas mej nieobecności nie zaszło nic nadzwyczajnego, więc zdało mi się, że mogę towarzyszy zostawić tu jeszcze na kilka minut.
Idąc niedługo tropem, ujrzałem konie. Było ich pięć, a wśród nich srokacze Aladżych. Ukryto je zatem mimo przekonania, że nie dostaniemy się do dolinki.
Zbliżył się jednak już czas pokazania się węglarzowi. Dosiedliśmy znowu koni i podeszliśmy ku jego mieszkaniu. Przybywszy na skraj zarośli, skąd się już ciągnęła dalej polanka, ujrzeliśmy go, stojącego z obcym przed drzwiami domu. Mimo oddalenia, w jakiem znajdowaliśmy się od nich, spostrzegliśmy wyraźnie, że przestraszyli się naszego przybycia.
— Akszamynys chair olzun — rzekłem. — Co to za dom?
— Mój — odparł właściciel. — Jestem węglarzem i nazywam się Szarka.
— W takim razie jesteśmy na właściwej drodze. Czy pozwolisz nam zsiąść i spocząć?
— Bądźcie pozdrowieni! Dokąd zdążacie?
— Do Ibali. Jak daleko to stąd?
— Możecie tam zajechać za trzy godziny.
— A drogę trudno znaleźć?
— Nawet bardzo łatwo. Czy rzeczywiście chcecie się udać do Ibali?
— Słyszysz przecież! Na cóż mielibyśmy mówić fałszywie, skoro pytamy cię o drogę?
Zrobił minę, jakby był zbity z tropu. Po tem wszystkiem, co o nas słyszał, nie mógł przypuścić, żeby podane miejsce było celem naszej jazdy. Zdziwiło go to zapewne, że wymieniłem tę miejscowość.
— Czego tam szukacie? — zapytał.
— Chcieliśmy tam tylko przenocować, a jutro pojechać dalej.
— A dokąd?
— Przez góry Fanti do Lesz (Alessio), leżącego nad morzem.
Podczas tych pytań i odpowiedzi zsiedliśmy z koni i stanęliśmy naprzeciw obudwu. A więc to był ten niebezpieczny węglarz, dla którego życie ludzkie nie przedstawiało żadnej wartości! Przedtem nie mogłem mu się przypatrzyć dokładnie. Miał twarz buldoga, a wyraz jej nakazywał ostrożność. Nie zauważyłem podobieństwa między nim a siostrą jego, żoną handlarza węgli.
Jego towarzysz był zarazem jego przeciwieństwem. Pominąwszy już czystość jego ubrania, miał wogóle w sobie coś wytwornego. Rysy jego otwartego oblicza układały się miękko prawie, jak kobiece. Jednakże bardzo łatwo mogły one niewprawnego w błąd wprowadzić.
— Co rozkażesz, panie? — spytał Szarka w dalszym ciągu. — Może dać co do zjedzenia i wody dla koni?
— My jeść nie będziemy, ale koniom potrzeba napoju. Czy jest tu jakie źródło?
— Tak, zaraz za domem. Pozwolisz, że cię tam zaprowadzę.
Rzeczywiście zaraz za domem pokazał nam węglarz źródło. Przed wypływem tworzyła woda mały basen, nadający się doskonale do pojenia. Obcy poszedł zwolna za nami, chciał oczywiście nie stracić ani słowa z naszej rozmowy.
Wyjęliśmy koniom z pyska wędzidła, by się swobodnie napiły. Podczas tego odezwał się węglarz, nie mogąc ukryć ciekawości:
— W te samotne okolice tak rzadko się ktoś zabłąka, że wybaczycie, iż poproszę o wyjaśnienie, kogo mam przed sobą.
— Twoje życzenie zupełnie usprawiedliwione. Jesteśmy obcy w tych stronach i przybywamy z Edreneh, aby się udać do Lesz, jak już wspomniałem na początku. A ponieważ wiesz, kim my jesteśmy, przeto zrozumiesz, że i my zechcemy usłyszeć, kim jest ten effendi, patrzący na nas z takiem zdumieniem.
Nie powiedziałem za wiele, gdyż w twarzy obcego malowało się coś więcej, niż samo zdumienie. Wzrok jego błądził między mną a karym, jak gdyby widział w nas ósmy cud świata. To że my, pewne ofiary śmierci, staliśmy teraz przed nim zdrowo i rzeźko, było snać dla jego rozumu zbyt wielką, nierozwiązalną zagadką, pomimo że już przedtem wątpił o udaniu się napadu. On i węglarz przypatrywali nam się, jak ludziom, którzy w sposób niepojęty wydostali się z nieuniknionego grobu.
— Tak, o tem się możesz dowiedzieć — odrzekł Szarka. — Ten effendi jest alim[1] z Dżakowy, podróżujący tak samo, jak wy.
— Alim! W takim razie uczęszczał na uniwersytet, a ponieważ ja także jestem alim, oczywiście alim z mojej ojczyzny, raduję się nadzwyczajnie z jego znajomości. Wygląda, jak wielki uczony, spodziewam się, że się czegoś od niego nauczę. Niechaj cię Allah pozdrowi!
Podszedłem do rzekomego alima i podałem mu rękę jak najuprzejmiej. On podsunął mi swoją z zakłopotaniem i odrzekł:
— Tak, byłem w Stambule i uczyłem się, ale nie prowadzę chętnie rozmów uczonych.
— Czemu nie? Drzewo, które rodzi owoce, nie powinno ich zachowywać dla siebie, one przydają się na coś dopiero wówczas, gdy się je zużytkowuje. Jak drzewo nie może spożyć swoich owoców, tak wyniki twoich studyów nie są dla ciebie, lecz dla drugich, którym staną się błogosławieństwem. A więc przybywasz z Dżakowy? A dokąd zmierzasz?
— Do Kyprili.
— W takim razie powinieneś był jechać przez Perzerin i Uskub. To droga najkrótsza i najlepsza.
— Wiem o tem dobrze, ale ja jestem właściwie ehli wasf ul arc[2] i udałem się w góry, aby szukać osobliwych kamieni.
— Tak? Wyobrażałem sobie zbieranie takich kamieni jako pracę uciążliwą i brudzącą. Twój wygląd skłania mię do zupełnie innych zapatrywań. Nauka twoja jest bardzo zajmująca, gdyż pozwala nam wglądnąć w pracownię Allaha. Popatrz na tę dolinę z jej zwałami i potężnemi granitowemi ścianami! Której ibtida wakyti[3] zawdzięczać może ten kamień swoje istnienie?
Na to pytanie twarz jego spłonęła rumieńcem. Ani geologiem, ani z Dżakowy on nie był, tak jak ja nie zamierzałem w tej chwili udawać się do Ibali. Okłamywaliśmy się nawzajem serdecznie. Nie jest to wprawdzie piękne pod względem moralnym, miało jednak tutaj słuszne powody.
Myślał i myślał, aż wkońcu wygłosił słowa:
— Wszelka wiedza jest niczem w oczach Allaha. On stworzył kamienie, nie my. Dlatego nie powinniśmy zastanawiać się nad tem, jak powstały.
— Bardzo słusznie! Tylko w takim razie nie potrzeba geologów.
Węglarz pojmował to widocznie także, ponieważ zaśmiał się z zakłopotaniem, a starając się odwrócić moją uwagę od naukowych wiadomości alima, odezwał się w te słowa:
— Jesteście obcy w tym kraju, a jednak sami szukacie sobie drogi! To dowód wielkiej odwagi z waszej strony. Inni wzięliby przewodnika. Czemu wy nie zrobiliście tego?
Teraz dopiero sprowadził rozmowę na pożądane tory. Musiał się przecież dowiedzieć, jakim sposobem wogóle, a po drugie: czemu bez konakdżego przybyliśmy do niego.
— Waszym przewodnikom nie można zaufać — odpowiedziałem.
— Nie? Jakto?
— Mieliśmy takiego, który robił nam bardzo piękne obietnice. Miał nas aż tu przyprowadzić, ponieważ znał ciebie bardzo dobrze.
— Mój znajomy? Któż to taki?
— Oberżysta z Treska-Konak.
— Znam go istotnie. To człowiek zacny i godzien zaufania. Czemuż nie przyszedł z wami?
— Pozostał w sposób sromotny w tyle, zanim dotarliśmy do celu.
— To dziwne bardzo z jego strony. Cóż miał za powód?
— Sam zapytaj, gdy go spotkasz. Nie traciliśmy na to wiele słów. Domyślam się jednak, że znalazł towarzystwo, milsze od naszego i do niego się najprawdopodobniej przyłączył.
— Co to byli za ludzie?
— Z pewnością obcy dla ciebie.
— Przecież znam się z wielu ludźmi!
— Ale chyba nie z tymi, których ja mam na myśli, bo wydajesz mi się zacnym i uczciwym człowiekiem.
— A oni nie byli tacy?
— Nie, to złodzieje i rozbójnicy. To dwaj bracia, zwani Aladży, a z nimi jeszcze kilku innych.
— Aladży? — rzekł, kiwając głową. — O takiej nazwie nie słyszałem rzeczywiście dotąd.
— Ja też tak przypuszczałem.
— W takim razie dziwi mnie, że mój znajomy, konakdżi, udał się do nich. On wystrzega się wszystkiego, co się sprzeciwia prawom Koranu i padyszacha.
— Jeśli tak było dotychczas, to teraz stało się inaczej.
— A gdzież się znajdują ci zbóje?
— Z tem się oczywiście przedemną nie zdradził. Może tobie wyjawi, gdy go zapytasz.
— To powiedz przynajmniej, na którem miejscu was opuścił!
— Któż to potrafi określić dokładnie! Było to w parowie. Jechaliśmy przez tyle dolin i wąwozów, że nie liczyliśmy ich wcale.
Popatrzył na mnie z namysłem. Moja głupia odpowiedź nie zgadzała się widocznie z pojęciem, jakie sobie o mnie wyrobił.
— Gdzie zatrzymaliście się ubiegłej nocy? — dopytywał się dalej.
— U twego szwagra Junaka.
— U niego? — zawołał z serdecznem uradowaniem. — W takim razie witam was z podwójną przyjemnością! Jak wam się Junak podobał?
— Tak samo jak jego żona, a twoja siostra.
— Nadzwyczaj mnie to cieszy. To ludzie bardzo mili, chociaż ubodzy. Niewątpliwie było wam u nich dobrze?
— Tak, nikt nam nic złego nie zrobił.
Oczekiwał widocznie obszernego sprawozdania. Tymczasem ja dałem mu ostatnią odpowiedź w sposób krótki i odwróciłem się od niego. On mimoto spytał:
— Jak się to jednak tłumaczy, że konakdżi miał was do mnie właśnie zaprowadzić?
— Nie miał, lecz chciał. Mówił o nadzwyczajnej piękności okolicy, o potężnych skałach i o wielu innych rzeczach.
Na to skinął alim skrycie na węglarza, co jednak zauważyłem, i zapytał:
— Czy nie wspominał także o słynnej grocie, która się tu znajduje?
— Zachęcił nawet, żebyśmy poprosili Szarkę o pokazanie nam jej.
— Czy wiecie wszystko, co o niej opowiadają, a zwłaszcza o klejnotach?
— Wszystko.
— Więc przyznam się wam, że przybyłem tu tylko dla tej słynnej groty. Szarka pokazuje ją niechętnie, ale nie ustąpiłem się, dopóki nie przyrzekł, że mnie wprowadzi. Sądzę, że wam da pozwolenie.
— Eh — rzekłem spokojnie — to, co o niej mówią, uważam za bajki. Wszystko mi jedno, czy ją zobaczę, czy nie.
— Tak nie sądź! — wtrącił skwapliwie.
Potem zaczął szeroko wyliczać wspaniałości, rzekomo w grocie się znajdujące. Szarka zaś zawtórował mu tak pośpiesznie, że głupiec nawet dostrzegłby, iż jedynem ich życzeniem było pokazać nam jaskinię. Uniknęliśmy zasadzki, ale nie mieliśmy ujść jaskini. Węglarz przedstawił przecież swemu gościowi sposób, w jaki mieliśmy zginąć.
Udałem, że im wierzę i nic nie podejrzewam.
— No, jeśli tak jest rzeczywiście, rzekłem w końcu, to się na nią popatrzę. Kiedy nam ją pokażesz?
— Zaraz, jeśli ci się podoba.
— To chodź!
Zrobiłem kilka kroków, ale Szarka mnie wstrzymał:
— Czy chcesz ją sam zobaczyć?
— Tak, towarzyszy to nie zajmuje.
— Właśnie oni najbardziej się nią zachwycą!
I jął mi przedstawiać, jakiego grzechu dopuściłbym się, gdybym wzbronił towarzyszom oglądnąć te wspaniałości. Zależało mu na tem oczywiście, by nikt nie został. Gdybyśmy wszyscy nie weszli do jaskini, plan byłby niewykonalny.
Teraz także udałem, że mię jego słowa przekonały i pozwoliłem towarzyszom iść ze mną.
— Ale strzelb nie możecie z sobą zabrać — rzekł.
— Czemu?
— Bo przeszkadzałyby wam. Wejście jest niewygodne, trzeba się tam czołgać po ziemi.
— Dobrze, zostawmy więc strzelby tu. Przywiesimy je do siodeł.
— Pistolety także!
— To chyba niepotrzebne.
— Nawet bardzo! Jak łatwo może pistolet wypalić, lub nóż skaleczyć, jeśli podczas czołgania się będą za pasem!
— Masz słuszność. Złóżmy więc wszystką broń przy koniach! Towarzysze patrzyli na mnie w zdumieniu, ale poszli za moim przykładem. Węglarz rzucił uczonemu tryumfujące spojrzenie.
— Teraz chodźcie! — wezwał nas. — Pokażę wam wejście.
Skierował się wprost ku mielerzowi, a my za nim. Słuszne więc było moje poprzednie przypuszczenie, że stos ten łączy się z grotą. Stanąwszy przed nim, zwrócił się węglarz do nas:
— Nikt nie domyśliłby się, że tu są drzwi do słynnej jaskini. Uważaj!
Mielerz wyglądał tak, jak wszystkie inne: tj. jak stożkowaty kopiec z kawałków drzewa, przykrytych warstwą ziemi. Szarka pochylił się i odsunął na dole część tej warstwy. Ukazało się kilka desek, które on zaraz odjął. Ujrzeliśmy teraz otwór tak wielki, że człowiek mógł przezeń przeleźć.
— Oto jest wejście — powiedział. — Właźmy więc!
Odstąpił i dał znak, żebym pierwszy to uczynił.
— Tyś jest przewodnikiem — rzekłem. — Leź najpierw!
— Nie — odparł. — Najpierw najdostojniejszy.
— Ja nim nie jestem. Najdostojniejszym jest ten uczony, który studyował wasf ul arc. Jemu się należy ten zaszczyt.
— Nie, nie! — zawołał poczciwiec z odcieniem trwogi w głosie. — Tyś uczeńszy odemnie; słyszałem już o tem. Zresztą jesteście tutaj obcy, a uprzejmość wymaga, żeby obcym zawsze zostawiać pierszeństwo.
— No, to spróbujmy!
Schyliłem się i zajrzałem do środka. Niepodobna było zaglądnąć daleko, ale to wystarczyło dla mej oryentacyi. Wstałem, potrząsnąłem głową i zauważyłem:
— Ależ tam ciemno zupełnie!
— Gdy się dostaniemy do środka, zapalę światło natychmiast — odpowiedział węglarz.
— Wierzę bardzo, lecz co zapalisz?
— Smolaki.
— Czy są w jaskini?
— Tak.
Byłem pewien, że skłamał. W jaskini, służącej do zamykania więźniów, nie zostawia się materyału, którym mogliby sobie poświecić.
— To zupełnie zbyteczne — odrzekłem. — Tu w stosie dość drzewa smolnego, aby ogień rozniecić. Masz przy sobie krzesiwo?
— Tak, czakmak, zyngyr i kykyrd[4], wszystko, czego potrzeba do zapalania smolaków.
— A kibritiar[5] niema? Przecież one wygodniejsze!
— Trudno tu o nie, więc ich nie kupuję.
— Tak! A jednak masz je!
— Nie, panie, nie mam.
— To szczególne! A któż je tutaj włożył?
Schyliłem się i podniosłem kilka zapałek, które zauważyłem poprzednio, wetknięte w dziurę pomiędzy drzewo.
— To... to... rzeczywiście kibritlar! — zawołał, udając zdziwienie. — Czyżby który z moich parobków wetknął je tutaj?
— Ty masz parobków?
— Tak, czterech. Ponieważ nie wypalam węgli w lesie, lecz tutaj, potrzebuję ich do sprowadzania drzewa.
— No, to ten parobek jest bardzo przebiegły, skoro umie rzecz tak korzystnie urządzić.
— Co urządzić?
— Gdybyśmy tutaj weszli, trwałoby rozniecanie ognia krzesiwem i hubką tak długo, że musielibyśmy poczuć swąd lontu i wyleźć. Zapałką robi się to w jednej chwili.
Zląkł się; zobaczyłem też mimo sadzy na twarzy, że pobladł.
— Panie! — zawołał. — Ja ciebie nie rozumiem. Nie pojmuję, co chcesz przez to powiedzieć!
— Czy trzeba dopiero, żebym rzeczywiście powiedział?
— Tak, bo nie będę wiedzieć.
— No, przypatrz się, jak pięknie ułożyłeś wejście z czyru[6], który zapala się natychmiast i wydaje tyle dymu, że ktoby chciał wyleźć z powrotem, musiałby się udusić. A chróst ten umieszczony na słomianem podłożu, do którego przytyka się zapałkę. Jeżeli to są te wspaniałości, które każesz nam podziwiać, to dziękujemy uprzejmie. Nie mamy chęci dać się w grocie udusić i upiec.
Wytrzeszczył na mnie bezmyślnie oczy przez chwilę, poczem gniewnie zawołał:
— A tobie co? Chcesz mnie ogłosić mordercą? Tego nie ścierpię. To wymaga zemsty! Jestem dotknięty do żywego. Chodź, Marki, oni nie dostaną się do broni! Wystrzelajmy ich!
Chciał pobiec do koni. Uczony, nazwany teraz Markim, gotował się, żeby pośpieszyć za nim. Na to wydobyłem obydwa rewolwery, schowane w kieszeni i krzyknąłem:
— Stać! Ani kroku dalej, bo was zastrzelę! Takim łajdakom, jak wy, nie pozwolę się oszukiwać.
Ujrzawszy zwrócone przeciw sobie lufy, zatrzymali się obydwaj.
— Chciałem tylko zażartować, panie! — wyjąkał węglarz.
— Ja również. Można sobie także czasem dla żartu dać kulę w brzuch wpakować. To wprawdzie nie każdy potrafi, lecz jeśli wam na ochocie nie zbywa, to służę.
— To był tylko gniew z powodu obrazy!
— A więc ty będąc w złości, żartujesz? W takim razie jesteś nadzwyczaj rzadki osobnik!
— Wszak powiedziałeś przedtem, że uważasz mnie za dobrego człowieka!
— Nie przeczę, ale można się pomylić.
— Czyż nie przyjąłem was uprzejmie?
— Przyznaję to i jestem ci za to wdzięczny. Przez wzgląd na to przyjęcie postaram się zapomnieć o tem, co teraz się stało. Jest jednak naszym obowiązkiem uważać, żeby nam, dopóki tutaj jesteśmy, nikt nie groził niebezpieczeństwem. Siadajcie tutaj na ławce. Moi towarzysze zajmą miejsce tam na pniu drzewa i zastrzelą bez pardonu tego z was, który spróbuje się ruszyć.
Skinąłem na Oskę i Omara. Przyniósłszy broń, usiedli na klocu, oddalonym od ławki o dwadzieścia mniej więcej kroków. Mogli więc węglarza i alima trzymać w szachu strzelbami, ci zaś rozmawiać z sobą niedosłyszalnie dla pierwszych. To było moim zamiarem.
— Panie, nie zasłużyliśmy na to — mruczał Szarka. — Ty występujesz jak rozbójnik!
— Nie bez powodu. Ty wiesz to sam najlepiej.
— Nie znam żadnego powodu. Nie powinno cię dziwić, że się rozgniewałem. Teraz mam tu siedzieć przed wylotami strzelb i to na swym własnym gruncie. To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło!
— To nie potrwa długo. Wyruszymy niebawem. Może naprawisz błąd swój przez to, że dokładnie opiszesz nam drogę do Ibali.
Powieki drgnęły mu lekko; nie zdołał przecież zapanować nad sobą i ukryć radości, odczutej po mem zapytaniu.
— Chętnie to uczynię — rzekł.
— No, jakże mamy jechać?
— Zauważysz łatwo, że ta dolina ma dwa wyjścia, jedno na południe, a drugie na zachód. Wy musicie się udać tem drugiem. Następnie dostaniecie się na dolinę o wiele dłuższą i szerszą od tej. Są tam brózdy, wyciśnięte kołami wozu Junaka. Pójdziecie niemi aż do wzgórza, leżącego na poprzek. Tam się brózdy rozchodzą. Pojedziecie, rozumie się, nie w prawo, lecz na lewo, bo to kierunek do Ibali.
— A dokąd prowadzi droga na prawo?
— Przez Drinę do Koluczinu. Dalej drogi wam opisywać nie trzeba, gdyż trzymając się ciągle lewej, bruzdy, dostaniecie się na wzgórze i zobaczycie przed sobą w dole Ibali.
— Pięknie! A dokąd dojeżdża się, jeśli się wyjdzie stąd południowem ujściem doliny?
— Do Podalista-chan.
— Tam oczywiście nie mamy zamiaru jechać. Teraz możesz mi zrobić jeszcze jedną grzeczność. Chciałbym sobie czegoś u ciebie pożyczyć na krótki czas.
— Czego, panie?
— Małego naczynia, do którego możnaby włożyć kilka czarnych zymykly bedżekler[7]
— Zymykly bedżekler? — spytał zdumiony.
— Tak, widziałem, że są w tej dolinie.
— Jest ich tu bardzo wiele, ale do czego ich potrzebujesz?
— Koń mój cierpi trochę na sowuk alma[8], a wiesz zapewne, że ślimaki są doskonałym środkiem przeciw tej dolegliwości.
— Tak jest, to prawda. Należy koniowi wysmarować nozdrza, pianą ślimaków. Ale samo to nie pomaga. Trzeba mu jeszcze dać zjeść ziela nahanaha[9].
— Wiem o tem. Będę się starał znaleźć tę roślinę. Masz więc takie naczynie?
— Tak, w domu stoi mały żelazny garnek; możesz go wziąć. Zobaczysz go przy palenisku.
Udawał teraz bardzo łaskawego. Wszedłem do domu i znalazłem garnek. Wyszedłszy, poprosiłem pocichu Halefa, żeby zabrał sadło niedźwiedzie. Hadżi miał iść ze mną.
— Teraz oddalę się na krótki czas z mym towarzyszem — przestrzegłem węglarza. — Nie próbuj opuścić tej ławki! Gdyby nawet twoi parobcy nadeszli, nie mogliby ci dopomóc, gdyż naraziliby się sami na śmierć od kul. Zauważyłem w twojej izbie nabite strzelby. Obaj dozorcy wpakują każdemu, ktoby chciał wejść do domu kulę w brzuch natychmiast.
Zostawiliśmy strzelby obok Oski i Omara, biorąc z sobą tylko noże i pistolety. Następnie poszliśmy środkiem doliny, a więc w kierunku wprost przeciwnym, niż właściwie zamierzałem.
— Czy rzeczywiście chcesz szukać ślimaków i mięty, zihdi? — zapytał Halef.
— Ani myślę!
— Na cóż dźwigasz ten garnek?
— Posłuży nam jako kaganek. Zbadamy grotę.
— Ach! W takim razie należałoby przecież wczołgać się przez ten oto mielerz!
— Nie. Spuścimy się przez wydrążenie w olbrzymim dębie stojącym tam na górze. Węglarz nie powinien nawet przeczuć, że chcemy obejrzeć jaskinię.
— A znasz drogę?
— Sądzę, że tak. Chodź, nie traćmy czasu! Chcę najpierw podsłuchać tych łajdaków. Będą teraz po naszem oddaleniu się rozmawiali.
— A potrafisz?
— Tak. Udało mi się to już raz. Powiem wam potem, co usłyszałem. Drogę do Ibali opisał nam węglarz oczywiście fałszywie.
— Przypuszczasz to rzeczywiście?
— Napewno. Ibali leży właśnie stąd na południe. Tam, a nie do Podalista-chan, wiedzie południowe wyjście z doliny. Ślady kół, których mamy się trzymać, prowadzą na prawo, jak się domyślam, do Koluczinu. Tak powiedział węglarz i w tym kierunku pojedziemy, gdyż tam leży Rugowa, dokąd właśnie zmierzam. Lewa brózda natomiast, którą nam wskazał jako właściwą, skierowałaby nas prawdopodobnie w jakąś pułapkę. Poznałem to po jego mruganiu. Ten człowiek nas nie oszuka.
Zniknąwszy z oczu węglarzowi i alimowi, skręciliśmy w lewo. Stał tu stary, w bardzo prosty sposób zbudowany wóz, bez okucia, zapewne ten sam, o którym mówił handlarz węgli.
Przecisnęliśmy się przez krzaki i wróciliśmy blizko punktu naszego wyjścia, a więc mielerza, ale tak, że nie można było nas dostrzec. Tam wprowadziłem Halefa na ową wązką ścieżynę, ciągnącą się między zaroślami a skałą i kazałem mu czekać na siebie.
Zaczołgałem się do mielerza, gdzie byłem przedtem i jąłem nadsłuchiwać. Tak, rozmawiali z sobą, ale tak cicho, że nie mogłem nic wyraźnego usłyszeć. Powtórzyłem mój poprzedni eksperyment, wlazłem pod krzak szczodrzeńca. Teraz słyszałem lepiej ich słowa.
Niestety straciłem sposobność dowiedzenia się rzeczy właśnie najważniejszej, ale i to, co zachwyciłem, było dla mnie dość ważnem. Ułożywszy się na ziemi wygodnie, usłyszałem „uczonego“:
— Skąd przyszło ci na myśl wysłać ich na zachód? Wszak ja także muszą tamtędy jechać.
— Naturalnie, a ja cię odprowadzę. Moi parobcy pójdą również, bo ty nie znasz okolicy. Brózda, którą im wskazałem, nie jest właściwą. Zaprowadzi ich do długiego parowu bez wyjścia.
— To poprostu zawrócą.
— Zapewne, ale wówczas i my tam już będziemy. To droga, którą wyjeżdżaliśmy, sprowadzając drzewo na stosy. Gdy pójdą tą drogą stamtąd, gdzie ona dochodzi do parowu, przez pół godziny, zatrzymają się przed skalną ścianą, u której stóp utworzył się mały stawek. Będą musieli zawrócić i stracą znowu z pół godziny, zanim wyjadą z parowu. Będziemy więc mieli aż nadto czasu ukryć się w jakiemś odpowiedniem miejscu. Stamtąd ich wystrzelamy.
— Moglibyśmy to zrobić tu, zanim wyruszą.
— Nie. Gdyby tylko jeden z nich umknął, byłoby wszystko zdradzone. Skoro się tylko oddalą, dam znak parobkom. W pięć minut będą z nami. Dosiądziemy koni Aladżych i pojedziemy tuż za nimi. Strzelb mam poddostatkiem. Że też ten cudzoziemiec musiał je zobaczyć! Nie pomyślałem nad tem, co prawda, posyłając go do domu.
— Ja nie wiem właściwie, co o nim sądzić.
— Ja także nie mogę się na nim poznać.
— Raz robi głupią minę i wyraża się głupkowato, a potem znów przybiera wygląd człowieka, przed którym trudno zachować się dość ostrożnie. Ale widzisz, że miałem słuszność. Napad się nie udał.
— Ja tego nie pojmuję. Jeżeli nawet konakdżi okazał się tak głupim i opuścił obcych, to przecież przejeżdżali oni przez Czarci Wąwóz, gdzie musieli ich także spostrzec nasi przyjaciele. Chyba zasnęli.
— Albo ten cudzoziemiec napadł na nich!
— To nieprawdopodobne. Po pierwsze: nie spodziewał się wcale, że nań ktoś napadnie, powtóre: nie znał drogi, prowadzącej na górę, a po trzecie: gdyby nawet był wiedział o jednem i drugiem, to jednak nie mogło przyjść do napadu z jego strony, chyba tylko do szturmu, podczas którego musieliby ci hultaje życie postradać. Wystrzelanoby ich z góry. To dla mnie nierozwiązalna zagadka.
— Ona się wkrótce wyjaśni.
— Naturalnie! Sam poszedłbym do baszty, albo posłałbym którego z parobków, ale nie możemy odejść. Te łotry przeklęte nie spuszczają z nas oka i trzymają palce na cynglach.
— Przekonajmy się, czy pozwolą mówić z sobą.
— Ja nie próbuję. Odważ się ty.
— Zobaczymy!
Alim zrobił ruch, jakby chciał wstać. Wtem usłyszałem rozkazujący głos Oski:
— Siadać!
Ujrzałem równocześnie, patrząc między nogi obadwu, że Osko i Omar przyłożyli strzelby do policzków. Uczony usiadł napowrót i zawołał:
— Czy nawet ruszyć się nie wolno?
— Nie, ani się odzywać. Jeszcze słowo, a strzelimy!
Obydwaj zaczęli siarczyście kląć i wyzywać; wiedziałem już, że mogę się zdać na czujność mych towarzyszy i wylazłem powoli z zarośli, aby się udać do Halefa.
— Czy słyszałeś co? — zapytał na mój widok.
— Tak, lecz o tem potem. Chodź prędko!
Poszliśmy ścieżką i spostrzegliśmy niebawem, że prowadziła, jak całkiem słusznie przypuszczałem, na górę. Skręcała w szczelinę skalną, gdzie potem przewijała się w górę zygzakami.
Upłynęło sześć do ośmiu minut, zanim dostaliśmy się na górę. Tu ujrzeliśmy wśród większych drzew liczne stosy drzewa na węgle. Odgłosy siekier świadczyły o obecności ludzi.
— To parobcy węglarza — rzekł Halef. — Jest nadzieja, że nas nie zaskoczą!
— Nie obawiam się tego. Oni są po prawej stronie, a my zboczymy na lewo, gdzie widzisz koronę dębu tam wysoko.
W tym kierunku siekiera umyślnie lasu szczędziła. Węglarz troskliwie nie trzebił miejsca, gdzie ukrywała się jego tajemnica. Przeciwnie, drzewa i zarośla stały obok siebie tak gęsto, że gdzieniegdzie z trudem tylko zdołaliśmy się przecisnąć.
Wreszcie dostaliśmy się do dębu. Miał bardzo znaczną objętość. Pień wydawał się zdrowy. Grube na chłopa, szeroko rozchodzące się korzenie, nie zdradzały wydrążenia. Obszedłszy jednak drzewo dokoła, zauważyłem na wysokości mniej więcej trzech ludzi dziurę, przez którą przeleźć mógł człowiek.
Najniższy konar był tak blizko ziemi, że go można było dosięgnąć rękoma. Stojąc na nim, łatwo było pochwycić drugi. Trzeci był odłamany, czy uschnięty i tam właśnie, gdzie on z pnia wyrastał, znajdował się otwór.
— Jeśli się nie mylę, to wejście jest tam, w górze — rzekłem, wskazując w tym kierunku.
— Ale jak się tam wchodzi? — spytał Halef. — Do tego trzeba drabiny, bo pień za gruby, aby móc po nim się wspinać.
— Jest i drabina.
— Gdzie? — zapytał hadżi, rozglądając się napróżno dokoła.
— Ja jej także nie widzę, ale spostrzegam zato coś innego. Przypatrz się ziemi, a zobaczysz dokładnie wydeptane ślady, wiodące tam, ku bukowej gęstwinie. Chodzili więc tam i napowrót, a w jakim innym celu, jeśli nie przynosząc i odnosząc drabinę. Ujrzysz ją natychmiast.
Poszliśmy tymi śladami, wcisnęliśmy się pomiędzy młode buczki, pokryte gęsto liśćmi i znaleźliśmy rzeczywiście przedmiot, służący jako drabina, tj. pień świerkowy, grubości ręki, na którym poucinano gałęzie w takiej odległości od ich nasady, że mogły zastąpić szczeble drabiny.
— Słusznie! Oto ona — rzekł Halef. — Teraz możemy wyleźć.
— Ale drabiny do tego nie użyjemy. Ostrożność nakazuje wyrzec się jej. Mógłby ktoś nadejść, chociaż nie obawiam się o to. Skoro zobaczy przystawioną drabinę, domyśli się odrazu, że ktoś jest w dębie. Przyprowadziłem cię tu tylko dlatego, żeby ci pokazać, iż mnie przypuszczenie nie myliło.
— Ale ja się nie dostanę tam bez drabiny!
— Podniosę cię na barkach, a ty chwycisz się najniższej gałęzi.
— A ty?
— Ja ją w skoku dosięgnę.
Halef wylazł mi na barki i polazł już dalej z łatwością. Mnie udało się doskoczyć. Stojąc na drugim konarze, mieliśmy już dziurę przed nosem. Zaglądnąłem. Pień był próżny, a wydrążenie tak znaczne, że mogło pomieścić dwu ludzi. Jak się tam jednak schodziło na dół, tego dostrzec nie zdołałem.
— Niema sznurowej drabiny — rzekł Halef. — Nie sprawdza się twoje przypuszczenie co do tego.
— Tak źle jeszcze nie będzie. Przypatrz się dobrze temu otworowi i wydrążeniu. Wszystko wytarte do gładkości. Nie widać ani śladu zgniłego drzewa, ani pyłu próchna. Tędy wchodzą i wychodzą, to pewne. Rozumie się jednak, że nie umieszczono przyrządu tak, żeby go łatwo z zewnątrz można zobaczyć. Sądzę jednak, że znajdę go zaraz.
Wsunąłem w otwór głowę i ręce, wsparłem się wewnątrz na łokciach i wciągnąłem tam korpus. Zacząłem macać w wydrążeniu rękoma.
Rzeczywiście! Nad dziurą wciśnięta była w pień belka poprzeczna, której można się było chwycić rękoma, aby nogi wciągnąć do środka. Zrobiłem też to. Wisząc na belce, dotknąłem nogami drugiej, jeszcze grubszej, na której spróbowałem już stanąć. Przykucnąłem i poczułem na drzewie dwie wypukłości, których istotę zbadałem rękami. Były to bardzo grube węzły. Klęcząc na jednej nodze, spuściłem drugą i przekonałem się, że była to rzeczywiście sznurowa drabina.
— Wejdź! — zawołałem do hadżego. — Znalazłem.
— Tak, gdybym był trochę większy — skarżył się.
Stanąłem znowu na belce i pomogłem mu wdrapać się na nią.
— Allah! Jeżeli drzewo się złamie lub zsunie, a my spadniemy! — rzekł.
— Bez obawy! Utrzyma ono nas obu. Zsunąć się nie może, gdyż spoczywa na podporach przybitych gwoździami. Ale czy drabina wystarczy dla dwu ludzi i czy jest wogóle wskazanem, żebyśmy obydwaj równocześnie schodzili, tego nie wiem. Zostań na górze, ja rzecz zbadam.
Zlazłem, albo raczej rzuciłem się na dół na rękach. Jak na moją niecierpliwość i czas skromnie wymierzony trwałoby to za długo, szukać nogami poprzecznych sznurów, a drewnianych poprzeczek nie było. Zwiesiłem więc nogi i spuściłem się rękami jak po linie.
Co jakiś czas powtarzały się belki poprzeczne. Nie znajdowałem się już we wnętrzu dębu, lecz w szybie skalnym. Jak on powstał, czy w sposób naturalny, czy z pomocą rąk ludzkich, to w ciemności rozpoznać się nie dało. Wreszcie dotknąłem ziemi.
Zbadałem rękami, że jestem już w dziurze bez wyjścia, szerokiej na czterech do pięciu ludzi. Teraz przydała mi się latarenka, owa flaszeczka z oliwą i fosforem, którą zawsze nosiłem przy sobie. Wydobyłem ją z kieszeni i wyciągnąłem korek, aby dopuścić tlen z powietrza. Gdy ją znowu zatkałem, wytworzyła tak silne fosforyczne światło, że zobaczyłem dość dobrze otaczające mnie ściany.
Jama była trójkątna. Dwie ściany stanowiły skały naturalne, a trzecią mur sztuczny, nie przenoszący pięciu łokci wysokości.
Oświetliwszy podłogę, przekonałem się, że także była skałą. Zauważyłem przytem linę, przywiązaną do dolnego końca drabiny sznurowej i prowadzącą w górę. Śledząc ją z latarenką w dłoni, zrobiłem odkrycie, że ta lina przechodziła przez mur na drugą stronę. To wystarczyło mi, by wiedzieć wszystko. Chciałem z powrotem leźć na górę, gdy w tem usłyszałem głos Halefa:
— Zihdi, napręż drabinę, bo się kręci!
— Ach! Schodzisz?
— Tak. Trwało mi to za długo. Myślałem, że zdarzyło ci się jakie nieszczęście.
Wkrótce był przy mnie, macał i rozglądał się dokoła przy matowem świetle latarenki.
— Zdaje się, że w skalnej studni jesteśmy.
— Nie, znajdujemy się w jaskini.
— Ależ ona wściekle mała i wązka!
— To tylko jej jeden kąt. Musimy znów trochę wspiąć się w górę i przez mur się przedostać dalej.
— Ale jak?
— Naturalnie, że po drabinie, którą z tamtej strony spuścimy. Dotknij tu tego sznura! Przechodzi on na drugą stronę. Nikt obcy, stojąc tam w ciemności, nie przypuści, że tu znajduje się jeszcze wązkie miejsce, w którem się zwiesza sznurowa drabina. T a lina umieszczona jest także w ten sposób po drugiej stronie, że tylko wtajemniczony może ją zauważyć. Jeśli więc ktoś chce stamtąd tu przeleźć, musi tylko za pomocą liny przeciągnąć sznurową drabinę. To sprytnie urządzone.
— Ale myśmy jeszcze sprytniejsi, zihdi — śmiał się mały. — Odkrywamy z łatwością największe tajemnice. Czy przejdziemy tam do jaskini?
— Pewnie. Wejdziemy tych kilka stopni w górę, usiądziemy na murze, spuścimy na tamtą stronę koniec sznurowej drabiny i zejdziemy wygodnie na dół.
Wszystko poszło tak, jak przewidziałem. Dostaliśmy się na miejsce, gdzie latarenka już nie wystarczyła. Halef trzymał mnie za rękę i szeptał:
— Ale tu chyba niema nikogo?
— Zobaczymy.
Wydobyłem kawałek papieru, zapaliłem go zapałką i poświeciłem dokoła. Przestrzeń, w której znajdowaliśmy się teraz, miała kształt obszernej komnaty, długiej i szerokiej może na dwanaście kroków.
Gdy się papier dopalił i nastała znowu ciemność, ujrzałem po jednej stronie na podłodze czworokątne światełko. Położyłem się tam na ziemi i ujrzałem długą dziurę, wychodzącą na zewnątrz.
— Halefie, jesteśmy tu przy otworze mielerza, którym mieliśmy wleźć — rzekłem uradowany. — Wsunę się tam i, jeśli się nie mylę, zobaczę Oskę i Omara.
Moje przypuszczenie sprawdziło się. Dotarłszy tak blizko, jak tylko zdołałem, nie pokazując się przy tem, ujrzałem na dworze obu siedzących z oczyma, zwróconemi na ławkę i ze strzelbami w ręku, gotowemi do strzału.
To wystarczyło. Polazłem z powrotem.
— No, teraz zapalimy światło, nieprawdaż? — spytał Halef.
— Tak, wyjmij sadło. Szmata będzie knotem.
Miałem garnek przywiązany za ucho do pasa. Odczepiłem go teraz, nakrajałem do środka sadła i skręciłem knot ze szmaty. Zapałką dokonaliśmy reszty. Mieliśmy teraz łojową pochodnię, która wprawdzie okropnie kopciła, ale oświetlała dostatecznie całą przestrzeń.
Zbadaliśmy ściany. Z wyjątkiem muru w kącie, przez który przeleźliśmy przedtem, były one z litej skały. Nie ulegało wątpliwości, że jaskinia składała się z tej jednej komnaty. Mimo pukania w wielu miejscach nie usłyszeliśmy ani jednego pustego dźwięku. Jeden tylko przedmiot zwrócił naszą uwagę na siebie. Był to kamień, ociosany w kształcie sześcianu; leżał obok dziury i przystawał do niej dokładnie. Wpuszczone było weń żelazne kółko, od którego zwieszał się łańcuch.
— To zamek — powiedział Halef.
— Tak, ale tylko wtedy potrzebny, gdy znajduje się tu więzień. Wówczas zamyka się otwór tym kamieniem i przymocowuje się go potem z zewnątrz łańcuchem tak, że go od środka otworzyć nie można.
— Czy sądzisz, że tu bywają więźniowie?
— Tak jest. Jutro przybędzie jeden. Zdziwisz się, gdy się dowiesz, kto on jest.
— No, kto?
— O tem pomówimy po drodze. Zabijają tu także ludzi. Względem nas miał węglarz takie same zamiary. Zachęcał nas, byśmy poleźli pierwsi. On byłby podpalił za nami stos, a ponieważ dziura, w której wisi drabina sznurowa, spełnia zadanie komina fabrycznego, przeto dym byłby się wdarł tutaj i zadusił nas w kilka minut.
— Allah l’ Allah! Biada węglarzowi, gdy wyjdę!
— Nic mu nie powiesz, ani nie zrobisz. Mam bardzo ważny powód do tego, żeby ukrywać przed nim na razie to, co wiem.
— Ależ my odjedziemy i nie zobaczymy go nigdy!
— Odjedziemy i jutro znowu go zobaczymy. Na teraz dość wiemy i wyleziemy znów w górę.
Zgasiliśmy ogień i zaczekali, dopóki garnek i tłuszcz nie ostygł. Potem ruszyliśmy z powrotem, postarawszy się, żeby drabina sznurowa znów znalazła się po drugiej stronie muru.
Stanąwszy na dębie, odetchnęliśmy już swobodniej. Nie ma nic przyjemnego w odbywaniu takiej jazdy w nieznaną głębię. Co się przytem mogło wydarzyć! Gdyby się tak przypadkiem ktoś znajdował na dole i posłał nam kulę! Dreszcz mnie przeszedł na myśl o tem.
Wyjęliśmy tłuszcz z garnka i wyrzuciliśmy go. Mięty nie znaleźliśmy, ale by zachować pozory, zerwaliśmy kilka innych roślinek. Halef bawił się zbieraniem czarnych ślimaków. Było ich pod krzakami tak wiele, że napełnił nimi cały garnek.
Udaliśmy oczywiście, że nadchodzimy od strony przeciwnej. Dałem karemu roślinki, Halef potarł go jednym ślimakiem po nozdrzach, a garnek z resztą zaniósł do izby. Gdy wrócił, tak był uradowany, że go musiałem spytać:
— Gdzież je włożyłeś?
— Do kieszeni kaftana, który w izbie wisi.
— To zaiste bohaterski czyn, z którego możesz być dumnym. Słynny hadżi Halef Omar zaczyna stroić figle chłopięce!
Zaśmiał się do siebie. Moja uwaga nie obraziła go widocznie.
Przystąpiwszy do Oski i Omara, dowiedzieliśmy się, że nic nadzwyczajnego nie zaszło. Węglarz nie mógł jednak opanować zniecierpliwienia i rzekł:
— Już jesteś z powrotem. Pozwolisz nam więc ławkę opuścić?
— Jeszcze nie. Nie powstaniecie, dopóki koni nie dosiądziemy.
— A kiedy odjeżdżacie?
— Zaraz. Za twe przyjazne przyjęcie zostawimy ci równie przyjazną przestrogę: Zasyp twoją jaskinię klejnotów i nie próbuj wabić już do niej nikogo. Mógłby ciebie spotkać los, który innym gotujesz.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć!
— Pomyśl nad tem! Jestem pewien, że mnie wkrótce pojmiesz. Gdy wrócę, pokaże się, czy posłuchałeś przestrogi.
— Masz zamiar wrócić? Kiedy?
— Kiedy będzie potrzeba; ani prędzej, ani później.
— Panie, robisz minę do mnie, jak gdybym był najgorszym człowiekiem na świecie.
— Bo też nim jesteś, chociaż są inni, którzy w złem doszli prawie tak samo daleko.
— Cóż popełniłem złego? Czy możesz mi co udowodnić?
— Przedewszystkiem jesteś kłamcą. Twierdziłeś, że nie znasz Aladżych, a tymczasem oni kilkakrotnie już byli u ciebie i tu ich nawet szukali żołnierze.
— To nieprawda. Nie słyszałem o nich, a tem mniej widziałem u siebie.
— A dlaczegóż ukrywasz ich konie?
— Ich... konie? — spytał, urywając.
— Tak. Widziałem je.
— Co? Gdzie? Czyżby ci ludzie byli tutaj bez mojej wiedzy?
— Cicho bądź! Niech ci się nie zdaje, że masz chłopców przed sobą. To właśnie, że się uważacie za mędrszych od nas, popsuło wam całą grę i nadal psuć ją będzie. Czy zaprzeczysz, że twój szwagier handlarz węgli był dzisiaj tutaj?
— Czy chciał tu przyjść? Nie widziałem go.
— On jednak utrzymuje, że był u ciebie, a potem udał się do Czarciego Wąwozu, gdzie miano na nas napaść.
— Panie, mówisz słowa okropne! Wam miałoby grozić takie niebezpieczeństwo?
— Nie nam, lecz waszym przyjaciołom. Wy nie jesteście ludźmi, którychby się potrzeba było obawiać. Ale dla twych współopryszków niebezpieczeństwo było wielkie i oni musieli mu ulec.
Zerwał się z miejsca przerażony.
— Ulec? — wybełkotał z trudnością. — Cóż się stało takiego?
— To, co oni sami zamierzali: napad, tylko z tą różnicą, że na nich napadnięto.
— Na nich? A kto?
— Oczywiście, że my. Ten mój hadżi Halef Omar i ja napadliśmy sami na nich, sześciu dobrze uzbrojonych mężczyzn. Dwaj z nich nie żyją, bo spadli ze skalnej baszty. Resztę skrępowaliśmy razem z naszym zdradzieckim przewodnikiem konakdżim. Mówimy to dlatego, aby wam dowieść, że nie boimy się tych cymbałów. Musicie pójść i rozwiązać ich, żeby dalej mogli nas ścigać. Powiedzcie im jednak, że następnym razem nie będziemy oszczędzali ich życia. Jak zaś nad nimi, taksamo nad wami zawiśnie śmierć, jeśli nie usłuchacie naszej przestrogi. Oto, co wam miałem powiedzieć. Teraz jesteście wolni.
Wzięliśmy broń i dosiedliśmy koni. Oni dwaj nie zrobili żadnego użytku ze swej wolności. Stali sztywni z przerażenia. Gdy z niewielkiego oddalenia oglądnąłem się poza siebie, ujrzałem ich jeszcze stojących.
Z polany, na której stał dom, wiodły ślady kół na południe i zachód. Ruszyliśmy w tym drugim kierunku. Ściany skalne rozstąpiły się i wjechaliśmy na drugą, większą, dolinę, o której wspominał węglarz. Brózdy były tak wyraźne, że nie trudno było ich się trzymać.
Ziemia, porosła bujnie soczystą trawą, tworzyła tu rodzaj preryi, na której nie było drzew, ani krzaków. Przed nami wznosił „się łańcuch gór, pod którym ślady kół miały się rozdzielić.
Aż dotąd odbywaliśmy podróż w milczeniu. Teraz dopiero opowiedziałem towarzyszom, co podglądnąłem i podsłuchałem. Nie wymówiłem tylko imienia lorda. Byli niesłychanie zdumieni tem, co usłyszeli. Halef wyprostował się w siodle i zawołał:
— Hamdullillah! Teraz wiemy nareszcie, czego nam potrzeba. Znamy imię i mieszkanie Szuta i uwolnimy kupca Galingrègo. Ale Hamd el Amazat, który go wydał Szutowi, otrzyma nagrodę za swe łotrostwa. On zabił mego przyjaciela Sadeka z plemienia Merazig. Był to najsławniejszy przewodnik przez Szott Dżerid i zginął od kuli tego mordercy, którego zato moja dosięgnie!
— Twoja? — spytał Omar, ścisnąwszy konia ostrogami tak, że aż dęba stanął. — Czy zapomniałeś, że ja jestem synem Sadeka? Czyż nie ścigałem tego mordercy przez pół Sahary? Teraz jednak, skoro odkryliśmy, gdzie się znajduje, ja tylko sam z nim pomówię. A może nie pamiętasz mej przysięgi, złożonej tam na soli szotu, gdy dowiedziałem się od zihdi i od ciebie, że Hamd el Amazat, zwący się wówczas Abu en Nasr, zamordował mojego ojca? Nie wypadło mi jeszcze z pamięci ani jedno słowo tej przysięgi. Wyraziłem się wówczas tak: „Allah, Boże wszechmocy i sprawiedliwości, wysłuchaj mnie! O kalifowie, męczennicy wiary, wysłuchajcie mnie! Ja Omar Ben Sadek nie roześmieję się, nie ostrzygę sobie brody, nie wejdę do meczetu, dopóki dżehenna nie pochłonie mordercy mojego ojca. Przysięgam!“ Tak wówczas powiedziałem, a teraz wy będziecie świadkami, jak dochowam przysięgi. Czy widzieliście kiedy, żebym się śmiał? Czy chodziłem się modlić do meczetu? Czy nożyce dotknęły mojej brody? A teraz, kiedy nareszcie, nareszcie, spotkam się z mordercą ojca, mam go innym zostawić? Nie, hadżi Halefie Omarze, tego odemnie żądać nie możesz! Kto porwie się na niego przedemną, będzie moim wrogiem najgorszym, choćby nawet przedtem był mym przyjacielem; tak, gdyby to był nawet sam nasz effendi!
Omar okazał się w tej chwili prawdziwym synem pustyni. Oczy mu się iskrzyły, a zęby zgrzytały o siebie. O zgodliwości i łasce nie było tu nawet co myśleć. Nieubłagany ton, z jakim mówił, zrobił na nas takie wrażenie, że zachowaliśmy głębokie milczenie. Potem, jak zwykle, pierwszy zabrał głos Halef:
— Powiedziałeś nam wszystko, effendi, ale nie rozumiem jednego. Dokąd jedziemy?
— Do Rugowej, do Szuta.
— Bardzo dobrze, ale ja spodziewałem się więcej miłości bliźniego po tobie!
— Skąd taki zarzut?
— Wiesz, że mają nieszczęśliwego zawlec do jaskini i to w dodatku takiego jak ty, człowieka z Zachodu, a mimo to nie czynisz nic dla jego ocalenia.
— Nie wiem, jak się do tego zabrać — odrzekłem dość obojętnie.
— Nie? Allah! Czy tak nagle osłabły ci myśli?
— Nie zdaje mi się.
— Ale mnie się zdaje. Nic łatwiejszego, jak wiedzieć, czem pomóc temu człowiekowi.
— No, czem?
— Dać koniom ostrogę i pojechać cwałem do Rugowej, aby przeszkodzić jego pojmaniu.
— Przybylibyśmy zapóźno, gdyż staniemy tam dopiero w nocy.
— To odszukamy zaraz karauł i oswobodzimy go, żeby go nie zawleczono do jaskini.
— Gdzie ten karauł? Jak się tam dostaniemy? Gdzie on tam siedzi? Czy spadną ci z nieba odpowiedzi na te pytania?
— Czy sądzisz, że to takie trudne?
— Nietylko trudne, ale wprost niemożliwe. Do kogo udasz się tam późną nocą po wiadomości? Wszyscy będą spali, a ci, którzy czuwają, to pewnie stronnicy Szuta. Czy możemy tam przyjechać, dopytać się i przypuścić szturm do karaułu, w pół godziny?
— Pewnie, że nie.
— Inglisa już wieczorem pojmają. Zanimbyśmy przedsięwzięli coś dla jego uwolnienia, będzie już w drodze do jaskini.
— W takim razie nie jedźmy do Rugowej, lecz zatrzymajmy się tu pokryjomu i wydobądźmy go. To dla nas ani niebezpieczne, ani trudne, bo znamy drogę ukrytą.
To, co on teraz radził, postanowiłem sam właśnie. Była to najpewniejsza droga ocalenia lorda. Mimoto rzekłem, potrząsając głową:
— To się nie da zrobić, Halefie.
— Czemu?
— Bo stracimy na to czas, dla nas bardzo drogi.
— Co znaczy czas wobec potrzeby ocalenia nieszczęśliwego człowieka!
— Gdybyśmy chcieli pomagać wszystkim nieszczęśliwym, musielibyśmy mieć zdolność pomnażania się tysiąckrotnie. Niechaj każdy troszczy się o siebie.
— Zihdi, ja ciebie nie poznaję!
— Inglis mnie nic nie obchodzi. Był tak nieostrożny, że zwrócił uwagę zbójów na swe ogromne pieniądze, niech więc teraz ponosi skutki. Ja nie miałem z nim nic do czynienia. To lord, nazywa się Dawid Lindsay, a ja nie znam wcale tego nazwiska.
Powiedziałem to tak obojętnie, jak tylko mogłem; ale zaledwie wyszło imię z ust moich, szarpnął Halef cuglami, że koń jego aż przysiadł.
— Lindsay? Dawid Lindsay? — krzyknął głośno. — Prawda to?
— Tak. To imię wymówiono wyraźnie. Lord jest szaro ubrany, ma niebieskie okulary, czerwony długi nos i bardzo szerokie usta.
— Zihdi, ty zwaryowałeś!
Wytrzeszczył na mnie szeroko oczy. Tamci dwaj wpadli także w zdumienie.
— Zwaryowałem? Skąd przyszła ci ta myśl obelżywa? — spytałem trochę gniewnie.
— Bo twierdzisz, że nie znasz tego lorda.
— A ty go znasz?
— Naturalnie! Naturalnie! Toż to nasz lord, który z nami przez cały Kurdystan do Bagdadu i...
Przestał. Zdumienie jego było tak wielkie, że mu głos posłuszeństwa odmówił. Wciąż jeszcze patrzył na mnie szeroko.
— Cóż za lord? — zapytałem.
— No, nasz, nasz lord, którego jednak nie mogliśmy nazywać lordem, lecz sir Lindsay! Cóż ci do dyabła, że tak zupełnie zapomniałeś o tym znajomym!
Tamci dwaj poznali, że mi żarty w głowie.
— Ależ, Halefie! — zawołał Osko. — Czy naprawdę sądzisz, że zihdi nie zna tego lorda? Bawi się tylko naszem zdziwieniem!
— A, więc to tak! No, to baw się, zihdi i napawaj, gdyż zdumienie moje tak wielkie, że słów znaleźć nie mogę. A więc to nasz lord naprawdę?
— Niestety!
— I ty go nie chcesz ocalić?
— Skoro ty o to dbasz, to może nie zostawimy go na los szczęścia.
— Nie, to nie uchodzi wcale, a wcale. Ale skąd wziął się tak rychło w Rugowej?
— Tego nie wiem zaiste. Musimy pójść do niego do jaskini i zapytać o to.
— Dzięki Allahowi! Nareszcie wraca ci rozum!
— Tak! Przestraszyłem się wyrazu twojej twarzy, dlatego na chwilę go postradałem. Myślenie zdałem zupełnie na ciebie, my wykonamy plan, który ty obmyśliłeś.
— Ten ostatni?
— Tak, ukryjemy się tu do jutrzejszego wieczora. Przyda się to bardzo i nam i koniom, gdyż jeszcze od Konstantynopola nie spoczęliśmy ani razu porządnie. A nawet tam w Stambule byliśmy zajęci po nocach.
— A więc twierdzisz, że plan mój jest bardzo dobry?
— Nadzwyczajnie.
— Ja jestem twym przyjacielem i obrońcą i umiem ułożyć znakomity sefer tertibi[10]. Kto ze mną jedzie, ten jest pod dobrą opieką. Uznacie to nareszcie. Nikt inny nie wpadłby na ten plan rozumny!
— Nie! Ale niestety, aby ten plan właśnie wykonać, ja zbadałem jaskinię.
— Co... jak...? Ty mogłeś mieć już przedtem ten sam zamiar?
— Tak jest. Skoro tylko usłyszałem nazwisko lorda, postanowiłem zabrać go z jaskini.
— O, tak! Teraz ci to łatwo powiedzieć; taka mądrość jest znana!
— Możesz przyjąć, że ten plan jest twoim własnym wynalazkiem. Będzie to także prawda, gdyż samoistnie nań wpadłeś. Ciesz się tą sławą i nie obawiaj się, że ci zamącimy przyjemność z tego powodu. Imię twoje zasłynie daleko i szeroko po wszystkich krajach i dojdzie aż do namiotu, w którym mieszka Hanneh, najbardziej nieporównana z żon, córek i młodych matek.
— Z pewnością! A jeśli do niej nie dojdzie, to ja sam je tam zaniosę. Ale gdzie znajdziemy miejsce do zatrzymania się aż do jutra?
— Tam na tych górach zalesionych. Stamtąd widać dobrze całą równinę, co umożliwi nam obserwowanie Szarki i jego gości. Zapomocą dalekowidzu będziemy mogli doskonale zobaczyć, gdy udadzą się naszą drogą obecną do parowu, gdzie według planu Szarki miano na nas napaść.
— Hm! — mruknął Halef w zamyśleniu. — Zauważą prawdopodobnie już przedtem, że nie pojechaliśmy w tę stronę.
— Nie przypuszczam u nich takiej bystrości.
— Na to nie potrzeba bystrości. Otworzą tylko oczy i spostrzegą nasze ślady. Przypatrz się tylko, jak głęboko odcisnęły się kopyta naszych koni w tym miękkim trawiastym gruncie!
— To właśnie dobre jest dla nas, gdyż w ten sposób możemy ich zmylić co do kierunku, który obraliśmy. Ten miękki grunt wnet się skończy. Sądzę, że dostaniemy się na głazy i skały, gdzie będziemy mogli zboczyć, nie zostawiając śladu.
— Zastanowi ich wtedy brak naszego śladu.
— Jest nadzieja, że uda się nam tego uniknąć. Mamy dość czasu na zarządzenie środków w tym celu.
— Więc ty przypuszczasz, że nie ruszą zaraz za nami?
— Rozumie się. Dlatego właśnie powiedziałem im, co się stało w Czarcim Wąwozie. Wolałbym był właściwie nie mówić im tego, ażeby Aladży, Suef, Junak i konakdżi jak najpóźniej uwolnieni zostali z więzów. Aby jednak zyskać na czasie, odstąpiłem od tego. Węglarz uda się czemprędzej ze swymi ludźmi i z alimem do Czartowej Skały, aby pojmanych z więzów uwolnić. Ci znowu będą potrzebowali sporo czasu, aby opowiedzieć o swojem nieszczęściu. Tak upłyną ze dwie godziny, a to dla nas zupełnie wystarczy, jeśli teraz zwiększymy szybkość. A więc prędzej naprzód!
Puściliśmy konie cwałem i dostaliśmy się niebawem na miejsce, gdzie się rozchodziły brózdy. Tam skręciliśmy w lewo, chociaż mieliśmy jechać na prawo. Trop nasz był tak wyraźny, że ścigający musieli przyjść do przekonania, iż obraliśmy odtąd wskazany przez węglarza kierunek.
Im bardziej zbliżaliśmy się do łańcucha wzgórz, tem bardziej wznosiła się łąka ku ich podnóżom. Grunt był coraz twardszy, aż wkońcu trawa ustała zupełnie.
Kazałem towarzyszom zaczekać, a sam pojechałem dalej cwałem, aż znalazłem się w parowie, o którym mówił Szarka. Dno jego było miękkie, więc wjechałem dość daleko i zawróciłem, starając się przytem, żeby kopyta karego zostawiły widoczne odciski, któreby naprowadziły węglarza na myśl, że znajdujemy się w parowie.
Gdy wróciłem do towarzyszy, skorzystaliśmy ze skalistego twardego gruntu, ażeby zboczyć na prawo, nie zostawiając śladów za sobą, co się nam całkowicie udało.
W pewien czas przybyliśmy na miejsce, gdzie podnóże wzgórz znacznie naprzód występowało. Puściliśmy się pomiędzy rosnące tu drzewa i wyprowadziliśmy konie na górę po dość stromem zboczu.
Tam znaleźliśmy się w cieniu olbrzymich sosen, a z pod ich koron otwierał się daleki widok na całą dolinę osławionej Jaskini Klejnotów. Przywiązaliśmy konie, poczem ja ruszyłem głębiej w las, aby wyszukać paszę dla koni na takiem miejscu, któreby zarazem mogło zasłonić ogień.
Doświadczenie jest w takich razach najlepszym przewodnikiem. Gatunek drzew wskazuje już zdala, gdzie można znaleźć trawę i wodę. Natrafiłem też zaraz na zacisze i wolne od drzew miejsce, gdzie wytryskało źródełko.
Woda jego płynęła na zachód, a zatem ku Czarnej Drinie. Zdawało się, że jesteśmy ostatecznie na dziale wód jej i Treski.
Sprowadziliśmy tu taj konie, rozsiodłaliśmy je i spętaliśmy im lekko przednie nogi, żeby się nie mogły oddalić. Następnie wróciliśmy znowu na miejsce, skąd mogliśmy widzieć naszych wrogów.
Niedługo ujrzałem ich przez dalekowidz. Mimo znacznego oddalenia dostrzegłem, że jechali wyciągniątym cwałem. Mieli nadrobić stracony czas, gdyż przypuszczali, że zawrócimy natychmiast, dojechawszy do skalnej ściany, poza którą przejścia dalej nie było. Musieli się ukryć w parowie jeszcze przed opuszczeniem go przez nas, jeżeli plan ich miał się wogóle udać.
Naliczyliśmy ośm osób. Gdy się zbliżyli, rozpoznaliśmy Aladżych, Suefa, konakdżego, węglarza, alima i jeszcze innych dwu jeźdźców. Ubranie ostatnich wskazywało, że to prawdopodobnie parobcy węglarza. Mieli więc nad nami podwójną przewagę; należało też przyjąć, że węglarz miał konie, których nie zauważyliśmy poprzednio. Ponieważ uzbrojeni byli w strzelby, a w izbie ich tyle nie widziałem, przeto nie ulegało wątpliwości, że Szarko posiadał ukryty zapas broni.
Wszyscy jechali w kierunku, w którym się nas spodziewali. Tam, gdzie się rozdzielały ślady kół, zatrzymali się, aby grunt zbadać. Zobaczyli, że obraliśmy pożądany dla nich kierunek, ruszyli prędko śladem naszym i znikli nam z oczu.
Od tej chwili czekaliśmy ze dwie godziny, zanim ujrzeliśmy ich wracających powoli. Na wspomnianem miejscu stanęli i rozmawiali z ożywieniem, jak można było wnosić z giestykulacyi. Następnie rozstali się. Alim pojechał z Aladżymi w kierunku Koluczinu, reszta zaś wróciła na dolinę Czartowej Skały.
Ci drudzy jechali zwolna. Po ruchach ich poznać było wielkie rozczarowanie. Pierwsi natomiast pędzili cwałem przez pole naszego widzenia. Śpieszyli się, ponieważ alim miał zabrać lorda, Gdyśmy już stracili z oczu jednych i drugich, udaliśmy się do koni. Uzbieraliśmy suchych liści i gałęzi na ognisko, przy którem postanowiliśmy upiec szynki i łapy niedźwiedzia. Mięsa mieliśmy więcej, niż potrzebowaliśmy do jutra wieczorem.
Zapadł zmrok i w obozowisku naszem nastała ciemność! Wytworzyła się scena z życia w puszczy dziewiczej, która sprawiła towarzyszom wielkie zadowolenie.
Oczywiście wywiązała się teraz długa rozmowa o tem, co przeżyliśmy w dniach ostatnich; wszak czasu na to nie brakło. Potem ułożyliśmy się na spoczynek, ustanowiwszy poprzednio porządek straży. Nie baliśmy się wprawdzie niespodzianki, ale ostrożność nie jest zbędna w żadnem położeniu, a ponadto musiał czuwający podsycać ogień, gdyż tutaj pośród szczytów Szar Daghu należało się spodziewać chłodu nocnego.
Nazajutrz rano i w południe mieliśmy to samo „menu“, co wieczorem dnia poprzedniego, a rozmowa toczyła się wyłącznie na temat dnia wczorajszego. Czuliśmy się rzeźwi i pokrzepieni, a po koniach widać było także, że im ten spoczynek się przydał. Ludzie i zwierzęta zdolni byli znowu do znoszenia dalszych niewygód.
Po południu wyjechałem sam, aby tam przy ścianach kamiennych, otaczających dolinę Czartowej Skały, znaleźć miejsce na pewny postój dla koni wieczorem. Węglarz powiedział, że Anglik może przybyć już wieczorem. O tym czasie zatem trzeba było być w pobliżu, aby mu przyjść z pomocą.
Musiałem okrążać, aby mię nie dostrzegli z tamtej strony. Ale koń zaniósł mnie bardzo szybko na miejsce, udało mi się też wynaleźć kryjówkę, dogodną dla moich celów, w pobliżu wejścia do doliny.
Gdy powróciłem do towarzyszy, nadszedł już czas wyruszenia, gdyż słońce zniżyło się już na zachodzie; należało się spodziewać, że całkiem się ściemni, zanim dojedziemy do kryjówki.
Nie staraliśmy się wcale ukrywać śladów; wieczorem i tak ich widać nie było. Przybywszy na drugą stronę, wciągnęliśmy konie w zarośla, poczem wyruszyliśmy z Halefem, aby podejść miłe towarzystwo. Osce i Omarowi, którzy musieli pozostać, poleciłem zachowywać się całkiem spokojnie i nie opuszczać tego miejsca przed naszym powrotem.
Ponieważ znaliśmy okolicę nieźle, przeto dostaliśmy się bez przeszkody w pobliże domu węglarza, mimo że noc już była zapadła. Pomiędzy nim a znanym mielerzem płonęło jasne ognisko; siedzieli przy niem wszyscy, których spodziewaliśmy się tu zastać.
Skradając się ostrożnie brzegiem polany, zaszliśmy do krzaków po drugiej stronie, przecisnęliśmy się przez nie na wązką drożynę, schodzącą od dębu i kończącą się pod mielerzem. Tam usiedliśmy obaj.
Owi ludzie znajdowali się od nas tak daleko, że słyszeliśmy wprawdzie ich głosy, lecz słów nie mogliśmy zrozumieć. Według wszelkich oznak nie byli w najlepszem usposobieniu. Spojrzenia, rzucane często ku wejściu do doliny, naprowadzały na domysł, że oczekiwali rychłego zjawienia się alima i jego jeńca.
Rzeczywiście po upływie zaledwie pół godziny doleciał nas tętent koni. Siedzący przy ognisku zerwali się z miejsc. Przybyło sześciu jeźdźców: dwaj z nich „przywiązani do koni: lord i ktoś drugi, prawdopodobnie tłómacz. Jednym z pozostałych czterech był alim. Zeskoczył z siodła i podszedł ku czekającym. Powitano go z widocznem zadowoleniem. Następnie odwiązano od koni jeńców, zdjęto ich na ziemię i skrępowano im znowu nogi; na rękach mieli już przedtem więzy. Tak położono ich na ziemi. Ludzie z eskorty oparli strzelby o ścianę i zajęli miejsce także przy ogniu.
Mówiono teraz z wielkiem ożywieniem. Szkoda, że z powodu oddalenia nie mogliśmy nic zrozumieć. Ale nie trwało to długo. Powstali, aby pojmanych zanieść pod stos, który węglarz otworzył w sposób opisany.
Teraz byliśmy tak blizko, że słyszeliśmy każde słowo. Alim odezwał się do skrępowanego tłómacza:
— Powiedziałem ci już, że nie masz się czego obawiać. Zabraliśmy cię tylko dlatego, że nie rozumiemy Inglisa. Otrzymasz nawet bakszysz za wycierpianą trwogę. Inglis to także zapłaci. Wzbraniał się wprawdzie dotychczas zgodzić na nasze żądanie, ale my potrafimy zmusić go do tego i liczymy w tem na twoją pomoc. Jeśli mu poradzisz, żeby zaniechał oporu, to sam na tem skorzystasz, gdyż im rychlej on zapłaci, tem prędzej ty będziesz wolny.
— A czy on też odzyska wolność, skoro zapłaci pieniądze? — zapytał tłómacz.
— To nie twoja rzecz, lecz nasza. Czy puszcza się kogo na to, żeby się potem zemścił? To jednak musisz przed nim zataić. Wsadzimy was teraz do jaskini. Pomów z nim! Przyjdę za kwadrans. Jeśli wówczas jeszcze nie zechce mi dać hawale tahwil[11] do swego sarafa[12], to potężne baty, których nie pożałujemy, pewnie lepiej go usposobią. Nie dostanie ani jeść, ani pić, dopóki nie będzie posłuszny, a za to tem obficiej uraczymy go batami.
— Co ten łotr mówi? — spytał Lindsay po angielsku.
— Że wsadzą nas teraz do jaskini — odrzekł dragoman. — Nie dostanie pan jeść, ani pić, tylko baty, dopóki pan nie napisze żądanego przekazu. Ale niech pan tego robi, bo słyszę właśnie, że pana i tak zabiją. Oczywiście zabronili mi panu to wyjawić. Ale pan mnie zaangażował, dlatego stoję po stronie pana, a nie tych opryszków. Może nam się przecież uda znaleźć jakąś sposobność do ucieczki.
— Wielkie dzięki! — rzekł Anglik, jak zwykle krótko się wyrażając. — Nie dostaną ani para. Niech mnie na śmierć zaćwiczą! Well!
— No i cóż on na to powiedział? — spytał Alim.
— Że nic nie zapłaci.
— Wnet zacznie mówić inaczej. Do dziury z nimi! Przyjdę za kwadrans.
Przeciągnięto jednemu i drugiemu pod ręce sznur, za który wciągnęli ich do środka parobcy węglarza.Gdy wyleźli, usłyszałem wewnątrz stosu brzęk łańcucha; wywnioskowałem stąd, że kamień przymocowano u wejścia.
— Czy nie moglibyśmy zaraz odbić lorda? — spytał mię cicho Halef.
— Nie. Nie wzięliśmy z sobą strzelb.
— Co to szkodzi? Mamy pistolety i noże, a ty rewolwery. To wystarczy.
— Gdyby się nawet udało napędzić łotrów, o czem nie wątpię, wpadliby potem na nas, gdybyśmy z więźniów pęta zdejmowali. Nie, trzeba postąpić ostrożniej. Chodź do dębu!
Ruszyliśmy, przyczem musieliśmy oczywiście więcej zaufać pamięci i dotykowi niż wzrokowi, gdyż pod drzewami taka panowała ciemność, że nie widać było własnej ręki. Mimo to dotarliśmy w dziesięć minut do drzewa.
Tu zastaliśmy także prawdziwie egipskie ciemności. Ale znając wszystko, wyleźliśmy na górę i wsunęliśmy się do środka, jak wczoraj.
Teraz szło o to, żeby uniknąć wszelkiego szmeru, bo alim mógł już być w jaskini. Poradziłem Halefowi, żeby nie schodził od pętli do pętli, lecz spuścił się na rękach. Ja zrobiłem to pierwszy, a on za mną.
Dostawszy się do kąta za murem, ugrzęźliśmy w ciemności, ale za chwilę zrobiło się jasno. Wspiąwszy się o kilka szczebli po drabinie, zaglądnąłem ponad krawędź muru do jaskini i ujrzałem alima, stojącego przed obydwoma więźniami, leżącymi na ziemi. W jednej ręce trzymał świecę łojową, a w drugiej harap. Nóż i pistolety odłożył, prawdopodobnie, żeby mu podczas czołgania się nie przeszkadzały.
Rozmawiano potem w ten sposób, że tłumacz powtarzał tureckie pytania Anglikowi po angielsku, a jego angielskie odpowiedzi alimowi po turecku.
„Uczony“ odwiązał najpierw sznur z nóg tłómacza i rzekł:
— Rozpuszczę ci trochę więzy, żebyś mógł powstać. Ręce pozostaną oczywiście skrępowane. Teraz zapytaj go, czy zapłaci pieniądze.
Dragoman przetłómaczył pytanie.
— Nigdy, nigdy! — odrzekł lord.
— Uczynisz to jednak, bo cię do tego zmusimy!
— Sir Dawid Lindsay nie pozwoli się zmusić nikomu!
— Jeśli nie człowiekowi, to harapowi, którym silnie władamy.
— Poważ się!
— O, do tego nie trzeba odwagi!
Uderzył lorda. Halef trącił mnie, żebym się zabrał natychmiast do ratowania. Ja jednak nie dałem się porwać do przedwczesnego postępku.
— Drabie! — zawołał lord. — Za to cię kara nie minie!
— Co on powiedział? — spytał alim.
— Że biciem go nie zmusisz — odrzekł dragoman.
— O, zacznie on śpiewać inaczej, gdy dostanie pięćdziesiąt lub sto. My wiemy, że posiada miliony. Sam się do tego przyznał. Musi za płacić! Powiedz mu to!
Na nic się nie przydało powtarzanie gróźb, które miały Lindsaya nakłonić do zgody. Trwał przy odmowie mimo kilku jeszcze uderzeń.
— Dobrze! — zawołał alim. — Daję ci teraz godzinę czasu. Gdy wrócę, wyliczę ci sto batów na plecy, jeśli nie będziesz jeszcze skłonny do posłuszeństwa.
— Odważ się! — groził lord. — Dostałbyś potem trzykrotnie!
— Od kogóż to? — zaśmiał się tamten.
— Od tego effendiego, o którym mówiliśmy w drodze.
— Ten cudzoziemiec nigdy się o tobie nie dowie, chociaż jechałeś naprzeciw niego.
— Znajdzie mnie z pewnością!
— Musiałby być wszechwiedzącym. On nie wie nawet, że ty go szukasz.
— Dowie się w Rugowej, że tam byłem i pytałem o niego. Usłyszawszy zaś, że zniknąłem tak nagle, przyjdzie za moim śladem tutaj napewno.
— Za twoim śladem? Jakże go znajdzie? Nikt nie ma o tem pojęcia, gdzie się znajdujesz? Zniknąłeś wieczorem, a od tego czasu widzieli cię tylko nasi przyjaciele.
— Effendi zmusi tych drabów, żeby mu wyjawili miejsce mego pobytu.
— W takim razie musiałby wiedzieć, że zabrano cię do karaułu. A o tem wie tylko dwu, ja i Szut.
— Nie szkodzi! On to i tak wydobędzie. Czem jesteście wy obydwaj wobec niego i hadżego?
— Psie, nie mów tak! On ciebie odkryć nie potrafi. A gdyby to nawet zrobił, byłoby po nim. Wpadłby nam w ręce, a my zaćwiczylibyśmy go na śmierć. Nie łudź się tą nadzieją szaleńca! Nikt cię tutaj nie wykryje, przekaz tylko zdoła cię ocalić. Oznajmiam ci, aby cię o tem przekonać, że ten effendi siedzi już pewnie w tym samym karaule, z którego ciebie zabrałem; on i jego trzej towarzysze. Jemu nie poradzimy, żeby się wykupił: oni już nigdy nie zaznają wolności; muszą oddać swe życie.
— Co ci się śni! — zawołał Anglik, gdy przetłómaczono mu te słowa. — Wy nie jesteście zdolni pojmać moich przyjaciół. A gdyby wam się to nawet udało, nie utrzymalibyście ich żadnymi więzami dłużej, niżby się to im samym podobało.
— Robisz się śmiesznym! Zobaczysz, że te draby w proch upadną przed nami, aby skomleć o łaskę. Siedzieć będą z tobą w jednej norze, a ty zginiesz razem z nimi, jeśli nie dasz okupu. Ja odchodzę, a ty namyśl się dobrze przez tę godzinę czasu i wybierz jedyny środek ocalenia. Nie sądź, że potrafisz stąd umknąć. Jesteście zewsząd otoczeni skałami, podłoga i powała są z kamienia, jest tylko jedno wyjście i wejście przez tę dziurę. Ale ona zamknięta, a wy skrępowani tak, że wogóle nic nie możecie przedsięwziąć. Dragomanowi zostawię dla ulgi wolne nogi; on temu nie winien, że ty wzbraniasz się uporczywie wypełnić mój rozkaz.
Położył się na ziemi i wylazł. Kamień wciągnięto do dziury i przypięto łańcuchem.
Przez kilka chwil panowała cisza, poczem usłyszeliśmy słowa Anglika:
— Świetne położenie! Nie? Jak?
— Tak — przyznał tłómacz. — Wątpię, czy ocalenie będzie możliwe.
— Pshaw! Sir Dawid Lindsay nie umrze w tej skalnej norze.
— Więc się pan okupi?
— Ani mi się śni. Zdobywszy pieniądze, zabiłyby mnie te draby mimo to.
— Całkiem słusznie. Ale jak stąd wyjdziemy? Jestem pewien, że istnieje tylko to wejście. A gdyby nawet była inna droga, nie pozwoliłyby nam więzy zrobić cokolwiek dla naszego uwolnienia. Musimy więc porzucić myśl o ratunku.
— Nonsense! Będziemy wolni!
— W jaki sposób?
— Wyjdziemy jak na przechadzkę.
— Ale kto nam otworzy?
— Mój przyjaciel, którego te łotry nazywają obcym effendim.
— Wszak słyszał pan, że on sam już pojmany!
— Głupie gadanie!
— Niech pan nie będzie taki pewny! Przypomina pan sobie jak było z nami; nie mieliśmy czasu do obrony.
— To u niego zbyteczne. On nie głupi wpaść jak my w taką pułapkę.
— Gdyby mu nawet nic nie zrobili, to jednak nie możemy liczyć na niego zanadto. Nie dowie się nigdy, co się z nami stało i gdzie jesteśmy.
— To go pan właśnie nie znasz. Przyjdzie pewnie!
— Bardzo wątpliwe. Byłby to ósmy cud świata.
— Może się założymy?
— Nie chcę.
— Czemu? Ja twierdzę, że effendi wejdzie tu całkiem nagle. O ile się założymy?
Nawet z tej sposobności skorzystał sir Dawid dla zakładu; była to jego namiętność. Ale tłómacz postąpił tak, jak ja zwykle czyniłem: nie zgodził się na to, lecz powiedział:
— Nie mam ani pieniędzy, ani ochoty do zakładu, a ciekaw jestem, jak mu się uda wejść tu tak wygodnie.
— To już jego rzecz. Daję głowę, że przyjdzie!
— On już jest! — zawołałem głośno. — Wygralibyście zakład, sir.
Nastąpiła chwila milczenia, poczem zabrzmiał tryumfujący głos Anglika:
— All devils! To był jego głos! Znam go doskonale! Czy to wy, master Charley?
— Tak, a Halef ze mną.
— Heigh-day! To oni, to oni! Czy nie mówiłem? Zjawia się prędzej, niż się go można było spodziewać. O nieba, o rozkoszy! Teraz my będziemy baty rozdawać. Ale master, gdzie wy siedzicie?
— Tu w kącie! Zaraz będę przy was.
Halef mógł zostać, ja zaś spuściłem dolną część drabiny przez mur i przelazłem.
— Tak, a więc jestem! Podajcie ręce i nogi, niech wam przetnę sznury! Potem zabierajmy się czemprędzej.
— O nie, my zostaniemy tu.
— Na co?
— Aby tego łajdaka zbić własnym jego batem, gdy wejdzie.
— Zrobimy to, ale nie tutaj. Bat to rzecz uboczna, a wolność główna. Chcemy pochwycić nie tylko tego alima, lecz i drugich. Tak wstańcie kochani i chodźcie tam do ściany!
Poprzecinałem wiązy obydwom i popchnąłem ich ku murowi.
— Cóż tam jest? Czy może drzwi? — spytał sir Dawid.
— Nie, lecz dziura w skale, która jak komin prowadzi w górę do spróchniałego dębu. Tu wisi sznurowa drabina, po której się wydostaniemy. Ale obawiam się, że wam ręce odmówią posłuszeństwa.
— Gdy chodzi o wolność, to spełnią one swój obowiązek. Well! Czują już, że wraca im prawidłowy obieg krwi.
Obydwaj zaczęli uderzać ręką o rękę, aby je ożywić. Ja wydobyłem latarenką, wpuściłem powietrza i oświetliłem drabiną i mur tak, że się mogli zoryentować. Przytem objaśniłem im całe urządzenie tej jaskini.
— Rozumiem już, rozumiem! — rzekł Anglik. — Pójdzie znakomicie. Gniewa mnie tylko to, że nie zostawiacie mi czasu, żeby tu poczekać na tego draba.
— Spotkamy go na dworze.
— Rzeczywiście? Pewnie?
— Tak. Zejdziemy do mielerza, przez który wciągnęli was do jaskini. Tam siedzą te hultaje przy ognisku, a my złożymy im nasze uszanowanie.
— Very well, very well! Tylko prędko do nich chodźmy! A nie weźcie mi za złe, że teraz nie dziękują; na to będzie czas potem.
— Naturalnie! Pnijcie się naprzód, a ja za wami. Potem pójdzie dragoman, a Halef w tylnej straży.
— On? Gdzież siedzi ten dzielny hadżi?
— Czeka z tamtej strony muru. A więc naprzód, sir! Podtrzymam was, gdyby wam ręce osłabły.
Zaczęło się wspinanie. Nie szło to wprawdzie zbyt prędko, gdyż pokazało się, że ręce obydwu ucierpiały od więzów. Ale wydostaliśmy się szczęśliwie.
Gdy dopomogłem im potem zleźć z drzewa, co było wobec ciemności koniecznem, wlazłem tam napowrót i wyciągnąłem drabinę przez dziurę na zewnątrz, potem odciąłem i zrzuciłem na ziemię. Zeskoczyłem wreszcie z drzewa, złożyłem drabinę i zabrałem.
Musieliśmy prowadzić Anglika i tłómacza, gdyż nie znali miejsca. Zszedłszy tak nizko, że czub skały mógł zakryć widok ognia, spaliliśmy drabinę sznurową zupełnie, narzuciwszy na nią suchych liści i chróstu. Łatwiej było teraz schodzić, bo płomień oświetlał nam drogę, na zakręty jej padając dość obficie. Mimo to ognia nie było widać w dolinie po drugiej stronie jej rozpadliny.
Przybywszy na dół, przedarliśmy się, jak można było najprędzej, przez zarośla, gdyż zależało nam na zaskoczeniu przeciwników, zanimby Alim wszedł do groty.W odpowiedniem miejscu zatrzymałem się z obydwoma wyswobodzonymi, a Halef pobiegł po Omara i Oskę, oraz po strzelby.
Przez jakiś czas teraz nie mówiliśmy z sobą ani słowa. Dopiero, gdy oczekiwani lada chwila mogli nadejść spytał sir Dawid:
— Co się stanie z tymi łotrami, master? Wasza znana łagodność każe się domyślać, że zamierzacie ich puścić bezkarnie.
— O nie! Byłem już dotąd dość wyrozumiały. To co wam wypłatali, wymaga surowej kary. Chcieli nie tylko waszych pieniędzy, lecz i waszego życia.
— Well! Więc co uczynicie?
— Najpierw musimy ich dostać w nasze ręce, a co dalej, to się pokaże. Jest nas sześciu przeciwko dwunastu, wypada więc po dwu na jednego: stosunek, którego w obecnych okolicznościach nie uważam za niekorzystny.
— Ja także nie, bylebym miał broń.
— Dostaniecie strzelbę, a może nawet kilka. Przy węglarzu i jego parobkach nie widzę strzelb, będą one prawdopodobnie w izbie, skąd możemy je zabrać z łatwością.
Staliśmy tak, że widzieliśmy całe towarzystwo. Także nowo przybyli nie mieli przy sobie strzelb, gdyż, jak wspomniano, oparli je o mur domu. Tych strzelb nie było się co obawiać, tylko co najwyżej starych, zawodnych pistoletów, które trzej z nich nosili za pasem. Alim nie wziął był jeszcze noża i pistoletów.
Wtem nadszedł Halef z towarzyszami. Poleciłem mu wleźć przez okno do domu i stamtąd zabrać strzelby, które tam wisiały. W tym celu podeszliśmy do odwróconej od ognia tylnej strony domu. Otwór okienny był dość wielki, aby przepuścić Halefa, który tez podał nam siedm flint, ostro nabitych.
— Panie — rzekł, wychodząc, — ten węglarz posiada chyba rzeczywiście skład ze strzelbami. Wczoraj musiał dać Aladżym dwie flinty, a tu jest siedm: dla niego, czterech parobków, dla Suefa i konakdżego. Wczoraj jeszcze tych siedmiu sztuk nie zauważyłem. Zdaje się, że ten Szarko uzbraja całą bandę Szuta.
Zbadaliśmy strzelby. Były tego samego kalibru, co Oski i Omara, okoliczność bardzo korzystna dla sir Dawida i tłómacza, gdyż mogli użyć ich zapasu kul. Lindsay przewiesił cztery flinty, a tłómacz trzy. Wygląda o to bardzo groźnie, lecz niezbyt niebezpiecznie, gdyż były to same pojedynki.
— Cóż dalej? — spytał sir Dawid. — Bron jest, chciałbym teraz strzelać.
— Tylko, jeśli zajdzie rzeczywista potrzeba powiedziałem. — Nie chcemy ich zabijać.
— Ależ oni postanowili mnie zamordować! Wystrzelam ich i sprawa skończona. Well!
— Czy chcecie zostać mordercą? Damy im baty. Wczoraj widziałem sznury na wozie. Może są tam jeszcze. Halefie, przynieś! Wy zaś, sir, zakradnijcie się z tłómaczem na prawo. My pójdziemy na lewo tak, że weźmiemy towarzystwo pomiędzy siebie. Nie wystąpicie z zarośli, zanim nie usłyszycie, że sobie tego życzę. A miejcie się na baczności, żeby was teraz nie spostrzeżono.
Oddalili się, a Halef przywlókł całą kupę sznurów i rzucił je na ziemię. Teraz zawadzałyby nam tylko.
Pomknęliśmy ku tylnej stronie domu, a wzdłuż niej aż do rogu. Tam położyliśmy się na ziemi i jęliśmy się czołgać zwolna ku ognisku. Padał na nas cień osób, siedzących dokoła niego tak, że niepodobna było odróżnić nas od gruntu.
Gdyśmy się znaleźli pomiędzy siedzącymi a strzelbami, opartemi o ścianę, nadszedł właściwy czas.
— Zostańcie na razie tutaj — szepnąłem do Halefa — i baczcie na to, żeby się nikt nie dostał do strzelb. Temu, kto mnie nie posłucha, poślecie kulę, ale tylko w kolano. Możemy wziąć na swoje sumienie okulawienie takiego łajdaka. Jeżeli nie wystąpimy energicznie odrazu, może być po nas.
Podnieśliśmy się z ziemi, a ja podszedłem ku ogniowi. Zwróceni do mnie twarzą ujrzeli mnie najpierwsi. Był to Alim ze swymi trzema towarzyszami. Wstał na równo nogi i zawołał zdumiony:
— Allah! To idzie cudzoziemiec!
Zaskoczony niespodzianką, wypuścił harap, trzymany w ręku. Węglarz zerwał się także i wytrzeszczył na mnie oczy z takiem przerażeniem, jak gdyby widmo zobaczył. Reszta została na swoich miejscach. Suef i konakdzi nie mogli się widocznie ruszyć ze strachu. Wszyscy skierowali wzrok na mnie, dzięki czemu nie zauważyli towarzyszy, stojących w cieniu.
— Tak, to on — odparłem. — Szarko, czyż nie powiedziałem ci wczoraj, że wrócę napewno, skoro zajdzie potrzeba?
— Tak, powiedziałeś — rzekł węglarz — ale jakaż konieczność sprowadza cię już dziś?
— Mały interes, który chcą załatwić z twym przyjacielem alimem.
— Ze mną? — spytał wymieniony.
— Tak, z tobą. Nie domyślasz się, o co mi chodzi?
— Wcale nie.
— To usiądź, iżbym ci mógł tą sprawą przedstawić całkiem wygodnie.
Wrażenie, wywołane mojem nagłem zjawieniem się, było tak wielkie, że alim usiadł rzeczywiście natychmiast. Dałem węglarzowi krótki rozkazujący znak i usiadł także. Hultaje osłupieli zupełnie, zobaczywszy mnie pośród siebie.
— Najpierw oznajmiam ci, że nie znajduję się jeszcze w karaule — zwróciłem się do „uczonego — Przeliczyłeś się zatem bardzo.
— W karaule? — spytał osłupiały. — Nie wiem, do czego zmierzasz.
— To z ciebie wielki zapominalski!
— Jakto?
— Wszak twierdziłeś, że jestem już pewnie w karaule w Rugowej.
— Panie, ja nie znam żadnego karaułu, ani nie wyraziłem się nigdy w podobny sposób.
— A więc nie sądzisz także, że mnie tam na śmierć zaćwiczą?
— Nie, ja ciebie wogóle nie pojmuję.
— Jeśli tak jest rzeczywiście, to wierzę, że uważasz to za rzecz niepodobną do prawdy, żebym mógł odnaleźć ślady Anglika.
Nie odpowiedział nic. Głos uwiązł mu w gardle, nie mógł złapać tchu. Ciągnąłem więc dalej:
— Oprócz ciebie i Szuta oczywiście nikt nie wie, jakim sposobem lord dostał się w wasze ręce, ale on cię zapewniał, że ja go mimoto znajdę. To było bardzo głupio z twej strony, że nie chciałeś temu uwierzyć. Człowiek, który studyował, powinien przecież być rozumniejszym.
— Jakiegoż to Anglika masz na myśli?
— Tego, któremu groziłeś batami.
Tego było mu już przecież za wiele. Przełykał ślinę i przełykał, ale nie wykrztusił już ani słowa.
— Panie — zawołał węglarz — skąd masz prawo przychodzić tutaj i mówić nam rzeczy, których nikt nie rozumie?
Zamierzał powstać, lecz przygniotłem go i odrzekłem:
— Uspokój się, Szarko! Na razie nie mam z tobą, nic do czynienia. Ten alim już mi sam odpowiedzieć potrafi. Szukam Anglika, którego on tu przy prowadził.
— Ależ ja jeszcze nigdy nie widziałem Anglika! — zawołał alim.
— Słuchajno, to jest wstrętne kłamstwo. Wczoraj byłeś tu tylko w tym celu, aby u Szarki przygotować dla niego kwaterę.
— Nie, nie, to nieprawda!
— No, to zobaczymy. Przybyłem właśnie za niego zapłacić.
— Ach! — wybuchnął. — Kto ci to polecił?
— Ja sam. Pozwoliłem sobie przynieść ci okup.
Wzrok jego, który we mnie teraz wlepił, nabrał wprost głupowatego wyrazu. Węglarz był sprytniejszy od niego. Odgadł, że sprowadziły mię do nich nieprzyjazne zamiary, gdyż poderwał się w górę i zawołał:
— Kłamstwo, to tylko kłamstwo! Tu nikt nic nie słyszał o Angliku. Jeśli ci się zdaje, że ci wolno nas obrażać, to się bardzo mylisz! Ty już wczoraj...
— Milcz! — huknąłem nań. — To nie twoja zasługa, że teraz stoję przed tobą zdrów i cały. Chciałeś zamordować nas nad stawkiem, leżącym pod skałą. Szczęściem nie byłem taki głupi, jak sobie wyobrażałeś. Usiądź!
— Człowiecze! — krzyknął na mnie. — Nie waż się jeszcze raz rzucić na mnie takiego podejrzenia! Mogłoby ci to wyjść na złe.
— Siadaj! — powtórzyłem. — Ja nie znoszę oporu. Kto z was podniesie się bez mego pozwolenia, tego ja sam posadzę. A więc, siadać Szarko, bo...
— To mnie posadź! Tu stoję ja, a tu nóż mój! Jeżeli tylko jeszcze...
Więcej już nie powiedział. Dobył noża z za pasa i zamierzył się na mnie. Wtem huknął wystrzał, a węglarz runął z okrzykiem boleści. Reszta chciała się zerwać ze strachu, ja jednak zawołałem:
— Nie ruszajcie się, bo dostaniecie kulami. Jesteście otoczeni dokoła.
— Nie wierzcie temu! — krzyczał węglarz, siedząc na ziemi i trzymając się rękoma za kolano. — Przynieście strzelby. Tam są oparte, a w domu jest ich więcej.
— Tak jest, tam stoją. No, idźcież po nie!
Z temi słowy wskazałem na ścianę, gdzie wszyscy ujrzeli moich trzech towarzyszy, trzymających strzelby w pogotowiu do strzału. Pierwszy strzał padł z halefowej dwururki.
— Na nich, na nich! — rozkazywał węglarz.
Ale nikt nie wstał. Każdy czuł, że go nie minie kula, jeśli spróbuje tylko posłuchać węglarza. On sam miotał straszliwe przekleństwa. Wobec tego podniosłem kolbę i zagroziłem:
— Milcz! Jeszcze słowo, a ubiję cię! Dowiedliśmy już wczoraj, że się was nie obawiamy, a dzisiaj jesteśmy od was liczniejsi.
— Chociażby was stu było, ja się nie boję. Ty nie każ bez powodu do mnie strzelać. Oto...
Porwał nóż, który mu wypadł był z ręki i rzucił we mnie. Skoczyłem w bok tak, że koło mnie przeleciał, a w następnej chwili dostał węglarz kolbą w łeb tak, że się rozciągnął na ziemi.
To zrobiło wrażenie. Nikt nie odważył się na jakiś ruch nieprzyjazny. Oczywiście głównie nie spuszczałem oka z tych trzech, którzy mieli pistolety. Nie przyszło im jednak na myśl użyć broni.
— Widzicie, że nie żartujemy — rzekłem. — Alim będzie odpowiadał, a reszta ma się zachować spokojnie. Gdzie znajduje się Anglik?
— Tu niema żadnego — odparł.
— A w grocie także nie?
— Nie.
— W takim razie masz słuszność zupełną, bo on już wyszedł stamtąd.
— Już... zno...wu... wy...szedł? — wyjąkał.
— Jeśli go chcesz zobaczyć, to się oglądnij!
Skinąłem ku miejscu, gdzie spodziewałem się Lindsaya i tłómacza. Wyszli obydwaj, alim zaś skamieniał z przerażenia.
— Czy wierzysz teraz — zaśmiałem się — że znalazłem ślad jego? Zaledwie go sprowadziłeś, już wolny. Możecie zresztą przekonać się, że obaj mają strzelby, które w izbie wisiały. Jesteście zupełnie w naszym ręku; wobec tego prosimy tylko o pistolety tych trzech poczciwców. Tłómacz dobędzie ich z za pasa, oni sami zaś nie śmią się dotknąć broni. A następnie każdy mu odda swój nóż. Kto się będzie opierał, zginie od kuli!
Ja złożyłem się sztućcem, a Anglik zbliżył jedną ze swoich strzelb do policzka, chociaż nie zrozumiał, moich słów. To do reszty przeraziło tych ludzi. Pozwolili sobie broń zabrać bez słowa oporu.
— Halefie, sznury!
W kilka sekund wykonał hadżi rozkaz.
— Zwiąż alima!
— A tobie co! — zawołał uczony. — Mnie wiązać? Tego nie ścierpię!
— Pozwolisz to uczynić spokojnie, bo inaczej dostaniesz kulę w głowę. Czy sądzisz, że możesz bić lorda ze Starej Anglii i potem żądać, żeby z tobą postępowano jak z padyszachem? Ty nie wiesz, jaką obrazą jest uderzenie batem? Wszyscy zostaniecie skrępowani. Tamtym daję słowo, że żadna krzywda ich nie spotka, jeśli będą posłuszni, ale ty dostaniesz baty i to z dobrym procentem.
Opierał się mimoto rękom Halefa. Na to spytał Lindsay tłómacza:
— Co znaczy po turecku: ja dopomogę?
— Jardymdży’m — odrzekł zapytany.
— Well! A więc jardymdży’m, mój chłopcze!
Podniósł harap, który alim poprzednio upuścił, uderzył go kilka razy tak dotkliwie, że obity porzucił myśl dalszego oporu. Związano go, poczem przyszła kolej na innych. Ci już nie bronili się; czuli zbyt wielki respekt przed strzelbami. Przymocowaliśmy im ręce na plecach w ten sposób, że nie mogli sami z tyłu węzłów rozwiązać. Oczywiście spętano im także nogi.
Następnie zbadałem nogę węglarza. Rana nie była niebezpieczna. Halef wymierzył wprawdzie w kolano, ale nie dobrze i kula weszła powyżej w mięso, przebiła je i wpadła w kupę płonącego drzewa. Opatrzyłem mu ranę, a potem go skrępowano, a w czasie tego wróciła mu przytomność. Rzucał na nas zajadłe spojrzenia, ale nie rzekł ani słowa.
Skinąłem na towarzyszy, żeby na bok odeszli, chciałem bowiem pomówić z nim w tajemnicy przed więźniami.
— Słuchajcie, master, popełniliście wielkie głupstwo — rzekł lord do mnie.
— Czy przez obietnicę, daną tym ludziom, iż się im nic nie stanie?
— Naturalnie — yes!
— Ja nie uważam tego za głupstwo.
— A za cóż? Czy za nadzwyczajny spryt?
— Nie, lecz za coś, co nakazywała mi ludzkość.
— A idźcież ze swoją ludzkością! Te łotry godziły na wasze życie. Czy to jest prawda, czy nie?
— Prawda.
— Yes! Nie rozumiem więc, dlaczego nie mielibyśmy także trochę nastawać na ich życie. Nie znacie prawa, wedle którego się tu postępuje?
— Znam je tak dokładnie jak wy, ale skoro trzymają się go ci półdzicy ludzie, to jeszcze nie wynika z tego, żeby to dla nas stanowiło wytyczną. Przeciwko wam wystąpili niedawno rozbójnicy Skipetarzy, a teraz sami mają do czynienia z gentlemanem, który jest chrześcijaninem, a w dodatku lordem z Oldengland. Czy byłoby to z jego strony gentlemanlike stosować względem nich ich własne zasady?
— Hm! — mruknął.
— Zresztą ani was, ani nas nie zabili. Wyszliśmy wszyscy cało. Zamordowania tych ludzi nie możnaby więc usprawiedliwić prawem odwetu.
— Dobrze, więc darujemy im życie, ale obijemy ich porządnie!
— Czy takie obijanie en masse odpowiada godności sir Dawida Lindsaya?
Wiedziałem, czem można go chwycić i skutek nie dał czekać na siebie. Potarł sobie niebiesko nabiegły nos i zapytał:
— Sądzicie więc, że takie święto batów i Englishman nie zgadzają się z sobą?
— Takie moje zdanie.Przejęty jestem zbyt wielkim szacunkiem dla waszej osoby i narodowości, iżbym miał przypuścić, że taka ordynarna zemsta sprawi wam przyjemność. Lew nie troszczy się nigdy o mysz, szarpiącą go za grzywę.
— Lew — mysz — bardzo dobrze! Doskonałe porównanie. Well! Zostawmy zatem te myszy w spokoju. Jako lew będę wspaniałomyślny. Ale tego hultaja alima za mysz nie uważam. On mnie bił.
— W tem się zgadzamy. On i węglarz są kierownikami tamtych. Obaj mają więcej niż jedno życie ludzkie na sumieniu. Nie ujdzie im więc na sucho Co do węglarza, to jest już ukarany kulą Halefa. Drugi skosztuje bata: pięćdziesiąt razów w plecy i ani jednego więcej.
— Ależ, master, mnie przeznaczono sto!
— Pięćdziesiąt wystarczy. Zapamięta je na całe życie.
— Zgoda! A co potem?
— Zamkniemy ich wszystkich w jaskini.
— Bardzo dobrze! Wpadną we własną jamę. Ale tam zginą z głodu, a zabić ich nie chcecie. Jakże to?
— Postaram się, żeby ich w czas wypuszczono. Mając przed sobą przez dwa lub trzy dni widmo głodu i pragnienia, odbędą karę taką, że nie potrafilibyśmy na nich większej nałożyć. Znajdziemy napewno człowieka, sprzymierzonego z nimi i znającego jaskinię. Przyślemy go tu, żeby ich uwolnił. Oni nie zaszkodzą nam potem, gdyż nie będzie nas już dawno w tych stronach.
— Dokąd skierujecie teraz swe kroki?
— Najpierw do Rugowej.
— Pysznie! Nie poszedłbym też z wami gdzieindziej. Mam z tym przeklętym Karanirwanem pomówić na seryo.
— Ja także, lecz o tem potem! Czy znacie go może osobiście?
— Tak i to lepiej, niżbym sobie życzył.
— A więc zgoda między nami co do ukarania pojmanych?
— Yes! Pod warunkiem, że alim dostanie swoich pięćdziesiąt batów.
— Dostanie.
Tłómacz, który słuchał naszej angielskiej rozmowy, zauważył zgodnie:
— I ja nie byłbym zatem, żeby tych ludzi zabijać. Śmiertelna trwoga, na którą będą narażeni w jaskini, będzie już karą dostateczną. Ale pytanie, czy będzie można wykonać tę karę. Kto wie, czy nie nadejdzie wnet jaki sprzymierzeniec Szuta, który zna jaskinię. Nie znalazłszy nikogo na dolinie, zaglądnie do jaskini i uwolni tych ludzi.
— Czyż zdołamy temu przeszkodzić?
— Nie, ale wówczas wyruszą natychmiast za nami jak sfora żarłoczna.
— Utrudnimy im to, zabierając ich konie. Pomyślałem już o tem. Iść pieszo do Rugowej wymaga tyle czasu, że już przed ich przybyciem nas tam nie będzie. Prawdopodobnie znajdziemy stąd najkrótszą drogę do tej miejscowości.
— Nie byłem jeszcze nigdy w tej dolinie — odrzekł dragoman — boją się, że nie potrafimy w dzikim borze znaleźć drogi, którą przybyliśmy tutaj. Wiem jednak, że dostawszy się do Koluczinu, będziemy już mieli stamtąd otwarty gościniec. Jeśli obierzemy ten kierunek, przybędziemy tam conajmniej w takim czasie, jaki spotrzebowalibyśmy, tłukąc się po bezdrożnych górach i karkołomnych dolinach.
— Ja także tak myślę. Byłbym w każdym razie jechał do Koluczinu. Drogę poznać po śladach kół, jak mówił nam węglarz. Teraz jednak zrobimy, co najpotrzebniejsze. Sprowadzimy tych łotrów do jaskini, skoro alim otrzyma karę w oczach waszych.
Przedstawiłem nasz plan tym, którzy nie rozumieli po angielsku. Zgodzili się. Halef, wojujący zresztą tak chętnie harapem, oświadczył na moje zapytanie, że nie jest katowskim pachołkiem, że uderza tylko tu i ówdzie, ilekroć chodzi o wymuszenie szacunku dla siebie. Postanowiono więc, że jeden z parobków węglarza podejmie się egzekucyi.
Wybraliśmy z nich najtęższego i zawiadomili, czego odeń żądamy, oraz, że naraziłby własne życie, gdyby nie dość mocno władał harapem. Zdjęto zeń sznury, poczem on z pomocą Oski przytoczył ciężki kloc, który leżał za domem. Teraz przywiązano alima do kloca.
Pseudouczony usiłował karę odwrócić prośbami, ale napróżno.
— Panie! — zawołał wkońcu do mnie w ogromnem przerażeniu. — Dlaczego chcesz być tak okrutnym? Wszak my geologowie studyowaliśmy budowę ziemi! Czy każesz bić kolegę?
— Czy ty nie powiedziałeś, że mnie, twego kolegę, miano zaćwiczyć na śmierć? Nie powołuj się na studya! Zaprowadziły cię one tak daleko, że bat stał się twoim kolegą i zbada dokładnie budowę twojego ciała.
Parobkowi węglarza wręczono harap. Halef stanął obok niego z pistoletem i zagroził mu, że go zastrzeli natychmiast, skoro tylko jedno uderzenie wypadnie za słabo. Egzekucya się zaczęła.
Podczas tego udałem się do mielerza i zdjąłem zeń czekanem warstwę ziemną, żeby już nadal nie służył do ukrywania wejścia do jaskini. Następnie porozbijałem i porozrzucałem polana, z których się składał. Zachowywałem się przytem hałaśliwie, aby nie słyszeć krzyku alima. Drzewo odlatywało na prawo i lewo, dopóki nie dostałem się do skały, do której przylegał mielerz. Tam trafił czekan na kamień.
Zbadałem miejsce i odkryłem niszę, zbudowaną z cegieł. Miała kształt stojącej skrzyni, której stronę otwartą zabito deskami i przykryto warstwą ziemi. Zdjąwszy tę przykrywę, ujrzałem cały zbiór flint, pistoletów, czekanów i noży. A więc to był skład broni, któregośmy się domyślali! W razie potrzeby podpalenia stosu można było z łatwością usunąć zawartość skrytki. Cegły były mocno osmolone, dowód, że stos zapalano dość często, co według tego, co słyszałem, musiało zawsze sprowadzać śmierć jednego lub więcej ludzi, znajdujących się w jaskini.
Pięćdziesiąt batów, które otrzymał właśnie alim, wydały mi się teraz o wiele łagodniejszą karą niż przedtem.
Po węglarzu widać było, jak bardzo gniewało go moje odkrycie. Lord, tłómacz, Halef, Osko i Omar zaopatrzyli się czemprędzej w czekany, a dwaj pierwsi wybrali sobie najlepsze strzelby. Oprócz tego zatknął każdy z nich za pas po jednym lub więcej pistoletów. Resztę wrzucono między drzewo.
Teraz kazałem związać ręce parobkowi węglarza, wziąłem go na bok i zapytałem:
— Prawda, że pan twój ma konie?
— Nie — odparł.
— Słuchaj! Widziałem je wczoraj, gdy przejeżdżaliście przez dolinę, w której mieliście na mnie napaść. Jeśli zataisz prawdę, dostaniesz tak samo, jak alim pięćdziesiąt batów w plecy.
To poskutkowało.
— Panie — rzekł — a nie zdradzisz, jeśli ci powiem?
— Nie.
— Ja nie chcę batów. Węglarz ma cztery konie, a jeden z nich jest doskonałym biegunem.
— A więc Szarka nie jest ubogi?
— O nie! Jego szwagier, Junak, także zamożny, choć tego nie okazują. Ukryli bardzo dużo pieniędzy.
— Gdzie?
— Tego oni nie wyjawią. Gdybym to wiedział, byłbym już dawno uciekł stąd z tymi pieniądzmi.
— Jest tu tyle broni, więc musi być i amunicya?
Znajdziesz wszystko w izbie pod łóżkiem, proch, ołów, kapsle i krzemienie do strzelb z zapałami.
— Czy masz bliżej alima?
— Nie.
— Uczonym on nie jest, chociaż mi się jako taki przedstawił. Czem jest właściwie?
— Tego nie wiem.
— Ale znasz Karanirwana?
Odpowiedział dopiero pod wpływem groźby.
— Tak, znam go, gdyż często tu bywa.
— Gdzie leży jego chan? Czy w samej Rugowej?
— Nie, przed miastem.
— A karauł, używany jako kryjówka?
— W lesie, przez który dawniej prowadziła droga, stanowiąca granicę kraju Miriditów. Wzdłuż tej granicy zbudowane były liczne karauły dla jej ochrony; z nich pozostał, zdaje się, tylko ten jeden.
— Czy widziałeś kiedy tę starą wieżę strażniczą?
— Nie.
— I nie słyszałeś nic o jej budowie i urządzeniu?
— Nigdy. Szut trzyma to w wielkiej tajemnicy.
— Lecz alim zapewne wie o tem?
— Przypuszczam. Jest przecież zaufanym Szuta.
— Dobrze! Pokażesz mi teraz konie węglarza. Ale nie próbuj uciec! Patrz, te dwa rewolwery mają dwanaście strzałów. Biorę obydwa w rękę, a ty pójdziesz przedemną w odległości jednego kroku. Zastrzelę cię za pierwszym, zbyt nagłym ruchem. Naprzód!
Poszedł przodem za dom i skręcił stąd pod kątem prostym na prawo, gdzie sam jeszcze dotychczas nie byłem. Dość wydeptana ścieżka, której nie zauważyłem poprzednio, prowadziła w zarośla, a wśród nich zrobiliśmy zaledwie dwadzieścia kroków, kiedy ujrzeliśmy przed sobą jakiś ciemny przedmiot, wysokości człowieka.
— Tam są, w środku — rzekł.
— Co to? Budynek?
— Stajnia, zbudowana z kołów i gliny.
— Ona wystarczy tylko na cztery konie. Gdzie reszta?
— Po drugiej stronie za ogniskiem.
— Tam, gdzie wczoraj stały konie Aladżych?
— Tak.
— To wiesz dość. Chodź napowrót!
Zawahał się.
— Panie — rzekł — widzisz, że ci jestem posłuszny. Zrób mi także przyjemność i powiedz, czy będziemy zabici.
— Wam darujemy życie. Powiedziałem już to raz i słowa dotrzymam. Ale na jakiś czas was zamknę.
— Gdzie?
— W jaskini.
— I więcej nic nam się nie stanie naprawdę?
— Nie.
— W takim razie dzięki! Spodziewaliśmy się czegoś o wiele gorszego.
Zamknięcie nie przerażało go widocznie. Odgadłem jego myśli i rzekłem:
— Nie będziemy dla was tacy łaskawi, jak wam się zdaje. Samym nie uda się wam uwolnić.
Zamilkł.
— Drabiny już niema — mówiłem dalej.
— Co? Drabiny? — spytał zakłopotany. — Ty wiesz o niej?
— Tak, byłem już wczoraj w jaskini. Wleźliśmy przez dąb i chcieliśmy poznać wnętrze, z którego zamierzaliśmy dzisiaj wyswobodzić Anglika.
— Allah! — zawołał zdumiony.
— Byliśmy także dzisiaj, gdy tam alim rozmawiał z Anglikiem. Powiedz to tamtym, niech poznają, jak mało mają mózgu w głowie.
— Ależ panie, w takim razie nie będziemy mogli z jaskini się wydostać! — rzekł zatrwożony.
— Właśnie o to chodzi.
— Więc mamy tam zginąć marnie?
— Nie szkoda was wcale.
— A wszak przyrzekłeś, że nic mi się nie stanie!
— Tak i słowa dotrzymam. My wam nic nie zrobimy. Sami urządziliście tak strasznie jaskinię. Śmierć w niej dotychczas mieszkała, ponosicie winę sami, że wpadniecie jej w ręce.
— Panie, tego chyba nie uczynisz Musielibyśmy zginąć tam z głodu i pragnienia!
— Wielu, wielu innych zadusiło się tam także nędznie. Nie skrzywimy wam włosa na głowie, lecz wsadzimy was tam, gdzie były wasze ofiary; co się potem stanie, to już nas nie obchodzi.
— I zasuniecie ten kamień?
— Oczywiście.
— O Allah! A więc stracony ratunek. Tego kamienia niepodobna od środka ani siekierą, ani nożem odsunąć. Będziemy bez narzędzi, a ze skrępowanemi rękami i nogami. Czy mnie nie obdarzysz swą łaską?
— Czy na nią zasługujesz?
— Wszak byłem ci posłuszny!
— Ze strachu przed kulą.
— Także z żalu za grzechy.
— Temu nie wierzę. Ale zastanowię się jeszcze, czy zrobić dla ciebie wyjątek. Teraz wracajmy!
Posłuchał tego wezwania. Gdy znaleźliśmy się obok ogniska i związano mu nogi na nowo, szepnął mi jeszcze raz:
— Czy zrobisz dla mnie wyjątek?
— Nie, rozmyśliłem się.
Na to krzyknął głośno i zjadliwie:
— Niech cię szatan porwie i pogrąży w najgłębszej otchłani piekieł! Ty jesteś najzłośliwszy i najparszywszy pies na ziemi. Oby zgon twój był tysiąc razy nędzniejszy i pełniejszy mąk od naszego.
Spodziewałem się tego. Jego natychmiastowe posłuszeństwo i zapewnienie skruchy nie łudziły mnie wcale. On był najsilniejszym, lecz także najbrutalniejszym z parobków węglarza. Widać to było po nim.
Oczywiście dlatego tylko byłem względem niego tak skłonny do wyznań, żeby wszystko drugim powiedział. Mieli niedługo siedzieć w jaskini, ale przez ten czas poznać, co to trwoga śmiertelna. Za swoje błogosławieństwa otrzymał parobek od Halefa kilka harapów. Nie poczuł ich widocznie wcale, gdyż zaczął skwapliwie przedstawiać towarzyszom w gniewnych słowach przyszły wspólny los. Usłyszawszy to, podnieśli głośny wrzask, wijąc się równocześnie w swoich więzach. Tylko węglarz leżał spokojnie i zawołał, starając się ich przekrzyczeć:
— Bądźcie cicho! Rykiem nic nie zmienicie. Nie okazujmy strachu przed tymi psami, którzy uwzięli się, by nas zabić. Czy musimy się bać? Nie, powiadam, stokroć nie! Pies chrześcijański chce nas zgubić, dlatego Allah zstąpi, by nas ocalić. Ten giaur nie będzie nad nami tryumfował!
— Wiem, o czem myślisz; — rzekł parobek. — Allah nie może zstąpić do jaskini, bo niema drabiny. Cudzoziemiec wlazł do dębu i zabrał drabinę.
Nastąpiła chwila śmiertelnej ciszy. Po tem zapytał węglarz, z trudnością chwytając powietrze, którego mu wskutek przerażenia w płucach zabrakło:
— Prawda to? Czy to możliwe?
— Tak jest, tak! On mi to sam powiedział.
— Jak odkrył tajemnicę?
— Szatan, jego brat i sprzymierzeniec, wyjawił mu zapewne.
— W takim razie już po nas, zginiemy z głodu i pragnienia!
Teraz opuścił go spokój zupełnie. Szarpał swe więzy i krzyczał głosem ochrypłym:
— O Allah, ześlij ogień z nieba i każ mu pochłonąć tych obcych. Spraw, niech woda z ziemi wystąpi i zatopi ich! Niech trucizna z chmur spadnie i wytraci ich jak robactwo!
Reszta wtórowała przekleństwom, dowodząc tem samem, że obraliśmy dobry środek do wystawienia ich na tortury trwogi przedśmiertnej. Wszczęli tak wielki hałas, że przyśpieszyliśmy umieszczenie ich w jaskini, co z powodu wązkiego otworu mogło się odbywać tylko pojedyńczo.
W środku poukładano ich szeregiem. Następnie wyleźliśmy z jaskini i przymocowaliśmy kamień łańcuchem. Oni wyli bez ustanku dalej, ale z zewnątrz nie było ich słychać.
Teraz zabraliśmy się do przeniesienia do ogniska polan, z których składał się mielerz tak, że wylot wejścia był wolny. Nawet lord pomagał. Wogóle z przyjemnością nie krępował się w takich razach względami na godność stanu. Polana stanowiły doskonały materyał do utrzymania ognia przez całą noc.
Podczas tej pracy wziął mnie hadżi za rękę, zrobił minę franta i powiedział:
— Zihdi, przyszedł mi właśnie do głowy bardzo dobry pomysł.
— Tak? Zazwyczaj te najlepsze nie są nic warte.
— Ten wart tysiąc piastrów!
— Nie dam ci ich z pewnością za niego.
— Mimo to ucieszysz się, gdy go usłyszysz.
— Więc mów!
— Powiedz mi najpierw, czy czujesz litość dla ludzi, którzy tam siędzą.
Wskazał na jaskinię.
— Wcale nie.
— Kara, którą obmyśliliśmy dla nich, jest zbyt małą w porównaniu z ich zbrodniami. Jutro, lub pojutrze znów będą wolni, a potem wszystko prędko się zapomni. Czy nie byłoby dobrze zwiększyć trochę ich trwogę, żeby popamiętali ją dłużej?.
— Nie miałbym nic przeciw temu. A jak to zrobisz?
— Trzeba w nich wzbudzić mniemanie, że zginą tą samą śmiercią, jakiej poświęcili swoje ofiary.
— A więc, że się uduszą?
— Tak, rozniecimy ogień.
— Przed jaskinią?
— Naturalnie i otworzymy dziurę, ażeby dym mógł wejść do środka.
— W takim razie uduszą się naprawdę.
— O nie! Ogień będzie tylko ognikiem, a że pali się na powietrzu, więc dostanie się do wnętrza tylko mała część dymu. Mielerz był tak urządzony, że powodował przeciąg, czego — przy tym ognisku nie będzie. Niech tylko zauważą, że otwieramy jaskinię i, poczują dym, chociaż nie wejdzie go tam wiele, trwoga ich nie da się opisać. Nie prawdaż, zihdi?
— Także tak sądzę.
— Więc pozwól mi to zrobić!
— Dobrze! Duszom ich wyjdzie to na dobre, gdy je tak wzruszymy, że dzień ten stanie się punktem zwrotnym w ich życiu.
Hadżi odwiązał łańcuch, wsunął kamień do jaskini, ale tak, że można go było jeszcze z zewnątrz pochwycić. Następnie ułożył małą kupkę drzewa przed dziurą i podpalił za pomocą płonącej gałęzi. Potem ukląkł i ją dmuchać w wydobywający się dym z taką gorliwością, że mu aż łzy z ócz poszły.
— Zostaw to, Halefie! — zaśmiałem się. — Jeszcze sam się udusisz.
— O nie! Nie odbieraj mi tej przyjemności. Te łotry nabawią się teraz strachu, jak gdyby leżeli w rozpalonej rynce, w której szatan smaży swych szczególnych ulubieńców.
Podczas gdy on krzątał się z całem poświęceniem koło ognika, my wzięliśmy płonącą głownię i poszliśmy do domu. Tam znaleźliśmy smolaki, a nawet świece łojowe, a więc podostatkiem materyału świetlnego.
Następnie zbadaliśmy łóżko. Po odrzuceniu jego części składowych trafiliśmy na stare, zabite gwoździami, drzwi. Gdyśmy je otworzyli, zionęła pod nami dość głęboka czworoboczna jama, której zawartość wydobyliśmy na górę. Składała się z kilku kawałów ołowiu, kilku blaszanych pudełek z kapslami, z kupki krzemieni i baryłki prochu z wywierconą dziurą, zatkaną kawałkiem szmaty.
Ukląkłem, aby wyjąć szmatę i zbadać jakość prochu. Potrąciłem przytem kawał ołowiu tak, że wpadł napowrót do jamy. Wydał przytem dźwięk, który zmusił mnie do nadsłuchiwania. Zabrzmiało coś jakby z wydrążenia.
— Czyżby pod tą jamą znajdowała się druga? — spytałem. — Posłuchajcieno! Czy nie dudni?
Rzuciłem drugi kawał i ozwał się ten sam dźwięk.
— Yes! — rzekł lord. — To fałszywa podłoga. Spróbujmy, czy nie da się usunąć.
Zatkaliśmy na razie baryłkę napowrót i zatoczyliśmy ją pod ścianę, żeby nie zajęła się przypadkiem od iskier z płonących smolaków. Następnie pokładliśmy się na brzuchach dokoła jamy, o ile miejsce na to pozwoliło, zaczęliśmy nożami drapać ziemię i wyrzucać rękami.
Wkrótce nie mogliśmy już dosięgnąć ziemi rękami więc zawołaliśmy Halefa, Jako najmniejszy i najszczuplejszy z nas musiał w jamie przykucnąć i dalej kopać. Wlazł i grzebał ziemię bardzo pilnie.
— Ciekawy jestem, jaki tu się ukaże fowlin-gbull — zaśmiał się lord.
Myśl, że dawniej życzył sobie namiętnie znaleźć w ruinach Niniwy skrzydlatego byka, bawiła go jeszcze dzisiaj.
Wtem Halef ustał. Dźwięk, wywołany nożem, zmienił się jakoś.
— Ziemia się kończy — oznajmił hadżi. — Natrafiłem na drzewo.
— Rób dalej! — poprosiłem. — Spróbuj odrzucić ziemię z drzewa!
— To grube jak ręka drągi poprzeczne, a pod nimi puste miejsce.
Jeszcze przez pewien czas wyrzucał Halef ziemię, a potem wysunął dwa kawałki drzewa bukowego.
— Leży tu ich jeszcze ze dwadzieścia obok siebie — rzekł. — Zaraz zobaczę, co się pod tem znajduje.
Wydobył jeszcze kilka drągów, dopóki nie zostało tylko tyle, ilu potrzebował, aby na tem uklęknąć. Potem sięgnął na dół rękoma. Przedmiot, którego dotknął, był tak wielki, że nie mógł go wydobyć przez otwór.
— To skóra — oświadczył — ale obwiązana sznurami i dość ciężka.
— Podam ci lasso — odrzekłem. — Przeciągnij je pod sznurami, a potem usuń resztę drągów. Zapomocą lassa wydobędziemy to na górę.
Poszedł za tą wskazówką i wylazł z jamy, a my wyciągnęliśmy ów nieznany przedmiot na lassie. Tkwił w dobrze zawiązanym i troskliwie owiniętym sznurami worze skórzanym, a wydawał ze środka dźwięk metaliczny. Odczepiwszy sznury i otworzywszy ściągnięty rzemieniem wór, wydobyliśmy jego zawartość. Wszyscy obecni, nie wyjmując mnie, wydali okrzyk podziwu, gdyż ujrzeliśmy przed sobą całą, kosztowną, staroskipetarską zbroję.
Składała się najpierw ze srebrnego czy też posrebrzanego łańcuszkowego pancerza, którego ogniwa łączyły się nader sztucznie. Twórca pancerza był w każdym razie mistrzem w swoim zawodzie, a na sporządzenie tego cacka poświęcił z pewnością dużo, dużo miesięcy. Człowiek, dla którego ten pancerz był przeznaczony, był małej postaci, może tak i jak Halef.
Następnie znalazły się dwa pistolety z zapałami, wykładane złotem, oraz długi, szeroki, sztylet o dwu ostrzach i rękojeści z drzewa różanego, wysadzanej złotem i ozdobionej na głowicy dużą, niebiesko połyskującą, perłą.
Ostatnią sztuką była krzywa turecka szabla w zwykłej skórzanej pochwie, z której lakier poodpadał miejscami. Towarzysze podawali ją sobie z ręki do ręki, nie mówiąc ani słowa, Halef wręczył mi ją wkońcu i zauważył:
— Ty jej się przypatrz, zihdi! Ona nie przystaje do tamtych rzeczy.
Rękojeść pokrywał lak i brud, że nie można było rozróżnić, z czego była zrobiona; wydawało się, jak gdyby powalano ją naumyślnie. Ale wygięta w wargi stalowa garda błyszczała mocno w świetle płonących smolaków. Byłem na tyle znawcą broni, żeby poznać natychmiast, że miała delikatnie wyryty napis. Przeczytałem łatwo słowa: „Ismi ess ssa’ika — jestem uderzeniem pioruna“.
To dowodziło wyraźnie, że mam w ręku broń bardzo cenną. Zapomocą wiszącego na ścianie kaftana, do którego Halef wsypał był ślimaki, oczyściłem rękojeść z brudu. Okazało się, że była z kości słoniowej, na której wytrawiona była czarno pierwsza sura z Koranu. Głowicę zdobiły dwa krzyżujące się złote półksiężyce. Pomiędzy wytworzonymi w ten sposób czterema półsierpami znajdowały się arabskie litery: w pierwszym przedziale Dżim, w drugim Sad, w trzecim znowu Dżim, a w czwartym Cha, Mim i Dal. Znałem te litery całkiem dobrze. Oznaczały imię fabrykanta, oraz miejsce i rok wykonania broni. Litery trzech pierwszych przedziałów należało uzupełnić i czytać w sposób następujący:

Ibn Dżordżani (imię)
ess ssaikal (fabrykant broni)
esz Szam (w Damaszku).

Czwarty przedział zawierał liczbę roku. Cha znaczy 600, Mim 40, a Dal 4, a więc zrobiono szablę w 644. roku Hedżry, przypadający na rok 622. po narodzeniu Chrystusa.
Dobyłem ją z pochwy. Posmarowana była brudną mięszaniną oleju z pyłem węglowym. Gdy ją obtarłem, nie zrobiła wstydu swej nazwie: zamigotała jak błyskawica.
Po bliższem przypatrzeniu się nie wątpiłem ani na chwilę, że to klinga prawdziwa, wykuta z indyjskiej stali z Golkondy i wypalona potem w żarze ognia z wielbłądziego nawozu. Po jednej stronie widniał wyraźny napis! „Dir bahlak — miej się na baczności!“ a na drugiej: „Iskihni dem — daj mi się krwi napić!“ Była tak elastyczna, że mogłem ją prawie koło nogi owinąć.
— No, Halefie — spytałem hadżego — czy ta szabla rzeczywiście nie przystaje do tamtych rzeczy?
— Ktoby to był pomyślał — odrzekł. — Jest stanowczo prawdziwa.
— Naturalnie! Ona posiada wartość daleko większą, niż wszystko, co z nią w jamie leżało. Zarazem zaprzecza twierdzeniu, jakoby takich prawdziwych kling nie wyrabiano w Damaszku, lecz tylko w Meczedzie, Heracie, Kermanie, w Sziras, Ispahanie i Khorassanie. Pokażę wam, jak się taką stal próbuje.
Obok leżał drewniany kloc, którego używano prawdopodobnie zamiast stołka. Na nim położyłem kamień wielkości dwu pięści, aby go przeciąć szablą. Próba udała się za pierwszym ciosem, a ostrze klingi nie wyszczerbiło się ani trochę.
— Do stu piorunów, prawdziwa! — zawołał lord. — A to ładne odkrycie! Odkupuję od was tę szablę. Ile chcecie za nią?
— Nic.
— Jakto? Nic? Nie dacie mi jej chyba za darmo!
— Nie. Nie mogę jej ani sprzedać, ani darować, ponieważ nie jest moja.
— Ale nie znacie właściciela!
— Będziemy się więc starali dowiedzieć czegoś o nim.
— A jeśli to będzie niemożliwe?
— To oddamy te rzeczy władzy. Zbroję prawdopodobnie skradziono, a jej prawowity właściciel powinien ją otrzymać z powrotem. Przypuszczam sir, że nie jesteście innego zdania.
— Właśnie, że innego, całkiem innego! Czy chcecie tutaj czekać miesiącami i przeszukiwać kraj cały za tym, do kogo zbroja należy? Czy sądzicie, że urzędnik zada sobie trudu, by wyszukać tego człowieka? W takim razie mylicie się bardzo! Wszak znane są tutejsze stosunki. Urzędnik wyśmiałby się skrycie z waszej dobroduszności i zachowałby rzeczy dla siebie.
— Oto się nie obawiam. Mówiąc o władzy, nie myślałem bynajmniej o tureckim walim, ani jego podwładnych. Ci ludzie nie mają w górach najmniejszej władzy. Górale dzielą się na plemiona, zupełnie niezawisłe, ani od siebie wzajem, ani od władz tureckich. Na czele każdego plemienia stoi barjaktar i rządzi z pomocą swoich dżobarów i dowranów. Wszystkie na osobach prywatnych popełnione zbrodnie karze nie państwo, lecz dotknięty niemi, lub jego rodzina, wskutek czego kwitnie tu jeszcze w najlepsze krwawy odwet. Oddając zbroję takiemu barjaktorowi, będę pewien, że jej nie sprzeniewierzy, gdyby nawet była własnością członka innego plemienia.
— A gdzie znajdziecie takiego barjaktara?
— O tem dowiem się zaraz w najbliższej wsi. Zresztą nie potrzebuję się nawet trudzić. Ja już tu każę sobie wymienić nazwisko właściciela.
— Komu?
— Węglarzowi. On pochował te rzeczy, więc zapewne wie, komu je zabrano. Halef, Osko i Omar zaraz go sprowadzą.
— To się nie da zrobić, zihdi — rzekł hadżi.
— Czemu?
— Bo roznieciłem mały ogień przed jaskinią. Nie możemy wejść do środka.
— To zgasisz ten ogień, mój kochany.
— Dobrze, ale potem znowu zapalę.
Wszyscy trzej wyszli, a za chwilę przynieśli węglarza. Rzucili go niezbyt lekko na ziemię, przyczem on krzyknął mocno, nie tyle z powodu niełagodnego obejścia się z nim, ile ze strachu na widok tego, co tu zobaczył. Wszak wtargnęliśmy do jego skarbca. Zacisnął zęby, że aż zgrzytnęły i powiódł wzrokiem, pełnym wściekłości, po rozsypanych przedmiotach. Gdy popatrzył do jamy, przebiegło mu przez twarz szczególne drgnienie, które wytłómaczyłem sobie w ten sposób, że niezawodnie jest jeszcze coś, czego nie znaleźliśmy dotąd.
— Kazałem cię do nas sprowadzić — rzekłem doń — aby się dowiedzieć od ciebie czegoś o tych przedmiotach. Do kogo one należały?
Milczał, a gdy powtórzyłem pytanie, znowu nie otrzymałem odpowiedzi.
— Połóżcie go na brzuchu i ćwiczcie dopóty, dopóki nie powie — rozkazałem.
Przewrócono go natychmiast, Halef dobył harapa. Widząc, że nie żarty, zawołał Szarka:
— Stójcie! Ja powiem!
— Więc mów, a prędko!
— Ta zbroja jest moją.
— Czy możesz to udowodnić?
— Tak jest. Miałem ją zawsze.
— I zakopujesz ją? Prawowitej własności nie ukrywa się przed nikim.
— Musi się to robić, jeśli się mieszka w lesie tak odludnie, żeby złodzieje nie zabrali.
— To są przecież twoi przyjaciele; nie potrzebujesz chyba ich się bać. Jakim sposobem przyszedłeś do posiadania tej zbroi?
— Odziedziczyłem ją.
— Po ojcach? Czyżby przodkowie węglarza pochodzili z tak bogatej i wybitnej rodziny?
— Tak, moi przodkowie byli wielkimi bohaterami. Z ich bogactw pozostała mi tylko ta zbroja.
— Innych skarbów nie masz?
— Nie.
— Zobaczymy!
Zapaliłem nowy smolak i poświeciłem w głąb jamy. W kącie leżały dwie paczki, owinięte szmatami, ukryte przedtem pod worem. Halef musiał zleźć i podać je nam na górę. Zabrzęczało w nich coś jak pieniądze, gdy niemi potrząsnął.
— Ciężkie. — rzekł. — Sądzę, że zawierają ładny pieniądz.
Węglarz wybuchnął zajadle przekleństwem i zawołał:
— Nie porywajcie się na te pieniądze! To moja własność!
— Milcz! — odparłem. — To nieprawda, gdyż twierdziłeś dopiero przed chwilą, że nie posiadasz innych skarbów.
— Czy muszę ci mówić o wszystkiem?
— Nie, ale szczerość byłaby tu wskazana. Twoje kłamstwa dowodzą właśnie, że nie przysługuje ci żadne prawo do tych rzeczy.
— Czy miałem wam nato pokazać swoje mienie, żebyście mi je zrabowali?
— Jesteśmy ludźmi uczciwymi i nie zabralibyśmy ci ani para, gdybyśmy byli przekonani, że te pieniądze rzeczywiście są twoje. Zresztą powinno to być dla ciebie obojętne, czy przywłaszczymy sobie te rzeczy, czy nie: ty i tak je utracisz, bo ciebie czeka śmierć pewna.
Tymczasem odwinięto szmaty i otworzono sakiewki. Były uszyte ze skóry jakiegoś dzikiego zwierzęcia. Na jednej stronie miały perłowe ozdoby, które otaczały w środku umieszczone imię i nazwisko „Stojko Witeź“. Napis wykonany był kirylicą, której używają w Serbii i przytykających do niej górskich okolicach. Witeź znaczy rycerz. Stąd łatwy wniosek, że właściciel tych pieniędzy nosił nazwisko Witeź, ponieważ przodkowie jego byli witeziami, czyli rycerzami. Z ich czasów pochodziła też zbroja. Obecnie widzieć można w owych stronach niekiedy łańcuszkowe, lub łuskowe pancerze, noszone tylko podczas pokojowych uroczystości, gdyż nie zdołałyby się oprzeć dzisiejszej broni palnej.
— Czy umiesz czytać? — zapytałem węglarza.
— Nie — odpowiedział.
— Wołają cię: Szarka, ale to jest tylko imię. A jak ci na nazwisko?
— Wizosz.
— A przodkowie twoi tak samo się nazywali?
— Wszyscy pochodzili z tej sławnej rodziny, a jeden z Wizoszów kazał zrobić ten pancerz.
— To kłamstwo. Teraz dałeś się złapać. Ta zbroja i te pieniądze należą do niejakiego Stojki Witezia. Zaprzeczysz temu?
Wytrzeszczył na mnie oczy w bezmiernem zdumieniu. Nie wiedział, że na sakiewkach wyszyte były litery i nie mógł sobie wytłómaczyć, w jaki sposób wpadłem na to imię i nazwisko.
— Masz dyabła w sobie! — wybuchnął.
— A ty pójdziesz do dyabła, jeśli mi nie powiesz natychmiast, gdzie szukać tego Stójki.
— Nie znam człowieka tego imienia, a rzeczy te są moje. Mogę złożyć na to uroczystą przysięgę.
— Wobec tego muszę ci uwierzyć, a ponieważ nie mamy prawa rozdzielać ciebie, od własności twojej, przeto niechaj razem z tobą przepadnie. Zabierz ją do swych słynnych przodków, którzy pewnie mieszkają w dżehennie.
Przytoczyłem w jego pobliże baryłkę z prochem i wyciągnąłem z niej korek. Potem odciąłem od wspomnianego kaftana pas sukna, skręciłem go jak sznurek i wsunąłem jeden koniec w baryłkę, a drugi zapaliłem od płonącego smolaka.
— Panie, co czynisz? — krzyknął przerażony.
— Wysadzę w powietrze ciebie razem z domem i wszystkiem, co w nim się znajduje. A my chodźmy stąd prędko, żeby być dość daleko i nie narazić się na uderzenia kamieni.
Udałem, że rzeczywiście wychodzę, a towarzysze za mną. Lont tlił dalej powoli, lecz pewnie.
— Stać, stać! — ryknął za nami Szarka. — To przecież straszne! Miejcież litość!
— Ty także nie miałeś dla twoich ofiar litości — zawołał do niego Halef. — Ruszaj do piekła! Życzymy ci szybkiej podróży!
— Wróćcie się, wróćcie! Ja powiem wszystko, wszystko! Weźcie tylko ten lont! Te rzeczy nie są moją własnością.
Byłem już na dworze, lecz wróciłem czempredzej, by zapytać:
— A czyje?
— Tego Stojki Witezia, którego przedtem wymieniłeś. Ale wyjmij lont z beczki!
— Tylko pod warunkiem, że wyjawisz nam prawdę!
— Tak, tak, tylko precz z ogniem od prochu!
— Pięknie! Mogę zresztą lont zapalić drugi raz. Halefie, zduś iskrę! Lecz ostrzegam cię, Szarko! Jeśli cię jeszcze przychwycę na kłamstwie, wówczas zapalę lont na nowo i nie pomogą żadne prośby twoje. Nie pozwolimy na to, żebyś się bawił z nami. Gdzie więc zabrałeś temu Stójce pieniądze i zbroję?
— Tutaj.
— Ach! Więc nie był sam, gdyż w tych okolicach nie jeździ się bez towarzystwa z takimi skarbami.
— Był z nim syn i służący.
— Ty ich zabiłeś?
— Starego nie. Bronili się i zmusili nas do tego, żeśmy ich zastrzelili.
— Więc Stojko jeszcze żyje?
— Tak.
— A gdzie?
— W karaule koło Rugowej.
— Rozumiem. Będą się starali wymusić na nim okup?
— Tak, Szut tego żąda. Jeżeli mu Stojko zapłaci, to ja będę mógł te rzeczy zachować dla siebie.
— A jeśli nie otrzyma okupu?
— To będę musiał podzielić się z Szutem.
— Kto jeszcze jest w to wtajemniczony?
— Nikt oprócz Szuta i moich parobków.
— Więc oni wzięli udział w napadzie na Stójkę?
— Tak. Sam byłbym nie dał rady trzem ludziom.
— Jesteście istotnie dyabelskiem stowarzyszeniem! Czy alim wie co o tem?
— Nie powiedzieliśmy mn nic, bo byłby zażądał także części łupu.
— Co zrobiliście ze zwłokami?
— Zakopaliśmy.
— Gdzie?
Zawahał się z odpowiedzią. Ujrzawszy jednak, że Halef zbliżył płonący smolak do lontu, rzekł:
— Nie zapalać na nowo! Miejsce to stąd niedaleko. Szukać go chyba nie będziecie?
— Właśnie, że to zrobimy.
— I będziecie kopali?
— Prawdopodobnie.
— Przecież zanieczyścicie się trupami!
— Ty uczyniłeś to także i nie bałeś się. Zaprowadzisz nas tam, jakkolwiek chodzić nie możesz. Zaniosą cię.
— To niepotrzebne. Sami znajdziecie miejsce z łatwością, gdy stąd pójdziecie do wozu, a stamtąd w zarośla. Jest tam kupa ziemi i popiołu, pod którą są pogrzebani. Obok leży motyka i łopata.
— Pójdziemy tam. Jeśli tak nie jest, jak mówisz, to wylecisz w powietrze. Zresztą jestem pewien, że nie zamordowaliście ich dlatego, iż się bronili; musieli umrzeć, żeby was nie zdradzili. Stary Stojko także postrada życie, skoro tylko okup zapłaci. Skąd jednak wpadłeś na pomysł umieszczenia go w karaule? Gdybyś go był ukarał w jaskini, byłbyś mógł sam dla siebie dostać i nie dzielić się z Szutem.
— Niestety przyszedł właśnie po walce; widział wszystko i nie mogłem nic przed nim zataić. Zabrał też zaraz z sobą Stojkę.
— Pocóż ten był u ciebie?
— Zamierzał u mnie przenocować, będąc w podróży z okolic Slokuczie, gdzie piastuje godność barjaktara swego plemienia.
— A dokąd jechał?
— W góry Akra do Batery, leżącej niedaleko Kroji. Jego syn chciał się tam ożenić.
— Mój Boże! Człowiecze, tyś naprawdę szatan! Zamiast na wesele poszedł na śmierć! Wziął z sobą tę cenną zbroję, aby się nią ozdobić na tę uroczystość. Dla ciebie właściwie niema stosownej kary! Każda, choćby największa, będzie za łagodna! Ale ojca przynajmniej uratować trzeba. Powiedz mi najpierw kiedy się to stało.
— Minęły dziś dwa tygodnie.
— Jak można się dostać do karaułu?
— Ja nie wiem, bo Szut trzyma to w wielkiej tajemnicy. Co najwyżej mógł to alimowi powiedzieć. Widzisz panie, że mówię ci wszystko otwarcie. Spodziewam się, że darujesz mi życie.
— My was nie zabijemy. Powinniście zginąć jak najprędzej, ale nie chcemy się plamić krwią waszą. Jesteście potworami, którym nie dorówna krokodyl, ani hyena. Pójdziemy teraz odszukać grób. Ty zostaniesz tu aż do naszego powrotu, a Omar będzie ciebie pilnował.
Zaopatrzywszy się w tęgie głownie, udaliśmy się na opisane miejsce. Nie należy sądzić, że ten łajdak przyznał się prędko do wszystkiego. Przeciwnie, wahał się często i ociągał, ale Halef, który trzymał smolak przy loncie, zmuszał go do mówienia.
Znaleźliśmy ową kupę, złożoną w większej części z popiołu niźli z ziemi, i rozkopaliśmy za pomocą leżących obok narzędzi. Trupy nie zostały odrazu zakopane, lecz wprzód spalone. Cztery nadwęglone czaszki dowodziły, ze przedtem usunięto w ten sposób jeszcze inne ofiary. Widok był ohydny, opuściliśmy więc to miejsce ze zgrozą. Halef i lord przesadzali się w wyrazach oburzenia, Domagali się, żeby z węglarzem i jego parobkami zakończyć natychmiast. Nie odpowiadałem z początku. Mnie samego opanowała straszna złość na tych łotrów.
— Czemu nie mówicie, sir? — zawołał Lindsay. — Ci zbrodniarze muszą być przecież ukarani!
— Tak się stanie.
— Pshaw! Wszak sami powiedzieliście, że właściwe władze nie mają tu żadnej mocy. Jeżeli my nie weźmiemy na siebie odwetu, to te wisielce umkną nam. Chcecie im nawet posłać kogoś, żeby im otworzył jaskinię.
— Pewnie, że to uczynię.
— Tak jest! Żeby ładnie mogli pouciekać!
— Nie przyślę im ich przyjaciela, lecz człowieka, u którego nie znajdą łaski i pobłażania. Dotychczas byłem tego zdania, że należałoby im istotnie strachu napędzić, ale życia nie pozbawiać. Teraz jednak, po odkryciu tej nowej, ohydnej, zbrodni, twierdzę wprawdzie nadal, że nie wolno nam samym porwać się na nich, ale kary mimoto nie unikną. Oswobodzimy tego Stojkę Witezia i przyślemy go tutaj. Sądzę, że on nie okaże się względem nich zbyt pobłażliwym sędzią.
— Well! Na to się zgadzam. Sami nie włożymy rąk w te brudy, ale ten barjaktar wykona zemstę, jakiej my nie wymyślilibyśmy nigdy. Zresztą jest to jeszcze wielkie pytanie, czy ten Stojko zdąży tutaj dość wcześnie, aby spełnić swój urząd sędziowski. Każdej chwili może nadejść przyjaciel węglarza i uwolnić jego i towarzyszy.
— Musimy oczywiście być na to przygotowani, ale żaden z nas przecież tu nie zostanie, aby temu zapobiec.
— Czemu nie? — zapytał tłómacz. — Ja jestem zaraz gotów tutaj się zatrzymać. Sir Dawid nie potrzebuje już mojej pomocy, bo pan jest przy nim. Wprawdzie odpadnie moje honoraryum, skoro urzędu dragomana...
— Ani słowa o tem! — wtrącił Lindsay. — Płacę mimoto. Well!
— Wobec tego pod tym względem nie poniosę szkody. Zostanę tutaj i dopilnuję tych potworów, dopóki Stojko się nie zjawi. A może pan myśli, że nie spełnię wiernie tej powinności? Sądzi pan zapewne, że będę skłonny do grzeczności dla tych ludzi, gdy się panowie oddalą?
— Nie — odparłem. — Miałem sposobność wypróbować pana. Słyszałem, jakie panu czyniono propozycye, na które pan jednak nie przystałeś. Nie zataiłeś pan przed lordem tego, że będzie musiał umrzeć, choćby nawet zapłacił wymagana sumę. Jestem pewny, że pan będziesz po naszej stronie, a nie po stronie węglarza i jego wspólników, ale nie wiem, czy masz pan dość sprytu i energii do wykonania tego, co dobrowolnie przyjąłeś na siebie.
— Proszę być o to spokojnym! Jestem także rodowitym Arnautą. Jako tłómacz mam do czynienia z ludźmi zarówno chytrymi, jak gwałtownymi. Potrafię naprawdę odwrócić od jaskini uwagę ludzi, którzyby tu przyszli przypadkiem. A gdyby podstęp nie wystarczył, użyję przemocy; uzbrojony jestem dostatecznie.
— Więc zrobiłbyś pan to istotnie?
— Pewnie! Czy zdaje się panu, że ja nie wiem, co mnie czekało, gdyby pan był nie nadszedł? Przyrzekli mi wprawdzie wolność; tak, ale byłbym jej nigdy nie ujrzał. Byliby mnie przy życiu nie pozostawili, obawiając się, że wszystko zdradzę. Zrobili mi tylko nadzieje, żebym namawiał lorda do wystawienia przekazu. W chwili w którejby go byli dostali, byłaby moja śmierć postanowiona. Jestem ojcem rodziny; żona, rodzice i dzieci byliby stracili żywiciela. Gdy się nad tem zastanowię, to ani mi przez myśl nie przejdzie być pobłażliwym dla tych zbrodniarzy.
— Well! Bardzo dobrze! — rzekł lord. — Nie potrzebuję już wprawdzie tłómacza, ale wynagrodzę za wszystko, a od dziś płace po sto dolarów. Dam także hojny bakszysz, jeśli wszystko pójdzie dobrze.
— To wszystko ładnie, ale z czego zapłacicie, sir, skoro wam wszystko zabrano?
— Odbiorę wszystko Szutowi. A gdybym tego nawet nie dostał, to podpis Dawida Lindsaya znaczy wszędzie tyle, ile on zechce.
— W najgorszym razie ja służę — rzekłem. — Sir Dawid Lindsay może rozporządzać moją kasą, która niestety nie jest taka niewyczerpana jak jego.
— Dobrze wam tak! — zaśmiał się. — Teraz skarżycie się na brak pieniędzy, a gdy wam w Stambule chciałem ofiarować mój portfel, aby się wam odwdzięczyć za towarzystwo w długiej podróży, opanowała was duma jak Hiszpana i wybiegliście precz. Mogliście dzisiaj mieć ładną sumkę, gdybyście byli wówczas wzięli pieniądze i sprzedali mi ogiera. Ale macie taką twardą, głowę, że wnet się z niej rogi wykłują. Well!
Wśród tych rozmów wróciliśmy do domu i weszliśmy do środka. Węglarz popatrzył na nas wzrokiem wyczekującym i frasobliwym zarazem.
— No i cóż, effendi? Czy przekonałeś się, że cię nie okłamałem? — zapytał.
— Powiedziałeś prawdę. Zastałem tam nawet więcej, niż było w twych słowach. Spalono tam dwóch jeszcze oprócz tych, o których chodziło. Kim byli tamci?
— To byli... byli... czy musisz to wiedzieć panie?
— Nie. Zachowaj to lepiej dla siebie. Ale wobec tego przyjąć trzeba, że zebrałeś obfity łup. Gdzie go trzymasz?
— Nie posiadam nic prócz tego, co znaleźliście tutaj u mnie.
— Nie kłam! Te rzeczy należały do Stojki. Gdzie znajduje się wypłacony ci przez Szuta udział w zdobyczy i dochód z rabunków, przedsiębranych oprócz tego na własny rachunek?
— Zapewniam, że nic więcej nie mam!
— Zihdi, czy podpalić lont? — zapytał Halef, zbliżając smolak do sznurka.
— Tak.
— Nie, nie! — zawołał Szarka. — Nie wysadzajcie mnie w powietrze! Wyznam prawdę: tu u mnie nic więcej niema.
— Tu nie, ale gdzie indziej?
Milczał.
— Mów, bo Halef groźbę wykona!
— Ja tu nic nie mam. Mój... mój szwagier przechowuje mi wszystko.
— Junak? A gdzie?
— Zakopane pod piecem.
— Aha! Więc nie czułeś się tutaj dość pewnym? No, niech to tam leży na razie. Nie mam czasu powracać, aby sobie przywłaszczyć te krwawe pieniądze. A teraz jeszcze jedno! Wy posługujecie się tajnem hasłem, po którem się poznajecie.
— Effendi, kto ci o tem powiedział?
— Ja to wiem. Jak brzmi to słowo?
— Nie wolno mi wyjawić.
— Proch zaraz rozwiąże ci język!
— Czy chcesz mnie zmusić do złamania przysięgi? Weźmiesz to na swoje sumienie?
— Ty widocznie sądzisz subtelnie o sumieniach drugich ludzi. Przysięga taka, jak twoja, nie jest dla mnie niczem, ale mimoto nie zmuszę cię do jej złamania. Nie zdradzisz więc tego słowa. Ale gdybym je sam powiedział, czy potwierdziłbyś, że jest tem właśnie?
— To mógłbym zrobić, bo w takim razie nie dowiedziałbyś się o niem odemnie. Ale to nieprawdopodobne, jakobyś ty je znał. Każdy poddany chowa je w najściślejszej tajemnicy. Zdrada pociąga za sobą karę śmierci wśród najstraszniejszych mąk.
— Nie łudź się! Jakbyś mnie przyjął, gdybym przyszedł do ciebie nocą jako obcy, zapukał w okiennice i zawołał przez nią te dwa słowa: „bir syrdasz!“
Drgnął i wytrzeszczył na mnie oczy, pełne przerażenia. To dowodziło, że to są słowa właściwe, nie potrzebowałem więc dopiero jego potwierdzenia. To hasło wyjawił mi przewoźnik w Ostromdży. Zaraz wtedy domyśliłem się, że używa go nietylko Mibarek, lecz że ma ono znaczenie dla całego stowarzyszenia Szuta.
— Cóż, mowę ci odjęło? — rzekłem.
— Panie, ty wiesz wszystko, wszystko! Niewątpliwie zapisałeś dyabłu duszę, za co on teraz służy ci wiernie, nie odstępując na krok i poucza o wszystkich tajemnicach.
— A mnie się zdaje, że on sprzyja daleko więcej tobie niż mnie. Twoja dusza jest w jego mocy; on cię też nie zdradził. Zbrodnia nosi zawsze zdradę w swem łonie. Już nigdy nie zobaczysz mojego oblicza. Radzę ci wejść w siebie, zanim umrzesz. Zabierzcie stąd tego draba!
— Panie, grozisz śmiercią! — zawołał. — Obiecałeś mi przecież, że nas nie zabijesz!
— Przyrzekłem i słowa dotrzymam. My na was się nie porwiemy, śmierć przystąpi do was z innej strony. Jest już tak blizko was, że rękę podnosi, aby was dosięgnąć.
— Jaka to śmierć? — zapytał pełen trwogi, kiedy go podnoszono, by go wynieść.
— Poznasz ją sam bardzo rychło; zbyteczne zapowiadać ci ją naprzód. Precz z nim!
Równocześnie dałem Halefowi polecenie, żeby na miejsce węglarza sprowadzono alima. Nie wniesiono go do domu, lecz położono przy ognisku. Halef zdjął mu z nóg pęta, aby mógł chodzić.
Wargi miał zaciśnięte i nie spojrzał na nas ani razu, chociaż trwoga śmiertelna wyzierała mu z oblicza.
— Żądam od ciebie pewnych wyjaśnień — powiedziałem doń. — Spodziewam się, że mi ich nie poskąpisz, chyba że wolisz dostać znowu pięćdziesiąt kijów. Chodzi mi o to, jak można niepostrzeżenie zajść do karaułu Szuta.
Anglika nie pytałem jeszcze dotąd, jak go tam zaprowadzono, miałem jednak powody przypuszczać, że się to stało drogą tajemną. O niej to musiałem się dowiedzieć. Alim patrzył przed siebie w ziemię, nie odzywając się ani słowem.
— No, czy nie słyszałeś mnie? — spytałem.
Gdy zaś milczał mimoto, skinąłem na Halefa, stojącego w pogotowiu z harapem. Ten zamierzył się do uderzenia. Na to cofnął się alim, rzucił na mnie spojrzenie, pełne wściekłości i nienawiści i rzekł:
— Nie każ mnie znowu bić! Będę ci odpowiadał, ale to na twoją zgubę. Kto się wciska w tajemnice Szuta, ten jest zgubiony. Nie będę cię okłamywał i wyznam prawdę. Ale ta właśnie prawda zaprowadzi was w objęcia straszliwej śmierci. To będzie moja zemsta. A więc co pragniesz wiedzieć?
— Czy jesteś zaufanym Szuta?
— Tak.
— Czy znasz jego tajemnice?
— Nie wszystkie.
— Ale znasz wejście do karaułu?
— Oczywiście.
— Więc opisz mi je!
Nienawiść popchnęła go do wielkiej nierozwagi. Nie myśląc o tem, zdradził się z tem, że grozi nam śmierć. Niewątpliwie było w tem wejściu tajemnem jakieś niebezpieczeństwo dla nieobeznanego z tem. Szło tylko o to, by się dowiedzieć, na czem ono polega, albo gdzie go się należy spodziewać. Rozumiało się samo przez się, że alim sam nie powiedziałby mi tego, a zmusić go nie mogłem ani przemocą, ani podstępem. Przeciwko mojej występowała jego chytrość, z tą nad moją przewagą, że ja nie znałem przedmiotu. Przemocą z tego powodu także trudno było co uzyskać. Mógł mi cokolwiekbądź skłamać, a ja byłbym musiał wierzyć.
Był tylko jeden środek na to, by wydobyć zeń prawdę: należało obserwować jego twarz. Taki człowiek jak on nie panuje, zwłaszcza w gniewie, nad wyrazem swej twarzy. On wogóle nie pomyślał nad tem, że twarz mogłaby go zdradzić.
W tym celu stanąłem tak, że chcąc do mnie mówić i patrzeć równocześnie na mnie, musiał się twarzą zwrócić do światła. Szturknąłem polanem w ognisko, żeby ogień strzelał wysoko. Przybrałem przytem minę jak najswobodniejszą i opuściłem powieki tak, że do połowy przykrywały mi oczy, a wzrok wydawał się przeto mniej ostrym, niż był w istocie.
— Nie znasz drogi przez góry i dlatego będziesz musiał jechać przez Koluczin — zaczął. — Ale ślady kół zawiodą cię do brodu o bardzo małej głębokości wody. Poniżej Koluczinu łączy się pod Kykis Czarna Drina z Białą i zwraca się potem ku północnemu zachodowi, poczem płynie pod Rugową. Ty jednak nie puścisz się wzdłuż Driny, lecz gościńcem do Rugowej. Jest to ten sam, który wiedzie od południa z Obridy do Spasii i sięga na zachodzie do Skutari. Droga ta ciągnie się wzdłuż lewego brzegu Driny, a Rugowa leży na prawym. Przybywszy tam, wstąpisz zapewne do chanu. Gospodarz nazywa się Kolami. Jaki to człowiek, tego nie potrzebuję ci mówić, bo czynisz i tak, co ci się podoba. Ale z tego, że opisuję ci wszystko tak dokładnie, możesz wywnioskować, że pewien jestem twej zguby.
Słowa, w których powiedział, że z Koluczinu nie mam jechać ponad Driną, lecz gościńcem, wyrzucił z siebie z pośpiechem i tak natarczywie, że dosłuchałem się w tem życzenia, żebym obrał tę drogę. Gdybym to musiał rzeczywiście uczynić w braku innej drogi, to należało zachować na niej wielką ostrożność.
— Zaprzestań tych uwag! — powiedziałem. — Nie pytałem o drogę, lecz o karauł.
— Karauł leży w wysokim lesie nadrzecznym. Każdy ci go wskaże. Zobaczysz tam odwieczną, napół rozpadłą, wieżę strażniczą wśród szeroko rozsypanych zwalisk. Wejście jest nie przy ziemi, lecz w górze. Budowano tak wówczas, aby utrudnić zdobycie karaułu szturmem. Kto chce się dostać drzwiami, musi się wspinać po drabinie.
— Czy jest tam jaka?
— Nie. Teraz już niepotrzebna. Mur ma kilka łokci grubości, więc wyłamano zeń kamienie w pewnych odstępach i umożliwiono wspinanie się. Na górze jednak nie znajdziesz nic prócz ruin i ścian zapadłych, nad któremi rozpina się błękit...
— A pod tem?
— Nic.
— Nie wierzę. Jak wysoko nad ziemią zrobione jest wejście do wieży?
— Wysokości może pięciu ludzi.
— Tam były dawniej komnaty, a pod niemi musiały się znajdować inne, które pewnie są i do dzisiaj. Nie budowano chyba wieży na piętnaście łokci w górę, nie zostawiając w środku wolnej przestrzeni.
— Jednak tak jest, gdyż mimo najtroskliwszego szukania nie zdołano znaleźć drogi na dół. Wieża wygląda jak kolumna, pełna od dołu aż do wspomnianej wysokości, a wydrążona dopiero na górze. Mimoto są pod nią właśnie, ale tylko przypadkowo, próżne miejsca, nie stojące z nią w żadnym związku. Nie były też z wieżą nigdy połączone. To są jaskinie gymisz laghymy[13], które znajdowały się tam w dawnych czasach. Szyb, który prowadził z góry do ziemi, zasypano, a krzaki i drzewa tak go zarosły, że go znaleźć nie można. Biegł tam także ganek podziemny od brzegu rzeki do szybu, a służył albo do spływu wody z kopalni, albo do sprowadzania jej z rzeki. Wejście tej sztolni również zamurowano i nikt o niej nie wiedział, dopóki nie odkrył jej przypadkiem jeden z naszych przyjaciół. Tym podkopem musisz wejść do kopalni. Ciągnie się on daleko w głąb ziemi i kończy wielką okrągłą komnatą, z którą łączy się kilka innych.
— W jednej z nich siedzi Stojko?
— Tak jest.
— A w której?
— W tej, która jest wprost naprzeciwko sztolni.
— Ale ona zamknięta.
— Tylko drewnianym ryglem, który łatwo odsunąć.
— A czy gankiem podziemnym można iść dobrze?
— Tak dobrze, że światła w nim nie potrzeba. Prowadzi całkiem prosto i regularnie wznosi się zwolna, tylko dno ma wyłożone trochę ślizkiemi deskami. Tworzą one rodzaj pomostu w jednem miejscu nad rozpadliną skalną, ale przymocowane są tak dobrze, że nie grozi najmniejsze niebezpieczeństwo.
Przy tych słowach machnął pogardliwie ręką, aby zaznaczyć, że niema niebezpieczeństwa, ale uderzył mnie podstępnie tryumfujący błysk jego oczu. Brwi mu się podniosły i opadły, jakby poruszone sprężyną jakiejś myśli. Spojrzenie i drganie powiek trwało zaledwie pół sekundy, ale powiedziało bardzo wiele. W tej rozpadlinie czyhało niewątpliwie niebezpieczeństwo.
Ponadto okłamał mnie niezawodnie już poprzednio. Dolnej części wieży nie wypełniały z pewnością same mury. Jeśli bowiem miały kilka łokci grubości, to dawały już dostateczne zabezpieczenie przeciwko nieprzyjacielowi, zwłaszcza że wejście leżało tak wysoko nad ziemią. Strażnicy, dawni mieszkańcy karaułu, potrzebowali nie tylko mieszkań, lecz także piwnic i sklepów. Czemuż mianoby nie umieścić ich w dolnej części wieży i budową pełnego muru marnować czas i materyał?
Czy była tam istotnie kopalnia srebra? Jeśli tak, to pochodziła w każdym razie z przed czasów panowania tureckiego, z epoki carów bułgarskich. Wiadomo naprzykład, że car Symeon, który rządził od roku 888. do roku 927., nietylko rozszerzył najbardziej granice państwa, lecz otoczył także opieką handel, nauki i sztuki.
Państwo jego rozciągało się na zachód mniej więcej aż do dzisiejszego Perzerinu, a więc do okolic, w których znajdowaliśmy się obecnie. Być więc może, że wówczas wykopano tu szyb. Przechodzącą tędy granicę kraju obsadzono wieżami strażniczemi, a jeden z tych karaułów miał służyć szczególnie do obrony kopalni.
Jeśli to przypuszczenie było prawdziwe, to należało też przyjąć, że wobec blizkości granicy, a więc ludów nieprzyjacielskich, szyb nie wychodził na otwarte pole, lecz do wnętrza wieży. Alim mówił o zwaliskach murów, znajdujących się obok. Może wejście leżało pod niemi, a więc przynajmniej pod osłoną karaułu.
Nie wierzyłem także w zasypanie szybu. Stare kopalnie zasypuje się tylko w krajach cywilizowanych. Turek nie podejmuje się uciążliwej pracy, przynoszącej jedynie koszta. Jemu to obojętne, czy jaki Bułgar lub Albańczyk wpadnie do dziury i kark tam skręci. „Allah tak chciał!“ powiada i tem się uspokaja.
Jeżeli otwór był jeszcze, to albo w karaule, albo w jego pobliżu, zakryty pozornie gruzami. Alim mógł mi to wyjaśnić, ale niepodobna było zmusić go do tego. Postanowiłem więc podstępem wydobyć zeń potrzebne mi wiadomości. Dlatego po jego zapewnieniu ostatniem zapytałem tonem obojętnym:
— Ale gdzież to niebezpieczeństwo, o którem mówiłeś?
— Okaże się ono dopiero wtedy, gdy wejdziecie do okrągłej komnaty, aby więźnia uwolnić.
— Na czem ono polega?
— Tego nie wiem, a nawet bez tej przyczyny nie wyjawiłbym tego. Niebezpieczeństwo znane przestaje być niebezpieczeństwem.
— Mogę cię batem zmusić do powiedzenia!
— Żebyś mnie nawet zabił, nie zdołam ci objaśnić czegoś, czego sam nie wiem. Gdybyś użył gwałtu, to ja znowu, aby uniknąć batów, zasłoniłbym się jakiemś kłamstwem, wyglądającem prawdopodobnie.
— A skąd wiesz o istnieniu niebezpieczeństwa?
— Szut o niem mówił; oświadczył bowiem, że kto przestąpi bez jego wiedzy próg okrągłej komnaty, jest zgubiony. Niezawodnie umieścił tam jakiś przyrząd, zabijający każdego niepowołanego wdziercę.
— Hm! A jak znaleźć wejście do tego podziemnego ganku?
— Można się tam dostać tylko od rzeki. Należy wsiąść do łodzi i popłynąć kawałek w górę. Na drugim brzegu ciągnie się gościniec, z tej strony zaś na lewo wznosi się z wody stroma skała. Uważając dobrze, zobaczysz miejsce, gdzie skała i rzeka tworzą zakręt. Woda tam bardzo głęboka, a nad nią znajduje się wejście do sztolni tak wysoko, że przy zwykłym stanie wody można, siedząc w łodzi, wjechać tam, nie uderzywszy głową.
— I tą dziurą zauważono dopiero niedawno?
— Tak, bo z góry zwisają rośliny i zakrywają ją całkiem. Podpływa się łodzią, jak daleko sięga woda i przywiązuje się ją do pala, wbitego w kamień.
— To jest dość niebezpieczne. I w ten sposób sprowadzono tam Stójkę?
— Jego i Anglika, który tu stoi przy tobie. Spytaj go, on to potwierdzi z pewnością.
— Czy są tam w dole jeszcze jakie izby oprócz okrągłej i tych, które do niej przytykają?
— Nie. Te leżą pod samym karaułem, ale głęboko. Napróżno szukaliśmy szybu, któryby prowadził w górę Zasypano go.
— A któż zanosi więźniom jadło i napoje?
— Tego nie wiem.
— Czy masz jeszcze co dodać do twego opisu?
— Nie; usłyszałeś już wszystko, co wiem. Szut zapewnił mnie, że każdy niepowołany musi umrzeć, wchodząc do owej komnaty. Dlatego twierdziłem, że idziecie na pewną śmierć, jeśli istotnie zamierzacie coś przedsięwziąć przeciw Kara Nirwanowi.
— Nie musimy sami wchodzić do sztolni. Poślemy tam innych.
— To zginą, a wy nie dowiecie się nawet, jak im tam poszło.
— W takim razie każę pojmać Szuta i on sam będzie musiał nas poprowadzić.
— Pojmać? — zaśmiał się. — Jeślibyś postanowił kogoś aresztować w Rugowej, to musiałbyś się właśnie udać do najlepszego przyjaciela Szuta. Nie zdołasz mu tam nic zrobić, gdyż poważają go bardzo. Jeśli pomocy przeciwko niemu zażądasz, to natkniesz się albo na jego sprzymierzeńców, albo na ludzi, którzy uważają go za wysoce pobożnego, uczciwego i dobroczynnego. Nikt ani jednemu słowu twemu nie uwierzy. My wpadliśmy w twoje ręce, ale on sobie z ciebie zakpi. Jeśli wystąpicie przeciwko niemu otwarcie, to obejdzie się z wami, jak z waryatami, jeśli zaś skrycie, to wpędzicie się w zgubę. Czyńcie, co wam się podoba; dżehenna będzie w każdym razie waszym udziałem!
— Piekło? Śmierć? O nie! Mylisz się znowu co do nas. Powiedziałeś mi o wiele, o wiele więcej, niż chciałeś. Każesz się nazywać alimem, uczonym, a jesteś taki głupi, że mnie litość zbiera nad tobą. Wszak pouczyłeś mię całkiem wyraźnie, na jakie wystawiamy się niebezpieczeństwa.
— Ja? Przecież ja ich sam nie znam.
— Nie usiłuj wywieść mnie w pole! Przekonałem cię już, że tego nie potrafisz. Pierwsze niebezpieczeństwo czeka nas na gościńcu między Koluczinem a Rugową. Tam czyhają Aladży, którzy ci towarzyszyli. Szut postarał się o uzbrojenie ich na nowo i dodał im pewnie jeszcze kilku towarzyszy. Pojedziemy prawdopodobnie gościńcem, gdyż nie boimy się naszych wrogów, ale niechaj się oni nas strzegą. Jeśli znowu na nas napadną, nie będziemy oszczędzać ich życia.
Zaśmiał się, chcąc ukryć zakłopotanie.
— To myśl bardzo śmieszna! — rzekł. — Aladży pewnie wam nic nie zrobią; cieszą się, że stąd umknęli.
— No, zobaczymy! Drugie niebezpieczeństwo, daleko większe, grozi nam w kurytarzu podziemnym na tem miejscu, gdzie przechodzić będziemy po deskach nad rozpadliną. Zapowiadam ci, że nie wejdziemy na nie, jeśli nie zbadamy ich wprzód dokładnie. Może są tak umieszczone, że nieobeznany z miejscem, wstępując na nie, musi wpaść do szczeliny. Nam się to pewnie nie zdarzy. W okrągłej komnacie, gdzie ty umieściłeś niebezpieczeństwo, będziemy zupełnie spokojni, że nam się nic nie stanie.
Wyrzucił przekleństwo i tupnął nogą, nie odzywając się już ani słowem.
— Widzisz chyba, że cię przejrzałem — mówiłem dalej. — Wiem, że mnie okłamałeś. Starałeś się odwrócić moją uwagę od rzeczywistego niebezpieczeństwa. Nie będę się z tobą już dalej spierał, ani ci tego odpłacał. Psy kąsają; to już ich natura, a wy psami jesteście. Wydobyłem już z ciebie wiadomości, mnie potrzebne, i każę cię zanieść napowrót do waszego haremu. Miej się dobrze, alimie i wysil twoją uczoność nad pytaniem, jak możnaby się wydostać z jaskini. Studyowałeś wasf ul arc i zapewne czujesz się w skale jak w domu.
Zabrano go i związano mu nogi. Potem chciał Halef rozniecić „ognik“, lecz mu tego odradziłem.
Postanowiliśmy teraz przekonać się, jaką sumę zawierały obydwie sakiewki. Halef przyniósł je z izby i wysypał zawartość na róg mojego pasa. Naliczyliśmy 600 piastrów w trzydziestu srebrnych medżidiach i ośm tysięcy piastrów w złotych funtówkach i półfuntówkach. Na co wiózł Stójko z sobą tyle pieniędzy?
Włożyliśmy je oczywiście napowrót do sakiewki i przyprowadziliśmy owe cztery konie, aby je obejrzeć; jeden z nich miał być znakomity. Był to złotawy kasztan z białą łatką na czole, zwierzę tak wspaniałe, że dosiadłem go, aby wypróbować, chociaż bez siodła. Okazał się nader czułym na nogi, lecz zauważyłem odrazu, że przeszedł jakąś nieznaną mi tresurę.
— Przepyszne bydlę! — rzekł lord. — Czy weźmiemy je?
— Naturalnie! — odpowiedziałem. — Zabierzemy wogóle wszystkie znajdujące się tu konie. Tylko dragoman zatrzyma sobie jednego. Tym łajdakom mogłoby się udać w jakiś niespodziany sposób wydostać z jaskini. Na ten wypadek musimy się przynajmniej przez usunięcie koni postarać o to, żeby nie mogli rychło ruszyć za nami.
— Well! W takim razie proszę dla siebie o kasztana! Jadąc tutaj, siedziałem na bydlęciu, które było chyba capem. Jeszcze teraz boli mnie cały sztelarz. Doznaję wrażenia, jak gdybym się stoczył ze szczytu Czimborasso, a na dole wpadł w bór dziewiczy. Nie macie chyba nic przeciwko temu.
— Nic nie mam przeciwko niemiłemu uczuciu w całym waszym sztelarzu.
— Niedorzeczność! Myślę, że pojadę na kasztanie.
— Weźcie go sobie!
— Na jak długo?
— Tego nie wiem, bo przecież nie jest naszą własnością.
— Chcecie tu także wyszukać właściciela?
— Jeżeli się da. Nie przypuszczam, żeby taki koń należał do węglarza. Może do Stojki?
— Słuchajcie, master! Posiadacie dwa, czy trzy przymioty, które mi się dość podobają; innych zalet brak wam zupełnie. Do kradzieży naprzykład nie widzę u was talentu.
— A u was on może jest?
— Zbyteczne pytanie! Lord nigdy nie kradnie. Ale tego kasztana zabrałbym sobie. Mamy zupełne prawo uważać go za dobry łup.
— Dla opryszka właśnie wszystko, co może ściągnąć, jest dobrym łupem. Odprowadźcie konie napowrót. Posiadamy dokoła ogniska i zobaczymy, czy mamy jeszcze dość szynki niedźwiedziej. Jest także kawałek łapy dla sir Lindsaya.
— Niedź... niedźwiedziej szynki? Niedź... niedźwiedzia łapa? — zapytał Anglik, roztwierając nagle swe szerokie usta.
— Tak, sir! Niech Osko i Omar pójdą po nasze konie, gdyż na nich znajdują się przysmaki, które wam wymieniłem.
— Z prawdziwego niedźwiedzia?
— Nawet z białego, któregośmy wczoraj złowili. Dał się wziąć łatwo, gdyż daliśmy mu na przynętę mączniki.
— Głupstwo! Mówcie rozsądnie! Macie naprawdę niedźwiedzia?
— Oczywiście. Udało nam się położyć trupem takie zwierzątko.
— Hallo! Musicie to opowiedzieć!
— Niech to Halef zrobi! On go zabił i zabrał futro, po którem łatwo poznacie, jaki to był miśko.
— Mały Halef? Zabił niedźwiedzia? Well! Można go o to podejrzewać. Hadżi idzie na przebój, gdy trzeba spełnić czyn odwagi. Niedźwiedzie tutaj w Szar Daghu! Ktoby to pomyślał? Halefie, bądźcie tacy dobrzy i opowiedzcie mi tę przygodę!
Hadżi nie omieszkał posłuchać wezwania. Opowiadanie sprawiało mu największą przyjemność, zwłaszcza gdy chodziło o czyn, w którym on sam brał udział. Rozpoczął swoim zwykłym sposobem:
— Tak, panie, trafiliśmy niedźwiedzia i uśmierciliśmy olbrzyma Szar Daghu. Ślady jego były jak u słonia, a wielkość jego mogła wprawić w drżenie wszystkie ludy ziemskie. Mimoto wbiła mu się kula w pierś, a nasz nóż przeciął mu życie. Nie będzie już jeść końskiego mięsa, ani łechtać sobie podniebienia deserem z malin. Upiekliśmy jego łapy i zjedliśmy prawie lewą stronę jego siedzenia. Jak się to stało, że wymazaliśmy go ze spisu życia ziemskiego, o tem dowiesz się, aby ci ta połowa łapy, którą jeszcze mamy, lepiej smakowała.
Jak wiadomo umieli się Lindsay i Halef porozumiewać mimo obustronnych braków w znajomości języków. Lord uzbierał sobie zapas wyrazów arabskich i tureckich a Halef starał się, ile mógł, podczas naszego współżycia z Lindsayem pochwytać słowa angielskie i wyryć je sobie w pamięci. Do tego ja, o ile nie było mówić o czem innem, opowiadałem małemu o naszych krajach. Zajmował się tem bardzo z miłości do mnie. Musiałem mu objaśniać rzeczy niezrozumiałe i nazywać je wyrazami mego języka ojczystego, a on usiłował sobie to zapamiętać. W ten sposób pozyskał dobry zapas wyrazów niemieckich i postanowił teraz koniecznie zużytkować te, w jego mniemaniu ogromne, wiadomości. To też z radością podchwycił nadarzającą się do tego sposobność.
Jego opowiadanie na pół tureckie, na pół zaś arabskie, naszpikowane było gęsto określeniami niemieckiemi i angielskiemi. Tych drugich używał bardzo często, nie troszcząc się o to, czy były właściwe, czy nie. Wytworzyło to mieszaninę, którą się w duchu ubawiłem. Lord jednak przysłuchiwał się poważnie, wtrącając od czasu do czasu jakieś pytanie, ilekroć Halef wskutek zbyt odważnego korzystania ze swych wiadomości stawał się niezrozumiałym. Zresztą żywa giestykulacya uzupełniała i rozjaśniała opowiadanie.
Tymczasem przyprowadzili Osko i Omar nasze konie i urządziliśmy rożen, na którym przygotowaliśmy do jedzenia resztki niedźwiedzia. Zresztą Halef oddał prawdzie należną jej cześć. Jakkolwiek bowiem rolę swoją w polowaniu na niedźwiedzia przedstawił w świetle bardzo jaskrawem, to jednak stwierdził, że nie żyłby już teraz, gdybym ja w odpowiednim czasie nie przyszedł był mu z nożem na pomoc.
Podczas jego opowiadania warto było widzieć grę twarzy lorda. Miał on zwyczaj, jeśli go coś zajmowało, nie odwracać oka od mówiącego i naśladować jego ruchy twarzy. To czynił także teraz. Na jego obliczu powtórzyła się jak najdokładniej gra twarzy Halefa. Jego oczy, brwi, duży nos i szerokie usta znajdowały się w ruchu nieustannym, a ruch ten z powodu szczególnej budowy twarzy i kontrastu z minami Halefa wywoływał skutek niezmiernie pocieszny.
— Well! — rzekł, gdy Halef skończył. — Dobrzeście to zrobili, kochany hadżi! Wydaje mi się wprawdzie, że popełniliście przy tem pewne niewłaściwości, ale nie baliście się — to pewne. Szkoda, że nie byłem przy tem! Mnie się coś takiego nie trafi! Gdy się zabieram do jakiego czynu bohaterskiego, wmiesza się zawsze coś, co mi w tem przeszkodzi.
— Tak — skinąłem głową — zdarza się nawet, że was przy tem schwytają i zamkną w karaule. Jakiż to czyn bohaterski skłonił was do przybycia na łeb na szyję do Albanii?
— Hm! — już dawno spodziewałem się takiego pytania. Wiedziałem, że się wkońcu będę musiał wyspowiadać. Bądźcie przekonani, że przyjechałem tu tylko z miłości i przyjaźni ku wam.
— Wzrusza mnie to głęboko. Przyjaźń, gotowa dać się na śmierć zawędzić w jaskini Szar Daghu, zdolna jest wycisnąć u mnie gorzkie łzy zachwytu.
— Nie drwijcie! Zamiar był dobry istotnie. Chciałem wam przyjść z pomocą.
— Ach tak? A wiedzieliście, gdzie nas spotkacie i czy znaliście grożące nam niebezpieczeństwo?
— Naturalnie! Zanim opuściłem Stambuł, odwiedziłem Mafleja, aby się z nim pożegnać. Syn jego Isla powrócił właśnie z Edreneh i opowiedział, co się tam stało. Tak dowiedziałem się, że chcieliście udać się do kupca Galingré w Skutari, aby go przestrzec przed wielką szkodą, a może i przed innemi niebezpieczeństwami. Słyszałem, że uwzięliście się na zbiegów; przedstawiono mi, jak są niebezpieczni i opowiedziano tyle o tym drabie, którego Szutem nazywacie, że zatrwożyłem się o was. Postanowiłem pośpieszyć wam z pomocą.
— Tej miłości nigdy wam opłacić nie zdołam, sir. Przyszliście nam z pomocą tak dzielnie i energicznie, że nie pozostało nam wkońcu nic innego, jak wydobyć was tutaj z jaskini.
— Śmiejcie się, śmiejcie! Czyż mogłem coś wiedzieć o tej norze?
— Nie. My także nie znaliśmy jaskini, ale nie wsadzono nas tam mimoto. Jak udało wam się potem wykonać wasz plan sławetny?
— Bardzo poprostu. Zapytałem w porcie, czy jest sposobność do wyjazdu natychmiastowego. Ponieważ tak nie było, przeto wynająłem mały parowiec Francuza, który nie wiedział jeszcze dobrze, jaki weźmie ładunek.
— To wygląda całkiem na sir Dawida Lindsaya! Ponieważ nie znalazł dobrego połączenia, wynajmuje cały parowiec. Gdzie ten statek? Czy odjechał po wysadzeniu was na ląd?
— Nie, czeka mojego powrotu. Stoi na kotwicy w Antiwari. Lichy port, za płytki, ale niestety nie można było inaczej.
— No, dalej! Co zrobiliście, stanąwszy na lądzie?
— Cóż miałem robić? Możecie to sobie wyobrazić! Wziąłem konie, tłómacza, kilku służących i pojechałem tu, gdzie spotkaliśmy się teraz. Oto i wszystko!
— Jeśli to jest „wszystko“, to chciałbym wiedzieć, co znaczy u was „nic“. Mieliście w drodze dość czasu na przygotowanie planu.
— Plan? Idźcie z waszymi planami! Rzecz wypada zawsze inaczej, niż była w planie.
— W takim razie nie dziwi mnie to wcale, że wpadliście tak wspaniale. Przedsiębiorąc coś takiego, należy się trochę namyślić nad wykonaniem.
— Ja też to uczyniłem i nie potrzebowałem na to czasu. Kupiłem sobie najpierw książkę „Redhouse turkisch and englisch dictionary“, zapłaciłem sto ośmdziesiąt piastrów...
— I mimo słownika najęliście dragomana?
— Musiałem. W słowniku było za dużo pisma tureckiego, którego nie umiałem czytać.
— A więc już od początku waszej podróży na odsiecz towarzyszyło wam ogromne powodzenie! Kupiliście książkę, której nie mogliście przeczytać. To bardzo dobre! Trzeba było jeszcze dla polepszenia sprawy wziąć tłómacza, nie umiejącego po angielsku, a bohaterstwa mogły się już były zacząć.
— Słuchajcie, sir, skoro mnie wyśmiewacie, to dosiądę kasztana i zostawię was tu na marne!
— I wjedziecie znowu w ręce Aladżym i Szutowi, aby was napowrót zamknęli. Myśl jazdy do Rugowej nie była zresztą tak złą z waszej strony. Któż ją wam podał?
— Wywiady u tłómacza i mapa. Dowiedziałem się, że pojechaliście do Menlik, chcąc udać się do Skutari. Mogliście użyć tylko jednej drogi, jechałem więc tędy naprzeciw.
— Zapomnieliście przy tej spekulacyi, że nie mam zwyczaju jeździć gościńcami. To rzeczywiście tylko przypadek, że tu jesteśmy. Gdybyśmy musieli szukać Szuta gdzieindziej, śmierć byłaby was niechybnie spotkała. Przyznaję się szczerze do serdecznej wdzięczności dla was za to, że przez życzliwość ku nam naraziliście się na takie niebezpieczeństwa, ale domyślam się, że wiódł was jeszcze jeden skromny cel.
— Jakiżby?
— Sami to wiecie. Czy się nie mylę?
Wskazałem przytem przez ramię na nasze konie. Lord zwrócił tam nos, jak gdyby mu zawadzał, odkrząknął kilka razy i odrzekł:
— Well! Zgadujecie całkiem słusznie. Sądziłem, że rozmyślicie się co do karego. Chciałbym go bardzo posiadać. Zapłacę kolosalne pieniądze.
— Nie mam Riha na sprzedaż. Tak postanowiłem. Nie odbiegajmy od waszego opowiadania! Czy nie zapomnieliście przypadkiem w Antiwari o najważniejszem, co mieliście uczynić: o kupcu Galingré?
— Oczywiście, że o nim pamiętałem; byłem tam nawet. To się samo przez się rozumiało. Wyjechaliście do niego, musiałem się więc dowiedzieć, czyście już tam byli.
— To było jeszcze niemożliwe. Ale ostrzegliście go zapewne?
— Naturalnie.
— Cóż on na to?
— On? Hm! Nie zastałem go.
— Czemu?
— Udał się w okolice Pristiny na tak zwane Kosowe Pole, aby zakupić zboże. Galingré dorobił się na handlu zbożem ogromnego majątku. Teraz sprzedał interes i chce się przenieść w głąb kraju do Uskub, aby tam nowy założyć, gdyż okolice tam nadzwyczaj żyzne, a przez nową kolej stworzy się nowa droga zbytu.
— Od kogo dowiedzieliście się o tem?
— Od tłómacza, który słyszał o tem w mieście.
— Nie u samego Galingrégo?
— Nie.
Znałem bardzo dobrze zacnego lorda. Domyśliłem się, że chciał być bardzo przebiegłym, ale popełnił właśnie największe głupstwo. Lubił wyszukiwać przygody, lecz najczęściej padał ich ofiarą.
— Czy najęliście tłómacza i służących już w Antiwari? — spytałem.
— Tak. Potem pojechaliśmy do Skutari. Droga była przykra, twardo brukowana, a miejscami powyrywana, aby ją na wypadek wojny uczynić trudną do przebycia. Następnie posuwaliśmy się godzinami przez bagna i przybyliśmy bardzo powalani, ale szczęśliwie, do Skutari, gdzie zapytałem natychmiast o mieszkanie Galingrégo i poszedłem do niego.
— Kto was przyjął?
— On wyjechał, jak już powiedziałem, do Pristiny. Zaprowadzono mnie do kantoru, zupełnie pustego, ponieważ interes już był sprzedany. Przyjął mnie jego dysponent, człowiek zręczny, doświadczony i miły.
— Jego nazwisko?
— Hamd en Nassr.
— Aha! Znakomicie!
— Znacie go może, master?
— Nawet nie źle.
— Prawda, że wspaniały chłop?
— Bardzo! Niewątpliwie ucieszył się z waszego poznania, zwłaszcza jeżeli wspomnieliście mu co o mnie.
— To szczególne! Robił na mnie wrażenie, jakby was nie znał!
— Miał z pewnością powód do tego. Oczywiście wyjawiliście mu cel swego przybycia?
— Tak, opowiedziałem mu o waszych przygodach w Stambule, w Edreneh, o ucieczce Baruda el Amazat, Manacha el Barsza i dozorcy więzienia, a w końcu ostrzegłem go poważnie przed bratem pierwszego, Hamdem el Amazat; zapewniłem go, że to łotr, który chce oszukać master Galingré’go, morderca, którego ścigano długo, ale niestety daremnie.
— Znakomicie! Cóż on na to?
— Podziękował kilkakrotnie najserdeczniejszymi uściskami dłoni i kazał podać wina. Pochwalił się, że Hamda el Amazat poznano w swoim czasie i napędzono. Uważał to nawet za rzecz rozumną. Potem dopytywał się, którą obiorę drogę, aby spotkać się z wami. Powiedziałem mu, że udaję się do Kakandelen i Uskub, gdzie spodziewam się zejść z wami napewno. Przyznał mi słuszność i udzielił najlepszych rad.
— Poczciwiec!
— Tak! To wprawdzie Turek, ale na wskróś gentleman. Dał mi nawet list polecający.
— Tak! Do kogo, szanowny panie?
— Do największego handlarza końmi w całym kraju, Kara Nirwana w Rugowej, przez którą prowadziła moja droga. Ale nie znał widocznie dobrze tego draba, gdyż przez niego właśnie wpadłem w błoto.
— Czy list był zamknięty?
— Tak.
— A wy nie otworzyliście go i nie przeczytaliście wcale?
— Co wy sobie o mnie myślicie, master? Gentleman lord ze Starej Anglii i naruszenie tajemnicy listowej! Czy macie mnie za tak ordynarnego?
— Hm! Przyznaję się otwarcie, że w tym wypadku byłbym takim ordynarnym.
— Naprawdę? Otwieracie cudze listy, ale koń cudzy święty jest dla was! Dziwny z was człowiek!
— Dziwactwo jest czasem korzystne. Więc rozmawialiście tylko z tym master. Czy Galingré niema rodziny?
— Żonę i córkę zamężną. Zięć mieszka w tym samym domu.
— Na waszem miejscu kazałbym się był tym osobom przedstawić!
— Chciałem też, ale zięcia w domu nie było, a damy były w negliżu i wogóle tak zajęte pakowawaniem, że nie miały czasu na wizyty.
— Czy same kazały wam to oznajmić?
— Nie, dysponent tak powiedział.
— A dlaczego się pakowały?
— Bo wyruszają właśnie do Uskub. Galingré wyprawił do nich z Pristiny posłańca, że nie wróci wcale do domu, lecz uda się stamtąd zaraz do Uskub, aby na nie tam czekać. Miały rozpocząć podróż we dwa do trzech dni po moim odjeździe.
— Czy nie wiecie, kto był tym posłańcem Galingrégo?
— Nie.
— Tak! Hm! Czy nie zwierzył się wam ten Hamd en Nassr, że był nim on sam?
— Nie. Zresztą mylicie się co do tego. On nie mógł im przynieść wiadomości, gdyż jako dysponent musiał w domu pozostać.
— O nie! Odprowadził Galingrégo, a potem wrócił, aby zabrać jego rodzinę i majątek.
— Gdyby tak było, to byłby mi o tem powiedział.
— On inne jeszcze rzeczy zataił przed wami. Ten miły pan, którego nazwaliście prawdziwym gentlemanem, jest wyrafinowanym łotrem.
— Master, tego nie potraficie udowodnić!
— Nawet bardzo łatwo. Po waszym odjeździe wyśmiał się z was porządnie.
— Wypraszam to sobie!
— Powiem wam nawet, że uważał was za kolosalnego głupca i dotąd jeszcze uważa.
Podczas tej rozmowy upiekła się szynka i łapa. Lindsay otrzymał łapę i wsunął właśnie w usta pierwszy kawałek. Po moich ostatnich słowach zapomniał je już zamknąć. Wytrzeszczył na mnie oczy z łapą w lewej ręce, z nożem w prawej, a kawałkiem mięsa w otwartych ustach. Następnie wypluł mięso i powiedział:
— Czy to na seryo, sir?
Nazywał mnie zawsze master. Jeśli kiedy powiedział sir, było to oznaką gniewu.
— Najzupełniej — odrzekłem.
Zerwał się, odrzucił nóż i łapę, zakasał rękawy i zawołał:
— Well! Wobec tego boksujemy się! Powstańcie, sir! Dam wam głupca w żołądek, że polecicie z tej doliny na pustynię Gobi! Ja, lord Dawid Lindsay, głupiec?
— Siedźcieno, sir! — odparłem spokojnie. — Ja was tak nie nazywam, powiedziałem tylko, że on was za takiego uważa.
— Skąd o tem wiecie?
— Tak sobie myślę.
— Tak! Ale ja z was te myśli wypędzę, sir! To wszystko jedno, czy sami nazwiecie mnie głupcem, czy powiecie, że ktoś drugi tak mówi. Wstawajcie! Kto ma odwagę mnie obrażać, ten musi mieć ją także do boksowania się ze mną. Dam wam tak w żołądek, że wyskoczy wam temi nieposkromionemi ustami!
— Dobrze, ja stanę, sir! Ale nie teraz, dopiero po skończeniu naszej rozmowy.
— Nie czekam tak długo!
— Jeżeli prędzej nie stanę, będziecie musieli zaczekać. Poszkapiliście się okropnie, za to powinniście dostać order. Pojechaliście do Skutari, aby ostrzec Galingré’go przed Hamdem el Amazat, a zamiast tego pobudziliście Hamda el Amazat, do ostrożności przed nami. Zdążaliście do Antiwari, aby nam pomóc w odwróceniu niebezpieczeństw, a uczyniliście wszystko, co było można, aby oddać nas w ręce wrogów. Tak, wy sami prosto wleźliście w pułapkę, nie przeczuwając niczego. Nic dziwnego, że się z was teraz śmieją. Jeśli sądzicie, że uważają was za cud rozumu, to was nie pojmuję.
Te słowa wzmogły jeszcze gniew jego. Zacisnął pięści, zrobił szeroki rozkrok przedemną i zawołał:
— Na to się wobec mnie odważacie, wy master, wy mister, wy sir, wy... wy mosieh? No, dalej! Zaczyna się boksowanie! Palnę was raz tak, że szczerby z was polecą, jak z garnka glinianego!
— Jeszcze tylko trochę cierpliwości, sir! Czy nie domyśliliście się, że ten, którego ostrzegliście, był właśnie tym, przed którym chcieliście ostrzec?
— Co? Jak? Gdybym był to zrobił, nazwałbym się już nie głupim, ale wprost waryatem!
— To się tak nazwijcie! Ale mnie się nie dziwcie, że włożyłem tylko słowo głupiec w usta drugiego. Czy nie zastanowiło was imię dysponenta?
— Hamd en Nassr? Nie.
— A ten, przed którym ostrzegaliście, nazywa się Hamd el Amazat!
— Czy to coś znaczy, że są te same imiona? Miliony ludzi mają te same imiona.
— Dobrze! Przecież opowiadaliśmy wam, co nam się zdarzyło na Saharze: o zamordowaniu Galingré’go, a następnie przewodnika Sadeka na szocie. Czy pamiętacie jeszcze imię mordercy?
— Tak, to był właśnie Hamd el Amazat.
— Nazywał się wówczas inaczej. Przypomnijcie sobie!
— Aha! „Ojciec zwycięstwa“, po arabsku Abu en Nassr.
— Porównajcie więc nazwiska Hamd el Amazat i Abu en Nassr z nazwiskiem dysponenta, Hamd en Nassr! Lindsay trzymał wciąż jeszcze pięści wzniesione. Teraz opuścił je powoli. Dolna warga opadała mu także coraz to niżej, a twarz nabrała wyrazu tak rozczulającej skromności, że się musiałem roześmiać.
— Hamd... en... Nassr...! — wyjąkał. — O nieba! To nazwisko składa się z dwu nazwisk mordercy! Czyż...
Utknął.
— Tak jest w istocie, sir! Ostrzegaliście mordercę przed nim samym. Uważał was za tak... tak..., chcę powiedzieć, nieszkodliwego, że zaopatrzył was w list polecający do Kara Nirwana ze wskazówką, żeby was ujęto. Wy oddaliście ten list ze wzruszającą uczciwością wedle adresu, poczem was oczywiście pojmano i tu sprowadzono, aby was zasądzić na śmierć jak wągra lub trychinę w kiełbasie. Poza tem wyjawiliście, że my przybywamy i daliście tem broń w rękę człowiekowi, o którego nam chodzi. To wprost bezprzykładnie dobra i rozumna przysługa, jaką wyrządziliście sobie i swoim przyjaciołom. To wam chciałem powiedzieć. A teraz, sir. boksowanie może się zacząć. Jestem do tego gotów. A więc, come on!
Wstałem i także odwinąłem rękawy. Gdy jednak zamierzyłem się na Lindsaya, odwrócił się on powoli, usiadł na swojem miejscu, poskrobał się oburącz za uszami i westchnął tak gwałtownie, jak gdyby miał poważny zamiar zdmuchnąć ognisko.
— No, sir, chcecie, zdaje się, rzucić mnie na pustynię Gobi?
— Cicho, master! — prosił płaczliwie. — Czuję się tak, jak gdybym sam miał Gobi w głowie!
— Roztrzaskać jak garnek!
— Ja sam jestem najlichszym garnkiem na świecie.
— Wydusić mi żołądek przez moje usta!
— Milczcie, milczcie! Muszę myśleć o własnym żołądku. Noszę w nim lorda Dawida Lindsaya, ale jakiego! Well! Yes!
— Teraz stracił bardzo dużo w waszych oczach niezrównany gentleman w Skutari?
— O biada! Dajcie mi pokój z tym drabem! Co on sobie o mnie pomyśli? Zapewne to, że mam w głowie ser zamiast mózgu!
— Takie było poprzednie moje zdanie, a wy chcieliście się o to ze mną boksować. Czy zrzekacie się teraz tego zadośćuczynienia?
— Chętnie, bardzo chętnie! O boksowaniu mowy być nie może, ponieważ wy mieliście słuszność. Sam siebie wyboksowałbym teraz. Master, bądźcie tak dobrzy i dajcie mi w papę, ale tak, żeby odgłos doleciał do Oldengland!
— Nie, sir, tego nie zrobię. Kto uznaje swój błąd, temu darowuje się karę. Dla waszego zaś uspokojenia powiem, że nie wyrządziliście nam żadnej szkody, a tylko sami padliście ofiarą błędu.
— Mówicie to tylko, by zmniejszyć moją winę.
— Zapewniam, że to prawda.
— Nie wierzę temu. Hamd el Amazat jest teraz na was przygotowany.
— Nie, on przypuszcza, żeśmy poginęli.
— Ani mu to przez myśl nie przejdzie!
— I owszem! Słyszał, że tu mają nas zamordować. Będzie sądził, że jeśli tu uda się nam umknąć, to tem pewniej wpadniemy w ręce Szutowi. Nie boi się więc niebezpieczeństwa z naszej strony.
— Skądby się dowiedział o wszystkiem?
— Od Szuta.
— Ach! Czy wiecie, że tam był?
— Tak. A czego nie słyszałem, tego się domyślam. Jeśli wam się zdaje, że kupiec Galingré znajduje się w Pristinie, to się grubo mylicie. Był może nawet waszym sąsiadem w więzieniu, gdyż siedzi w karaule w Rugowej.
— Master!
— Tak, tak! Hamd el Amazat wstąpił tylko na to do jego handlu, żeby go zrujnować. Odprowadził go do Pristiny i oddał w ręce Szuta. Tam obrabowali go z pieniędzy. Mając porobić zakupy zboża, wziął niezawodnie z sobą wielką sumę. Hamd el Amazat namówił go prawdopodobnie do sprzedaży interesu i założenia nowego. W ten sposób zlikwidowano majątek Galingré’go. Ponieważ jego samego niema w Skutari, dostanie się majątek w ręce żony, lub zięcia. Aby go posiąść, musi Hamd el Amazat upewnić się co do tych osób i to tak, żeby o tem nikt się nie dowiedział. Dlatego przyniósł im niezgodną z prawdą wiadomość, że Galingré pojechał wprost do Uskub, a oni mają się tam udać za nim co prędzej. Spakują się i pojadą, ale nie do Uskub, lecz do Rugowej, gdzie znikną razem z wszystkiem, co będą z sobą wieźli. Ten plan powzięto już dawniej i wykonywano z wyrafinowaną chytrością. Hamd el Amazat wezwał brata, żeby przybył do Rugowej i spotkał się z nim w Karanirwan-Chan. Ta kartka wpadła mi w ręce i służyła jako przewodnik. Obydwaj bracia zamierzają rozpocząć jakiś interes, albo żyć ze zrabowanych pieniędzy. Część łupu przypadnie Szutowi. Galingré’go nie zabili, lecz pozwolili mu jeszcze żyć, aby za pomocą jego podpisu wydostać nieściągnięte należytości, jeśli takie będą. Tak ja sobie przedstawiam przebieg tej historyi i zdaje mi się, że nie bardzo się mylę.
Lindsay milczał. Popełniony błąd tak go przygnębił, że na razie nie mógł myśleć o niczem innem. Przytrzymałem łapę niedźwiedzią nad ogniem, aby ją przygrzać i podałem mu ją, mówiąc:
— Zapomnijcie teraz o tem, co się stało, a zajmijcie się tym przysmakiem. To wam lepiej posłuży.
— Wierzę, master! Ale dać łapę niedźwiedzią w nagrodę za takie głupstwa, to pobłażliwość zbyt wielka. Wezmę ją jednak, ale tego figla nie daruję. Biada temu dysponentowi, gdy go w ręce dostanę!
— Nie znajdziecie sposobności do tego. Przewodnik Sadek, którego on zastrzelił, był ojcem naszego Omara.Hamd el Amazat musi paść ofiarą krwawej zemsty jego syna. Nie zdołamy uczynić nic innego, jak postarać się o możliwie ludzkie załatwienie tej sprawy. Jedzcie więc, sir! Jak się wam w Rugowej powiodło, to opowiecie mi potem.
— Gotów jestem zaraz zacząć te zwierzenia. Będą one solą do pieczeni.
Wsunął tęgi kawał między zęby, a tak gorliwie żuł, że mu się aż nos poruszał do góry i na dół.
— Przyjechawszy do Rugowej — rzekł — zamieszkaliśmy w chanie Kara-Nirwana. Gospodarzowi, który był właśnie w domu, oddałem list polecający. Przeczytał go uważnie, schował i uścisnął mi rękę bardzo serdecznie, zapewniając przez tłumacza, że polecono mu mnie, jak najlepiej, że mogę liczyć na niego, być jego gościem, dopóki mi się spodoba i nie myśleć o żadnej zapłacie.
— Wy zaraz pokazaliście mu naturalnie pieniądze?
— Oczywiście! Chciałem go pouczyć, że lord z Oldengland może zapłacić, a skoro nie przyjmą zapłaty sowicie wynagrodzić.
— Wiem o tem z rozmowy węglarza z alimem, którą podsłuchałem. Domyślał się on, że jesteście bardzo bogaci. Zawsze to lepiej na obczyźnie, zwłaszcza tu wobec tych ludzi niepowściągliwych, zataić, jakie się posiada środki.
— Czyż miałem dopuścić do tego, by mię uważali za żebraka, starającego się o listy polecające po to, żeby móc jeść i pić za darmo?
— Takie jest wasze zdanie, sir. Ja powiadam wam jednak, że prawie nigdzie nie pozwolono nam podczas podróży płacić, chociaż nie brano nas za żebraków.
— W takim razie nie pojmuję, jak wy się urządzacie. Ze mną jest zawsze tak: gdziekolwiek przyjadę, zaraz chcą najpierw widzieć u mnie pieniądze. Im więcej płacę, tem natarczywiej się upominają. Krótko, węzłowato, dałem wszystkim służącym Kara Nirwana dobry bakszysz, za co okazywali mi wielką wdzięczność.
— Która zakończyła się ostatecznie tem, że pozbawiono was wszystkiego, nawet wolności. W jaki sposób zwabili was do pułapki?
— Przez tłómacza, któremu po drodze opowiadałem o mych podróżach. Między innemi wyraziłem się, że lubię wykopywać starożytności, skrzydlate byki itp., że jednak nigdy w tem szczęścia nie miałem. On powtórzył to gospodarzowi, a ten mnie zapytał, czy przybyłem w te strony w tym samym celu. Zarazem oświadczył, że ma miejsce, na którem możnaby znaleźć coś cennego, że jednak rząd zabronił robić poszukiwania.
— Ach, tak! Wymyślił ten zakaz, aby was w nocy wywabić z domu.
— Tak jest. Dał mi również do poznania, że tłumacz nie śmie wiedzieć o niczem. Przyszło mi na myśl dać gospodarzowi słownik, kupiony w Stambule, a dla mnie nieużyteczny. Zabrał go i poszedł, aby go przestudyować, jak przypuszczałem.
— A toście zacnie postąpili! Nie mógł z wami mówić bez pomocy tłumacza, a ten byłby was ostrzegł. Z książką daliście mu w rękę środek wciągnięcia was w sidła bez podejrzenia ze strony tłumacza. Nie zrzucajcie więc winy na drogomana. Sobie musicie wszystko przypisać. Czy Szut zoryentował się w książce.
— Z łatwością, bo umiał czytać po turecku. W niedostrzeżonej przez nikogo chwili dnia następnego skinął na mnie, żebym się z nim udał do odległej izby, gdzie zostaliśmy sami. Książka leżała na stole. Popodkreślał sobie słowa, przeczytał mi je po turecku i wskazał na umieszczone obok tłumaczenie angielskie. Najczęściej powtarzały się słowa kanad aslani i maden.
— A więc skrzydlaty lew w kopalni?
— Tak jest. Zrozumiałem to powoli. Potem powiedział mi w ten sam sposób, że zaprowadzi mnie w nocy przez rzekę do kopalni na miejsce, w którem znajduje się ta rzeźba.
— A wy uwierzyliście w tę niedorzeczność.
— Cóż w tem dziwnego? Skoro nad Tygrysem są skrzydlate byki, to nad Driną mogą być lwy skrzydlate.
— W takim razie znacie lepiej odemnie historyę, gdyż ja uważałbym to za niemożliwe.
— Mniejsza o to, czy możliwe czy nie, dość że uwierzyłem i skinąłem mu w odpowiedzi głową. Temsamem sprawa była ubita. Kiedy wszyscy zasnęli, zabrał mnie z sobą i zaprowadził do wsi nad rzekę. Tam wsiedliśmy do łodzi i on powiosłował w górę rzeki aż do ściany skalistej, w której jest otwór, zakryty gęsto zwisającemi roślinami. Tam wjechaliśmy, przywiązali łódź, a Szut zapalił pochodnię. Wnet dostaliśmy się już pieszo do kurytarza, podobnego do sztolni z podłogą, wyłożoną deskami. On szedł naprzód z pochodnią, a ja za nim. Sztolnia wznosiła się zwolna pod górę. Po pewnym czasie dotarliśmy do dużej okrągłej komnaty, w której ścianie ujrzałem kilkoro drzwi bardzo nizkich. Zobaczyłem także kółko, w które Szut wetknął pochodnię. Następnie klasnął w ręce. Otworzyły się jedne z drzwi i ukazał się służący, któremu dałem był poprzednio bakszysz. W ręku młot trzymał. Szut odemknął inne drzwi i wskazał mi wnętrze. Gdy się schyliłem, aby tam zajrzeć, uderzył mnie parobek młotem w głowę tak, że upadłem.
— Ależ. sir, czy nie powstało w was podejrzenie?
— Nie. Ciekaw jestem, czy uważalibyście Kara Nirwana za takiego łotra, gdybyście go zobaczyli! Ma twarz tak uczciwą, że budzi zaufanie natychmiast. Tu dopiero dowiedziałem się, że to Szut.
— Prawdopodobnie spotkam się z nim także i przypatrzę się jego fizyognomii. Cóż dalej?
— Gdy odzyskałem przytomność, przekonałem się, że jestem sam. Ręce miałem wolne, ale nogi tkwiły w żelaznych kółkach, przytwierdzonych do ziemi Pod sobą i dokoła poczułem skałę. Do powały ręką nie dosięgałem, gdyż nie mogłem wstać. Skazany byłem na to, żeby siedzieć lub leżeć — byłem uwięziony!
— Energiczna, lecz kto wie, czy nie zasłużona kara na waszą nieostrożność. Jakiegoż doznaliście wtedy uczucia? Coście myśleli?
— Możecie sobie to wyobrazić. Kląłem i modliłem się, wołałem, ryczałem godzinami, ale nikt mnie nie słyszał. Ograbili mnie też ze wszystkiego. Nawet zegarek i kapelusz zabrali.
— No, po stracie tego wysokiego popielatego cylindra pocieszycie się łatwo, chociaż jazdę aż tu odbyliście z odkrytą głową, Ale co się tyczy zegarka, to nie należało się spodziewać, żeby rabusie zostawili wam to kosztowne, brylantami wysadzane cacko, iżbyście w ciemnej celi mogli rozpoznawać godziny.
— A on byłby mi je ładnie wybijał. Nie wiedziałem więc, jak długo trwało moje omdlenie. Nie mogę też oznaczyć, ile upłynęło czasu, zanim ktoś przyszedł. Wreszcie otworzono drzwi, a w nich stanął Szut ze świecą, atramentem, papierem, piórem, moją książką i kartką. To wszystko położył przedemną. Dwoma pistoletami trzymał mnie w szachu, ażebym, mając wolne ręce, nie porwał się na niego. Za pomocą wyciągów z książki, spisanych na kartce, oznajmił mi, że będę musiał umrzeć, jeżeli nie wystawię mu przekazu na dwieście pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Przekaz ten miałem na papierze napisać. Przytem wydobył odebrany mi przedtem sygnet i kawałek laku.
— To prawie sześćdziesiąt tysięcy koron. Byłby to znakomity interes dla Szuta, gdyby częściej łowił takie ptaszki i rzeczywiście otrzymywał pieniądze. Wy jednak wzbranialiście się na to przystać?
— Naturalnie. Odwiedził mnie jeszcze kilka razy, ale zawsze z tym samym skutkiem. On ryczał do mnie po turecku, po rumuńsku, może nawet po persku, a ja odpowiadałem po angielsku. Nie rozumieliśmy wprawdzie słów, ale wiedzieliśmy, co one oznaczają. Za ostatnim razem przyprowadził z sobą wspomnianego parobka. Skrępowali mi ręce, a nogi uwolnili z klamer, poczem przewiązali chustką oczy i powlekli mnie.
— Którędy? Znowu przez sztolnię?
— Nie. Szli, jak poznałem po krokach, przez kilka kurytarzy i komór. Nie mogłem sam iść, więc mnie nieśli; potem położyli mnie na ziemi, obwiązali sznurem i ciągnęli w górę przez pewien czas, który mi się wydał wiecznością.
— Aha! A więc szyb przecież istnieje! Ach, żebyście byli zobaczyli jego ujście!
— Zaczekajcieno! Na górze, gdzie poczułem już powiew świeżego powietrza, położono mnie na ziemi. Tu usłyszałem parskanie koni. Następnie rozpętali mi nogi, wsadzili mnie na siodło i związali napowrót tak, że sznur przechodził koniowi pod brzuchem. Przytem zesunęła mi się nieco z oczu chustka, dzięki czemu zobaczyłem zwaliska murów i okrągłą wieżę, może karauł. Zresztą był las dokoła.
— A więc szyb kończy się, jak to sobie myślałem, w pobliżu wieży wśród gruzów.
— Tak jest. Zabrano mnie, a dokąd i w czyjem towarzystwie, o tem już wiecie.
— Czy długo jeszcze zatrzymaliście chustę na oczach?
— Dopiero na krótki czas przed przybyciem tutaj zdjęto mi ją, albowiem z powodu ciemności niczego już zobaczyć nie mogłem. Reszty nie potrzeba już opowiadać.
— Jakże było z panem? — spytałem tłómacza. — Zniknięcie lorda musiało przecież pana zastanowić.
— O nie! — odrzekł. — Nie widziałem go wprawdzie po przebudzeniu się rano, ale gdy zapytałem o niego, odpowiedziano mi, że poszedł w kierunku wsi jakby na przechadzkę. Nie było w tem nic nadzwyczajnego. Nie mogłem mu przecież zabronić oglądnięcia wsi i rzeki. Wtem nadjechał alim i oświadczył gotowość zaprowadzenia mnie do lorda, którego gdzieś tam rzekomo widział.
— Czy powiedział to zaraz, gdy przyszedł?
— Nie. Rozmawiał najpierw z gospodarzem.
— Tak też przypuszczam! Ten drugi pouczył go, jak się ma zabrać do ujęcia pana. Alim umówił się tu wieczorem dnia poprzedniego, że sprowadzi i pana, bo węglarz nie potrafiłby się z lordem rozmówić. Czyś pan z nim poszedł?.
— Tak. Pokazał mi miejsce, gdzie widział lorda, ale go tam nie było. Zaczęliśmy go więc szukać.
— A to chytry! Tymczasem zamówiono ludzi, którzy mieli pana pojmać.
— Tak jest. Alim zaprowadził mnie w pobliże karaułu gdzie ujrzałem parobków gospodarza. Tam powiedziano, że Anglik przedsiębierze małą podróż, w której będę mu towarzyszył. Opór byłby moją śmiercią. Pochwycono mnie, przymocowano do konia i zawiązano mi oczy chustką, jak lordowi. Winy tego wypadku nikt na mnie zwalać nie powinien.
— Tego też nikt nie pomyśli. Byłbyś pan tu zginął niewinnie. Nadarza się panu sposobność przyczynić się do tego, żeby ci ludzie otrzymali zasłużoną karę. Jest nadzieja, że przypilnujesz ich pan starannie!
— To nie ulega wątpliwości, ale spodziewam się, że nie każecie mi czekać zbyt długo. Trudno przewidzieć, co się stać może.
— Będę się spieszył. Gdybym znał kogo w Koluczinie, przysłałbym panu do towarzystwa kilku pewnych ludzi. Ale niestety tak nie jest, zachodzi więc słuszna obawa, że mógłbym panu posłać jakiego przyjaciela węglarza.
— Co do tego, to wskażę panu jednego, a nawet dwu, do których pan się może zwrócić. Mój sąsiad z Antiwari ożenił się z kobietą z Kolaczinu, a ona ma tam dwu braci. Jeden z nich odwiedza ją często. Znam go bardzo dobrze. Mogę nawet na żądanie przysiąc, że to człowiek rzetelny i pewny, a mnie chętnie wyświadczy tę przysługę, że tutaj przyjdzie. Może zabrać z sobą brata i kogo znajomego.
— Któżto jest?
— To taszdży[14], silny chłop, nie boi się i trzech, a na imię mu Dulak. Czy zapyta pan o niego?
— Tak, i przyślę go tutaj, jeśli na to się zgodzi. Jeśliby znalazł kogo, to damy im w razie braku koni te, które stąd zabierzemy, aby tylko prędko tu przybyli. No, zdaje mi się, że rozmówiliśmy się już dostatecznie. Śpijmy, bo nie wiemy, co noc następna przyniesie. Wyruszymy o świcie, aby o ile możności już w południe stanąć w Rugowej.
— Panie — rzekł tłumacz — niech prócz mnie nikt nie czuwa. Pana i towarzyszy czekają jutro trudy, gdy tymczasem ja będę tutaj spoczywał. Zresztą do świtu już tylko kilka godzin zaledwie. Musi pan spełnić tę prośbę.
Nie chciałem się na to zgodzić, ale ponieważ się upierał, uczyniłem zadość jego woli. Byłem pewien, że jest nam oddany i nie zrobi nic złego podczas naszego snu.
Spałem jednak źle, gdyż myśl o tem, że te zamknięte tam łotry mogłyby znaleźć środek wyswobodzenia się, niepokoiła mnie przez całą noc. Z brzaskiem dnia byłem już na nogach. Poszedłem do stajni, w której stały owe cztery konie. Wisiały tam dwa siodła i dwie derki z literami St. i W. po rogach. Oznaczało to zapewne: Stojko Witeź. Dwa konie, a między nimi kasztan, należały zatem do niego. Miał je otrzymać z powrotem.
Pobudziłem towarzyszy i wlazłem do jaskini, aby się przekonać, czy więźniowie dobrze zaopatrzeni. Kazałem im przynieść wody do picia. Jeść nie dostali, pomimo że widziałem w izbie węglarza mąkę i inne rzeczy do jedzenia. Ale w jakimże były one stanie!
Z początku chcieliśmy spalić broń, znalezioną w mielerzu, o ile jej nie rozebrali towarzysze, ale zostawiliśmy ją nieuszkodzoną. Mógł ją wziąć sobie tłómacz i postąpić z nią wedle upodobania. Powiedział, że nie użyte przez siebie sztuki da ludziom, przysłanym z Koluczinu. Poleciliśmy mu raz jeszcze dobrze strzec wejścia do jaskini i pożegnaliśmy go w nadziei rychłego zobaczenia się. W przeciwnym razie obiecał mu lord przysłać zapłatę do domu w Antiwari. Słońce było jeszcze głęboko pod wschodnim widnokręgiem, kiedy opuszczaliśmy nieszczęsną dolinę.





  1. Uczony; l. mn. ulema.
  2. Geolog.
  3. Epoka powstania.
  4. Krzesiwo, hubka i siarka.
  5. Zapałki.
  6. Chróst ze smolnego drzewa
  7. Ślimaki.
  8. Kolka.
  9. Mięta.
  10. Plan wyprawy wojennej.
  11. Przekaz.
  12. Bankier.
  13. Kopalnie srebra.
  14. Robotnik z kamieniołomu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.