Szut/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Szut
Podtytuł Powieść podróżnicza
Rozdział W Czarcim Wąwozie
Wydawca Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1909
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Schut
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
W Czarcim Wąwozie.

Był prześliczny jesienny poranek, świeży i wonny kiedy opuszczaliśmy pobojowisko nocnej przygody, gdzie stary Mibarek znalazł skon tak okropny. Jechaliśmy z początku wśród wzgórz łagodnych, za któremi jednak wznosiły się strome masy skał, ciemne jak groźni giganci. Po upływie godziny zdało nam się, że przemykamy się przez pirenejskie wąwozy.
Widok w dal był zasłonięty. Ciemny bór nas otoczył, bór, podobny do puszczy dziewiczej i to jakiej puszczy!
Jest kilka rodzajów puszczy. Nietknięty bór podzwrotnikowy, gęsta, pachnąca próchnem, puszcza litewska, wspaniałe, jasne, dziewicze lasy na zachodzie Ameryki, naturalne, a prostolinijne, jakby założone przez ogrodnika parki w Teksas, wszystkie one bardzo różnią się między sobą. Tego boru w Szar Daghu nie można było porównać z żadną ze wspomnianych odmian puszczy. Mimowoli przychodziły na myśl minione kultury, nad któremi teraz śmierć rozciągnęła leśne swe mroki.
W trzy godziny może zaczął teren opadać stromo. Mieliśmy przejechać poprzeczną dolinę, której drugi brzeg wznosił się prawie prostopadle.
Był to prawdziwy mur kamienny, ciągnący się nieprzerwanie na pozór od północy ku południowi. W szczelinach i wyskokach znalazły olbrzymie sosny i jodły dość miejsca dla swych korzeni, a w górze na krawędzi muru stał ciemny bór, jak czarna na piędź szeroka listwa.
Dno tej doliny porastała tak bujna trawa, że radziłem spocząć tu przynajmniej kwadrans, żeby konie mogły sobie użyć na tej zieleni.
Przewodnik zgodził się czemprędzej i zeskoczył z konia natychmiast, bo przez ten pobyt zwiększała się odległość, jakiej potrzebował handlarz węgli. Poczciwiec nie domyślił się, że raczej ze względu na Junaka, niż dla trawy się tu zatrzymałem.
Środkiem płynął potok dość duży. Nad jego brzegiem rosły tylko tu i ówdzie krzewy. Gdyśmy tylko wyjechali z pod drzew tej strony doliny i dostali się na jej szerokie dno, zauważyłem linię, ciągnącą się od miejsca, które byliśmy zajęli, prosto ku brzegowi potoku.
Tędy szedł na prawo ślad handlarza węgli. On uważał nas widocznie za takich głupich, że te ślady nie wzbudzą w nas podejrzenia.
Woda była jeszcze od wczoraj dość wielka, a łożysko niezawodnie zagłębiało się stopniowo, ponieważ brzegi nie wydawały się strome, lecz płaskie. Murawa miękka pozwalała przypuszczać, że przynajmniej tam nad wodą znajdę dokładny odcisk stopy ludzkiej.
Konakdżi o ten trop wcale nie dbał. Usiadł, wyjął cuchnący cybuch, napełnił fajkę tytoniem i zapalił. Ale jaki tytoń! Woń jego podsuwała myśl, że chyba składał się z łup kartoflanych, ogórkowych i kawałków paznokci. Należy sobie w dodatku wyobrazić człowieka, który się boi zaziębić przy myciu, po nocy spędzonej w zadymionej budzie Junaka i na zapowietrzonem łożu śmiertelnem Mibareka. Zrozumie teraz każdy, dlaczego przy nim nie usiadłem.
— Halefie — rzekłem tak głośno, że to konakdżi usłyszał — skąd się bierze ten przedział w trawie?
— To jest trop, zihdi — odparł zapytany, dumny, że może pokazać zdobyte odemnie wiadomości.
— Zwierzęcia, czy człowieka?
— Muszę się dokładniej przypatrzyć.
Poszedł z oczyma, na trop zwróconemi, kilka kroków i orzekł, potrząsając głową:
— Effendi, to był może człowiek, a może zwierzę.
— Tak! Aby to wiedzieć, nie trzeba było wcale tropu oglądać. Naturalnie, że był to człowiek, lub zwierzę. Pałac sułtana z Konstantynopola nie przeszedł się chyba tędy.
— Chcesz drwić ze mnie? Założę się, że i ty nie potrafisz odgadnąć, kto był. Sam zobacz!
— Nie potrzebuję tam chodzić, by to oznaczyć. To ślad bosego człowieka.
— Jak to udowodnisz?
— Bardzo łatwo. Czy te ślady mogą pochodzić od zwierzęcia czworonożnego?
— Pewnie, że nie.
— A więc był to człowiek, lub zwierzę dwunożne, naprzykład ptak. Czy ten ptak był wielki, czy mały?
— Naturalnie, że wielki.
— Jakiż ptak największy mógł tu przechodzić?
— Tylko lejlek[1].
— Słusznie! Ale lejlek stąpa powoli i z rozwagą. Podnosi wysoko jedną nogę po drugiej i stawia kroki posuwiste. Poszczególne kroki dałyby się rozpoznać. Czy tutaj jest tak?
— Nie. Ten, kto tędy przechodził, nie robił śladów, lecz ciągnął nogi w jednej linii przez trawę.
— Całkiem słusznie. Poszczególne odciski nóg, nie tworzą śladów, lecz nieprzerwaną linię podwójną. Nogi bocianie mają grubość palca najwyżej, te linie zaś są szersze od piędzi. Czy może być, żeby tędy przeszedł bocian, największy z tutejszych ptaków?
— Nie, to był człowiek z pewnością.
— A teraz dalej! Sam twierdzisz, że nie widziałeś odcisków stopy. Im starszy trop, tem suchsza jest trawa zdeptana. Tu tymczasem ani jedno źdźbło nie zwiędło dotychczas. O czem można z tego wnosić?
— Że trop jeszcze bardzo świeży.
— Zapewne. Byłyby więc bezwarunkowo widoczne odciski stóp. Czemu tak nie jest?
— Tego, niestety nie potrafię powiedzieć.
— Pochodzi to częścią z szybkości, z jaką szedł ten człowiek, a częścią jest skutkiem miękkości nogi. Śpieszył się i stąpał więcej palcami, niż piętą. Obuwie ma twarde podeszwy, a te pozostawiają ostre odciski. Ponieważ tu tego nie widzimy, przeto był człowiek bosy. Czy to uznajesz?
— Nie zaprzeczam ci, skoro to tak tłómaczysz.
— Tak, ja mam słuszność. Któż mógł być tym śpieszącym się bosym człowiekiem? Konakdżi, czy ten las zamieszkany?
— Nie, tu nikt nie mieszka — odrzekł zapytany.
— Wobec tego zdaje mi się, że Junak zwrócił się w całkiem fałszywym kierunku. Przez pomyłkę niewątpliwie udał się nie do Głogowika, lecz do Szejtan Kajaji.
— Panie, co ci na myśl przychodzi? Taka pomyłka nie jest u niego możliwa.
— W takim razie uczynił to rozmyślnie. Po drodze przypomniał sobie, że nigdzie indziej soli nie znajdzie.
— Napewno nie! Gdybyście byli nie spali, bylibyście widzieli, jak odchodził.
— Hadżi Halef Omar powiedział mi, że w nocy wyszedł z domu jakiś człowiek i zniknął za nim. Jaki obrał kierunek, tego Halef nie mógł rozróżnić.
— To był Junak zapewne, bo wyszedł jeszcze, kiedy było ciemno, aby potem późno nie wracać.
— Zabłądził widocznie w ciemności i poszedł w prawo, zamiast na lewo, może nawet z rozmysłem, a ponieważ ślady świadczą, że się bardzo spieszył, to chciał chyba jak najrychlej donieść węglarzowi o naszem przybyciu.
— Wpadasz na szczególne pomysły, elfendi — rzekł konakdżi, wysoce zakłopotany. — Co to obchodzi Junaka, że my chcemy spocząć u węglarza?
— Zaiste, ja tego także nie pojmuję.
— Więc sam przyznasz, że to nie był on.
— Twierdzę przeciwnie. Nawet ci to udowodnię.
— Wątpię bardzo. Czy na podstawie śladów?
— Tak.
— One mogą ci, jak się przekonałem ku swemu zdumieniu, powiedzieć, że człowiek tędy przechodził, ale nie, kim był ten człowiek.
— Powiedzą mi zaraz nawet wyraźnie. Wstań i chodź ze mną.
Poszedłem na brzeg potoku, a reszta za mną. Gdzie ów człowiek wstępował do wody, tam macał powoli i ostrożnie nogami. Grunt rzeki był miękki przy brzegu; nie było piasku, ani kamieni. Tem lepiej widniały ślady stóp w czystej, na półtorej stopy głębokiej, wodzie.
Przypatrz się konakdżi! — rzekłem. — Czy spostrzegasz w wodzie wyraźne ślady?
— Tak, effendi. Przyznaję również, że dobrze się domyślałeś: ten człowiek był bosy.
— Porównaj oba ślady ze sobą. Czyż nie widzisz różnicy?
— Nie.
— No, szczęściem odcisnęły się palce dość ostro. Porównaj jeszcze raz! Policz!
Pochylił się, nie żeby liczyć, lecz by nie pokazać oblicza. Był w wielkim kłopocie.
— Co widzę! — zawołał hadżi. — Ten człowiek miał tylko cztery palce u lewej nogi! Zihdi, to nie był nikt inny, tylko Junak.
Przewodnik opanował już zakłopotanie, podniósł się i powiedział:
— Czyż ktoś inny nie mógł także palca utracić?
— Zapewne — odparłem — ale trzebaby to nazwać bardzo osobliwym przypadkiem. Jaki zamiar ma Junak w tem, żeby nas zwodzić?
— Ależ to wcale nie był on!
— Spodziewam się tego ze względu na niego. Jeżeli jaki podstęp planuje, to dostanie zamiast soli saletry, zmieszanej może z siarką i węglem. Wiesz, co to znaczy?
— Tak, ale teraz jeszcze cię nie rozumiem. Z tych trzech składników robi się barut[2]. Czy o tem myślisz?
— Tak. Odgadłeś. Jeżeli się przy tem znajdzie kawałek ołowiu, to ten, kto się chce dostać do Czartowej Skały, zajść może łatwo do piekła. Czy tu głęboko?
— Nie. Konie nie będą płynąć. Można przejść z podwiniętemi spodniami. Czy wyruszymy już w dalszą drogę?
— Tak. Minął już przeszło kwadrans. Dokąd prowadzi droga po drugiej stronie wody?
— Czy widzisz tę ciemną, prostopadłą kresę na skalnej ścianie?
— Tak.
— To jest otwór wązkiego parowu. Nazywają go Czarcim Wąwozem, gdyż łączy się z Czartową Skałą. My tam wjedziemy.
— A kiedy dotrzemy do Skały?
— W przeszło pół godziny. Zdumienie cię ogarnie na widok tych mas skalistych po obu stronach parowu. W tej wązkiej szczelinie wydaje się człowiek sobie małym robakiem między niebotycznymi murami.
— A innej drogi niema na zachód?
— Nie, tylko ta jedna
— Więc musimy się jej trzymać. Przedtem jednak spróbuję odnaleźć ślady tych, za którymi zdążamy. Na trawie już znikły, bo się podniosła od wczoraj, ale w płytkiej wodzie będzie je można jeszcze rozpoznać.
Domysł ten nie zawiódł mnie. Nieco powyżej weszło było w wodę pięć koni. Dalsze poszukiwania nie miały celu, więc przebrnęliśmy przez rzekę i zwróciliśmy się ku szczelinie.
Była na tyle szeroka, że dwaj jeźdźcy mogli się zmieścić obok siebie. Potem rozstępowały się skalne ściany.
Przedstawiały się one jako strasznie zwarta masa skalista, jako olbrzymi, na kilkaset stóp wysoki, sześcian plutonicznego kamienia, w którym jakieś podziemne moce wyrwały tę szczelinę. Zdawało się, że w górze ściany zbliżają się do siebie górnemi krawędziami. Ani z lewej, ani z prawej strony nie można było wydostać się na nie. Były nagie, tylko tu i ówdzie znalazło drzewko małe warunki dla swej egzystencyi.
— Czy wierzysz więc teraz, że to szatan pięścią tę szczelinę wywalił? — spytał przewodnik.
— Tak, to jest droga piekielna. Człowiek kurczy się jak mały owad, nad którym się ptak głodny unosi. Prędzej naprzód!
Konakdżi jechał dotąd między nami. Teraz starał się naprzód wysforować. W tym celu przecisnął się obok Halefa i Oski, jadących nieco przed nami.
Domyśliłem się z tego, że zbliżaliśmy się do miejsca, niebezpiecznego dla nas. Chciał znaleźć się na przedzie, aby na koniu wykonać zamierzony manewr.
W tem ujrzeliśmy płynący naprzeciw nas jasny strumyczek, płytki i wązki. Przewijał się tuż przy drodze i niknął w dziurze pod skałą. Równocześnie rozsuwały się ściany. Po lewej stronie cofnęła się skała o znaczny stopień, porosły krzakami i drzewami, ale wejść na nią nie było można. Ten stopień miał z pięćdziesiąt stóp wysokości, a handlarz węgli powiedział, że trzeba się wspinać przez wodę pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków. A więc miał niezawodnie na myśli tę górę.
Wyjeżdżając, pouczyłem towarzyszy jeszcze podczas siodłania koni, jak się powinni zachować. Oni także poznali po ukształtowaniu terenu, że znajdujemy się blizko opisanego miejsca. Spojrzeli ku mnie skrycie, jakby pytająco, a ja skinąłem głową.
Mały górski strumyczek płynął cicho naprzeciw nas, wnet jednak doszedł nas plusk głośniejszy. Dotarliśmy do miejsca, gdzie spływał z góry. Wyżłobił w żyle miększego kamienia rowek, którym spadał ze stopnia na stopień.
To było miejsce właściwe. Wymyty i spłukany drobny gruz kamienny nagromadził się po obu stronach i nabrał z czasem zdolności wyżywienia roślin. Znajdowały się tu więc zioła i krzewy, lubiące wodę, oraz paprocie, wogóle w tych stronach częste. Na wysokości dwu jeźdźców mniej więcej wyrwany był z ziemi krzew paproci. Osadziłem konia i spojrzałem w górę.
— Jedźcież! — zawołał konakdżi, ponieważ towarzysze zatrzymali się także.
— Zaczekaj chwilę! — rzekłem. — Wróć się! Chciałbym ci coś niespodzianego pokazać.
Zbliżył się.
— Musisz zsiąść — zażądałem, zeskakując.
— Na co?
— Bo tak lepiej zobaczysz.
— Spóźnimy się!
— Jeszcze ci nigdy dzisiaj nie było tak pilno. To jakaś bardzo tajemnicza woda.
— Jakto? — spytał ciekawie, nic nie przeczuwając.
Stałem u stóp małej kaskady i oglądałem dolne jej stopnie. Przewodnik zeskoczył z konia i do mnie przystąpił. Tamci zsiedli także.
— Przypatrz się tej paproci tam w górze! Czy nie widzisz, że jest wyrwana?
— Wcale nie.
— Ja zaś sądzę, że tędy ktoś wchodził, chciał się przytrzymać i wyrwał z ziemi roślinę.
— To może burza.
— Burza? W tym zakątku nie było nigdy burzy, ani wiatru. Nie, to był człowiek.
— A co ciebie to obchodzi?
— Bardzo wiele, bo to był ktoś nam znajomy.
— Nie może być. Któż taki?
— Junak.
Pobladł, gdy usłyszał to imię.
— Effendi, co ci z tym Junakiem? Wszak udał się do Głogowika.
— Nie, on jest na górze. Tu na dole nagromadził się strącony piasek. Junak jest nieostrożny. Skoro nam kazał powiedzieć, że udał się do Głogowika, nie powinien był być tak głupim i dotykać tego piasku bosemi nogami. Wie przecież, że zauważyłem wieczorem, iż brakuje mu palca, a tu masz wyraźny odcisk stopy o czterech palcach, jak przedtem nad brzegiem potoku. Wszedł tu na górę. A czego tam szuka?
— Effendi, to nie on! — zapewniał przewodnik trwożnym głosem. — Jedźmy dalej!
— Muszę się pierwej przekonać, kto z nas ma słuszność. Wejdę tam, aby mu się przypatrzeć.
— Panie, możesz spaść i skręcić przytem kark i nogi połamać.
— Wspinam się bardzo dobrze, a hadżi będzie mi towarzyszył. Spodziewam się szczęśliwie to przebyć. O wiele gorzej byłoby jechać dalej.
— Dlaczego?
— Domyślam się, że tam są ludzie z czekanami i procami. To niebezpieczne.
— Allah! — zawołał z trwogą.
— A tu przed nami skręca droga i...
— Skądże wiesz o tem? Tego jeszcze nie widać.
— Przypuszczam. Takie miejsce niebezpieczne dla każdego, jadącego dołem, gdy na górze ktoś się zaczai. Dlatego wyjdę i rozglądnę się.
Zrobił się popielaty i jąkał niemal:
— Nie mogę rzeczywiście pojąć twoich myśli!
— To nie tak trudne. Ażebyś zaś nie wypłatał mi jakiego figla, to proszę cię, mów odtąd pocichu.
— Panie! — żachnął się, nadając swojej trwodze pozory gniewu.
— Nie trudź się! Nie boimy się ciebie, gdyż nie masz już broni przy sobie.
Szybkim chwytem wyrwałem mu z za pasa nóż i pistolet. Strzelba wisiała przy siodle. Równocześnie pochwycili go Osko i Omar z tyłu tak mocno, że nie mógł się poruszyć. Chciał krzyknąć, ale ja w tej chwili przyłożyłem mu do piersi jego własny nóż i zagroziłem:
— Powiedz głośniej jeszcze słowo, a przebiję cię! Nic ci się natomiast nie stanie, jeżeli się cicho zachowasz. Wiesz, że ci nie dowierzam. Jeżeli poddasz się teraz naszej woli, zniknie może nasza nieufność. Zwiążemy ciebie, a Osko i Omar będą przy tobie na straży, dopóki ja z Halefem nie wrócę. Potem się pokaże, co będzie z tobą. Gdybyś krzyknął, zakłuję cię, jeśli zaś będziesz posłuszny, odzyskasz może broń swą napowrót i będziesz nam przewodnikiem jak dotychczas.
Próbował sprzeciwiać się, lecz w tej chwili przytknął mu Osko ostrze noża po piersi. To skłoniło go do milczenia. Związano go i musiał usiąść.
— Wiecie, co macie czynić — rzekłem do pozostających. — Uważajcie, żeby konie zachowały się spokojnie. Droga jest tak wązka, że możecie doskonale jej bronić, Nikt nie śmie przejść wbrew waszej woli. Gdyby się stało coś nieprzewidzianego, przybiegniemy na pierwszy wasz wystrzał. A skoro wy posłyszycie nasze strzały, to zostaniecie spokojnie na dole. O nas niema obawy!
Konakdżi rzucił mi wściekłe spojrzenie. Gotowałem się do wyjścia na górę, a Halef za mną.
Droga była trochę męcząca, lecz wcale nie przedstawiała się niebezpiecznie. Strumyk był płytki, a wypłukane przezeń stopnie miały tak małą wysokość i tak szybko następowały po sobie, że wchodziło się jak po trochę ślizkich schodach.
Junak się nie mylił. Przebyliśmy pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków, zanim dostaliśmy się na górę. Próg skalny, na którym znaleźliśmy się, posiadał tu szerokość ponad stu kroków. Powierzchnia była zwietrzała i dźwigała na sobie nagromadzony z czasem humus znacznej głębokości. Rosły na nim drzewa liściaste i szpilkowe, a między niemi wszelkiego rodzaju krzewy. Dzięki temu skradaliśmy się niepostrzeżenie naprzód.
— Co teraz? — szepnął Halef.
— Będziemy się prosto posuwali dalej. Junak wspominał, że tu trzeba iść ze sto pięćdziesiąt kroków, aby się dostać do zakrętu. Tam się oni ukryli na pewno. Ale tu już zastosujemy wszelkie środki ostrożności! Trzymaj się ciągle za mną!
— Może który z nich usadowił się tu z przodu aby patrzeć, czy się zbliżamy.
— W takim razie siedziałby z przodu na krawędzi skały. Idąc dalej na lewo, a więc z tyłu, nie możemy być dostrzeżeni, ani usłyszeni przez niego. Gdyby jednak który zetknął się z nami, zrobimy go nieszkodliwym rękami, starając się uniknąć wszelkiego hałasu. Wziąłem w tym celu kilka rzemieni.
— Wiesz, że i ja noszę zawsze kilka przy sobie. Często ich nagle potrzeba.
— Pochwycimy za strzelby tylko w razie, gdybyśmy mieli do czynienia z kilkoma. Strzelać będę tylko z konieczności, a i w tedy nie będziemy zabijać. Strzał w kolano powali najzażartszego wroga. A zatem naprzód!
Ruszyliśmy, starając się jak najmniej dotykać gałęzi. Zamierzaliśmy trzymać się więcej lewej strony, lecz nie uszliśmy jeszcze daleko, kiedy doleciał nas z prawej strony szmer, który nas wstrzymał.
— Co to może być? — szepnął Halef.
— Ktoś na kamieniu nóż ostrzy. Coza nieostrożność z jego strony!
— Wszak nie przeczuwa, żeby nam wpadło na myśl tu włazić. Chodźmy dalej!
— Nie. Musimy zobaczyć, kto to. Połóż się na ziemi, teraz się już poczołgamy.
Posuwaliśmy się ku miejscu, skąd nas doszedł ten szmer i dostaliśmy się wnet na krawędź skały. Siedział tam szpieg Suef i ostrzył nóż na szorstkim kamieniu tak gorliwie, jak gdyby go czekała za to nagroda w srebrnych piastrach. Odwrócony był do nas plecyma.
Miał on w każdym razie wyglądać nas, lecz wybrał właśnie takie miejsce, że mógł nas ujrzeć stamtąd dopiero wówczas, gdybyśmy się znaleźli prawie pod nim. Oczywiście o kilka kroków dalej byłby nas już zobaczył.
— Co robić — zapytał Halef. — Czy zostawimy go w spokoju?
— O, nie! Tu rośnie mech. Wyrwij garść dobrą! Ja chwycę go za kark tak, że będzie musiał otworzyć usta, nie mogąc krzyknąć, a ty mu mech wepchniesz w usta. Ja lezę naprzód. Skoro będę od niego na długość człowieka, możesz się podnieść i rzucić na niego.
Powoli i cicho czołgaliśmy się ku Suefowi. W niewielkiej odległości za nim stało drzewo, do którego starałem się zbliżyć, ciągle bacząc na to, by pień drzewa znajdował się wprost między mną a nim.
Niebawem dostałem się do tego drzewa. Jeszcze dwie sekundy, a osiągnąłbym był umówioną odległość od szpiega. Za mną podniósł się Halef, gotów do skoku. Ale mały syn pustyni nie był Indyaninem; nastąpił na zeschłą gałąź, ta zatrzeszczała, a Suef zwrócił się do nas twarzą.
Żaden malarz nie zdołałby oddać wyrazu skamieniałego przerażenia, jaki na nasz widok: przybrały? rysy szpiega. Chciał krzyknąć, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu, chociaż mu nawet czasu na to nie żałowałem. Rzuciłem się natychmiast na niego i objąłem go oburącz za szyję. Zaczął miotać się nogami i rękami, a usta otworzył, aby zachwycić powietrza. W tejże chwili przyskoczył Halef i wpakował mu mech między zęby. Przytrzymałem go jeszcze przez chwilę. Ruchy zwolna ustały, a gdy ręce odeń odjąłem, był już nieprzytomny.
Dźwignąłem go i zaniosłem w zarośla. Nóż mu wypadł, a strzelba leżała obok. Skąd ją miał, trudno było dociec. Halef przyniósł jedno i drugie.
Oparliśmy go w siedzącej postawie o drzewo i przymocowaliśmy tak, że obejmował pień wygiętemi w tył rękoma. Potem obwiązaliśmy mu usta złożonym w kilkoro kawałkiem ubrania, żeby nie wyrzucił mchu z ust językiem. Należało mu krzyk obmierzić.
— Tak! — uśmiechał się Halef zcicha. — Ten dobrze zaopatrzony. Co teraz zihdi?
— Pójdziemy dalej. Słuchaj!
Zabrzmiało coś, jak odgłos kroków. Zdawało się, że ktoś zbliża się rzeczywiście do miejsca, na którem siedział Suef.
— Kto to może być? — szepnął Halef, a oczy zaiskrzyły mu się żądzą walki.
— Tylko nie zbyt nagle! — upomniałem go.
Przecisnąłem się przez krzaki i spostrzegłem olbrzymią postać Bybara obok drzewa, które poprzednio posłużyło mi za kryjówkę. Z twarzy jego czytałem zdziwienie z tego powodu, że nie znalazł Suefa. Poszedł zwolna dalej.
— Do stu piorunów! — szepnąłem. — Jeszcze dziesięć, dwanaście kroków, a zobaczy towarzyszy, spojrzawszy na dół. Uczyni to z pewnością. Chodź za mną całkiem cicho!
Szło o to, żeby się prędko z tyłu rzucić na Aladżego. Udało mi się to jeszcze w sam czas. Wzrok jego padł w dół na drogę. Ujrzawszy owych trzech, czekających tam na nas, cofnął się nagle wstecz o kilka kroków, by im się nie pokazać.
Ponieważ nie odwrócił się przytem, zmniejszyła się odległość między mną a nim w sposób dla mnie tak korzystny, że mogłem go niepostrzeżenie pochwycić. Ująć go lewą ręką za kark, a zaciśniętą pięścią prawej wyrżnąć w skroń, było dziełem jednej chwili. Padł, nie wydawszy głosu z siebie. W tej chwili stanął już przy mnie Halef.
— Czy także wiązać? — zapytał.
— Tak, ale jeszcze nie teraz. Pomóż mi, bo ciężki!
Zanieśliśmy olbrzyma w pobliże krawca i przywiązaliśmy go do drzewa tak samo jak tamtego. Usta miał niedomknięte. Podważyłem mu je najpierw klingą noża, a potem rękojeścią. Silny był, więc potrzeba było więzów podwójnych, wskutek czego zużyliśmy wszystkie rzemienie. Lasso zatrzymałem na wypadek, gdyby nam jeszcze jeden wpadł w ręce, któregoby należało związać, by nam nie uszedł. Pistolety i nóż, znalezione za pasem Bybara, złożyliśmy razem z bronią Suefa.
— Jeszcze trzech pozostało — rzekł Halef — drugi Aladży, Manach el Barsza i Barud el Amazat.
— Nie zapominaj o węglarzu, który także jest tu na górze.
— Nie liczę tego łajdaka. Czem są ci czterej wobec nas dwu? Czy nie pójdziemy do nich otwarcie i nie zabierzemy im broni?
— To byłoby zbyt śmiałem.
— A po co weszliśmy tutaj?
— Nie powziąłem przytem ściśle określonego planu. Chciałem ich podejść, a co potem, to się miało dopiero pokazać.
— I pokazało się. Dwaj są już rozbrojeni i skrępowani, a z tamtych kpimy sobie.
— Ja natomiast wcale nie. Gdybyśmy mieli w ręku brata Aladżego, wtedy moglibyśmy się z tamtymi trzema prędko załatwić.
— Hm! A gdyby nadszedł?
— Byłby to przypadek.
— Albo, zihdi... mam myśl. Czy nie dałoby się go tu zwabić?
— W jaki sposób?
— Czy nie mógłby go Bybar zawołać?
— To niezła myśl. Rozmawiałem z Aladżymi przez kilka godzin i znam ich głosy. Bybar ma głos trochę ochrypły i ufam sobie, że go naśladować potrafię.
— To zrób tak, zihdi!
— Konieczne jest do tego miejsce, obok którego musiałby przechodzić, nie spostrzegłszy nas.
— Takie miejsce znajdzie się z łatwością; jakikolwiek krzak, albo drzewo.
— Tak, ale czy mi się uda tym razem oszołomić go tak prędko?
— To wal kolbą!
— To się tak nie da odmierzyć. Mógłbym go zabić.
— Nie byłoby go szkoda. Zresztą te draby mają mocne czaszki.
— To prawda. No, spróbujmy!
— Spróbujmy, zihdi! Z przyjemnością słucham, gdy przemówisz w ten sposób.
Stał cały w płomieniach. Ten mały zuch byłby doskonałym żołnierzem. Bohater w nim siedział.
Poszliśmy cicho i ostrożnie dalej, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie rosły obok siebie trzy krzaki tak, że można było między nimi bezpiecznie się ukryć. Wsunęliśmy się między nie, a wtedy ja zawołałem niezbyt głośno, udając ile możności głos Bybara.
— Sandar! Sandar! Bana gel — chodź do mnie!
— Szimidi gelimir — zaraz przyjdę — odpowiedziało stamtąd, gdzie się domyślałem tych ludzi.
Podstęp udawał się widocznie. Stałem w pogotowiu ze strzelbą w ręce. Niebawem usłyszałem pytanie zbliżającego się Aladżego:
— Nerede zen — gdzie jesteś?
— Burada’m — tu jestem!
Ta odpowiedź nadała krokom jego pożądany dla mnie kierunek. Usłyszałem, że się skierował wprost ku krzakom. Za chwilę zobaczyłem go nawet, wyjrzawszy po przez gałęzie. Chciał, patrząc niecierpliwie przed siebie, przejść mimo nas, ale niestety nie tak blizko, jak sobie tego życzyłem. Tu nie było się już co wahać, ani namyślać. Wyskoczyłem z zarośli.
Ujrzał mnie. Tylko sekundą zatrzymał go strach na miejscu, poczem on rzucił się, by w tył uskoczyć, ale już było zapóźno. Kolba uderzyła go tak, że runął na ziemię.
On także nie miał przy sobie strzelby, ani czekana, tylko nóż i pistolety.
— Hamdullillah! — wykrzyknął Halef niemal za głośno. — Udało się! Jak sądzisz, ile mu czasu potrzeba, aby przyszedł do siebie?
— Zobaczymy najpierw, jak z nim jest. To uderzenie zabiłoby innego.
Ledwie odczułem bicie pulsu u Aladżego. Na kwadrans przynajmniej nie było obawy o zbudzenie się z omdlenia.
— Więc nie potrzeba go kneblować — rzekł Halef. — Przywiążemy go jednak!
Użyliśmy do tego szala, służącego mu jako pas. Potem nie potrzebowaliśmy rzeczywiście zachowywać zbytniej ostrożności. Nie skradaliśmy się już dalej, lecz poszliśmy naprzód, chociaż pocichu.
Tak dostaliśmy się na miejsce, gdzie na dole droga skręcała. Tu skała także tworzyła zakręt, wskutek czego powstał wyskok kamienny, rodzaj baszty, na której umieścili się ci łotrzykowie. Z poza jednego z krzaków ujrzeliśmy Manacha el Barsza, Baruda el Amazat i Junaka, siedzących na ziemi. Rozmawiali z sobą, lecz nie tak głośno, żeby ich można było zrozumieć, chociaż byliśmy już dość blizko.
To miejsce obrano doskonale do tego celu. Musieli nas zobaczyć nadchodzących, a topór rzucony z tej zasadzki roztrzaskałby niewątpliwie głowę trafionemu.
Nieco w tyle za nimi, a bliżej nas, stało pięć strzelb, ułożonych w kozła. A więc i Junak przyniósł był strzelbę. Obok leżały czekany Aladżych i proce, pożyczone od Junaka. Koło proc znajdowała się kupka ciężkich, gładkich, rzecznych krzemieni. Taki kamień, rzucony wprawną ręką, mógł śmierć sprowadzić.
Tych trzech byliśmy pewni. Siedzieli na samej krawędzi baszty; Manach el Barsza w oddaleniu zaledwie trzech kroków. Chcąc uciekać, musieliby przebiec koło nas. Zamiar skoku w dół byłby czystem szaleństwem. Widać było, że czekali na coś z napięciem. Spojrzenia ich zwracały się ustawicznie tam, skąd mieliśmy nadejść.
Junak mówił najwięcej. Z giestykulacyi można było wnosić, że opowiadał o przygodzie z niedźwiedziem. Staliśmy długo, zanim wymówił słowo, które zdołaliśmy zrozumieć:
— Spodziewam się, że wszystko pójdzie tak, jak sobie życzycie. Te cztery draby zdolne do wszystkiego. Zaraz po przybyciu do mnie zaczęli występować jak panowie mego domu. Konakdżi opowie wam także, jak sobie z nim postąpili. Zamknęli go wraz ze wszystkimi ludźmi na całą noc do piwnicy...
— I on przystał na to? — spytał Manach el Barsza.
— Czyż nie musiał?
— Ze wszystkimi ludźmi? Czy nie mogli się bronić?
— A wy, czyście się bronili? Odjechaliście co prędzej.
— Z powodu żołnierzy, których mieli ze sobą.
— O, nie mieli ani jednego; konakdżi spostrzegł to potem.
— Do tysiąca dyabłów! Żeby to była prawda!
— Tak jest! Zwiedli was podstępem. Te łotry nietylko zuchwałe, jak jabani kediler[3], lecz także chytre jak gelindżikler[4]. Miejcie się tylko na baczności, żeby nie zwietrzyli dzisiejszej pułapki! Ten wstrętny effendi podejrzewa konakdżego, a i wobec mnie tak się wyraził. Trwa to już tak długo, a nie nadchodzą. Powinni być już tutaj. Boję się, czy nie odgadli, co ich czeka.
— Tego wiedzieć nie mogą. Nadjadą pewnie i będą zgubieni. Aladży przysięgli, że tego Niemca żywcem poszarpią w kawałki. Barud weźmie na siebie Czarnogórca Oskę, a mnie musi wpaść w rękę ta mała jadowita żaba, ten hadżi. On taki skory do bata, więc dowie się, co to są baty. Nie śmie go tknąć nóż, ani kula; zdechnie pod batem. Dlatego nie powinien żaden z nich zginąć odrazu. Aladży nie mierzą w głowę, a ja także ogłuszę tylko hadżego. Nie dam sobie zabrać rozkoszy zadania mu śmiertelnego ciosu. Czemu ich niema tak długo? Tracę już cierpliwość!
Posłuchałbym był chętnie dłużej; spodziewałem się, że wspomną o Karanirwan-chan. Lecz Halef nie mógł wytrzymać. Rozgniewała go wielka tęsknota Manacha el Barsza do oćwiczenia go na śmierć. Wystąpił nagle tuż przed nich i zawołał:
— No, masz mnie tutaj, skoro się nie możesz doczekać!
Przestrach, wywołany jego ukazaniem się, był ogromny. Junak krzyknął i wyciągnął przed siebie ręce, jakby się bronił przed widmem. Barud el Amazat zerwał się z ziemi i wytrzeszczył na hadżego oczy, jak nieprzytomny. Manach el Barsza podskoczył także, jakby pchnięty sprężyną, ale oprzytomniał prędzej od innych. Twarz wykrzywiła mu się z wściekłości.
— Psie! — ryknął. — Jesteś tutaj? Ale tym razem wam się nie uda! Jesteś teraz mój!
Chciał wyrwać pistolet z za pasa, ale jakaś wystająca śruba, czy też cyngiel zaczepił się o materye. Nie dobył broni tak szybko, jak sobie życzył. W tem Halef zmierzył do niego i krzyknął:
— Precz z ręką od pasa, bo cię zastrzelę!
— Zastrzelisz jednego z nas! — odparł Barud el Amazat. — Ale tylko jednego! Drugi potem w ciebie uderzy! Dobył noża. Na to wystąpiłem ja, powoli, nie mówiąc słowa, ze sztućcem, wymierzonym w Baruda el Amazat.
— Effendi! On także tu! — zawołał.
Opuścił rękę z nożem i wykonał skok wstecz ze strachu. Przytem tak silnie trącił Manacha el Barsza, że ten popchnięty znalazł się nad krawędzią skały. Rzucił ręce w powietrze, podniósł nogę, aby grunt zachwycić, ale stracił równowagę zupełnie.
— Allah, Allah, All...! — ryknął i zniknął za krawędzią baszty. Doszedł nas tylko odgłos ciała uderzającego na dole o ziemię.
Zrazu nikt nie wymówił ani słowa, nawet ja. Była to chwila ogólnego przerażenia. Więcej, jak pięćdziesiąt stóp w dół — ciało musiało się roztrzaskać.
— Allah onu kurdi. — Allah go osądził! — zawołał Halef z pobladłem obliczem. — A ty Barudzie el Amazat, jesteś katem, który go strącił w przepaść. Odrzuć nóż, bo za nim polecisz!
— Nie, ja go nie odrzucę. Strzelaj, ale zato skosztujesz mojego ostrza! — odparł Barud.
Pochylił się do skoku i zamachnął przytem do pchnięcia nożem. To był dla Halefa dostateczny powód do strzału, lecz on tego nie zrobił. Cofnął się szybko, odwrócił strzelbę i przyjął przeciwnika uderzeniem kolby, które go rozciągnęło na ziemi. Baruda rozbroiliśmy i związali własnym jego pasem.
Teraz został już tylko handlarz węgli Junak. Ten dzielny człowiek siedział wciąż jeszcze tak samo, jak przedtem. Już pojawienie się Halefa przeraziło go w najwyższym stopniu, a to, co potem zaszło, wzmogło jego przestrach dziesięćkrotnie. Wyciągnął do mnie ręce i błagał:
— Effendi, oszczędź mnie! Ja wam nie zrobiłem nic złego. Ty wiesz, że jestem wam przyjacielem!
— Ty naszym przyjacielem? Skądże mam o tem wiedzieć?
— Przecież znasz mnie!
— Skąd?
— Byliście tej nocy u mnie. Jestem węglarz Junak.
— O tem wątpię. Jesteś bardzo podobny do niego, osobliwie pod względem czystości. Jesteś taki sam bok tawuki[5], jak on, ale nim samym nie jesteś.
— Jam jest, effendi, jam jest! Widzisz to przecież! A jeśli nie wierzysz, to zapytaj hadżego!
— Nie potrzebuję go pytać, bo on nie ma lepszych oczu odemnie. Handlarz węgli Junak nie może być tutaj, gdyż poszedł do Głogowika po sól.
— To było kłamstwo, panie!
— Powiedziała mi to jego żona, a jej więcej wierzę, niż tobie. Gdybyś był rzeczywiście naszym gospodarzem Junakiem, okazałbym ci wdzięczność i obszedłbym się z tobą łagodniej, niźli z drugimi. Ponieważ jednak jest udowodnione, że wcale tym człowiekiem nie jesteś, przeto spodziewaj się tej surowości, jaka spotkała twoich pięknych towarzyszy, którzy chcieli nas pozabijać i sami życie swe narazili na zgubę. Będziesz tu z nimi razem dyndał na tych pięknych drzewach.
To podniosło go z ziemi. Zerwał się i zaczął krzyczeć pełen przerażenia:
— Effendi, nic nie dowiedzione, zupełnie nic. Ja jestem istotnie Junak; opowiem ci wszystko, co się stało w moim domu i koło niego i o czem mówiliśmy z sobą. Nie powiesisz chyba człowieka, który przyjął was u siebie tak przychylnie!
— No, z przyjaznego przyjęcia nie zauważyłem ani śladu. Jeśli jednak jesteś rzeczywiście Junak, to jak to należy wytłumaczyć, że znajdujesz się teraz tu, a nie w Głogowiku?
— Ja — ja chciałem kupić sobie tu soli!
— Aha! A czemu kazałeś skłamać przed nami, że udałeś się w przeciwnym kierunku?
— Bo — bo — jąkał — dopiero w drodze namyśliłem się, żeby przyjść tutaj.
— Nie okłamuj mnie ponownie! Przybyłeś tu, aby się nie dać oszukać o udział w łupie. Żałowałeś nawet, że koń nie żyje i że musisz gonić piechotą.
— Effendi, to mógł tylko konakdżi powiedzieć. Więc ten człowiek zwiódł nas i powiedział ci o wszystkiem?
— Uważaj, jakie swojem pytaniem składasz zeznanie! Ja wiem o wszystkiem. Miano mnie tutaj napaść wbrew twojej radzie. Na to pożyczyłeś proc naszym nieprzyjaciołom. Gdyby się ten napad nie udał, chciano nas zwabić do Jaskini Klejnotów i tam pozbawić życia.
Spuścił głowę, sądząc, że dowiedziałem się o tem od konakdżego, ja zaś nie myślałem odbierać mu tego przekonania.
— No, mów, odpowiadaj! — ciągnąłem dalej. — Od ciebie samego zależy, czy będę cię uważał za tak samo złego, jak tamtych. Los twój spoczywa w twoich własnych rękach.
Dopiero po chwili namysłu i walki wewnętrznej przemówił:
— Nie sądź, że plan zabicia was wyszedł odemnie. Ci ludzie powzięli go już dawno.
— To wiem oczywiście. Ale ty z pospolitej żądzy zysku postanowiłeś w tem wziąć udział. Temu wcale nie możesz zaprzeczyć.
— Może konakdżi przedstawił mnie w gorszem świetle przed tobą, niż to jest w rzeczywistości?
— Nie zwykłem się w moich sądach kierować opinią drugich. Mam własne oczy i uszy. One to powiadają mi, że nie jesteś wprawdzie sprawcą wymierzonego przeciwko nam planu wymordowania, ale członkiem tego zacnego towarzystwa. Zresztą brak mi czasu na to, żebym się zajmował tobą. Połóż swój nóż na ziemi! Hadżi cię zwiąże.
— O, nie, nie! — krzyknął trwożliwie. — Wyświadczę ci, jaką chcesz, przysługę, tylko nie wieszaj mnie!
— Nie wiem, jaką mógłbyś mi wyświadczyć przysługę. Na nic mi się to nie przyda, że ci daruję życie! Zimny ton, z jakim wypowiedziałem te słowa, wzmógł jego trwogę, a gdy Halef wyciągnął mu nóż z za podartego pasa, zawołał:
— Ja mogę wam się przydać effendi, mogę!
— Jakto?
— Wyjawię wam wszystko, co sam słyszałem.
— To niepotrzebne, bo jestem już powiadomiony o wszystkiem. Załatwię się z wami krótko. Obydwaj Aladży i Suef są już także w naszym ręku. Nie widzę powodu, dla którego miałbym postępować pobłażliwie właśnie względem ciebie. Wyraziłeś nawet życzenie, żeby nas wszystkich pożarł niedźwiedź.
— Jaki to człowiek ten konakdżi! Zdradził wszystko, każde słowo! Bez jego pomocy nie byłbyś znalazł drogi do tej kryjówki i nie byłbyś mógł nas podejść. Mimo to może ci się przydać moja rada.
— Jaka rada?
— Spojrzał znowu na ziemię w zamyśleniu. W rysach jego malowała się walka strachu z przebiegłością. Gdyby się pozwolił użyć do moich celów istotnie, musiałby odegrać rolę zdrajcy względem swego szwagra, węglarza. Może myślał nad kłamstwem, któreby go wyswobodziło z obecnego położenia. Po chwili podniósł na mnie wzrok, pełen zaufania i powiedział:
— Życie twoje znajduje się w najwiekszem niebezpieczeństwie, a ty ani się tego nie domyślasz. To, które ci tu groziło, było niczem wobec tego, które cię czeka dopiero.
— Ach! Jak to?
— Czy rzeczywiście darujesz mi życie, jeśli cię o tem pouczę?
— Tak, ale wątpię, czy mi co nowego powiesz.
— O, i owszem! Jestem pewien, że nie masz pojęcia o grożącem ci niebezpieczeństwie. Konakdżi jest właśnie tym, któremu polecono wprowadzić was w paszczę.
— Chcesz się na nim zemścić przez oszczerstwo?
— Nie. On nie wie tego, co ja, a tamci też nie wiedzieli. Oni domyślają się tylko, że są jeszcze inni, godzący na wasze życie. Wiedział o tem tylko Mibarek, ale on już nie żyje.
— Więc mów, a śpiesz się, bo nie mam czasu.
— Należy mieć zawsze czas na ratunek życia, effendi. Prawda, że chcesz znaleźć Szuta?
Skinąłem mu tylko głową.
— Jesteś jego najzaciętszym wrogiem. Stary Mibarek pchnął do niego posłańca, aby go przestrzec. Doniósł mu także, że wy go ścigacie i że będzie się starał wabić was za sobą, dopóki nie wpadniecie w ręce Szuta. Ci, których dostaliście tutaj w swoją moc, chcieli posiąść tylko wasze mienie. Urządzili na was zasadzkę, której umknęliście szczęśliwie. Ale Szut wybrał się, by wyjechać naprzeciw was. Niewątpliwie jest już w pobliżu. Zginiecie, jeżeli my was nie uratujemy, to jest ja i mój szwagier.
— Ależ twój szwagier godzi także na moje życie!
— Tylko do obecnej chwili, bo jest także stronnikiem Szuta. Skoro mu jednak powiem, że darowaliście mi życie, chociaż znajdowałem się w waszym ręku, zamieni się nieprzyjaźń jego w przyjaźń, on zaś wszystko zrobi, by was ocalić. Ja sam wyprowadzę was z gór drogą, na której pewnie unikniecie niebezpieczeństwa.
Ten, zarówno tchórzliwy, jak niezgrabnie chytry, człowiek wybzdurzył wcale miły plan. Chciał mnie zwabić do węglarza, u którego spotkałaby nas śmierć niechybna, gdybyśmy mu zaufali. Udałem, że mu wierzę i rzekłem:
— Ty znasz Szuta?
— Rozumie się; on często u mnie bywał.
— A ty u niego także?
— Kilka razy.
— Gdzie on mieszka?
— Z tamtej strony w Orossi. Jest dowódcą Miriditów i ma wielką władzę.
— W Orossi? A mnie objaśniono, że w Karanirwan-chan.
Junak przestraszył się widocznie, usłyszawszy tę nazwę, ale potrząsnął głową i rzekł z uśmiechem:
— Powiedziano ci tak, by cię wywieść w pole.
— Ale istnieje miejscowość tej nazwy?
— Ja nie wiem o niej, choć znam szeroko i daleko te strony. Wierz mi, gdyż żywię względem ciebie dobre i szczere zamiary.
— Istotnie? No, zobaczymy. Jak daleko stąd do twego szwagra?
— Kwadrans drogi. Wjedziesz na wielką, okrągłą dolinę, zwaną Doliną Zwalisk. Jeśli stamtąd, gdzie droga do niej uchodzi, zwrócisz się w prawo, zobaczysz niebawem dym, unoszący się z jego kominów.
— Zaprowadziłbyś nas do niego?
— Oczywiście. Od niego dowiedziałbyś się o wiele więcej, niż ja ci mogę powiedzieć. Życie wasze zależy od tego, czy mi zaufacie. A teraz czyń, co ci się podoba!
Halef gryzł dolną wargę. Nie umiał dobrze ukryć wściekłości z tego powodu, że się go za tak łatwowiernego uważało. Ja jednak zrobiłem minę bardzo przyjazną, skinąłem łotrowi głową i odrzekłem:
— Wiele względów ważnych przemawia istotnie za tem, że nie ukrywasz przed nami prawdy. Czy mam spróbować, o ile jesteś rzetelny?
— Przekonaj się, effendi! — zawołał uradowany. — Zobaczysz, że cię nie zwodzę.
— Dobrze, w takim razie daruję ci życie. Zwiążemy cię jednak na pewien czas.
— Czemu?
— Żeby tamci nie domyślili się, żeś z nami w zgodzie. Musisz zachować pozory, jak gdybyś miał dzielić ich los.
— Ale dajesz mi słowo, że mnie odwiążecie?
— Przyrzekam ci, że wkrótce będziesz wolny; nie potrzebujesz bać się nas ani trochę.
— To mnie zwiąż!
Wyciągnął do mnie obie ręce. Halef zdjął z niego pas i skrępował mu je na plecach.
— Zaczekaj tu przy tych obydwu — rzekłem do hadżego. — Ja pójdę po towarzyszy.
Barud el Amazat leżał jeszcze nieprzytomny. Cios Halefa był więc skuteczny.
Zszedłem tą samą drogą, którą weszliśmy tutaj. Nie było powodu do dalszego badania terenu. Postępowanie moje z Junakiem nie odniosło pożądanego skutku. Pragnąłem dowiedzieć się czegoś pewnego o Szucie i o Karanirwan-chan. Mogłem wprawdzie teraz jeszcze wymusić batem zeznanie, nie miałem jednak ochoty użyć tego środka i spodziewałem się osiągnąć ten cel bez tego.
Poszedłem do Sandara. Leżał cicho, ale tętno się już wzmocniło. Musiał przyjść niebawem do siebie. Następnie udałem się na miejsce, gdzie związani byli Bybar i Suef. Ci obaj odzyskali już przytomność. Ujrzawszy mnie, zaczął Aladży zajadle nosem parskać, wytrzeszczył na mnie krwią nabiegłe oczy i próbował wyrwać się z więzów, ale napróżno.
— Nie zadawaj sobie trudu! — rzekłem do niego. — Nie ujdziecie już swego losu. To śmieszne, że tacy ludzie, jak wy, bez mózgu we łbie, wyobrażają sobie, iż potrafią współzawodniczyć z effendim Franków. Dowiodłem wam, że wasze przedsięwzięcia okazały się zawsze głupimi chłopięcymi figlami. Sądziłem, że raz już kiedyś przyznacie się do swej głupoty, ale pobłażanie moje daremne. Teraz skończyła się ostatecznie nasza cierpliwość: spotka was to, co przeznaczyliście nam, tj. śmierć. Sami nie chcieliście czego innego.
Wiedziałem, że niczem tak nie zmartwię Aladżego, jak nazwaniem go głupim. Trochę strachu przed śmiercią także nic nie szkodziło. Następnie udałem się na krawędź skały, skąd mogłem dostrzec towarzyszy.
Osko mnie zobaczył i zawołał:
— Czy to ty, zihdi? Dzięki Allahowi! Tu wszystko dobrze!
— Cieszy mnie to! Rozwiąż konakdżego, żeby mógł tutaj wyleźć. Ty pójdziesz za nim i przyniesiesz wszystkie rzemienie i sznury, jakie macie przy sobie. Omar niech zostanie przy koniach.
Wkrótce wydrapali się obaj na górę, konakdżi pierwszy. Przyjąłem go z rewolwerem w ręku następującą uwagą:
— Ostrzegam cię, żebyś nie zrobił kroku bez mego pozwolenia. Masz mi być we wszystkiem posłuszny, bo w przeciwnym razie zastrzelę cię!
— Za co, effendi? — spytał przerażony. — Nie jestem wcale twoim wrogiem. Nie wiem o niczem i zachowałem się tam na dole spokojnie.
— Tylko bez słów zbytecznych! Już w twoim domu poznałem, kto ty jesteś. Ani na chwilę nie udało ci się mnie okpić. Teraz zabawa skończona. Naprzód!
Poszliśmy aż do baszty, gdzie Halef stał obok obydwu więźniów. Barud el Amazat odzyskał już przytomność. Ujrzawszy ich, wydał konakdżi okrzyk trwogi.
— No, czy to Junak, czy nie? — spytałem go.
— Allah! To on! — odrzekł. — Ale skąd się wziął tutaj?
— Całkiem tak samo, jak ty; wylazł tu przodem. Weź Baruda el Amazat i ponieś go. Junak może sam pójść za nami, bo mu nóg nie spętano. Naprzód!
Ci hultaje musieli nam towarzyszyć do Bybara i Suefa. Spojrzenia, jakie zamienili ze sobą, były więcej aniżeli wymowne. Słowa nikt nie wymówił.
Osko przyniósł kilka rzemieni. Oprócz tego zdjęliśmy z Baruda kaftan, pocięliśmy go w pasy, skręciliśmy je na kształt powrozów i związaliśmy nimi Baruda i Junaka. Następnie udaliśmy się do Sandara, który, jak się zdawało, oczy właśnie otworzył. Parskał jak dzikie zwierzę i ruchami węża usiłował uwolnić się od więzów.
— Spokojnie, mój kochaneczku! — śmiał się Halef. — Kogo raz dostaniemy w ręce, tego trzymamy już mocno.
Tego Aladżego zaniesiono także tam, gdzie znajdowała się reszta. Drzewa stały blizko siebie, a więźniów tak do pni przymocowano, że uciec nie mogli w żaden sposób. Na konakdżego, który był aż dotąd bez więzów, aby mógł tamtych przenieść, przyszła kolej na końcu.
Wyjęliśmy im z ust kneble, by mogli mówić, ale oni woleli zachować milczenie. Halef stanął już był jak mówca, ale przerwałem mu poleceniem, żeby przyniósł wszystką broń pojmanych.
Gdy położono ją razem obok siebie, utworzyła wcale ładny arsenał.
— Tą bronią miano nas zabić; teraz przechodzi ona na naszą własność jako nasz prawowity łup — rzekłem. — Możemy z nią uczynić, co nam się podoba. Zniszczymy więc ją. Porozbijajcie kolby i głownie strzelb i pistoletów, a lufy powyginajcie czekanami!
Nikt nie okazał do tego większej gotowości od Halefa. Połamano także noże, a ja rozbiłem potem moim hajduczym toporem czekany Aladżych. Z wyrazem w twarzy, nie dającym się określić, przypatrywali się dotychczasowi właściciele broni temu dziełu zniszczenia. Ale milczeli i teraz, tylko Junak zawołał, ujrzawszy, że zgruchotano także jego strzelbę:
— Stać! To przecież moja!
— Teraz już nie — odrzekł Halef.
— Ja jestem wasz przyjaciel!
— I to najlepszy ze wszystkich. Nie troszcz się o nic! Przyrzeczenia effendi dotrzyma.
I znowu zwrócił się do wszystkich z miną, po której domyśliłem się, że zamierza wygłosić jedną ze słynnych swoich mów. Skinąłem nań, żeby poszedł za mną i usunąłem się z widoku pojmanym.
— Panie, czemu nie chcesz, żebym do nich przemówił? — zapytał.
— Bo to nie ma celu. Jeśli odejdziemy, nie rzekłszy ani słowa, zostawimy ich tu w większej trwodze, niż gdybyśmy wygłosili wielką mowę.
— Ach, tak! Odchodzimy?
— I nie wrócimy.
— Allah! Czy mam się wyrzec nawet tej przyjemności, żeby im oświadczyć, za co ich uważam?
— Oni to już wiedzą.
— Czy mają tu zginąć z głodu i z pragnienia? Sami się nie zdołają uwolnić. A zresztą obiecałeś Junakowi, że się go odwiąże! Czy słowa nie dotrzymasz?
— Owszem! Nie obawiaj się! Węglarz wie pewnie, gdzie się znajdują i postara się czemprędzej o to, żeby ich oswobodzić.
— Czy pojedziemy do niego?
— Tak jest. Chodźcie już!
— Jeszcze chwilę, zihdi! Muszę im powiedzieć jedno słowo, bo zginę.
Powrócił do pojmanych, a ja za nim, żeby nie dopuścić do jakiego głupstwa. Stanął przed nimi, wyprostował się i odezwał się w te słowa:
— Oznajmiam wam w imieniu effendiego i mojem własnem, że przed pojmaniem i przywiązaniem was tutaj zakopaliśmy pod temi dwoma drzewami pięć jarym okka[6] prochu strzelniczego. Obok leży długi lont, który, jeżeli nam się spodoba, zapalimy zdala tak, że tego nie spostrzeżecie. Członki wasze rozlecą się wówczas na cztery wiatry, a nikt się tem tak nie uraduje, jak sławny hadżi Halef Omar, ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah!
Ulżywszy sobie w ten sposób, wrócił i zapytał.
— Prawda, że to było dobre, effendi? Jaką trwogę będą ci łotrowie musieli przeżyć, wiedząc, że siedzą na minie prochu, która huknąć może każdej chwili.
— Ten środek udręczenia tych ludzi nie szczególnie ci się udał. Czy uwierzą, czy nie uwierzą w prawdę słów twoich, w każdym razie niepewność, w jakiej zostaną, będzie dla nich karą dostateczną.
— Jestem pewien, że uwierzą.
— Chcąc ich zabić, moglibyśmy to uczynić taniej, nie marnując takiej ilości prochu, rzadkiego w tych stronach. Żałuję ich, jeśli uwierzą, że nosimy przy sobie aż pięć funtów prochu.
Zeszliśmy do Omara, czuwającego przy wierzchowcach. Tam zdjąłem z konia konakdżego siodło i rząd, rzuciłem jedno i drugie na ziemię i popędziłem zwierzę w kierunku, skąd przybyliśmy tutaj. Nie widziałem potrzeby zabierać tego konia w dalszą drogę. Musiałem pozostawić go samemu sobie, więc dobrze zrobiłem, zdejmując z niego uprząż. W ten sposób zapobiegłem temu, żeby nie zaczepił się w lesie cuglami lub strzemionami i nie zginął marnie.
Dosiedliśmy koni i znaleźliśmy się niebawem na miejscu, gdzie leżał Manach el Barsza. Roztrzaskane jego ciało przedstawiało widok okropny. Nie zsiadaliśmy z koni, ponieważ bezcelowem byłoby przypatrywanie się trupowi. Konie z trudem dały się nakłonić do przejścia nad nim.
— To straszny sąd — rzekł Halef, odwracając oblicze. — Ręka Allaha dosięga bezbożników, jednego prędzej, drugiego później, a oni jednak nie śpieszą się z poprawą. Precz z tego strasznego miejsca!
Popędził konia, a my pojechaliśmy za nim w milczeniu. Cóż mogliśmy powiedzieć innego?
Ściany parowu podnosiły się coraz wyżej i tak się do siebie zbliżały, jak przedtem. Było w tem coś niezmiernie przygniatającego. Te masy kamienne nazywały się słusznie Czartową Skałą.
Gdy ujechaliśmy z kwadrans drogi, otworzył się parów na szeroką, okrągłą dolinę, na której widok wstrzymałem mimowolnie karego. Miała ona kształt głębokiej misy z dnem o średnicy godziny drogi. Ale jakże wyglądało w tej misie!
Brzegi skaliste wznosiły się dość stromo. Tam, gdzie roślinność znalazła dla się dość gruntu, stały kilkusetletnie drzewa szpilkowe, których ciemna barwa odbijała od żywej zieleni olbrzymich drzew liściastych. Ku południowi i zachodowi widniały wyjścia z doliny. Dno misy pokryte było prawie zupełnie zwałami skał różnej wielkości, począwszy od kilkupiętrowego pałacu, a skończywszy na kamieniach, podobnych do pięści. Po nich rozciągała się błyszcząca opona winogron, powoju i innych roślin, a między nimi zajęły wszelkie miejsce krzewy tak bujne, że trudno było pomyśleć o przejściu.
Czy trzęsienie ziemi rozsypało te głazy, czy też znajdowało się tu podziemne jezioro, którego wieko załamało się nagle? Dolina wyglądała tak, jak gdyby kiedyś nakryta była sklepieniem skalnem, które strzaskała pięść szatana. Stamtąd, gdzie myśmy stali, prowadziły ślady w prawo wzdłuż ścian doliny. Ruszyliśmy nimi. Był to kierunek, o którym mówił Junak. Napróżno rozglądałem się, szukając mielerzy[7], które się tu musiały znajdować. Wreszcie ujrzałem powietrze, drżące nad krzakami w blasku słońca. Był to dowód, że płonęły tu gdzieś bezdymne ogniska.
— Tam zapewne leży dom węglarza Szarki — rzekłem. — Nie będzie dalej jak o pięć minut. Ja pójdę na zwiady, a wy schowajcie się w zaroślach i zaczekajcie!
Oddałem Halefowi konia i strzelby, a sam ruszyłem pieszo. Wkrótce dostałem się na brzeg wolnego miejsca, poczernionego węglem. Ujrzałem tu nietynkowany, kamienny domek na środku, a dokoła niego płonące mielerze, lub ślady już wypalonych.
Jeden z tych stożków, największy, stał na prawo odemnie na skraju polany, oparty całkiem o ścianę prostopadle wznoszącej się skały. Wyglądał, jak gdyby zajmował to miejsce już przez długie lata.
Zdziwiło mnie to. Ale jeszcze godniejszym mej uwagi wydał mi się ten stos, gdy podniósłszy oczy, ujrzałem nad szczytami gęstych, czarnych drzew koronę olbrzymiego dębu. Rozglądnąłem się, ale nie zauważyłem drugiego takiego drzewa. Czyżby to był ów dąb spróchniały, przez którego wnętrze prowadziła ukryta droga do jaskini. W takim razie pozostawał znajdujący się pod nim kopiec w jakimś związku z tą jaskinią.
W pobliżu niego zbudowane było z kamieni i pokryte mchem siedzenie, na którem dwaj mężczyźni żywo z sobą rozmawiali. Opodal poza kopcem stał koń osiodłany i obgryzał liście z krzewów. Skraj zarośli, przy których stałem, ciągnął się aż do kopca i dalej, oraz dotykał ławy, ocieniając ją gałęźmi. Gdybym tak spróbował dostać się poza nią? Może nie okazałoby się to tak trudnem, a pozwoliłoby usłyszeć coś ważnego?
Jeden z mężczyzn miał na sobie ubranie, jak się mówi u nas, miejskie. Strój jego nie zgadzał się z tem otoczeniem. Po krępej, brudno i ubogo odzianej postaci drugiego należało wnioskować, że był albo węglarzem, albo jego pomocnikiem.
Czego mógł ten człowiek, odziany niemal wytwornie, chcieć od zasmolonego węglarza? Rozmawiali z sobą, jak dawni znajomi na stopie poufałej. Postanowiłem przynajmniej coś usłyszeć z ich rozmowy.
Wróciłem się o kilka kroków i przesunąłem się w krzakach ku miejscu, na którem oni siedzieli. Nie było to oczywiście tak łatwe, jak przypuszczałem. Zarośla były zbyt gęste; musiałem więc często, aby nie zdradzić się ruchem gałęzi, czołgać się zwolna po ziemi.
Doszedłszy do skały, znalazłem się ku memu zdumieniu na dość wydeptanej ścieżynie, prowadzącej ze wzgórza. Czyżby służyła do tego, żeby się nią dostać do dębu?
Udałem się w przeciwnym kierunku i ujrzałem wkrótce blizko przed sobą mielerz, przytykający dolną częścią tak ściśle do ściany, że wyglądał jak gdyby z niej wyrósł. Ścieżka kończyła się pod nim, jakby nożem ucięta. To mię zastanowiło.
Gdy więc stanąłem tak, że miałem ten mielerz przed sobą, a ścianę skalną po prawej ręce, usłyszałem głosy obu mężczyzn. Ławkę, na której spoczywali, dzieliły wązkie zarośla od ścieżki i skały, a więc i od mego stanowiska. Położyłem się na ziemi i posuwałem się pocichu pomiędzy rosnącymi obok siebie pniami krzaków, aż do szczodrzeńca, który ławkę ocieniał.
Znalazłem się wnet tak blizko, że mogłem jej niemal ręką dosięgnąć, ale byłem ukryty, ponieważ liście tworzyły nademną gęstą zasłonę.
Ów dobrze ubrany mówił teraz właśnie. Wyrażał się zwięźle i krótko, tonem rozkazującym, a posługiwał się bardzo piękną tureczczyzną. Ułożywszy się dobrze, usłyszałem te słowa:
— To istotnie osobliwa historya. Ten cudzoziemiec ściga Mibareka, Aladżych, poborcę i Baruda eł Amazat. Nie spuszcza z nich oka i nie daje im spokoju ani we dnie, ani w nocy. Czemu?
— Nie wiem tego — odrzekł węglarz.
— A teraz oni zaczaili się na niego w parowie? Czy nadejdzie rzeczywiście? Czy to się uda?
— W każdym razie. Wrogowie nie mogą przejechać cało. Junak, który przyniósł wiadomość, że nadciągną, przyłączył się do towarzyszy. To razem z konakdżym siedmiu ludzi przeciwko czterem. Nadto pierwsi są przygotowani, a drudzy nie przeczuwają niczego.
— Wedle tego, co opowiedziałeś mi o tych czterech, nie należy ich niedoceniać. Co będzie, gdy za pierwszą oznaką napadu zawrócą konie i umkną?
— Ta pierwsza oznaka będzie ich śmiercią. Aladży nigdy nie chybiają celu czekanami. O ucieczce nawet na chwilę nie pomyślą obcy; są na to zbyt odważni.
— No, oby się to udało! Życzę sobie tego, a jeśli koń tego Franka jest istotnie tak wspaniały, jak, przedstawiasz, to jestem pewien, że Szut zapłaci baszka idżret[8] Dobrze, że jestem tutaj przy tej sposobności. Będę mógł zaraz zabrać konia i zaprowadzić mu go do Rugowej.
Usłyszawszy to ostatnie słowo, omal nie zdradziłem się z radości. Poruszyłem się mimowoli tak, że liście zaszeleściły. Szczęściem nie zauważyli tego obydwaj. A więc Szut mieszkał w Rugowej! Ale czy był to handlarz koni, Karanirwan? Zaraz nastąpiła odpowiedź na to pytanie. Mówiący dodał:
— Potrzebujemy takich koni, ponieważ Karanirwan postanowił wpaść przez serbską granicę; gromadzi więc w okolicach Pristiny odważnych ludzi, którzy muszą mieć dobre konie. On sam będzie dowodził i dlatego ten wspaniały ogier będzie mu bardzo na rękę.
— Najazd na wielką skalę? Czy leży w tem jakie niebezpieczeństwo?
— Nie tak bardzo, jak się zdaje. Teraz wszystko się burzy. Nie mówi się już o rozbójnikach, lecz o patryotach. Rzemiosło przywdziało turban polityczny. Kto dybie na cudzą własność, twierdzi, że chce wywalczyć swemu narodowi wolność i niezawisłość. Ale nie przybyłem tu, aby o tem z tobą rozmawiać, lecz przynoszę inne polecenie dla ciebie od Szuta. Czy jaskinia teraz pusta?
— Tak.
— I nie spodziewasz się dla niej mieszkańca w czasie najbliższym?
— Nie. Właściwie postanowiono zwabić tam tego obcego razem z towarzyszami, ale to już niepotrzebne, bo zabiją ich pod Czartową Skałą. A gdybyśmy to nawet zrobili, byłoby w dwie, albo trzy godziny po wszystkiem. Podpaliłbym ten stos tam za nami, dym szedłby do jaskini i musieliby się udusić.
— Ale dym zostałby tam tak długo, że przez kilka dni nie mógłby nikt wejść do środka.
— O nie! Dym wraca górą przez dąb wypróchniały. Gdy tu na dole drzwi otworzę, powstaje taki silny przeciąg, że w kilka godzin nie widać już ani śladu dymu.
— O to znakomite urządzenie! A zatem nie potrzeba ci wcale jaskini?
— Nie.
— To będzie Szutowi bardzo na rękę. Zarzuciliśmy właśnie wędkę na obcego, którego tu zakwaterujemy, by się potem okupił. Tu się go przechowa tymczasem.
— Znowu? A u was w karaule niema miejsca?
— Nie, tam siedzi pewien kupiec ze Skutari, którego Hamd el Amazat wciągnął w tę pułapkę. Potem nadejdzie jego rodzina. Będzie więc musiał zostawić nam cały majątek. Hamd el Amazat znał tę rodzinę już dawniej, a sprowadzanie kupca to genialny czyn z jego strony.
To, co tu usłyszałem, warte było więcej niż pieniądze. Tu, pod tym starym mielerzem, dowiedziałem się o wszystkiem, co dotychczas z dnia na dzień oddalało się odemnie coraz więcej!
A więc Szut był istotnie owym perskim handlarzem koni Karanirwanem i mieszkał w Rugowej. Tam znajdował się karauł, a więc jakaś wieża strażnicza, w której siedział zamknięty kupiec Galingrè ze Skutari, i czekał, kiedy mu wydrą cały majątek. A rodzina jego miała jeszcze nadejść, zwabiona jakimś piekielnym podstępem. Był to figiel iście skipetarski!
Planowano przy tem napad przez serbską granicę, podczas którego chciał Szut jechać na moim koniu. Na szczęście koń był jeszcze w mojem posiadaniu. Nie czułem też bynajmniej ochoty dać go sobie zabrać, a siebie życia pozbawić.
Dalej już nie poszedłem w moich rozmyślaniach, gdyż usłyszałem coś, co zajęło całą moją uwagę, coś, czego nie byłbym uważał za możliwe. Oto zapytał węglarz:
— Czy opłaci się zamykać tu u mnie tego, którego mi macie przysłać?
— Pewnie. To, zdaje się, człowiek ogromnie bogaty.
— Nazwałeś go obcym. Więc nie mieszka tu w kraju Arnautów?
— Nie, to cudzoziemiec, Inglis.
— Ach, ci są zawsze bogaci. Czy macie go już w swej mocy?
— Jeszcze nie, ale jest pewny. Mieszka w konaku w Rugowej i czeka tam, jak się zdaje, na kogoś. Ten ktoś jednak nie przybywa. Przyjechał najętymi końmi i ze służbą; miał nawet dragomana z sobą, któremu płacił trzydzieści piastrów dziennie i utrzymanie. Ten człowiek to śmieszna postać: wysoki, chudy, nosi dwa niebieskie okna przed oczyma, ma usta jak kypek balyghy[9], i nos, urągający wszelkim opisom, długi i poobny po chyjara[10], z pozostałością, jak się zdaje, po jumruk Halebi[11]. Żyje jak sułtan i nikt nie potrafi przyrządzić mu za drogiej potrawy. Gdy otworzy sakiewkę, połyskują w niej tylko złotówki. Mimoto ubiera się jak błazen z chińskich cieniów. Ubranie ma całkiem szare, na głowie szary kapelusz, wyroki jak minareh meczetu Omajadów w Damaszku.
Usłyszawszy to, doznałem wrażenia, jakby mnie kto po twarzy uderzył. Ten opis wskazywał całkiem wyraźnie na mego przyjaciela, Anglika Dawida Lindsaya, z którym pożegnałem się niedawno w Konstantynopolu. Powiedział wtedy, że będzie za kilka miesięcy w Old England.
Wszystko się dokładnie zgadzało: ubranie, bogactwo, niebieskie okulary, szerokie usta, potężny nos... To niewątpliwie był on! Obliczałem więc w myśli, czy mógł się teraz znajdować tu w kraju Skipetarów w Rugowej. Rachuba wypadła zgodnie z mojem przypuszczeniem, ponieważ Lindsay niebawem po mnie opuścił Stambuł okrętem i wysiadł na ląd gdzieś w Skutari albo w Alessio
— Pomimo tej śmieszności — mówił dalej interlokutor węglarza — jest on tłustym łupem, może najbogatszym ze wszystkich, przez nas już wziętych. Dziś go pojmają wieczorem i wsadzą do karaułu. Natychmiast po moim powrocie zaprowadzi go się innemi drogami, na których nikt nas spotkać nie może, tu do ciebie. Przygotuj się na jego przybycie!
— Tak! — mruknął węglarz. — Dziś wieczorem go chwycą. Gdy stąd dziś wyruszysz z powrotem, będziesz rano w Rugowej, bo znasz dobrze drogi. Karauł leży w takiem odosobnieniu, że będziecie mogli nawet we dnie puścić się w drogę z Inglisem, a wieczorem zjawić się u mnie. Ale, czy można się z tym człowiekiem porozumieć?
— Niestety nie; dlatego ma przy sobie tłómacza.
— To źle. Ja z wielką niechęcią zajmę się tą, sprawą, ale muszę być posłusznym Szutowi. Skoro Inglis nie umie naszego języka, to narobi mi z pewnością wiele kłopotu. Spodziewam się, że Szut, uwzględniając to, wyznaczy dla mnie za to odpowiednią nagrodę.
— Będziesz zadowolony. Wiesz przecież, że nasz dowódca i władca nigdy nie skąpi, ilekroć idzie o uznanie spełnionych usług. A więc sprawa załatwiona. Będę tu jutro wieczorem nie tylko z Anglikiem, lecz także z tłómaczem. Nietrudno będzie jego także pochwycić, a tobie obecność jego ułatwi postępowanie z więźniem.
— Jak nazywać tego cudzoziemca?
— Nie wiem, kim jest. Tytuł jego wymawiają jak „surr“ lub „syrr“, a nazwisko jego jest także obcym wyrazem, którego jeszcze nigdy nie słyszałem i nie rozumiem. Brzmi jak Lin-zeh. Zapamiętaj je sobie.
Tu już nie było wątpliwości co do osoby Anglika. Szło istotnie o starego, poczciwego, chociaż trochę osobliwego Dawida Lindsaya. Owym tytułem było oczywiście słowo angielskie „sir“.
Dlaczego znajdował się Englishman w Rugowej? Co go skłoniło do tego, żeby wyjechać z Konstantynopola z takim pośpiechem przybyć do zachodniej Albanii? To dla mnie było niepojęte. Obcy mówił dalej po przerwie:
— Według tego, co słyszałem od ciebie, powinien był ten napad już dawno się odbyć. Niepokoi mnie to, że niema tu jeszcze Aladżych i towarzyszy.
— Może ten Niemiec wyjechał później, niż Junak przypuszczał. Wymknąwszy się z chaty, zostawił obcych, jak jeszcze spali. Nic dziwnego, że wysiłkami ostatnich dni są znużeni. Zresztą konakdżemu polecono starać się, żeby nie jechali zbyt szybko i dlatego łatwo sobie wytłómaczyć, że jeszcze się nie zjawili.
— Ale mnie martwi to spóźnienie. Najchętniej pojechałbym sam do Czartowej Skały, aby zobaczyć, jak rzeczy stoją.
— Daj temu pokój! Mógłbyś całą sprawę tem popsuć i przybyć tam właśnie w chwili, w której obcy zbliżą się do tego miejsca. Twoje ukazanie się obudziłoby w nich podejrzenie. Nie, zostań tutaj! Mamy czas jeszcze. Zamiar musi się udać.
— Dobrze, W takim razie zaczekam. Pokaż mi tymczasem jaskinię!
Powstali obydwaj z ławy. Przypuszczając, że ukryte wejście do jaskini pozostaje w jakimś związku z mielerzem, pod którym leżałem, uznałem za stosowne oddalić się czemprędzej. Poczołgałem się aż do ścieżki i pośpieszyłem ku miejscu, gdzie stali ukryci w zaroślach towarzysze.
Przybywszy tam, ujrzałem odrazu, że Oski nie było. Zanim zdołałem spytać, rzekł Halef:
— Panie, Czarnogórzec odszedł, obiecując bardzo rychło powrócić.
— Dokąd?
— Nie wiem. Zaledwie zniknąłeś nam z oczu, powiedział krótko i z pośpiechem: „Muszę odejść, ale za pół godziny będą z powrotem“. Zanim zdołaliśmy mu odpowiedzieć, lub go zatrzymać, odjechał.
— Dokąd? Czy w stronę, z której myśmy przybyli?
— Tak, zihdi!
— To wiem, dlaczego się wrócił. Chce, jak wiecie, zemścić się na Barudzie el Amazat za to, że ten wykradł mu córkę. Chociaż mieliśmy tego wroga często tak blizko, że mógł go łatwo kulą trupem położyć, nie uczynił tego. Gdy przedtem przywiązywaliśmy pojmanych, znalazł znowu sposobność do wykonania zemsty. Zaniechał tego i tym razem, bo się obawiał, że ja nie dopuszczę do popełnienia morderstwa. Pojechał z nami dobrowolnie na pozór, ale wrócił, by swój tajemny zamiar uskutecznić. Nie byłem tu obecny przeszło kwadrans i nie zdołam już ocalić Baruda. Przez ten czas dostał się już Osko na Czartową Skałę. Spróbuję jednak konno go dopędzić. Za pięć minut tam będę. Zostańcie tu, póki nie wrócę!
Dosiadłem konia i zawróciłem. Rihowi wystarczyło słowo: kawahm — prędko! Zaledwie je wymówiłem, pomknął naprzód, jak strzała. W minutę niespełna dostałem się do parowu. Kary pędził pomiędzy wązko stojącemi skałami tak, jak tylko on potrafił. Potem minęła jeszcze jedna minuta i druga, a po trzeciej ujrzałem zwłoki Manacha el Barsza. Właśnie przesadził przez nie mój kary i wbiegał we wspomniany już kilkakrotnie zakręt parowu, kiedy z góry zabrzmiał krzyk tak okropny, iż nie tylko ja drgnąłem, lecz i koń rzucił się ze strachu na ścianę skalną i tak silnie stanął dęba w cwale, że upadłby był wstecz, gdybym się był nie rzucił naprzód całym ciężarem mojego ciała. Okręciłem nim na zadnich kopytach i spojrzałem ponad siebie.
Widok, który się moim oczom przedstawił, ściął mi niemal krew w żyłach. Zajechałem tak daleko za zakręt, że baszta leżała mi wprost przed oczyma. Tuż na jej krawędzi, w tem samem miejscu, z którego runął Manach el Barsza, ujrzałem walczących z sobą dwu ludzi: Oskę i Baruda el Amazat. Ten drugi nie był już skrępowany i mógł się posługiwać swobodnie rękoma i nogami. Chwycili się wzajemnie w śmiertelnym uścisku, przyczem jeden i drugi starał się odstąpić od krawędzi, a wroga przez nią przerzucić.
Nie ruszyłem się z miejsca. Żebym się był niewiadomo jak śpieszył, przybyłbym za późno. Zanim udałoby mi się wyleźć na wyniosłość i przebiec owych stopięćdziesiąt kroków do baszty, musiała się już walka rozstrzygnąć. Do tej chwili leżałby już pewnie jeden z nich rozstrzaskany na dole — a może obydwaj!
Samowolny postępek Oski nie był mi bynajmniej po myśli. Nie miałem bowiem zamiaru zabijać Baruda el Amazat, ale życie Oski więcej dla mnie znaczyło, niż życie owego łotra. Obu groziło jednakie niebezpieczeństwo, gdyż jeden posiadał widocznie tyle zręczności i siły, co drugi. Czyż mieli zginąć obydwaj? Nie! Jednego z nich czekała bezwarunkowo zguba, a w takim razie nie powinien był być nim Osko. Zeskoczyłem więc z siodła i złożyłem się z rusznicy. Barudowi el Amazat przeznaczyłem kulę. Co prawda, był to strzał ciężki i przykry. Jeden drugiego trzymał tak silnie i tak blizko siebie, że tylko dzięki dobrej znajomości rusznicy i zimnej krwi mojej, mogłem się na strzał odważyć.
Mierzyłem długo. Kula musiała ugodzić Baruda w głowę. Obaj mocujący się spostrzegli moje ruchy. Barud wysilał się, jak tylko mógł, aby usunąć się mnie z pod celu. Osko zaś bał się, żebym w niego nie trafił i krzyknął w dół:
— Zihdi, nie strzelaj! On musi zlecieć. Uważaj!
Ujrzałem, jak oderwał ręce od przeciwnika. Ten uczynił to samo i uskoczył w bok, by zaczerpnąć powietrza. Na to wykonał Osko także ruch w bok, aby Baruda dostać między siebie a przepaść. Podniósł pięść, jak gdyby mu chciał zadać cios w głowę, ale była to tylko finta, gdyż skoro tylko Barud wyciągnął ręce w górę, aby cios odparować, pochylił się Osko błyskawicznie i uderzył go pięścią w okolicę żołądka. W tej samej chwili rzucił się na ziemię, aby się przeciwnikowi nie dać pochwycić i ściągnąć.
Osce udał się zamiar. Barud el Amazat zatoczył się wstecz, chciał się przytrzymać ciała swego wroga, lecz machnął tylko ponad nim rękami w powietrzu i spadł na dół. Uderzył sobą o ziemię tuż obok trupa Manacha.Odwróciłem się ze zgrozą.
Na górze zerwał się Osko z ziemi, pochylił się naprzód i zawołał tryumfująco:
— Senica pomszczona! Ten człowiek nie ukradnie już nigdy córki przyjacielowi. Dusza jego pójdzie w przepaść głębszą od tej, w którą jego ciało runęło. Zaczekaj na dole, effendi! Zaraz zejdę.
— Gdzie tamci? — zawołałem w górę.
— Jeszcze tam, gdzieśmy ich zostawili. Żaden się uwolnić nie zdoła; postarałem się o to.
Odszedł od krawędzi, ja zaś udałem się nad źródło, gdzie stał koń jego. Niebawem nadszedł Osko i nie czekając na moją naganę, uprzedził mnie:
— Zihdi, nie mów nic o tem! Stało się i odstać się już nie może. Zawziętość moja nie opuściła mnie ani na chwilę. Twoja wiara zabrania ci zemsty, ale na moich górach panuje prawo odwetu. Allah je nadał i musimy mu być posłuszni.
— Nie, Allah tego nie nadał — odparłem. — Nazywasz go w swych codziennych modlitwach abu ’l afu i naba l’ merhamet — ojcem przebaczenia i źródłem miłosierdzia. Jakże to się zgadza z jego wolą, że ty wydzierasz mu sędziostwo? Barud el Amazat porwał ci córkę, lecz jej nie pozbawił życia. Gdybyś się nawet uważał za uprawnionego do odpłacania równem za równe, nie było ci wolno go zabijać.
— Mówisz tak, jako chrześcijanin. Tak, on nie zabił Senicy, ale sprzedał ją jako niewolnicę, a co wycierpiała ona w Egipcie, sam wiesz najlepiej, gdyż ty ją wyswobodziłeś. Niewola była dla niej o wiele gorsza, niż śmierć! A do tego dodać należy ból, jaki sprawił mnie i Isli Ben Maflej. Szukałem jej napróżno we wszystkich krajach Islamu. Ten, który ją wykradł, zasłużył na śmierć i znalazł ją bardzo prędko. Tych kilka chwil jego trwogi przedśmiertnej jest niczem w porównaniu z długą żałobą, którą na nas sprowadził.
— Ale ty popełniłeś przecież morderstwo, straszne morderstwo!
— Nie, zihdi, to nie było morderstwo, lecz uczciwa walka męża z mężem i życia z życiem. Nie napadłem nań skrytobójczo. Mogłem go zabić, kiedy był przywiązany do drzewa, tymczasem ja go odwiązałem i przyprowadziłem na basztę. Tam uwolniłem mu z więzów ręce i nogi i powiedziałem, że nadeszła godzina odwetu. Oświadczyłem mu, że chcę być względem niego szlachetnym i daję mu sposobność do obrony przed śmiercią. Tak, oszczędzałem go nawet przez pewien czas. Jestem silniejszy od niego, chociaż sądziłeś może przeciwnie. Dopiero, gdy zobaczyłem, że zmierzyłeś się do strzału, przyczem mogłeś mnie trafić, skorzystałem z mojej przewagi nad wrogiem. Czy i teraz mnie zganisz?
— Tak, ponieważ działałeś poza mojemi plecyma.
— Musiałem, gdyż byłem pewny, że przeszkodziłbyś mi w wykonaniu kary.
— Odwiązawszy go, rozluźniłeś zapewne także więzy tamtym?
— Przeciwnie. Przyciągnąłem je nawet silniej. Nie potrafią się teraz wyzwolić. Wiem, że gniewasz się na mnie. Przeczuwałem to i gotów jestem twój gniew przenieść na sobie. Ale dochowałem złożonej przysięgi, której nie wolno mi było złamać. Zrób teraz ze mną, co ci się podoba!
— Siadaj na konia i ruszajmy! — odparłem oschle.
Co było począć? Zabitego nie dałoby się już przywołać do życia, a zasady, w których się Czarnogórzec wychował, przedstawiały mu zemstę jako święty obowiązek. Byłem z niego niezadowolony, lecz nie miałem prawa narzucać się na sędziego jego czynu.
Wracaliśmy, ja przodem, zniechęcony, a on za mną w milczeniu. Przejeżdżając obok zwłok, zamknąłem oczy. Kiedy kary przez nie przesadzał, usłyszałem pod sobą jęczący głos. Zaraz potem strzał huknął.
— Co to? — spytałem, nie oglądając się.
— Żył jeszcze — odrzekł Osko. — Kula moja położyła kres jego życiu. Niechaj się dłużej nie męczy.
To jest Wschód: obok olśniewającego, obłudnego światła cień tem głębszy, przykrzejszy!





  1. Bocian.
  2. Proch strzelniczy.
  3. Żbiki.
  4. Łasica.
  5. Brudas.
  6. Funt.
  7. Mielerz: stos drzewa w kształcie stogu lub kopca, z którego wypalają węgle.
  8. Osobne wynagrodzenie.
  9. Rekin.
  10. Ogórka.
  11. Guz alepski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.