Walka życia/Część II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Walka życia
Pochodzenie Karola Dickensa wybór dzieł
Wydawca Drukarnia i Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1914
Miejsce wyd. Poznań – New York
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. The Battle of Life
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ II.

Snitczy i Kreggs mieli niewielki, skromny kantor na Starem Bojowem Polu i w nim dokonywali różnych dogodnych transakcyi i staczali walki w interesach licznych klientów. Sprawy zwyczajnie szły żółwim krokiem, ale to nie wzruszało bynajmniej spólników; to napadali na jakiegoś oskarżyciela, to ostrzeliwali jakiegoś oskarżonego, to puszczali się do ataku na mienia, powierzone w opiekę. Przy dogodnej sposobności nie gardzili i małemi utarczkami z nieregularną armią drobnych dłużników, szczególnie jeśli nieprzyjaciel występował w otwartem polu. Gazety stanowiły dla nich wygodną odsiecz, jak to bywa i przy bardzo żywych wojennych operacyach. Po ukończeniu walki, którą kierowali dwaj spólnicy, walczące strony musiały zeznać, że nie tylko nie mogły prawidłowo sądzić o rezultatach potyczki, ale też nie widziały się wzajemnie z poza grubego, otaczającego ich ze wszystkich stron, dymu.
Drzwi kantoru panów Snitczego i Kreggsa były zawsze gościnnie otwarte i wychodziły na rynek. Gabinetem przyjęć a zarazem i porad była stara izba na drugiem piętrze, z nizkiem, okopconem sklepieniem, jak gdyby ponuro zachmurzonem w zadumie nad zawikłanym stosem praw. Wzdłuż ścian stały krzesła z wysokiemi oparciami, obite skórą i obramowane rzędem miedzianych gwoździków, miejscami wypadłych, po dwa, po trzy, a może nieświadomie wydłubanych palcami zbitych z tonu klientów. Na ścianie w ramkach drzeworyt wyobrażał jakiegoś znakomitego sędziego, a na widok każdego pukla na jego strasznej peruce dusza zamierała ze strachu. Akty pakami zajmowały zapylone półki i stoły, na podłodze i pod ścianami stały zamknięte ogniotrwałe skrzynki z oznaczeniem imion i nazwisk. Nazwiska te zawsze zwracały na siebie uwagę rozstrojonych interesentów, którzy czytali je, jakby z nakazu złego losu i układali z nich horoskopy, słuchając niezrozumiałych wyjaśnień adwokatów.
Snitczy i Kreggs byli towarzyszami w zawodzie, ale każdy z nich miał w swem domowem życiu towarzyszkę — żonę. Mężczyźni byli przyjaciołmi i najzupełniej ufali sobie, jednak pani Snitczy, jak to często się zdarza w życiu, od samego początku podejrzewała pana Kreggsa, a pani Kreggs nie lubiła pana Snitczy. „Już ci twoi Snitczowie — mawiała swemu mężowi, używając liczby mnogiej, na znak lekceważenia, jakby to chodziło o jakieś spodnie, albo inny przedmiot, nie mający liczby pojedyńczej — cóżeś ty w nim takiego znalazł? Tak mu zupełnie wierzysz! Daj Boże, aby moje słowa się nie sprawdziły!“ A pani Snitczy ostrzegała przed Kreggsem, mówiąc, że pan Snitczy idzie po fałszywej drodze, dzięki swemu spólnikowi, a ten prowadzi podwójną grę. Wystarczy spojrzeć mu w oczy. Jednakże to nie zakłócało dobrego pożycia wszystkich czworga. Pani Snitczy i pani Kreggs solidarnie występowały przeciw kantorowi, uważając go za wspólnego wroga, grożącego nieznanem niebezpieczeństwem.
A jednak w tym kantorze Snitczy i Kreggs jak pszczoły zbierali miód do swych ulów. Czasem zdarzało im się pracować u okna gabinetu, w jasne wieczory, spoglądając na Stare Bojowe Pole, częściej jednakże podczas sesyi sądowych ogarniała ich rzewność wskutek nadmiernego nawału czynności. Dziwili się brakowi rozwagi u ludzi, którym nie chce się siedzieć spokojnie; a jeśli już trzeba się procesować, to przynajmniej procesować się wygodnie! Tak przechodziły dni, tygodnie, miesiące i lata; za wskaźnik czasu służyły wciąż ubywające gwoździki na skórzanych krzesłach i rosnące stosy aktów na stołach i półkach. Od chwili opisanego przez nas śniadania minęły prawie trzy lata, znacznie zmniejszając liczbę pierwszych, a zwiększając objętość drugich.
Pewnego wieczora adwokaci zeszli się w kantorze na narady; nie byli sami, przed nimi na krześle siedział dobrze zbudowany, piękny mężczyzna, lat około trzydziestu, ubrany niedbale, lecz z pretensyą, założywszy jedną rękę za kamizelkę, drugą zaś gładząc swe włosy. Wydawał się bardzo stroskanym. Pan Snitczy i Kreggs siedzieli obok przy biurku, a jedna z ogniotrwałych skrzynek stała przed nimi otwarta. Przechowywane w niej akta częścią leżały przed nimi na stole, częścią przechodziły przez ręce pana Snitczy. Zbliżał każdy dokument do świecy, przeglądał go i podawał, kiwając głową, panu Kreggsowi; ten ze swej strony także przebiegał go oczami i kiwając głową, składał na biurku. Od czasu do czasu przerywali zajęcie, spoglądali jeden na drugiego, kiwali głowami i patrzyli na klienta, pogrążonego w mrocznej zadumie. Na skrzynce było napisane Michał Warden, esquir; widocznie nazwisko i skrzynka należały do niego, a interesy pana Michała Wardena były w bardzo opłakanym stanie.
Ot i koniec — rzekł pan Snitczy, podając ostatni dokument. — Środków niema żadnych.
— Wszystko stracone, zastawione, zajęte i sprzedane? — zapytał klient.
— Wszystko — odpowiedział pan Snitczy.
— I mówi pan, że nic nie da się już zrobić?
— Prawie nic.
Klient zaczął przygryzać paznogcie i pogrążył się w myślach.
— A nadto, jak panowie uważacie, mnie samemu niebezpiecznie pozostawać w Anglii? Czy nie tak?
— W żadnem z miast złączonych królestw Wielkiej Brytanii i Anglii — odpowiedział Snitczy.
— Zatem nie jestem niczem innem, jak marnotrawnym synem; tylko, że nie mam ojca, do którego domu mógłbym wrócić, ani świń, które mógłbym paść, aby karmić się ich strawą! Czy tak? — ciągnął klient, kiwając nogą i patrząc uporczywie w podłogę.
Pan Snitczy zakaszlał, jakby odsuwając od siebie choćby pozór współczucia dla takiego allegorycznego porównania w sprawach prawnych. Pan Kreggs, pragnąc wyrazić solidarność, kaszlnął także.
— Zrujnowałem się, choć mam dopiero trzydzieści lat — rzekł klient.
— Nie, panie Warden, jeszcze się pan nie zrujnowałeś — odpowiedział Snitczy — choć, prawdę mówiąc, zrobiłeś pan ze swej strony, coś mógł. Jeszcze sprawa nie tak beznadziejna i jeżeli zajmiesz się swymi interesami —
— Do dyabła z nimi!
— Panie Kreggs — rzekł Snitczy — może tabaczki?
— Dziękuję panu. — Adwokat z niezamąconym spokojem powoli podniósł szczyptę do nosa i z zadowoleniem zażył. Twarz klienta stopniowo rozjaśniała się i zapytał już z uśmiechem.
— Wieleż czasu, pańskiem zdaniem potrzeba do poprawienia interesów?
— Wiele czasu? — powtórzył Snitczy, strząsając z palców tabakę i czyniąc w myśli obliczenia. — Do poprawienia pańskich zabagnionych interesów w odpowiednich rękach, naprzykład w rękach Snitczego i Kreggsa? No, ze sześć, siedm lat.
— Ależ za sześć, siedm lat można umrzeć głodową śmiercią, mój panie! — zawołał gniewnie klient, niecierpliwie zmieniając pozę.
— Byłoby o tyle inaczej, panie Warden, że mógłbyś pan znaleźć sobie miejsce i pokazywać się za pieniądze. Nie sądzę jednakże, żeby się panu to udało, mówię za siebie i za Kreggsa, to też tego panu nie radzę.
— Cóż waszem zdaniem mam robić i co mnie radzicie?
— Już mówiłem, że trzeba się zająć swymi interesami. W dobrych rękach, moich i Kreggsa, szybko przyjdą do właściwego porządku. Ale na to, abyśmy mogli dopełnić zobowiązania, a pan je przyjąć, musi pan na ten czas wyjechać za granicę. Głodową śmiercią pan nie umrze, bo zapewnimy panu kilkaset funtów rocznie. Oto, co panu radzę, panie Warden.
— Kilkaset! — zawołał klient. — Przywykłem tracić tysiące.
— To — odpowiedział pan Snitczy, starannie układając akta w żelazem okutą skrzynkę — nie podlega najmniejszej wątpliwości, panie Warden; naj — mniej — szej, — powtórzył do siebie, wykonując swą czynność.
Widocznie adwokat dobrze znał swego klienta; jego markotne usposobienie znikło. Pod wpływem urzędowego tonu i suchego przedstawienia rzeczy przez pana Snitczy wrócił do równowagi. A może i klient ze swej strony wiedział, z kim ma do czynienia i użył takiego wybiegu, aby tem łatwiej wyjawić ukrytą myśl. Jakkolwiek było, ożywił się nieco, popatrzył na swego groźnego sąsiada z uśmiechem a w końcu roześmiał się głośno.
— Tak, czy inaczej, mój nie dający się przekonać przyjacielu, — zaczął — ale Snitczy wskazał swego towarzysza:
— Wybacz pan — przerwał — ja i Kreggs.
— Przepraszam, panie Kreggs. A więc, moi nie chcący się przekonać przyjaciele — rzekł przechylając się naprzód i zniżając głos — nie znacie wy i połowy mej biedy.
Pan Snitczy i jego przyjaciel, milcząc, spojrzeli na niego.
— Nie tylko jestem po uszy w długach — wyjawił klient, — ale i po uszy...
— Zakochany! — odgadł Snitczy.
— Tak jest, rzeczywiście — odpowiedział klient, kładąc ręce do kieszeni, opierając się o poręcz i patrząc prosto w oczy zwierzchnikowi firmy „Snitczy i Kreggs“. — Tak jest, zakochałem się.
— W bogatej dziedziczce? — spytał Snitczy.
— Nie, nie w bogatej dziedziczce.
— No więc poprostu w bogatej osobie?
— Nie, w bogatej, o ile mnie wiadomo, tylko pięknością i przymiotami duszy.
— A czy przynajmiej w panience? — zapytał porozumiewająco Snitczy.
— O, tak! — odrzekł klient.
— Poczekajno pan, czy to nie która z córek doktora Dżeddlera? — dopytywał się Snitczy, opierając się łokciami na kolanach i wyciągając naprzód szyję.
— Tak! — odpowiedział klient.
— Ale nie młodsza? — badał Snitczy.
— Panie Kreggs — rzekł Snitczy z ulgą na sercu — pozwól tabaczki; dziękuję. Bardzom rad, panie Warden, że z tego nic nie może być; ona już wyswatana, panie, już — narzeczona. Mój towarzysz może to panu poświadczyć; dobrze nam to wiadome.
— Może i mnie to wiadome — oświadczył klient spokojnie. — Ale cóż z tego? Obracając się w świecie, czyście nie słyszeli, iżby panna namyśliła się i odmówiła?
— Rzeczywiście, zdarzają się wypadki naruszenia słowa i u dziewic i u wdów, lecz w przeważnej części wypadków, prawo...
— Prawo! — niecierpliwie przerwał klient — Któż mówi o tem! Podobne zdarzenie nierzadkie w życiu, a to ważniejsze od wszystkich przepisów prawnych. I dla tego niedarmo przeżyłem sześć tygodni w domu doktora.
— Zdaje mi się — rzekł dobitnie Snitczy, zwracając się do swego towarzysza — że ze wszystkich nieszczęść, które na pana Wardena sprowadziły jego konie, a było ich niemało i wiele złego mu przyniosły, o czem my wiemy, to ostatnie może okazać się najgorszem, o ile się jeszcze nie namyśli. Kiedy jeden z jego koni zrzucił go obok domu doktora z trzema złamanemi żebrami, zgruchotanym obojczykiem i z Bóg wie wieloma uszkodzeniami i kiedy wreszcie, dzięki staraniom doktora, zaczął przychodzić do siebie, nikomu w domu nie przychodziło na myśl, jakie mogą wyniknąć z tego skutki! A teraz ta sprawa zaczyna przybierać fatalny obrót, panie, fatalny! Doktór Dżeddler jest przecież naszym klientem!
— A i pan Alfred Gitfild także, panie Snitczy — dodał pan Kreggs.
— Ale i pan Michał Warden, o ile mi wiadomo, po części także jest waszym klientem — powiedział spokojny gość — a przytem, nie gorszym, bo żył lekkomyślnie przez całych dziesięć, czy dwadzieścia lat — i oto tutaj złożone trofea w tej skrzynce. A teraz przyznał się do winy, przyrzekł się poprawić i ustatkować. Zamierza, o ile się to uda, ożenić się z czarowną Merion, córką doktora Dżeddlera i wywieźć ją ze sobą za granicę.
— Naprawdę, panie Kreggs — chciał mówić Snitczy.
— Naprawdę, panie Snitczy i panie Kreggs razem — uprzedził go klient — znacie swoje obowiązki pełnomocników i wiecie, że czynności, dotyczące serca, was nie dotyczą. A mnie podobało się was wtajemniczyć i w te sprawy. Przecież nie myślę porywać dziewczęcia wbrew woli, i dlatego niema tu nic niezgodnego z prawem. Nigdy nie byłem przyjacielem pana Gitfilda i zaufania jego nie naruszam. Mamy wspólny przedmiot miłości, a ja staram się cel osiągnąć, ot i wszystko.
— To niemożliwe, panie Kreggs — rzekł Snitczy, widocznie przestraszony — to absolutnie niemożliwe. Przecież ona zakochana w Alfredzie.
— Czyżby tak?
— Panie Kreggs, wszak prawdę mówię: ona zakochana w nim — twierdził Snitczy.
— Nie darmo przeżyłem sześć tygodni w domu doktora parę miesięcy temu i mocno podejrzewam jej miłość ku Alfredowi. Być może, że nie ochłodłaby, gdyby się udały starania starszej siostry. Obserwowałem obie. Merion unika rozmowy o nim, a nawet wzmianki o jego nazwisku; ona widocznie stroni od wszystkiego, co przypomina ów stosunek.
— Dlaczego, panie, dlaczego? Dlaczego miałaby zapomnieć, panie Kreggs? — pytał Snitczy.
— Nie wiem, dlaczego napewno — odpowiedział klient z uśmiechem, patrząc na osłupienie adwokata, który chciał o wszystkiem dokładnie się przekonać — jednakże znam się na tem. Była jeszcze zbyt młoda, kiedy dała słowo, a może wcale go nie dawała; potem mogła rozważyć. Mówię nie dla przechwałki, dlaczegoby nie miała się zakochać we mnie, tak jak ja się w niej zakochałem?
— Jakże to możliwe! Pan Alfred jest jej przyjacielem od dzieciństwa! Przecież wiesz pan o tem, panie Kreggs? — mówił Snitczy, starając się ukryć wrażenie.
— Tem pewniej musiał się już jej sprzykrzyć — spokojnie ciągnął klient — i ona nie od tego, aby go zmienić na nowego wielbiciela, z którym ją zetknął los, a właściwie koń — przy romantycznem spotkaniu. W oczach wiejskiej panienki reputacya wesołego, bez troski młodzieńca, który nikomu nigdy w życiu zła nie wyrządził, może wzbudzić prawdziwe zainteresowanie, przydajcie do tego młodość, szczęśliwy wygląd i tak dalej — panowie zaraz pomyślicie, że to samochwalstwo, ale naprawdę nic podobnego nie mam na myśli, — a będziecie musieli przyznać, że z korzyścią mogę wytrzymać porównanie nawet z panem Alfredem.
O to trudno się było spierać i pan Snitczy, popatrzywszy na klienta, musiał się z tem zgodzić. W samej niedbałości jego manier była jakaś wrodzona elegancya; piękna twarz i dobrze zbudowana postać mogły być jeszcze bardziej pociągające, o ileby zechciał. Taki człowiek, poważnie zabrawszy się do dzieła, mógłby go dokonać.
— Niebezpieczny uwodziciel — zadecydował przenikliwy adwokat — on zrobi swoje.
— A teraz uważaj, Snitczy — rzekł klient, wstając i biorąc go za guzik — i Kreggs — biorąc go również za guzik i stając między nich tak, aby żaden nie mógł się uchylić — nie proszę was zupełnie o radę. W podobnych sprawach nie wypada brać udziału takim poważnym ludziom, to też możecie trzymać się na boku. Postaram się naprawić wszystko, co się tyczy mojego obecnego położenia i planów na przyszłość, a wam pozostawię najlepiej uporządkowanie moich pieniężnych spraw. I jeśli uda mi się ożenić ze śliczną córką doktora, jak się spodziewam i stać się innym człowiekiem pod jej dodatnim wpływem, będę miał większe wydatki, aniżeli gdybym sam wyjechał; jednak skoro zmienię tryb życia, spodziewam się, że szybko wrócę do równowagi.
— Nie, lepiejby nam tego nie słyszeć, panie Kreggs? — rzekł Snitczy, patrząc na niego z poza klienta.
— Ja także tak myślę — odpowiedział Kreggs. Jednakże obaj słuchali z natężoną uwagą.
— Możecie nie słuchać, ale ja dokończę. Prosić o zezwolenie doktora nie myślę dlatego, że nie spodziewam się go otrzymać. Złego mu nic nie uczynię, owszem, chcę uwolnić córkę jego, moją Merion od niemiłego spotkania z narzeczonym: boi się jego powrotu i oczekuje z przykrością. Oprócz tego, doktor przekonany, że wszystko to głupstwo i nic niema w życiu poważnego. Jak widzicie, dotychczas jeszcze nikt na tem nic nie traci. Jakież jest jednak moje położenie? Muszę ukrywać się przed prześladowaniem i żyć jak wygnaniec, pozbawiony prawa wstąpienia na własną ziemię i wejścia do swego domu. Ale według waszego przekonania, za lat dziesięć — jestem gotów wam wierzyć — wszystkie moje posiadłości powinny wrócić do mnie, a Merion, jako moja żona, będzie bogatszą, niżby nią była, wychodząc za Alfreda Gitfilda. Co się zaś tyczy mojej miłości, nie boję się porównania z Alfredem. Powiedzcie zatem, kto jest poszkodowany? Według mnie nikt; sprawa ta bez wątpienia jasna i uczciwa. Prawa nasze równe, przecież wybiera sama Merion, poddaję się jej rozstrzygnięciu. Skończyłem, teraz wam wiadomo wszystko, co zamierzam uczynić i wszystko, czego się spodziewam. Kiedy powinienem stąd wyjechać?
— Za tydzień — rzekł Snitczy. — Jak myślisz, panie Kreggs?
— Jabym powiedział, że jeszcze wcześniej — odpowiedział Kreggs.
— Za miesiąc — rozstrzygnął klient, badawczo patrząc w twarz adwokatom. — Równo za miesiąc. Dziś czwartek. Niech się stanie, co chce, za cztery tygodnie we czwartek wyjeżdżam!
— To trochę za długo — rzekł Snitczy — trochę za długo, panie; zresztą — niechże i tak będzie. Myślałem, że powie, iż za trzy miesiące — mruczał przez zęby. — Już pan ucieka? Dobranoc panu.
— Dobranoc! — odpowiedział klient, ściskając im ręce. — Zobaczycie, że bogactwa moje pójdą jeszcze na dobre, kiedy Merion stanie się gwiazdą przewodnią mego życia.
— Ostrożnie niech pan schodzi ze schodów — zawołał Snitczy — bo gwiazda pańska tam nie świeci. Dobranoc panu!
— Dobrej nocy!
Obaj towarzysze, ze świecami w rękach, poczekali na schodach, dopóki nie zeszedł. Kiedy już zniknął, popatrzyli na siebie.
— Cóż powiesz na to, panie Kreggs? — zapytał Snitczy.
Ten wzruszył głową.
— Czy pamiętasz, jak w dzień odjazdu po ukończeniu formalności Alfred dziwnie się żegnał?
— Jakże, pamiętam — odpowiedział Kreggs.
— Może się myli — ciągnął Snitczy, zamykając ogniotrwałą skrzynkę i kładąc ją na miejsce — a jeśli nie, to znaczy, że się zmieniła — czegoż się na świecie nie spotyka! A ja uważałem tę dziewczynę za otwartą i szczerą. Zdawało mi się także — mówił pan Snitczy, wkładając palto i rękawiczki (pora była chłodna) i gasząc jedną świecę — że charakter jej przez ten czas zupełnie się rozwinie i stanie się podobnym do charakteru jej siostry.
— Tegoż zdania i ja — odpowiedział pan Kreggs.
— Czegożbym nie dał — rzekł pan Snitczy, człowiek istotnie dobroduszny — aby pan Warden zawiódł się w swem obliczeniu. Nie bacząc na swą lekkomyślność, powinienby poznać ludzi, zapłaciwszy drogo za tę naukę; nie chce mi się w to wierzyć. Lepiej nam się w to nie mieszać; naszą rzeczą klient; no i pomódz trudno.
— Trudno, trudno.
— Przyjaciel nasz, doktor Dżeddler, lekko patrzy na sprawy — rzekł pan Snitczy, kiwając głową. — Spodziewać się możemy, że nie wypadnie mu uciekać się po pociechę do cudzej filozofii. Nasz młody przyjaciel rozprawia o walce życia, daj Boże, aby nie wyszedł z niej zwyciężonym!... Wziąłeś kapelusz, panie Kreggs? Gaszę drugą świecę. —
Pan Kreggs dał twierdzącą odpowiedź, a Snitczy zgasił świecę. Adwokaci wyszli po omacku z gabinetu porad, obecnie tak ciemnego, jak sporne sprawy, a nawet samo prawo.
Przenieśmy się obecnie do małego, cichego gabinetu starego doktora, gdzie obie siostry tego wieczoru siedziały z ojcem u płonącego kominka. Grez pracowała, Merion czytała głośno. Stary doktor w szlafroku i pantoflach, nogi położywszy na sofie, siedział w krześle i słuchając czytania, lubował się swemi córkami.
Obie panienki były zachwycające; jakby przeznaczone do radości małżeńskiego pożycia. W ciągu tych trzech lat wiele się w nich zmieniło. W twarzy i głosie Merion widniała powaga, jaka już dawniej cechowała jej siostrę. Merion i obecnie była piękną i wydawała się piękniejszą od Grez; jak niegdyś, tak i teraz szukała opieki i pociechy u łona starszej siostry i w jej wzroku spokojnym, jasnym i pełnym miłości.
„Żyjąc w domu rodzinnym — czytała Merion — z którym łączyło ją tyle drogich wspomnień, zrozumiała, że wkrótce nastąpi dla niej ciężka próba, której nie podobna usunąć. O! dom rodzicielski jest dla nas pocieszycielem i przyjacielem we wszystkich niedolach! Jak ciężką jest z nim rozłąka w ciągu całego życia, od samej kolebki aż do grobu....“
— Merion, serce moje! — rzekła Grez.
— Co ci jest córeczko? — zapytał ojciec.
Merion położyła swą rękę na ręce siostry i przerwała czytanie; starała się zapanować nad sobą, ale głos jej drżał i rwał się.
— „Jak ciężką jest z nim rozłąka w ciągu całego życia od kolebki aż do grobu! Wierny nasz przyjacielu, jak często ciebie nie doceniamy; Miałżebyś być względnym, kiedy cię opuszczamy i miałbyś nie ganić nas za fałszywy krok! Na bok z uśmiechem i łaskawem spojrzeniem! Nie trzeba pobłażania i pożegnań! Popatrz surowo — i nie szczędząc, osądź!“....
— Droga Merion, może lepiej nie czytaj! — rzekła Grez, widząc jej łzy.
— Nie jestem w stanie dokończyć — odpowiedziała, zamykając książkę, Merion. — Każde słowo pali mnie jak ogień!
Doktorowi wydało się to dość zabawnem, pogłaskał córkę po głowie.
— Czyż ciebie rozstroiła tak ta powiastka? — zapytał doktor Dżeddler. — Przecież to tylko zadrukowany papier! Dosyć, przestań już, przypuśćmy, że można poważnie zapatrywać się i na zadrukowany papier. Dość płaczu, moja droga, dosyć! Z pewnością bohaterka już dawno wróciła do domu i wszystko skończyło się jak najlepiej, a choćby i nie, to czemże w rzeczywistości jest dom rodzicielski? Cztery ściany tylko; a co tam sobie wymyślają, o to mniejsza... Kto tam?
— To ja, panie — rzekła Klemensi, wsuwając głowę przez drzwi.
— Co się stało? — zapytał doktor.
— Nic, chwała Bogu — odpowiedziała Klemensi z rozjaśnionem dobrodusznie obliczem, wyraz którego wynagradzał brak piękności. Szramy na łokciach nie dodają wdzięku, ale lepiej przebyć drogę życia z podrapanymi łokciami a zachować dobre obyczaje, pod tym względem Klemensi mogła rywalizować z najpiękniejszą w okolicy.
— Niczego mi nie trzeba, panie — rzekła Klemensi — ale może pan będzie łaskaw wyjść na chwilkę.
Doktor nie bez zdziwienia usłuchał prośby.
— Pan sam nie kazał dawać tego przy nich — objaśniła Klemensi.
Człowiek, nie wtajemniczony w sprawy rodzinne, mógłby pomyśleć z powodu jej usilnych znaków i jakichś dziwnych poruszeń łokci, któremi zdawało się, że chce się objąć, iż przez słowo „tego“ myślała co najmniej o skromnym pocałunku. Nawet i sam doktor z początku dziwił się, a zrozumiał o co chodzi dopiero wówczas, kiedy Klemensi, przerzuciwszy kilka razy swoje kieszenie, wreszcie znalazła list.
— Briten, przejeżdżając koło poczty, kiedy wracał za sprawunkami, zobaczył nadchodzącą karetkę — rzekła, zanosząc się od wesołego śmiechu i podając doktorowi list. — Zaszedł i doczekał się rozdania. Patrz pan oto A. G. na kopercie. Pan Alfred wraca! Będzie u nas wesele, dziś rano znalazłam dwie łyżeczki na talerzyku, to pewny znak. Panie, jakże można tak wolno rozpieczętowywać?
Monolog ten wygłosiła, podnosząc się coraz wyżej i wyżej na palcach i płonąc niecierpliwością poznania treści listu. Zasłoniła usta fartuchem. Ciekawość doszła do najwyższych granic, a doktor wciąż jeszcze z uwagą czytał list. Nie mogąc dłużej wytrzymać, opuściła się na stopy i cicho oczekiwała, zakrywając twarz fartuchem, jakby woalem.
— No dzieci! — wreszcie zawołał doktor. — Nie mogę dłużej milczeć. Nie mogłem nigdy w życiu zachować tajemnicy! A wiele jest takich rzeczy, które należałoby ukryć, w tych... no, wszystko jedno! Alfred wraca do domu i wkrótce tu będzie, moje drogie!
— Wkrótce będzie? — powtórzyła Merion.
— Już zapomniałaś o powieści? — rzekł doktor i wziął ją pod brodę. — Byłem pewny, że ta wiadomość osuszy twoje łzy. Prosił, aby przybycie jego było niespodzianką, ale nie mogłem ukryć. Trzeba przygotować się na jego przyjęcie.
— A prędko będzie? — pytała znowu Merion.
— Może nie tak prędko, jakbyś tego sobie życzyła, ale w każdym razie obliczymy: dziś czwartek; będzie prawdopodobnie akurat za cztery tygodnie we czwartek.
— Za cztery tygodnie — cicho szepnęła Merion.
— Szczęśliwy dzień, uroczystość zdawna pożądana nastąpi wreszcie — wesoło rzekła Grez, całując siostrę.
Merion odpowiedziała jej bolesnym uśmiechem. Z miłością patrzyła na siostrę, słyszała jej łagodny głos, mówiący o przyszłem spotkaniu i wzrok jej zwolna rozjaśniał się radością i nadzieją.
Przeglądało w nim jeszcze coś, czemu trudno nadać nazwę. Nie było to upojenie, ani tryumf lub uniesienie — uczucia te nie objawiają się tak spokojnie. I nie tylko miłość i wdzięczność wzbudziły to uczucie, choć miłość i wdzięczność wywołały je, uwolniwszy od zmysłowych pobudek. Oczy jej płonęły a drżące wargi przejawiały silne duchowe wzburzenie.
Doktor Dżeddler, mimo swej filozofii, której i tak musiał często w praktyce odstępować i wyrzekać się (co zdarzało się i największym filozofom) nie mógł nie zainteresować się powrotem swego wychowańca, choćby to nawet nie było w rzeczy samej niczem poważnem. Usiadł znowu na poprzedniem krześle u kominka, czytając list i rozważając go.
— Pamiętasz, Grez — mówił, patrząc z roztargnieniem na żarzące się węgle — jak bywało, chodziliśmy pod rękę z Alfredem, jak dwie lalki, kiedy przyjeżdżał do nas na święta? Pamiętasz?
— Pamiętam — odrzekła z uśmiechem, nie odrywając się od zajęcia.
— Akurat za cztery tygodnie! — rozmyślał doktór, — jak to czas leci, zdaje mi się, że od tej chwili nie minęło więcej niż rok! Co wtedy jeszcze robiła nasza malutka Merion?
— Z pewnością była tam, gdzie i siostra — swobodnie odpowiedziała Merion. — Byłam sama jeszcze dzieckiem, Grez była dla mnie wszystkiem.
— Prawda, córeczko, prawda! — rzekł doktór. — Była dla nas zawsze rozumną dziewczynką i doskonałą, troskliwą gosposią, wyrosła już ze spokojnym i wyrobionym charakterem i zawsze umiała przystosować się do naszych kaprysów, uprzedzać nasze życzenia, zapominając o sobie. Nie widziałem u ciebie, Grez, ani egoizmu, ani kaprysów, z jednym tylko wyjątkiem.
— Boję się, że straszniem się zmieniła na gorsze — odpowiedziała Grez, śmiejąc się i zaczynając żywiej pracować. — Jakiż to wyjątek, ojcze?
— Oczywiście Alfred — odpowiedział doktor — zawsze chciałaś, aby nazywano cię jego żoną i trzeba było ustąpić. Jeśliby los się zmienił, zdaje się, że nie pomieniałabyś tego tytułu na tytuł hrabiny, czyżto nie dziwne!
— Rzeczywiście dziwne — spokojnie odrzekła Grez.
— Czy sama tego nie pamiętasz? — spytał doktor.
— Nieco sobie przypominam — odpowiedziała, — ale trochę niewyraźnie. — Było to już tak dawno! — i zaśpiewała starą miłosną piosenkę, nie przerywając roboty.
— Kiedy Alfred będzie miał żonę — mówiła — wtedy nastąpią dla nas szczęśliwe dni. Trzyletnia moja opieka kończy się, Merion; obowiązki były lekkie. Oddając ciebie, powiem Alfredowi, żeś go zawsze kochała i moja opieka okazała się zbędną. Wszakże można to powiedzieć, moja droga?
— Możesz mu powiedzieć, Grez — odpowiedziała Merion — żeś spełniła swoją obietnicę jak można najlepiej, wzniośle i święcie, że z każdym dniem coraz więcej cię kocham i coraz serdeczniejszą miłością!
— O, tego nie powiem — rzekła żartobliwym tonem Grez, obejmując ją i całując — niech lepiej sam Alfred oceni moje zasługi według uznania. A sądzę, że i on, zarówno jak ty nie będzie szczędził pochwał.
To rzekłszy, zabrała się znowu do roboty i zaśpiewała ulubioną piosenkę. Doktor zasunął się w krzesło, wyciągając nogi i słuchał miłosnej melodyi, tak różniącej się z treścią listu Alfreda. Wzrok jego przechodził z jednej córki na drugą, a rozmyślał on o tem, że choć w życiu wszystko głupstwo, są jednak w niem chwile przyjemne.
Skoro Klemensi Niukom spełniła swą misyę i dokładnie o wszystkiem już się dowiedziała, powróciła do swego towarzysza do kuchni. Pan Briten odpoczywał po kolacyi, otoczony kollekcyą starannie wyczyszczonych miedzianych naczyń, stojących na półkach, a dowodzących niezmordowanej gorliwości Klemensi. Siedział jakby w zwierciadlanej sali, a obraz jego nieponętnych kształtów odbijał się wielokrotnie w miedzianych naczyniach. Nie można powiedzieć, by w odbiciach tych było wiele podobieństwa, na jednych bowiem przedmiotach obraz jego wyciągał się wzdłuż, na innych rozpływał się w szerz. Tutaj, podobnie jak między ludźmi mało było zgodności. W jednem tylko zgadzały się wszystkie odbicia: wyobrażały człowieka z fajką i kufelkiem piwa, siedzącego za stołem i nieustannie uśmiechającego się do Klemensi, od chwili gdy weszła.
— Cóż nowego, Klemmi? — spytał Briten.
Klemensi opowiedziała mu wszystko, czego się sama dowiedziała, on zaś życzliwie wysłuchał jej słów. Przez te trzy lata Briten znacznie zmienił się na lepsze: wyzdrowiał, utył i poweselał. Przedtem wszystkie rysy jego twarzy zdawały się, jakby zmięte, obecnie wygładziły się i rozprostowały.
— Niedługo Snitczy i Kreggs znowu przedłożą rachunki — zauważył, ciągnąc fajeczkę — a my znów będziemy świadkami.
— Panie — zawołała jego piękna współtowarzyszka, pocierając i gładząc łokcie jak zwykle — kiedy nastąpi moja kolej?
— Jaka kolej?
— Wyjść za mąż — objaśniła Klemensi.
Benjamin wyjął fajkę z ust i parsknął śmiechem.
— Nie, tego się nie doczekasz! — rzekł — biedna Klemm!
Jej podobała się ta uwaga i z całej duszy zaśmiała się sama.
— Tak sądzisz, że to nie nastąpi?
— Z pewnością. Kto cię weźmie? — rzekł pan Briten, biorąc znowu fajkę.
— Dlaczego? — zapytała dobrodusznie Klemensi. Pan Briten przecząco pokiwał głową.
— Najmniejszej nadziei! — rzekł.
— A jeślibyś sam zamierzał się kiedy ożenić?
Pytanie tak nieoczekiwane i poważne wymagało wszechstronnej rozwagi. Wypuściwszy gęsty kłąb dymu, Briten pilnie mu się przyglądał, przechylając głowę to w jedną, to w drugą stronę, jakby to był właśnie przedmiot, o który chodziło. Zaczem oznajmił, że sam jeszcze nie wie i sądzi, że na tem się skończy!
— Kimkolwiekby ona była, życzę jej szczęścia! — rzekła Klemensi.
— O, bezwątpienia będzie szczęśliwą kobietą — zauważył Benjamin. — O tem jestem zupełnie przekonany.
— Prawdopodobnie tak, ale jej życie nie byłoby tak miłem, gdyby mąż jej pozostał tem, czem był niegdyś — rzekła Klemensi, opierając się obiema rękami o stół i zajmując przez to prawie połowę tegoż. — A tę przemianę na lepsze mnie zawdzięczasz, nie prawda?
— Zapewne — odpowiedział Briten, który w wypoczynku doszedł do tego błogiego stanu, w którym człowiekowi nie chce się już ruszać językiem. Siedział nieruchomo i niedbale rzekł:
— Bardzo wiele ci zawdzięczam, Klemm.
— Lubię być dla ciebie użyteczną — rzekła.
Według zwyczaju wzrok jej zatrzymał się na świecy, a przypomniawszy sobie o gojących własnościach łoju ze świec, zaczęła starannie nacierać nim łokcie.
— Wiele przeżyłem w swojem życiu Klemm — ciągnął zamyślony pan Briten. — Byłem zwolennikiem przyrody i przeczytałem mnóstwo książek o tem, słusznych i niesłusznych. W młodości pracowałem nawet na polu literackiem.
— Czyż? — ze zdziwieniem zawołała Klemensi.
— Tak jest, dwa lata przesiedziałem za ladą w odkrytej budce, gotów rzucić się na każdego, ktoby odważył się schwycić choć jeden tom. Następnie byłem posłańcem w magazynie mód i musiałem roznosić w obitych woskowanem płótnem pudłach poczynione przez interesantów różne zakupy. Rozumie się, że to mogło zepsuć mój charakter i odjąć wiarę w ludzi. Wreszcie wypadło mi słuchać tu, w tym domu, tylu sporów i przeróżnych zdań, że w końcu poczęło mną szarpać zwątpienie. Teraz dopiero przekonałem się, że niema pewniejszego punktu oparcia w życiu i przyjemniejszego nad twoją tarkę do gałki muszkatułowej.
Klemensi chciała mu podpowiedzieć, ale on przerwał w półsłowa, wcześniej odgadując jej myśl.
— Wraz z naparstkiem. —
— Czyń drugiemu i tak dalej, nie prawda? — rzekła rozjaśniona z powodu tej uwagi Klemensi, trąc łokcie.
— Nie jestem pewien, czy można zaliczyć to zdanie do której z współczesnych filozofii, nawet o tem wątpię, ale jest ono praktyczne, wygodne i nie doprowadza do sporów. A to nie zawsze osiąga się wskutek czystej filozofii.
— Pamiętasz, do kogoś był podobny przedtem? — zapytała Klemensi.
— Tak, tak — odpowiedział pan Briten — ale przedewszystkiem to, że swą przemianę zawdzięczam tobie. Z pewnością o tem nie miałaś pojęcia.
Klemensi, zupełnie nie obrażona, pokręciła głową, objęła się i z uśmiechem odpowiedziała, że i jej samej się zdaje, że nigdy o tem nie myślała.
— Jestem stanowczo o tem przekonany — dodał Briten.
— Bo i na cóż myśleć?
Benjamin wyjął znów fajkę z ust i śmiał się do łez.
— Paradna jesteś, Klemensi! — zawołał, wycierając oczy chustką.
Klemensi, dość zadowolona, dobrodusznie śmiała się wraz z nim, bez cienia obrazy.
— Nie można nie lubić ciebie — rzekł pan Briten. — Jesteś w swoim rodzaju prostodusznem stworzeniem! Daj rękę, Klemm. Będziemy zawsze przyjaciółmi i cokolwiekby się stało, będę z tobą.
— Czy tak! — ucieszyła się Klemensi — Dziękuję ci!
— Tak, tak — rzekł Briten, podając jej swą fajkę do oczyszczenia — nie porzucę ciebie. Cóż to? Jakiś hałas, słyszysz?
— Hałas, gdzie? — spytała Klemensi.
— Jakieś kroki, jakby ktoś przeskoczył parkan — rzekł Briten. — Czy na górze już się położyli?
— Tak, z pewnością już wszyscy śpią, — odpowiedziała. — Słuchali, lecz było cicho.
— Poczekaj — rzekł Benjamin, zdejmując ze ściany latarkę — pójdę popatrzyć, co to takiego dla pewności; potem się położę. Otwórz drzwi, ja zaś zapalę latarnię.
Klemensi z ochotą uczyniła to, ale sądziła, że napróżno się będzie fatygował, co go trochę powstrzymało. Mimo to wyszedł, wziąwszy ze sobą żelazny hak i latarnię, którą oświecał wszystkie kąty.
— Tak spokojnie i cicho wszędzie, jakby na cmentarzu! — mówiła do siebie, wracając z sieni, Klemensi.
Wtem jej oczom ukazała się ludzka postać, która przesunęła się obok. — Kto to? — z trwogą krzyknęła.
— Cicho! — szepnęła Merion, podchodząc do niej. — Tyś zawsze mnie lubiła, nieprawdaż, Klemensi?
— Kocham cię, drogie dziecko, czyż możesz o tem wątpić?
— Mogę ci zawierzyć? Nie mam nikogo prócz ciebie.
— Z całej duszy pragnęłabym pani służyć! — odpowiedziała Klemensi z uczuciem.
— Czekają tam na mnie — rzekła Merion, wskazując na otwarte drzwi — muszę się koniecznie widzieć i pomówić dziś jeszcze... Michale Warden, co pan robi? Na Boga, oddal się pan! Potem! Potem!
Klemensi drgnęła ze zdziwienia i strachu, widząc go na progu.
— Mogą pana zobaczyć — rzekła Merion — potem. Wyjdź pan, zaraz do pana przyjdę!
Dał znak ręką i znikł w ciemności.
— Nie kładź się, chodź ze mną! — szepnęła Merion. — Cały czas szukałam sposobności, aby z tobą pomówić. Nie opuszczaj mnie i nie wydaj.
Schwyciła za rękę Klemensi obu rękami i przycisnęła ją do piersi, ale skryła się w tej chwili, gdy światło latarni Britena błysnęło we drzwiach.
— Wokoło zupełnie cicho i spokojnie, nigdzie niema żywej duszy, widocznie mi się przywidziało — rzekł Briten, zamykając drzwi na zasuwę. — Ot, co znaczy bujna wyobraźnia... ale dlaboga, co ci jest? Co się stało?
Klemensi, jak kreda blada, ledwo trzymając się na nogach, drżąc na całem ciele, osunęła się na krzesło, nie będąc w stanie ukryć swego wzruszenia.
— Co się stało! — powtórzyła, nerwowo trąc ręce i łokcie, nie podnosząc oczu. — Łatwo ci mówić, co się stało! Przestraszyłeś mię śmiertelnie, włócząc się z latarnią po dworze i jeszcze się dopytujesz, co się stało.
— Przestraszyłaś się latarni, Klemensi? — spytał pan Briten, spokojnie gasząc ją i wieszając na miejscu. — Można usunąć ją z oczu... Ale cóż ci jest czegoś się przestraszyła, przecież zwykle niczego się nie boisz? — pytał, badawczo ją oglądając. — Czy nie przyszły ci do głowy jakieś złe myśli?
Klemensi nic nie odpowiedziała i jak zwykle życzyła mu dobrej nocy, czyniąc przygotowania do snu i dając do zrozumienia, że zaraz położy się do łóżka. Benjamin Briten, wypowiedziawszy swój pogląd na zagadkowość kobiecej natury, ze swej strony życzył jej miłego snu, wziął świecę i powlókł się do siebie.
Kiedy już wszystko ucichło, Merion wróciła.
— Otwórz drzwi — rzekła — i stój przy mnie, póki będę z nim mówiła.
Pomimo wylęknienia widać było, że Merion wytrwale dąży do zamierzonego celu i Klemensi musiała jej usłuchać. Cicho odsunęła zasuwę i spojrzała na młode dziewczę, gotowe przestąpić próg, skoro jej tylko otworzą. Na prześlicznem jej obliczu nie było znać zmięszania; oczy dumnie patrzyły prosto w twarz Klemensi. Swoim prostym, zdrowym zmysłem przeczuła Klemensi jakąś niewidzialną zaporę między panienką, a kochającą ją rodziną, zaporę, która stanowiła przeszkodę do jej małżeństwa z ukochanym człowiekiem. Zrozumiała, jak wielką będzie rozpacz rodziny, gdy się dowie o losie swej ulubienicy i wrażliwe, współczujące serce Klemensi wezbrało takim żalem, że nie mogła wytrzymać, padła jej na piersi i z płaczem objęła rękami jej szyję.
— Mało rozumiem, droga panienko — rzekła Klemensi — bardzo mało, ale wiem, że tego czynić się nie godzi. Pomyśl, co czynisz.
— Wszystko już obmyśliłam.
— Pomyśl jeszcze — wstrzymaj się choć do jutra! — nalegała Klemensi.
Merion wstrząsnęła głową.
— Pomyśl choć o panu Alfredzie — błagała Klemensi. — Poprzednio tak go lubiłaś.
Merion zakryła twarz rękami i rzekła: „Lubiłam przedtem“ takim głosem, jak gdyby serce jej rozrywało się w kawały.
— Jeśli chcesz, pójdę do tego pana — starając się ją uspokoić zaproponowała Klemensi. — Wszystko mu wytłomaczę. Pozostań tu i nie idź, to nie doprowadzi do dobrego. Nieszczęśliwym był dzień, w którym przynieśli tu pana Wardena. Pamiętaj o ojcu, kochana moja, wspomnij o siostrze.
— Postanowiłam już — rzekła Merion, porywczo wznosząc głowę. — Nie możesz wiedzieć, co uczynię i nie możesz o tem sądzić. Muszę się z nim widzieć. Za wszystko, coś mi powiedziała, uważam cię za swą najlepszą przyjaciółkę na świecie, ale muszę tak postąpić. Idziesz ze mną Klemensi — rzekła, całując ją — czy mam iść sama?
Rozgoryczona i zmartwiona Klemensi obróciła klucz i otworzyła drzwi. Merion wyszła, wiodąc ją za sobą w ciemność nieprzejrzaną.
Oczekiwał on na Merion i natychmiast się zbliżył. Między nimi zawiązała się ożywiona, poważna rozmowa. Ręka jej, którą trzymała Klemensi, była zimna, jak lód; Merion drżała i od czasu do czasu ściskała porozumiewająco rękę Klemensi, pod wpływem przeżywanych silnych wzruszeń. Po ukończeniu wyjaśnień, odprowadził je do drzwi, po chwili wahania wziął jej rękę, przycisnął do ust i skrył się.
Klemensi zamknęła drzwi na klucz i Merion znowu znalazła się w rodzicielskim domu. Pomimo młodości tajemnica nie ugięła jej; tenże sam wyraz, którego nie da się opisać i teraz z poza łez przeglądał w jej oczach.
Jeszcze raz pożegnała Klemensi, wyrażając jej swą miłość i zaufanie; powróciwszy do siebie, padła na kolana i modliła się.
Uspokojona modlitwą, podeszła do łóżka siostry, pochyliła się nad nią, długo patrzyła na nią z miłością, poczem ucałowała ją i szepnęła: „Niech cię Bóg błogosławi.“ Potem ujęła rękę śpiącej Grez i otoczyła nią swą szyję. Zdawało się, że ta nawet we śnie troskliwie czuwa nad Merion.
Wkrótce ogarnął ją trwożny, przerywany widzeniami, sen. Nieraz szczebiotała po dziecinnemu, żałosnym głosem, że „wszyscy o niej zapomnieli, że jest wciąż samotną.“
Choćby oddzielne dni ciągnęły się w nieskończoność, czas wogóle przemija niepostrzeżenie. Tak i miesiąc, pozostający do powrotu Alfreda, prędko przeleciał.
Dzień nastał chłodny i dżdżysty. Rwący wicher potrząsał od samych posad starym domem, który zdawało się, bujał na morzu. W takie dni dom staje się podwójnie miłym, bo ciepły kąt przy kominku, rzucającym jasne błyski na twarze zebranych, dodaje mu szczególnego wdzięku, a rodzinę wiąże ciaśniejszym węzłem, jakby dla obrony przed rozszalałym żywiołem. W taką niepogodę chętniej człowiek zapomina o uprzedzeniach, zbiera się w grona i oddaje się wesołości, śmiechom i tańcom przy ogólnem ożywieniu, dźwięku muzyki, przy blasku ognia.
Doktor o wszystkiem pamiętał, pragnąc uczcić powrót Alfreda. Nie spodziewali się go przed północą; powinien był poznać, zajeżdżając, że tu zebrali się wszyscy jego znajomi i przyjaciele, gotowi go powitać; powinni znajdować się wszyscy bez wyjątku!
Goście byli sproszeni, muzykanci wynajęci, stoły nakryte i zastawione potrawami w celu serdecznego przyjęcia, podłogi wyczyszczone. Salę taneczną ustrojono narodowym zwyczajem girlandami z jasno zielonej jemioły, której Alfred nie widział na Boże Narodzenie podczas swego trzyletniego pobytu za granicą. Każda jagódka na tych girlandach miała mu nieść powitanie rodzinnej ziemi.
Wszyscy krzątali się cały dzień, a Grez najwięcej. Ona wszędzie spieszyła, rozstrzygała wątpliwości i uczestniczyła bez najmniejszego ściśnienia duszy przy wszystkich przygotowaniach. Nieraz w ubiegłym miesiącu i w ostatnim dniu Klemensi niespokojnie, nieledwie ze strachem śledziła za Merion, ale ta zdawała się być jeszcze milszą i pociągającą spokojem i łagodnością, widniejącemi na jej pobladłej twarzyczce.
Przyszła w balowym stroju z girlandą we włosach przypiętą rękami troskliwej Grez, uwitą z ulubionych kwiatów Alfreda. Zrazu zadumany, potem smutny wyraz, ale wciąż jakby jaśniejący uniesieniem nie schodził z jej twarzy.
— Następny wianek, którym przyjdzie mi ubrać twą główkę, będzie wianek ślubny — czy jestem złym prorokiem? — spytała Grez.
Siostra milcząc objęła ją.
— Czy chcesz mi wierzyć, Grez, że mnie prócz ciebie niczego więcej nie potrzeba.
Przypatrywała się siostrze, nie odrywając oczu.
— Dołożyłam wszystkich starań — odpowiedziała Grez — dalej iść już moja sztuka nie może. Wiem, żeś nigdy tak piękną jak teraz, nie była!
— I tak szczęśliwą — odrzekła tamta.
— Wkrótce będziesz jeszcze szczęśliwszą! Alfred i ty urządzicie się wygodnie i będziecie żyli wesoło i bez troski.
Ona uśmiechnęła się.
— Życie przedstawia ci się świetlanem marzeniem, widzę to po twych oczach. Mam nadzieję, że będzie ono takiem i jestem temu bardzo rada.
— No — rzekł doktor, wchodząc — czy wszystko gotowe? Alfred nie może przyjechać przed północą, trzeba więc, abyśmy się do tej pory rozweselili. Popraw no ogień, Briten! Niech płonie jaśniej! Wszystko na świecie głupstwo, córeczko; prawdziwa miłość i wierność głupstwo! Będziemy i my błaznowali i przygotujemy Alfredowi wesołe spotkanie! Ze wszystkich tych głupstw jedno uznaję — ciągnął stary doktór, z dumą lubując się obiema panienkami — a mianowicie, że jestem ojcem ślicznych córek.
— A jeśliby jednej z nich przyszło przed tobą oskarżyć się, drogi ojcze, albo zasmucić cię, — rzekła Merion — czy przebaczyłbyś jej? Powiedz, że jej wszystko przebaczysz, kiedy dusza jej tak przepełniona uczuciem, obiecaj, że, nie zważając na nic, zawsze ją będziesz kochał i przechowywał pamięć o niej.
Nie domówiła i śliczna jej twarzyczka skryła się na piersi ojca.
— Ależ, dziecko, — czule odrzekł doktór — co ci jest, moja droga. Przebaczyć ci — ale co? Jeżeli narzeczeni swym powrotem doprowadzają do tego narzeczone, to radziłbym im nie spieszyć się i nie przebywać więcej, niż jedną lub dwie mile na dobę, aby one miały czas się przygotować. Pocałuj mnie, córeczko. Przebaczyć, cóż ci się przywidziało? Głupiutka dziewczynko! Jeślibyś mnie zasmucała i sto razy na dzień, to i to bym ci przebaczył! Po co to mówisz? Pocałujże mnie jeszcze raz. No tak, za dawniejszy czas i za obecny! Teraz sprawy nasze skończone. Poprawcie drwa na kominku! Czy chcecie ludzi pozamrażać? Niechby tylko wszystkim nie było wesoło, ciepło i jasno, jabym wam tego nie darował.
Kiedy tak doktor o to się zatroszczył, płomienie rozgorzały, ognie świeciły i goście zwolna zaczęli się zjeżdżać. Ożywiona rozmowa napełniła dom cały weselem i radosnym nastrojem.
Wzrok gości kierował się na Merion, życzyli jej powrotu Alfreda. Czcigodne mamusie, wachlując się, znajdowały ją cokolwiek za młodą i wątłą do cichego, rodzinnego życia, a ojcowie ku wielkiemu niezadowoleniu żon, zachwycali się jej pięknością. Dziewice zazdrościły jej — a młodzieńcy jemu. Zakochane parki korzystały z wygodnej sposobności, a wszyscy byli podnieceni i z niecierpliwością czekali.
Pani Kreggs weszła pod rękę z panem Kreggsem, a pani Snitczy sama.
— Gdzież on? — zapytał doktor.
Zdawało się, że zdobiący kapelusz pani Snitczy ptak rajski ożył i zatrzepotał, kiedy dama ta odrzekła, że bez wątpienia będzie o tem wiedział pan Kreggs; „jej“ zaś nigdy nic nie wiadomo.
— Wstrętny kantor! — dodała pani Kreggs.
— Oby spłonął! — dorzuciła Snitczy.
— On... on miał mały interesik; który może go zatrzymał, — rzekł pan Kreggs, niespokojnie oglądając się wokoło.
— Interesik, a nic pan nie mówił! — powiedziała pani Snitczy.
— Wiemy, co to znaczy interesik! — dodała pani Kreggs.
Widocznie dlatego, że ani jedna, ani druga nie wiedziała, o co chodzi, rajski ptak pani Snitczy tak nienaturalnie trzepotał, a wisiorki przy kolczykach pani Kreggs brzęczały, jakby dzwonki na miniaturowej dzwonnicy.
— A dlaczegoż to ty, panie Kreggs, mogłeś się był uwolnić? — spytała go żona, nie bez ironii.
— Pan Kreggs widocznie jest ulubieńcem losu — dodała pani Snitczy.
— Ich zawsze pochłania ten kantor — rzekła pani Kreggs.
— Ludzie, mający kantor, nie powinni się żenić — zawyrokowała pani Snitczy.
Pani Snitczy sądziła, że spojrzenie jej przebiło nawskroś duszę pana Kreggsa i że ją zrozumiał; a pani Kreggs oznajmiła swemu mężowi, że „jego Snitczy“ oczywiście wodzi go za nos i że przekona się o tem, gdy będzie już trochę za późno.
Jednak pan Kreggs, nie zwracając na to uwagi, rozglądał się, jak poprzednio, dopóki nie ujrzał Grez; następnie podszedł ku niej.
— Moje uszanowanie pani! — rzekł. — Jest pani czarującą; a pani siostra, Merion... jak...
— Witam pana! ona tu, panie Kreggs.
— A ja... a, ona tutaj? — zapytał Kreggs.
— Oto ona! właśnie ma zamiar tańczyć — objaśniła Grez.
Pan Kreggs nałożył okulary, popatrzył na Merion, kaszlnął, schował okulary do futerału i z widoczną ulgą włożył go do kieszeni.
Muzyka zagrała i zaczęły się tańce. Drwa na kominku płonęły jasno, trzeszcząc i sypiąc iskrami, to wzmagając się, to przygasając, jak gdyby brały niby jaki dobry towarzysz, udział w ogólnej wesołości. Ogień niekiedy szumiał, stosując się do dźwięków muzyki, to znowu olśniewał jak błyskawica, rozjaśniając starą salę, w której po kątach czule szeptały pary. Gdzieniegdzie jego błyski drżały na zielonych girlandach, przebiegając po krasnych jagódkach jemioły, jakby wstrząsane chłodnym wiatrem ze sadu. Czasami stawał się ponad miarę niespokojnym i wzburzonym, wówczas z wielkim trzaskiem wyrywał się na salę, rozsypując pod nogi tańczących całe snopy drobnych, nieszkodliwych iskierek, a potem rwał się i miotał, jak szalony, póki nie wzbił się w górę po szerokim okapie starego kominka.
Drugi taniec się kończył, kiedy pan Snitczy dotknął z tyłu ręki towarzysza, przyglądającego się tańczącym parom. Pan Kreggs drgnął, widać, że pojawienie się jego przyjaciela było oznaką umówioną.
— Wyjechał? — spytał.
— Tss... cały ten czas spędził ze mną — rzekł Snitczy — więcej niż półczwartej godziny. O wszystkiem rozprawialiśmy; wszystkiemu uwierzył i zrozumiał. On... hm.
Taniec skończył się. Merion przeszła obok adwokatów, ale nie zauważyła ich. Powoli skierowała się ku towarzystwu, obracając się plecami w stronę, gdzie stała Grez i znikła.
— Widzisz, wszystko poszło pomyślnie — rzekł Kreggs. — Nic takiego nie mówił, spodziewam się?
— Ani słowa.
— Wyjechał? Czy też to skończy się szczęśliwie?
— Nie odstąpi od swych słów: popłynie w dół z biegiem rzeki na swem czółnie, a stamtąd — na żaglowcu na odkryte morze bez względu na pogodę. Zuchwały śmiałek! To jedyna pewna droga: innej niema. Przypływ obecnie o jedenastej; do północy się przeprawi. Cieszę się, że wreszcie mogę się uspokoić.
Pan Snitczy otarł pot z czoła. Widocznie był w wielkiej trwodze.
— A cóż myślisz — zaczął pan Kreggs — o...
— Cicho! — odpowiedział ostrożny wspólnik, nie patrząc na niego. — Nie wymieniaj nazwisk, czyń tak, jakbyśmy mówili o drobnostkach. Wiem, o czemś myślał, ale prawdę mówiąc, teraz mi już wszystko jedno; jestem spokojny. Być może, że pewność siebie go zawiodła; być może, że dziewczyna z nim kokietowała; pewno tak jest. Cóż, Alfred jeszcze nie przyjechał?
— Nie jeszcze; ale go oczekują lada chwila.
— Tak. — Pan Snitczy znowu obtarł czoło chustką. — Zaczynam przychodzić do siebie. Od czasu, jak weszliśmy do spółki, ani razu tak się nie wzruszyłem! A teraz możemy bawić się, panie Kreggs.
Pani Kreggs i pani Snitczy, usłyszawszy te słowa, podeszły do nich. Ptak rajski silnie drżał, a dzwoneczki przy kolczykach silnie dzwoniły.
— Twoją nieobecność zauważyli wszyscy; służy za temat do rozmów — rzekła pani Snitczy. — Spodziewam się, że spółka „Snitczy i Kreggs“ zadowolona?
— Zadowolona, duszko? Czem? — zapytał pan Snitczy.
— Tem, żeś nieładnie wystawił kobietę, swą żonę, na wstyd i uczyniłeś ją przedmiotem plotek — odpowiedziała mu żona. — Takie postępowanie jest zupełnie w duchu spółki waszej firmy.
— Ja już dawno — rzekła pani Kreggs — pogodziłam się z myślą, że kantor lekceważy życie rodzinne i rada jestem, że i pani uznajesz go za jawnego wroga spokoju. To w każdym razie słuszne i szczere.
— Duszko — wtrącił pan Kreggs — wprawdzie bardzo cenię twe zdanie, ale doprawdy nie wiem, czy dałem ci kiedy powód do uznania naszego kantoru za wroga twego spokoju.
— Jeszczeby też! — dąsała się pani Kreggs. — Czyż byłbyś godnym kantoru, jeślibyś otwarcie przyznał się do czegoś!
— Co się tyczy mego spóźnienia na dzisiejszą uroczystość — rzekł pan Snitczy podając rękę żonie — to ja sam na tem wszystkiem straciłem; pan Kreggs może...
Pani Snitczy nie dała mu dokończyć i odciągnęła go na bok. Poprosiła, by spojrzał na tego człowieka, by zrobił jej tę przyjemność i spojrzał na niego.
— Na jakiego człowieka, duszko? — spytał pan Snitczy.
— Oczywiście na twego miłego spólnika, panie Snitczy. Widocznie niczem jestem w porównaniu z nim.
— Przeciwnie, duszko, przeciwnie — uspakajał ją.
— Nie, nie, nic nie mów — rzekła pani Snitczy, patrząc nań z góry. — Rozumiem swoje położenie, gdzież tam mnie!... Lubuj się swoim towarzyszem i uczestnikiem tajemnic, dozorcą twoich interesów, swoim powiernikiem i podporą w życiu, jednem słowem twojem drugiem „ja“!
Według zwyczaju pan Snitczy spojrzał w tę stronę, gdzie stał jego towarzysz.
— Czy nie widzisz, że on cię oszukuje? Jesteś pastwą jego chytrości, silnym orężem w jego rękach! On cię opętał i tyle; żadne perswazye nie pomogą, mogę się tylko nad tobą użalać!
W tym czasie pani Kreggs rozprawiała na ten sam temat. — Jakże można, mówiła, być na tyle zaślepionym i nie rozumieć swego położenia? Jedno spojrzenie na pana Snitczy wystarcza, aby poznać całą jego chytrość i obłudę. Czy pan Kreggs nie widzi, jak jego Snitczy ogląda się na wszystkie strony i wyciera chustką? Widocznie na jego sumieniu (o ile tylko tacy ludzie mają sumienie) ciąży jakaś wina i stara się ukryć to przed wszystkimi. Czyż uczciwi ludzie tak się podkradają? Ta ostatnia uwaga była nieusprawiedliwiona: pan Snitczy wszedł zwykłą drogą przez drzwi, tak samo jak inni goście. Nakoniec, czyż pan Kreggs i teraz wbrew oczywistości będzie starał się wykazać, że jego Snitczy nic nie przewinił i będzie występował przeciw faktom, zdrowemu rozsądkowi i wieloletniemu doświadczeniu?
Snitczy i Kreggs nie starali się powstrzymać nagłego potoku wymowy i czekali, aż się sam wyczerpie. Stało się to w chwili, kiedy tańczący podzielili się parami do kadryla. Pan Snitczy poprosił panią Kreggs, a pan Kreggs wdzięcznie podał ramię pani Snitczy. Po krótkich uwagach w rodzaju: „dlaczego pan nie prosił innej damy,“ albo: „zapewne pan myśli, że się przekonam“, albo wreszcie: „dziwię się, że pan może tańczyć? A kantor?“ przytem ta ostatnia uwaga była już rzucona tonem dobrodusznego żartu, obie damy chętnie przyjęły zaproszenia i zajęły ze swymi danserami miejsca.
Obie pary siadały zazwyczaj razem przy jednym stole na wszystkich kolacyach i obiadach, a między niemi przez długie lata istniały blizkie, przyjacielskie stosunki. Wyrażenia „podstępny Kreggs“ i „wiarołomny Snitczy“ służyły jako wynagrodzenie obu żonom za to, że były usunięte zupełnie od uczestnictwa w sprawach kantoru. Obie trudziły się dla dobra ogólnego nie mniej gorliwie i z dobrą wiarą, jak ich mężowie, uważając powodzenie firmy za niemożliwe bez ich współdziałania.
Ptak rajski w podskokach podlatywał wzdłuż sali, dzwoneczki trzęsły się i dźwięczały, a rumiane oblicze doktora, przetaczało się naprzód i wtył i kręciło jak drewniany, lakierowany bąk. Zadyszany Kreggs osądził, że kadryl „nie jest tak łatwym“ jak inne rzeczy w życiu, za to Snitczy tańczył z takim zapałem, że odsłużył nie tylko za „Kreggsa i siebie“ ale też i za półtuzina innych.
Ogień na kominie zapłonął z ożywieniem od ruchów tancerzy, odbijając się w ich oczach, błyszcząc na drogocennych kamieniach, na śnieżnobiałych ramionach dam i dziewic, iskrząc się w ich zausznicach; to świecąc na ich biustach, to rzucając różowy odblask na ich nogi, to rozjaśniając sklepienia i ściany, różowiąc ich podniecone, wesołe twarze. Zausznice i dzwoneczki pani Kreggs gorzały jak żar.
Taniec ożywiał się coraz więcej i więcej, muzykanci przyspieszali tempa, a leciutki wietrzyk zwolna przemienił się w prawdziwy huragan. Zaszeleściały liście na girlandach, jakby do sali wpadł tłum niewidzialnych sylfów, wichrem krążących między parami. Doktór tak szybko się kręcił, że trudno było rozróżnić jego twarz; rajski ptak obleciał salę z szybkością błyskawicy, a dzwoneczki dźwięczały i dzwoniły bez przerwy. Lekkie suknie wzdymały się, jak fale podczas burzy. Nakoniec muzyka umilkła i przerwała tańce.
Doktór ze wzrastającą niecierpliwością oczekiwał Alfreda.
— Cóż, nic nie widać i nie słychać, Briten?
— Ciemno, panie, zdala nic nie widać. A w domu taki hałas, że trudno cokolwiek słyszeć.
— Prawda. Która godzina?
— Akurat dwunasta. Powinien zaraz przybyć.
— Popraw ogień i dodaj drzewa — rzekł doktór. — Niech zdala widzi, że go oczekuje wesołe ognisko.
Tak, ono powitało go jeszcze z daleka. Skoro tylko wyjechał z za rogu starego kościółka, ujrzał z okien pocztowej karetki jego blask; poznał komnatę z jasno oświeconemi oknami i żywo płonącym kominem. Nagie gałęzie drzew zamigotały mu pod oczami; poznał między niemi drzewo rosnące obok okna Merion, które tak melodyjnie szumiało liśćmi podczas lata.
Serce jego zabiło, ledwie panował nad sobą od nadmiaru szczęścia. To spotkanie, o którem marzył tyle razy, nie śmiejąc wierzyć w jego prawdopodobieństwo, tyle razy przeżywał je w swej wyobraźni, tak pragnął go i tak się męczył, czekało go w dali!
Oto ognie, jasne płomienie na kominku wzniecone na cześć jego powrotu! Wyciągnął ręce, zdjął kapelusz i głośno powitał swych przyjaciół, jakby ich widział, a oni mogli go słyszeć. Niecierpliwość jego rosła; rwał się naprzód, na nic nie zważając i zapominając o wszystkiem innem.
— Stój! — Znał doktora i zrozumiał, że na cześć jego urządzono przyjęcie. Chciał pojawić się niespodzianie; trzeba było tylko dojść do domu piechotą. Jeśli furtka zamknięta, to przejdzie przez ogrodzenie, jak nieraz bywało i w jednej chwili znajdzie się między nimi.
Wyszedł z karety, nakazując woźnicy zwolna jechać za nim w oddaleniu, no i to było niełatwem przy jego wzruszeniu; podbiegł do wrót, próbując otworzyć furtkę, wyszedł na parkan, zeskoczył na drugą stronę zadyszany od wzruszenia i znalazł się w starym sadzie.
Puszysty szron okrywał drzewa. W smutnem świetle księżyca zdawało się, że małe gałązki poobwieszane girlandami chmurek. Ostrożnie zbliżał się do domu, śnieg i suche listki chrzęściły mu pod nogami. Skostniałość zimowej nocy skuwała całą przyrodę, niebo i ziemię.
Okna były zalane wesołem światłem ognia; sylwety migały naprzód i w tył; szum i hałas, jakby radosne powitanie już doleciały do jego uszu.
Stał, nadsłuchując, czy nie doleci go głos jej, zdawało mu się nawet, że słyszy. Był już u drzwi, gdy te nagle otworzyły się, a kobieca postać z ciemności wpadła na niego i odskoczyła z trwogą.
— Klemensi — rzekł, — czyś mnie nie poznała?
— Nie wchodź! — krzyknęła, odsuwając go. — Nie wchodź, na miłość Boga! Oddal się!
— Co się stało? — zawołał Alfred, nie domyślając się.
— Nie wiem. Nie pytaj. Ja.. ja... strasznie pomyśleć. Idź, idź stąd!
W tem w domu powstała straszna wrzawa. Klemensi z rozpaczy chwyciła się za głowę. Rozległ się rozdzierający krzyk, którego nie mógł zagłuszyć żaden hałas i Grez, w rozpaczy łamiąc ręce, wybiegła z domu.
— Grez! — schwycił ją za ręce. — Co się stało? Ona umarła?
Grez wyrwała się, popatrzyła na niego i bez czucia padła na ziemię.
Goście tłumnie otoczyli ją. Między nimi był stary doktór z kartką w ręku.
— Co się stało? — dziko zawołał Alfred, obrzucając obecnych błagalnym wzrokiem i opuszczając się na kolana obok leżącej bez czucia Grez. — Czyż nikt nie powie mi prawdy? Czy niczego się nie dowiem?
W tłumie rozległ się szmer „uciekła“.
— Uciekła! — jak echo powtórzył Alfred.
— Uciekła, mój drogi Alfredzie! — rzekł drżącym głosem doktor, zakrywając twarz rękami. — Poszła z własnego domu! Pisze, że zrobiła inny wybór, prosi, by jej nie winić, bo nie czyni nic złego i błaga nas o przebaczenie i o pamięć, bo już więcej nie wróci.
— Z kim uciekła? Gdzie?
Zerwał się na nogi, jakby chciał rzucić się za nią w pogoń, lecz kiedy tłum się rozstąpił, by dać mu wolne przejście, słaniając się, wrócił, znów osunął się na kolana w poprzedniej postawie i ujął zimną rękę Grez.
Wszczęło się zamieszanie, bezładna bieganina na wszystkie strony, wrzawa i nieporządek. Jedni udali się na poszukiwanie latarni, drudzy mówili, że niema żadnych śladów, ani znaków i że żadne poszukiwania do niczego nie doprowadzą. Jego obstąpili ze słowami współczucia, przekonując go o konieczności zaniesienia Grez do pokoju. Niczego nie słyszał i nie podnosił się, pozostając na wszystko obojętnym.
Gruby śnieg padał płatkami. Alfred w myśli równał go z białym całunem, którym pokryły się wszystkie jego nadzieje i marzenia. Ten sam śnieg, padając na ziemię, zakrywał ślady Merion, wymazując tym sposobem wszelkie o niej wspomnienie. Nie uczuwał chłodu i nie wstawał z klęczek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.