24. Tedy Pan dżdżył na Sodomę i Gomorrhę siarką y ogniem z nieba.
25. Y wywrócił miasta te, y wszystkę w kół krainę, wszystkie Obywatele miast, y wszystko co się zieleni na ziemi.
GENEZYS. Rozdział XIX.
I.
Czy widzisz jak przeciąga chmura zaczerniona?
To blada, to jaskrawa, to świetna jak łóna, To martwa jak lato skwarne.
Błyszczą się na tle nocy jakieś ognie krwawe,
Kotłują się po brzegach dymu kłęby czarne, Słychać jak pożarów wrzawę.
Skądże ta chmura? z nieba, z morza, czy z wulkanu,
Tenże-to wóz ognisty, którym grzeszne Panu Po gwiazdach rozwożą duchy?
Jéj łono tajemniczym będące zamętem,
Skądże to szarpią błysków szalone wybuchy, Jak długiego węża skrętem?
II.
Morze, i wszędzie morze; fale, jeszcze fale,
Ptak, który się nad niémi zapędził zuchwale, Próżno chce przebyć to morze.
Bo bałwan, coraz nowym bałwanem zepchnięty,
Po nad natłoczonémi toczy się odmęty, I głębie bezdenne orze.
Niekiedy wielka ryba z nozdrzy wodę tryska,
I pod wodę płynąca srébrem skrzel połyska, Modrym ogona ogromem.
Morze kołysze falą jak runami trzody;
A pas miedziany wciąga, krążąc nad poziomem, Błękit nieba w błękit wody.
— Czy osuszyć to morze? rzekł obłok z płomienia,
— Nie. — Odlata słuchając Wszechmocnego tchnienia.
W zielonych wzgórkach nadbrzeże
Patrzy w wód zwierciadło świeże,
Wznoszą pieśń pełną ochoty
Bawołów zbrojni pasterze.
Łowców, rybaków ród śmiały
Koczuje tu, a ich strzały
Z błyskawicą by igrały,
Ich te żłoby, te namioty.
Codzień indziéj te rodziny
Zdrowém powietrzem się nęcą,
Ich dzieci, ich dziarskie syny,
I hoże tańczą dziewczyny
Nad brzegiem, koło ogniska,
Które wiatr wzdyma lub ściska.
Ich tańca niewidząc z bliska,
Rzekłbyś, że duchy się kręcą.
Tak piękne jak noc w pogodę
Z twarzą jak heban dziewice,
W lśniącéj miedzi swą urodę
Przeglądają, żywe, młode;
Inne pod namiot się chronią,
I tam z pełnych wymion ronią
Białe mléko, czarną dłonią
Ciągnąc wielblądów samice.
W słonéj kąpią się otchłani
Płci zmięszane w jednym tłumie,
Skądże ludzie ci nieznani?
Nikt powiedzieć nam nie umie.
Brzmią chrapliwie ich cymbały,
Na ten odgłos konie rżały,
Brzęk i rżenie się zmięszały
W Oceanu hucznym szumie.
Chmura chwilę w powietrzu zatrzymać się chce.
»Czy tu?« — Nikt nie objawił kto jéj odrzekł: »Nie.«
IV.
Egipt! ubrany w kłosy złociste i kwiaty,
Wskazał pole upstrzone jak dywan bogaty. Za płaszczyznami płaszczyzny.
Wrzący piasek z południa, przestrzeń wód z północy
Chcą sobie wydrzéć Egipt; on świetny i żyzny Z dwóch mórz urąga się mocy.
Trzy góry, twór człowieka, sięgały obłoku
Marmurowym trójwęgłem — i taiły oku Stopy popiołem zasute.
Szły do złocistych piasków od ostrego szczytu
Rozszérzając się stopnie potwórne z granitu Na krok dwusążniowy kute.
Sfinx różowy, — z marmurów zielonych Bogini,
Strzegły ich, i tym powiek nie mogły płomienne Przymrużyć wichry z pustyni.
Nawy széroką piersią do portu wpływały;
Siedząc olbrzymie miasto nad morskiémi wały Myło w nich stopy kamienne.
Zdala zabójczém tchnieniem ryczał semun dziki,
Chrzęszczały łuski tarte o białe kamyki Pod krokodylów brzuchami.
Wźniosły się jednym tryskiem siwe obeliski, —
I jak tygrysia skóra żółty, wpływał bliski Nil nakrapiany wyspami.
Król gwiazd szedł na spoczynek, a morze w pogodzie
Ten krąg z żywego złota odbijało w wodzie, — Tę świata naszego duszę!
Błysły śród świetnéj fali i na krwawém niebie
Dwa słońca, jak dwóch królów, idących do siebie Przyjaźne zawrzéć sojusze.
— Gdzież się zatrzymać? — spytał głos idący z chmury
— Szukaj!... i aż Taboru zatrzęsły się góry.
Piasek i piasek znowu,
Straszne, głuche pustynie
Potworów tu obłowu
Kto uszedł, w zaspach ginie.
Tu nic nie stoi stale,
Gdy ryknie wiatr zuchwale,
Wnet gnany jakby fale
Grzbiet gór piaszczystych płynie.
W tém miejscu sępów żyru
Brzmi czasem głos nieznany,
Od Membry i Ofiru
Przechodzą karawany.
Wzrok ściga ich ciekawie,
Gdy orszak ciągnie żwawie
Po wrzących piasków lawie
Jakby wąż nakrapiany.
Bóg martwe te pustynie
Pod władzę swę wziąść raczył,
On środek téj dziedzinie,
On krańce jéj oznaczył!
Mgłę zawsze widziéć możem
Nad wrzącém jej przestworzem,
Lecz tylko nad tém morzem
Z popiołów piana płynie.
»Czyż tę pustynię w morze zmienić?« chmura bada —
»Daléj!« tak jéj głos drugi z nieba odpowiada. —
VI.
Jak ogromna, śród morza, stércząca opoka,
Lub nawał wież okropném zwalonych wstrząśnieniem, Tak Babel pusta, széroka.
Zadziwiający świadek nicości człowieka,
Tłumiąc światło księżyca, okrywa z daleka Cztéry góry swoim cieniem.
Nurzał się gmach zwalony w głębokich przestrzeniach,
A huragany w jego więzione sklepieniach Wydawały dziwne tony.
Niegdyś blisko ród ludzki gwarzył; mury swémi
Miała kiedyś roztoczyć Babel w koło ziemi Zakręt niczém niezmierzony. —
Jéj schody miały dumnie wzbić się do zenitu,
A do nich, wielkie góry bokiem swym z granitu Stopni tylko dostarczały.
Na dawnych szczytach, szczyty natłaczane, nowe,
Piramidalnéj wieży przykrywając głowę Nieustannie przybywały.
Mniejszémi się wydając zdala od jaszczurów,
Boasy, krokodyle widzialne z tych murów Śród brył olbrzymich zaległy.
W zbyt obszérnym zakresie ginące, zastępy
Palm włosistych, co czoła owéj wieży strzegły, Zdają się jakby ziół kępy.
Koło rozpadlin muru dziki zwiérz się czaił,
Śród słupów i pilastrów na placu obszernym Gęsty las cieniem zagaił.
Rudych orłów i sępów roje bez ustanku
Noc i dzień przy otwartym krążyły krużganku, Jakby przy celu niezmiernym.
— Czy to mam zniszczyć? chmura zadaje pytanie,
— Leć! — I dokądże jeszcze unosisz mnie Panie!
VII.
Widok dwóch obcych grodów przed oczy nam stawa.
Piętra kładąc na piętrach wzbiły się w obłoki,
Teraz widać je śpiące śród nocnéj pomroki,
Usnął ich lud, i Bogi, i wozy, i wrzawa;
Pokładły się jak bracia na jedno nadbrzeże;
Księżycem odkreślony cień, kąpie ich wieże.
W różnych przedmiotów tłoku może dostrzedz oko
Wodociąg, schody, słupy z podstawą széroką,
Wydęte kapitele. Tu w niekształtném gronie
Gmach kopuły dźwigają granitowe słonie.
Tam kolosy patrzące w potwory źle sprzęgłe,
Pełzające i z związków ohydnych wylęgłe.
Tam w kwiatach sad na śmiałych wiszący arkadach,
W nim księżyc srébrną szarfę rzuca po kaskadach.
W świątyni wykładanéj drogiémi flizami,
Sto bałwanów z jaspisu grozi byków łbami;
Sufity z jednéj tafli nakrywają sale,
A w nich głów kolosalnych nie podnosząc wcale,
Czuwają patrząc w siebie i zasiadłszy w gronie
Bogi z spiżu, wspiérając o kolana dłonie.
Te stopnie, te pałace, te przechody tajne,
W których wszędzie postaci straszą nadzwyczajne;
Ten most, wodociąg, łuki, te wieże okrągłe,
Męczą wzrok przez zakrętów przeglądanie ciągłe.
Na niebie tak te gmachy posępne stérczały,
Jak w morzu stérczéć zwykły przylądki skały.
Tłok przedmiotów okrytych ciemności ogromem! —
Iskrzyło się gwiazdami niebo nad poziomem,
I przez tysiączne przerwy stojącéj osłonki,
Świéciło jak z pomiędzy tła czarnéj koronki.
Grody piekielne! W żądzach niepowściągłe plemię!
Tam z każdą chwilą nowa roskosz się uśmiécha,
Tajemnicę nieczystą kryje każda strzecha,
I jakby wrzód podwójny bezecniły ziemię.
Spało wszystko! Nad obu miast przestrzenią całą
Tylko niekiedy blade światło się migało.
Lampy rozpusty w samém zatleniu tłumione,
Gasnące ognie biesiad bez ładu rzucone.
Róg ulic cienie zmniejszał, bo go księżyc zbielił,
I tak zbielony w wodzie strumienia odstrzelił.
Kto wié, czyli wątpliwie nie był dosłyszany,
Szmér złączonych uścisków i oddech zmięszany.
Kiedy dwa bratnie grody po dzienném znużeniu,
Gwarzyły spoczywając w lubém uściśnieniu,
A wiatr wzdychając w chłodzie świeżéj Sykomorry,
Tchnący wonią z Sodomy spieszył do Gomorry,
Na ówczas-to przemijał obłok zaczerniony,
»Tu kres!« ozwał się z nieba głos w niém utajony.
VIII.
Grzmi chmura i pryska,
Z niéj płomień wytryska,
I boki jéj rwie.
Siarczysta z nim fala,
Na przepaść się zwala,
Na mury się drze,
I tocząc się lawą,
Odbija jaskrawo
Na białém ich tle.
Gomorro! Sodomo!
Palącąż się słomą
Pokryty wasz gród?
Ta chmura płomienna,
To kara niezmienna
Na grzeszny wasz lud.
Z jéj paszczy szerokiéj,
To na was potoki
Tych siarczystych wód!
Ten lud dni swe przeżył,
Co wczoraj nie wierzył,
Że może być Bóg!
Ich domy w proch poszły.
Ich wozy nie doszły,
Wskazanych im dróg.
W ulicach płomienie
Spłynęły w strumienie,
Któż przebrnąć je mógł?
Na wzniosły szczyt wieży,
Strwożony tłum bieży,
W niéj schronić się chcą.
Gdy inni tam zbiegli,
Snem wiecznym już legli,
I zmarli choć śpią.
Tak mrówki co siły,
I na mur pochyły
Za żérem się pną.
Lecz któż uciéc zdoła,
Kiedy Bóg do koła
Ogniem, gromem dżdży?
Mosty w proch rozściéra,
Duchy w pędzie zbiéra,
Jakby popiół czczy.
Wszystko niszczy w huku,
Aż na szarym bruku
Szczątek dachu tkwi.
Rosnąc żar wszechmocny,
Ziemi ubiór nocny
Z czarnych odjął krep.
Jasny jak blask zorzy,
Przelatuje skorzéj
Niż rumak ze step.
Haniebne bożyszcze,
Spadłszy w ogni zgliszcze
Skręca z spiżu łeb.
Grzmi potok niezmierny,
Na lud ten niewierny
Zwala baszty z wież,
Różowo-zielona,
Fala rozogniona,
Wzdęta wzdłuż i wszérz,
Mur powleka wrzącą,
Emaliją lśniącą,
Z swych siarczystych leż.
Głazy z mogił wali,
Agat, porfir pali,
Jakby suchy wrzos;
Z marmuru wzniesiona,
Statua Nabona,
Łamie się jak kłos.
Twór snycerzy dumny,
Ozdobne kolumny,
Płoną jak drew stos.
Magów tłum zebrany,
Niosąc bóstw bałwany,
Na góry się piął.
Próżno król ofiary,
Próżno jakieś czary,
Przy potoku wszczął;
Wnet potok kościoły,
W płomieniste poły,
Swoich ogni wziął.
Daléj gmach porywa,
W którym się ukrywa
Natłoczony lud.
Tam wyspę kamienną,
Swą falą płomienną,
Ściąga w głębię wód.
Ona z razu płynie,
Potém tając ginie,
Jak od słońca lód.
Do wrzącego brzega,
Nadkapłan przybiega;
Ofiary nieść chcą;
I z niego ofiara!
Tli mu się tyjara,
Jak przez palne szkło;
Wznosi rękę do niéj,
Ta przylgła na skroni,
I płonie wraz z nią.
Lud piérzcha ze drżeniem,
Bo oczy płomieniem
Oślepione ma;
Pcha się do bram miasta;
Lecz w niém trwoga wzrasta,
Gdy się próżno pcha;
Przeklęci! pobladli,
Myślą że już wpadli,
Aż do piekieł dna.
IX.
Jak śród ciemnego lochu wstaje więzień stary,
By świadkiem być stracenia skazanéj ofiary,
Tak miano widziéć Babel wspólnicę miast obu,
Patrzącą się w ich stronę z nad gór swego grobu.
Słyszano w czasie trwania tajemnego cudu,
Łoskot, który świat cały przestrachem ocucił,
Tak okropny iż nawet spokojność zakłócił
Żyjącego pod ziemią Głuchoniemych ludu.
Ogień był bez litości! Żaden z potępionych,
Nie mógł uciéc z tych murów zwęglonych, zwapnionych, A jednak ręce składali do góry,
I ci co się w ostatnim żegnali uścisku,
Pytali się z jakiego Boga to nacisku, Spłynął Wulkan na ich mury.
Widząc oni ten ogień żywy, ogień boski,
Czynili nadaremnie, w ukryciu się troski, Umiał Wszechmocny dosiądz za złe sprawy!
Wzywali bogów swoich, lecz karzącym gromem
Padały nieme bogi; — okiem niewidomém, Kamienném, leli łzy z lawy.
Już wszystko wrzącym, krętym spalone tumanem,
Znikło. Tak człowiek z grodem jak i zboże z łanem, Wszystko Bóg w koło karząco wyplenił;
Z obu grodów nie stało nic o swojéj mocy,
Wiatr nieznany wiejący owéj strasznéj nocy, Nawet gór postać odmienił.
XI.
Palma co tém powietrzem płonącém oddycha,
Czuje jak liść jéj żółknie, jak gałęź usycha.
Odjął jéj świéżość płomień zatraty,
Dawno miast obu nié ma. Przeszłości źwierciadło
Jezioro, na wygasłych szczątkach się zapadło; I dymi jak gdyby z huty.
O horror! horror! horror!
— SHAKSPEARE. Macbeth. —
Turcy tam prześli. Wszystko w gruzach i żałobie!
Chio! Wyspa z win sławna, już tylko w téj dobie Jest dziką, bezludną skałą.
Chio! któréj pałace, nadbrzeża i bory,
Odbijały się w morzu, gdy w ciepłe wieczory Młodzieży grono skakało. —
Wszystko pustynią. Lecz nie! Gdzie stérczą zwaliska,
Stoi chłopczyk. Z błękitnych oczu łza mu błyska, Głowa jego pochylona.
Greckie to było dziécię. Przy nim tylko stała
Jedyna towarzyszka jego róża biała, W pustoszeniu pominiona.
O biédne dziécię! Stopę nagą krew mu broczy,
Niestety! By osuszyć z łez twe piękne oczy, Które mają błękit nieba,
Żeby ten zachmurzony błękit rozweselić,
Żeby mu błyskawicy radości udzielić, Powiédz chłopcze, co ci trzeba?
Żeby to czoło, które przygniotło cierpienie,
Podnieść, żeby w wesołe ułożyć pierścienie, Dotąd żelazem zuchwale
Nietknięte jasne włosy, które dziś niechcący
Po białéj twojéj szyi spadają niedbale, Jak liść na wiérzbie płaczącéj?
Cóż chcesz? Czemże rozproszę twój smutek ponury?
Chceszże, bym ci czarowny zerwał kwiatek który Rośnie nad studnią w Iranie?
Czy chcesz owocu tuby, tego drzew Olbrzyma,
Który pod swoim cieniem taką przestrzeń trzyma, Że koń rok lecąc ledwie z niéj się wydostanie?
Może ten leśny ptaszek, którego śpiewanié
Milsze jest niż oboje, niźli lutni granie? Może on zmiękczy twój ból? —
Cóż ci dać? kwiatek, owoc, czy cudnego ptaka? —
»Bracie! — Była odpowiédź greckiego chłopaka, —
»Daj mi prochu! daj mi kul!« —
Gdybym nie była w więzieniu,
Tobym lubiła te strony;
Morze płynące w milczeniu, Łan kukurydzą zżółcony.
Gdyby nie było w tym kraju
Tego dzikiego zwyczaju,
Że pod murami Seraju
Miecz Spahów błyska się w cieniu.
Nie jestem córką Tatara
Aby mnie strzegła niewiara,
Eunuchy czarne i stare
Stroiły moję gitarę.
W téj, z któréj pochodzę ziemi
Wolno pogadać z młodémi,
I w wieczór potańczyć z niémi,
I przyjąć serc ich ofiarę.
Jednak są piękne te strony:
Bo nawet w zimowéj porze
Przez okno śniég, ani śrony
I mróz dosięgnąć nie może.
Dészcz ciepły rzeźwi śród lata,
Zielona muszka skrzydlata
Jak żywy szmaragd przelata,
Świécąc się w trawie zielonéj.
Smyrna jak Księżna opływa,
Pyszniąc się złotem swych wieży,
A letnia pora szczęśliwa
Ledwie ją chwilę odbieży; —
Jak z wiosny błogiego daru
Błyszczy się bukiet z puharu,
Tak tu z morskiego obszaru
Lśni się archipelag świéży.
Gdy słońce, blask siejąc złoty,
Powietrze obdarza ciszą,
Lubię te pstre ich namioty,
Co się na słoniach kołyszą;
Lubię ich domki ozdobne
Dziecinnym cackom podobne,
I te wieżyczki ich drobne,
Z których chorągiewki wiszą.
W téj czarodziéjskiéj dolinie,
Zdaje mi się słyszéć głosy,
Których wdzięk z pustyni płynie,
I wzbija się pod niebiosy,
A Jenijuszów tysiące
Niebiańskim, głosem wtórzące,
Nucą harmonije brzmiące,
Których brzmienie nie zaginie.
Dla mnie ma wdzięki urocze
Nad miastem minaret biały,
Gdy na nim bocian klekocze;
Lubię krynicy kryształy,
Która w cieniu palmy tonie;
Lubię słodko tchnące wonie,
Które nieraz w to ustronie
Ciche wiatry przywiéwały.
Dla mnie wtedy błoga dola,
Gdy się na łóże z mchu rzucę
I dumkę hiszpańską nucę,
A rówiennic mych swawola
Różne wymyśla zabawy,
I, w tańcu tłocząc murawy,
Tworzy z siebie okrąg żwawy
Pod okręgiem parasola.
Lecz najbardziéj wtedym rada
Siedziéć i dumać siedzący,
Gdy wietrzyk błogo wiejący
Pod wieczór do mnie się skrada.
Gdy się przyglądam w swobodzie,
Jak niebo skrzy się w pogodzie,
A blady księżyc po wodzie
Swój srebrny wachlarz rozkłada.
Może kormoran nurka daje o téj porze,
A woda, jak perłami, z skrzydeł mu ocieka,
Może to straszą Diwy złowieszcze zdaleka,
I z nadmorskich wież baszty obalają w morze.
Cóż-to zakłóca głębię pod samym Serajem?
Nie kormoran to czarny, nie zbujała fala,
Nie kamień, który z wieży w wodę się obala,
Ani wiosła takt biją żeglarzy zwyczajem.
To ciężkie worki spadły. W nich jęk słychać w dali,
Ktoby za niemi nurty zwiedziéć był ciekawy,
Ruszające się ludzkie dostrzegłby postawy.....
Księżyc świécił pogodnie igrając po fali. —
E come i gru van cantando lor-lai,
Facendo in aer di se lunga riga;
Cosi vid’io venir traendo guai
Ombre portale d’alla detta briga. — DANTE. —
A jak ciągną zdaleka trukając żórawie,
Długi w powietrzu tworząc z siebie sznur,
Tak ja duchy jęczące widziałem na jawie
Na skrzydłach burzy pędzone śród chmur.
Lud
Wsi
I gród
Już spi —
I wał
Co grzmiał
Śród skał
Też spi.
W téj ustroni Coś oddycha, — To noc cicha Tchnienie roni; Taki ruch Łechce słuch, Gdy się duch Ognia broni.
Głośniejszy tropię
Brzęk jakby dzwonka,
Skacząc w galopie
Karzeł tak brząka.
To sobie gwiźnie,
To się prześliźnie
Po wód płaszczyźnie,
Na jednéj stopie.
Co raz bliższy dźwięk
Odbił się od boru,
Jak gdyby z klasztoru
Smutnych dzwonów jęk;
Jakby tłumu głos,
Spadał raz, znów rosł,
To milkł, to się wzniósł,
Jak śpiéwanie chóru.
Słychać już Diwy złe.
Biada! Straszny ich wrzask;
Gdy lampy gaśnie blask,
Pod schody skryjmy się;
Poręczy cień po ścianie,
Suwa się niespodzianie;
Ah! gdzież on przecież stanie,
Na półap aż się pnie. —
Tłum Diwów pędzi jak grzmot,
Kręcą się wirem i świszczą;
Cisy podruzgał ich lot,
Jak drewka w ogniu tak piszczą.
Lecąc ich zastęp ponury,
W ciemne przestrzenie natury,
Ma podobieństwo do chmury,
Z któréj łona błyski łyszczą.
Zbliżają się; zasuńmy drzwi
Na rygle i tęgie zapory,
Niech ohydne nie wchodzą mi
Upiorów i smoków potwory;
Coś zarykło na górze tam,
Pewnie z zamku wyrwał się tram;
Łoskoczą zawiasy u bram,
Coś stuka jak w młynie stępory.
Huczy piekielne wycie i płacz,
Krzyczy rój Diwów wiatrem zagnany,
Pewnie nad domem siadł i gnie ściany;
Boże łaskawy! wspiérać mnie racz;
Dom mój się wstrząsł i jak żywy drga,
Rzekłbyś, iż wiatr wywróci go z dna;
Jak zawierucha liść suchy gna,
Tak burza miota Diwów tumany.
Proroku! jeśli jest w twéj mocy,
Zbaw mnie od tych szatanów nocy,
A pójdę wdzięcznością natchniony,
Bić tobie w meczecie pokłony!
Połóż koniec piekielnéj stypie,
Zgaś ich oddech co iskry sypie,
Niech szyby okien próżno sypie,
Rój Diwów zjadliwémi szpony.
Odszedł przecie huczny tłum,
A z nim zwolna znika szum,
Już przecie nogami w moje
Bić zaprzestali podwoje;
Lecz w powietrzu jeszcze dźwięk,
Jeszcze słychać kajdan brzęk,
I pobliskich lasów jęk,
Gdzie dmą ogniem Diwów roje.
Ich huczny lot i zwinny,
Ich skrzydeł szmer ustaje,
Tak, że się uchu zdaje
Głos słyszéć coraz inny.
Nie jedenby go rad,
Brać za szarańczy spad,
Lub za bijący grad
Na ołowiane rynny.
Dziwaczne syllaby,
Wydają te brzmienia,
Tak w róg, gdy Araby
Zatrąbią z niechcenia;
Brzmią dźwięki pieszczące,
Po wodzie, po łące,
A dziécię marzące
Ma złote marzenia.
Grobowe Diwy,
Płód śmierci chciwy,
Krok niosąc rączo,
W cieniach się łączą,
Szemrzą ich roje,
Jak ciche zdroje
Co nurty swoje
W doliny sączą.
Modliłażeś się tego wieczora, Desdemono? — SZEKSPIR. —
siostra.
Cóż to — wam, bracia kochani? Tak wyglądacie troskani Jakby lampa na uboczu, Dziki wzrok wam błyszczy z oczu. Czy was dręczy żal ukryty, Że tak każdy przerażony? Na w pół z pochwy wydobyty, Błyska sztylet utajony.
Wracałam, bracia, z kąpieli, Z kąpieli, bracia, wracałam Zasłoniona, bo się bałam, By mnie Gaury nie widzieli. Żar szedł z nieba nieskończony — Jadąc z wolna, przy meczecie, W najczystszéj myśli na świecie Uchyliłam méj zasłony.
brat drugi.
Przechodził wtedy człowiek, miał kaftan zielony. —
siostra.
Być może, lecz na me życie Przysięgam, nie było grzéchu. Cóż to po cichu mówicie? Mówicie z sobą po cichu? Czyż wam krwi koniecznie trzeba? Nie widział mnie nikt bez zasłony; Chcecież wy zabić, o nieba! Kobiétę i bez obrony?
Ah! drodzy bracia przebaczcie! Cofnijcie wyrok za-ostry,
Ah! ten raz darować raczcie, Dla kochającéj was siostry.
Okrutni! już się krwią broczy Sztylet we mnie utopiony,
Już i na gasnące oczy Spadł mrok śmiertelnéj zasłony.
Oto w liściach się ukrywa, Bystra, żywa,
Zważa na każde ruszenie,
Cała jak granat się żarzy, Na swéj twarzy
Uczuwszy... muszki dotknienie.
Wszystko widać, co dla świata, Kryje szata.
W błękicie jéj ślicznych oczu,
Błyszczy spojrzenie cudowne, Gwiazdce równe,
Skrzącéj się w nieba przezroczu.
Ociérana kropla z ciała, Tak ściékała
Jak lekki dészczyk z topoli.
Jak gdyby Sułtanka która Perły z sznura,
Rozrzuciła ze swawoli.
Igrając sobie niedbale Sara wcale
Nie myśli kończyć zabawki,
Tylko się huśta leniwa, I tak śpiéwa,
Z rozkołysanej huśtawki:
Żywéj Hiszpance Joannie,
Swawolącéj nieustannie,
Sułtan Achmet rzekł raz sam:
— Wiész, najdroższa moja perło!
Że za Mekkę, moje berło,
A ciebie, za Mekkę dam.
»Chrześcjaninem zostań Panie!
A nagrodę za kochanie
W uściśnieniach znajdziesz mych.
Miałbyś wtedy serce moje,
Dziś się zbrodni spełnić boję;
Mniejbym dbała już o grzéch.«
— »Na te perły, co w łańcuchu,
Na szyi bielszéj od puchu
Lśnią się, przysiądz Tobie chcę,
Że ja uznam twego Boga,
Gdy sznur pereł, moja droga!
Za różaniec oddasz mnie.«
10. A mieszkaycie z nami. Ziemia w mocy waszey jest, sprawnycie, handluycie, a osadzaycie ią.
GENEZYS. ROZDZIAŁ XXXIV.
Gdy w tym szczęśliwym kraju nic ci nie wesoło,
Ani śród pszennych łanów, ani w palmy cieniu, W obfitości i spocznieniu;
Choć się na głos twój miły wznosi pierś młodzieńcza
Siostr naszych, których w wieczór kręcące się koło Tańcem nadbrzeże uwieńcza,
Żegnaj biały wędrowcze! Sama, o cię w trwodze,
Bystrookiego konia tobiem osiodłała, By cię nie rzucił o głazy na drodze.
Ziemię kopytem kopie, a krzyż jego młody
Zwięzły, stoczysty, lśniący jest jak czarna skała, Wygładzona prądem wody.
Ty wędrujesz bez końca; lepiéjby ci było
Być z tych liczby, co radzi za kres horyzontu Widziéć swoję chatkę miłą.
A szczęśliwi z szczupłego swojego zakątu,
Siedząc w wieczór przed domem, chcieliby za gwiazdy, Choć myślą odbywać jazdy. —
Gdybyś był chciał młodzieńcze, to z nas która może
Chętnieby z tobą w chatce podzieliła łoże, Klęcząc służyćby ci chciała,
Lubym by ciebie śpiéwem do snu kołysała,
I strzegłaby śpiącego od much uprzykrzonych, Wachlarzem z liści zielonych.
Jedziesz! Sam w noc czy we dnie, a rumak twój dziki,
Pędem twarde po drodze tratując kamyki, Skier tuman podkową sypie.
O dzidy twojéj ostrze, po macku drą swoje
Skrzydła, ślepo-lecące ku umarłych stypie, Potępionych duchów roje.
Gdy ci z powrotem wieś tę widziéć się zażąda,
Przez ów wzgórek podobny do grzbietu wielblądawielbłąda Przychodź, tam stoi cicha moja chata.
Nad nią wznosi się strzecha jakby ul kończata,
Drzwi tylko w niéj są jedne, a światło w nią wgląda Od strony, z któréj jaskółka przylata.
Jeśli nie masz być więcéj, wspomnij niepowrotny
O dziewczętach pustyni, których głos uroczy, Których cię taniec zachwycał ochoczy.
Piękny, biały wędrowcze! ty ptaszku przelotny!
Poświęć nam czułe westchnienie, Bo możeś i nie jednéj zostawił wspomnienie.
Bądź więc zdrów, stroń od słońca, co płonącą strzałą
Złoci skronie miedziane, a pali płeć białą. Nieprzebytą Arabję niech twój krok omija,
Starą wróżkę, co niby ledwie stąpać zdoła,
I tych, co w wieczór, końcem zaklętego kija W piasku okréślają koła.