Piosnki i żarty, które Wam w zbiorku niniejszym przedkładam, nie są pomimo pozorów ani wybrykami bezokolicznej wesołości, ani też, a przynajmniej z małym bardzo wyjątkiem, egotycznemi wywnętrzeniami poety. Początek ich jest ten sam, co i początek politycznych mych śpiewek, rozsianych przezemnie w Chochliku, w Szczutku, oraz w innych perjodycznych drukach. Żywiołem i jednych i drugich była walka, a tworzeniu przewodniczyła myśl polityczna; — artystyczna zaś dopiero na drugim znajdowała się planie! — Gdy chodziło o to, aby humorystycznie zaokrąglić ten lub ów numer Chochlika albo Szczutka, i w zbyt poważną symfonię polityczną wpleść jakieś wesołe allegro, wtedy w takt turkotu pospiesznej drukarskiej prasy pisałem żarty te, aby ich swawolną nutą podnieść przez antytezę wrażenie poważnych politycznych śpiewek. Był to [8]więc rodzaj lekkiej kawaleryi, która mi w publicystycznych walkach moich nieraz dobre oddawała usługi! Lekka ta kawalerya staje dziś na magiczny dźwięk rogu mojego wydawcy — tra ra! tra ra! w zwartym szeregu do apelu! Oczywista rzecz, że wesoła wiara ta, pozbawiona obecnie skutecznej pomocy swych towarzyszy, z którymi niegdyś wspólnie walczyła, nie zawojuje dziś już świata, i nie zdobędzie mi laurowej nagrody. Puszczona samopas bez swej wiernej towarzyszki, piechoty, bez artyleryi strzelającej z dział zasadniczego kalibru, nie przedstawia też ona wcale owych zastępów, które w bój prowadziłem przez lat kilkanaście, biorąc żywy udział w politycznych walkach naszej dzielnicy. Więc też i nie bez pewnego żalu wypuszczam w świat dzisiaj te sieroty, które obecnie z ramek czasu i otoczenia wyjęte, nie posiadają już onej racyi bytu, onego polemicznego uprawnienia, jakie miały niegdyś w chwili pierwszego swego występu; — więc też i ze łzą w oku żegnam tę lekką chorągiew, którą dziś wyprawiam na losu hazardy, a której — ecce dolor! — nie mogę otoczyć troskliwą ojcowskiego serca opieką. Ale furda! — jak mawiały niegdyś stare wygi: „Subordynacya synku! Oderznij z tyłu, a zakryj przód!“ Ktoby tam płakał, gdy tra ra! tra ra! wesoło dzwoni [9]czarodziejski róg wydawcy? — Zatem do kroć set kroci tysięcy milionów batalionów beczek furgonów! Baczność! Formuj się! — Dwójkami w prawo — marsz! I niech mi tam żaden z oczu gąbki nie robi, bo jakem Chochlik! kula w łeb, a potem — marsz w Kapucyny!
Nie masz w całej biblii Postaci bardziej dla nas zajmującej, bardziej całą swą treścią z nami pokrewnej nad króla Salomona. Potężny skeptyk ten, trawiony bezustannie owym bolem życia, który zowiemy chorobą naszego wieku, zdaje się być dziecięciem współczesnego nam pokolenia, i ma w sobie zarazem coś z Fausta, z Manfreda i z Beranżera. — Szukając rozwiązania zagadki bytu, bada on do gruntu wszystkie przejawy naszego życia, odziera je krytyką z złudnej pozłoty, i dochodzi wreszcie do smutnego wniosku, że trud jego był daremnym, że owoc mądrości gorżkim jest, i że ostatniem słowem wszystkiego pod słońcem jest marność i znikomość. „Przypadek synów ludzkich — woła on — i przypadek bydła jest przypadek jednaki. Jako umiera ono, tak umiera i ten, i ducha jednakiego wszyscy mają, a niema człowiek nic więcej nad bydlę, bo wszystko jest marność. Wszystko idzie na jedno miejsce, a wszystko jest z prochu, i wszystko się zaś w proch obraca. A któż wie, że duch synów ludzkich wstępuje wzgórę? a duch bydlęcia że zstępuje pod ziemię? Przeto nie masz człowiekowi nic lepszego, jedno by jadł i pił, a dobrze czynił duszy swojej, gdyż to jest dział jego, — albowiem któż go przywiedzie do tego, aby poznał co będzie po nim?“ Aliści po za tym epikurejskim obrokiem duchowym, który królewski kaznodzieja rzuca swym ziomkom tak, jak się [22]kwilącemu dziecięciu rzuca karmelek, kryje się ból głębszy, kryje się smutek mędrca, „widzącego ziemskie niedostatki“, i bolejącego „że krzywość rzeczy tego świata nie może być wyprostowaną“. I wtedy to zazdrości Salomon zmarłym niepamięci, dlatego że „o niczem nie wiedzą“, więcej je chwaląc niżeli żywe, które jeszcze aż dotąd żyją, to zaś jakkolwiek wie, że „pies żywy lepszym jest aniżeli lew zdechły“, i że „ten, co się z umarłymi towarzyszy, bierze rozbrat z nadzieją“. — Nie jestże to Vergetfullnes Bajrona? Nie jest że to Faust, Manfred i Beranżer zarazem? — ale Beranżer o katakumbowym nastroju. — Beranżer przypominający owych starożytnych Egipcyan, którzy podejmując gości, obnosić kazali pomiędzy biesiadnikami trupią główkę, aby ich zachęcić do zabawy, — „O patrzcie na mnie wy, którzy żyjecie, jako jestem martwy i cichy, ja, który wczoraj równie wam byłem żywym. Czem jestem dzisiaj, tem wy będziecie jutro; — jedźcież więc, pijcie i weselcie się, dopóki żyjecie, dopóki trwa jeszcze to wasze dzisiaj, które bezpowrotną przeleci chwilką, gdyż za grobem nie masz już dla człowieka, żadnej uciechy“. Te więc oto trzy charakterystyczne rysy oblicza królewskiego mędrca starałem się uwydatnić w niniejszym poemacie, opierając się w pierwszej jego części na Księdze kaznodziei, w drugiej na Pieśni nad pieśniami, i starając się obydwa te utwory, tak różnego ustroju, w harmonijny i logiczny ze sobą wprowadzić związek. Oczywista rzecz, że nie brałem tu względu na głos nowoczesnej naukowej krytyki, która obydwa te utwory apokryfami mieni, dopatrując się w Pieśni nad pieśniami syryjskich pierwiastków, a przypisując Księgę kaznodziei daleko późniejszej od Salomona epoce, gdyż okoliczność ta jest dla mojej tezy zupełnie obojętną. W istocie, i chociażby utwory te rzeczywiście były apokryfami, to jednak zawsze musiały one przedstawiać Salomona takim, jakim żył podówczas w legendzie, gdyż inaczej odrzuconoby je natychmiast jako baśń nieprawdopodobną, a fakt ten wystarcza mi tu najzupełniej. — Mamy tu więc dwa ustępy z salomonowej legendy, dwie chwile z życia królewskiego kaznodziei, — jedna pełna wątpienia, bolu życia i rozpaczy, druga tętniąca rozkoszą i dytyrambicznym nastrojem nienasyconego głodu życia i użycia. [23]Chodzi więc teraz jeno o pragmatyczne tych dwóch chwil po sobie następstwo. W niniejszym poemacie pozwoliłem sobie pójść wbrew powszechnemu mniemaniu, które dopatrując się w Pieśni nad pieśniami, wybuchu młodzieńczych zapałów, a w Księdze kaznodziei pessymistycznych zrzędzeń zgrzybiałego starca, przypuszcza iż królewski mędrzec napisał pierwszy z tych utworów w młodych latach, drugi zaś w podeszłym już wieku. Nie wciągając tu oczywiście w rachunek głosu krytyki, o której wyżej wspomniałem, lecz stojąc na gruncie salomonowej legendy, musiałbym się oświadczyć przeciw temu mniemaniu, — zwątpienie bowiem, przesyt, i ból życia, w ogóle są właściwie klątwami męskiego wieku, podczas gdy głód życia i użycia większym bywa w starości, która im bliżej grobu stoi, tem bardziej się do życia wiąże, tem większe w niem odkrywa uroki, tem pobłażliwszą się staje na niedostatki i krzywość tego świata. Wychodząc z tego założenia, przyjąłem iż erotyczny epizod przedstawiony w Pieśni nad pieśniami, nie mającej nawiasem mówiąc nic wcale wspólnego z młodzieńczemi zapałami, późniejszym jest od epizodu, opowiedzianego w Księdze kaznodziei przemawiała za tem prócz psychologicznych względów także i powaga Pisma Świętego, które w zbiorze ksiąg starego testamentu Pieśń nad pieśniami dopiero po Księdze kaznodziei zamieszcza. Przyjąwszy ten pragmatyczny w legendzie salomonowej porządek, nie potrzebowałem już szukać rozwiązania poetycznej tezy, którą sobie postawiłem, legenda bowiem nasuwała je sama. Znękany bolem życia mędrzec, znajduje niepamięć i ukojenie w uścisku Sulamitki, której miłoścmiłość mocną jest jako śmierć, a jako grób twardą i zawistną. Tyle co do samej legendy. Niesposób mi tu jednak pominąć milczeniem krytyki, której doznała pierwsza część tego poematu, drukowana w Albumie dla Zagrzebia; wydanym przez lwowskie Koło literackie na początku bieżącego roku. Zarzuty były rozmaite; ze strony postępowej pomawiano mnie, iż wznawiam „poezyę rozpaczy, która już dziś wyszła z mody“, — ze strony konserwatywnej zarzucono mi bezbożność. Odpowiadam na to stwierdzając, że pierwsza część Króla Salomona jest parafrazą Ksiąg kaznodziei, [24]a zatem części Pisma Świętego. Niech więc królewski kaznodzieja odpowiada za wszelkie bezbożności w poemacie tym zawarte, jakoteż za ów liryczny Weltschmerz, kryjący się pod talmudystyczną refleksją, niemniej i za ów rozpaczliwy pessymizm, który jak się zdaje nie może ulegać modzie, skoro tak głęboko leży w umyśle człowieka, iż już przed wiekami istniał, tak samo jak wczoraj istniał, tak samo jak i dziś istnieje.
Marzyłem o krainie niebieskich migdałów —
O ścieżkach wyścielonych kobiercami róży —
O niebie, które nigdy lic swych mgłą nie chmurzy
I zamkach budowanych z złota i kryształów.
I płynąłem wciąż myślą w ten świat ideałów,
W to senne państwo moje; — dziś wracam z podróży,
Haniebnie, — tak jak wraca pies do swej obróży! —
Odarty z moich złudzeń — wyleczon z zapałów!
Lecz choć mi wszystkie zmierzchły gwiazdy po kolei —
Choć wytrzeźwiony życiem — nawet i z nadziei
Pogodziłem się z dolą mą smutną i nudną,
Jednak myślą wciąż płynę w tę krainę złudną! —
— Tak kiedy szron jesienny róż powarzy puchy
Powracają do cieplic żurawie łańcuchy! — —
Sen w około — cisza głucha; Ty mi każesz iść!
Nikt nie widzi nas, ni słucha;
W oknie księżyc stanął blady —
Czyż się jego lękasz zdrady, Że mi każesz iść?
Księżyc zaszedł, drzemie sioło: Ty mi każesz iść!
Złote oczka gwiazdki kryją;
Myśmy sami — cisza w koło,
Tylko nasze serca biją, A ty każesz iść!
Patrz, jak tętnią moje skronie; — Ja nie mogę iść!
Burza szczęścia wre w mem łonie;
Połóż dłoń Twą na me skronie;
Ach jak palą Twoje dłonie! — Czyliż prawda? mam-że iść?
Szklanny głos Twój drzy — Ty wzdychasz, Gdy mi każesz iść,
Rwie ku szczęściu się Twe łono,
A Ty szczęście to odpychasz;
W dłoń twarz skryłaś zapłonioną, I... każesz mi iść!...
W pośród ciszy wieczora w drzew cieniu,
Okiem wodząc po gwiezdnym błękicie,
Rozmarzeni siedzieli w milczeniu,
W własnych tylko wsłuchani serc bicie. —
On rzekł do niej z zachwytu łzą w oku:
— „Jak rozkoszną aniele mój złoty,
Jest ta chwila tak pełna uroku!
Myśl ma orle rozpina swe loty,
I swobodna jak ptaszek ulata
Ponad bole i ponad łzy świata,
Między gwiazdy, co ciche tam stoją,
I spotyka w eterach myśl Twoją!“ —
— „O tak luby!“ — odrzekła płonąca,
Okiem tonąc wśród nieba obszarów —
„Ta noc w blasku gwiazd złotych tysiąca
Pełną dziwnych i dla mnie jest czarów!
Myśl ma także skrzydełek dostaje,
A gdy mlecznych gwiazd puszczę ją śladem,
Rozmarzona, — przed okiem mi staje
— Brylantowy Hrabiny dyadem!“ —
Czy Pan lubi polować? — Ja, Pani? nad życie!
— Ach, jakże to wybornie! jak to znakomicie!
Bo co do mnie, otwarcie to Panu powiadam,
Że za pieskami, strzelbą i knieją przepadam —
— Wierzę! wszak to najmilsza rozrywka na świecie!
— A nie dziwi też Pana taki gust w kobiecie?
— Bynajmniej! — Jakto? Pana to nie dziwi wcale?
— I cóż mnie to ma dziwić? Owszem, ja to chwalę!
Wszak boginią łowiectwa była w Grecyi czczona
Dianna — co ubrała w rogi Akteona —
— Ja Pana nie rozumiem! — Mówię, że mem zdaniem
Wolno się i kobietom bawić polowaniem.
— Pierwszy raz z ust mężczyzny słyszę takie słowa!
Wiesz Pan, że mnie zachwycasz? To rzecz dla mnie nowa!
Bo tutaj mnie potępia cała okolica:
„To emancypantka! — wołają — to lwica!
Wprowadza nowe mody! Psuje nasze żony!“
Hahaha! Piorun na mnie z każdej pada strony,
Lecz ja, nie zważam wcale na tych panów Harro! Je m’en fiche! strzelam dziki i palę cygaro!
— Et vous avez raison, bo z tych moszczerdziejów
Nie czytał pewno żaden starej Grecyi dziejów;
Tamby się mógł dowiedzieć taki pan Zaścianek,
Jakim był Amazonek żywot lub Spartanek,
I, że to rzecz tradycyą wieków uświęcona:
Mąż ma doglądać garnków, a polować żona!
— Fi donc! vous vous moquéz! — Mówię prawdę szczerą.
— Więc to nie w Francyi mody te początek bierą.
A jam przecie myślała.... — To rzecz jak świat stara!
— Tant mieux, jeśli Spartanki paliły cygara;
Opowiem to mężowi, kiedy zacznie gderać.
Hahaha! Ma foi! Można ze śmiechu umierać:
Mąż ma garnków doglądać! Trafiłeś Pan w sedno!
Doprawdy, że pan nie wiesz, jak ja jestem biedną!
Powiem Panu w sekrecie: mój mąż stary gdera,
Cały dzień tylko zrzędzi, i po garnkach szpera;
Cóż mam robić nareszcie, by uniknąć kwasu?
Biorę strzelbę na plecy, i — dalej do lasu!
— A w sąsiedztwie jest dużo przyjaciół myśliwstwa?
— Ach gdzież tam! Nie mam, Panie, wcale towarzystwa!
Do koła nas mieszkają same liczykopy.
Sami possesorowie! surdutowe chłopy! Vous comprenez; żyć z ludźmi takimi, rzecz trudna!
Więc choć to okolica niby dosyć ludna,
Żyję sama jak palec. — To rzecz smutna wielce!
— Ach, certes! O mil ztąd siedm w Ordynackiej Belce
Mieszka Hrabina Iza, podobnież myśliwa;
Dom otwarty... — Więc Pani u Hrabiny bywa....
— Ach czyż można z mym mężem? To dziwak jest rzadki,
Za nic nie włoży fraka i białej krawatki,
I formalnie się boi parkietów salonu;
Więc chociaż z Izią znamy się jeszcze z pensjonu,
Nie bywamy u siebie. — Et vous savez? w Belce
Dom jest na pańskiej stopie: dojeżdżacze! strzelce!
A gości zawsze pełno! — Ach mój mąż nie czuje,
Ile ofiar mnie kaprys ten jego kosztuje!
— Pojmuję, że to męki muszą być Prokusta!
— Vous comprenez, że mając z Izią wspólne gusta,
Mogłybyśmy odżywić świetnie przyjaźń starą,
I bawić się wybornie. — I zasłynąć parą
Taką, jak niegdyś w Litwie z Dowejką Domejko.
— Vous dites Monsieur? — Pytałem Pani Dobrodziejko,
Czy mąż polować Pani i tutaj zabrania?
— Tegoby jeszcze brakło! — A do polowania
Ma pani obszar w własnym majątku dosć wielki?
— Une misère! sześćset morgów! Czasami tu z Belki
Zabiegnie dzik lub rogacz; — zresztą są chruściele,
Kuropatwy, szaraki, — zwierzyny nie wiele!
— Ach, ja pasjami lubię chodzić na chruściele!
— Est-ce possible? — Więc możemy zapolować razem!
— Życzenie Pani, miłym jest dla mnie rozkazem.
— Jakżem wdzięczna, że moją Pan prośbą nie gardzi!
— Mais Madame! Ja się owszem cieszę jak najbardziej!
— Vraiment? Ach, jakiż z Pana zapalony łowiec!
To tak jak ja zupełnie! — Powiedz że Pan, powiedz:
Wolny tak jak Pan jesteś, przy zamiłowaniu,
Spędzasz Pan życie pewno swe na polowaniu?
Zawsze w kniei? na błotach? — Ach, to jest mój Eden!
— Polowałem wszystkiego w mem życiu raz jeden.
— Raz tylko jeden w życiu? — Tak, lat temu wiele,
Wyszliśmy z przyjacielem moim na chruściele:
Buszujemy po łące — nic! — idziem ugorem —
Nic! — chodzim dzień cały — nic! — Aż nad wieczorem
Udało nam się razem strzelić do chruściela. —
I cóżeś Pan tam zabił? — Mego przyjaciela! —
...Była głodna i chora. Troskami wybladłą
Czworo płaczących dzieci do koła obsiadło;
I nie miała czem głodu ukoić tych dziatek:
Więc bawiła kwilące obyczajem matek,
I — spiewając to śmiejąc się wśród głodu czkawki —
Wymyślała im różne figle dla zabawki,
Lub prawiła o pani, co strojna w atłasy,
Przyniesie obwarzanków wkrótce i kiełbasy.
A mówiąc tak — kłamała, w myśli że oszuka
Głód dzieci, bo wiedziała że nikt nie zapuka
Do drzwi nędzy zwyczajnej, gdy jej braknie chleba,
— I że — by litość wzbudzić — tragedyi potrzeba!
I broniła tak dziatek swych przed głodu sępem,
Walcząc z nim beznadziejnie kłamstwem i podstępem;
Lecz daremna obłuda, i męka i praca,
Bo oszukany chwilkę, znów sroższy powraca
Głód niemy, co przedstawień ni próśb nie rozumie!
— Cóż pocznie ta biedaczka, kiedy kraść nie umie?
Więc głodnego robactwa gdy płacz nie ustawał,
Wydobyła z barłogu swego sznura kawał;
Czy, że go kupić nie chciał nikt, czy, ot! przypadek,
Ostatni już po mężu niesprzedany spadek, —
I uśmiechnięta jak te, co żartują, trzpiotki:
— „Cyt — rzecze — me aniołki! cyt moje pieszczotki!
Będzie chleb! będzie mleczko ciepłe na śniadanie!
I przyniosą Wam ciastek słodkich piękne panie;
Lecz wprzód — figielek nowy pokaże Wam matka:
Ha, ha, ha! patrzcie, patrzcie, bo to sztuka rzadka!
Ot, widzicie ten sznurek? — Będzie śmiechu wiele!
— Matka na nim zawiśnie — jak lampa w kościele!
I stało się jak rzekła!
Podstępy matczyne
Oszukały raz jeszcze zgłodniałą drużynę;
Więc — na myśl tę już samą dreszcz sercem przechodzi —
Klaskali kurczom śmierci matkobójcy młodzi,
I wśród wesołych śmiechów tej dziatwy ulata
Duch wielkiej męczennicy w krainy zaświata,
Mniejsza o to: do piekła? do czyśca? do nieba?
— Dość że tam, gdzie dzieci nie wołają chleba! —
O Ty, dla której szybciej niż embrjonach
Grzmi ictus cordis, w mej „piersiowej jamie“,
Pozwól, niech Tobie z lutni po Amfjonach
Odziedziczonej, w melodyjnej gamie
Zadzwoni oda, pełna boskich żarów, —
Hymn — Twych zielonych godny okularów!
Ni bym się ważył u stóp Twych „paluchów“
Składać trywialne sonety lub ronde’y,
Boś Ty jest wyższą od poziomych duchów,
I wciągasz wszystko w zakres lupy, sondy,
I „ściśle biorąc rzecz“, widzisz w miłości
„Fizjologicznej objaw konieczności!“
Tybyś wyśmiała mnie, gdybym banalnie
Rzekł, żeś „do jodły podobna z smukłości“, —
A więc — powiedzieć muszę, że „normalnie
Są zbudowane Twe mięśnie i kości“,
(Tyle rzec mogę „ab invisis“ — z góry,
Boś się wyparła przesądów — turniury).
Tybyś wyśmiała mnie, gdybym Twe usta
Chwaląc — powiedział, że „są jak kalina“,
Więc znając Twoje naukowe gusta,
Powiem że krasą ust Twych „Hematyna,
Która zepewnezapewne — świadkiem Twoja cera,
Pół siodma od sta żelaza zawiera“.
Więc też nie nazwę ząbków Twych „perłami“,
Stary kochanków powtarzając koran,
Bo Ty wiesz dobrze — mówiąc między nami —
Że to nie perły, lecz — „wapna fosforan,
Tkanka chrząstkowa, i trocha cementu“,
I śmiałabyś się z mego komplementu.
Więc Ci nie powiem ksieni Eskulapa
Że „dla Cię tylko me serce uderza“ —
Lecz muszę rzec już: „Serca mego klapa
Dla Cię wciąż tlenem treść moją odświeża,
Pędząc krwi ciałka mej miłością żarne
Przez płuca w żyły — w klatki kapilarne“.
Ni Ci też powiem, że „o Tobie myślę
Ciągle, — żeś całą mi zabrała duszę“,
Lecz wiedząc jak ty wyrażasz się ściśle,
Także o większą ścisłość się pokuszę,
Mówiąc, że świeci w idealnym blasku
Obraz Twój wryty — w mym mózgowym piasku!“
Ani też wiecznych, dogrobowych ślubów
Robić nie będę Tobie — o kochana!
Bobyś się śmiała z tych smalonych dubów,
Wiedząc, co znaczy „pierwiastków przemiana“
I że „na starość z cieplika ubytkiem,
I miłość z serca ulatuje z kwitkiem!“
Niechaj więc Wasza Uczoność nie sarka,
Że ku Jej chwale te spiewając hymny,
Nie mogę roztlić jak Tass lub Petrarka
W niebiański płomień mowy nauk zimnej,
Lecz zechce zważyć, że w obliczu sondy,
Miłość i zapał — to jeno przesądy!
Z powodu popisów w żeńskich zakładach wychowawczych.
Brutusów dawno minął wiek,
Zolbrzymiał świat, a zmalał człek;
Dziś Brutus został „Gwiazdą“ c. k.
Perykles synekurę złapał,
A stary Cato już nie szczeka,
Odkąd w Chabrusę się zaszłapał.
Tyrtejów mało dzisiaj znam;
Tyrtejem naszym dziś pan Lam;
Kameną są mu piwa zdroje
A muzą jego jest kelnerka;
On nie prowadzi rzesz na boje,
On je prowadzi — na „Pilznerka“.
Słowem, gdzie tylko rzucisz wzrok,
Realizm ściga cię co krok;
W ideał nie chce wierzyć nikt,
Nikt się wielkością nie zachwyca,
Bo droższym jest z dniem każdym wikt
I mniejszą co dnia polędwica.
I tak panowie świata — my
Powoli schodzim dziś na psy,
Za to piękniejszą płeć niestety
Porwał w swój wir wiek dziewiętnasty;
Coraz rzadszemi są kobiety,
Coraz częstszemi są — niewiasty.
Korynny plenią się jak chwast;
Podlotki mierzą biegi gwiazd;
W pensyonach górą wiedza ninie,
Nie uczą dziewcząt robić zrazy,
Nie kształcą ich na gospodynie,
Każą im ważyć — lotne gazy.
Sawantki moje, żal mi Was,
Bo w złyście się wybrały czas;
Tym szychem się nie skusi nikt,
Gaz bowiem lotny nie nasyca,
A droższym jest z dniem każdym wikt,
I mniejszą co dnia polędwica!
Skocznie rytm polkowy grzmi;
Lalala! Lalala! Raz dwa trzy!
Nogi drżą mi — wre mi krew,
Duszę mi rozrywa śpiew!
Lalalalalala! — Lalalalalala!
Tancerz każdy mija mnie;
Co za los! — Co za los!
Płakać mi się chce!
Zuzia, Józia, Mińcia, Tyńcia Brzydsze niźli ja! Tańczą ciągle; — Ha! La-la-lala-la! Lunia pyta mnie z uśmiechem: Czy bal zmęczył mnie? Co za los! — Co za los! Płakać mi się chce!
Szczęściem stoi koło drzwi
Adorator mój, pan I.;
Wczoraj kosza dałam mu;
Pan Bóg go sprowadza tu!
Lalalalala-la! — Lalalalala-la!
Rzucę nań zalotnie wzrok: En avant — pójdziem w tan!
Już tu zwraca krok!
Finale.
Stary, goły, nudny, łysy Przytem tańczy źle, Ale — faute de mieux! Dobry. — O mon Dieu! Rudą Izę wziął do tańca, A pominął mnie; Co za los! — co za los! Płakać mi się chce!
Bale, rauty i reduty
Przeminęły jak sen mija;
Ponad światem popielcowy
Śledź chorągiew swą rozwija.
Przyszły czasy „gorzkich żalów“;
Płatnych weksli przyszła chwila:
Pomnij masiu, żeś jest prochem!
— Dies irae, dies illa!
Kulikowych dźwięki piosnek
Głuszy płaczem dzwon kościelny;
Czas pomyśleć o rumianku,
I — o duszy nieśmiertelnej.
Czyś wspomniała masiu kiedy,
Pędząc w szale dni motyla,
Że masz duszę — moja duszko?
— Dies irae, dies illa!
Jednak warto wspomnieć o tem
Choćby czasem — masiu rybko!
Bo nie wiecznie trwa karnawał
I post wielki kroczy szybko.
Patrz, jak w mgły szampańskich dym
Chuda postać się wychyla,
Niosąc w ręku groźny protest;
— Dies irae, dies illa!
Widzisz masiu! to źle było,
Że nie bacząc nic na jutro,
Za domino atłasowe
Zastawiłaś twoje futro;
Dziś ząbkami dzwonisz biedna,
Pierś twa świszcze piosnkę gila;
Strzeż się masiu przed katarem!
— Dies irae, dies illa!
Tak przedstawia strona druga
Mięsopustnych chwil medalu
W popielcowej perspektywie
Czasem — smutny mur szpitalu;
Grzechy Merennu i Cliquot’hi
Mdły ślaz zgładzić się wysila!
— O rumianku! o nektarze!
— Dies irae, dies illa!
— Wielka świata maskarado!
Gdzie w purpury strojne blaski,
Nieraz krwi czerwonem morzem,
Światoburcze kroczą maski!
I tyś również jest marnością!
Czyż zabiegów wartą tyla
Zapustnego chwila szału?
— Dies irae, dies illa!
Nad te, co sławy zazdroszczą Korynnie,
I o Safony wawrzyny się kuszą,
Wyżej ja stawię skrzętne gospodynie,
Co „po dawnemu“ są rodziny duszą.
Ty Pani — rwiesz się ku owej wyżynie,
Gdzie w żarach skrzydła się Ikarom kruszą;
Zbyt ciasno Tobie w domu i w rodzinie,
Ten „świat kobiety“ jest Ci wstrętną głuszą.
Lecz choć tak różne nasze ideały,
Chociaż Twej drogi szukasz gdzieś po niebie,
Choć kajdanami zowiesz obowiązek,
Jednak się zgodzę na Twój program cały
Tylko Cię błagam: — „Przez litość dla siebie
O Pani! nie noś pończoch bez podwiązek!
— ...............!
— Terefere! płeć słaba! Pięknie mi tam słaba!
Niechaj mi Waść udźwignie to, co moja baba.
A jak lekko Mosanie! Patrz: tańczy jak piórko!
Fiu, fiu! Rzekłbyś, aniołek, co się odział chmurką.
A wiesz ty, co kosztuje ta suknia z korónek?
Sześćset reńskich, Mosanie! Widziałem rachunek.
Toż to trzydzieści trójek blizko, moja duszo!
Dwanaście wołów ledwie Ci to z miejsca ruszą;
A ona? patrz jak tańczy, fiu, fiu, fiu! jak fryga!
— Płeć słaba? — Djablo słaba, gdy tyle udźwiga.
Karp à la daube, pstrągi i homary,
Przy tem dobra jaka leguminka,
A przed zupką dobry Sherry stary,
A po zupce flaszka Chambertinka;
Przy deserze Cliquot, Montebello;
Mokka, Chasse-café, Havanna (yellow!)
— Pość tak synu jeśli dobrze trawisz,
To i smacznie zjesz, i duszę zbawisz.
Bez bulionu zupa djablem lichem;
Spuść się zatem na spryt twej kucharki.
Nieświadomość tarczą jest przed grzechem, Ergo — lepiej jest nie patrzeć w garnki, Item, co do karpia ciekawości,
Radzę strzedz się, o radzę Waszmości,
Bo i czemże wiedzy żądza wściekła?
— Ot, zwyczajnie pierwszy krok do piekła,
Za to puncto pstrągów pan pobożny,
Oko baczne winien mieć na palcu
Swej kucharki, by przez wybryk zdrożny
Miasto masła — nie użyła smalcu!
Pstrąg na smalcu! — dbrum! — kto łamie posty
W sposób taki wiecznej winien chłosty,
I powinien tą herezyą zmazan,
Być do śmierci na osypkę skazan!
Leguminką może być z kolei
Tort, naprzykład, z warstwą konfiturki, Item dobrze jest ad gloriam Dei
Dodać trochę cytrynowej skórki;
Kto ten przepis spełni w założeniu,
Że ku swemu działał umartwieniu,
Nie popsuje leguminy „gustu“
A otrzyma trzysta dni odpustu.
Szambertena zlecić trochę trzeba;
Cliquot w lodzie niech przyjdzie na stolik,
Aby nie psuć świętych darów nieba;
Zato będzie pobożny katolik
Czarną kawę „dla mortyfikacyi“
Pić bez cukru — Bóg mu to zapłaci.
A spaliwszy Hawanny część czwartą,
Rzuci resztę i tak djabła wartą! —
Wiersz ten miał na celu pewną osobistość, której też sposób mówienia zachowanym został z umysłu. Ztąd tez pochodzą owe makaronizmy jak:
Nie popsuje leguminy gustu...
Czarną kawę „dla mortyfikacyi“,
które łatwoby się dały usunąć, a które tu jednak zatrzymałem dla zachowania pierwotnego kolorytu.
W klasztornym refektarzu siadł
Ksiądz Rufus sługa Boży,
I rzekł: — „Nieprawość z każdym dniem
Coraz się bardziej sroży; — O fratres! co dnia wzrasta fałsz
Czyhając na nas zawdy,
Lecz jest in vino veritas,
— A więc — szukajmy prawdy!“ Laudoria — Laudoria Videri bam bum rasa! Laudoria — Laudoria — Complete pocula!
Pisze w swym liście Święty Jan:
„— Tenci jest Bożym synem,
Kto nie miłuje słowem li,
Lecz prawdą też i czynem;“
A że zaś w winie prawda jest,
A picie jest zajęciem, Ergo kto pije tak jak my,
Ten bożem jest dziecięciem“. Laudoria — Laudoria Vidervi bam bum rasa! Laudoria — Laudoria — Haec vera practica,
„Zaprawdę fratres mówię Wam:
Rzecz wszelka jest znikomą,
I cały świat marnością jest,
Jak uczy król Salomo,
Albowiem psowa czasu ząb
Wszystko pod słońca okiem,
Z wyjątkiem wina, które czas
Poprawia z każdym rokiem“. Laudoria — Laudoria Vidervi bam bum rasa! Laudoria — Laudoria — Ecco res unica!
„Za kwaśne jabłko został świat
Potępion i przeklęty,
I byłoby już Amen z nim,
Gdyby nie Noe święty;
Kto zaś był Noe? wiecie już.
Więc fratres zważcie ino,
Że gdy zgubiło jabłko świat,
To go zbawiło wino. Laudoria — Laudoria Vidervi bam bum rasa! Laudoria — Laudoria — Sit vino gloria!
„Wszak stoi w Piśmie Świętem rzecz,
O tym, co źle szafarzył,
Bo w ziemię schował talent ów,
Którym go Pan obdarzył;
Nam — Pan gardlany talent dał, —
Bądź wola jego święta! —
Więc pijmy, bo Pan karze tych,
Co grzebią swe talenta!“ — Laudoria! Laudoria! Vidervi bam bum! rasa! Laudoria! Laudoria! Complete copula!
Tak rzecz prowadził Ojciec Ruf
W klasztornym refektarzu,
Ćwicząc pobożnie braci swych
W kieliszku i brewiarzu, —
A że ów świątobliwy mąż
Przykładem wspierał słowa,
Więc stał się cud: rozkwitł mu nos,
Jak różczka Aronowa. Laudoria! Laudoria! Complete fratres pocula! Sit Patri Ruffo gloria Per omnia saecula!
Czy pamiętasz mój aniele
Pierwsze naszej dni miłości?
Owe żary — dziś w popiele,
Gdzie już ledwie iskra gości,
I ów raj nasz — dziś już cmentarz!
— Mój aniele! czy pamiętasz?
Boskim szałem uniesieni
Gdzieś w etery i błękity,
Wilim’ wianki z tęcz, z promieni,
Zanurzalim’ się w zachwyty,
Płynąc — hen! ku słońcu śmiele!
— Czy pamiętasz mój aniele?
Jam się klął na gwiazd plejady
Że Cię kochać będę — wieki!
Nie widziałaś w tem przesady,
Gdym kres znaczył tak daleki,
Nie mówiłaś: To za wiele!
— Czy pamiętasz mój aniele?
∗ ∗ ∗
Dziś — niestety! — inne czasy!
Dzisiaj jesteś moją żoną! —
Zastąpiły zachwyt — kwasy;
Ach nie słodkąś dziś — lecz słoną;
Granat stał się już kartoflem,
A jam biedny — pod pantoflem!
Choć Cię zowię „mym aniołem“,
Choć Ty mawiasz mi „mój luby“,
Zmierzchły gwiazdy nam nad czołem;
Ty nie wierzysz już w me śluby,
I choć klnę Ci się na duszę,
Ach! niewiary Twej nie wzruszę!
∗ ∗ ∗
Kiedy nocą wrócę czasem,
Zdjąwszy buty — cyt! — ukradkiem,
By nie zbudzić Cię hałasem,
(Raz na kwartał — Bóg mi świadkiem!)
Ty zaczynasz wnet kazanie:
— „A! to śliczne zachowanie!“
„Gdzieś był dotąd? z kim? i po co?
Spać nie mogłam do tej chwili!
Tak! Masz słuszność! Włócz się nocą!
Już myśłałammyślałam że zabili,
A on gdzieś przy beczce piwa
Siedział. — O ja nieszczęśliwa!“
— „„Ależ duszko moja miła!““
Tak Ci kornie odpowiadam —
„„Toż dopiero pierwsza biła!““
— „Pierwsza? — Chacha! — Do nóg padam!“
I zegarek wnet wyciągasz,
Z pod poduszki, i urągasz!
— Ha! więc dziś już — czuję! czuję!
Zakrył gwiazdę mą zmrok szary,
Bo zegarek Twój znajduje,
Niż ja, więcej u Cię wiary; —
Miłość zgasła już w popiele, —
— O, to smutno, mój aniele! —
Dziesiątaczku mój ostatni!
Oko moje tonie w łzie;
Trwałeś przy mnie druhu bratni;
Bywaj zdrów mi!... Żegnam Cię!...
Z całej pięknej setki reńskich,
Co w nie wiele pękła dni,
Tyś — ostatni z Siekierzyńskich —
Jeden — jeden został mi!
Zapoznałem Cię w weselu,
W wieczny z setką wierząc ślub,
A tyś — zacny przyjacielu! —
Nie opuścił mnie w dniach prób.
Gdy mi głód żołądek wierci,
A pożyczyć nie chce nikt,
Ty — ratując mnie od śmierci —
Skromny mi zapewniasz wikt!
Powiedz! czy twe serce wieszcze
Doli złej przeczuło czas,
Żeś w dniach „rozdobędy“ jeszcze
W róg mej kamizelki wlazł?
Między suknem, a podszewką
Jawisz się dziś, w sercu mem
Ufność budząc rajską spiewką,
Że śniadanie — nie jest snem!
O dopókiś w mej kieszeni,
Życie dla mnie urok ma;
Choć zwątpiłem o pieczeni,
Wiara w bułkę w sercu trwa!
Choć zerwałem już z Cliquot’em
Mogę skrzydła marzeń wzbić,
Aż do wódki śmiałym lotem,
I — o szperce nawet śnić!
Ale próżno! — Za chwil kilka
Srogi mi Cię wydrze los!
Czuję — ach! — apetyt wilka —
Słyszę głodu hydry głos!
A więc pójdę do „Żydówki“,
By tam szperkę z chlebem zjeść,
I kieliszkiem „szpagatówki“,
Wzniosę toast na twą cześć!
Jeszcze chwilka druhu biały
I ty pójdziesz drogą tą,
Kędy wicher rozszalały
Poniósł mych guldenów sto;
Ach jeżełijeżeli spotkasz w świecie
Moich piątek płochy rój,
Pozdrów je odemnie przecie,
— Dziesiątaczku luby mój!
Już się stało!... Jak mi smutno!...
W mej kieszeni został cyc,
Grube tylko szare płótno
I nie wierzę dziś już w nic! —
Razem z tobą znikł niestety
Ideałów moich kwiat;
Mrzonką są mi dziś kotlety,
I — marnością cały świat!
Markus słówka nie powiedział,
Siadł na ziemi i tak siedział Z swym żalem.
Nie jadł, ani spekulował,
Nie spał, tylko desperował Za Hindą,
Za sukniami, za drogiemi,
Za sznurkami perłowemi, I bindą.
Przestał sklepu dozorować;
Kto chciał, mógł go kraść, rabować; Złe sługi Nebech! całe mienie wzięli;
W końcu handel mu zamknęli Za długi.
Markus poszedł do alkierza,
Gdzie karabin stał żołnierza, Wymierzył
Sam do siebie, — szarpnął kurkiem —
Bach! — i krew trysnęła ciurkiem; — Już nie żył!
Czy wam kiedy się zdarzało
Noc przehultaiwszy całą,
Z głową ciężką niby ołów
Zbudzić się wpośród popiołów,
Wśród butelek i półmisków,
Wśród pasztetu niedogryzków,
W pośród cygar niedopałków,
Wśród stłuczonych szkła kawałków,
W pośród kart podartych talji,
— Z smętnem uczuciem — kanalji?
Znanym że Wam głos sumienia,
Co ocknąwszy się z uspienia,
Mówiąc tak jak ojciec gada
Z grzechów wtedy nas spowiada,
I jak z książki nam dowodzi,
Jako szampan zdrowiu szkodzi,
Jako bywa z czci odarty,
Ach! — i z grosza kto gra w karty,
Jako człek w rozpusty sidle,
— Niżej upada niż bydle!
Zczarowana onym głosem
Z smętną gwiazdą ponad włosem,
Z twarzą perły łez zroszoną
Skrucha nam wstępuje w łono;
Dzikie żądze w piersiach gasną,
W duchu robi się tak jasno,
Tak poważnie, tak poczciwie
Tak rozsądnie, tak cnotliwie; —
Zbrojny w zacne przedsięwzięcia
— Anioł zmartwychwstał z bydlęcia!
O nie drwij cie! — Nigdym w życiu
Nie czuł tak jak po upiciu,
Kędy leży cel żywota?
Gdzie jest fałsz? a gdzie jest cnota?
O nie drwijcie! skruchę ową
Jam ukochał sercem, głową;
Za nią tęsknię bez ustanku,
I jej tylko szukam w dzbanku,
U waszego siadłszy stoła;
— Ja wskrzeszam w sobie anioła!
Gdy świat przyszedł na świat, świat nie wie sam jak;
Systemu w formacjach okropny był brak:
Tu kawał granitu, bazaltu tam kęs;
Wymoczki pytały: „Gdzież ład tu? gdzie sens?
Niekontent z swej pracy co chwila też Pan
Poprawiał i zmieniał roboty swej plan,
I ziemię przystrajał codzień w inny frak,
Dowodząc potrzeby ab hoc et ab hac.
Tak trwało (patrz w biblji) przez całych dni sześć,
Aż ziemia turbacji nie mogąc tej znieść,
Podniósłszy nakoniec o kwintę swój głos,
Zawoła: „Do kata, a cóż to za los?“
„Zaledwie się zdrzemię — ni zowąd ni ztąd,
Już nowa rumacja przekształca mi ląd;
I nie mam spokoju ni w dzień, ani w noc;
Jam przecież płaneta, a nie żaden kloc!“
„Raz granit, raz węgiel — nie jeszcze, nie dość,
Znów trias; znów jura. Jak gdyby na złość
Gdy oczy zamróżę chociażby na żart,
Trzask! — wali się wszystko jak dom jaki z kart!
„Dalibóg! Sto djabłów wolałabym zjeść!
Tej męki sam anioł nie zdołałby znieść;
Co dzień coś nowego, co dzień się coś rwie,
I taka fuszerka „tworzeniem“ się zwie!
„Myślałam dziś rano, że biedzie mój kres;
Patrz: kreda wezbrała, i lias w niej szczezł!
Cóż będzie znów jutro? — Policyi dam znać,
Niech urząd w to wglądnie, by naród mógł spać!“
I lament, i spazmy, i fochy, i łzy,
Aż z łez tych i westchnień rozsnuły się mgły,
Strop nieba się zaćmił, w tumanach skrył świat;
Bez słońca marniało i drzewo i kwiat.
Daremnie zgniewaną przekonać Pan chce:
„Serduńciu ta jakże? ta za co? ta fe?“
Daremnie jej mądrość wykłada swych dzieł,
Fiut! poradź co z babą, gdy weźmie na kieł!
Aż w końcu chcąc spokój mieć w domu już raz,
Dyadem z lodowych utworzył Pan mas,
I skroń jej ubrawszy w złotniczy ten płód
Zgniewaną (patrz potop) wyprawił do wód.
Cudowny był skutek! W kopalnem tem Spa
Znikł spazmów ślad wszystek; opadła wnet mgła!
Lodowych brylantów blask świetny starł gniew
I w słońcu znów złotem kwiat bujał i krzew.
Lecz zgubny precedens utworzył nasz Pan,
I przykład ludzkości zły został tem dan,
A posiew ten w bujny rozrósłszy się plon,
Spazmami u ludzkich objawia się żon.
Potopu tradycya w zwyczaju trwa wciąż
I tym się zabytkiem tłómaczy gdy mąż
Poczuwszy w pożyciu z żoneczką swą chłód,
W brylanty ją stroi, lub szle ją do wód.
Nie drwijcie więc z mężów, co idą w ten ślad,
Chcąc w domu swym krzepić mir, spokój i ład;
Inaczej czyż zdzierżyć mąż żonie by mógł,
Gdy sztuki podobnej nie zdołał sam Bóg?!
Leży w Embahuby cieniu
Megatherium w zamyśleniu, Zmierzł mu cały świat.
„Cóż mi — woła — po karjerze
Co mnie czeka w nauk sferze,
Przy pomocy twej Cuvierze[5] W sto tysięcy lat?“
„Cóż mi, że w kopalnym bycie
Stanie szkielet mój w Madrycie Kiedyś w późne dni,
Podziw budząc potomności,
Jako okaz żarłoczności,
I olbrzymiej typ gnuśności? — Ach cóż po tem mi?
„Gdybym w onym żył okresie,
Gdy zaleją świat koncesje Trosk-bym ani znał, —
Nie znał chłodu-bym ni głodu
„Świecąc Gwiazdą zawsze z przodu“[6]
Żarł i pił-bym dla narodu Dla narodu — spał!“
„Lecz w tych wiekach bez „kultury“
Nie wie świat co synekury — Powag nie czci nikt; Gwiazdy mają za lada co,
Blagę — drwiną tylko płacą
I okupić musi pracą; Kto chce zdobyć wikt!
„Kiedyś! kiedyś! — Czas daleki!
Gdy śmierć zawrze mi powieki, Dziejopisarz mój,
Hołd oddając mej zdolności
Powie; roniąc łzy wdzięczności:
— „„Zwierz, którego widzim kości „„Miał Gwiazd naszych krój!““
„„Był potulnym z swej natury,
„„Chociaż ostre miał pazury, „„Jak lew albo żbik;
„„Był trzy razy zażywniejszym,
„„Trzykroć głupszym i gnuśniejszym,
„„Tudzież trzykroć żarłoczniejszym, „„Niż podolski byk!““
„„Zwierz ten wcale się nie ruszał,
„„Chyba że go głód przymuszał, „„I do żeru parł;
„„Wtedy się na drzewo drapał,
„„Potem — żarł dopóki sapał,
„„Potem — z drzewa spadłszy chrapał, „„Potem — znowu żarł.““
Pra-małpoźwierz miał dwa syny:
Jeden z nich się w tatka wdał,
Typ zachował swej rodziny,
Bo rąk aż dwie pary miał.
Drugi z rodu był kaleka,
(Rąk li dwoje dał mu Bóg);
Ale wyszedł na człowieka,
Wyszedł — bo miał parę nóg!
Rzekł dwunożny tak do brata:
„Fi donc! Niechaj idzie precz!
Śmierdzi małpą — jam pan świata!
Więc skończona z nami rzecz!
Z moją swadą i prezencyą
Mogę jeszcze w Cis lub Trans
Zostać z czasem Ekscelencyą,
A on — żadnych nie ma szans!“
Zbity całkiem z pantałyku,
Poszedł czwororęki w świat,
Człowiek jął zadawać szyku:
Stworzył szynk — i w szynku siadł.
Czwororęki gryzł orzechy,
Liście, korę, roślin nać,
Człowiek w cieniu siadłszy wiechy;
Kazał sobie wódki dać.
Rozkoszując w kontuszówce,
Człowiek strąbił się jak szwiec,
Zakręciło mu się w główce,
Z ławki zsunął się pod piec;
Więc gdy spostrzegł czwororęki,
Że ze stołka człowiek spadł:
„Ach — zawołał — Bogu dzięki!
Żem nie taki jak mój brat!“
Starego króla Ćwieczka to córka Kalina! — śliczna Kalina! Wesoła tak jak wiewiórka, Pusta rozkoszna ta trzpiotka Od igły stroni, Ucieka od kołowrotka, I tylko zwierza w dąbrowie goni, Lub rybki łowi w jeziora toni.
Ach, gdybym, gdybym strzelcem był w borze!
Gdybym rybakiem był na jeziorze! Z twą bym uganiał drużyną Dalej i dalej! Kalino! — luba Kalino!
— Ciszej! Milcz serce! Nie szalej!....
I wstąpił w służbę królewskiej dziewy Kaliny! — hożej Kaliny Młodziutki paź czarnobrewy;
Chłopiec ten odtąd już będzie Wiernie koło niej, Jako król kazał trwać wszędzie. Drużyć jej będzie w zwierza pogoni, I rybki łowić w jeziora toni.....
Ach, żal mi Ciebie, paziu nieboże!
Tak blisko pięknej o każdej porze, A jednak — biedny chłopczyno! W służebnej dali!.... Kalino! — cudna Kalino!
— Ciszej! Milcz serce! Nie szalej!...
Aż raz zmęczona trudem pogoni Kalina — hoża Kalina! Z swym paziem w leśnej ustroni Usiadła pod dębu cieniem, A potem pusta Kusząc go słodkiem spójrzeniem: „Patrz — rzecze — jakie kraśne mam usta! Cóż oczy spuszczasz, blady jak chusta?
Jeżeli w piersiach serce masz chrobre,
To skosztuj chłopcze, ust mych, czy dobre?“ „„Całus Twój słodszy niż wino! Oddech Twój pali, Kalino — Boska Kalino!““
— „Ciszej! Milcz serce! Nie szalej!...
Powraca z łowów królewska córa Kalina — pusta Kalina! Lecz skroń jej jasną ćmi chmura; „Biada — tak rzecze — twej głowie Chłopcze jedyny! Jeśli się ojciec mój dowie, Żeś słodką rozkosz pił z ust Kaliny; Śmierć sroga będzie karą twej winy!“
„„Nie strasz mnie śmiercią, ni męką srogą,
Chętnie okupię nią rozkosz błogą, Którąm ssał chwilę jedyną Z ust twych korali, Kalino — moja Kalino!““...
— „Ciszej! Milcz serce! Nie szalej!“
Co dzień po szynkach wyprawiał hulankę.
Wracał pijany i bił swą kochankę!
Losów ich stuła nie związała księdza:
Skuły je razem rozpusta i nędza,
I — strach pomyśleć — dzieliła z nim łoże,
Z obawy jeno, by nie spać na dworze!
Wściekła, rozżarta, tak jak kundys dziada,
Tak ona gacha, bywało, opada,
Gdy wracał do dom; — wtedy bezlitośnie
Katował człek ów tę dziewkę, i sprośnie
Kipiała izba ich bójką i swarem,
I byli nocnym sąsiadów zegarem.
A potem zgiełk ten w straszną tonął ciszę;
Rzekłbyś, że słychać jak tam zbrodnia dysze!
Aż dnia pewnego w onem gnieździe grozy,
Hańby i nędzy — gdy grudniowe mrozy
Srożej ścisnęły ich doli kajdany,
Zrodził się syn im — gość niepożądany!
Skroń pocałunkiem cierpkim powitana,
Ach — a tak jasna i niepokalana!
Mężczyzna wrócił znowu do dom spity;
Lecz zatrzymawszy się w progu jak wryty,
Szklannem się okiem zapatrzył w tę, która
Kolebkę dziecka huśtała ponura,
Żałośne jakieś śpiewając piosenki,
I na tę matkę już nie podniósł ręki.
Wtedy ta jędza widząc, że on stoi
U drzwi pokorny, jak ten co się boi,
I chce coś począć a niby się waha,
Wzrok pełen jadu zwróciwszy na gacha,
I z ust zsiniałych gniewne miotąc słowa:
No — wrzaśnie — Tatku! Bijże! Jam gotowa!
I czegoż czekasz? Czy ciebie kto trzyma?
Czy chleb potaniał? Czy mniej srogą zima?
Czyżem mniej głodna, zziębnięta i chora?
A ty mniej spity dziś może niż wczora?
Pijak nieczuły tak jak drewna kawał,
Obelg tych nawet słyszeć się nie zdawał,
I wzrok wlepiwszy w kolebkę dziecięcia,
Wzrok czuły, głupią czułością bydlęcia,
A potem zwolna zwróciwszy się do niej,
Trwożliwy prawie, jak ten co się broni,
Kiedy mu ciężkie zarzucają winy:
W brudnym szynku, kędy u sklepienia
Much niechlujna się roiła rzesza,
Siedział — jeden z tych, których rozgrzesza
Rozpacz — w wódce topiąc swe wspomnienia.
Siedział, usty cmokając pomału,
Jak wół, co przeżuwa resztkę paszy;
Z wywróconej na stoliku flaszy
Płyn uciekał — z bełkotem kanału.
O, jak strasznie głowa taka cięży,
W której myśli tłuką się stroskane,
Jak w grzechotce gałki ołowiane,
Świszcząc groźnie tak jak stada węży.
Wyczytawszy dramat mu na czole,
Jąłem śledzić tego pijanicę,
I spostrzegłem, że palcem na stole
Wódką pisał — mżąc — imię kobiece! —
Minęła pora błogich wczasów na kwaterze, Pora zalotów, biesiad i gawęd wesoła; — Dalej za broń rekrucie, trąbka w pochód woła:
Baczność! Dwójkami w prawo! Pułk zmienia swe leże!
Droga wasza daleka i twarda żołnierze! Szlusuj! choć mdleją nogi, choć znój ciecze z czoła, I niechaj ci gospody nie pachnie jemioła:
Dachem twym gołe niebo — łożem darnie świeże.
Jestem z pułku niedoli. Kto wie jak daleki Cel mojego pochodu: mogiła? — Wśród spieki Krocząc, upadam z trudu, głodu i pragnienia.
Idę — za całą ulgę mojego cierpienia Mogąc tylko przerzucać boleść, co mnie łamie, Jak piechur swój karabin — z ramienia na ramię!
Opowiadanie starego wiarusa z czasów wojny hiszpańskiej
(Dowolny przekład z Coppée’go.)
Owoż w roku „dziewiątym“, młody mój kolego,
Wzięliśmy Saragossę; — forteca niczego
Niby krwawnik w sygnecie osadzona w Sierrach,
Byłem wtedy sierżantem w gwardyi woltyżerach,
Po wyjściu mem z szpitala dziennym ordynansem,
Przeniesion tam z legionów z wstążką i awansem.
Bo podczas gdym się z ran mych lizał w lazarecie,
Poszli nasi murzynów bić aż w Nowym Świecie;
I tak, sierota Polak, z łaski tych tu guzów,
Dostałem się sam jeden do pułku Francuzów.
Więc byłem, jak to mówią, już nie w pierwszem polu,
Obszedłszy, od piramid hen! do Neapolu,
Niemal połowę świata z karabinem w ręku; —
I bywałem w bataljach, gdzie nieraz od lęku
Najmężniejszym na głowie dębiły się włosy; —
— Ale to wszystko furda wobec Saragossy! —
Straszne to były jatki! Dzień sądu prawdziwy!
I nieraz sam się dziwię, że cały i żywy
Wyszedłem z tych opałów. Od świtu jak snopy
Padali nasi; — wreszcie wzięliśmy okopy.
Wchodzim breszą do miasta mospanie, aż owo
W mieście trza było walkę zaczynać na nowo,
I brać szturmem dom każdy, zkąd ukryty zdradnie
Gradem nas kul zatrutych raził wróg szkaradnie.
Więc traciliśmy ludu mnogo z każdym krokiem;
Wiara, walcząc od świtu z krwią nabiegłem okiem,
Z usty, od rozrywania tulejek ładunku
Czarnemi, spieczonemi, nie do pocałunku,
Klęła wroga, co walczył chytrą zdradą węża,
Szepcąc sobie po cichu, „że to winni księża!“
Więc gdy się gdzie pojawił kaptur jaki skrycie
Unoszący zaułkiem swe mizerne życie,
To bez namysłów długich, z przyjemnością prawie,
Tłukliśmy tę hołotę, jak kaczki na stawie.
Batalion nasz w kolumnie szedł wązką ulicą;
Ja byłem w awangardzie, sto kroków za szpicą,
I kroczyłem w mej czwórce, okiem w lewo w prawo
Wodząc czujnie po dachach. Po nad bitwy wrzawą,
Przygłuszając huk strzelby i oręża szczęki,
Wzbijał się płacz i kobiet mordowanych jęki.
Powietrze wrzało skwarem tak jak piec wapniarni;
Słońce nakształt ogromnej czerwonej latarni
Przyświecało ponuro z poza dymu słupów;
Co krok przełazić wały wypadało trupów,
Lub omijając rannych krwawe deptać błoto;
Domy, podziurawione od kul jak rzeszoto
Przybierały zdradliwie pustkowia pozory;
Żołnierze wstępowali w te pługawe nory,
Chyłkiem, ostrożnie, ciszkiem, pełzając jak krety,
A potem z czerwonemi wróciwszy bagnety,
Ocierali stal ręką, i kładli na mury
Dłonią we krwi zbroczoną znak krzyża ponury,
Świadczący, że zrobiono w tym domu porządek; —
Bo w tych zaułkach strasznych radził nam rozsądek
Zabezpieczyć się dobrze, nim człek stąpił nogą,
Że się nie zostawiło za sobą — nikogo. — —
Szliśmy bez tarabanów, bez trąb i piszczałki,
Starszyzna w zamyśleniu; nawet stare śmiałki
Wiarusy, łokciem pilnie szukający czucia, —
Markotni, jakby marła w nich dusza rekrucia.
Nagle — u skrętu owej wąziutkiej ulicy —
Ostrzeżono nas hasłem alarmu od szpicy;
Stajem... krzyk słychać „A l’aide!“ po naszemu: „Ratuj!“
Skoczyliśmy w te tropy bronie wziąwszy na „Tuj!“
I wpadliśmy w sam środek grenadyerów roty,
Co pierzchali haniebnie przed garstką hołoty,
Broniącej krucht klasztoru przed naszym napadem.
Było tam z dwie dziesiątki mnichów z licem śniadem,
Z golonemi głowami, i w kucie odartej,
Z rękami zbroczonemi we krwi — istne czarty!...
Którzy na karki naszych usiadłszy żołnierzów,
Sromotnie mordowali ich — drzewcami krzyżów.
Był to widok okropny! — Salwą plutonową
Daliśmy ognia w straszną kupę mnichów ową;
Mściwie, złośliwie, z wściekłą zajadłością zbirów,
Zmietliśmy tę okropną garstkę bohatyrów,
Bo żołnierz był już bojem strudzon niewymownie,
I czuł w sercu katowską złość, a w mózgu głownie.
Potem, kiedy osiadły ciężkie dymów słupy,
Ujrzeliśmy przed sobą czarne mnichów trupy,
I potok krwi, z pod ciał tych po wschodach płynący,
— I w głębi kościół czarny, ponury, milczący.
Razem z całym plutonem, krocząc jakby senny,
Wszedłem do tej świątyni. Był to gmach kamienny,
Ponury, pełen dymów smętnego jałowcu,
A cicho wewnątrz było, jak gdyby w grobowcu,
I jak w grobowcu zimno. Ołtarzowe świece
Migały chorym blaskiem, jak one gromnice,
Co na mogiłkach wiejskich płoną w dzień Zaduszek.
U wielkiego ołtarza stał kapłan staruszek;
Do ofiarnego stołu obrócony twarzą,
W ornacie, w pośród świec tych, co się smętnie jarzą,
Samotny tak jak palec, i bielszy od mleka.
A wzrostem po nad miarę wyniosły człowieka,
Stał kończąc Służbę Bożą — zatopion w modlitwie,
— Jak gdyby ani wiedział o wrogu i bitwie.
Okropne to wspomnienie tak mi się w mózg wpiło,
Że go już ztamtąd żadną nie wydobyć siłą,
Że mi się będzie pewno nawet w grobie śniło,
Bo dziś, gdy Waszmość Pana tą powieścią bawię,
To widzę tutaj wszystko — wszystko jak na jawie:
Te czarne trupy mnichów, ten klasztor ponury,
Te krwią dymiącą wschodów pluszczące marmury,
Ten dym, a nad nim słońce niby Bozkie oko,
I tę bramę kościelną rozwartą szeroko,
I onego kapłana w blasku świec jarzących,
I nas, jak w ziemię wrytych, i — prawie tchórzących.
A teraz mi wypada przyznać Waszmość Panu,
Że choć, jak u nas, dzieci włościańskiego stanu,
Wychowany zostałem w domu bogobojnie,
Tom już stracił był wiarę w obozach i wojnie,
I kląłem już z francuzka na czem świat ten stoi;
Ba nawet raz by dowieść, że się człek nie boi
Ani Boga ni djabła, przy szturmie kaplicy
Zapaliłem mą lulkę u ołtarnej świecy; —
Więc zgadniesz, żem przesądów nie miał i za szeląg,
— Lecz ten ksiądz był tak biały, żem się go aż przeląkł!
— „Pal!“ — zawołał oficer.
Nikt nie drgnął. Wśród ciszy
Musiał ksiądz głos ten słyszeć pewnie, lecz że słyszy
Nie dał poznać — i niczem nie zdradzając lęku,
Zwrócił się do nas twarzą z swą monstrancją w ręku,
Jak to czynią kapłani, gdy pod koniec sumy
Zwracają się do wiernych, błogosławiąc tłumy.
I widzieliśmy wszyscy, gdy za mgłą kadzideł
Z ramiony wzniesionemi w górę nakształt skrzydeł,
Stał jakby na obłoku, kreśląc krzyż w przestrzeni,
Że nie drży; — więc spokojem jego przerażeni,
Cofnęliśmy się wszyscy. On wznosząc głos słodki,
Spokojny, jakby przed nim tu stały dewotki,
Nie wróg, dyszący zgubą jak wulkanu krater
— „Benedicat vos — rzecze — omnipotens Pater!“
A w chwili, gdy swym głosem echa budził spiące:
— „Pal!“ — wrzaśnie oficer — „Wy tchórze! zające!“
Wtedy łotr jakiś podły, choć żołnierz nazwiskiem,
Wziął na cel, i wypalił. Śmiertelnym pociskiem
Tknięty, zbladł starzec strasznie, ale niezachwiany,
Nie spuszczając z nas oka, gdzie śmierci blachmany
Ponury, lecz spokojny blask rozświecał męztwa,
Nakreślił znów w przestrzeni znak błogosławieństwa,
Mówiąc zwolna:
— „Et filius.“
Ach niewiem do dzisia,
Zkąd się w żołnierzu wzięła ta dzikość tygrysia!
Dość na tem, że strzał nowy przeszył pierś kapłana.
Starzec, dłoń jedną wsparłszy na ołtarzu Pana,
Drugą — podniósł raz jeszcze monstrancję do góry,
Że świeciła jak słońce wpośród dymu chmury,
I, kreśląc po raz trzeci znamię przebaczenia,
Głosem cichym, złamanym, lecz w pośród milczenia,
Słyszalnym, — gdyż zgiełk cisza zastąpiła głucha,
Rzekł:
— „Et Spiritus sanctus! —
i upadł bez ducha.
Monstrancja się stoczyła po schodów marmurach,
Budząc brzękiem swym echa w kaplicach i chórach.
Trzymając broń do nogi, nawet wygi stare
Patrzaliśmy na mord ten, i na ofiarę
Niemi — jakby złamani tym strasznym widokiem.
A podczas gdyśmy stali tam z wilgotnem okiem,
Z głową ciężko zwieszoną na pierś bez oddechu:
— „Amen!“ — zaryczy dobosz, krztusząc się od śmiechu!
Osioł — wszak tych dereszów jest wszędzie bez liku —
Osioł więc, spacerując sobie po „Dzienniku“
(Chciałem mówić po lesie) skubał te co rosły
Nad brzegiem drogi osty, (zwyczajnie jak osły),
Gdy w tem ujrzy słowika; — więc krok swój zatrzyma,
Stanie, i protekcyjnie strzygnąwszy uszyma,
Tak ryknie:
„A, to waszmość! Jak się masz kolego?
Mówiono mi, że spiewać masz wcale niczego;
Owoż chciałbym w tej mierze stanąć raz na czysto,
Więc zechciej się dać słyszeć kochany artysto! —
Śmiało bracie, zaczynaj produkcyę twych trelów;
Ze mną nie potrzebujesz robić ceregielów,
Bo tkliwszej na muzykę nie znajdziesz już duszy; —
Et, co tu dużo gadać? — Wszak widzisz me uszy!“ —
Na to wezwanie wiosny spiewak ukochany
Jął snuć czarowne dźwięki z swej piersi arfjanej;
Przeplatając swych hymnów tkaninę misterną,
To bezbrzeżną rozkoszą, to tuhą bezmierną,
To przyspiesza swych dumek rytm, to znowu utnie;
A skarzy się tak słodko, a płacze tak smutnie,
Że skołysani czarem tej uroczej pieśni,
Zamilkli w swych gniazdeczkach śpiewakowie leśni,
Że wietrzyk przestał szumieć, a drzewa i wrzosy
Rzęsistemi się łzami rozpłakały rosy, —
Że się fale strumyka stały czystsze, łzawsze,
I cały bór się głębiej zadumał niż zawsze! —
Słowik skończył swą piosnkę, a wnet długouchy:
— „Nie źle — zaryczy — nie źle! Nabieram otuchy!
Mamy głosik niezgorszy! Jak na dyletanta
Wcale waszmości gładko poszły te andanta.
Z czasem wyjdziesz na ludzi artysto kochany,
Ale potrzeba pracy — pracy niesłychanej!
Bo zmarnować głos taki, toby było szkodą,
I talent trza koniecznie połączyć — z metodą! —
Owoż więc moja rada, byś tak ze dwa roczki
Uczył się solfiowania u tej burej kwoczki,
Co mieszka u nas w kojcu; — Oto ci dopiero
Artystka! — Jak ta spiewa! — Niech ją djabli bierą!“
Zwinna sorentyńska barka
Wiezie figi i limoni,
Pędząc niby bryg parowy
Po błękitnej morza toni.
Na pokładzie tłum. — Od brzegu
Wieje piosnka koło uszu;
Wtem się zerwał wiatr od Capri; —
— Bywaj zdrów mój kapeluszu!
Burza! burza! — Zwijaj żagle!
Trzeszczą maszty. — Z chmurną skronią
W djabła sternik klnie; kobiety
Modlą się do Sant’ Antonio. —
Jeszcze raz mi druh mój błysnął
Na kształt fali pióropuszu,
Potem wionął ku Pompei; —
— Bywaj zdrów mój kapeluszu!
Przesiąkł wodą i utonął, —
Na dno rwie go prąd zdradliwy;
Tam mu ława koralowa
Głębin opowiada dziwy;
Tam się w koło niego gnieżdżą
Madrapory (patrz w Pliniuszu!)
I astreje i polipy;
— Bywaj zdrów mój kapeluszu!
Wezuwjusza szczyt wyniosły
W chmury kąpał się opalu,
Gdym go żegnał raz ostatni;
Sierocego pełen żalu:
— „Druhu miły! — łzy mi płyną! —
W bratnim wierny mi sojuszu,
Synu pilśni zmienion w gąbkę,
— Bywaj zdrów mój kapeluszu!
— Widząc boleść mą Graziella,
Zdjętym z szyi swej fularem,
Skroń osłania mą litośnie,
Chroniąc ją przed słońca skwarem;
A gdy głowę mi wiązała,
Rzekłem pełen animuszu,
Tuląc czoło do jej łona:
— Bywaj zdrów mój kapeluszu!
Daleko — hen! — na zachodzie
Znam pewien ostrów skalisty,
Co chmury szczytem swym bodzie,
W fali się kąpiąc przejrzystej; —
Ani tam łodzi rybaków
Ni ludzkich śladów w pustkowiu;
Tysiące chędogich ptaków
Cichego strzegą ostrowinostrowiu.
W pobożnem mżąc zamyśleniu
Badają trawienia temat,
A co w tem tworzą ćwiczeniu,
To — płynnem jest jak poemat. —
Te ptaki to purytanie:
Ich Credo: „Miej w pierwszym rzędzie
O twoim stolcu staranie,
A zresztą — jakoś to będzie!“
Mrówczaną pracę, co wszczęta
Przez dawno zmarłe praszczury,
Prowadzą dalej wnuczęta,
I dzieło — wzrasta pod chmury.
Widząc świat w blasku różowym,
Radosny spiewają pean:
— „Hura! Z postępem dziejowym
Cały zas... klepim ocean!“
To też te ptaszki spotyka
Hołd najzacniejszych. Co roku
Siejąc rzepaki wykrzyka
Hrabia Potocki z łzą w oku:
— „Niech łaska strzeże was boska
O świątobliwe askety!
Ach — nawet Gazeta lwowska
Nie tworzy lepszej pudrety!“
Wino pije syn królewski Marko
Wraz z swą matką — starą Jewrozymą;
A gdy się już uraczyli winem,
Stara matka tak Markowi rzecze:
— „O mój synku, Marku królewicu!
Porzuć synku bojów ty rzemiosło; —
Dobry plon nie wzejdzie z złego ziarna,
A już starej sprzykrzyło się matce
Płukać co dnia ze krwi twoją odzież. —
Weź ty woły, zaprząż je do radła,
I zorawszy góry i doliny,
Zasiej rolę pszenicą bieluchną,
A wyżywisz synku mnie i siebie!“
Marko starej usłuchał macierzy:
Bierze radło, zaprzągł doń swe woły,
Lecz nie orze Marko gór ni dolin,
— Poszedł orać gościńce padyszy.
Ciągną drogą Turcy janczarowie,
Złota trzy prowadzą z sobą wory,
Więc zaczęli wołać tak na Marka:
— „Hej ty Marku! nie zaoruj drogi!“
— „„Hej wy Turcy! nie depczcie mi roli!““
— „Hej ty Marku! nie zaoruj drogi!“
— „„Hej wy Turcy! nie depczcie mi roli!““
Toż Markowi wnet obmierzły swary; —
Bierze Marko radło swe i woły,
Radłem pobił tureckie janczary,
Trzy im pełne złota zabrał miechy,
I oddając zdobycz starej matce:
— „Ano — woła — patrz com dziś wyorał!“
Do dnia przed skwarnego słońca wschodem,
Jedzie brzegiem morza chrobry Marko,
Brzegiem morza ku Urwiny górze.
Gdy dojechał Marko do Urwiny,
Począł nagle Szarac mu utykać,
Utykając łzy wylewać gorzkie,
Więc Markowi żalem pierś wezbrała,
I do Szarca tak przemówi Marko:
— „Hore Siwku! Hore dobro moje!
Upłynęło lat już sto sześćdziesiąt,
Jak mi wiernie druhu towarzyszysz,
Jednak nigdy tyś mi nie utykał;
A dziś nagle poczynasz utykać,
Utykając łzy wylewać gorżkie.
Bóg to wie! Snać to nie dobrze wróży!
Komuś z nas nałożyć przyjdzie głową:
Może mnie? a może Siwku tobie?“
Ledwie słowa te wymówił Marko,
Z gór Urwiny głos się ozwie Wili,
I do Marka mówiąc, tak zawoła:
— „Pobratymie! królewicu Marku!
Wiesz-li bracie czem’ twój koń utyka?
Szarac płacze ciebie, swego pana,
Bo niebawem rozstać wam się przyjdzie“.
Na to Marko klnąc odpowie Wili:
— „Biała Wilo, bodaj cię zdławiło!
Jakbym ja się miał rozestać z Szarcem?
Przebieżeliśmy sioła i grody
Hen! od wschodu do zachodu słońca:
A nie było konia nad Siwosza,
Ni nademnie nigdzie bohatera.
Ho! nie myślę rozstawać się z Szarcem,
Póki głowy mojej na ramionach“.
Na to biała mu odpowie Wila;
— „Pobratymie Marku królewicu!
Tobie nikt nie wydrze twego Szarca,
Ni ty możesz znaleźć śmierć mój bracie
Z rąk junaka, ni od szabli ostrej,
Ni bojowej kopji, ni maczugi;
Więc też śmiercią zaśniesz ty spokojną,
Tak rozkazał Bóg — stary krwiożerca!
— Jednak, jeśli dać mi nie chcesz wiary,
To jak staniesz na góry wierzchołku,
Potocz okiem na prawo i lewo,
Wtedy dwie wysmukłe ujrzysz jodły
Co przerosły drzew sąsiednich szczyty,
I żywiczny zapach szlą do koła;
Między niemi bije struga czysta,
Tam zatrzymaj Siwka twego Marku,
Z konia zsiądź i przywiąż go do jodły,
Nad bijącą pochyl się krynicą,
A gdy w niej obaczysz twoje lico,
Wtedy dowiesz się kiedy’ć skon czeka.“
Więc posłuchał Marko białej Wili,
I pospieszył na góry wierzchołek,
Rzucił okiem na prawo i lewo,
Wtedy dwie wysmukłe ujrzał jodły,
Co przerosły drzew sąsiednich szczyty,
I żywiczną słały woń do koła; —
Między niemi biła struga czysta,
Tam zatrzymał Marko swego Siwka,
Z konia zsiadł, przywiązał go do jodły,
Nad bijącą schylił się krynicą,
A gdy w niej obaczył swoje lico,
Wtedy poznał, że mu czas umierać.
I zapłakał Marko, i zawołał:
— „Łzawy świecie, mój ty wdzięczny kwiecie!
Jakżeś pięknem, a jak krótkiem życie,
Takieś krótkie, lat zaledwie trzysta,
A już świat ten mam na inny zmienić!“
Potem dobył z pochew szabli Marko,
I przystąpił do konia, do Szarca, —
Jednem cięciem zmiótł mu głowę Marko,
By się Szarac nie dostał Turkowi,
By się nad nim nie znęcali Turcy
Do noszenia zmuszając go wody.
I wziął Marko zabitego Szarca,
I pochował Szarca zwłok godziwie, —
Lepiej konia niż brata Andrzeja. —
Potem w czworo złamał szablę ostrą,
By się szabla nie dostała Turkom,
By się szablą nie chełpili Turcy,
A chrześcianin nie przeklinał Marka.
Gdy złamaną była szabla ostra,
Skruszył Marko oszczep swój w siedmioro,
A kawały rzucił w gąszcz jodłową. —
Toż maczugę jąwszy w dłoń żylastą,
Krąg nad głową nią zatoczył wartki,
I wypuścił tak, że poleciała
Po nad lasy, po nad szczyt Urwiny,
I zapadła w morze — hen! — w dalekie.
I zawołał głosem wielkim Marko:
— „Aż gdy z morza wstanie ta maczuga,
Wtedy junak równy mi powstanie!“
Tak zniszczywszy broń swoją rycerską,
Dobył Marko z pasa divit złoty,
A z zanadrza listków białych kilka.
I jął pisać do tych, co go znajdą:
— „Ktobykolwiek idąc tędy drogą,
Przy krynicy pomiędzy jodłami
Spostrzegł tutaj Marka bohatera,
Niechaj wie, że Marko jest umarły. —
Lecz u Marka są trzy złota wory —
— Co za skarb? dukaty; same złote!
Jeden wór niech weźmie ten w zapłatę,
Co godziwie Marka zwłok pogrzebie;
Drugi wór niech sobie wezmą księża,
Ale trzeci niech przypadnie ślepcom,
Aby w kraje wędrując dalekie,
Roznosili pieśnią sławę Marka.“
Ukończywszy pismo, wziął list Marko
I na gałąź zatknął go jodłową.
Tak by z drogi widział go przechodzień; —
Potem w studnię wrzucił divit, złoty,
Z ramion zdjął szeroki płaszcz zielony
I na darni go rozesłał świeżej
Tuż pod jodłą; przeżegnał się krzyżem,
Siadł na płaszczu i kołpak soboli
Zacisnąwszy na oczy głęboko,
Legł — ażeby już nie powstać więcej.
Nad krynicą leżał zmarły Marko
Dzień i noc niemal już tydzień cały;
Kto przechodził gościńcem szerokim,
Ten był pewien, że Marko wczasuje; —
Więc ostrożnie i kołując z dala
Mijał każdy, by Marka nie zbudzić. —
— Lecz gdzie dola, blizko tam niedola,
A gdzie klęska, tam i szczęście blisko i —
Toż więc szczęście zawiodło w te strony
Vasa, igumena z Świętej Góry,
Oraz diaka jego Jezajasza.
Gdy mnich zoczył leżącego Marka
Wnet na diaka swego ręką skinie:
— „Cyt, cyt synku! cyt, by go nie zbudzić,
Bo złym bywa Marko ze snu zbudzon,
I zginęlibyśmy obaj marnie!
Jednak sen Markowy gdy mnich badał,
W oko wpadł mu list na gałąź wtknięty,
Więc wzruszony czytał mnich pisanie,
Co mówiło, że nie żyje Marko.
Szybko z konia potem mnich zeskoczył,
Bada czy też w Marku nie tli życie,
Lecz już dawno był umarły Marko.
Wtedy gorżko płakać jął Igumen,
Bo mu było Marka żal serdecznie.
Potem z troków zdjął trzy złota wory
Sobie skarby te mocno przytroczył,
I jął myśleć, gdzie pochować Marka.
Myśli — myśli, wreszcie powziął zamiar:
Na koń wsadza zwłoki Marka zimne,
Zawiózł je do morza, do okrętów,
I okrętem wraz z zwłokami Marka
Jedzie aż do świętej góry Athos,
Aż do cerkwi jedzie Vilindare.
Poniósł zwłok do cerkwi Vilindare,
Modły nad nim odprawił pośmiertne,
I pochował ciało w ziemi czarnej.
W świętym chramie cerkwi Vilindare,
Tam pochował starzec zwłoki Marka,
Lecz pomnika nie wzniósł nad grobowcem,
Aby nikt nie wiedział gdzie grób Marka,
By się na nim wrogowie nie mścili.
Nasz praszczur Noe świętym był
I chadzał wciąż przed Panem,
Jak ognia tak się wody bał,
A wino pijał dzbanem;
Za to go też miłował Pan,
I w wszelkiej strzegł przygodzie.
I gdy potopu nadszedł czas,
Nie dał mu zginąć w wodzie.
Przez dni czterdzieści padał deszcz
Pan — ziemię wodą raził,
Przez dni czterdzieści Noe pił,
Z pod beczki nie wyłaził.
Tak ocalona ludzkość trwa,
I będzie trwać najwieczniej;
A morał ztąd, że gdzie jak gdzie,
A w szynku najbezpieczniej!
Przeminął potop — Noe dank
Jehowie ofiarował,
I obręcz z próżnej beczki zdjął,
I Panu ją darował, —
A Pan — ofiarę przyjął rad,
I nakrył tą obręczą
Przepaście chmur w przymierza znak,
I obręcz ta — jest tęczą.
Żył potem Noe mnogie dni,
I chadzał wciąż przed Panem,
Gdy trunek mu nie plątał nóg,
Bo wino — pijał dzbanem;
Wody się tak jak ognia bał,
I była mu przeklęta
Za to, że nią poraził Pan
Lud grzeszny i zwierzęta.
Aż raz się strąbił praszczur nasz,
Przebrawszy trochę miarki,
Zrobiło mu się — „jakoś tak“,
I — poszedł spać do arki,
I przyszedł Cham i począł drwić,
Że Noe taki ścięty,
I za to Chama przeklął Pan,
I Cham do dziś przeklęty.
— Historyi tej moralny sens,
Jakby na dłoni leży,
Że świętym jest Noego cech,
I drwić zeń nie należy.
Bo kto ze sprawiedliwych drwi,
Gdy pijąc aż do spodu,
Potrąbią się jak praszczur nasz,
— Ten jest chamskiego rodu!
Kędy się piętrzą skały Deweczany,
Tam leży Wilii kraj zaczarowany.
W błękity rwie się góry szczyt wysoki,
By mógł wędrowne ugaszczać obłoki,
Gdy spoczną chwilę na skalnej krawędzi,
Nim je wiatr srogi znów dalej popędzi.
Pod skał osłoną, co sterczą nad brzegiem,
Górskie strumienie wartkim spieszą biegiem,
Niosąc kryształy swe czyste, gdzie Deva
W gładkie żwierciadła swe wody rozlewa,
Gór okolicznych odbijając wdzięki; —
— To są Wil białych urocze łazienki!
O rannym świcie w śnieżnej strojne bieli
Schodzą tam Wile używać kąpieli; —
I śmiech i szczebiot rozlega się w ciszy;
— Szczęśliwa skała co te gwary słyszy! —
I swej nagości Wile się nie wstydzą,
— Szczęśliwe fale, co te cuda widzą! —
I głaszczą wody uściski lubieżne,
Miękko pierś krąglą i ramiona śnieżne,
I mknie perłowy grzebień przez włos złoty,
Rusych warkoczy rozczesując sploty,
I kosę zwinna dłoń przystraja w kwiaty,
W tęcze, i w gwiazdy prawdziwe i w światy!
Wyżej, ponad tą łazienką jest błonie,
Gdzie rajskie kwiecie cudnym wdziękiem płonie,
Tam idą Wile stroić swe warkocze
W kwiatuszki barwą i wonią urocze,
Ztamtąd przez skalne zerkują szczeliny,
Na trawnik patrząc i żyzne równiny.
Potem do Koła stają, i wesołą
Nucąc piosenkę zwinne tańczą koło; —
A gdy chorowód rój Wili zatoczy,
Nie mogą czaru się napatrzeć oczy,
A kiedy wioną słodkiem pieniem z duszy,
Nie mogą wdzięku się nasłuchać uszy!
∗ ∗ ∗
Widzieli nieraz te Wil białych sprawy,
Górska pasterka lub pasterz ciekawy,
Dziwami temi pasąc słuch i oko,
Szczelnie ukryci za skały opoką,
I oddech w piersi tamując zdradliwy,
Bo ród tych wietrznic jest wielce płochliwy.
I kiedy Wile spostrzegą człowieka,
Wnet pieśń zamilka, i stado ucieka,
Niby łabędzi hufiec srebrnopióry
Bystremi loty unosząc się w chmury; —
Jednako bowiem są Wile zwinnemi,
W powietrzu, w wodzie, w ogniu i na ziemi!
Pasterze wtedy biegą nad krynice:
Czy nie zgubiły tam skarbu wietrznice?
Czasami znajdą grzebień lub klejnoty, —
Czasem z rusego warkocza włos złoty,
A zysk ztąd dla nich jest wielce ponętny,
Bo fez tym włosem haftują odświętny.
∗ ∗ ∗
Trzykroć szczęśliwy komu się udało
Za rusą kosę Wilę chwycić białą;
Lecz połów taki wydarza się rzadko
I bywa jeno bohaterów gratką,
I już nie jeden, kusząc się napaści,
Znalazł okrutną śmierć na dnie przepaści.
Zręczności bowiem potrzeba niemałej,
Chcąc Wilę ścigać przez urwiste skały, —
I trzeba miarę mieć w nogach i w oku,
By się nie potknąć w karkołomnym skoku,
I trzeba, godząc na rzecz tak śmiałą,
Chrobrego serca, co by nie zadrżało!
Jednak się zdarza. — Bywali junacy,
Co się tej trudnej nie ulękli pracy,
Więc też ich sława w ustach pieśni słynie,
Bo kto pochwyci Wilę Ilyrkinię,
Temu się ona już oddawa branką,
I jest mu siostrą, matką i kochanką....
I pobratymczem związana przymierzem,
Czuwa już Wila nad swoim rycerzem:
Uczy go pieśni i bojowej sztuki,
Hartuje szable mu, kopje i łuki,
Ma nad nim pieczę w niemocy, w niewoli,
Będąc mu stróżem w złej i dobrej doli.
A kiedy umrze pobratym, to Wila
Sen mu grobowy starannie umila;
Lipę mu sadzi cienistą u głowy,
W okół zasiewa wdzięczny gaj różowy,
Kędy się kwiaty palą krasnolice, —
A u stóp jego muruje krynicę.
Aby spiewały w gałęziach ptaszęta,
By róże krasne wabiły dziewczęta,
By pielgrzym ulgę mógł znaleźć w pragnieniu,
By bohatera pamięć żyła w pieniu
Ślepych gęślarzy, płynąc w kraj daleki,
I by żal Wili trwał po wszystkie wieki! —
Wiersz ten osnuty jest na podaniu ludowem, zapisanem w prześlicznym opisie Bośnji Fra-Ante (Knezewicza). Według tego [164]podania jest okolica Trawnika ojczyzną Wil-Ilyrkiń; — mimo to spotykamy te boginki, odgrywające w serbskiej poezyi bardzo ważną rolę, niemal w wszystkich rapsodach, których teatrem jest cały prawie półwysep Bałkański. Pozwalam sobie zwrócić uwagę na ostatnie dwie zwrotki, których układ pozornie nielogiczny, jest jednak kolorytowym. Serbskim rapsodom bowiem chodzi przedewszystkiem o wymalowanie obrazu, — a potem dopiero działa, u nich refleksya. I tak spotykamy w pieśniach tych nieraz sumaryczne wyliczenie kilkunastu najróżnorodniejszych czynności bohatera, poczem następuje również sumaryczne wyliczenie przyczyn które czynności te spowodowały.
↑Megatherium czyli przedpotowego Olbrzymiego leniwca opisał pierwszy Cuvier w dziele swem Ossements fossiles. Szkielet tego zwierzęcia znajduje się w Madrycie.
↑Alluzya do pewnego wiersza napisanego na cześć hr. Gołuchowskiego.