<<< Dane tekstu >>>
Autor Krzysztof Kamil Baczyński
Tytuł 1942-1943-1944 [1]
Pochodzenie z rękopisu autora
Data wyd. 1942-1944
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
1942
1943


A nie bójcie się tych, którzy zabi-
jają ciało, a duszy zabić nie mogą,
(Mat 10, 28:)

1944[2]







Doskonałemu poecie, najlepszemu synowi, radości moich oczu, chlubie mego serca, który mimo to jest krwią z krwi i kością z kości mnie — niedoskonałej
tę „rzecz ziemską” na gwiazdkę — daję —

______
SB.24. XII. 42r.[3]





Śnieg jak wieko żelazne na oczy opadnie.
O! wy bracia w milczeniu moi — niedorośli.
I Bóg mnie nie przypomni, ani mnie odgadnie
z nagrobka przechodzący, aż w tysiącznej wiośnie
może dłoń jakaś biała odgarnie ciemności
i będzie to prawdziwy czas, czas tej miłości,
której u was nie znałem. Bóg — tak sobie marzę —
w błękicie lotnym nieba wyrysował twarze
naszym cierpieniem, niby maski jasne,
które przymierza tym, tym zapomnianym
czasem podobne rysom, a czasem za ciasne,
aż trafi — wtedy krwawe zasklepiają rany
i taka błogość nieba osiada w błękicie,
że wraca czas zbłądzony, choć nie wraca życie.

Znacie wy, znacie te organów knieje
co wyrastają niby skał mocarny obryw
nawet tutaj na ziemi? — To są te nadzieje.
Jeśli w popiele zgrzebnym taki blask podobny
bożym chyba zamysłem przed oczy się jawi —
nic są te ciemne ciała, które zbrodnia trawi,
nic są te dymy czarne, ta kurzawy ciemność.
To wszystko nic. I żadna trumna nadaremno.

Bóg tchnął jasność. On mocą łagodnego wiosła
pchnął fale burz tajemnych i lawy stuleci,
i co woda pobrała — to woda odniosła.
On świecił nad tą wodą i jak zawsze — świeci.
Śnieg jak wieko żelazne na oczy opadnie;
popiół zostanie z żarów miłości i gniewu,
a na ziemi dalekiej żaden czas nie zgadnie,
jak rośnie niewidzialnie łask wszelakich drzewo.

22. XI. 1942 r.


ŚWIĘTOŚĆ

Począłem cię w marmurach światła
i w drzewie wonnych sosen,
moja ty rzeko nieodgadła
dłutami wioseł.

Potem cię wiodłem z gór mocarnych,
z przestworów pełnych głosu,
gdzie noże siklaw śniegi darły
i dzwonił śpiew jak mosiądz.

Łuskałem ciebie z jabłek tęgich
i ziarnem gradu z chmury,
wiodłem cię z łodyg ruchem ręki
jak blasku sznury.

I wyciosałem, wyprosiłem
sercem łomocąc w dłuto,
a dłutem w głaz, i mam cię — siło!
mam cię — pokuto!

Gdzie stąpnę — tętnisz żywą strugą
i jak organy śpiewasz,
i widzę jeszcze we śnie długo —
płynące w tobie drzewa.

A w twojej grzywie iskier złotych
nocą nużają krwawe pyski
rude szakale, ludzie — młoty,
miecze i ślepiów błyski.

I z nich to rosną nocą w tobie
kręte gałęzie trupich ramion,
upiory czarne, serca w grobie,
co sercom kłamią.

I oto mam cię, rzeko święta
jak konar w ciebie wrosły

rzeko zbrukana, z chmur poczęta,
nieodgadniona wiosłem.
dn. 25. XI. 1942 r.



Dokąd to jeszcze? Ten cień stoi we mnie
jak obraz wieczny mego zatracenia,
rdzewieje tarcza i gorzknieje ziemia
pod zamyśleniem moim obosiecznym.
O, bo ja jestem mieczem krzywdy wszelkiej,
przez moje ręce wyciągnięte we śnie
wędrują grzechy jak milczące węże
i wytryskają z palców jako pieśni.
I czego dotknę, to się łzą pokryje,
jakoby rosą, tylko tak słoną
że się nie pięścią — całą ziemią biję
w pierś, której nigdy win nie odpuszczono.
O, bo i jakże odpuścić, że człowiek
zapomniał głosu mówiąc w bożej mowie.

I gdzie postąpię, pęknie mi pod stopą
ostatni kamień, a dalej już ciemność
i jestem jak ten pierwszy człowiek po potopie,
który zawinił. Więc wtedy nade mną
też blasku nie ma i w dłoni mi próżno,
jakby z niej krzyż wyjęto i włożono topór
i jestem duszą smutku po ciałach podróżną
i jestem sam i ziemi tępy opór.

O, żeby chwila jedna, dzban by dano
ze zdrojem chłodnym, żeby klątwę zdjęto
i żeby serce — sercem, a nie raną
i żeby droga choć w konaniu — świętą,

i niebo mię nie skrywa jak ziemi powieka
i śniegu nawet nie ma, który mię pokryje,
tylko tak głazy łzami poomacku ryję
jak cień, jak cień strudzony, co zgubił człowieka.

6. XII. 1942 r.



NARZECZONA

Ona stojąc w jeziorze ręce obraca do góry
i z nich unoszą się zwolna kwiaty i białe motyle,
kiedy pod kolanami w wodzie mkną ciche chmury
niebo się szybko przetacza. Ona się fali przychyla
i bierze w dłoń otwartą jak w pyszczek różowy kuny
niebieskie łodyżki wody, które się prężą jak struny
i grają cicho i miękko:
w kwiaty nas zamień, panienko.
Więc ręce zwraca wgórę i krople wypryska wysoko,
czyni z nich liście i jabłka, węże i srebrne jaszczury;
zanim opadną znowu jeszcze podobne są głogom,
co kwitną. Potem gdy sfruną — przemkną w nich szybko chmury.

Ona się zwolna zwróci unosząc z sobą odbicie,
nie wiedząc jeszcze czy w sobie, czy w wodnym obrazie prawdziwa.
Patrzy w kryształ powietrza i widzi dalekie życie
raz zapylone trakty, to znowu potoków grzywę.
Nie wie i jeszcze czeka. Wtedy na brzegu w kotlinie
rycerz ogromny przystaje i jabłko wyciąga na dłoni

błękitne jak kropla nieba. Ona ku niemu płynie
powietrze w krąg rozgarniając, co jak pod skrzydłem dzwoni.
Potem[4] ich las zamyka. I tylko drzewa dojrzałe
tak samo stoją w głębinie, jakby najmocniej kochały.

XII. 1942.



WINA

Wśród drzew, co są jak płaskie zielone motyle,
Święty Jerzy cwałuje po czerwonej ścieżce
na koniu, co się wznosi, a za nimi w tyle
czeka mała dziewczynka, włosy ma niebieskie.

Smok się wydął i oczy błękitne wyłupił,
Zanim go dopadł rycerz — trzykroć blaskiem rzucił
I zginął. Głupi smoku! o, rycerzu głupi
to wszystko takie krótkie, a już się nie wróci
ani tobie pełzanie po zaklętych sadach,
ani tobie modlitwa w czarnych winogradach.
Truchło leży, paruje z niego zieleń śliska
jeszcze się gwiazdki jakieś z łusk przebitych sypią
i rycerz zadumany stoi, mieczem błyska,
tak pół czuje niepokój, a pół gorzką litość.

Cóż to, mała dziewczynko o niebieskich włosach
Czemu płaczesz? smok leży, zabit twój gnębiciel.
Nasłuchujesz oddechów jego w nocy głosach?
Wspominasz to niezdarne, smutne smocze życie,
i że śpiewałaś czasem jak potok szczęśliwie
wsparta na jego miękkiej, wypłowiałej grzywie?

I wraca Święty Jerzy tam, gdzie lasu smuga
kończy się i zaczyna trakt suchego pyłu,

a na postojach ciemnych marzy mu się długa
smocza szyja przebita i oczy, co były
wypukłe i żałosne i głos i łzy słyszy
i gorzko płacze zbrodni pod sklepieniem ciszy.

Grudzień 1942 r.



POLACY

Oto rozmawiam z cieniami rycerzy
w głuchej, wygasłej urnie mojej ziemi,
a głosy jak organy rosną i strudzeni
tyle wieków zwalając co nad nimi leżą,
tyle serc w jeden kamień skutych nim odwalą
jak ciemność stygną we mnie i jak wiatr się żalą.

O! Straszne, straszne dzieje. Widzę morza głuche,
ziemię z niebem złączoną, a jak step w posuchę
i tętent burz pod ziemią i tłumy wśród ogni
wijące się jak węże pocięte w kawały
i twarze, twarze groźne, o! twarze podobne
obliczem w śnie zabitych. To znów nagle wały,
mury, miecze się wznoszą, krzyk rozcina ziemię;
a potem cisza. Tylko stoją nieme
posągi bohaterów — trzech, lub dwu herosów,
a popod nimi przepaść zieje — do dna głosu.

Jeszcze, jeszcze pochody na dalekich lądach,
gdzie huragany armat rwą na strzępy ziemię,
na morzach lśniących, gdzie zamknięci w prądach
mocują się z żyłami golfstromów pod nimi.
I jeszcze, jeszcze dalej — gdzie stąpną — zwycięzcy.

I tam jeszcze, w ojczyźnie z dłońmi zgorzałymi,
tam zawsze podeptani, tam zawsze na klęsce
jak na trumnie orkanu — wieniec serc na ziemi.

I tak mijają lata; rzeki miasta niosą
jak czarną krę pożogi odbitą aż do dna
i ciemność, ciemność głuchą. Wyje ziemia głodna
rykiem z pól wyoranym, wydartym z pogromów,
a na niej stoją widma rozrąbanych domów,
gdzie na zgwałconych sercach pohańbione ciała
jakby się męka boża w ludziach ciałem stała.

O straszne, straszne dzieje. Huczy czas nad nami.
Kiedy z szubienic dzwony sinych ciał zagrają
wywloką nas na bruki pokrajane łzami,
na oświęcimskie kaźnie i warczącą zgrają
do gardeł nam przypadną. My będziemy żyli
i tysiąc lat po śmierci w gałęziach szubienic
płoszący życie z ślepi tych co nas zabili.

Ja rozmawiam z cieniami umarłych rycerzy
nad grobowiskiem ziemi sam jak krzyż zgorzały
i mówię: o przeklęty ten, który nie wierzy
wystygłym prochom ludu i serc żywych grozie;
bo kto na swojej klęsce — klęskę ducha mierzy
o! tego nie wybawi płomienisty orzeł.
Bo kto nie kochał kraju żadnego i nie żył,
chociaż przez chwilę, jego ognia drżeniem,
chociaż i w dniu potopu w tę miłość nie wierzył
to temu żadna ziemia nie będzie zbawieniem.

O wybudujcie domy, o nazwijcie wreszcie
Polskę — Polską, nie krzywdą, a miłość — miłością
i niechaj biegną rzeki, a na każdym mieście
niech słup srebrzystych skrzydeł tryśnie jako kościół,
kościół ciał odkupienia. Każdy jako posąg
śród liści, nie z marmuru, stoi — sobie mały,
ale rosnący w kształtach jak jabłka dojrzałe,
wszyscy razem w kopułę co odbije głosy
walnych trąb archanielskich jak lawiny nieba,
by chleb był dla miłości, nie miłość dla chleba,
by czas był tym rosnącym, a nie krwi łakomym.
O wybudujcie domy, jasne, wielkie domy.

23/XII/42 r.




∗                    ∗
Żonie

Nie stój u ciemnych świata wód,
gdzie sny mozolne kłębią się i dławią,
kiedy nad nimi czerwone korabie,
smoki ogniste i obłoków łódź.
 
O nie wywołuj po imieniu zła,
o nie wywołuj przed milczącym lustrem,
tam każde oczy staną mdłe i puste
i pokalana nocą każda twarz.
 
Nie szukaj, nie patrz w mroczny grób,
gdzie ocienione chłodem zgniłej woni
nawet strzeliste świeczniki jabłoni
i ciało barbarzyńskie — jak gotycki trup.
 
Oto się liście z łodyg tęgich rwą,
jak żywe gwiazdy lecą, jak motyle lśnią
nad ludzką nędzą ciemną i kaleką
i dźwięk wydyma kwiaty nakształt złotych trąb.
 
Poszukaj tam, w splątanych burzach traw,
w naczyniach roślin napełnionych życiem,
gdzie w kroplach deszczu czeka cię odbicie
Boga żywego w łunach żywych barw.
 
Liście po żyłce odczytaj do dna,
aż w oczach twoich jak drzewa wytrysną,
aż duchy światła w powietrzu zawisną.
Naucz się życia, co przez życie trwa.
 
Nazwij się w ogniu, w kołysaniu wód,
w niedosięgalnych mocach powstawania.
Wtedy nie starczy słów i ukochania —
— poczujesz owoc nieba na końcach ostrych kłów.

28 . XII . 42 r.


ZIEMIA


Ziemia miłości, ziemia ludów święta
jest jak długa niepamięć, jak jezioro mroku
przez huragany mroźne czarnym lodem ścięta
stoi w sobie milcząca jak w grobie wyroków.

Tak wypłoszeni z czasu, my którzyśmy śmieli
Boga zwać po imieniu i ludzi po czynie.
Myśmy czasów nie znali innych, nie widzieli,
a groza w nas przeminie, gdy życie przeminie.

My na środku lodowisk, nie znający domu,
pod śniegami — kamienie i pod gliną — głazy
ci sami katorżnicy my z kamieniołomów,
ścigani po ulicach i liczący razy
kijów ciężkich, wygnańczych, o! bo nas wygnały
jak sine ciała — z duszy, jak upiory — z ciała.

My, po nocach u ściany chłodnej zaczajeni,
w krokach węszący śmierci, w drzew poświście — bata,
w ziemię świętą zamknięci jak w głuche więzienie.
O Panie apokalips! Panie końca świata!
znajdź głos swój i przybitych nad trumien obszarem
wywołaj; głos włóż w usta i w dłonie włóż karę.

15. I. 1943 r.



WRÓBLE.


Dzień wróbli i jasności!
w dzbanuszkach małych ptaszków
świat się ustał miłością,
niefrasobliwą łaską.

Na wyciągnięcie ręki
mam czystość ich, puszystość
jakbym dotykał ciebie
gałęzią ich — wielolistną.

Niebo się ziemi skłania
leżąc śniegiem na drzewach,
oczy mrużysz, zasłaniasz,
piórka w blasku nagrzewasz.

Nie zerwiesz się, nastroszysz
ciepło ptasiego futra,
odpowiesz wróblim głosem
w moją ciemność — malutka.

Bo na tym śniegu ludzie —
— my z ciemnymi sercami.

Ziemio przez nas zabita
rzeszą twych ptaków czystych
módl się za nami!

2 . I . 43 r.



Co jest we mnie.

We mnie — góry ciężkie wiatr podnosi,
ponad chmury — groźne młoty jak ciężary
i rozrywa je mocarnym tchem i głosem,
a zamienia w niepodzielne burz obszary.

Potem morza, które szarpią stropy ciemne
gwiazdy z bliska biją we mnie ogniem,
poryk gromów, co pod stopą rwą podziemne,
bramy blasku — żadnym bramom niepodobne.

I ta ziemia cięższa od orkanów
we mnie ciasnym z hukiem się obraca
i rozdarty nią jak głazem rana
czekam Boga, który nigdy nie powraca.

Albo ptak zimowy w śniegu na mnie woła
długie pola pod nim, pola smutku,
gdzie się cisza zmienia w głuchy łuk kościoła
i tak w wieczność wchodzę pocichutku.

Albo jeszcze góry cięte strugą
jak wstrzymany pęd obłoków we mnie wstąpią
i jak w rzece zamyślenia długiej
smoki białe w mym odbiciu się wykąpią.

I powrócę między ludzi w gniew i miłość
w kruchym ciele, w nieostrożnym, w szklanej trumnie
tak poczekać w tym co jest i w tym co było,
całą wieczność tak przeczekać nim zrozumiem.

1 . I . 1943 r.


OBOZY


Gdy na niebo wieczorne, spienione gwiazdami
wypływa ciężki okręt,
a siwi marynarze wysoko nad nami
sieci spuszczają wdół

my jesteśmy tam dole jak dzieci samotne
co zrywają jagódki z umarłego krzewu
gorzkie i czarne, gorzkie i czarne owoce
kiedy nad nami stoją dni i noce,
ciemności szumi drzewo.

Błogosławimy dni mleczne i krowie
i cień lipowy i liści lot
i krew co płynie po ściętej głowie
my zawsze pewni, zawsze gotowi
na sąd: co dobro, zło.

Błogosławimy straszne pociągi
odjeżdżające w smutek bez granic —
— z nich jęk jak dym. — To jadą ranni,
uczuć skręcone kabłąki.

Błogosławimy pola bitewne
i mądrość ludów i mądrość maszyn,
krzywdy i wiary i żale rzewne.

Grozo! ojczyzno nasza!

Wtedy jesteśmy jak dzieci samotne,
a oczy ciemne i drapieżne są,
kiedy zapuszcza sieci ciężki okręt
i chwyta nas za fale wyciągniętych rąk.

Dźwigaliśmy brzemiona, broń czarną dźwigali
i śpiąc w obozach dusz wspólnych i ciemnych
takeśmy zwolna pozapominali
snów — nie daremnych,

że uchwyceni przez sieci rybacze,
porwani w górę i rzuceni obok
słyszymy: ziemia pokonana płacze,
ale nie śpiewa zwycięski obłok.

Próżne miłości były nasze ciała,

bo niedość było pokochać gromadzie
tą rozdzieloną na tysiąc miłością,
co nas prowadzi.

O bo i niedość było kochać jedno
i tak czujemy ziemi oddaleni
jak nas rozdziera ogromna samotność —
— nieba powolne milczenie.

19,20, II. 43.


DESZCZE


Deszcz jak siwe łodygi, szary szum,
a u okien smutek i konanie.
Taki deszcz kochasz, taki szelest strun,
deszcz — życiu zmiłowanie.

Dalekie pociągi jeszcze jadą dalej
bez ciebie. Cóż? Bez ciebie. Cóż?
w ogrody wód, w jeziora żalu
w liście, w aleje szklanych róż.

I czekasz jeszcze? Jeszcze czekasz?
Deszcz jest jak litość — wszystko zetrze
i krew z bojowisk i człowieka
i skamieniałe z trwóg powietrze.

A ty u okien jeszcze marzysz
nagrobku smutny. Czasu napis
spływa po mrocznej, głuchej twarzy
może to deszczem, może łzami.

I to, że miłość, a nie taka
i to, że niedość cios bolesny,
a tylko ciemny jak krzyk ptaka
i to, że płacz, a tak cielesny.

I to, że winy niepowrotne,
a jedna drugą coraz woła
i to jakbyś u wrót kościoła
widzenie miał jak sen samotne.

I stojąc


I stojąc tak w szeleście szklanym
czuję jak ląd odpływa w poszum.
Odejdą wszyscy ukochani,
po jednym wszyscy — krzyże niosąc,
a jeszcze innych deszcz oddali,
a jeszcze inni w mroku zginą,
staną za szkłem co jak ze stali
i nie doznani miną, miną.

I przejdą deszcze, zetną deszcze,
jak kosy ciche i bolesne
i cień pokryje, cień omyje.
A tak kochając, walcząc, prosząc
stanę u źródeł — studni ciemnych
w groźnym milczeniu ręce wznosząc;
jak pies pod pustym biczem głosu.

Niepokochany, niezabity,
nienapełniony, niedorzeczny,
poczuję deszcz, czy płacz serdeczny,
że wszystko Bogu nadaremno.
Zostanę sam. Ja sam i ciemność.
I tylko krople, deszcze, deszcze
coraz to cichsze, bezbolesne.

ukoń. 21. II. 43 r.



LODOWISKO


Gdzie stanę widzę słup powietrza
od tych oddechów złych zamarzły,
w którym spojrzenia chłodne gwiazdy
i ta mijania trwoga wieczna.

Straszne, strzaskane ludzkie wozy,
ciała bez sumień, ciemne węże,
gdzie się odwrócę za mną prężą
— w zwierciadle lodu — oczy grozy.

I zanim słowo płomieniste
jak drzewo ptaków tryśnie w niebo
za mną się ciała ich kolebią
i spada głos jak zlękły listek.

I zanim dłoń uniosę wgórę
i chmur wędrówkę kreślić pocznę,
widzę te oczy złe, wyroczne
i te spojrzenia, co jak sznury.

I pobojowisk wężowiska
i mrówki ciemnych słów oblepią
i zamarznięta przestrzeń, niebo
i droga szklana stoi, śliska.

A jeszcze widzę krajobrazy,
gdy się unoszą jako domy
po tych wybuchach — niewidome,
a w krajobrazach zimne twarze.

I czuję jak mi dłoń przymarzła
jedna z płomieniem u niebiosów,
a druga w ziemi — próżna głosu
jak wbita w glinę spadła gwiazda.

28. II. 43 r.



∗             ∗
Ziemia jak ognia słup. Tnie bat;

a nie zna czasu — kamień kruszy,
naoślep rzeźbi ciemne dusze
w zwalistych trumnach lat.

I katorżnicza huczy noc,
pod niebem skośnym ogień dławi
i jęk szubienic jak żórawi
u studzien pełnych głów i rąk.

A kiedy ryczy butów huk
po twarzach żon i synów, matek
to każdy trup jest żywych bratem
co orzą swój ojczysty grób.

My mamy usta — szabli sztych,
od głodów wyschłe, z grozy sine;
my mamy oczy — śmierci krzyk —
— celne, co trafią krwawą winę.

My mamy serca — młotów młot
co przez stulecia ziemię kuły
szybkie jak ostry cios jaskółek
i orlich skrzydeł — orli lot.

Przez nasze oczy próżne łez
o ziemio! płyń polami swymi,
aż każdy z garścią wolnej ziemi
będziem szturmować czas, co jest
jak popiół wiary. Wzniesiem dom
żelazny — ludom, burzom, snom.

7 / I / 43 r.




∗             ∗
Oddycha miasto ciemne długimi wiekami,

spowiada miasto ciemne dawnych grobów żałość;
rozrąbane żelazem, utulone snami
nienasycone płaczem, niespełnione chwałą.

Nie wierz, jeżeli ci się ulice pogłębią
i staną się jak otchłań, w której śmierć się przyśni
powierz swą myśl mieniącym się nad nią gołębiom
i obłokom kwitnącym jak gałęzie wiśni
i chmurom, które zawsze te same tam w górze
jak oblicze tęsknoty wykutej w marmurze.

Nie wierz nawet pragnieniom jeśli cię zawiodą
nad brzeg spalonych domów i każą ci skoczyć
przez wytłuczone okno do czarnych ogrodów,
ażeby na shańbione prochy — zamknąć oczy.

Ale uwierz tym głazom, co z kamieni bruku
jak psy zdeptane wyją i krwią ludu chluszczą
i rwą się niepomszczone i o bramy tłuką.
O! niech ci one będą jako słowa ustom,
niech ci wydrapią czułość z wzroku i krew z rany,
abyś kochając wielu sam był pokochany.

O pij, pij te ciemności z zawalonych ruder,
przyjmij w siebie to miasto gromów, które biją,
tych Kilińskich, Okrzejów, jak oskardy trudu
i kiedy runą w bruki — niech w tobie ożyją.

Stań się krzywdą i zemstą, miłością i ludem.
O! chwyć za miecz historji i uderz!, i uderz!

II?/ 43.



WARSZAWA

Bryła ciemna, gdzie dymy bure,
poczerniałe twarze pokoleń,
niedotknięte miłości chmury,
przeorane cierpienia role.

Miasto groźne jak obryw trumny.
Czasem głuchym jak burz maczugą
zawalone w przepaść i dumne
jak lew czarny co kona długo.

Wparło łapy ludzkich rojowisk
w głuchych ulic rowy wygasłe,
warcząc czeka i węszy groby
w nocach krwawych i gromach jasnych.

Jeszcze przez nie najeźdźców lawa
jako dym się duszny powlecze
zetnie głowy, posieje trawy
na miłości, krzywdzie człowieczej.

Jeszcze z wieku w wiek tak się spieni
krew z ciemnością, a ciemność z brukiem,
że odrośnie jak grom od ziemi
i rozewrze niebiosa z hukiem

Bryła ciemna, miasto pożarne
jak lew stary co kona długo,
posąg rozwiany w dymy czarne,
roztrzaskany czasów maczugą.

I znów ująć dłuto i rydel,
ciąć w przestrzeni i w ziemi szukać,
wznosić wieki i pnącze żywe
na pilastrach, formach i łukach.

I w sztandary dąć i bić w kamień,
aż się lew spod dłoni wykuje,
aż wykrzesze znużone ramię
taki głaz co jak serce czuje.

10 / II / 43 r.




∗             ∗
Byłeś jak wielkie stare drzewo

narodzie mój jak dąb zuchwały
wezbrany ogniem soków źrałych
jak drzewo wiary, mocy, gniewu.

I jęli ciebie cieśle orać
i ryć cię rylcem u korzeni,
żeby twój głos, twój kształt odmienić,
żeby cię zmienić w sen upiora.

Jęli ci liście drzeć i ścinać,
byś nagi stał i głowę zginał.

Jęli ci oczy z ognia łupić,
byś ich nie zmienił wzrokiem w trupy.

Jęli ci ciało w popiół kruszyć,
by wydrzeć Boga z żywej duszy.

I otoś stanął sam, odarty
jak martwa chmura za kratami
napół cierpiący, a pół martwy
poryty ogniem, batem, łzami.

W wielości swojej — rozegnany
w miłości swojej — jak pień twardy
haki pazurów wbiłeś w rany
swej ziemi. I śnisz sen pogardy.

Lecz kręci się niebiosów zegar
i czas o tarczę mieczem bije
i wstrząśniesz się z poblaskiem nieba,
posłuchasz serca: serce żyje.

I zmartwychwstaniesz jak Bóg z grobu
z huraganowym tchem u skroni,
ramiona ziemi się przed tobą
otworzą. Ludu mój! Do broni!

IV/43r.



WIATR


Wiatr bluzga, jak krew się sączy,
na oczy — ciemności płachta,
w nim omackiem błądząc
czuję miękki opór pnączy.

A to są ciała chyba, chyba groby,
chłodne jak wody pręty,
to są ramiona trwogi
ludziom zmarłym odcięte.

Wiatr niesie piachu żagiel,
nasmuża się na nas cienko —
— to woda, może wydmy nagie?

Ledwo nad wierzchem ręką
znak pożegnania odfrunie
nowe piasków sklepienie
wiatr wzdyma w ciemnej łunie.

Toniemy pożarci przez ziemię,
gdzie sami jesteśmy dnem.

Będziemyż sobie jak posąg
wydarty pokrywom wieków?
Znajdziemyż kruszyny włosów
z tych czasów na skroni zostałe?

Wołam cię obcy człowieku
co kości odkopiesz białe: —
Kiedy wystygną już boje
szkielet mój będzie miał w ręku
sztandar ojczyzny mojej.

18 / IV / 1943r.



O WOLNOŚĆ


Przebudziły się w nas zwierzęta
i duchy mleczne się budzą.
W dzień podobni jesteśmy złym ludziom,
w noc zwierzętom płonącym w cierpieniu,
to znów bestiom krzyczącym w rui,
to znów cierniom w swych oczach człowieczych;
rozdzielonym, niespokojnym i czułym
ciała ciążą jak twarde rzeczy.
A na niebie chmur bitwa łagodna,
a na ziemi chrzęst kości i stali.
Jakichśmy warg otchłanie całowali,
że ssą nas w grób złe i głodne.
Jak przemierzyć ten lęku obszar
od bojowisk odedrzeć nieboskłon.
Ludzie źli, ziemia dzika — coraz młodsza —
— dziecko niedobre co zabija troską.
Rozerwały się miłości jak korzenie.
Nachmurzone stoją burze — drżąc.
Tylko jeszcze tchem, co idzie z ziemi
wbiliśmy naoślep harpun rąk
porywani przez wyjący mroków pożar
jak zwierzęta co za kratą śnią,
których pragnień żaden czas nie zmoże.

20 / IV / 43r.



J. Andrzejewskiemu.
DO PRZYJACIELA.


Jak daleko jest od słowa do słowa!
A dalej chyba do mocnego jak sosna
wypełnia się w uśmiechach prostych,
które wiążą jak wstążka rzeki
powitania, boje nasze dalekie.

Cóż jest więcej nad gest niewidoczny
przerzucony jak zielona struna
nad miastami huczącymi w łunach,
nad stawania się obłok mroczny.
Mostek wiotki, taki śpiewny, pomocny.

I nie grzmiące to nasze witanie,
nie olbrzymie, ale ręka gdy dotkniesz
jest jak deska dębowa od łez mokra,
która błyszczy się, tęga i dobra
na kołyskę i na trumnę sposobna.

Ale i krzyż z z niej strugać można no i kostur
co zieloną grzywę liści puści z wiosną.

Bo się wierzy, że milczenie to śpiewanie,
a jak śpiewać to Bóg nas tak śpiewem łączy.
Jeśli głosy będą jako dech gorący
co roztopi dni topory, grób roztuli
tośmy dobrze, przyjacielu, Boga czuli.

21 / IV / 43 r.



CIEMNA MIŁOŚĆ.


Leżymy w łożu mrocznym jak na dnie strumienia
wyschłego. Włosy długie, poplątane wioną,
rozdzielają się, łączą jak smugi cierpienia
i niosą się jak ścieżki ku dalekim stronom.
Tu u nas zła tarnina rośnie tak po brzegu
biała czasem, a czasem jest jak rozpacz dłoni
i armje ciężko dzwonią, jak wykute w śniegu
w księżycach jasnych sunąc. Krzyk, parskanie koni
i czołgów ryk podziemny — jakby wydzierały
dusz trzepot nieostrożnie pobratany z ciałem.
Więc nasze ciała długie, splecione jak palce
w nocnym konaniu cierpną i wiatr nam na twarze
niesie płatki tarniny odstrzelone w walce,
i leżą tak jak piętna pośmiertne na miłość
strącone, aby wspomnieć, że się nic nie śniło,
bo oczy były otwarte w w śnie.
I źródła są w powietrzu i czujemy je
to są pociski krwi, co jeszcze trysną
i łkania są w powietrzu — metalowy jęk,
który się w ogniu spełnia ulewą ziarnistą.
I boleść, którą kiedyś nazwiemy ojczyzną,
co teraz jest jak dziecko, które nam we śnie
umiera. Jeszcze oddech tego z ziemi drży,
bo to był mej miłości pierworodny syn.
A potem długa noc. I zrywam się z ciemności
bez zbroi, nagi taki jakim z ziemi wstał,
rozpleść łodygi naszych niespełnionych ciał
i być żołnierzem nocnym wiary bez litości.
I nim odejdę jeszcze nim się broń rozpali
widzę jak się ten obłok twego ciała żali.
Bo ciemne miłowanie jest na dnie człowieczym,
które pragnących traci i czystość rozdziera,
a które się do dłoni bierze razem z mieczem,
lecz się w nim cierpi długo chociaż nie umiera.

I znów widzimy miasta płonące i dymy
co się powoli wznoszą pnąc na stopnie niebios
i szubieniczne drzewa skrzypią i zdaleka
bicz strzela i rozcina z ziemią wraz — człowieka.
A nad tym krzewy kwitną. Z pąków zielonkawe
chmury płyną. Dojrzałość lepko się przelewa.
Widnokręgiem o świtach ciągną kluczem drzewa.
I ludzie ci żałobni w nieobeschłych gruzach
pod namiotami cyrków, w świergocie karuzel
unoszą się jak łachman wśród dymu śpiew niosą
weseli. Jak wyzwanie zczerniałym niebiosom.
Długie, suche koryto — jest to dno strumienia
gdzie leżymy jak kamień pod kurzawą gwiazd.
Tyle jeszcze milczenia strasznego jest w ziemi,
że chyba go wystarczy na niejedną śmierć!
Módlmy się, módlmy słowami ciemnymi!
Siejmy, o siejmy, chociaż ziarnem serc!

3 / V / 1943r.



DZIEŁO DLA RĄK


Kiedy się w ludziach miłość śmiercią stała
i runął na nas grzmiąc ognisty strop,
błogosławieni ci co im za mała
była ta trwoga dla serc i dla rąk.

Kiedy przeklęto wszelki płód człowieczy,
aby nie cierpiał, aby nie mógł trwać,
błogosławieni byli ci, co rzeczy
nazwali nędzą poczętą we łzach.

Kiedy się krwawym szwem zszywały dzieje,
choć ziemia była jak jaśminów pęk
błogosławieni byli ci — nadzieją
łączący z niebem ton — źródlany dźwięk.

A oto mamy niebios złoty namiot,
przestrzeń jak morze żywą, — a nie szklaną,
z której powstaje się i schodzi w nią,
błogosławiącą rękę taką samą,
pod którą głowy jak łzy w oczach drżą.

A tylko trzeba pojąć głos i hasło,
bo jeden krok jest — jak żołnierza krok,
kiedy się wstąpi weń to się znalazło
Boga dla wiary i dzieło dla rąk.

V / 1943r.



ZWYCIĘZCY.


Wiatr szeroki nam czoła obliże
jak lew westchnie i przestrzeń wydmie
ponad nami. A jeszcze wyżej
łuna świśnie ogromnym skrzydłem.

Głowy nasze — owoc upalny,
rozszalałe włosów płomienie
deszcz omyje jędrny i walny,
aż się do snu schylą na ziemię.

Jeszcze chleby, jabłka jak księżyc
stół sosnowy zalęgną kołem,
dłonie szorstkie, tak nieporęczne,
chleb przełamią z bożym aniołem.

A na skronie, gdy sen nas stłumi,
gdy będziemy znów ludzie prości
blask nam spadnie i ten zrozumie
żeśmy w wierze doszli miłości.


15 . V . 1943 r.



DWIE MIŁOŚCI.


Więc pokochałeś kruche, ciepłe ciało,
które się w formach słowiczych ustało,
jak mleko płynie w szklanym smukłym dzbanie,
skrzypiec ma smutek i roślin śpiewanie.
Więc pokochałeś je. Jak ruczaj sobie
przed oczy stawiasz, aby twarze obie
i ta odbita, i twoja prawdziwa,
były jak jeden ruch co poukrywa
ziemię jak pożar i niebo jak jaśmin,
na które jedno serce jest małe i ciasne.

I pokochałeś jeszcze ziemię grozy
z ognistym śladem wielkich kroków bożych,
ziemię, gdzie bracia popieleją z tobą,
gdzie śmierć i wielkość jak dwa gromy obok
stoją u skroni i skrzydłami biją
tym co umarli, i tym którzy żyją.
Więc pokochałeś jej rzek bicz srebrzysty
i białe pióra mazowieckiej Wisły
i góry ciężkie jak chmury na ziemi,
i ludzi skutych — i tak żyjesz niemi.

I kiedy z szablą rozpaloną stoisz
u huraganów ostatniego boju,
i kiedy broń jak życie w dłoni ważysz,
a nie masz łzy na sercu i na twarzy,
gdy rzucasz ciało jak puchy świetliste
wiotkie jak śpiew, a z nim odbicie czyste,
by mieć twarz jedną nieodbitą w ciszy,
napiętnowaną śmierci czarnym krzyżem
myślisz, że z Boga musi być ta miłość
dla której młodość w grobie się prześniło.

22 . V . 1943



∗             ∗
Niebo złote ci otworzę,

w którym ciszy biała nić
jak ogromny dźwięków orzech,
który pęknie, aby żyć
zielonymi listeczkami,
śpiewem jezior, zmierzchu graniem,
aż ukaże jądro mleczne
ptasi świt.

Ziemię twardą ci przemienię
w mleczów miękkich płynny lot,
wyprowadzę z rzeczy cienie,
które prężą się jak kot
futrem iskrząc zwiną wszystko
w barwy burz, w serduszka listków,
w deszczów siwy splot.

I powietrza drżące strugi
jak z anielskiej strzechy dym
zmienię ci w aleje długie,
w brzóz przejrzystych śpiewny płyn,
aż zagrają jak wiolonczel
żal — różowe światła pnącze
pszczelich skrzydeł hymn.

Jeno wyjmij mi z tych oczu
szkło bolesne — obraz dni,
które czaszki białe toczy
przez płonące łąki krwi.
Jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył.

15. VI. 43.



RÓŻA ŚWIATA.


A to jest róża świata, w której dnie spoczywam,
której płatki przejrzyste jak stronice czasu
On obraca powoli. Jak listki atłasu
zwierząt ciepłe języki na ciele i grzywa
wiatru owiewa lekko. W mroku wielkie zwierzę
przeciąga się by prężność swą do mnie przybliżyć
i ptak wysoko śpiewa, aby niebo zniżyć
i aby się tym bliższe stały chmury ziemi
spadły z nieba mórz krople w mleczne ciała dolin
i tak obłoki chłonąc leżą między niemi,
że krok, a poczuć można Boga wielką dłoń.

Był taki czas. On wtedy wśród włosów świetlistych
na niebie się ukazał ciemnościom ogromnym
i z mroku dobył tony, a z tonów na najczystsze
imię człowiecze rzeźbił. Wtedy nieprzytomny
na podobieństwo jego choć z ciemności rdzenia
stanął człowiek nieśmiały na progu stworzenia.

I nim mu się mgławice w oczach, jak w jeziorze
złote krople, ustały - Bóg mu różę podał.
I zamknęło się niebo jak zmarszczona woda
i zacisnął krąg róży lotem - ciszy orzeł.

Więc cóż? Spalone płatki zda się wiatr obraca
nocą skrzypiąc boleśnie. Tyle grzechu było
w tym ciele, że wraz z sobą i światłość spaliło
i karty przezroczyste w spopielały obraz
bożych natchnień zamienia. Ta róża podobna
ciemności wielkim żaglom, które wieją głucho
nad wydmami milczenia i źródeł posuchą.

Gdzie jest ten dzban, ten kielich róży co nawija
płatki obrazów czystych, które jedne z drugich
płyną i jedne w drugie wnikają powoli,
i jak poszept okrętów snują mity długie
o rzewnym zachwyceniu. O jak wzrok nas boli
otwarty, biały taki jak źrenice trupie,

w którym lądy spalone dnem od góry płyną
jak ryby martwe. A na nich umarli
z nożem przestrachu w oczach i z nicią na gardle
czerwoną. I tych dzieci ciała co jak listki
nie zapomniane nigdy swym puchem motylim
na wargach naszych przylgłe i w oczy nam wrosłe,
które łódź nieprawości przekreśliła wiosłem.

I kobiet najpiękniejszych rozrzucone ciała
i piersi stratowane i włosy o zmierzchu
jak ptaki złote lecą wysoko po wierzchu
świata, jakby je dusze unosiły w górze
od strzaskanej miłości co żyła w marmurze
piękna. O zły, zły synu. Tylko popiół sypie,
gdzie dotkniesz ściany kruche, które w proch przemienia
każdy oddech bolesny i pożera ziemia.

A my w miłościach naszych życieśmy czekali
takie groźne jak oddech huczący lodowców,
a myśmy mieli twarze nawiedzonych chłopców,
którzy ojczyznę swą i w śmierci pokochali.

A myśmy mieli dziwne sprawy, niepojęte,
które nam ciała zmięły i oczy spaliły
i tak się nam te karty w ciemności prześniły
i już nie ukazały serca róży świętej.

I znowu poda Bóg kwiat, co jak niebo szumi
i wyschną wreszcie zbrodnie w nieudolnych dłoniach,
czas się przewali hucząc na rozprężonych koniach,
a naszych dziwnych spraw wiek żaden nie zrozumie.

Na nieobeschłe, czarne od krwi naszej ziemie
zejdzie niebaczne na nic, nowe mrówcze plemię.

20. VI. 43.


Żonie.
ŚPIEW DO SNU


Ciało mojego ciała i światło mojej myśli
chciałbym, by ci się ogień pełen szelestu przyśnił,
z którego żółte kwiaty wyplusną, brzózek szelest
jak sieć, abyś poczuła przy ich lekkości śmielej
swój lot jak płomyk drżący, bolesny a pragnący,
by popłynęło w tobie jak szumny strumień słońce.

Ciało mojego ciała i blasku moich pragnień,
niech ci się we śnie gałąź niebieskiej chmury nagnie
i niech ci da jak owoc jaskółkę w piersi małe,
której by w sercu trzepot nauczył jak kochałem
i jak ja ciebie ciosam w tej bryle nieobrotnej
w swojego ciała drewnie, w myśli swojej samotnej.

Ciało mojego ciała i trwogi mej nadziejo
niech ci się we śnie wody przez oczy tocząc — chwieją
i niechże ci podadzą rybę jak dłoń, co klaszcze,
byś znała to milczenie co mnie okrywa płaszczem,
i niechaj iskry ognia co w łusce się zapalą
mój blask dopełnią w tobie i smutek mój wyżalą.

Nie dałem ci jabłoni ziemskiej, co sytość niesie,
wyrosłem ja na chmurach jak dzika jabłoń w lesie.
Ale mam źródło w sercu srebrne jak żywy pieniądz
unieś się we śnie, spojrzyj w lustro jego nad ziemią.
Nie szukaj mnie w słabości, źródła mego nie mijaj
nie umiera w nim ciało, dusza wieczność w nim żyje.

22. VI. 43.


POKOLENIE


Wiatr drzewa spienia. Ziemia dojrzała.
Kłosy brzuch ciężki wgórę unoszą
i tylko chmury — palcom, czy włosom
podobne — suną drapieżnie w mrok.

Ziemia owoców pełna po brzegi
kipi sytością jak wielka misa.
Tylko ze świerków na polu zwisa
głowa obcięta strasząc jak krzyk.

Kwiaty to krople miodu — tryskają
ściśnięte ziemią co tak nabrzmiała,
pod tym jak korzeń skręcone ciała
żywcem wtłoczone pod ciemny strop.

Ogromne nieba suną z warkotem.
Ludzie w snach ciężkich jak w klatkach krzyczą.
Usta ściśnięte mamy, twarz wilczą
czuwając w dzień, słuchając w noc.

Pod ziemią drążą strumyki — słychać —
krew tak nabiera w żyłach milczenia,
ciągną korzenie krew, z liści pada
rosa czerwona. I przestrzeń wzdycha.

Nas nauczono. Niema litości.
Po nocach śni się brat, który zginął,
któremu oczy żywcem wykłuto,
któremu kości kijem złamano;
i drąży ciężko bolesne dłuto,
nadyma oczy jak bąble — krew.

Nas nauczono. Niema sumienia.
W jamach żyjemy strachem zaryci,
w grozie drążymy mroczne miłości,
własne posągi — źli troglodyci.

Nas nauczono. Niema miłości.
Jakże nam jeszcze uciekać w mrok
przed żaglem nozdrzy węszących nas,

przed siecią wzdętą kijów i rąk,
kiedy nie wrócą matki ni dzieci
w pustego serca rozpruty strąk.

Nas nauczono. Trzeba zapomnieć,
żeby nie umrzeć rojąc to wszystko.
Wstajemy nocą. Ciemno jest, ślisko.
Szukamy serca — bierzemy w rękę,
nasłuchujemy: wygaśnie męka,
ale zostanie kamień — tak — głaz.

I tak staniemy na wozach, czołgach,
na samolotach, na rumowisku,
gdzie po nas wąż się ciszy przeczołga,
gdzie zimny potop omyje nas,
nie wiedząc: stoi, czy płynie czas.
Jak obce miasta z głębin kopane,
popielejące ludzkie pokłady
na wznak leżące, stojące wzwyż
nie wiedząc, czy my karty iliady
rzeźbione ogniem w błyszczącym złocie,
czy nam postawią, z litości chociaż
nad grobem krzyż.

22 . VII . . 43.



MAZOWSZE.


1. Mazowsze. Piasek, Wisła i las.
Mazowsze moje: Płasko, daleko,

pod potokami szumiących gwiazd,
pod sosen rzeką.

Jeszcze tu wczoraj słyszałem trzask:
salwa jak poklask wielkiej dłoni.
Był las. Pochłonął znowu las
kaski wysokie, kości i konie.

2. Zda mi się stoi tu jeszcze szereg
mur granatowy. Strzały jak baty.

Czwartego pułku czapy i gwery
i jak obłoki — dymią armaty.

3. Znowu odetchniesz grzywo zieleni
piasek przesypie się w misach pól

i usta znowu przylgną do ziemi,
będą całować długi świst kul.

Wisło pamiętasz? Lesie w twych kartach
widzę ich, stoją — synowie powstań
w rozdartych bluzach — ziemio uparta —
— jak drzewa prości.

4. W sercach rozwianych z hukiem dwururek
rok sześćdziesiąty trzeci.

Wiatr czas zawiewa. Miłość to? Życie?
Płatki ich oczu? Płatki zamieci?

5. Piasku pamiętasz? Ziemio pamiętasz?
Rzemień od broni ramię przecinał,

twarze, mundury jak popiół święty.
Wnuków pamiętasz? Światła godzinę?

6. I byłeś wolny, grobie pokoleń.
Las się zabliźnił i piach przywalił.

pługi szły, drogi w wielkim mozole,
zapominały.


7. A potem kraju runęło niebo.
Tłumy obdarte z serca i ciała

i dymi ogniem każdy kęs chleba
i śmierć się stała.

Piasku, pamiętasz? Krew czarna w supły
związana — ciekła w wielkie mogiły
jak złe gałęzie wiły się trupy
dzieci — i batów skręcone żyły.

Piasku, to tobie szeptali leżąc
wracając w ciebie krwi nicią wąską
dzieci, kobiety, chłopi, żołnierze:
Polsko odezwij się, Polsko.

Piasku pamiętasz? Wisło, przepłyniesz
szorstkim swym suknem po płaszczu plemion.
Gdy w boju padnę — O daj mi imię
moja ty twarda żołnierska ziemio.


26 VII 43.


Rodzicom
RODZICOM


A otóż i macie wszystko.
Byłem jak lipy szelest,
na imię mi było Krzysztof,
i jeszcze ciało — to tak niewiele.

I po kolana brodząc w blasku
ja miałem jak święty przenosić Pana
przez rzekę zwierząt, ludzi, piasku
w ziemi brnąc po kolana.

Poco imię takie dziecinie?
Poco matko taki skrzydeł pokrój?
Taka walka, ojcze, poco — takiej winie?
Od łez ziemi krwawo mi, mokro.

Myślałaś, matko: — on uniesie,
on nazwie, co boli, wytłumaczy,
podźwignie, co upadło we mnie, kwiecie
— mówiłaś — rozkwitaj ogniem znaczeń.

Ojcze na wojnie twardo.
Mówiłeś pragnąc, za ziemię cierpiąc:
— nie poznasz człowieczej pogardy,
udźwigniesz sławę ciężką.

I pocóż wiara taka dziecinie,
pocóż dzieciństwo jak płomieni dom.
Zanim dwadzieścia lat minie
umrze mu życie w złocieniach rąk.

A pocóż myśl taka jak sosna
za wysoko głowica, kiedy pień tną,
A droga jakże prosta,
gdy serce niezdarne — proch.

Nie umiem, matko, nazwać, nazbyt boli,
nazbyt mocno śmierć uderza zewsząd.
Miłość, matko — już nie wiem czy jest.
Nozdrza rozdęte zdaleka Boga wietrzą.
Miłość — cóż zrodzi — nienawiść, struny łez.


Ojcze, broń dźwigam pod kurtką,
po nocach ciemno — walczę, wiary więdną.
Ojcze — jak tobie — prócz wolności może i dzieło,
może i wszystko jedno.

Dzień, czy noc — matko, ojcze — jeszcze ustoję
w trzaskawicach palb ja żołnierz, poeta, czasu kurz.
pójdę dalej — to od was mam: — śmierci się nie boję,
dalej niosąc naręcza pragnień jak spalonych róż.

30 . VII . 43r.


Cień z obozu


Przychodził do niej we śnie długi cień,
chłód wiał, w błękitne szkło przemieniał dłonie,
słyszała codzień kroki. Wiała mokra sień
i pory roku, deszcze jak spienione konie
porywały za sobą drzewa i niebiosa
pochmurne to znów białe. Śnieżyce na włosach
zostawiały jej płatki cichym rylcem żłobiąc.
Zamieniała się w pomnik powoli, nieznacznie
nocą czekając dnia, który ją rzeźbić zacznie,
a dniem na noc czekając, na splątany kłąb
ciemnych organów ciszy, które wiały wgłąb,
jak wir lodowej rzeki. I huczała trwoga.
Przychodził do niej we śnie długi cień,
rozchylał płatki nocy, co pod jego ręką
rozwijały się szumiąc jak spalony kwiat
i nazywał imieniem pory ciemnych lat
i zamykał skinieniem sny jak morza lęku.

I przyszedł pierwszy raz, i nawiał obłok biały,
a chłodne bryły lodu tej nocy — w staw przemienił,
a na nim złote kręgi milczenia tak się chwiały
jak motyl, albo gwiazdy, brzęczący, pszczeli ślad.
„Matko” — powiedział — „powróć ze mną w daleki las,
gdzie kwiaty źródeł biją, żywica dymi ciepło.
Ognisty motyl żyje, dzieciństwo żyje w nas,
a tylko serce twoje jak czarna kra zakrzepło.”
A w oknach skośny wiatr nadymał śniegu ściany,
na sprzętach porastało niedźwiedzie, białe futro.
Więc on dotykał muru i z ciemnych pyłów smutku
wywodził lip aleje i sarny, i złocienie
i objął matkę wpół i razem szli w milczenie
jak kiedyś, jak w dzieciństwie szli w nieobjęty świat.
A rano świt nadymał ogromne, białe niebo,
na oknach szorstki puch i chłód trumienny szedł.

„O synku — o mój miły” — płakała — „ty bez chleba
drętwiejesz — o mój synku — w tobie zamarzła krew.
Jakeś ty do mnie przyszedł, jakeś ty czas ubłagał?
Ja wiem — to już nie kwiaty, ja widzę śnieżne pola
i bat nad tobą wężem i twoja postać naga
co biegnąc tak się zwolna zamienia w ludzki ślad.”

I przyszedł drugi raz, a z nim zielony blask,
a za oknami wtedy kasztany w ogniu stały.
Była wiosna. On dłońmi — w których mu płomyk gasł —
w powietrze światło wlewał, aż stało jak naczynie
pełne żywego ognia. I matkę w górę wiódł,
gdzie się przejrzyste stropy topiły niby lód.
„Matko” — mówił — „to w tobie się tylko zebrał cień,
nie płacz, matko, to źródła widzisz bijące życiem,
niedostrzegalne, matko, płomienne, boże wici,
co są nad trwogi — matko — nad grozę i nad śmierć.”
I dalej szli w milczenie, w obłoków drżące lilje,
w zielone zdroje światła, w drgające żyły drzew,
aż tylko ptak maleńki w fontannie bzów pozostał.
„Matko” — słyszała jeszcze — to ptak, co niesie śpiew
dla mnie tam, kiedy czasem umieram. On na sosnach
za drutem siada blisko i głos jak żywa krew
spływa we mnie. Niech da ci jeszcze ostatni znak.”
A rano kiedy oczy zlepione płatkiem bólu
otwarła — na kasztanie jak kryształowy flet
polał się głos i zamarł. Płakała — „synku mój
jakeś milczenie przemógł i wrócił kiedy wiem,
że krwawe sznury strzegą każdego twego snu.”

I przyszedł trzeci raz. I już nie czynił nic.
Było lato, w powietrzu pozostał lot jaskółek,
upał jak złoty miód w ziemię się wsączał czułą
i parowały ciężkie z otwartych czaszek sny.
Przyszedł zwykły, ucichły jak trzepot ptasich skrzydeł
i dłonie wiotkie tylko na włosy matki kładł.

I była ciemność. Cisza. A on jak wielki kwiat
na środku się kołysał, powoli w górę szedł.
„Matko” — powiedział jeszcze — „to nic, że ja daleko,
że nas rozdarła ciemność i ból co tkwi jak nóż.
Ja w tobie, a ty we mnie płyniemy strugą, rzeką
złocistą, drżącą strugą, gwiazdami lśniących róż.
Bo niema rozerwania, choć rozerwane słowa,
bo niema zapomnienia, choć życie nas zapomni;
z brzęczących kręgów nieba ja w ciebie, a ty do mnie
płyniemy.” Już tryskała obłoków dłoń różowa
i krzykiem świt przebudził na drzewie śpiący ptak.
„O Matko, kiedy wstaniesz i wyjrzysz w dzień to w oknie
zobaczysz mój ostatni, jak światło cichy — znak.”

Kiedy się znów otwarła po snu oplocie ciasnym
słońce nalane w ogród jak w wielką, płaską kadź
obrysowało drzewo, liście i korę jasną,
a na nim pył owoców. Na czasów złych rozstaju
drzewo ludzkich wyroków, dziwne drzewo rodzaju.
wiśniowe drzewo rosło, a słońce w kulki wisien
zamknęło krople pełne jego przelanej krwi,
którą tej nocy bat rozplusnął z jego ciała
i drżały tak jak ziemi bolesne, żywe łzy
nad zamyśleniem czasu, nad wirowaniem pyłu
i przenikaniem kręgów, które natchnęła miłość.

17. VIII. 43.


DO MATKI BOSKIEJ


Marjo, obłoków ciszo.
Ciężko nam Boga dźwigać,
jeszcze ciężej odrosły świat,
nieba wysokie ciężej; nieba nad nami wiszą
jak przykazania ciemny kwiat,

Marjo, tak bardzo boli, powiedzmy słowem prostym
oto wszystko, całą maluczkość serc:
tu oto świty skazańców, tu oto dzieci co rosły,
tu oto, Marjo — milcząca nawet przed Bogiem śmierć.

Żeby się jeszcze unieść: o, natchnie ciepła muzyka,
ale już ziemia zaciężka, to dusze martwe jak ołów
ciała i groby zaciężkie — stężałe bryły mozołu,
dym, płomień nad nami wykwita.
Cierpienie to kula, koło
rzeźbi, lecz toczy się dokąd?

Marjo przeczysta oto są, dłonie wyschłe jak ruczaj,
z którychby takie ogrody, zielone wybuchy drzew,
z którychby domy jasności. A teraz oczy nauczaj
jak w baldachimy przestrzeni trwogę zamienić i gniew.

Oto maluczkość nasza, śpiewaj święta, nie ustań: —
czym wyższa topola śpiewu, tym bliżej dosięgnąć z dna.
Kończę. Oto już wszystko, jak wióry wyschłe mam usta,
niemi o, cicha, ciebie jak wizerunek wycisnąć w twardych dniach.

VIII. 43.


WYBÓR

„Uczyniwszy na wieki wybór
w każdej chwili wybierać muszę”
J. Libert.[5]


Noc zielona była, po dniu skwarnym
głębokość jej szumiała jakby liście czarne,
w których mleczny rdzeń wyrósł i kroplami gwiazd
odmierzał się powoli nieostrożny czas.

Maria czekała cicho. I zdało się płynął
świat ogromny w oddechu nieba jak otchłanie
co wiało wielkim oknem na stół, na posłanie
białe i niedotknięte. Czekała. W milczeniu
na piersi ręce kładła i wtedy się pienił
krwi jej rozgrzany napój i owoce mleczne
pęczniały jej pod dłonią i czuła jak bije
bolesna piąstka serca. I czuła, że żyje
łodyżka w niej maleńka listeczkami dwoma
obejmująca miłość całą jaką ona
i on zamknęli w sobie. I gdy rękę niżej
obsunęła, poczuła jak ją szorstko liże
płomienny język ciszy. Brzuch miała jak kroplę
ogromną, w rozłożystą misę biódr zamknięty.
W takiej ciszy słyszała, jak na godzin stopnie
pnie się w niej ten roślinny puch, twardnieje w orzech
— to było dziecko małe, które wkołysali
ciepłym ciał swych pomrukiem jak szelestem morza
w jej pełnię i dojrzałość, która równa ziemi
ogarnęła i rosła rączkami drobnymi,
zarysem ust różowych, roślinką maleńką,



którą czuła pod lekko wyciągniętą ręką,
i która dziś się spełni i wzejdzie człowiekiem
nad przymrużoną lekko ziemi złej powiekę,[6]
żeby się stać czym? kwiatem, powłoką czy łzą?

A on był z nimi razem. Drzewa niebo niosły
i jak rybak co trąci nieostrożnym wiosłem
tataraki i kwiaty podwodne ukaże
tak wiatr obłokom zwijał nachmurzone twarze
i odsłaniały gwiazdy czystsze od pian bieli.
Oni stali bez ruchu. W ciemności widzieli
jak zwolna ich otacza wróg, a hełmy lśniły
jak łuski wielkiej ryby, która nocą drąży.
Jan stał pośrodku, cichy jak wielki chorąży,
który sztandar przedśmiertny ogromnych niebiosów
unosi. Jego głowa i płonące włosy,
w których gwiazdy spalały ostatni swój płomień
stały w sklepieniu nocy, w milczenia ogromie.
Tacy byli żołnierze, którzy bez mundurów,
w cywilnych czapkach, z bronią zza pasa wydartą
stali u serca ziemi jak burzliwe chmury
przeciw wierze bezsilnej i miłości martwej.

A tamci jeszcze bliżej. Więc ujęli w ręce
broń jak rzeźbiarz, co dłuto ujmuje z namysłem,
aby wyciąć nagrobny pomnik w takiej męce,
w takim bólu krzesany, aby czyny wszystkie,
wszystkie cierpienia i burz grzywy wciosać
w pomnika twarz, ramiona, w usta i we włosy.

Więc runął łańcuch strzałów. Najpierw po ogniwie
sypał się na bruk dźwięcząc, potem coraz ciężej.

I świst jakby jęk łuku zerwanej cięciwy.
To ziarna kul jak długie, rozpalone węże.
Ulica była ciemna. Bił głos. Z okien nisko
zlęknionych oczu płatek. Od krwi było ślisko.
Sypki grzechot o ściany. Potem świst. Schyleni
przypadali głowami — jak do dna — do ziemi.
Pocisk. Więc ciemność drgnęła, odprysło od bruku
i rozerwani na sylwetek palce
pełzali naprzód, już się gięli w walce:
to przypadną i bąki ostrych strzałów grają,
to z granatem w powietrzu bez ruchu przystają,
oczy szukają szybko, potem chmura tryśnie
i jeszcze większa ciemność w powietrzu zawiśnie.

Jan widział ciała ciemne i jeszcze raz nabił
i jak oporne zwierzę długo w dłoni dławił
broń. Znów trzepotał skrzydłem ołowianym
zerwany łańcuch strzałów. Potem granat w górę
trysnął i raz na zawsze zamilczał w ciemności
zmiażdżony bruk i bezruch czarnych ciał.

On jeszcze chwilę wyższy jakby stał
u ściany, przedłużony cieniem, potem skośny
jak kostur, co przy murze postawiony czeka
ruszony upadł. Tylko plusk bezgłośny
zamknął się nad nim cicho. Noc się jak powieka
zmrużyła i zapadła. Jeszcze gwiazd ulewa
zza chmury wynurzona opadała w drzewa
i łopot strug ciemności wydymał się w wietrze
i stało skamieniałe nad światem powietrze.

Więc cisza ogromna się stała jak woda

ciemna, głęboka i ciepła wchłonęła kształty i świat.
A anioł lekki nad ziemią cicho mu rękę podał
i szli wysoko w obłoków rozchylający się kwiat.
I już się Jan kołysał nad ziemi dnem wypukłym
kiedy dom w dole ujrzał i łzy jak ciężkie gwiazdy,
pełne obrazów zmieszanych, wdół spadły, rozprysły się, stłukły.
I począł ciążyć w dół jak próżny dźwięku dzwon,
bo widział Marię białą jak brzozę w burzy zgiętą
schyloną nad dzieciątkiem w ogromnym lustrze lęku.

“Podaj mi rękę” mówił anioł „bo jeszcze jeden krok
a trwoga cię ogarnie i spadniesz suchym liściem
w drapieżną czułość ziemi, w pożary ludzkich rąk,
w jezioro mroczne czasu podobne ciemnym snom.”
Znów się muzyki ciepłej płomyk zapalił biały,
a on strwożony jeszcze, choć w górę lekko szedł
zapłakał: „czym nie zgrzeszył odchodząc od cierpienia,
odchodząc, kiedy za mną bolesne kwiaty wiały
jej dłoni i jej oczu uderzał motyl trwożny
i do jej stóp maleńkich przykuta ciężka ziemia?
Jam szedł za tym płomieniem, co pali nieostrożny
i nieobaczny na nic.” A anioł mówił tak:
„Tyś był miłości wiernej nierozdzielony ptak,
który miał tyle serc, ileś twych braci miał
i z każdym serc powiewem twój wielki płomień drżał,
i uczyniłeś wybór po wszelki świata czas
jakże chcesz, żeby w trwodze o jedno ciało gasł.
Bo dusza jej to strumień, srebrzysty, żywy ton,
a nie napłynie otchłań w zielony, boży dom.”

I znów się ciszy całun w muzyki krąg układał,
a znów go strwożył czas i mówił: „Nim dorośnie
dzieciątko, czym się stanie, czy groza go nie wchłonie?”

A anioł wziął go w ciszy mocno za obie dłonie
i rzekł: „Czyś ty zapragnął krzyżować smugi dróg,
które wydrążył przed nim ognisty boży pług?
Ale wiedz: kto zaufał, gdziekolwiek niesie lot
miłością pooddziela od miłowanych zło.”

Wtedy się serce Jana skruszyło w miękki popiół,
to serce, które z duszą porwane — ziemskie było.
I próchno się na ziemię jak rosa, albo łza
zsunęło. Nisko w dali fala chmur białych szła.
Jeszcze dzwonek na wieży,
ptaki w locie i obłok,
wietrzyk dzwonił i gasł.
„Podaj mi rękę” — mówił anioł.
„Oto się stajesz zapatrzeniem gwiazd.”



Ukończone 14 września 1943 roku
Pisane w miesiącach: maj, lipiec,

sierpień, wrzesień 1943 r.

SPOJRZENIE


Nic nie powróci. Oto czasy
już zapomniane; tylko w lustrach
zsiada się ciemność w moje własne
odbicia — jakże zła i pusta.

O znam, napamięć znam i nie chcę
powtórzyć, naprzód znać nie mogę
moich postaci. Tak umieram
z pół objawionym w ustach Bogiem.

I teraz znów siedzimy kołem,
i planet dudni deszcz — o mury,
i ciężki wzrok jak sznur nad stołem,
i stoją ciszy chmury.

I jeden z nas — to jestem ja,
którym pokochał. Świat mi rozkwitł
jak wielki obłok, ogień w snach
i tak jak drzewo jestem — prosty.

A drugi z nas — to jestem ja,
którym nienawiść drżącą począł
i nóż mi błyska, to nie łza
z drętwych jak woda oczu.

A trzeci z nas — to jestem ja
odbity w wypłakanych łzach,
i ból mój jest jak wielka ciemność.

I czwarty ten, którego znam,
który nauczę znów pokory
te moje czasy nadaremne
i serce moje bardzo chore
na śmierć, która się lęgnie we mnie.

18. X. 43.
Z GŁOWĄ NA KARABINIE


Nocą słyszę jak coraz bliżej
drżąc i grając krąg się zaciska.
A mnie przecież zdrój rzeźbił chyży,
wyhuśtała mnie chmur kołyska.

A mnie przecież wody szerokie
na dźwigarach swych niosły płatki
bzu dzikiego; bujne obłoki
były dla mnie jak uśmiech matki.

Krąg powolny dzień, czy noc krąży,
ostrzem świszcząc tnie już przy ustach,
a mnie przecież tak jak i innym
ziemia rosła tęga — nie pusta.

I mnie przecież jak dymu laska
wytryskała gołębia młodość;
teraz na dnie śmierci wyrastam
ja — syn dziki mego narodu.

Krąg jak nożem zwolna rozcina,
przetnie światło zanim dzień minie,
a ja prześpię czas wielkiej rzeźby
z głową ciężką na karabinie.

Obskoczony przez zdarzeń zamęt,
kręgiem ostrym rozdarty napół
głowę rzucę pod wiatr jak granat,
piersi zgniecie czas czarną łapą

bo to była życia nieśmiałość
a odwaga — gdy śmiercią niosło.
Umrzeć przyjdzie gdy się kochało
wielkie sprawy głupią miłością


4 grudzień 1943r.

BALLADA MORSKA

Po morzu, gdzie ryby jak jaskry
pryskały w górę i wgłąb
na korabiu z koralów jasnych
panieneczki błękitne się śmiały
na skrętach srebrnych trąb
loki lotne jak obłoki kołysały
na przejrzystych muszelkach rąk.

Wyspy ciepłe kwitły jak żółw,
mewy szybkie, ostre jak igły
szyły ciszę, to ją cięły na pół
i u wody przypięte stygły.

Zaśpiewaliśmy pierwszą pieśń
zaśpiewajmy rapsod jak chmura:
zapadali się ogromni, aż po śmierć,
do ciężkiego dna na czarnych sznurach.
Wyciągały ich dłonie krzepkie
całych w kuli srebrnej jak lód
w dłoniach mieli perły od krwi lepkie
oczy mieli smutniejsze niż chłód.
I prosili głosem smukłym: tam
chcemy na dół wrócić gdzie śpiewnie
rosną ciała wygiętych gam
i szumiące jak ulewa modrzewie.

A na dnie płakali jak dzwonek,
powracali jak pęcherz wodny
i milczeniem tylko wiało od nich,
usta ziemi całowali zielone.

I na ląd wesoły nie zeszli,
i na dno nie spłynęli jak kamień,
tylko byli jak wzniesione ramię
kołyszące się to wzwyż to w głąb.

Panieneczki błękitne się śmiały

na łodygach wodnych trąb.

I puściły panieneczki jasną sieć
jak paluszki ich tak wiotką i jak rtęć
wyłowiły, zapłakały, ciemne oczy całowały
i głęboką w nich aż do dna śmierć.


6 XII 1943.

SEN

Rybak z rzeki przejrzystej długo wiosłem łuskał
ryby twarde jak orzech, zielone i białe,
które się zwolna w martwe księżyce zmieniały.
Czas się wstrzymał i trzepot usechł, usnął, ustał.

A rybak wiosłem płaskim przez sen gładził pióra
łabędzich skrętów rzeki, aż się w ciszy przemian
zrąb wody urwał nagle jak spieniona góra
i poczęły się chmury, gdy opadła ziemia.

Więc w ciemności ogromnej, co jak sen olbrzyma
poczęła w nim oddychać, widział światów koła.
Wiał chłód. Szron gwiazd osiadał na dnie. Była zima,
szumiący mróz wieczności. Ktoś go z głębi wołał.

I rybak dłoń nawykłą kładł na ostre smugi
rozkwitającej sieci i ciągnął milczenie
pełne kształtów zastygłych, ciężkich jak maczugi.
Zdało mu się, że dźwignią niebios uniósł ziemię.

I dobył czas warczący w kuli pełnej ognia,
co się jak wąż rozciągał i kurczył jak batog,
aż porozcinał, wchłonął miasta, twarze, wieki,
aż wielkie zapomnienie zeszło. Śpiew ulatał.

Był to głos Boga. Rybak u powieki
poczuł kryształ miłości. Zbudził się na łodzi
i wielki słup ognisty w oczach — wiatr mu chłodził.
I zapragnął znów Boga — i stał się człowiekiem.

16–17 — XII — 1943r.


POLEGŁYM

Nocą, gdy ciemność jest jak zwierzę czarne,
stoi cisza jak lęku drgający biały słup.
I żyła śmierci bije: na marne — drży — na marne,
a rano znów się potknę o rozkopany grób.

A dniem stół pusty stoi, zabrakło na nim rąk,
które by razem ze mną wznosiły kruchą sieć,
a uporczywe twarze i ciała wokół siedzą,
jakgdyby tu przykute miłości mroczną wiedzą
i głos na ścianach osiadł jak szron i dzwoni: leć.

I każą mi: zapomnij. Więc ręce ciężkie włożyć
w ciężarny ołów gliny i pracy toczyć głaz,
więc jeszcze dzień obrócić, jak mokry piach wyłożyć,
odetchnąć jeszcze śmiercią i jeszcze, jeszcze raz.

A potem znowu noc i słuchać długo trzeba,
jak schodów trzask się wznosi, jak dławi płótno czarne,
a w szyby śniegu bicz: — na marne — drży — na marne.
I życie w gardle tkwi jak ostry kamień chleba
i czuję was w ciemności bez ziemi i bez nieba.

I wtedy trzeba wierzyć i każą mi: zapomnij.
I trzeba martwą broń zamienić w krzyż i płomień.
ulice moich dróg są wszystkie wgórę — strome
i cienka struga krwi jak lont się spala — do mnie.

Żelazna miłość — tak — wybuchło, zgasło, starło,
pozostał tępy mus, co w pięści tkwi jak gwóźdź.
Zapomnieć teraz, zdrętwieć, milczeniem tak się struć,
żeby mi pisklę ognia na dłoni nie umarło.

Odeszli. Noc po nocy. Coraz to krzyk za gardło
i tylko cisza po nich i dzwoni śniegu słup,
ale się głupie ciało jak ciężki pień uparło,
choć rano — ktoś się potknie o mój dymiący grób.

6. I. 1944.


Matce
WIERSZ O CIERPIENIU


Są ściany z wszystkich czterech stron
jak pola pełne śniegu
i mrok jest, chłód, jak gdyby dął
ogromnej siły martwy biegun.

To jest znużenie, może my
tak śpimy mocno, biegnąc dalej.
Teraz jest wieczór, będą sny
nim nas jak lampę dzień zapali.

Widziałem dziś pociągu smugę,
tę co marzyła turkusów ląd,
a niosła ciemne ludzkie drogi
na śmierć, na śmierć, w zamarzły ogień,
do więzień śmierci, tak daleko,
jak miłość jest daleko stąd.

A ty, co siedzisz senna taka,
słyszałaś dziś w ulicy wycie
krzyczało dziecko, może ptak,
z którego ktoś wyrywał życie,
jakby to była nić głęboka —
tak pod tym czasem jest głęboko
w ciemności samej — krzyża znak.

I ty, co obok czytasz śpiący,
przewracasz kartki tak powoli,

jak ciała, które huk gorący
w twych oczach salwą dzisiaj spalił.
A oni patrzą płonąc zwolna,
jakby cię z książki kart poznali.
I liczysz twarze, co się chwieją,
w twych dłoniach czas je na proch pali,
takie samotne jak chłód stali,
jak tu samotna jest nadzieja.

I stoją ściany martwych czynów,
jakby w nie wiatr nasączył krwi,
ściany zamknięte wspólną winą
jak dom bez drzwi.

I krzyż jest czarny zawieszony
na jednej z czterech nagich ścian,
i Bóg ogromny jakby tony
w przestrzeni zmarzłe wielkich dzwonów,
i ciemność wieje z pięciu ran.

My ciągle senni. Ból daleki
nie zrozumiany nigdy do dna,
jakgdyby płomień przez powieki,
tak kruszą nas mocarne rzeki
i zastygamy w bryły chłodne.

A ty, jak kochasz jeszcze, kiedy
ukrzyżowany wzgardą Bóg

przed śmiercią w oczach miałeś wieki
krwi pełne jak ciężkiego snu?
Jakże ty jeszcze, zmiażdżony w tłumie,
imieniem swoim nazwać chcesz ciało
jakże ty cierpisz, czy wieczność całą,
Ty, co rozumiesz?

8. I. 44.



PIOSENKA ŚNIEŻNA ŻOŁNIERZA


Śnieg wieje — ciszy gołąb —
w miast wyspy lekkie.
Szumią miękkie powieki,
Kręci się białe koło.

Zapomniane już, zapomniane
to co kochać było — za wiele: —
panny smukłe, wiatru fontanny,
u jeziora uśpiony jeleń.

Przeżegnane krzyżem i ogniem
śpiewne kraje, gotyk na szybach,
zapomniane, te co szły do mnie,
smoki, kwiaty, świecące ryby.

Zapomniane będą i czasy,
które miłość jak śnieg wypełnia.
Na chmur ciemnych spiętrzone lasy
pnie się śniegu szumiąca wełna.

Pożegnane już, zapomniane.
Śnieg jak dłonią zasłoni oczy.
Słychać jeszcze — nim chłód zostanie —
jak za nami pułk biały kroczy.


14.I. 1944r.

Tych miłości, które z nami
na strumieniach białych płyną,
co jak chmury nad głowami
czasem każą zapominać,
tych miłości jak zwierzęta,
co wracają w las od ludzi
węsząc z twarzą wyciągniętą
zanim śmierć ich nie ostudzi,
tych miłości, które niosą
sok z korzeni w słońce liściem,
co jak puch dziewczęcych włosów
lekko rosną ku niebiosom,
nie wydepczą nienawiści.

Tych miłości, o zawiele,
chociaż ziemia jeszcze twarda,
nad nią zawsze śpiewa szelest,
bo cóż ziemskość? — śmiech, pogarda,
bo cóż zbrodnia? — Tylko mocniej
za bijące morzem sumień
kochać każe, że ślad głupi
jak ten olbrzym, co się upił,
co, gdy wstanie, to zrozumie.

W nas, co jak pomników głazy,
z tych miłości mocno rośnie
przez te czasy, nad te czasy,
ponad nami — czas miłości.
27 I 44



Gdy broń dymiącą z dłoni wyjmę
i grzbiet jak pręt rozgrzany stygnie
niech mi nie kładą gwiazd na skronie
i pomnik niech nie staje przy mnie.

Bo przecież trzeba znów pokochać.
Palce mam — każdy czarną lufą
co zabić umie. — Teraz nimi
grać trzeba i to grać do słuchu.

Bo przecież trzeba znów miłować.
Oczy — granaty pełne śmierci,
a tu by trzeba w ludzi spojrzeć
i tak, by Boga dojrzeć w piersi.

Bo przecież trzeba czas przemienić,
a tutaj ciemna we mnie siła
i trzeba blaskiem kazać ziemi,
by z sercem razem jak krew biła.

Wrócę rzemieślnik skamieniały,
pod dach rozległy jasny pogód,
do rzeźb swych — tych co już się stały,
i tych co stać się jeszcze mogą.

I dawne będą wzrok obracać —
niezdarne słupy pełne burzy,
i te których nie tknęła praca
jak oddech niewidzialnej róży.


I pośród nich jakże ja stanę
z garścią co tylko strzelać umie
z wiarą co śmiercią przeorana
z sercem co nic już nie rozumie.

Ale jeżelim spalił młodość
jak palą kraje w wielkim hymnie,
to nie zapomni czas narodu,
a Bóg jak płomień stanie przy mnie.

I wtedy, wtedy liść mi każdy
albo mi wróbel z nieba sfrunie
i jego głos — już głosem prawdy
i poznam głos, poczuję: umiem.

I szmer ptaszęcy mi przypomni,
że znałem miłość i obudzi
zdrętwiałe dłonie — jak łodygi,
i pocznę kwiaty, gwiazdy, ludzi

i ziemię w morza szum przemienię,
i drzewa w zwierząt linie miękkie,
i wtedy spadnie mi na rękę
w pieśni odrosła — wierna ziemia.


9 maj 1944r.
[9.III.44.] 9 maj data przepisania i poprawek


BALLADA O TRZECH
KRÓLACH


Tajemnicę przesypując w sobie
jak w zamkniętej kadzi ziarno
jechali trzej królowie
przez ziemię rudą i skwarną.

Wielbłąd kołysał jak maszt,
a piasek podobny do wody;
i myślał król: — jestem młody,
a nie minął mnie wielki czas.

I zobaczę w purpurze rubinów
ogień, siły magiczny blask;
może stanę się mocniejszy od czynów
przez ten jeden, jedyny raz.

Tygrys prężył siłę jak wąż,
mięśnie w puchu grały jak harfa.
Na tygrysie jechał drugi mąż,
siwą grzywę w zamyśleniu szarpał.

Teraz — myślał — po latach tylu,
gdy zobaczę, jak płomienie cudu drżą
moje czary skarbów mi uchylą,
moje wróżby nabiegną krwią.

Ziemia pełna jak złoty orzech,
pęknie na niej skorupy głaz,
usta jaskiń diamentowych otworzy
przez ten jeden, jedyny raz.

Trzeci król na rybie,
wielkiej jak wyspa, jechał,
przez stepy podobne szybie
błękitnej pod wiatru miechem.

Nucił: po latach stu
kwiat początku i końca ogień

w jedno koło związanych nut,
gdy zobaczę sam się stanę Bogiem.

W suche liście moich ciemnych ksiąg
spłynie mądrość odwiecznych gwiazd
i osiądzie w misie moich rąk
przez ten jeden, jedyny raz.

A w pałacach na lądach zielonych
co jak sukno wzburzonej fali
mieli króle trzej błękitne dzwony,
w których serca swe na co dzień chowali.
A tak śpiesznie biegli, że w pośpiechu
wzięli tylko myśli pełne grzechu.

Więc uklękli trzej królowie zadziwieni,
jak trzy słupy złocistego pyłu
nie widzący, że się serca trzy — po ziemi
wlokły z niemi jak psy smutne z tyłu.

I spojrzeli nagle wszyscy trzej,
gdzie dzieciątko jak kropla światła
i ujrzeli jak w pękniętych zwierciadłach,
w sobie — czarny, huczący lej.

I poczuli nagle serca trzy
co jak pięści stężały od żalu.

Więc już w wielkim pokoju wracali
kołysani przez zwierzęta jak przez sny.

Wielbłąd zwolna huśtał jak maszt;
tygrys cicho jak morze mruczał;
ryba smugą powietrza szła.

I płynęło i szumiało w nich jak ruczaj.
Powracali, pośpieszali z wysokości
trzej królowie nauczeni miłości.

9. III. 44r.



ELEGIA O[7]

Oddzielili cię syneczku od snów co jak motyl drżą,
haftowali ci syneczku smutne oczy rudą krwią,
malowali krajobrazy w żółte ściegi pożóg,
wyszywali wisielcami drzew płynące morze.

Wyuczyli cię syneczku ziemi twej na pamięć,
gdyś jej ścieżki powycinał żelaznymi łzami.
Odchowali cię w ciemności, odkarmili bochnem trwóg,
przemierzyłeś poomacku najwstydliwsze z ludzkich dróg.

I wyszedłeś jasny synku z czarną bronią w noc
i poczułeś jak się jeży w dźwięku minut — zło.
Zanim padłeś jeszcze ziemię przeżegnałeś ręką.
Czy to była kula synku, czy to serce pękło?

20.III.1944



MODLITWA DO BOGARODZICY


Któraś wiodła jak bór pomruków
ducha ziemi tej skutego w zbroi szereg
prowadź nocne drogi jego wnuków,
byśmy milcząc umieli umierać.

Któraś była muzyki deszczem,
a przejrzysta jak świt i płomień
daj nam usta jak obłoki niebieskie,
które czyste — pod toczącym się gromem.

Która ziemi się uczyłaś przy Bogu,
w której ziemia jak niebo się stała
daj nam z ognia twego pas i ostrogi,
ale włóż je na człowiecze ciała.

Któraś serce jak morze rozdarła
w synu ziemi i synu nieba
o naucz matki nasze
jak cierpieć trzeba.

Która jesteś jak nad czarnym lasem
blask — pogody słonecznej kościół
nagnij pochmurną broń naszą,
gdy zaczniemy walczyć miłością.

21. III. 44.



11. + Wigilja
Modlitwa 1 i 3.

Których nam nikt nie wynagrodzi
i których nic nam nie zastąpi
lata wy, straszne, lata wąskie
jak dłonie śmierci w dniu narodzin

Powiedziałyście więcej nawet
niż rudych burz ogromne wstęgi
jak ludzkie ręce złych demonów
siejące w gruzach gorzką sławę.

Wzięłyście nam co najpiękniejsze
a zostawiły to, co z gromu
aby tym dziksze i smutniejsze
serca — jak krzyż na pustym domu.

Lata, o moje straszne lata
nauczyłyście wy nas wierzyć
i to był kostur nam na drogę
i z nim się resztę burz przemierzy.

Których nam nikt nie wynagrodzi
i których nic nam nie zastąpi
lata — ojczyzno złej młodości,
trudnej starości dniu narodzin.

Bogu podamy w końcu dłonie
spalone skrzydłem antychrysta,
i On zrozumie, że ta młodość
w tej grozie jedna była czysta.

24 III 44r.




∗             ∗
Nie to, co mi się śniło,

ale com krwią przepłakał
to widzę, gdy się schylę
nad wodą, w której ptaki
kreślą węzły daremne,
które nie zwiążą bólu
ani mi świat utulą
ale się plączą ciemne
ale mi grób rozwiną
i rozwijając — miną.

Ten świat, gdzie widzieć chciałem
roślinnych linii mądrość
gdzie kształty ukochałem
i duchy wszystkich rzeczy
ten świat, co miażdżąc leczy,
a ginie razem z ciałem
ten świat czy mi się wyśnił
jak biała gałąź wiśni
jak tylko wiew anioła
a potem krwią się polał?

Czym ja rycerzy widział
tam tylko, gdzie się buta
jak chmura ciężka toczy
czym ja miłości patrzył
przez snem zasnute oczy.
A teraz świat — pokuta
wystąpił rzeką z brzegów
i czy tak znów nauczę
mądrości albo chłodu
niewypaloną młodość?

Trzeba było miłości
po jednej tak odrywać,
pragnienia krwią nazywać

przywykać tak do rzeczy
jak mi je Bóg zaprzeczył.
Aby się stała żywa
ziemia ciężka jak zwierzę
w którą już teraz wierzę
której bólem nie przegnę
miłością ledwo sięgnę.

Trzeba mi było w ludziach
znajdować głaz po głazie,
aby mnie trzykroć raził
blask niebiosów ogromnych,
abym się w nocy budził
w powietrzu szukał, wołał
płonących ust anioła.

Trzeba mi było jeszcze,
żem wierzył w ludzkie czyny
aby opadły deszcze
od noży bardziej ostre
aby porosły winy
jak suche gorzkie osty,
abym jak wiór ognisty
spłonął w oddechu nocy,
bym teraz rozwarł oczy,
bym teraz wierzyć umiał
w to co lżejsze niż ziemia,
w to, co się nieprzemienia.

23 kwiecień 1944r.



WESTCHNIENIE.


Deszczu srebrne gałązki rosną
jak gotyckich krużganków motyl,
ptaki dzwonki zielone niosą
na przejrzystych wstążeczkach lotu.

Jeden uśmiech dziecinnych lądów
błękitniejszy mi jest niż woda,
bo mnie żłobi niedobra mądrość,
bo się kończy nieżywa młodość.

Kurant jeszcze z pnącej się wieży,
wzgórz zielonych faluje dywan
i poznaję miasto w obłokach,
nie wiem tylko jak się nazywa.

Z tych wysokich przelotów we śnie
ludzie mali byli jak kwiaty.
Przebudzone o śmierć za wcześnie,
o rzeźbione w kolorach światy!

Norymbergi, o Avignony
rączką dziecka kreślone w ciszy,
jeszcze sobie szum wasz przypomnę,
bo za rok już go nie usłyszę.

23 kwiecień 1944 r.



ŚWIĘTO UMARŁYCH.


Smutek jakże ogromny. Zmierzch duszny dławi.
Drzewa i dymy rosną, ziemia się łączy z przestrzenią;
zachodzą w sobie jak włosy deszczu białymi kwiatami,
to znów, jak sięgnąć, światło porasta brunatną ziemią.

Ludzie i zioła jesienne zmieszani, splątani drżą,
wiatr niemi targa i dzwoni, nie wiedzieć w serca, czy w liście,
a oni coraz bledsi, a drzewa rumienią się, gną,
jakby po kropli z nich piły, syciły swój kolor ich krwią.

Jak ciężkie statki spływają na dno milczenia domy.
W tym kraju ludzie żywi po jednym schodzą do ziemi,
mieszkają w głębi ciemności coraz to niżej i niżej,
a rude niebo zwolna zaludnia szelest cieni;
nie wiedzieć, czy glina tak miękka, że stopy pochłania, gdy liże,
czy taka przestrzeń już gęsta, że wchodzą powoli w śmierć
po szarych stopniach powietrza. O co uderza pierś,
kiedy w szumieniu cmentarza spotyka łodyg ruch,
umarli to są, czy żywi tak przemieniają się w puch?

I widać matki skośnie schodzące po murze jak cień;
ich usta otworzą się, zamkną, lecz nie uchodzi krzyk.
Nie wiedzą, czy to się zaczął ciężki jak kamień dzień,
czy to jak sznur szary dusząc wloką się jeszcze sny,
w których wydarto im dzieci, a może poprostu wzrok,
bo już nie widzą i ślepe powietrze trzepotem tną
jak ptaki, aż wreszcie spadają, dymy i szum je oddala.

Powietrze porusza skrzydłem, napędza ciemności jak fala,
a z niej dziewczyna wyrasta pianą, szumi i świeci,
nabrzmiewa kształtem, szeleści, ręce jak gałąź kwitnącą
wyrzuca, jak woda opada, wiruje w liści zamieci,
szuka, dłonie obraca, zaklina powietrze i ziemię,
ale się cień nie zjawia, a cisza jeszcze jest głębsza

więc znowu wiruje jak strumień, zamienia się w wielką łzę
I spada milcząc boleśnie. To wszystko, co jeszcze umie.
I tylko pachnie po niej cisza jak kwiatów pęk.

Znów deszczu szare różyczki pryskają, zmywają ślad,
aż się z nich chmura wyłania ciężka, a może to zdołu
pieni się obraz jak morze pochmurny, huczy jak koło.
Oni ciągną powoli jak czarnej kurzawy bór,
ciemnością dmie, czaszki trzeszczą, hełm uderza o kość.
To się tak wieki zsuwają jak czarne warstwy gór
i spada ciężar w morza, topi się, parska jak wosk.

I idzie pomruk lwi zarytych w ziemię dział,
a oni ślepi suną żywi i martwi razem,
dłoń potrąca o piszczel, serce o żeber chrzęst,
idą omackiem, ciemność macają dłońmi jak mur.
Ciężki toczy się poszum coraz to głośniej, już głazem,
Aż świśnie, grzmotem się zwali i pęknie pieśń jak sznur:—

Nocy — śpiewają — nocy, straszliwa duszna powłoko
lepisz się gliną do stóp, a skuwasz pewniej niż stal.
Tak się wypiętrzać jak morza powałą, aż ku obłokom
i runąć znowu, i runąć. Cóż pozostaje? — żal?
Żal tylko — chyba zamało — na pragnień lawinę huczącą,
Żal tylko — chyba za śpiewnie — na śmierci oddech ogromny.
Nocy straszliwa, nocy, gdzie ty się kończysz — tam
rosną jak drzewa szumiące miasta błękitne i domy.
Nocy, gdzie ty się kończysz? Bo nawet u grobu bram
płaszcz twój do rzeki podobny wieje — to rzeka stracenia.
Ziemio — odpowiedz! — śpiewali. Milczała gorzka ziemia.
I jeszcze szereg, i jeszcze, sztandarów trzepotał liść.
Aż się zwaliły stulecia, cisza zapadła bez przemian
jak toń spokojna i obca, nawet nie marszczył jej wiatr.
I tylko serce słychać jak dudni, jak głuchym gra krokom,
gaśnie, podrywa się, tłucze: dokąd to? dokąd to? dokąd?

16. V. 44r


ODDECH WIOSENNY.


W tej porze zmierzchu woda i światło
tworzą postaci wiotkie i czyste
ciszy jezioro, po którym spływa,
jakby po nici, obłoku listek.

Moje zwierzątka jak kwiaty ciepłe
wiatr was wysiewa i rozdmuchuje
w wielkie centaury, lwy, które krzepną
pod powiekami co ledwo czują,
czy to się woda przetacza górą,
czy to powietrza nagrzane chóry.

Jakże daleko wojna i życie.
O zapomnienie krótkie jak myśli!
Ale się czuje tę czarną chmurę
odległą tylko o drżącą szybę,
o białe żagle kwitnącej wiśni.
Moje rośliny! pod powiekami
ledwo je zamknę, nim się uchylą,
oddech zdobędę spojrzę za wami
związane z ziemią piękne motyle.

Wiem, że pod wami coraz to więdną
ciała bolesne — sprężone pręty,
że się pod wami złe armie kłębią,
i że wraz z niemi omijam świętość.

Ale w tej porze woda i światło
tworzą postaci wiotkie i smukłe
chyba, że duchy ciężkie przefruną,
nagle uderzą jakby się stłukły
niebios zwierciadła, obłoki runą
i znów jak woda bliźnią się miękko
pod wyciągniętą topoli ręką.

Wiem, że nim oczy zamknę, otworzę,
mogę jak pień się obrócić w popiół,
ale mi jeszcze ten oddech srebrny,
oddech muzyki nim się zatopią
miasta i ludy, nim wrzask rozedrze

czarne niebiosa — jak grzmot w katedrze,
nim porośniecie piękne rośliny
tańcem powiewnym, jak strumień płynnym
domy znużone, strzaskane życie,
nim nowe ptaki w gniazdach się zlęgną,
nim nowi ludzie wyrośli w ciszy
wiary swym nowym snom nie przysięgną.

14. V. 44r.


Bajka

Ludzie prości i zbrojni więc smutni
wchodzili na okręty omszałe;
niebo grało podobne do lutni
srebrnej chyba i kwiatem pachniało.

Od uliczek rzeźbionych w cieniu
szła procesja, czy biały świt
i świergotał jak ptak na ramieniu
żywot mądry rosnących lip.

Potem morza dzieliły się, tarły
szorstką skórą bokiem o bok;
coś wschodziło, a potem marło,
nie odgadnąć: przez dzień, czy rok.

Gwiazdy były nisko jak gołębie,
ludzie smutni nachylali twarz
i szukali gwiazd prawdziwych w głębi
z tym uśmiechem, który chyba znasz.

Potem lądy się otwarły jak bramy,
góry mrucząc prowadziły pod obłok
więc rzucali w fale nieba kamień
żeby zmierzyć głębie nieba pod sobą.

I na wiatrów rozłożystych wydmach
sieli drzewek młodziutkich las
i marzyli złotych dębów widma
z tym uśmiechem, który chyba znasz.

Aż wyrosły krzepkie i jasne
jakby wody przezroczysty płaszcz
więc patrzyli jak na serca własne
z tym uśmiechem, który chyba znasz.

No i stolarz schylał zwolna głowę
i wyciosał przez czas niedługi
dla nich wonne trumny dębowe
a dla synów ich dębowe maczugi.

Więc odeszli. Śpiewał obcy czas.
Więc odeszli przez powietrza białe smugi
z tym uśmiechem, który dobrze znasz.

23. VI. 44.


Z LASU

Las nocą rośnie jak jezior poszum.
Droga kołysze we mchu, we mchu.
Ciężkie kolumny mroku się wznoszą.
Otchłanie puste z ciemności płoszą
krzyk zły, wysoki jak ze snu.

A dołem potok ludzi i wozów
i broni chrzęst we mgle, we mgle.
Spod stóp jak morze wydęte grozą
nieujarzmiona piętrzy się ziemia
i głosy ciemne leżą w przestrzeniach
jak to, co czeka obce i złe.

Żołnierze smukli. Twarzyczki jasne,
a moce ciemne trą się i gniotą,
lądy się łamią, sypie się złoto
i chyba pancerz ziemi zaciasny
pęka, rozsadza i grzmi i grzmi.

Twarzyczki jasne! na widnokręgach
armie jak cęgi gną się i kruszą.
O moi chłopcy jakże nam światy
odkupić jedną, rozdartą duszą?

Kochać, a to się wydaje mało,
ginąć — to słabość tylko wyzwolić,
bo nie nadąża chłopięce ciało,
a ciemność stoi i grzmi i grzmi.

Las nocą rośnie. Otchłań otwiera
usta ogromne, chłonie i ssie.
To tak jak dziecko, kiedy umiera
i tak jak ojciec, który żyć musi.
Przeszli, przepadli; dym tylko dusi
i krzyk wysoki we mgle, we mgle

27. VI. 44r.


Gdy za powietrza zasłoną dłoń pocznie kształty fałdować
I czuje się wielkie ptaki rosnące za chmur kwiatami
Zmierzch schodzi lekko. A ona świeci u okna głową
jasną jak listek światła i śpiewa piosenkę ciszy.

Długą wijącą się wstęgą głos ciepły w powietrzu stygnie
aż jego dosięgnie w zmroku i szept przy ustach usłyszy
— „Kochany“ szumi piosenka i głowę owija mu, dzwoni
jak włosów miękkich smuga, lilje z niej pachną tak mocno,
że on pochylony nad śmiercią zaciska palce na broni
wstaje i jeszcze czarny od pyłu bitwy — czuje
że skrzypce grają w nim cicho więc idzie ostrożnie, powoli
jakby po nici światła przez morze szumiące zmroku
i coraz bliższa jest miękkość podobna do białych obłoków,
aż się dopełnia przestrzeń i czuje jej głosik miękki
stojący w ciszy olbrzymiej na wyciągnięcie ręki.
„Kochany“ szumi piosenka — więc wtedy obejmą ramiona
więcej niż objąć można kochając jedno ciało.
Dłoń wielka kształty fałduje za nieba czarną zasłoną
i kreśli na niej zwierzęta linią drżącą i białą.
A potem świt się rozlewa. Broń w kącie ostygła i czeka
Pnie się wąż biały milczenia przeciągły wydaje syk
I wtedy budzą się płacząc, bo strzały pękają zdaleka,
bo śnili, że dziecko poczęli całe czerwone od krwi.

13 VII 44r.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Tom znany także w historii literatury pod tytułem Kodeks 42-44.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Kolorem szarym oznaczone są zapisy sporządzone ołówkiem.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Dedykacja skreślona została ręką matki, Stefanii Baczyńskiej; notes ten stanowił jej prezent dla syna.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Możliwe odczytanie: Polém; w rękopisie być może kreska postawiona jest prawdopodobnie za daleko.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Cytat z wiersza Jeździec z tomiku Gusła.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Po tym wersie stoi przekreślony kolejny: która wypluśnie z niej jak światła promień z mroku,
  7. Przypis własny Wikiźródeł Wiersz znany też pod tytułem „Elegia o ... [chłopcu polskim]”.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Krzysztof Kamil Baczyński.