<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bracia rywale
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Upłynął lat dziesiątek... W lat dziesięć, mój Boże, co się to stać i odstać może! Ile ludzi odpoczywać idzie, a ilu trudzić się na świat przychodzi! Jak się zmieniają serca i twarze, myśli i uczucia?!
A czasem — lat takich dziesięć w cichym kątku przeleci i prawie ich niema znaku. Żyje się tu powoli — dłużej... na twarzach nie depczą ścieżek dni, co ciężko idą, łzy rowów na licach nie kopią — śmiech warg nie wykrzywia, i po latach dziesięciu zastajesz tych samych zasuszonych ludzi... jak byli.
Nie zupełnie jednak można to było powiedzieć o Borusławicach. Tu wiele zostało i wiele się też odmieniło.
Najprzód ks. Paczura, prawda, że trochę więcej suwał nogami, że mu gdzieniegdzie włos się srebrzył jaśniej, że gdy brewiarz w ręce brał, odrobinę mu się trzęsły — a jednak do chorych na wózku jeździł jak dawniej — pełnił swe obowiązki, nie zwalniając się z nich i wikarego nie trzymał. Z otoczenia jego, nieznośny Matłachiewicz wyniósł się od lat kilku do Lublina, gdzie roku nie wybywszy, chciał nazad powrócić do Borusławic — ale tu już miejsce jego zajmował niejaki Drujewicz, który głosu wprawdzie tak dobrego nie miał, lecz na organach grał lepiej i pokorny był a spokojny. Tyle tylko, że nadto spać lubił. Mamert kulawy zawsze królował w zakrystji, Magdalena skurczona, bo cierpiała na krzyże, chodziła jak przedtem, wykrzykując: — „O panie ty mój miłosierny... zlituj się nademną“... Nawet głupi Bartek, który się niepomiernie roztył i jeszcze przez to poczwarniejszym zrobił, żył, dzwonił, po dzwonieniu leżał na trawie i śmiał się. Nie przybyło mu rozum, ale brzucha.
Hołłowicz owdowiał i z dziećmi sobie rady dać nie mógł. Synowie i córki górę nad nim brali tak, że powagi proboszczowskiej używać musiał, aby ich poskramiać, i władzę swą utrzymać. Szczególniej ten mały, który w młodszym wieku takim apetytem się odznaczał, podrosłszy, ciężkim był dla ojca...
Tak było z ludźmi w probostwie i koło niego, a zajrzawszy do kościołka, powiedziałbyś, iż go widziałeś wczora, najmniejsza rzecz z miejsca się nie ruszyła, — nic nie ubyło, a przybyło nie wiele. Przenośny Ołtarzyk Niepokalanego Poczęcia na nowo był odzłocony, jedną chorągiew fundowało bractwo nową i świetną, kilka wotów zawieszono u obrazu, zresztą grobowce owe nieznanych i zapomnianych ludzi, stara chrzcielnica, ławy, konfessyonały — zdawały się być nieśmiertelne, tak na nich czasu ubiegłego nic znać nie było...
A chłopców, tych dwu małych w komeżkach, co koło nich chodzili — poznaćby teraz nie mógł, ktoby ich rosnących nie widział. Obaj już byli pod wąsem, młodszy lat dwadzieścia liczył, obaj szkoły pokończyli z łaski pana starosty, i jeden trzymał folwarczek dzierżawą, drugi wszystkiemi jego lasami zawiadywał, nie tylko w Zalesiu, ale w innych dobrach.
Lata jeszcze ich bardziej zrównały z sobą, trudno było poznać, kto z nich młodszy był, kto starszy — z twarzy dosyć do siebie byli podobni, tylko Wacek posępniejszą miał i zamyśloną, Wicek bystrzejsze wejrzenie, mowę, i więcej uśmiechu. Porośli oba jak dąbczaki, a kto na nich spojrzał, musiał przyznać, że o urodziwszych trudno było.
Cieszył się nimi niewymownie ks. Paczura, a gdy który z nich go odwiedził, on zwykle dosyć powolny, wpadał jakby w gorączkę, biegać chciał, wołał i nie wiedział jak przyjmować. Wiele też on w milczeniu o czem nikt nie wiedział w świecie, przecierpiał dla nich... i przez nich. Bóg jeden policzył te przebyte godziny trwogi... Bał się dla nich wszystkiego, prób młodości, sideł niedoświadczenia, gorączki serca, zapędów myśli, wpływu ludzi, zarazy świata... Za każdym przyjazdem, nie śmiejąc słowy, badał ich oczyma, potem zapuszczał jak sondę na dno morza jakieś słówko, co z duszy, z głębi wyciągnąć coś miało... i drżał — co przyniesie słowo, czy potwór jaki morski, czy zeschłą trawę, czy przezroczystej kroplę wody?
Dziękował potem Bogu, bo szczęściem, dusze były czyste, serca poczciwe, i na pozór szło wszystko tak dobrze, tak pomyślnie jakoś, tak się im obu wiodło, iż więcej życzyć nie było podobna. Wacek polubił polowanie i lasy, starosta mu dał panowanie nad rozległemi puszczami, w których mógł królować. Wicek się brał ochoczo do gospodarstwa, zamiast go wsadzić na ekonomię, dał zaraz maleńką dzierżawę płatną z dołu, pomógł do zagospodarowania, i cieszył się tymi wychowańcami, jakby dziećmi własnemi. Lubiła ich obu bardzo pani starościna, mieli łaski u wszystkich... Co rzadko, umieli oni być wdzięczni i proboszczowi i starostwu, a gdyby za nich życie dać przyszło, nie żałowaliby go. Skinąć tylko było, biegli wyprzedzając żądanie...
Jedna rzecz wydawała się dziwną i smuciła ks. proboszcza. Bracia, którzy długo kochali się z sobą, jak dwoje sierot, co siebie tylko mają na świecie — ostygli od niejakiego czasu dla siebie, zdawali się unikać, i nie okazywali tej miłości, jaka ich dawniej łączyła. Nie poróżnili się, ani, uchowaj Boże, do waśni między niemi nie przyszło, byli z sobą niby po staremu a czuć było przecież, że coś między nimi stanęło.
Gdyby kto na Wacka śmiał słowo rzec w obecności Wicka, ująłby się gorąco pewnie za brata — jak jeden tak drugi... nigdy żalem nie poskarżył się o nic, — a proboszcz przecię czuł, przeczuwał raczej, że już tam między nimi dawniej jedności nie było.
Przyczyny się dobadać, ani domyśleć nie umiał. Chciał ich poddać jakiejś próbie, a składało się tak zawsze, że gdy jednego do siebie zawołał, drugi stawić się nie mógł. Pojedyńczo ich badając, do niczego nie doszedł. Czasem sobie mówił, że to mu się może tak zdawało tylko, z wielkiej o nich troskliwości modlił się do Przemienienia Pańskiego, aby, jeśli co było, na lepsze zmienić się mogło.
W istocie, bracia teraz rzadko się z sobą spotykali. Folwarczek, który Wicek trzymał dzierżawą, o mil trzy był oddalony od Zalesia, Wacek zaś albo po lasach się włóczył i objeżdżał je, lub w samem Zalesiu przesiadywał. Lasy naówczas, choć ich w większych dobrach dopilnowano, nie bardzo były zagospodarowane. Taki pan leśniczy głównie strzedz musiał, aby obcy włościanie nie wyrąbywali się, a gdy las sprzedawano, aby kupiec nie wywiózł więcej, niż mu należało. Roboty nie było wiele, wańczosy i belki poznaczyć... z leśnikami się rozmówić, zapolować, gdy było zwierzyny potrzeba, na rubieżach kopców i sosen ze znakami dojrzeć... od pożaru strzedz... Czasu było wiele na spoczynek i zabawę. Ale Wacek do zabaw wielkiej nie miał ochoty.
W czasie wolnym od zajęcia nastręczał się do wszelkich małych usług dworu, staroście jego skrypta przepisywał, bo charakter miał piękny, czasem do gości przychodził do dworu, gdy ich więcej przyjechało, a regularnie też do stołu go wołano, gdzie rozmową starostę zabawiał. Człowiek z niego może nad wiek stał się poważny i wytrawny, płochości nigdy się po nim żadnej nie pokazało, pobożnym też był bardzo i choć dorodny mężczyzna, gdy trzeba było do mszy św. ks. Serafinowi posłużyć, chętnie komeżkę wdziewał. Wszystko to razem łaski mu wielkie jednało u obojga starostwa i zachowanie, którego drudzy zazdrościli.
Można było powiedzieć, że we dworze na równi w łaskach tych stało u państwa dwoje. Jeden Wacek Paczura, i druga panna Konstancja Rewnowska, owo dziewczę z czarnemi pytającemi oczyma, które bracia niegdyś z kwiatkiem w ręku idące, przez szpaler widzieli. Z dziewczęcia wyrosła ona na śliczną pannę, tylko jej te czarne, dawniejsze oczy pozostały pytające, wejrzeniem niepokojącem zdające się zaglądać do duszy. Nie było w okolicy piękniejszej panny nad Rewnowską, to nie tylko starościna utrzymywała, ale wszyscy godzili się na to. Wzrost, postać, rączka, nóżka, kibić, cudowne włosy, wszystko w niej było jakby na wzór dla kunsztmistrza, lecz niczem piękność ta jeszcze, przy niezmiernej dobroci i rozumie. Wychowanie u starościnej odebrała ówczesne, nie wykwintne, ale gdy inne dziewczęta tępo i mało co z niego korzystając, umiały nie wiele, same z siebie nic do niego dosnuć nie mogąc, ona więcej pono nauczyła się, niż ci umieli, co ją nauczali. Bardzo skromna i cicha, gdy się odezwała, było czego posłuchać, a już same oczy mówiły tyle! Pracowita, spędzała dni nad robotą jakąś, gdy czas pozwalał nad książką pobożną, albo nawet świecką jaką — bo czytać lubiła wiele. Starościna nie mogła się nacieszyć tą wychowanką, i dla tego może, iż się do niej mocno przywiązała, zapowiedziała wcześnie, że nie łatwo ją wyda za mąż, aż się znajdzie taki, co w jej przekonaniu będzie Koci godnym.
Rewnowska była sierotą zupełną i bez grosza, familii jej nie znano, metryka tylko świadczyła że szlacheckiego rodu była dziecięciem. Dziwnym sposobem przyszła do niej starościna, bo w podróży będąc do Warszawy, w gospodzie gdy dwór na noc stanął, ludzie jej oznajmili, że kobieta jakaś z dzieckiem jadąca, nagle zachorowała i już dzień trzeci coraz miała się gorzej, a zdawała dogorywać. Starościna, jak to była pani niezmiernie litościwego serca, choć ją od tego odwieść chciano, lękając się, aby choroba zaraźliwą nie była — poszła sama do chorej. Znalazła ją w małej izdebce na sianie leżącą, prawie bezprzytomną, z dzieckiem do piersi przytulonem i płaczącem... Próżny już tu był ratunek wszelki — chora mowę straciwszy, dogorywała. Dowiedzieć się od niej, kto i zkąd była, nie umiano. Chłopek, który ją wiózł na najętej furmance, porzuciwszy chorą, sam odjechał. Gdy ta zmarła, starościna się zaopiekowała sierotką. Przy umarłej metrykę tylko dziecka znaleziono i kilka papierów, z których się nic dobadać nie było podobna — prócz że Rewnowska wdowa pochodziła z Podlasia od Białej. Posyłano tam potem, rozpytując przez księży Bernardynów do koła, ale tu o żadnej familii tego nazwiska nikt nie wiedział, ani w Białej, ani koło Łosic, ani w Huszczy i Tucznej, gdzie drobnej szlachty wiele. Sierota tak opatrznym sposobem narzucona starościnie, jak ona mawiała, z samej woli Bożej, zawsze w szczególnej była pieczy, ale też i powiodło się z nią nadzwyczajnie.
Marzyła tedy starościna, że ją wyda świetnie i nie za lada kogo, a wszyscy wiedzieli, bo to głośnem było na dworze, iż krom sutej wyprawy, nie zwykłe dwa tysiące, ale dziesięć tysięcy złotych starostwo pod poduszkę dać obiecywali.
Nie tylko dla tej wielkiej sperandy, ale dla samej piękności, statku i wdzięku dziewczęcia, cisnęła się młodzież do Rewnowskiej, ale ona nie łatwy do siebie przystęp dawała. Nazywano ją pospolicie dumną, inni żartem przezywali: panną starościanką... dosyć, że ci co zabiegali jej drogę, rzadko wejrzenie zyskali. Na dwór też młodzieży uboższej przystęp nie był łatwy, chyba gdy święta jakie wypadły, i oficyaliści z dóbr do stołu bywali zapraszani.
Z majętniejszych synów obywatelskich z okolicy spoglądało także wielu ku niej, ale ostrożnie i z obawą, żeby się nie rozmiłować, bo sierotą była bez koligacyi i dla nich mało posażną, — a naówczas rodzice nie łatwi byli w wyborze synowej.
Jeden niby co się tam najśmielej posuwał, był niejaki Prosper Mudłowski, mający wioskę dobrą, o mil dwie od Zalesia, kawaler, sam sobie pan.
Ten, zależąc od siebie, bo rodziców stracił oboje, gdyby chciał, ożenić się mógł, i zdawało się, że ma jakieś zamiary. Spostrzegła to starościna, poczęto się dowiadywać o niego, różnie ludzie mówili. Nic bardzo dobrego, nic nadto złego... A nie oświadczał się jeszcze, i milczał, tylko bywając w Zalesiu, oczyma strzelał i do panny kołując się zbliżał.
Lat miał ze trzydzieści, niczego mężczyzna, ubierał się pięknie, gospodarzył dobrze; szeptano tylko, że do kobiet miał zbyt wielką słabość, i że już z sąsiadem bodaj z tego powodu popstrzykał się, aż mu dom wymówiono. Lecz mogły to być plotki. Starosta go lubił dla tego, że go o procesach rad słuchał, a gdy się odezwał, bąka nie strzelił. Starościnaby się też może nawróciła — lecz, gdy spytała o niego panny Konstancyi, nie mogła z niej słowa wyciągnąć z czego wnosiła, że się jej nie podobał. Ile razy o zamążpójściu mowa była, panna Konstancya upewniała, że wcale zamąż iść nie myśli, i że przy swej dobrodziejce rada pozostać — ani chcąc nic innego. Jejmość jednak wiedząc, że pospolicie panny tak powiadać zwykły, nie wiele na to zważała. Mudłowski bywał, patrzał, i tak to sobie wisiało... We dworze znowu bystrzejsze oczy widzieć chciały, jakby dosyć łaskawie spoglądała panna Konstancya na Wacka Paczurę. Szeptano to sobie, choć może na odwrót się miało. Panna, jak panna, a Wacek na nią, to pewna, że ile razy mógł, a miał zręczność — patrzał jak w tęczę. Nie uszło to oczu starościny, a choć Wacka lubiła, pono się jej zdawał dla Konstancyi za małą rybą. Wyżej dla swej wychowanki okiem sięgała, a już choćby jednej wioski dobrej spodziewała się. Paczura nie miał nic, i trudno było przypuścić, aby mu co zkąd spaść miało, bo choć jest przysłowie: — kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie, — po ks. Celestynie nic się spodziewać nie było można. Zbierać nie umiał, a rozdawał tak chętnie, że prawie zawsze więcej, niż miał, rozposażał, i długi mu ciążyły. Na leśniczowstwie zaś u starosty nie wiele się było można dorobić, — ze skórek lisich...
Nie śmiał się też posuwać Wacek, i chyba oczy za niego mówiły, gdy na pannę zdala poglądał; zbliżać się nie miał odwagi, a niewiadomo zkąd i jak wyrobiła się w nim taka duma, że sama myśl, iż mógł dostać odprawę wstydliwą — trzymała go w oddaleniu. Nie przeszkadzało to przy codziennych lub przynajmniej częstych bardzo spotkaniach, wielkiej z obu stron uprzejmości. Panna Konstancya rychlej jego zagadnęła, niż on ją, czasem o coś poprosiła i w dłuższej rozmowie jakby go wybadać pragnęła...
Ale tak samo zupełnie była i z Wickiem, który się mniej od brata ukrywał i z wielkim dla niej affektem. Często też pod rozmaitemi pozorami zbiegał do starosty, najczęściej w porę obiadową, bo na obiad przychodziła starościna z Konstancyą.
Po nim łatwo było poznać, iż panna mu głowę zawróciła i starościna widzieć to musiała, ale znajdowała to naturalnem i żadnem niegrożącem niebezpieczeństwem. Śmiała się z tego po cichu, mówiąc sobie: — A ktoby też Koci nie kochał! At! zwyczajnie młodość! Kocha się, to się przekocha! — Wicek, gdyby nie to, że panna była wielce ostrożną, stałby się łatwo napastliwym; szukał zręczności zbliżenia się do niej, przysługi czynił — i śmielej spoglądał. Nie można jednak było dostrzedz ze strony panny najmniejszej oznaki pierwszeństwa, danej z nich jednemu. Dla obu była równie życzliwą, ale od obu daleko. Wicek najczęściej dowiedziawszy się, kiedy brata nie było w Zalesiu, zbiegał umyślnie naówczas, a gdy oba się razem znajdowali, zimniejsi byli, i więcej na siebie patrzyli, szpiegując się, niż na pannę. Jeden i drugi domyślał się, że w bracie miał współzawodnika — to ich widać oziębiło wzajemnie, i wielka miłość owa braterska, zmieniła się w nieufność, od której do niechęci było już blizko.
Wacek wiedział bardzo dobrze, iż nadziei poślubienia faworyty starościnej mieć nie może, przecież bratu zazdrościł, który zdawał się roić śmielej, acz i on był w tem samem położeniu. Wicek też, wiedząc, że brata ma panna częściej na oczach, niecierpliwił się tem i burzył.
To był rzeczywisty powód rozbratu między nimi, który proboszcza niepokoił, ale ks. Paczurze nie przyszło nawet na myśl, ażeby jakaś miłość przyczyną rozerwania być mogła. Gdy mu to coraz bardziej w oczy wpadało — postanowił wreszcie stryj sprowadzić do siebie obu, i albo nic nie mówiąc, wybadać ich oko w oko stawiąc, albo wprost do wytłómaczenia się zmusić.
Wiadomo, że dzień Ś. Celestyna, imieniny proboszcza, przypada d. 6 Kwietnia. Ks. Paczura nigdy ich nie obchodził, najczęściej niedopuszczając nawet, aby się dla niego ktoś fatygował, po rannej mszy wyjeżdżał do Hołłowiczów na Plebankę, i tam do wieczora przesiadywał. Wiedziano o tem w sąsiedztwie i nikt już się nie wybierał z powinszowaniem, nawet sąsiedzi posyłali wiązania i bilety; na tem się kończyło. Potem w miesiąc d. 4 Maja na odpuście na Św. Floryan, ponawiano tylko życzenia. W tym roku, ks. Paczura nie obawiając się już, aby go najechali goście, bo zwyczaju tego nie było, namyśliwszy się, napisał do obu synowców prawie w jednych słowach zaproszenie, aby mógł z nimi dzień ten przepędzić. Magdalena miała przygotować obiad nie wykwintny, do którego pieczona gęś z jabłkami dodaną była, gwoli uroczystości. Ani Wacek ani Wicek nie mogli odmówić, choć obu zbliżenie się ciężyło... Przyszli do tego zobojętnienia dla siebie, i jakiejś obawy stykania się z sobą, nieznacznie, powoli — odsuwali się, unikali siebie, i ani spostrzegli, jak im to w obyczaj poszło i ludzkie już oczy raziło...
Wacek przybył konno z Zalesia tak wcześnie, że jeszcze proboszczowi, dawnym obyczajem, mógł do mszy służyć — ale już stara owa krótka komeżka ze wstążką niebieską, której używał dawniej, jeszcze leżąca w szufladzie służyć teraz nie mogła. Mamert ją tylko pokazał, śmiejąc się, jako pamiątkę, a dał inną dłuższą, w którą przyodziawszy się Wacek, wyszedł sygnując ze mszałem na ręku...
Wicek, któremu dalej było do Borusławic, a musiał w domu wszystko sam powydawać, obroki dla koni, obiad dla czeladzi, bo się na nikogo nie spuszczał — Wicek ledwie na podniesienie podążył, i już w ławce pokląkłszy, resztę mszy świętej wysłuchał. I to mu już było przykrem, że i tu go brat wyprzedził, choć on temu winien nie był. Po mszy świętej, poszedł zaraz do stryja do zakrystyi, i całując go w rękę, przeprosił, że prędzej zdążyć nie mógł. Przywitali się z bratem milcząco i zdaleka, co Paczury oka nie uszło.
— Kawał bo drogi do mnie — rzekł Wicek, — i choć Bóg widzi, wstałem rano, ale póki się wszystko wydało i zadysponowało, choć konie raźno biegły, już na czas nie przybyłem. Na grobli w Żyznowie fura z sianem zagrzęzła i podle niej ledwie się było można przedrzeć... tak wązko...
— Nic się tak złego nie stało — odparł proboszcz, — jeszczeście w porę na przeżegnanie przybyli...
Zatem na śniadanie szli oba za stryjem, przez znajomy ów cmentarz, przypominający swawole dziecięce, przez dzwonnicę, w której głupi Bartoch podniesionemi rękami i śmiechem ich witał... przez dziedziniec, na którym stała Magda w czepcu, na ten dzień żółtemi wstęgami przystrojonym. Z gości, jak się spodziewał ks. Paczura, nie było nikogo, oprócz starego Hołłowicza, który pozbawiony będąc nadziei oglądania księdza u siebie, sam się do niego wprosił. Ten nie wiele komu zawadzał... Ks. Paczura wesoły był dnia tego, przy mszy św. jakiś duch w niego wstąpił, który mu serce rozradowywał. Przypomniał sobie wszystkie życia swojego przygody, wszystkie łaski Opatrzności, frasunki, w których został pocieszony, niedole, z których go ręka Boża dźwignęła, i przejęty wdzięcznością, patrzał wesoło na synowców, bo i tych dziwnym trafem a raczej łaską niebieską potrafił tak wychować i wyprowadzić na ludzi.
Spostrzegł jednak zaraz, że Wacek i Wicek tak się jakoś ustawili, że ich stół dzielił i jak najdalej od siebie zajęli miejsca. To go nieco zachmurzyło...
— Co to z was za poważni ludzie dzisiaj! — rzekł przy śniadaniu — ho! ho! a jak to nie dawno swawoliło się tam pod murem... i siadało pod daszkiem... Hę? Dziś się już ani do ludzi, ani do siebie tak ochoczo i raźno nie śmiejecie.
— Co jegomość dobrodziej chce? — wtrącił Hołłowicz, — a to już każdy z nich ma troski swe...
— Jakie troski? — rozśmiał się proboszcz. — Panu Bogu tylko dziękować — bo im się wiodło i wiedzie, jak rzadko komu!!! Powinniby się śmiać od rana do wieczora...
Żaden z braci się nie odezwał.
Dzień był dziwnie piękny jak na kwietniowy, słońce świeciło, powietrze było ciepłe... ptaszki śpiewały... okna nawet już tego dnia pootwierano. Kończyło się śniadanie, gdy proboszcz żartobliwie dodał:
— Na pamiątkę dawnych chwil tu spędzonych, powinniście ichmość oba ręka w rękę, pójść razem na cmentarz i pod ten daszek, aby po bratersku, po staremu pogwarzyć z sobą. Słyszę, że się teraz rzadko spotykacie, — niechby się dawna poczciwa miłość odświeżyła.
Wacek i Wicek zarumienili się oba, nawykli byli tak słuchać stryja, że słysząc to powstali, trwożliwie na siebie spojrzeli — i — zabierali się już do wyjścia...
— Rzeczywiście — ja tu jeszcze mam z panem Hołłowiczem coś do pomówienia — pójdźcie się przejść i pogawędźcie z sobą.
Tym fortelem niezbyt wyszukanym, ks. Paczura zmusił ich niemal, aby się do siebie zbliżyli. Wzięli tedy czapki porzucone u drzwi, i milcząc wyszli z izby... przeszedłszy sień, stanęli w progu... spojrzeli sobie w oczy, i nic nie mówiąc jeszcze, wolnym krokiem pociągnęli ku cmentarzowi. Szli obok siebie — Wacek patrzał na drzewa, na których pączki wzbierały, Wicek pod nogi. Koło dzwonnicy spotkali Bartocha, któremu oba, jakby jedną tknięci myślą, dobyli z kieszeni i dali po kilka groszy... Wesoły uśmiech im za to podziękował... Dalej, drożyna cmentarna była wązka, Wacek poszedł przodem, Wicek za nim. Nie odzywając się jeszcze do siebie, stanęli naprzeciw drzwi kościelnych. Ztąd już mur, kędy dawniej siadywali, widać było i ów kamień upadły, na którym się oba mieścili — krzewy osłaniające go w lecie, nie miały jeszcze liści — stały nagie, miejsce więc dobrze ztąd wpadało w oczy.
— A co? — odezwał się cicho Wicek, — czy siądziemy tam znowu?
— Dla czegoż nie! — żwawo odparł młodszy, — i owszem — chodźmy...
— Tylko to pytanie — rzekł starszy, — czy my się tam teraz pomieścim oba?...
— Spróbujmy — zawołał Wicek... i ruszył przodem ku kamieniowi...
Wicek siadł pierwszy, ale na samym rogu, Wacek na drugim, obu nie było bardzo wygodnie, lecz widocznie unikali zbliżenia się i otarcia o siebie, bo środkiem dość miejsca zostawało.
— Mnie się widzi — odezwał się Wicek, zbierając na odwagę, — że stryj nas tu umyślnie posłał — bo mi kilka razy dawał do zrozumienia, że mu to nie w smak, iż my z sobą nie żyjemy...
Wacek spojrzał i zdał się zamyślać.
— To trudno — rzekł nieco zmięszany, — kiedy z nas każdy gdzieindziej, i ma co do roboty...
— Pewnie — podchwycił Wicek, — mnie gospodarstwo zajmuje czasu dużo, a wam około lasów objażdżki... Jam temu nie winien.
— Juścić i nie ja — powtórzył Wacek... — Co innego gdyśmy dziećmi byli...
— A! tak — co innego, — począł Wicek... — jak tu się koło tego muru w piłkę grywało... pamiętasz?
Westchnął Wacek... Zamilkli.
— Prawdą a Bogiem — rzekł młodszy, — mógłbyś do mnie, objeżdżając lasy, czasem wstąpić. Wiele to razy tak było, żeś u leśniczego pod nosem moim popasał, a mnie minął.
— Ot ja nie wiem, czy się to kiedy wydarzyło — zamruczał Wacek, — może być, alem pewnie spieszyć musiał.
— E! e! — zaczął Wicek, — mówmy prawdę, nie chciało ci się.
— No — a uderz się w piersi, — odezwał się starszy. Bywasz często, o! i bardzo często w Zalesiu, a czy kiedyś się tak wybrał, żebyś mnie tam zastał!
— A jam temu co winien! — wykrzyknął Wicek.
— Gadaj zdrów — jakbyś to nie wiedział, kiedy mnie można znaleźć, — mówił Wacek; — jać przecie mam dni moje, w których objeżdżam lasy.
Wicek ramionami ruszył.
— Dosyć, że jakoś się nam spotykać codzień trudniej, — rzekł. — Ludzie to nawet uważają, że my siebie unikamy — ale — jam nie winien.
— Ani ja — ani ja — przerwał starszy...
— A któż? — zagadnął Wicek...
— Albo ja wiem mruknął drugi.
I siedzieli znowu jakiś czas w milczeniu, spoglądając w prawo i lewo... W prawo, chmura wróbli unosiła się z krzykiem nad zaroślami i staremi krzyżami, w lewo, dwie sroki na mur wlazłszy odpowiadały im wołaniem szyderskiem.
— Wyście nawet gospodarstwa mojego nie widzieli prawie, — odezwał się wreszcie Wicek, — a słowo daję mógłbym się pochwalić. Starosta, jak ostatnią razą zajechał do mnie, nie mógł dworku poznać i zabudowań... Tak go to zdziwiło, że na dzierżawce tyle sobie pracy zadaję, iż chyba na gniazdo kwilę. A no — dalipan, nie byłbym od tego! Rozśmiał się Wicek i spojrzał na brata. Wacek siedział pochmurny długo.
— A czemuż nie ma to być, — rzekł cicho, — powinszuję.
— A wam się to też nie śni? — odparł Wicek, — boć to pono po starszeństwie iść powinno...
— O! ja o tem nie myślę, — odezwał się Wacek, — z czem? jak? którażby mnie zechciała? żeby zostać panią leśniczyną i mieszkać ze mną na folwarku! Ani mi to w głowie... Wyście sobie lepszą cząstkę obrali, łacniej panią dzierżawczynię znajdziecie...
— Nie byłbym od tego, byle po myśli. — Dalipan — śmiejąc się mówił Wicek i przysunął nieco do brata. — No, — co mam się z tem taić przed wami? Pamiętacie ten dzień, gdyśmy to stojąc za szpalerem, pierwszy raz piękną Kocię z kwiatkiem w ręku zobaczyli? od tego czasu, Bóg mi świadek, na chwilę mi ona z myśli nie wyszła — pokochałem się w niej — kocham. Albo się z nią ożenię, albo z żadną!
Wacek pobladł, drgnął, spojrzał ostro na brata i rozśmiał się sucho, szydersko...
— Na zdrowie waszeci! — zawołał. — Ale — zapewne! Nic złego ci się zachciało! Patrzajcie, jak wysoko sięga myśl i ochota! Zapewne! Panny Konstancyi byś za żonkę pragnął!! Czemu nie! czemu nie!
— Albo co? — rzekł zarumieniony mocno Wicek, — a cóż to znowu tak niedostępnego? Księżniczka udzielna czy królewna? Miły Boże! Taka sierota jak i ja...
Ruszył mocno ramionami i wstał, ale pomyślawszy nieco usiadł znowu.
— Co ci się roi! — rzekł z goryczą, — czyż nie widzisz, co dla niej starościna ma na myśli? Durzysz się nadaremnie, boć to na dłoni, że z tego nic być nie może..
— Albo — albo, — odezwał się Wicek, — zobaczymy. Gadajmy otwarcie, co tu mamy sobie mydlić oczy? Wybyście mnie chcieli odstraszyć, bo wam się samemu jej chce! Niby ja tego nie wiem!
Z zaognionemi oczyma zwrócił się ku bratu Wacek, i rzekł popędliwie:
— A no, tak! tak! nie puszczę! Pewnie że ją nie mniej kocham i adoruję od tej samej godziny co i ty. Zapierać się nie będę, tak jest! Ale ani ona moją, ani twoją nie będzie... Nie będzie! powtórzył z boleścią.
— Gadajmy spokojnie, — odezwał się Wicek, — otośmy już zyskali, że między nami clara pacta... Wiedziałeś ty o mnie, wiedziałem ci ja o tobie... Juści się o pannę bić nie będziemy, kiedy, jak mówicie, obu nie chce...
— A żadnemu z dwóch jej nie dadzą, choćby i chciała, — dodał Wacek. Co to gadać daremnie! Ona od siebie nie zależy, starościnie wszystko winna, a pani dla niej wymaga wiele.
— No — jakeś mój brat, — zerwał się Wicek żywo, — jakeś brat, i jakeś poczciw, mów otwarcie. Kocha ona ciebie? Gadaj prawdę jak na spowiedzi. — Serce mi pęknie, — niech pęka — ale Bogiem się klnę, nie mruknę i ustąpię...
Z podniesioną głową słuchał Wacek brata uważnie, mieniła mu się twarz.
— Tyś poczciwszy odemnie, — rzekł wyciągając rękę, którą Wicek pochwycił i ścisnął. Bóg zapłać, — klnę ci się na wszystko — czy ona mi sprzyja, nie wiem... Nie wiem.
Westchnął spuszczając oczy.
— Albo ja ją rozumiem? — mówił, — jużci dobrą jest dla mnie, ani słowa. Są takie dni, że spojrzy, zagada, serce poruszy — zdaje się — któż ją wie, może i dobrze życzy... Przyjdzie drugi dzień, stroni, nie odezwie się, jakby nie widziała... Człowiek na przemiany desperuje i szaleje — a nie wie nic.
— A! — zawołał Wicek, ręce łamiąc, tak jest i ze mną! Nie wiem do dziś dnia, czym jej miły, czy wstrętny... ale to wiem, że czy tak jest, czy owak, ja jej kochać poprzestać nie mogę — bo — bo nie mogę! — wybuchnął — bo nie mogę...
— Toć i ze mną, — dodał Wacek smutno, — a żebyśmy dla niej mieli sobie przestać być braćmi — niechaj tego ludzie nie mówią!! Wszystkoć to daremne. Ona nie dla nas... ani dla mnie, ni dla ciebie... Ja to wiem, że z inną żadną, choćbym sto lat żył, nie ożenię się. Tak mi Boże dopomóż.
— Jam to sobie dawno powiedział, i poprzysiągł — mruknął Wicek... I dobrze, żeśmy się tu rozmówili otwarcie, jak na braci przystało, nie miej ty mi za złe affektu mojego, tak jak ci twego nie biorę za złe — ani ty, ani ja nie winniśmy... Przeznaczenie!
W milczeniu ręce sobie znowu podali i ścisnęli.
— Dziwna dziewczyna! — mówił Wacek, — widuję ją częściej od was; a nie rozumiem... Mieni się jak pogoda, choć niby zawsze jest jedna... W tych samych oczach na przemiany mróz i skwar, — światło i ciemność...
— Może ona kogo innego miłuje? — westchnął Wicek.
— Myślicież, żem ja nie śledził i nie badał? — przecież mi o to szło bardzo, żebym pewnym nie był. — Jako żywo! niema nikogo! Kogóżby miała znowu ulubić, czy nie Mudłowskiego, który wąsa kręcąc wzdycha do niej — myśląc, że ją wioską skusi? Na Mudłowskiego i patrzeć nie chce. Starościna z biedyby go może i forytowała, choć o nim brzydkie rzeczy gadają, boć nie darmo mu dom w Zaparkach wypowiedzieli... Zresztą kto? niema nikogo.
Nie mówił nic Wicek, brat po chwili kończył.
— Patrząc jej w oczy, nieraz myślę sobie: gdybym ja też mógł widzieć, co one gadają? Spojrzę raz, przysiągłbym, iż mówi: Sprzyjam Waszeci. — Ledwiem to schwycił, ledwie pomyślał, już z nich co innego się odzywa: — Co waćpan sobie myślisz? A to pięknie? Ani mi waćpan w głowie!! Zdaje się jakby ledwie się przyznawszy, zawstydziła się i rewokowała.
— Toż i ze mną, słowo w słowo — westchnął Wicek.
— Jawna rzecz, — dodał starszy, — że kiedy obu jedno mówi, obudwu z nas chyba nie chce...
— Albo ja wiem! — dodał Wicek... I wy i ja szalejemy za nią, a to dziewczyna jak lód — żeby człek konał, jej się usta nie rozwiążą!
Zwierzeniom tym nie byłoby końca, bo bracia teraz ochoczo się sobie spowiadali, znowu do dobrej przyszedłszy zgody, i oba również się czując biedni, gdyby proboszcz, który już był o nich niespokojny, nie pociągnął na cmentarz za nimi. Zobaczywszy ich zdala na tym kamieniu, obok siebie siedzących znowu w dobrej zgodzie i porozumieniu, a tak żywą zajętych rozmową, rozrzewnił się starowina, Bogu dziękując, i nie byłby im przeszkodził do dalszej rozmowy, gdyby za nim Magdalena z rozpuszczonemi już czepca wstęgami nie przywlokła się.
— Jezu ty mój miłosierny! na spacer acaństwo się wybrali, kiedy obiad już gotów i gęś się zesmali na niwecz...
— Dawajcież wazę, dawajcie, — odezwał się ks. Paczura, ja ich pościągam zaraz.
I podszedł wolnym krokiem ku murkowi zdala wołając.
— Mości panowie — gęś się przepiecze... Proszę do stołu...
Twarz mu się śmiała... Nie wiele kroków uszedłszy, słaby staruszek już, że na dworze było ciepło, potniał i czoło sobie ocierał, ale w duszy też ciepło mu było... i Bogu dziękował, że mu się jego poczciwa strategia tak szczęśliwie udała.
— Chodźcie ichmość pożywać, co Bóg dał, — powtórzył z uśmiechem... Podajcie mi ręce z obu stron i prowadźcie, tak prędzej staniemy u celu, bo pod waszą opieką raźniej będę suwał nogami...
Wacek z jednej, Wicek z drugiej strony pospieszyli mu podać ręce — twarz starego promieniała. Patronowi swojemu dziękował, że mu dał myśl szczęśliwą i skutek jej tak pomyślny...
Zdala Hołłowicz, który się sam jeden pozostał w wielkiej izbie, gdy na rozkaz proboszcza pospieszono z wazą, która już na stole stała, wyszedł oznajmić o tem.
— Księże proboszczu dobrodzieju — Hora canonica! Wazę przyniesiono... czekam sam jeden...
— Idziemy! jak widzisz, — rzekł ks. Paczura, — a raczej ja lecę, niesiony na rękach tych dwóch podpór mojej starości. Z nimi się tak lekki czuję, jakbym istotnie miał ulecieć...
Weszli tak na probostwo... Hołłowicz, który starszą swą córeczkę, lat już osiemnaście mającą, zażywną kwoczkę, rumianą, gadatliwą, śmiejącą się, swawolną, wielką miał ochotę wydać za jednego z synowców proboszcza — schwycił assumpt do dalekiej ku matrymonialnym widokom przymówki...
— Jeszczeby jejmości dobrodziejowi lżej i weselej było, gdyby szanowni jego synowcowie, pomyśleli o zagospodarowaniu się po bożemu. Taż to ichmość dobrze pod wąsem, wartałoby o gniazdkach pomyśleć.
— Człowiecze! — zakrzyknął ks. Paczura wesoło, — a to mi dopiero zaśpiewałeś. Ho! ho! nie psujże mi młodzieży, będzie na to czas! będzie. Niech-no pierza wprzódy na gniazda przyzbierają! niech pracują! Nasi dziadowie dopiero się szpakowaciejąc żenić byli zwykli.
— A od czegóż przysłowie, — przerwał Hołłowicz; — kto rano posiał i wcześnie się ożenił, nigdy nie żałował?
— Przysłowie inaczej mówi, — poprawił proboszcz, bodaj w Rysińskim go, czy w Knapskim kiedyś weryfikowałem, — kto rano wstał, wcześnie posiał i za młodu się ożenił, nigdy nie żałował. A wiesz asindziej, jak się to tłómaczy? — oto żebyście rano wstawali i sieli wcześnie — co się zaś tycze ożenienia — zachowajcie młodość i czystość serca, zawsze z niemi choć pod siwym włosem ożenienie będzie młode!
— Jak mi pan Bóg miły, rzekł łapczywie zupę zajadając Hołłowicz, — ks. proboszcz ze swoją dyalektyką zawsze mnie w mysią dziurę zapędzi... No — niech sobie będzie, jako chce... Ja wiem, żem za młodu się ożenił, bo mi się był ledwie wąs wysypał, nie żałowałem tego. Niech jej Bóg świeci — mojej nieboszczce, drugiej takiej nie ma i nie było na świecie.
Wnet rozmowa, gdy proboszcz sam nalał na ten dzień wyniesionego z pod klucza wina i kieliszki się wypróżniły, żywszą się stała. — Hołłowicz ją szczególniej dykteryjkami podsycał, choć nie były pierwszej świeżości i doboru... Wacek i Wicek uśmiechali się także...
Z gęsią razem, która ani niedopieczoną ani przepieczoną nie była — Hołłowicz podniósł się i zdrowie ks. proboszcza wychylił. Chłopcy przyszli stryja w rękę pocałować... a że stara Magdalena stała jeszcze w progu, nalano i jej kieliszek, który, ściskając za kolana ks. Celestyna, po kropelce wysączyła.





Właśnie nadchodził ów odpust w Borusławicach, d. 4 Maja, na który zwykle synowcowie dla posługi stryja zjeżdżali i dla nabożeństwa — gdy jednego dnia, starosta kazał do siebie powołać Wacka w pilnym interesie.
Wiek wcale pana Sniehoty nie utemperował w zapale procesowym, owszem, z latami zdawał się stawać jeszcze zapamiętalszym pieniaczem, jakby się obawiał, że już mu czasu nie stanie na to, co rozpoczynał. Toczył na ów czas proces z Sanguszkami, o jakąś zastarzałą pretensyę nabytą, przelaną przez familię, która się nigdy z niej grosza wziąć nie spodziewała. Zastarzałą tę sprawę wziąwszy na siebie starosta, obrachował się z alterum tantum, kosztami, rachunkami, miał niby wyzyskać krocie. Sanguszkowie, ludzie spokojni, już chcieli odczepnego dać kilkadziesiąt tysięcy, ale o tem ani chciał słuchać.
— Zapewne! — rzekł, — nie wykręcą mi się sianem te magnaty! Nie boję się ich prepotencyi, choć wiem, że mają swoich deputatów w trybunale. Ja też nie wypadłem sroce z pod ogona, i przyjaciół znajdę. Mają oni grosz, mam i ja go... Zagramy tedy od acana do acana, a obaczymy komu tuzy usłużą!!!
Tym czasem gdy przyszło do zregestrowania i spisu dokumentów, z rozpatrzenia się w nich luka się w nich okazała. Jawnie i oczywiście fascykuły dwa czy trzy u przeszłych posiadaczy przez kogoś ściągnięte zostały; nie dziś ani wczora się to dokonało.. Starosta miał niezmierny spryt w dochodzeniu dróg, jakiemi papiery chodziły, albo chodzić mogły. Rozumując — ille fecit cui prodest, trafiał zawsze szczęśliwie na podchwycone akta i nieraz mu je się udało wyszukać. Teraz też, znając dawne familijne stosunki, czuł, że papiery u sukcessorów rodziny Matuskich na Podlasiu znajdować się, ni fallor, były powinny...
Utkwiło mu to tak w głowie, że gdyby na jedną nogę nie był zasłabł i nie dostał obrzęklizny takiej, że ją obwiniętą na stołeczku trzymać musiał — byłby sam zaraz siadł do powozu i po te papiery zaginione, w świat wyruszył.
Szło bardzo o to, ażeby się całe staranie i poszukiwanie nie rozbębniło po świecie, aby zręcznie papiery dobyć pod pozorem genealogii i nie dać z siebie wziąć haraczu.
Kogo tu posłać? Wacek mu się zdawał najroztropniejszym i najwłaściwszym do tego. Powołano Wacka...
— Kochany mój Paczuro — odezwał się starosta, zobaczywszy go we drzwiach, — jeżeli ty pana Boga kochasz, usłuż mi... Dam ci konia z rzędem — bez żartu... Patrz, jak mi noga nabrzękła, nim się odsmaruję, a odejdzie, periculum in mora.
Począł mu tedy tłómaczyć, o co szło... i jak miał starać się o to... Wacek słuchał pilno. Kazał mu wysłuchane powtórzyć, powtórzył Wacek...
— Siadaj na bryczkę — rzekł, — weź grosza, ile potrzeba, wybierz się przystojnie, na drogę nie żałuj sobie, — ruszaj zaraz... wracaj prędko — a bez papierów mi się nie staw... bo cię znać i widzieć nie chcę.
— Żart na bok, — choćby je z pod ziemi wygrzebać przyszło, to mi ich potrzeba.
Tak zagadnięty Wacek, pomyślał nieco, do pana Boga westchnął... i po południu w drogę wyruszył.
Już jak mu się tam w niej działo, opowiadać nie będziemy, bo to do rzeczy nie należy, dosyć że do Matuskich przybywszy, którzy około Wisznic mieszkali w kącie zapadłym, gdy dla rozwiedzenia się lepszego, do karczmy zajechał — od arendarza dowiedział się, iż właśnie we dworze obchodzono wesele starszej córki, która za Litwina jakiegoś wychodziła.
Karczma była pełniusieńka ludzi gościnnych ze dworu przybyłych, i wozów a bryczek, na które już nie było miejsca w folwarku. Zgryzł się tem mocno Wacek — trafił, jak kulą w płot właśnie. Gdzież tu się było dopytać? jak doczekiwać?
Jeszcze stał przed karczmą tak zadumany, co z sobą pocznie, — a arendarz oparty o bryczkę badał go, bo to tam w tej okolicy gość z daleka, i nieznajomy, był rzadki — gdy odedworu podjechał syn gospodarza młody Matuski, aby zadysponować coś Żydowi, i zetknął się z Wackiem.
— Co? jak? kto? ciekawość go wzięła, zkąd tu w taki czas nieznajomy się trafił. A że wesele już drugi dzień trwało i młody Matuski był dobrze podchmielony, w złocistym humorze, wnet się do bryczki przyparł...
— Aresztuję waćpana, miły bracie — zawołał, — ktośkolwiek jest, nie pytam, u nas na Podlasiu prawo takie, kto w wesele wpadł, ten się z niem weselić musi, nic nie pomoże. Zabieram was do dwora! Tak mi Boże dopomóż, choćby konie gwałtem wyprzęgać przyszło...
Paczura mu się przedstawił, — a tego mu trzeba było, aby go przyaresztowano. Więc u arendarza wyprosiwszy izbę, którą od bachurów uwolniono, tłomoczek kazał zanieść, wymył się, odział, wyświeżył, najlepsze odzienie wziął, i z Matuskim, który już nie puszczając czekał nań, puścił się do dworu...
Dwór był stary, koszlawy, niepozorny, pod słomą, ale w nim świeciło we wszystkich oknach, dymiło ze wszystkich kominów, wrzało i gotowało się, już nie dojeżdżając do niego, słychać było basetlę, a bliżej całą muzykę i cymbały.
Okna stały pootwierane, a wewnątrz widać było wywijające pary i starych z kielichami do góry podniesionemi. Ścisk był ogromny, w sieniach pełno, ganek jak nabity, w nim latarnie dwie ze stajni pożyczone, słabo oświecały kielichujących sąsiadów. Za dworem palono z moździerzyków na wiwat!
W dziedzińcu nawet, czeladź na trawie pląsała, korzystając z muzyki, która przez okna otwarte wybuchała na podwórze... Chwilami wśród tej wrzawy, podnosiły się krzyki jeszcze silniejsze nad nią, nad muzykę i moździerze... Wiwat!.. Zdało się, że domostwo stare rozsadzą...
Był to już, jakeśmy mówili, dzień wesela drugi, wszyscy pod hełmem, rozohoceni, humory królewskie, serdeczności takie, że jak się w ganku wzięli ściskać przyjaciele, oba się na ławę walili. Dopieroż śmiech... W prawo w salce, widać było beczkę węgrzyna, na widełkach stojącą, z której raz w raz napełniano gąsiorki, a drudzy wprost do niej szklanki przystawiali...
Choćby człowiek żelazny był albo marmurowy, gdy w taki popadnie kipiątek — cztermaby go literami nazwać trzeba, żeby nie poczuł w sobie ducha i żeby się nie rozgrzał..
Wacek jeszcze jak żyw, w opałach takich nie bywał — gdy go Matuski na ganek wprowadził, — nie pytano ni kto, ni co, ni zkąd, gospodarz ojciec, człek jak baryła, czerwony, przystąpił doń z kielichem i naprzód zdrowie jego wychyliwszy, — począł go konwinkować.
— Niesprawiedliwośćby się nam stała, a równości szlacheckiej krzywda, gdybyś asindziej nie wyrównał się z nami, co najmniej kieliszkami trzema. Jakem poczciw, za kołnierz wyleję — a zechcesz się bić — no — to stoję...
Wacek wypił, węgrzynek był lekki i połykać się dawał dobrze, a on głowę miał nie dla proporcji... więc nuż go sobie z rąk podawać, aby tak godnego obywatela wyściskać. Myślałby kto, że go od wieków znali... Ale co tam — kość z kości! Szlachcic prawy... za kołnierz nie wylewa... Zaczęto go kochać niezmiernie...
— Wpadłszy między wrony, krakaj jak i ony! — mówił sobie Wacek.
Wzięli go z ganku do tańca, a że żwawy był i chłopak urodziwy, tu go znów porywano i musiał wszystkie panie w ręce całować, a mało z którą nie przetańcować.
Kobiety także nie bardzo dopytywały, kto go rodzi i zkąd, bo mu z twarzy dobrze patrzało i raźny był; a słowa mu nie brakło... Caluteńką noc porwany tak w czarodziejskim owem kole spędził, jedząc, pijąc, tańcując, śmiejąc się, ściskając, i nie mogąc prawie oprzytomnieć, co się to z nim działo..
Gdy dzień się zaczął robić, pozamykano okiennice i dotańczono do słońca. Naostatek nóg zabrakło, ci co pili pospali się w ganku, młody Matuski litość mając nad podróżnym, zaprowadził go do szopy na siano, gdzie już dery i kilimki były posłane — i tu na spoczynek legli. Czas było. Na Wacku koszula choć wykręcać mokrusieńka, a pot się z czoła lał... Młodemu jednak z tem i zdrowo i dobrze... Padłszy na siano, zasnął kamiennym snem — do południa.
Wstali dopiero do wódki i przekąsek, bo po hulatyce — kieliszek wódki i ogórki kwaśne naówczas uważane były za najlepsze lekarstwo. Nie od rzeczy bywał i bigos, gdyż siły wyczerpane krzepkiego pożywienia wymagały. Jedli też wszyscy tak uczciwie i sumiennie, że wkrótce na stole nic nie było, a muzyka iterum iterumque do przerwanego tańca wabiła, i Matuski już w pierwszą parę polskiego prowadził starą podkomorzynę...
Wacek tego dnia po spędzonej nocy w gronie miłych gości, był już tu jak w domu. Znał wszystkich z twarzy, uśmiechały mu się panie, choć prawdą a Bogiem, połowa osób nie wiedziała, jak się nazywał, połowa wiedząc zapomniała, a on, oprócz gospodarza i jego rodziny, nikogoby był nazwać nie umiał.
Dzień ten trzeci jakoś był spokojniejszy, wszyscy się pomęczonemi czuli. Wacek też ze starszemi siadł w ganku na ławie. Stateczny jakiś bardzo człek, podżyły już, z podbródkiem długim, czoło ogromne, wąs spuścisty, który głaskał ciągle — siedział obok niego. Rozmawiali o różnych rzeczach — podobali się sobie wzajemnie, aż ów sąsiad o nazwisko i procedjacją go zagadnął.
Powiedział mu o sobie Paczura, nie tając kim był, ani się zbyt panosząc... Ten też wzajem mu się zarekomendował, jako — pan Benedykt Rewnowski.
Wacek aż poskoczył: — Co? Rewnowski?
Obraził się niemal sąsiad. — A cóż to znów moje nazwisko asindzieja w taki podziw wprawia. — Czyż go to nigdy w życiu nie słyszał?
— Przebacz mi pan, — rzekł Wacek, — obrazy w tem nie ma — ani go to dziwić powinno; właśnie że mi to nazwisko znane jest, dla tego mnie, gdym tu je spotkał, tak zdziwiło.
— O la Boga! — odezwał się sąsiad. — a gdzieżeś to asindziej Rewnowskich spotkał — boć o ile wiem, Rewnowskich herbu Równia, nie ma więcej ino ja jeden jedyny... Miałem brata, ten się nieszczęśliwie ożenił, majętność stracił, żonę słyszę odumarł, a ta z córką, już temu lat kilkanaście będzie — podziała się, i jak w wodę wpadła, cośmy się naszukali, śladu nigdzie nie znaleźliśmy. Tem nas to bardziej obeszło, że nam samym z jejmością Bóg, co dał dziatek, to pozabierał...
Mówiąc to patrzał Wackowi w oczy...
— Ile lat temu, jak bratowa pańska z owem dziecięciem zniknęła? — zapytał.
Obliczał na palcach Rewnowski, niezmiernie zaciekawiony pytaniem.
— A niewiadomo panu, jak na chrzcie było imię owej córeczce? — dodał Wacek.
— Jak nie ma być wiadomo, kiedym metryki o to wertował! — rzekł sąsiad... Imie jej było Konstancja...
Paczura w ręce uderzył, i za głowę się pochwycił.
— O cudowne zrządzenie! — zawołał, — ja znam synowicę pańską...
Zerwał się Rewnowski za ramiona go chwytając. —
— Zbawco ty mój, dobrodzieju! mów! gdzie? jak!
I nie czekając odpowiedzi, począł na cały głos wołać:
— Jejmość! Jejmość! Basieńku!
Mimo wrzawy, głos ten widać doszedł do powołanej, i wbiegła niespokojna w ganek kobiecina, małego wzrostu, otyła, z jasnemi włosami, nie młoda, ale jeszcze rumiana i świeża, z twarzyczką o drobnych rysach, i nosku zadartym, który niegdyś bardzo być musiał wdzięczny.
— Co mój aniele? — co? — poczęła wołać.
— Basieńku! złoto moje! Cud, ten oto pan... jakże..? Paczura — zna naszą synowicę zaginioną, Kostusię Rewnowską.
Oboje przypadli do Wacka: — A mów! a zlituj się!
Nie ręcząc tedy za nic, całą historyę panny Konstancyi, tak jak ją nie jeden raz z ust samej starościny słyszał, opowiedział Wacek — i dopiero mu teraz na myśl przyszło, że wprawdzie sierocie mogło to przynieść szczęście, ale nieochybnie ją od niego oddalić.. Ścisnęło mu się serce, ale już nie było co czynić, tylko dociągnąć z opowiadaniem do końca. A tu i inni cisnąć się zaczęli, i tumult powstał do koła, bo sobie tę historyą cudowną z ust do ust podawano.
Stary Matuski wziął z tego assumpt do kielicha, za zdrowie państwa sęstwa Rewnowskich i ich synowicy. Nie było już najmniejszej wątpliwości, iż to dziecię zaginione w wychowanicy starościny znaleźć się miało. Wacek jednak czynił tę uwagę, że niemało już familii poszukiwano, że właśnie w tych stronach o nią dopytywano, i że starania były nadaremne.
— To źle nas szukali, — rzekł sędzia, — a do tego dodać trzeba, że w zapadłym kącie mieszkamy, i gdyby istny fortuny kaprys nie przyniósł tu oto właśnie na te dni waćpana, pozostała by ona sierotą, a my bez wieści o niej.
Umówił się zaraz Rewnowski, iż sam miał z Wackiem jechać do starostwa Sniehotów, a gdy w nim przyjaciela sobie pozyskał Paczura, nie wahał się już wyznać przed nim, z czem tu jechał, rady prosząc i pomocy.
Sędzia był człowiekiem bardzo rozumnym i w obywatelskich sprawach biegłym, nakazał tedy Wackowi milczenie, i sam się z Matuskim o to mówić podjął, ręcząc, że, jeśli papiery są, to je mieć będzie. Trzeba jednak było pochmiele weselne przeczekać i jeszcze z państwem młodem przenosiny odbywać.
— Na to już nic nie pomoże, — dodał sędzia, — kiedyś grzyb, leź w kosz, trafiłeś na wesele na Podlasiu, tu ci nie darują, musisz dopić i dojeść, co należy, bo by się ludzie za pokrzywdzonych uważali.
Stało się, jak pan sędzia Rewnowski powiedział... Całe towarzystwo prosto ztamtąd, gdy już ostatnia beczułka węgrzyna z lagrem była dopita, ruszyło na przenosiny.
Pan młody nie chciał się gorzej od teścia pokazać, więc pito de noviter repertis. Węgrzyn lekki niczem by był, ale tu trafili na stare miody, tak zdradzieckie, że szły do ust jak ulepek dziecinny, pił każdy chętnie, bo mu smakowało i do głowy zaraz nie szło — a gdy przyszło wstawać, nogi były jak popodcinane.
Historye się więc tu działy, bo po tych miodach ludzie spali dwadzieścia godzin, niektórzy jak bobaki, a gdy się przebudzili — dziwna rzecz, głowy mieli lekkie, żołądki gotowe do jadła, i czuli się jakby cudownym lekiem orzeźwionemi.
Jednak w powtórnem starciu z temi butelkami ostrożniejsi już byli, i z respektem małemi kieliszkami cmoktali. W drugim tygodniu dopiero Rewnowski mógł przystąpić do interesu swojego klienta. Poszło gładziuteńko. Matuski wydawszy córkę wedle myśli, był bardzo szczęśliwy, papierami więc staremi wygodzić miłemu gościowi rad był serdecznie. Poczęto szukać w szafie — i osobliwem szczęściem, owe fascykuły braknące, takiemi samemi tasiemkami powiązane jak u starosty, znalazły się od razu... Matuski śmiejąc się ofiarował je, dodając:
— Szczęście, że ich pod placki nie użyto, — bo na nie kolej była nie daleka, a dla mnie najmniejszej wagi nie miały...
Tak wyprawa ta na Podlasie, nieco z powodu wesela przeciągnięta, skończyła się tryumfem dla Wacka z jednej strony, z drugiej niepokojem. Rewnowski go już nie odstępował, umówili się tylko, aby naprzód na probostwo do ks. Paczury zajechał, i tam pozostał, dopóki by Wacek nie uprzedził starościny i panny Konstancyi, dla uniknienia zbytniego wzruszenia. Na to zgodził się sędzia, i po dosyć śpiesznej podróży, około południa (było to jakoś w połowie Maja) — stanęli w Borusławicach.
Ks. Paczura, który już o Wacka był niespokojnym, bo i starosta się niecierpliwił, słał a dowiadywał się, czy o nim słychu nie było — powitał go nadzwyczaj uradowany. Rozumie się, że i gościa nieznanego, swoim zwyczajem, przyjął sercem całem. Cóż dopiero, gdy się dowiedział, co to za gość był i co on wiózł z sobą.
Z podziwienia wyjść nie mógł, nad osobliwem zrządzeniem Bożem.
Sędziego tu zostawiwszy, Wacek nie mając czasu odpoczywać, natychmiast proboszczowskiemi końmi pobiegł do Zalesia.
Starosta dowiedziawszy się o nim, byłby z niecierpliwości wyszedł naprzeciw, gdyby go obrzękła noga nie zatrzymywała. W progu zobaczywszy Wacka, ani witał, wołając tylko: Są papiery?
— Są!
— A toś mi łepski! — krzyknął starosta, — dawaj — co żywo...
Nie pytając, ani jak je dostał, ani dla czego tak długo bawił, ani o nic więcej, stary natychmiast okulary nałożył, i drżącemi rękami schwycił fascykuły, które szczęściem przy sobie miał Wacek. Już po tasiemkach poznał, że były z tej samej kancellaryi, i to go rozradowało... począł przerzucać żywo rękami, które mu się z radości trzęsły... lice mu się rumieniło — szczęśliwym był na chwilę.
— Jak mi Bóg miły! złotym jesteś człowiekiem! Konia z rzędem mieć będziesz... i jeszcze coś w dodatku.
Wacek począł się tłómaczyć, iż zabawił długo z powodu wesela, i opowiadać gradatim, jak do papierów przyszedł. Zdało mu się to najlepszym sposobem przygotowania starosty do drugiej nowiny, niemniej niespodziewanej od zdobycia papierów. Starosta słuchał dość roztargniony, ale gdy przyszło do poznania się z Rewnowskim w ręce plasnął, i począł na cały głos wołać:
— Jejmość! jejmościuniu!
Pani starościna siedząca aż w trzecim pokoju, posłyszała i przestraszona nieco nadbiegła, myśląc że się, uchowaj Boże, co stało. Zobaczywszy Wacka, trochę się uspokoiła.
— Mów ab owo, — zawołał starosta — mów.
Wacek znowu rozpoczął opowiadanie.
Słuchała go jejmość poruszona... Nazwisko usłyszawszy, krzyknęła zlekka i przeżegnała się, widać było, że ją jakaś trwoga ogarnęła. Nie wiedziała, czy się cieszyć czy płakać, boć najukochańszą wychowanicę swą, którą jak dziecię miłowała, utracić miała. — Pobladła, spuściła oczy, milcząc odmawiać się zdawała jakąś modlitwę...
— Nie powiem, żebym ja waćpanu za to odkrycie była wdzięczną, — odezwała się, — ale Bóg tak chciał, by sierota znalazła rodzinę... a ja żebym miała zręczność ofiarę dopełnić...
Zamyślona, przeszła parę razy po pokoju. — Chodź waćpan, — odezwała się do Wacka — sam jej to opowiesz, ja nie mogę.
Łzy z oczów jej płynęły, płakała rzewnie. Szedł Wacek posłuszny, zmuszony po raz trzeci powtarzać swoją przygodę. W pokoju starościny siedziała panna Konstancja u krosien. Nim do niego weszli, jejmość starannie oczy otarła i od progu odezwała się:
— Oto pan Paczura z drogi powraca — posłuchaj no Kociu, kogo on tam spotkał i co mu się trafiło. Może to i ciebie obchodzić będzie.
Panna Konstancja zarumieniona, patrzała na starościnę i wchodzącego, któremu głową skinęła.
— A cóż to się mnie tyczeć może! — odparła po cichu i obojętnie.
Wacław usiadł nieco zdala — drżał... Myślał, co przynosi z sobą i z ust mu nie szły wyrazy. Pani starościna czekając stała.
— Mów waćpan... tak, czy owak, powiedzieć przecie potrzeba.
Na pół cicho wymówione wyrazy, doszły widać uszu panny Konstancji, która pobladła. Teraz ją to dopiero uderzyło, że coś istotnie jej się tyczącego mógł przywieźć Wacek. Zlękniona wstała od krosien. On milczał.
Tym razem nie chciał już wchodzić w szczegóły, i rzekł po namyśle.
— U państwa Matuskich wypadkiem spotkałem się z panem Benedyktem Rewnowskim, który dowodzi, że jest stryjem pani.
Panna Konstancja słuchała, jakby nie wierzyła uszom.
— Ja! miałabym na świecie krewnych? — zawołała, — stryja? Ale czyż to może być?
— On sam to przyznaje, — odezwał się Wacek, — a tak mu pilno było poznać panią, że ze mną razem przyjechał. — Zostawiłem go na probostwie w Borusławicach.
Stała Konstancja niema, spoglądając to na mówiącego, to na starościnę, aż w końcu do nóg się jej rzuciła.
— Dobrodziejko moja, — odezwała się płacząc, — nie wiem, czy mam stryja, ale w tobie znalazłam matkę, i dla mnie ty nią być nie przestaniesz nigdy...
Spłakały się obie... Więcej smutku, niż radości to przyniosło. Wacek naówczas oświadczył, iż sędziostwo Rewnowscy byli bezdzietni, majętni, wielce na Podlasiu poważani ludzie — i że to znalezienie familii za szczęście uważać się mogło.
— Mój Boże! ale oni mi ją zechcą odebrać, wołała starościna — a co ja bez niej pocznę...
Panna Konstancja równie poruszona płakała. Obowiązki względem rodziny i poszanowanie dla tych, co ją reprezentowali, takie naówczas było, że sprzeciwiać się oddaniu synowicy stryjowi, i przeczyć mu do niej praw nikt nie mógł ani pomyśleć.
Niemal z wyrzutem spojrzało dziewczę na Paczurę.
— Nie dziękuję panu — rzekła po cichu, — ale tak Bóg chciał, byś był narzędziem woli Jego...
Wyszła panna Konstancja ze starościną zaraz, a w kilka minut cały dwór już wiedział, co się stało, i winszowano zapłakanej.
Z panem sędzią umowa była, aby on spocząwszy, w parę godzin po wyjeździe Wacka, przybył do Zalesia. Tak się też i stało. Sędzia ubrany odświętnie, przy karabelli, wyświeżony, wygolony, w karmazynowych butach, stawił się w ganku, gdzie nań i marszałek dworu i Wacek oczekiwał, ażeby go zaprowadzić do państwa, już przysposobionych na przyjęcie jego.
Strwożona wielce panna Konstancja, wyprosiła sobie, ażeby dopiero po chwili przyjść mogła. Jak sędziemu tak staroście na swadzie nie zbywało... a bez frazesów i komplementów nie mogło się obejść przy pierwszem poznaniu. Sędzia na karabelli zawiesiwszy czapkę, stanąwszy w pozycji malowniczej, skłonił się staroście.
— Za szczęśliwy ten dzień i zaprawdę, albo notanda lapillo, konsyderuję, gdy mi fortuny łaska dozwala przestąpić progi domu JW. Państwa Starostwa, i cześć im moją złożyć, do której dziwne a inpenetrabiles Opatrzności dekreta, wdzięczność mi conjungere nakazują, — niechże łaskawem sercem przyjętem będzie tych affektów wynurzenie i czołobitność moja.
Na co starosta, nie mogąc wstać i na nogi swe wskazując, odpowiedział nie z mniejszym animuszem...
— Widzisz mnie waćpan dobrodziej podwójnem utrapionego cierpieniem, gdy aegritudine fractus, — nie mogę, jakbym chciał tak dostojnego uczcić gościa... Lecz choć nogi posługi odmawiają, serce do stóp jego składam najuniżeniej.
Starościnę w rękę pocałowawszy, tak dalej wiódł sędzia...
— Łaskawy nuntius, który mnie tu poprzedził, wyraził już zapewne, co mnie tu do domu JW. Państwa sprowadza... Cud łaski Bożej, której dekreta są niezbadane... Sierotą tu przybyłem, z odzyskanem dziecięciem i sercem przejętem beatitudine et gratitudine odjadę...
Złożył ręce jak do modlitwy, gdy wtem właśnie, wylękła a blada, weszła krokiem nieśmiałym panna Konstancja, oczyma już zdala trwożnemi nowego mierząc opiekuna, który acz nie wiedząc jeszcze kto była — domyślił się synowicy, i ręce ku niej wyciągnął. W twarzy sędziego tyle było dobroci, w oczach łzy widoczne... jakby krew przemówiła...
Pod wrażeniem tego przyjęcia tak serdecznego, poruszyła się ku niemu i panna Konstancja, do kolan jego przypadając, lecz wnet ją w ramiona pochwycił.
— O! jakże pięknieście ją państwo wychowali — jaki cudny z niej kwiatek! — zawołał. Niech się napatrzę, niech nacieszę, a nadewszystko niech ex corde intimo naprzód i uroczyście poręczę, iż w nas znajdziecie nie stryjowstwo, ale affekta rodzicielskie i miłość ojcowską a macierzyńską!
Płynęły łzy wszystkim przytomnym... a nikt już się na słowo zdobyć nie mógł, starościna z głową spuszczoną usiadła smutna, za rękę chwytając wychowanicę, jakby się lękała, ażeby jej nie odebrano.
Wszczęła się wnet rozmowa o bracie sędziego, o ojcu panny i jego losach, starościna zachowaną okazała metrykę i papiery, które poświadczały jak najmocniej, iż istotnie sierota była synowicą sędziego. Starosta jednak długo o tem prawić nie dał, zaraz o innych przedmiotach, de publicis poczynając i o stosunkach obywatelskich, rodzinach, kolligacjach, a naostatek o swoich procesach.
Sędzia, który też z prawem do czynienia miewał, i jak każdy niemal szlachcic naówczas, był juris peritus, mógł staroście stawić czoło. Puścili się w opowiadania i kontrowersje, które obu żywo zajmowały. Starościna tymczasem z Kostusią szeptały po cichu. Dopiero się od gospodarza uwolniwszy, mógł sędzia na osobnej rozmowie z synowicą poznać i ją bliżej i przekonać się, jaki to skarb mu dała w niej Opatrzność. Przy czem ponownie ręce starościny ucałował, dziękując za to wychowanie dane sierocie, jakiegoby się i pańskie dziecko nie powstydziło.
Tak wieczór upłynął cały, a starosta zapowiedział odchodzącemu do gościnnego pokoju sędziemu, iż go nie puści i uczcić chce w domu swoim. Panna Konstancja, uspokojona nieco, odeszła ze starościną.
Rozumiało się samo z siebie, iż dni kilka sędzia tu zabawić musiał, a starościna zapowiadała, iż teraz mu wychowanicy nie odda, ażby po nią z żoną przybył. Chciała też się z tą myślą oswoić.
Wacek, choć go nazajutrz do towarzystwa sproszonego wokował starosta, wymówił się tem, że lasy kilka tygodni stały nieopatrzone i że objechać, co ważniejsze przynajmniej jest obowiązkiem. Do dnia więc ruszył — smutny jak noc — i sam nie wiedział, jak naprzód się do brata skierował. Prawda, że folwarczek jego w lesie był położony, otoczony lasem, i droga dalej tamtędy wiodła.
Wicek na maleńkiej swej dzierżawie, namiętnie, powiedzieć można, gospodarzył, cały będąc oddany temu zajęciu od rana do nocy. Dworek, który odnowił z gruntu, maleńki, schludny, wybielony świeżo, na nowo pokryty, bardzo się ładnie prezentował. Całe zabudowanie dworskie gęsto się około niego skupiało. Tuż była stodoła z drzewa tartego stara i w dobrym stanie, obora w kwadrat zabudowana, w pośrodku której bydło mogło swobodniej pobrykać, szopy na siano, stajnie, chlewy, daszki na pokrycie drzewa... Wszystko to połączone płotami, stanowiło jedno obejście, i gospodarz miał na oku chudobę i mienie swe całe. We dworze naprzeciwko pod ręką też była czeladź. Prawda, że uchowaj Boże ognia, w takiej ciasnocie wszystko szło razem w perzynę, ale Bóg od tego chował. Na dachu do komina wiodąca stała drabina i wycierać go nie zapominano, a z ogniem obchodzono się tak, jak się z ogniem obchodzić powinno, i popioły wyrzucano tylko tam, gdzie nic od nich zapłonąć nie mogło.
Na gospodarstwo Wickowe miło było spojrzeć, bo i czeladź pucołowato a rumiano wyglądała, i bydełko się lśniło szerścią, jakby wodą zlaną, i konie były tłuste i stworzenia wszelkie wypasione były i wesołe.
Dziedzińczyk jak zwierzyniec wyglądał... Nie brakło na dachu gołębi, na płotach kur, i krzyczących jak muezziny muzułmańskie godziny kogutów, i sunących chodem otyłych stworzeń kaczek, i złośliwych gęsi... i indyka, któremu się zdawało, gdy się napuszył, że on tu był królem. Najbrzydsze ze stworzeń, kłapouche nawet świnie, wyglądały wyelegantowane i jak umyte.
Rozumie się, że ten dobrobyt powszechny, głośnemi krzyki i butą wielką się wyrażał. Stworzenia te chodziły niezmiernie zajęte, śpiesząc się, nadymając i zuchwale stając do walki. Dwa koguty były dla starej gospodyni wiekuistych skarg powodem, bo po całych dniach naprzeciw siebie z dziobami ku ziemi stały i czubiły się potem tak, że piór pełno leżało na pobojowisku.
Dwa psy podwórzowe, Kruczek i Żuczek, niby nadzorcy tej rzeszy, zwykle na przyźbie lub u proga leżały, ze spokojem stworzeń, których żołądek nie jest próżny.
Właśnie był Wicek przyjechał z pola i chłopak mu konia wodził po podwórzu, a on się kromką razowego chleba z solą do obiadu przysposabiał, gdy Wacek u bramy stojąc, zawołał:
— Jest pan!
Wybiegł ze drzwi z odpowiedzią on sam, i ręce wesoło wyciągnął, ale zobaczywszy marsa na twarzy brata, podbiegł mu naprzód wrota otworzyć.
— A cóż! podróż? chyba bez skutku — żeś taki posępny?
Wacek z konia zsiadał.
— Gdzie zaś! — zawołał, — skutek podróży osiągnięty, nawet taki, jakiego się nikt z nas nie spodziewał... Wiozę ci nowinę, z której bodaj i ty, jak ja, nie będziesz bardzo rad...
Szli razem pod ręce się pobrawszy do dworku. Izba, w której Wicek przyjmował, czyściuchną była — lecz ubożuchną, znać w niej zaraz kawalera było, trochę myśliwca, a lubiącego ład człowieka. Prawda, sprzęt nie wykwintny ją zajmował, ale wymyty, czysty, świecący niemal. Nie walało się tu nic, bo każda rzecz miejsce swe miała.
— Mów że, mów! — odezwał się Wicek, — co się to stało...
Po raz niewiedzieć już który, Paczura musiał bratu rozpowiadać swoje osobliwsze na wesele do Matuskich przybycie, i ową przygodę nie do wiary z Rewnowskim. Wicek włosy, słuchając, na głowie rozrzucał i kręcił się jak oparzony, nie rzekł nic, ręce tylko potem załamał, wlepił w podłogę oczy i odszedł milczący.
— Hej! hej! — rzekł nierychło, — jedyną pociechę oczów naszych stracimy! Bóg widzi, wyrzekłem się ja wszelkiej nadziei — ale choć w niedzielę na mszy, choć u stołu starostwa popatrzeć na nią, jakby się człek nektaru napił. Tydzień człowiek żył potem, przypominając. — I to przepadło.
— Ha! lepiej może, — rzekł Wacek, — biorą nam ją losy, abyśmy się nie durzyli daremnie. Wie Bóg, co robi.
— A no, prawda, — westchnął po chwili, — że mnie też życie obrzydnie... ochota od pracy odpadnie. — Chce się czegoś w świat, aby zapomnieć...
— Jasna to rzecz, — odezwał się Wicek, że teraz już o niej ani pomyśleć. Bogaciż to ludzie?
— Zawsze wiosek parę mają, a sąsiedzi i o kapitałach przebąkują...
— I trzeba też było — dorzucił, w stół uderzając ręką Wicek, — abyś to ty był tak szczęśliwym i familię jej odnalazł.
— Oj! szczęśliwym! — wtórował ironicznie starszy, — piękniem szczęśliwy!
— Któż to wie! — przebąknął Wicek, spoglądając nań z ukosa, — może ci się Rewnowscy wywdzięczyć zechcą... Ty — ty jeszcze masz choć assumpt do jakiejś nadziei — ale ja — ja...
Padł Wicek na ławę. Choć starszemu do lasów było potrzeba, jak zaczęli mówić o pannie Konstancji, zagadali się niemal do wieczora. Dopiero słońce już zachodzące zobaczywszy, Wacek konia sobie podać kazał, i w las z desperacką miną pokłusował. Wicek się tak zapomniał, że parobczak dopiero przychodzący po obroki obudził go z zadumy, porwał klucze i pospieszył do gospodarstwa.
Ale teraz, teraz mu ono prawie było obojętnem — myślał tylko, co począć... To się wyrzekać chciał panny Konstancji, nic nie mówiąc nikomu o tem, to znowu na odwagę mu się zbierało, żeby się jawnie oświadczyć, a harbuza dostawszy, mieć już spokojne sumienie. Ta myśl go coraz bardziej rozpalała.
— Dla czego, nim ona wyjedzie ze stryjem nie mielibyśmy szczęścia poprobować?
Ale bez brata uczynić tego nie chciał i bez narady z nim. Żal mu teraz było iż mu tego nie powiedział, a nimby się z nim spotkał, czasu dużo mogło upłynąć.
Wiedząc drogę, którą się puścił Wacek, choć wieczór już był późny, konia kazał kulbaczyć i poleciał. O półtorej mili w chacie leśnika na noclegu spodziewał się schwycić brata. Tak mu pilno było, że konia zhasał, i gdy do chaty przybył, szum na nim stanął. Zaraz po koniu, którego do wody prowadzono, poznał, że go tu zastał.
Zdziwił się Wacek i nastraszył.
— A ciebie tu co przygnało?
Spostrzegł, że ten był jak w gorączce.
— Co mnie przygnało? Nazywaj jak chcesz, Mente captus, stultus, asinus jestem, jak ksiądz prefekt mawiał w szkole... Nie mogłem wytrzymać... przybiegłem na radę.
— Daremna rzecz... ja, ja... choć poprobować muszę... nim nam ją zabiorą. Słuchaj mnie. Cóż to ubogiemu się niewolno swatać do majętniejszej? Odmówią, wyśmieją — mniejsza o to — wszystko to lepsze, niż się z tem brzemieniem nosić...
Wackowi, słuchającemu, piersi się też podnosiły.
— Nie gadaj no! — przerwał — i mnie się tego samego zapragnie, jak Bóg Bogiem!.. Masz słuszność. Dadzą odprawę, korona nie spadnie z głowy... pójdę w świat....
— A no, — powtarzał zamyślony, — co ma być, niech się sobie stanie...
Wicek spojrzał nań z wyrzutem.
— Więc oba będziemy szczęścia próbowali? zapytał.
— Czemuż nie!
— Któryż wprzódy? — podchwycił młodszy.
— Słuchaj Wicek, — zawołał drugi, — kiedy ci to na myśl przyszło, że rychlej wskóra, kto pierwszy przyjdzie — to ty jej nie znasz... albo to jej pilno? albo taka jak ona da się słówkami ująć? Ale — ale...
— Prawda to zatem, — porywczo zaczął młodszy, — zatem po starszeństwie... na waści kolej, ja odstępuję... ale śpiesz się, daję ci dzień, dwa, do niedzieli, jeśli chcesz... W niedzielę przyjadę do Zalesia, i — na pieniek głowę. Stań się wola Boża...
— A pamiętaj, — dodał, — że rezolucja ta nie z czyjej wyszła głowy tylko z mojej.
— Myślisz, żem ja tak samo nie chciał uczynić? — odparł Wacek. — Bóg mi świadek — wahałem się tylko — wahałem, a tyś mi swoją rezolutnością podbił bębenka.. Kiedy ginąć to ginąć... A no potem, gdy mi rekuzę da, starostę pożegnam, — nie chcę tu być...
Popatrzał na Wacka, który stał o płot oparty. — A ty?
— Albo ja wiem, co zrobię? mnie trudniej, — odezwał się młodszy. Dzierżawy tak pośród roku porzucić nie podobna, ja się domęczę do czasu, a no w Zalesiu nogą nie postanę! — dodał gwałtownie... My tam tę truciznę pijemy, od której szalejem. Patrzym się jej w oczy i duru dostajemy od nich... Komu się w głowie kręci, ten nie wie, że łazić nie powinien... Tak — nie postanie tam noga moja — a, jak umrę z tęsknicy za nią, no — to co? chyba po mnie stary stryj i stara Magdalena zapłaczą. A może głupi Bartoch... Świat się bezemnie obejdzie!
Oba jakoś w desperackiem byli usposobieniu.
— Słuchajże, — dodał, konia swojego dosiadając Wicek — masz do niedzieli czas. Ruszaj przodem, i szczęść ci Boże...
— W szczęście nie wierzę, — poważniej i spokojniej rzekł Wacek, — ale masz słuszność, człowiek wiedzieć powinien, jak stoi... Tak lepiej... Po co się okłamywać...
I rozstali się, ręce sobie podawszy...





Była sobota — mrok padał, starościna siedziała na poufnej cichej rozmowie z sędzią, który pochylony ku niej, coś jej półgłosem, dobitnie bardzo opowiadał, takt ręką wybijając na kolanie.
Kiedy niekiedy słychać było głos podniesiony mimowolnie i natychmiast przechodzący w szept poufny. Widocznie przedmiot to był ważny nader, jeśli nie dla pani starościny, która opowiadania słuchała z pewnym rodzajem rezygnacji obojętnej, to dla sędziego animującego się bardzo.
Panna Konstancja, jakby dla nieprzeszkadzania rozmowie usunęła się była ku trzeciemu oknu i przez nie na dziedziniec spoglądała. Okno było otwarte z podwórza zalatywała woń bzów rozkwitłych i czeremchy. Słowik nie daleko nucił swą wieczorną piosenkę. Cicho było, a tak rozkosznie smutno, jak bywa na wiosnę. Natura nawet gdy w rozkwicie, gdy najweselszą jest, gdy się śmieje — ma łzy na powiekach, ma niewypowiedzianą na zielonych szatach tęsknicę. Życie się podtrzymuje śmiercią... i ból graniczy ciągle z rozkoszą... Czy słuchała panna Konstancja słowika, czy się napawała powietrzem, czy myślała może, jak jej przykro będzie to miejsce, od dzieciństwa ukochane, porzucić, łza zdawała się wzbierać pod powieką, oczy jej patrzały, nie widząc, myśli gdzieś były daleko.
Z obawą i nieśmiałością, po cichu, jakby walcząc z sobą, zbliżał się ku niej Wacek. Szedł i siły mu się zdało braknąć — i stawał, rumienił się, bladł, aż wreszcie zdobywszy się na odwagę, przystąpił.
Panna Konstancja zwróciła powoli ku niemu główkę, jakby się go spodziewała, nie okazując zdziwienia.
Przystąpił blizko, popatrzał i szepnął cicho:
— Czyż pannie Konstancji nie smutno będzie nas opuszczać?
— A! bardzo — bardzo, — rzekła cicho, — myślałam o tem właśnie. Stryj jest dobry dla mnie, nie wątpię o stryjence — ale kto mi serce mojej anielskiej starościny zastąpi!
— Nie stracisz go pani!
— Daj Boże! to wiem, że moje przy niej zostanie. Było mi tu jak w raju, ale człowiek do niego stworzony nie jest. I westchnęła.
— Pani trochę żal będzie Zalesia, — mówił Wacek, — ale nam tu wszystkim po niej choć z tęsknicy umierać...
Poczekał troszkę, oczy miała spuszczone, i nic nie odpowiedziała.
— Czyż pani nie czuła, nie widziała, — ciągnął po chwili, — jak ją tu kochano?
Rumieniła się twarz panny Konstancji, spojrzała trwożliwie ku starościnie, jakby pragnęła być odwołaną, ale sędzia i ona zajęci byli tak mocno rozmową!
— Panno Konstancjo dobrodziejko, — dodał, — mnie odjazd pani, jak nożem w serce — zabije... Ja — ja! o — mój Boże, choć niegodnym się jej czuję — ja... pani się domyśli... Dla mnie bez niej szczęścia nie ma na świecie.
Mówił jąkając się, przerywając, łykając wyrazy, a panna słuchała, oczu nie podnosząc, tylko widać było w niej poruszenie, które hamować usiłowała. Ręce jej drżały...
Skończył — nie mogąc długo doczekać się odpowiedzi, szepnął:
— Przebacz mi pani, jeżelim ją obraził.
Wtem powieki jej się podniosły, oczy miała mokre, — chciała mówić i wahała się...
— Ja, — od siebie nie zależę, — rzekła.
— A gdybyś pani od siebie zależała, niechże wiem wyrok moj! — zapytał Paczura.
— Gdybym zależała od siebie — poczęła głosem drżącym, — nigdybym nie mogła ręki oddać nikomu, choćbym serce nawet oddała, taka jest dola moja.. Nie mogę powiedzieć, dla czego... Panbyś nie zrozumiał. Jeśli mi wolę zostawią — ja za mąż nie pójdę...
Wacek spoglądał na nią, chcąc odgadnąć przyczynę, — nie dała mu przeglądać się w swych oczach.. i dodała żywo:
— Ja panu sprzyjam — mam dla niego przyjaźń prawdziwą, zachowam mu ją całe życie — wierz mi — ale żadnej nie dam mu nadziei — bo nie mogę, bo mi się nie godzi...
Podała mu rękę, spojrzała bystro i odeszła. Wacek pozostał jak wkopany w ziemię.
Co to znaczyć miało? Oświadczała mu przyjaźń, którą przez całe życie zachować obiecywała — a nadziei nie czyniła? Dla czego za mąż wcale iść nie chciała? — Wacek nie mógł z tego zrozumieć nic, wiedział tytko, że dostał osłodzoną odprawę, i że nic się już nie miał spodziewać...
Różne myśli błąkały mu się po głowie skołatanej, stał nie wiedząc, co pocznie. Dopiero głośniejsze coraz opowiadanie sędziego z tego snu go rozbudziło, obejrzał się, panny Konstancji nie było w pokoju — wyszedł i on, a raczej wywlókł się do ganku i upadł na ławę.
Tu powtórzył sobie, co słyszał. Znał nadto dobrze pannę Konstancję, aby mógł na chwilę powątpiewać o tem, że mówiła stanowczo i że słowo jej się zmienić nie mogło. Sam wywołał je, — skończone było wszystko... Miał że tu pozostać? Zdało mu się to niepodobieństwem... Trzeba było Zalesie opuścić, i w świat ruszać. Chciał tylko wprzódy wyspowiadać się stryjowi ze wszystkiego, wytłómaczyć mu przyczynę — a potem — zaciągnąć się do wojska. Tym sposobem straciłby z oczu miejsca, pozbył wspomnień i możeby mógł, zapomniawszy przeszłości — odżyć kiedyś na nowo...
Jeszcze z temi gorzkiemi myślami wzdychając walczył, coraz mocniej utwierdzając się w zamiarze zaciągnięcia do cudzoziemskiego choćby autoramentu, bo do kawalerji przystęp był ubogim niemożliwy, gdy sędzia się nagadawszy ze starościną, zjawił w ganku, i postrzegłszy Wacka, wesoło przysiadł do niego, klepiąc go po kolanie.
— Co tu asindziej tak medytujesz, solo basso! hę? Ponure myśli! hę?
— Zachciał pan — jest zawsze myśleć o czem.
— A pewnie — rzekł sędzia, — tylko młody powinien zawsze wesoło na świat patrzeć. Wszystko przed nim! Hę? — spytał.
Wacek zmilczał.
— Ja do waćpana mam interesik, — dodał sędzia, przysuwając się bliżej do niego. — Dawno się już z nim zbieram.
Obejrzał się do koła — sami byli.
— Winienem panu wielkie szczęście, kochany panie Paczura, — Volens czy nolens, oddałeś mi przysługę, za którą całem życiem wdzięczen będę — nie mniej, Bóg widzi, chciałbym moją gratitudinem okazać ci jawnie...
Wacek rękami strzepnął.
— Ależ posłuchajże, — dodał sędzia. Krzywdy ci nie wyrządzę tem, co powiem. Asindziej mi się podobasz... Sytuację jego wiem, że nie masz nic... że ci Bóg nie dał — temu winien nie jesteś. Starosta go szacuje, kocha starościna. Hm! Rozumiesz asindziej.
Tu mu się do ucha pochylił...
— Jeżeli pannę sobie zyszczesz — ale to warunek — sine qua non, jeżeli Kostusia zechce pójść za waszeci, masz moją rękę...
Wacek, podchwyciwszy ją z wielkim zapałem pocałował...
— Tylko — warunek — sine qua non, aby ona tego sobie życzyła, bo my jej żadnego gwałtu zadawać nie chcemy... A com rzekł — inter nos... Przyjedź nas potem odwiedzić... pozostań, zabaw, staraj się... Jeśli wola Boża będzie...
Po pierwszem strapieniu doznanem, jakby snem zdało się to i marzeniem Wackowi — nie posiadał się z radości. Przed chwilą zrozpaczony, powiedział sobie, że nadziei tracić nie powinien.
— A! panie sędzio dobrodzieju! — zawołał, — nad zasługi mnie uszczęśliwiasz... dobroczyńcą moim jesteś. Mamże się taić? od dzieciństwa kocham się w pannie, życie dla mnie bez niej niema.
— A ona? — spytał sędzia.
— Nie wiem, — począł zmieszany Paczura, nie chcąc się przyznać do odmowy, nie wiem... Ani śmiem się spodziewać. Jednak pod protekcją pańską, przy łasce jego — któż to wie, dostąpię może szczęśliwości tej.. Kochałem ją sierotą...
— Jam bo się tego domyślał zaraz, — rozśmiał się sędzia, który to brał wesoło, — domyślałem się z wejrzeń na nią ciskanych... Młodzi się zawsze zdradzają. Bądź asindziej dobrej myśli... panna skromna, nie łatwo się jej wydać z affektem... Możesz się starać... a to rzecz twoja, żebyś się wystarał. I — jakoś to będzie! — roześmiał się, klepiąc go po ramieniu, — mnie się coś zdaje, że to pójdzie po myśli.
Zawołano na wieczerzę, poszli, a Wacek jak pijany siadł w końcu stoła... Miejsce panny Konstancji nie było zajęte, starościna oświadczyła, że ją trochę głowa boli i że do stołu przyjść nie miała... Zeszła wieczerza cała na opowiadaniu procesu o nabycie dóbr, dwaj prawnicy niezmiernie się rozgorącowali, spierając się o jakąś formalność i znaczenie prawne intromissji... ale Wacek z tego i słowa nie słyszał...
Nazajutrz rano, ledwie z łóżka wstał, gdy Wicek się zjawił. Stanąwszy w progu spojrzał mu w oczy badająco, czytać z nich chciał wyrok swój.
Brat podszedł ku niemu na pół wesoły, pół smutny...
— Nie gadaj mi długo, — zawołał młodszy, widząc, że się Wacek zbiera na opowiadanie szerokie, — tak, czy nie.
— Ależ posłuchaj! ani tak, ani nie!
— Nie mówiłeś z nią?
— Owszem — miej cierpliwość?
— Niech cię — z twoją cierpliwością, ja jej nigdy nie miałem! — wołał Wicek.
Musiał jednak zebrać się na nią, bo brat mu uczciwie i szczerze począł swą rozmowę z panną Konstancją powtarzać.
— Tak mi Boże dopomóż — rzekł, — słowo w słowo ci mówię, jak mi odpowiedziała!
Wicek się zerwał.
— A! no — wola Boża, mogę ja poprobować! krzyknął.
— Teraz słuchaj dalej, — począł Wacek, i spotkanie swe z sędzią, rozmowę z nim znowu dosłownie prawie mu powtórzył.
Zbladł słuchając Wicek.
— Szczęśliwyś, — rzekł, — co mam mówić na to!.. Czyż mnie to ma zagradzać drogę? nie wolnoż mi się odezwać do niej? szczęścia probować? mów...
Wacek się namarszczył — widać było, że mu to nie szło w smak.
— Ja ci zabronić nie mogę, — rzekł sucho. — Cóż mnie do tego? Nie mam prawa drogi ci zapierać...
— A jaż ci twojej nie zagradzam! — zawołał młodszy.
— Przepraszam, — odezwał się z goryczą Wacek, — juścić! Nie chce mnie ona dziś — toć się rozmyślić może, gdy mi wolno będzie zbliżyć się do niej i gdy mi ludzie, zamiast przeszkadzać, jak dotąd starościna, pomagać zechcą.
— Możesz ją teraz podchwycić, korzystając z momentu... albo ja wiem... A no — rób co chcesz!
Przechadzał się żywo po izbie — Wicek się zadumał i czoło w rękach ukrył... Widząc go tak zafrasowanym, Wickowi przykro się zrobiło.
— Ja ci drogi nie tamuję! — powtórzył, — rób co chcesz...
Nie odpowiedziawszy nic Wicek, wstał ze stołka: zawrócił się i wyszedł z izby... Sam nie wiedział, co pocznie. W kapliczce ogrodowej dzwoniono pierwszy raz na Mszę świętą. Czasu było dosyć na nabożeństwo, ale nie mając co czynić z sobą, ku niej się skierował Wicek.
Ludzie dworscy i niektórzy ze wsi nawet, poczynali się przede drzwiami gromadzić. Ks. Serafin szedł powoli do zakrystji. Unikając rozmowy i spotkania, Wicek wszedł nieco w głąb ogrodu, zamierzając za drugim dzwonkiem pójść do kaplicy. Ledwie kilka kroków uszedł, gdy przed sobą zobaczył nagle z książką od nabożeństwa w rękach pannę Konstancję. Przestraszył się razem i uradował, zdawało mu się, że samo przeznaczenie stawiło ją na jego drodze, — aby los się roztrzygnął. Był jak w gorączce...
Ona go witała, badając ciekawie oczyma...
— Dzień dobry!
— Panno Konstancjo dobrodziejko, — począł żywo Wicek, oglądając się do koła, czy ich kto nie słucha, przysunął się ku niej tak, że się o krok cofnęła, — panno Konstancjo dobrodziejko, dla mnie to dzień albo będzie w życiu najlepszy, albo najnieszczęśliwszy... Pani...
Panna trwożliwie się obejrzała.
— Co panu jest?
— Co mi jest? oszalałem po prostu! — rzekł Wicek. Panią nam zabierają, — czyż pani nie wiesz tego i nie widzisz, że ja się kocham śmiertelnie... że ja...
Złożył ręce na piersiach...
— Zabij mnie jednem słowem! — dodał. — Chwyciłem chwilę przyjazną... postępuję sobie jak warjat... Wiem to... ale w istocie szalonym się stałem przez tę miłość...
Zarumieniona, niespokojna, panna Konstancja zdawała się chcieć uciekać. Po namyśle podniosła oczy ku niemu.
— Widziałeś się pan z bratem? — spytała.
— Dla czego to pytanie?...
— Zapytaj go, proszę, com mu wczoraj odpowiedziała, — mówiła Konstancja głosem smutnym, — zapytaj go... i te same słowa, nie wyjmując żadnego, weź dla siebie. Sprzyjam panu... mam przyjaźń dla niego, zachowam mu ją wiernie, ale nadziei nie czynię — nie mogę...
To mówiąc, gdy Wicek chciał odpowiadać jeszcze, przesunęła się drożyną i pośpiesznym krokiem udała się ku kaplicy. Gonić było niepodobna.
— A więc obu nam jedna odpowiedź — rzekł w duchu — obu jedna odprawa... Ha, no! z tą różnicą tylko, że on na to nie zważa, i może się starać a zalecać, — a mnie zamknięta droga na wieki...
Powlókł się do ławki poblizkiej i siadł na niej. Zdało mu się, że się znalazł nadto obcesowo — że... sam może był winien... że pannę nastraszył takim wybuchem... powiedział sobie, że ją przecie jeszcze dnia tego spotkać może i odnowić rozmowę...
Drugi i trzeci raz zasygnowano do kaplicy, a Wicek nie słyszał, dopiero chłopak, który go tam siedzącego zobaczył, oznajmił mu, że czas na mszę i napędził... Wszedł biedny, stanął u drzwi i modlić się nawet nie mogąc, przetrwał oparty o ścianę, aż do końca.
Przed nim klęczała starościna, panna Konstancja, kilka sierot i sędzia, który z rozłożonemi rękami, na pół głośno z namaszczeniem odmawiał po łacinie modlitwy. Wacek stał także z boku, z twarzą smutną, nieustannie oczyma rzucając na brata, którego czerwoność i niepokój zdradzały poruszenie wewnętrzne. We drzwiach się wychodząc spotkali, lecz nie przemówili do siebie. Dnia tego gości było kilku, towarzystwo liczniejsze, i mimo zabiegów, Wickowi do panny bardzo się trudno zbliżyć było, co go do największej doprowadzało niecierpliwości.
Usiłując badać pannę Konstancyę, Wicek z niej nic poznać nie mógł; miała, jak zwykle, twarzyczkę poważną, wyraz zamyślony, oblicze spokojne. Ani go unikała, ani mu okazywała gniewu, którego się obawiał. Ku wieczorowi dopiero, gdy Wacka odwołał starosta dla jakiejś skryptury, udało się mu przysunąć do panny Konstancyi.
— Pani się na mnie nie gniewasz?
— Za cóż? nie wiem!
— A! dziś rano — nie byłem przy zmysłach! zawołał. Wprawdzie i wieczorem toż samo czuję, to samobym chciał powiedzieć — ale na kolanach, błagając o miłosierdzie...
— A ja, rano i w wieczór jedną mam tylko odpowiedź — odezwała się panna, — wierz mi pan... Życzę mu jaknajlepiej.
— A zabijasz mnie pani...
— Panie Wincenty! — z wyrzutem odezwała się panna...
— Więc to nieodwołalny wyrok dla nas obu?
Z lekka zarumieniło się lice panny Konstancyi.
— Nie może być inaczej — rzekła cicho.
— Nawet... gdyby mój brat miał zręczność, pozwolenie, czas... starania się o zmianę? — zapytał Wicek...
Pytanie to zdawało się niepokoić ją — podniosła oczy.
— Zkądże pan wnosisz, że to być może? — zapytała.
— Mam powody do tego... A! zazdroszczę mu. Zdaje mi się, że go nienawidzieć zacznę, że choć bratu... wrogiem się stanę...
Gdy to mówił, przestraszona panna ujęła go za rękę.
— Na miłość Boga, — szepnęła, — ani pan mów, ani myśl podobnie! Czynisz mnie przez to boleść największą...
I przerwawszy chwilę — dodała żywo:
— Daję panu słowo... tak — najuroczystsze... to się zmienić nie może... ale pan mi dać musisz słowo, że ku bratu gniewu, zazdrości, mieć nie będziesz... Daj mi pan słowo... ja proszę, ja się tego domagam... Słowo!?
Stłumionym głosem, Wicek jęk raczej wydał niż słowo, i odszedł.
Panna pośpieszyła do starościny.
Tak się ten dzień skończył. Wicek nie mówiąc z bratem, chciał odjechać do domu. Zdala spostrzegł, że powracającemu od starosty panna Konstancya kilka słów rzuciła przechodząc, i Wacek dopędził go na ganku.
— Czekaj, — rzekł, — potrzebuję mówić z tobą, proszę cię...
Zeszli oba razem w dziedziniec. Widać było, że starszy pełen był żalu i rozdrażniony.
— Cożeś to splótł przed panną Konstancyą? zawołał, zbliżając się, — jakiem prawem mogłeś jej o tem mówić, co się mnie tyczyło, a do ciebie nie należało?
Powiedział to głosem drżącym i gniewnym.
— Chciałeś mnie tem sparaliżować! pannę uprzedzić, żeby się miała na baczności... Taki to z ciebie brat!
Wicek słuchał, gryząc wargi.
— Tak jest, — wygadałem się — potwierdził.
— Więc kwita z przyjaźni, — dokończył Wacek, obracając się do niego tyłem. — Bywaj zdrów.
Ani słowa nie odpowiedziawszy, Wicek poszedł do stajni, zaprzęgać kazał i wyjechał.
Wacek stał długo wzburzony cały, i nie rychło mógł wrócić do dworu, gdzie nań starosta czekał.
Tak znowu przyjaźń braterska rozbiła się o tę dziwną miłość obu — bez nadziei. Wacek już o wojsku nie myślał, bądź co bądź, choć mu panna Konstancya powiedziała wręcz, że staraniem jej postanowienia nie złamie, postanowił być cierpliwym.
Na pozór spokojniejszego charakteru i łagodniejszego usposobienia, w istocie był gwałtowniejszym od brata, a przynajmniej mocniej stał przy swojem. Zapamiętale kochając, zapominał się do tego stopnia, iż ufając w poparcie sędziego, mówił sobie: — Nie zechce mnie, nie pójdzie za nikogo, ktokolwiek się ośmieli posunąć do niej, wyzwę na rękę i obetnę. A zabije on mnie, — co mi tam!! o życie nie stoję!
Jeszcze dni parę, wstrzymywany ciągle, zabawił sędzia, wreszcie pożegnał starostwo oboje, czule się polecił synowicy i obiecując przyjazd swój z żoną zabrał się do odjazdu. Wacek nadskakiwał mu, jak mógł, służył i widocznem było, że o łaski jago zabiegał — uderzało to wszystkich, widziała to i panna Konstancya. Nie tylko w Zalesiu tak tańcował około niego, ale wyjeżdżającego przeprowadził do Borusławic, do stryja, zapraszając go, aby na probostwo wstąpił.
I księdza na chwilę na stronę wziąwszy, wszystko mu wyznał Wacek, nic nie mówiąc o bracie, wyśpiewał i to, iż mu sędzia protekcję swą przyrzekł. Ksiądz Paczura, rozrzewniony, uściskawszy synowca, sędziego już nie wiedział jak przyjmować i gdzie sadzić. Ręce przed nim składając, choć nie mówił za co i dla czego, oświadczał się z wdzięcznością, powtarzając ciągle iż w modlitwach swych wspominać ich będzie codziennie.
Przy zręczności też rozwiódł się z pochwałami synowców, szczególniej starszego, opowiadając o jego najlepszym sercu, statku i wszelkich przymiotach. Sędzia też potakiwał. Podano butelkę, zjawił się jakoś do niej Hołłowicz, który zabawiać umiał, czas przeszedł wesoło, a Wacek jeszcze na konia siadłszy, sędziego o pół mili dalej przeprowadził.
Tymczasem Wicek, wróciwszy do domu zgryziony, rozmyślał, co z sobą ma czynić? Dumy w nim było przynajmniej tyle, co miłości.
— Nie chce mnie ona? nie będę jej lazł w oczy — nie zobaczy mnie więcej. Skwitował brat z przyjaźni, niechże będzie z nami kwita... Nie potrzebuję do Zalesia jeździć, ani się im na oczy nastręczać...
Raz tę myśl powziąwszy, Wicek nazajutrz zajadle się znowu wziął do gospodarstwa. Następnej niedzieli nie było go w Zalesiu, nie przyjechał i na drugą. Zamiast do kaplicy, ruszył do stryja. Ks. Paczura obu ich zarówno kochał, a zdawało mu się zawsze, że tego, którego nie widział, miłował więcej. Już był stęskniony do Wicka. Zobaczywszy go, począł gderać.
— Kochany stryju, w domu roboty przez wierzch głowy... a czego nie dopatrzę sam... to przepada.
— Ależ niedziela, dzień Pański.
— To prawda, a świnie i w ten dzień w szkodę chodzą, — rzekł Wicek, śmiejąc się.
Tu stryj począł mu, myśląc, że może nie wie o niczem, opowiadać o szczęściu Wacka, i o tem, jakie mu obietnice czynił sędzia.
— O tem ja wiem — odparł Wicek, — ale z tego nic nie będzie.
— Jakto? a to dla czego? — podchwycił proboszcz zdumiony.
— Dla tego, że panna mu wręcz oświadczyła, że go nie chce, — rzekł Wicek.
— A ty to zkąd wiesz? — zawołał ks. Paczura zdumiony.
— Z ust samego Wacka, — mówił młodszy. Pochlebia on sobie, że pannę nakłoni... — ale...
Posmutniał proboszcz. — Dla czegoż on mnie o tem nie mówił nic?
— Tego nie wiem, — krótko urywając, dokończył Wicek.
Uderzyło to księdza, iż brat o bracie jakoś się wyrażał kwaśno; przykro mu się zrobiło i pomyślał, że nazajutrz też starszego weźmie na konfessatę.
Cały dzień Wicek zabawił, ale on, co zwykle wesołym bywał, teraz chodził jak struty, odzywał się mało, wzdychał, i w końcu proboszcz, pogłaskawszy go po głowie, zapytał:
— Co tobie jest, ty mój zabiegliwy włodarzu? czy szkodę masz w gospodarstwie? czyś chory? mów. Może ci potrzeba czego? tobyśmy ci pomogli...
Wicek go w ramię pocałował.
— Ale nic mi nie jest, — rzekł ze śmiechem wymuszonym... ot, zwyczajnie, planetami na mnie humory przychodzą, co tam zważać na to! Chciałbym się z tej okolicy wynieść, powiem szczerze.
Ks. Paczura się przeżegnał.
— A toż co? — spytał. Chcesz biedy szukać. Nadto ci tu spokojnie i dobrze? A gdzież znajdziesz drugiego starostę i drugą taką dzierżawę, gdzie cię o tenutę nie pytają? Oszalałeś czy co..?
— A! wszystko to dobre, — rzekł Wicek, kręcąc się, — to prawda — ale co na takiem gospodarstwie zrobić można? Maciek zrobił, Maciek zjadł... Wolałbym gdzie u starosty w oddalonych dobrach rządcą być.
— Tak, i przez tę chciwość dla grosza — mnie i okolicę, gdzieś wzrósł, porzucić — wstydziłbyś się. Porzućże te grzeszne myśli i panu Bogu dziękując za to, co jest — siedź na miejscu. Wiesz przysłowie o kamieniu... ludzie, co się bardzo kręcą, rzadko się czego dobrego dobiją.
Wicek się już nie sprzeczał więcej, i odjechał wieczorem, ale w myśli mu to tkwiło, ażeby się z okolicy wynieść. — Chciał o tem mówić ze starostą, szło mu tylko o to, ażeby się w Zalesiu z panną Konstancyą, ani z bratem nie spotkać. Czekał sposobności.
Tymczasem pannę Konstancyę musiało to uderzyć, że już Wicka więcej nie widziała, i że wyraźnie od Zalesia unikał. Posyłał po niego Sniehota dowiadywać się, złożył się robotą i w polu niedobrem zdrowiem. Nie pojechał.
Wreszcie raz panna, która grzeczną zawsze będąc dla Wacka, unikała z nim rozmowy, sam na sam, raz się do niego zbliżyła z pytaniem.
— Cóż to jest panu Wincentemu, że się ani pokaże?
— A, ja nie wiem, — odparł Wacek.
— Przecieżbyś pan o bracie wiedzieć powinien. Nie widziałeś go pan?
— Nie widziałem.
— Ale to się nie godzi! Czyż nie jesteście z sobą jak dawniej?
— Od czasu, jak mnie zdradził, znać go nie chcę, — rzekł Wacek.
Panna Konstancya zarumieniła się zniecierpliwiona.
— Jeżeli ja mam być między braćmi powodem do niezgody, — odezwała się, — słowo panu daję — że do niego nie przemówię, nie spojrzę nawet...
— Cóż panią tak Wicek obchodzi! — począł starszy.
— Tyle co i pan, rzekła spokojnie panna Konstancya. Zrobiłabym to dla waćpana z nim, co robię dla niego z wami. Jeżeli się panowie nie pogodzicie, nie będziecie po dawnemu... jak mnie pan żywą widzisz, ani spojrzę, ani przemówię.
Tych słów dokończywszy, na odpowiedź już nie czekając, odeszła żywo, — a Wacek mocno wzburzony pozostał w miejscu. Z rana sobie powiedział: — Cóż? ja go jeszcze będę przepraszał — a! niedoczekanie...
Trwało to postanowienie dwa dni, a gdy w przeciągu ich panna w istocie ani spojrzała, ani odpowiedziała na przywitanie, ani nawet widzieć się go nie zdawała, chwyciło go to za serce.
— Nie bądź pani tak okrutną, — rzekł po cichu, trzeciego dnia, — choć mnie to Bóg wie co kosztować będzie, pojadę jutro do brata, i będzie zgoda...
Panna Konstancya obejrzała się nań z uśmiechem łagodnym, kiwnęła mu głową, potakując, i odeszła.
Drugiego dnia rano Wacek na konia siadł i do brata jechał. W domu go nie zastał — bo teraz zajadle owo gospodarstwo prowadząc, od rana do nocy siedział sam przy robotnikach, i obiad sobie jak dla parobka, w dwojaczkach nosić kazał na pole.
Koszono właśnie błotne łąki, i Wicek na grobli siedząc, przypatrywał się robocie, gdy zobaczył kłusem nadbiegającego brata. Popatrzał nań, ale sądząc, że przejeżdża tylko tamtędy, zaraz głowę odwrócił i nie patrzał nań nawet.
Usłyszawszy, że Wacek po za nim staje — też nie drgnął.
— Słuchaj Wicek, — odezwał się, zsiadając z konia starszy, — przyjechałem do ciebie umyślnie. — Skrzywdziłem cię, bom miał żal, aleś i ty mnie za skórę zalał, — jeślim winien, przepraszam... Nie chcę waśni braterskiej — daruj mi, uściśnijmy się i niech to będzie zapomniane na wieki.
Wicek i tak już samotnością i smutkiem był roztkliwiony, posłyszawszy te dobre słowa, głosem serdecznym wymówione, zerwał się i skoczył bratu na szyję...
— Wacku, — to ja cię proszę o przebaczenie! Jam winien! Daruj ty mnie! Dwoje nas jest, jednej matki dzieci na świecie... niech nas lada waśń nie rozdziela... Daruj...
Ściskając się, obaj łzy w oczach mieli, Wickowi serce biło mocno.
— Więcej ci powiem Wacku kochany, — rzekł, — ja ci z drogi ustąpię, namyśliłem się — nie mam tu co robić. Panna obu nas nie chce, a mnie to już najpewniej; co mam siedzieć i truć się? w świat pójdę! Mam do starosty zaufanie, kocham go jak ojca, powiem mu wszystko i poproszę, by mnie puścił. Gdy z oczu wam zejdę, tobie będzie lżej... a może i ja zapomnę!
Chciał Wacek mu perswadować i powstrzymywać, ale ten się opierał...
Siedząc na grobli, gadali z sobą do wieczora, rozstali się po bratersku, serdecznie, i Wacek spokojny, z lekkiem sumieniem do Zalesia odjechał.
Wicek przy swojem stojąc, dobrał sobie godzinę dla widzenia się ze starostą, i pod wieczór, gdy on zwykle w swojej kancellarji nad papierami siadywał, poszedł do niego... Że już mrok padać zaczynał, nie zniecierpliwił się stary, iż mu robotę przerwano, okulary ściągnął i witającego zagadnął:
— A toż co cię za chandra napadła, żeś przez kilka tygodni ani nosa nie pokazał? Malkontent, czy co, u kaduka...
Skłonił mu się Wicek do kolan.
— Malkontentembym się nazwać nie mógł, rzekł, — chyba niewdzięcznikiem. Niech mnie pan starosta ojcowskiem sercem wysłucha...
— Praw... no — co tam...
— Młodość — ojcze mój a dobrodzieju — począł Wicek. Niechaj to, do czego się przyznam jak przed ojcem, zostanie przy panu moim...
— Sekret! no — proszę! — rozśmiał się stary... Praw — a na półmisku szeroko nie rozkładaj.
— Otom się zakochał bez nadziei, panie starosto dobrodzieju, — wprost wyznam, w pannie Rewnowskiej. Ona mnie nie może chcieć, a ja tu patrząc na nią, coraz mocniej szaleję. Dlatego przybyłem prosić łaski pańskiej, niech mnie pan gdzie do dalekich dóbr wyszle... abym tu nie był.
Starosta zdumionemi popatrzał oczyma.
— Rozum nad lata! jak Bóg miły, — zawołał. To się waści chwali... Jeszcze mi się nie trafiło spotkać takiej miłości, co od objektu swojego ze strachu ucieka. Ale — masz asindziej rację. Panna Rewnowska za ciebie nie pójdzie... a ty głowę darmo będziesz tracił...
Pomyślał chwilę.
— Cóż ty chcesz z sobą robić?
— W świat uciekać!
— Hm, — mruknął stary Sniehota, — mam ja koło Horodła za Bugiem wioskę... a tam mnie wszetecznie kradną, choć pszenicę rodzi, jak złoto... Puszczę ci ją dzierżawą, bo rządcą ci się być nie zechce.
— Dla czego nie? — odparł Wicek.
— Nie wypada, spadłbyś z dzierżawcy na gubernatora — jakbym cię zdegradował. Ułożymy się... jakoś to będzie.
Wicek go pocałował w rękę.
— Ale to bo i dziewczyna niepoczciwa, — rozśmiał się starosta — głowy pozawracała wszystkim. Albom się omylił, lub i Wacek za nią szaleje, znam jeszcze kilku takich. Chodzi to skromnie jak trusia, a kędy popatrzy, pożary wznieca! Dziewczyna bo jak łania, rozumek nie dla proporcji... i statek wielki. Każdyby chciał nad tem odnieść tryumf, a panna jak skała!
I śmiał się dobrodusznie starosta...
— Ale mnie pan nie zdradzi! nawet przed panią starościną! — dodał, do kolan chyląc się chłopak...
— Bądź spokojny, — śmiejąc się rzekł stary, jak w Wirgiliuszu stoi... sam expertus, miseris succurrere disco... Sza! umalujemy te przenosiny. Niech się panna nie domyśla, boby jej to do nosa poszło, że aż kawalerów rozpędza!! Fiu — fiu!!
Chciał starosta zaprosić na wieczerzę Wicka, ale ten się wymówił, i zaraz z nikim się już nie widząc, oprócz brata, odjechał do domu.
Pomimo danego słowa — starosta sub rosa, tegoż wieczoru wygadał się przed jejmością. Pani jednak przed Konstancją nic nie wypowiedziała... A Wicek już się za Bug wynosił.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.