<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Doktór Pascal
Podtytuł Powieść
Wydawca Red. tyg. "Romans i Powieść"
Data wyd. 1894
Druk Drukiem A. Pajewskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Docteur Pascal
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Pewnego ranka Martyna, jak zawsze na początku każdego kwartału, poprosiła doktora, by wydał jej kwit z otrzymania tysiąca pięciuset franków, chcąc następnie pójść do notaryusza Graudguillota i odebrać te pieniądze, które nazywała „naszą rentą.“
Doktór zdziwił się, iż termin wypłaty tak prędko nadszedł: nie troszczył się on nigdy o sprawy pieniężne i całkowitą pod tym względem pozostawiał swobodę Martynie. Ona przechowywała u siebie te pieniądze, ona też niemi według uznania własnego rozporządzała.
I jeszcze przebywał pod jaworami razem z Klotyldą, oboje ucieszeni, oboje radujący się tą namiętnością życia, oboje odświeżeni rozkosznie wiecznem mruczeniem, czy brzęczeniem źródełka, kiedy służąca ukazała się z powrotem, pomięszana, jakby szalona, wprost wstrząśnięta wzruszeniem nadzwyczajnem.
Nie mogła nawet natychmiast odzyskać głosu; tchu brakowało jej w piersiach.
— Ach! mój Boże, ach! mój Boże!.... Pan Grandguillot wyjechał!
Pascal z początku nie zrozumiał tego.
— A więc dobrze, moja droga, przecież niema nic spiesznego; pójdziesz do niego kiedyindziej.
— Ależ nie! ależ nie! pan Grandguillot uciekł; czy pan mię rozumie; uciekł ze wszystkiem!...
I, niby po przerwaniu śluzy, trysnęły teraz słowa, i całe wzruszenie gwałtowne wyładowywało się na zewnątrz.
— Dochodzę do ulicy, aż tu widzę już zdaleka sporo narodu przed drzwiami... Dreszcz lekki mię przebiegł; domyślałam się jakiegoś nieszczęścia. I brama zamknięta; i okiennice pozamykane; dom jakby wymarł... Natychmiast, ktoś z tłumu mię objaśnił, że notaryusz umknął, nie zostawiwszy nawet ani jednego sou. Słowem, zrujnował mnóstwo rodzin...
Położyła kwit na stole kamiennym. — Niech pan trzyma; oto jest, ten pański papier. Skończyło się wszystko; nie mamy już ani jednego sou i pomrzemy teraz z głodu...
Tu ją płacz zdjął serdeczny; wielkie, grube łzy spadały jej z oczów; smutek straszny ściskał to serce poczciwe, lecz skąpe, złamane zupełnie skutkiem owej zguby majątku i drżące teraz z trwogi przed nędzą, która zdała groziła.
Klotylda przez czas owych wyjaśnień siedziała zdrętwiała w milczeniu, nie mówiąc ani słowa; wlepiła jeno oczy w Pascala, który w pierwszej chwili zdawał się temu wszystkiemu nie wierzyć.
Co więcej nawet, usiłował on uspokoić Martynę.
— Zobaczymy, zobaczymy, zwolna, nie trzeba tak zaraz upadać na duchu.
Jeżeli Martyna o całej sprawie dowiedziała się jedynie od ludzi z ulicy, to być może, powtarza tylko plotki, które właściwie wszystko przekręcają.
Pan Grandguillot miałby uciec, pan Grandguillot miałby być złodziejem, ależ to się wydaje rzeczą okropną, rzeczą wprost niemożliwą.
Przecież to człowiek znany ze swej uczciwości niesłychanej; przecież to dom kochany i poważany przez całe Plassans; rodzina, znana tutaj przeszło już od wieku. Powtarzano nawet, iż pieniądze u Grandguillota są pewniejsze, niż w Banku Francuzkim.
— Martyno, zastanów się; podobnego rodzaju katastrofa nie zjawia się odrazu, jakby biczem trzasnął; musiały krążyć przedtem jakieś pogłoski złowieszcze, jakieś plotki... Cóż u dyabła! taka oddawna znana uczciwość nie mogła przecież odrazu zniknąć jednej nocy!
Wówczas służąca machnęła ręką rozpaczliwie.
— Otóż to właśnie, proszę pana, sprawia mi największe wyrzuty sumienia, bo widzi pan, jestem w tem wszystkiem nieco winną... Przed kilku już bowiem tygodniami zaczęły obijać się o moje uszy najrozmaitsze wieści.... Państwo, rzecz oczywista, nic nie słyszeliście, ponieważ i tak zaledwie wiecie, że jesteście przy życiu...
Tutaj Pascal wraz z Klotyldą uśmiechnęli się nieznacznie, gdyż była to prawda niezbita, że kochali się oni poza światem całym, tak daleko, tak wysoko, że nie dolatywał do nich ani jeden ze zwykłych odgłosów życia brukowego.
— Ale, ponieważ — ciągnęła Martyna dalej — owe wszystkie historye były bardzo brzydkie, przeto nie chciałam państwu zakłócać spokoju, a zresztą sądziłam, iż ludzie kłamią.
Ostatecznie przecież zdecydowała się opowiedzieć, iż jedni poprostu oskarżali pana Grandguillota o grę na giełdzie; inni zaś uporczywie udawadniali, że utrzymywał najrozmaitsze kobiety w Marsylii. Mówiono też o przeróżnych orgiach, tudzież wybrykach wstrętnych.
Po tem wszystkiem, Martyna ponownie zaczęła łkać rzewnie.
— Mój Boże! mój Boże! co się też teraz z nami stanie? Poprostu przyjdzie nam umierać z głodu!
Pascala to wszystko wreszcie wyprowadziło z równowagi.
Nadto przykro się mu zrobiło, gdy zobaczył łzy, pobłyskujące również i w oczach Klotyldy.
Wówczas usiłował sobie to i owo przypomnieć, usiłował niejako uporządkować przeszłość w swojej głowie.
Ongi, za czasów praktyki swej w Plassans, kilkakrotnie składał u pana Granguillota rozmaite sumy, aż wreszcie zebrał się kapitał stu dwudziestu tysięcy franków. Dochód od tego kapitału wystarczał mu na utrzymanie już od lat szesnastu; za każdym razem nadto notaryusz wydawał mu od siebie kwit na złożoną sumę.
Te kwity pozwolą mu teraz, bez wątpienia, wykazać, iż jest osobistym wierzycielem notaryusza.
Wnet atoli jakieś wspomnienie niejasne zamajaczyło gdzieś, głęboko na dnie pamięci: wprawdzie nie mógłby ściśle oznaczyć daty, lecz przypomniał sobie, że na żądanie, oraz skutkiem rozmaitych wyjaśnień notaryusza wystawił mu formalne pełnomocnictwo, mocą którego tamten miał pełne prawo umieścić cały jego kapitał lub część tegoż na jakiejś hypotece; teraz nawet pamiętał już tak wybornie, że był pewien, iż w owem pełnomocnictwie nazwisko mandataryusza pozostało in blanco.
Nie wiedział przecież, czy Grandguillot zużytkował ów dokument, czy też nie, ponieważ nigdy a nigdy nie zajmował się nawet na chwilę myślami, jak umieszczono jego fundusze.
Martyna, dręczona teraz do żywego porywami swego skąpstwa, krzyknęła, z głębokiem przerażeniem w głosie:
— Ach! jakże pan ciężko zostałeś ukarany za swoje niedbalstwo karygodne! Czyż to się w ten sposób dba o pieniądze? Co do mnie, niech pan tylko posłucha! umiem wyrachować moje oszczędności co do centyma jednego, co trzy miesiące; na palcach zliczyłabym panu z dokładnością największą sumę ogólną, numera papierów, oraz sumę każdego z nich.
Mimo całego smutku, uśmiech nie zbyt godziwy ukazał się teraz na licach Martyny.
Uśmiech ów tworzył odbicie namiętności zakorzenionej, uporczywej, a teraz nasyconej; jej pensya roczna: czterysta franków, niemal zupełnie nie napoczęte, oszczędzane, w pocie czoła, umieszczane co roku w papierach, powiększając się zresztą dzięki narastaniu procentów, utworzyły po latach trzydziestu sumę olbrzymią dwudziestu tysięcy franków.
A ów skarb był nietykalny, umieszczony w obligacyach jak najpewniejszych, schowany na uboczu, w kryjówce niesłychanie pewnej, a nikomu, zupełnie, nikomu nieznanej.
Martyna, myśląc o tem wszystkiem, promieniała z zadowolenia, zresztą w dalszym ciągu wolała o swoich bogactwach zamilczeć.
Pascal krzyknął teraz z kolei.
— Ech! Martyno, do licha, co ty tam opowiadasz, iż nasze pieniądze już raz na zawsze przepadły! Pan Grandguillot, przecież posiada majątek osobisty, boć tak przynajmniej sądzę — nie zabrał ze sobą ani swego domu, ani swych dóbr. Zobaczy się to wszystko; cała ta sprawa musi się należycie wyjaśnić; nie mogę nawet się przyzwyczaić do myśli, by Grandguillota uważać za zwyczajnego złodzieja... To jedynie rzecz nieznośna, że trzeba będzie w tem wszystkiem zdobyć się na cierpliwość i czekać.
Takie podobne przypuszczenia wypowiadał wyłącznie celem uspokojenia Klotyldy, ponieważ spostrzegł, iż niepokoi się ona coraz to bardziej i bardziej.
Patrzyła ona to na niego, to znowu na Soulejadę; rzucała okiem dokoła, jedynie zajęta ich szczęściem wspólnem, oraz nim samym, żywiąca tylko jedno życzenie gorące, aby żyć tak zawsze w przyszłości, jak żyli poprzednio, i kochać się gorąco w głębi owej tak drogiej dla nich pustelni.
To też i Paska], pragnąc ją ukoić jak najprędzej, powrócił do swej dawnej, a pięknej niedbałości w sprawach pieniężnych, boć i tak nigdy nie pracował dla pieniędzy, a równocześnie nawet sobie nie wyobrażał, iż można ich kiedykolwiek nie mieć, oraz cierpieć z powodu ich braku.
— Ależ ja mam pieniądze! — ostatecznie krzyknął. Co ty, Martyno, opowiadasz za głupstwa niesłychane, że już nie posiadamy ani jednego sou i przyjdzie nam niebawem umierać z głodu.
I z wesołym wyrazem twarzy podniósł się z ławki, i zmuszając obie kobiety, by szły z nim razem.
— Chodźcie, chodźcie tylko! Pokażę wam pieniądze, sporo pieniędzy. I dam Martynie nieco grosza, aby zrobiła dzisiejszego wieczora obiad wspaniały.
Na piętrze, w swoim pokoju, w obecności obu kobiet wysunął z miną tryumfalną szufladę biurka.
I oto tam, w głąb owej szuflady przez lat niemal szesnaście rzucał banknoty, tudzież złoto, które mu przynosili ostatni jego klienci, sami z własnej woli, ponieważ nigdy nie żądał od nich żadnego wynagrodzenia.
I nigdy też nie wiedział dokładnie ogólnej sumy swego małego skarbu, brał bowiem dowoli tyle pieniędzy, ile tylko zechciał, na drobne wydatki, na koszta doświadczeń, na jałmużnę, na podarunki.
Od kilku miesięcy zaglądał do owej szuflady często i brał kwoty nader poważne.
Do tego przecież stopnia przyzwyczaił się, że może tam znaleźć zawsze taką sumę, jakiej potrzebuje, po latach przyrodzonej, roztropnej oszczędności, po wydatkach, niemal zeru się równających, iż ostatecznie uważał owe pieniądze za niewyczerpane.
Teraz więc i Pascal śmiał się z zadowolenia.
— Zobaczycie zaraz, zaraz zobaczycie.
Zdrętwiał atoli ze zmięszania, gdy po gorączkowem grzebaniu wśród stosu rachunków, oraz kwitów, wynalazł zaledwie drobną kwotę sześciuset piętnastu franków: dwu banknoty stufrankowe, czterysta franków złotem i piętnaście franków monetą zdawkową.
Teraz już zaczął przetrząsać inne papiery i palcami obmacywał wszystkie cztery kąty szuflady, raz po razu wykrzykując:
— Ależ to niemożliwe! przecież zawsze były tutaj pieniądze; były nawet jeszcze temi dniami całe kupy pieniędzy!.. Najwidoczniej zmyliły mię owe wszystkie stare rachunki. Ale przysięgam wam, iż jeszcze w przeszłym tygodniu widziałem tutaj dużo pieniędzy, a nawet sporo ich dostałem.
Było tam tyle gorącego przekonania, wypowiadanego w sposób tak zabawny; dziwił się on sam sobie z taką szczerością niesłychaną wielkiego dzieciaka, że Klotylda nie mogła żadną miarą powstrzymać się od śmiechu.
Ach! ten biedny mistrz! co za opłakany z niego spekulant, jak on nie umie brać się do interesów!
Kiedy jednak spostrzegła strapioną minę Martyny, a nawet wyraźną rozpacz, malującą się na jej twarzy wobec takiej odrobiny pieniędzy, mających teraz wyżywić wszystkich troje — ogarnęło ją rozczulenie rozpaczliwe, oczy zaszły łzami, a równocześnie zaczęła szeptać:
— Mój Boże, to dla mnie wydałeś to wszystko; to ja cię zrujnowałam, ja jestem jedyną przyczyną, że już nic nie mamy.
Istotnie, Pascal zapomniał, iż wybrał pieniądze na podarunki.
Oto była szpara, przez którą pieniądze wypłynęły.
Gdy sobie o tem przypomniał, twarz jego się rozjaśniła.
To też, gdy Klotylda zalana łzami, oraz zrozpaczona, zaczęła mówić, iż trzeba wszystko oddać z powrotem kupcom, doktór zaczął się gniewać.
— Oddawać to, co ja ci darowałem! Ale oddawałabyś w takim razie z tem wszystkiem także i cząstkę mego serca! Och! nie, choćbym miał u stóp twych umrzeć z głodu, pragnę cię posiadać taką, jaką chciałem cię posiadać.
Następnie widząc, iż otwiera się przed nimi przyszłość jeszcze nie ujęta w żadne stałe karby, dodał z ufnością:
— Zresztą, przecież tego wieczora jeszcze nie umrzemy z głodu? Nieprawdaż, Martyno?.. Z tem, co mamy, wytrzymamy przez czas dłuższy.
Martyna potrząsnęła głową.
Jej zdaniem, to, co było, mogło wystarczyć na dwa miesiące, co najwyżej na trzy, i to tylko w takim wypadku, jeżeli będzie się prowadziło gospodarstwo bardzo umiejętnie i bardzo oszczędnie O dłuższym atoli przeciągu czasu niema co nawet i myśleć. Dawniej, szufladę zasilano bez przerwy choć małemi sumami, zawsze tam pieniądz kapał, acz zwolna, ale kapał; teraz jednak dochody wszelkie zupełnie wyschły od chwili, kiedy pan zaniedbał całkowicie swoich chorych. Nie można też było liczyć na żadną pomoc, której nie poskąpiłby ktoś trzeci.
Wreszcie Martyna zawnioskowała w te słowa:
— Niech mi pan da dwa banknoty stu frankowe. Zrobię, co będę mogła, by opędzić niemi wydatki całego miesiąca. Potem, zobaczymy... Ale niechże pan będzie rozsądny i nie wydaje nic a nic z owych czterystu franków w złocie; najlepiej zamknąć szufladę na wszystkie spusty i nie otwierać jej wcale.
— Och! z pewnością wszelką! — krzyknął doktór — możesz być spokojną. Odciąłbym sobie raczej rękę!
Wszystko więc na razie się ułożyło.
Martyna mogła według własnego uznania rozporządzać tą zapasową sumą; ale też i miała prawo wszelkie pysznić się swoją oszczędnością, gdyż skąpiła nawet na centymach, jak zresztą z góry zapowiadała.
Co do Klotyldy, to ta nigdy a nigdy i tak nie dostawała ani grosza na własne wydatki, nie odczuwała więc braku pieniędzy.
Jeden tylko Pascal cierpiał głęboko, że jego skarbnica była już teraz zamkniętą, oraz wyczerpaną; lecz trudna rada. Uroczyście przecież przyrzekł, iż wszelkie zapłaty będzie uskuteczniała wyłącznie sama służąca.
— No, tośmy dokonali nielada dzieła! — odezwał się, z radością ulgi w głowie, szczęśliwy, jak gdyby przeprowadził dzieło niesłychanej doniosłości, które na zawsze zabezpieczało ich byt.
Tydzień upływał, a na pozór nic a nic nie zmieniło się w Soulejadzie.
Upojeni nawzajem swoją miłością czułą, ani Pascal ani Klotylda nie spostrzegali, zdawało się, grożącej im nędzy.
Pewnego poranka przecież, kiedy Klotylda wyszła z Martyną, by jej towarzyszyć po zakupy na targ, doktór, zostawszy sam, musiał przyjąć gościa, odrazu napełniającego go dziwnego rodzaju obawą.
Była nim kupcowa, która onego czasu sprzedała mu stanik ze starych koronek alesońskich, ów cud istny, pierwszy z jego strony podarunek.
Pascal poczuł, iż tak mało posiada siły odpornej wobec pokusy możliwej, iż drżeć zaczął na całem ciele. Jeszcze handlarka nie wymówiła nawet ani słowa, a on już wzbraniał się: nie! nie! nie może, nie chce nawet robić zakupów; i ręce wyciągnąwszy przed siebie, usiłował jej przeszkodzić, by nie wyciągała nic a nic z małego, skórzanego woreczka.
Handlarka jednak, spasiona, a nadzwyczajnie uprzejma, uśmiechała się tylko, już z góry będąc pewną zwycięstwa.
Głosem prędkim, słowami, umiejącemi trafić do celu, poczęła teraz mówić, poczęła opowiadać historyą: tak! jedna z pań, której nazwiska nie ma prawa wymienić, jedna z pań, najbardziej w Plassans poważanych, ścigana teraz przez los, chciałaby, bo musi, sprzedać jeden z swych klejnotów; tu znowu przeszła handlarka do drugiej strony tej sprawy, przedstawiając przepyszną sposobność nabycia klejnotu, który kosztował przeszło tysiąc dwieście franków, — za pięćset franków. Potrzeba zmusza właścicielkę do takiego ustępstwa.
Nie spiesząc się, otworzyła swój worek, mimo pomięszania i wzrastający przestrach doktora; po chwili wyciągnęła stamtąd bardzo zgrabny naszyjnik, z przodu wysadzany jedynie siedmiu perłami, lecz owe perły posiadały zaokrąglenie, blask i czystość, podziwienia godne.
Całość wychodziła nadzwyczajnie uroczo, niewymownie świeżo.
Doktór w mgnieniu oka osądził, iż ów naszyjnik, włożony na delikatną szyję Klotyldy, będzie zupełnie odpowiedniem, zupełnie naturalnem przyozdobieniem owej cery jedwabistej, która sprawiała na nim, ile razy przyciskał do niej swe wargi rozpalone, wrażenie kwiatu.
Jakiś inny klejnot tworzyłby jedynie niepotrzebny dla niej ciężar; te perły zaś świetnie odpowiadały jej młodości.
I już, już, ujął ów naszyjnik w palce drżące, już odczuwał boleść śmiertelną na myśl o potrzebie oddania go z powrotem. A przecież jeszcze usiłował bronić się pokusie, wciąż jeszcze zapowiadał, iż nie posiada pięciuset franków, podczas gdy kupcowa, bez przestanku, głosem obojętnym, ciągle wychwalała sposobność zrobienia dobrego sprawunku, który ma swoją odpowiednią wartość.
Nakoniec po upływie kwadransa, kiedy już osądziła, że bądźcobądź nie zdoła się on jej wymknąć, oświadczyła nagle, bez żadnych przygotowań, iż, jak dla niego, odstąpi naszyjniki za trzysta franków; i Pascal poddał się, jego namiętność obdarowywania bowiem, jego potrzeba robienia Klotyldzie przyjemności, tudzież przyozdabiania jej jako swego ideału były silniejszemi, niż głos rozsądku.
A zresztą, kiedy poszedł do biurka, by wziąść z szuflady piętnaście sztuk złota i wyliczyć je kupcowej, był najmocniej przekonanym, iż wszystkie sprawy z notaryuszem przybiorą obrót pomyślny tak, iż niebawem będzie się miało sporo pieniędzy.
I kiedy Pascal został znowu sam, po odejściu kupcowej, z klejnotem w kieszeni, ogarnęła go niezmierna, niemal dziecinna radość. Oczekując na powrót Klotyldy, wstrząsany niecierpliwością, przygotował dla niej maleńką niespodziankę.
Gdy spostrzegł ją powracającą, serce mu ledwo nie pękło, tak zaczęło kołatać gwałtownie.
Klotylda była bardzo zgrzana, gdyż palące słońce sierpniowe zawisło pod niebiosami. Chciała, prócz tego, zmienić suknię, uszczęśliwiona z owej przechadzki, nie zapominając nadto dodać ze śmiechem pełnym, a wesołym, iż Martyna świetnie się sprawowała na targu, kupiła bowiem dwa gołąbki za ośmnaście sou.
Pascal, którego wzruszenie formalnie chwytało za gardło i dusiło, poszedł za nią do jej pokoju; i kiedy już stanęła przed nim jedynie w spódniczce, z ramionami odsłoniętemi, z nagiemi łopatkami, zaczął udawać, iż coś spostrzega na jej szyi.
— Patrz no! co ty też takiego masz na szyi! Przyjrzyj się jeno.
Trzymał naszyjnik w ręku, usiłując go jej włożyć w ten sposób, iż ciągle udawał, jako przesuwa palce po jej szyi, by się przekonać, iż nic a nic ona nie ma.
Klotylda, wesoła, rozbawiona, broniła się i zaprzeczała:
— Ależ skończ już raz! Wiem dobrze, iż nic tam niema... Zobaczymy zaraz, co ty tam chcesz mi narzucić i czem mię tak łaskoczesz?
Objąwszy ją uściskiem mocnym, złapał i pociągnął przed wielkie zwierciadło, gdzie mogła się przejrzeć caluteńka, od stóp do głów.
Na szyi jej błyszczał łańcuszek cienki, istna nitka złota; Klotylda więc ujrzała owe siedm pereł, podobnych do siedmiu gwiazd mlecznych, zrodzonych tamże i lśniących łagodnie na tle jej skóry jedwabistej.
Było to wszystko dziecinnie urocze, tudzież zachwycające.
Bez zwłoki zatem, pełna zachwytu, jęła się śmiać, niby gołębica zalotna, która gruchając, wystawia naprzód szyję i pyszni się niepomiernie.
— Och! mistrzu, mistrzu mój! jakże jesteś dobrym!... Myślisz jedynie o mnie?... Jakże mię uszczęśliwiasz!
I radość, która tryskała jej z oczów, ta radość kobiety i kochanki zarazem, zachwyconej, że jest piękną, upojonej tem, iż jest uwielbianą, wynagrodziła go bosko za jego szaleństwo.
Klotylda przechyliła głowę, cała promieniejąca z uciechy, i wyciągnęła ku niemu swe usta. Doktór pochylił się ku niej i przez chwilę zatonęli oboje w gorącym, przeciągłym pocałunku.
— Czy jesteś zadowoloną?
— Och! tak, mistrzu, zadowoloną, bardzo zadowoloną!... Te perły są tak pełne uroku, są tak czyste! I tak mi jest w nich do twarzy!
Jeszcze przez chwilę podziwiała siebie samą w zwierciadle, bezwiednie ulegając niewinnej próżności podziwiania złocistego odcienia swej cery przy zestawieniu z liliowo-lśniącemi łzami pereł.
Następnie instynkt jakiś, chęć pokazania się i pochwalenia przemogła ją do tego stopnia, że słysząc, jak służąca krząta się w sąsiednim pokoju, wymknęła się i pobiegła do niej, w spódniczce, z szyją odsłoniętą.
Martyno! Martyno! Popatrzno tylko, co mistrz ofiarował mi przed chwilą!... Cóż, czy ładnie wyglądam?
Surowy, nagle jeszcze bardziej chmurny wyraz twarzy starej służącej zmroził całą jej radość.
Być może, iż Klotylda potroszę już i odgadywała, że jej młodość bujna oraz hoża wywoływała zazdrość, szarpiącą serce tej istoty biednej, która zużyła się i zestarzała, milcząc w owym tartaku codziennej służby tudzież po zostając niemą, choć namiętnie uwielbiała swego pana.
Wszystko to zresztą nie trwało ani jednej sekundy; był to odruch mimowolny, nieświadomy dla jednej, zaledwie podejrzywany przez drugą; po nim nastąpiło już widoczne, a trwałe niezadowolenie oszczędnej służącej, która z ukosa patrzyła na podarunek kosztowny i potępiła go stanowczo.
Klotyldą wstrząsnął dreszcz lekki.
Szkoda jedynie — zamruczała — że mistrz zaglądał do biurka i wyciągał stamtąd pieniądze... Perły muszą być bardzo drogie, nieprawdaż?
Pascal teraz, z kolei zakłopotany, zaprzeczył głośno, zaczął prawić o owej wspaniałej, a rzadkiej sposobności, opowiedział o odwiedzinach kupcowej, nie przestając mówić ani na chwilę wśród prawdziwego potoku słów. Istotnie, rzadka, niemal niepodobna do uwierzenia sposobność: nie można było, słowem, nie kupić.
— Ile? — zapytało dziewczę z prawdziwą trwogą w piersiach?
— Trzysta franków.
Wówczas Martyna, która do tej pory ani razu jeszcze ust nie otworzyła, straszna przecież owem milczeniem, nie mogła się powstrzymać od takiego wykrzyknika:
— Ależ, Boże miłosierny! to byłoby za co żyć przez sześć tygodni! a my tutaj niedługo nie będziemy mieli kawałka chleba włożyć do ust.
Grube, pełne łzy zabłyszczały w oczach Klotyldy.
W jednej chwili byłaby zerwała owe perły z swej szyi, gdyby Pascal jej nie przeszkodził.
Zaczęła tedy mówić, by oddać natychmiast naszyjnik z powrotem; szalejąc z żałości, bełkotała jedynie:
— To prawda, Martyna ma słuszność... Mistrz postąpił niedorzecznie i ja sama również jestem niedorzeczną, że nawet przez chwilę jedną zachowałam na szyi to świecidełko i nie pamiętam o położeniu, w którem się znajdujemy.. Tak, te perły spaliłyby mi skórę... Błagam cię, pozwól mi je odnieść.
Pascal atoli nigdy na świecie nie chciał się na coś podobnego zgodzić.
Zaczął się trapić razem z obu kobietami, uznał, iż popełnił błąd, głośno wymyślał sam na siebie, że jest niepoprawnym, a więc należałoby mu odebrać wszystkie pieniądze.
Po tych słowach pobiegłszy do biurka, przyniósł sto franków, które mu zostały i zmusił Martynę, aby je przyjęte w przechowanie.
— Zapowiadam wam, iż nie chcę mieć nadal ani jednego sou! Jeszcze gotów byłbym wydać wszystko co do centyma... Masz, trzymaj, Martyno, ty jedna tylko z nas trojga jesteś rozsądną. Jestem przekonany, że potrafisz tak długo pokierować temi pieniędzmi, aż nasze kłopoty z notaryuszem pomyślnie się zakończą. Ty zaś, najdroższa, zachowaj ową bagatelkę i nie wyrządzaj mi więcej podobnej przykrości. Uściskaj mię, ot tak, a teraz idź się ubierać.
I nie mówiono już o tej sprawie.
Klotylda przecież naszyjnik zachowała na szyi, pod kołnierzem stanika; była to tajemnica zachwycająca, ów mały klejnocik tak uroczy, tak piękny, ukryty przed oczyma wszystkich, podczas gdy ona sama tylko czuła go na swojem ciele.
Niekiedy, podczas pieszczot poufnych, uśmiechając się do Pascala, żywym ruchem ręki wyjmowała owe perły z poza stanika, by mu je w milczeniu, bez słowa jednego pokazać; i wnet takim samym ruchem szybkim, rozkosznie wzruszona, zakładała je z powrotem na szyję ciepłą i okrągłą.
Przypominała mu w ten sposób ich wspólne szaleństwa z wdzięcznością, pełną uroczego pomięszania, z wybuchem radości zawsze żywej i wiecznie żartobliwej.
Od tej chwili ani razu nie zapomniała o perłach.
A przecież prowadzili oni teraz życie, pełne ograniczeń, acz mimo to wszystko niewymownie słodkie.
Martyna zrobiła spis dokładny wszystkich zapasów, jakiemi rozporządzały spiżarnia, tudzież kasa; dało to wyobrażenie o stanie rzeczy, który był okropny. Jedynie, ilość kartofli przedstawiała się, na szczęście, dosyć poważnie. Ale na odwrót nie dopisało co innego: w naczyniu na oliwę już ukazywało się niestety dno; zupełnie taksamo świeciła pustkami ostatnia beczułka wina.
Soulejada, która już postradała i winnice i plantacye drzew oliwnych, rodziła zaledwie nieco jarzyn, oraz garść owoców, gruszek, które jeszcze nie dojrzały, i winogron, mających stanowić w przyszłości wszelką okrasę.
Wreszcie codziennie należało kupować chleb, oraz mięso.
Nadto, pierwszego zaraz dnia służąca wzięła się ostro do Pascala, tudzież Klotyldy, usuwając wszelkie poprzednie łakocie, a więc kremy i legominki, wszelkie dania zaś ograniczyła do rozmiarów zaledwie od biedy wystarczających.
Odzyskała ona całą powagę dawniejszą z dni poprzednich, postępowała z nimi, jak z dziećmi małemi do tego nawet stopnia, że nie zwracała żadnej, a żadnej uwagi ani na ich żądania, ani na ich upodobania. Ona sama ustanawiała ilość, oraz jakość potraw, ponieważ lepiej, aniżeli oni, wiedziała, czego im najwięcej potrzeba.
Zresztą, poza tem okazywała im miłość iście macierzyńską, obsypując ich zabiegami nieustannemi, robiąc niemal cud, iż za ich ostatki, za taką drobną garsteczkę pieniędzy, niekiedy jeszcze dostarczała im smacznych kąsków; zaledwie tam kilka razy, od czasu do czasu, brała ich krótko, lecz i to nawet robiła ku ich własnemu dobru, zupełnie taksamo, jak się karci małych hultai, nie chcących jeść rosołu.
I zdawało się, że właśnie owa macierzyńskość niezwykła, owa ofiara ostatnia, jaką poniosła, ów spokój, na złudzeniu polegający, jakim umiała otoczyć ich miłość wzajemną, nieco ją uśmierzył, oraz zadowolnił, tak, i ją także, gdyż wydobył z tej rozpaczy głuchej, w którą popadła.
Od czasu nadto, kiedy w taki sposób zaczęła nad niemi czuwać, odzyskała ponownie dawną twarz bladą, dawny spokój nieruchomy zakonnicy, poświęconej celibatowi, dawne, zimne oczy barwy popiołu.
Kiedy jednak mogła, po długim szeregu dań z nieuniknionych kartofli, oraz małego kotleta za cztery sou, niknącego wśród stosu jarzyn, tego lub owego dnia zastawić przed nimi naleśniki bez żadnego nadwyrężenia budżetu, wówczas tryumfowała, śmiejąc się równocześnie z ich uciechy.
Paskal, oraz Klotylda uznawali, że wszystko jest w porządku, co swoją drogą zupełnie nie przeszkadzało im żartować z Martyny w jej nieobecności.
Zaczęły się tedy dawne szyderstwa z jej skąpstwa nadzwyczajnego; opowiadali sobie nawzajem, iż liczy ona ziarnka pieprzu, tyle a tyle ziarnek na każde danie, słowem całe historye o sposobach jej zaoszczędzania a równocześnie trzymania ich na wodzy. Kiedy w kartoflach było za mało oliwy; kiedy kotlety starczyły naprawdę na jeden zaledwie kęs, zamieniali oni między sobą szybko spojrzenia przelotne i czekali z niecierpliwością, kiedy wyjdzie, tłumiąc tymczasem serwetą śmiech niepohamowany.
Żartowali ze wszystkiego śmieli się z własnej biedy.
Przy końcu pierwszego miesiąca Pascalowi przyszła na myśl pensya Martyny.
Zazwyczaj ona sama brała sobie czterdzieści franków zasług ze wspólnej kasy, która była pod jej nadzorem.
— Ach! moja biedaczko — odezwał się doktór pewnego wieczora — w jakiż sposób zdołasz odebrać swoje zasługi, skoro już nie mamy prawie nic pieniędzy?
Martyna stała przez chwilę nieruchoma, z oczyma spuszczonemi ku ziemi, oraz miną pomieszaną.
— Tam do licha! proszę pana, rzecz prosta, że muszę poczekać.
Ale snadno spostrzegł, iż stara służąca jeszcze nie wypowiedziała szczerze wszystkiego, ponieważ widocznie miała w myśli środek załatwienia tej sprawy, tylko nie wiedziała, jakiemi wyrazami ma go wypowiedzieć głośno To też dodał jej odwagi.
— A więc, skoro pan zgodziłby się na to, wolała bym, aby pan za każdym razem podpisał mi papier.
— Jakto, papier?
— Tak, papier, na którym pan, za każdym razem, co miesiąc, napisze, że jest mi winien czterdzieści franków.
Pascal natychmiast podpisał jej tego rodzaju zobowiązanie, co Martynę niezmiernie uszczęśliwiło, ów oblig schowała ona z taką troskliwością staranną, jak gdyby to był najpiękniejszy i najbardziej wartościowy pieniądz.
To, oczywista, uspokoiło ją całkowicie.
Doktór atoli, tudzież jego towarzyszka wzięli sobie owo zobowiązanie za cel nowych wydziwiań, oraz nowych żartów.
Co za władzę nadzwyczajną na umysły ludzkie wywiera przecież złoto?
Ta stara kobieta naprzykład, która usługuje im niemal na klęczkach, a doktora uwielbia, niby świętego, do tego stopnia, że chętnie życie oddałaby za niego w ofierze, a przecież i ona mimo to bierze chętnie także marne zabezpieczenie, kawałek papieru bez żadnej wartości, gdyż on nie byłby w możności go zapłacić.
Zresztą, nie było to dotychczas zasługą ani Pascala ani Klotyldy, że zachowali pogodę zupełną w nieszczęściu, ponieważ nie odczuwali jeszcze owej nędzy.
Żyli naprawdę po za światem rzeczywistym, daleko dalej, daleko wyżej, w bogatej, oraz szczęśliwej krainie, stworzonej im przez ich miłość szaloną. Przy stole nie wiedzieli zgoła, co jedzą; mogli nawet śmiało przypuszczać, iż są to potrawy, godne książęcego stołu, podawane na srebrnych półmiskach.
Nie mieli też zgoła żadnego wyobrażenia o niedostatku, który wzrastał wokoło nich z szybkością, szaloną; nie spostrzegli, że Martyna poprostu się głodzi, spożywając jedynie okruchy, przez nich pozostawione; chodzili po pustym domu tak, jak gdyby to był pałac z obiciami jedwabnemi, opływający w bogactwa bajeczne.
Owe dni stanowiły z pewnością wszelką epokę najszczęśliwszą ich miłości.
Pokój zmienił się w świat cały, ów pokój, wytapetowany starym cycem bawełnianym, barwy jutrzenki, gdzie bez końca i bez pamięci rozkoszowali się szczęściem niewymownem, a niewyczerpanem, spoczywając jedno w objęciach drugiego.
Następnie sala pracy przechowała pamiątki przyjemne z przeszłości do tego stopnia, że nieraz przez dni całe cieszyli się promiennemi, wspaniałemi wspomnieniami, iż od tak dawna żyją, ze sobą wspólnie, pod jednym dachem.
Jeszcze dalej, już na dworze, z każdego najmniejszego zakątka Soulejady wyglądało ku nim lato iście królewskie, które wszędzie rozsiewało swoje blaski błękitne, przetykane pasmem lśniącego złota.
To też rankiem, poprzez aleje, wysadzane ze stron obu sośniną; w południe wśród cieni czarnych, rzucanych przez jawory, wsród przyjemnego chłodu, rozlewanego dokoła przez źródełko szemrzące; wieczorem na tarasie, który zwolna chłódł po spiekocie całodziennej lub na klepisku, jeszcze rozpalonem, a już kąpiącem się w niebieskawo jasnych promieniach pierwszych gwiazd — przechadzała się ta para zakochanych, z rozkoszą wspominając o swej biedzie, jedynem bowiem ich marzeniem było zawsze, oraz na zawsze żyć razem, pogardzając stanowczo calem otoczeniem.
Od chwili, gdy się posiedli wzajemnie, i ziemia należała do nich i skarby niewymowne i uczt im nie brakowało i nawet wszechwładzy.
Niestety atoli pod koniec sierpnia całe położenie przybrało jeszcze obrót na gorsze.
Wśród tego życia, bez żadnych węzłów, oraz bez żadnych obowiązków, bez pracy również, niekiedy doznawali ocknięcia niespokojnego, ponieważ odczuwali, iż podobne życie jest słodkiem, ale niemożliwem, a nawet złem, jeżeli żyłoby się w ten sposób ciągle bez przestanku.
Pewnego wieczora Martyna oświadczyła im, że już posiada zaledwie pięćdziesiąt franków, za które z biedą będzie można przeżyć dwa tygodnie, i to pod warunkiem, że wino na stole się nie pokaże!
Z drugiej strony nowiny nadpływające z miasta, były bardzo niedobre; notaryusz Grandguillot okazał się stanowczo niewypłacalnym; nawet jego wierzyciele osobiści nie dostaną ani jednego sou. Z początku można jeszcze było liczyć na dom, oraz dwa folwrarki, które notatryusz uciekając, z konieczności musiał zostawić; teraz atoli już się przekonano, że te nieruchomości przelano jeszcze dawniej na żonę notaryusza; i podczas gdy on w Szwajcaryi, jak sobie opowiadano, uganiał się za góralkami, małżonka, godna jego, przemieszkiwała na jednym z własnych obecnie folwarków, z zupełnym spokojem, zdała od wszelkich przykrości, jakie wywołał ich upadek.
Plassans było całe wzburzone; głośno utrzymywano, że żona potakuje rozwiązłości męża do tego stopnia, iż pozwoliła mu zabrać ze sobą aż dwie kochanki i hulać wraz z niemi wesoło nad brzegami wielkich jezior.
Pascal zaś, niezabiegliwy i obojętny, jak zawsze, nie raczył nawet pójść do prokuratora Rzeczypospolitej, by zawiadomić go także i o swojej sprawie. Jego zdaniem, gdy już dokładnie dowiedział się o tem, co opowiadano, nie warto było jeszcze raz rozgrzebywać owej szpetnej historyi, skoro już stało się niepodobieństwem wyciągnąć z tego wszystkiego żadnego pożytku i żadnego, choć częściowego odszkodowania.
Wtedy jednak przyszłość zaczęła się mieszkańcom Soulejady przedstawiać w barwach ponurych.
Niebawem miała do nich zawitać czarna nędza.
Klotylda, bardzo rozsądna w głębi ducha, pierwsza ugięła się pod brzemieniem trwogi. Wprawdzie w obecności Pascala zachowywała stale dawną wesołość; ale będąc bardziej, niż on, przewidującą, czułą zresztą i tkliwą, jak każda kobieta, drżała stale i zawsze pod wpływem strasznej obawy, ilekroć razy opuszczał ją on choć na chwilę, gdyż pytała się zawsze siebie samej, co się też z nim stanie, w jego latach już podeszłych, z ciężarem nadto tak wielkim, jakim jest ona i dom cały.
To też w tajemnicy przez kilkanaście dni z rzędu osnuwała plan wielce ważny, plan pracowania, plan zarabiania pieniędzy, dużo pieniędzy z pomocą malowania pasteli.
Tyle przecież razy obsypywano głośnemi okrzykami podziwu jej talent, tak niezwyczajny i tak pełny siły indywidualnej, że powierzyła wreszcie śmiało Martynie swoją tajemnicę oraz zobowiązała ją pewnego poranku, by poszła zaproponować kupno kilku bukietów fantastycznych handlarzowi farb przy ulicy Sauvaire, handlarzowi, który, jak zapewniano, miał krewniaka-malarza w Paryżu.
Postawiła przecież za warunek stanowczy, by nic a nic nie wystawiano w Plassans, jeno wszystko wysyłano zaraz możliwie daleko.
Ale owa misya skończyła się w sposób nader fatalny. Kupiec bowiem zdziwił się i zatrwożył zarazem taką dziwacznością całego pomysłu, oraz rozpasaniem ognistem wykonania, aż wreszcie oświadczył, iż coś podobnego nigdy nie zdołałoby znaleść kupca. Klotyldę ów obrót rzeczy wprawił w rozpacz prawdziwą; łzy ogromne błysnęły w jej oczach.
Do czegóż zatem może się ona przydać? Przecież wstydzić się oraz smucić zarazem powinna, że jest takiem nicpotem, zgoła nieużytecznem!
Doszło nakoniec do tego, iż służąca musiała ją pocieszać, musiała jej tłumaczyć, że nie wszystkie kobiety rodzą się tylko po to, by pracowały; podczas gdy jedne rosną niby kwiaty w ogrodzie, aby wokoło woń cudną rozlewać, drugie natomiast są owem zbożem ziemi, które ludzie miażdżą i krzepią niem swe siły.
Martyna jednak tymczasem przeżuwała w głowie inny projekt, który zasadzał się na zachęcaniu doktora do podjęcia z powrotem praktyki lekarskiej.
Ostatecznie pomówiła o tem z Klotyldą, która odrazu wykazała jej wszystkie trudności, a nawet wprost niemożliwość, niemal materyalną, podobnych usiłowań.
Właśnie przypadkowo mówiła w tej sprawie już dnia poprzedniego z Pascalem.
On sam także się nad tem zastanawiał, myśląc o pracy, jako o jedynej drodze ocalenia. Najpierwszy zjawił się w głowie projekt ponownego podjęcia praktyki lekarskiej. Ależ od lat tak dawnych był on już wyłącznie lekarzem biednych! Jakże teraz odważyć się i żądać, by płacono mu wynagrodzenie, skoro od tylu lat nigdy żadnemu pacyentowi nie wspominał o pieniądzach?
Zresztą, czyż to nie za późno, w jego latach podeszłych, zaczynać z powrotem, od początku swój zawód dawniejszy?
Nadto trzeba także wciągnąć w rachunek i owe wszystkie bezsensowne plotki, które puszczono o nim w obieg, całą ową legendę o geniuszu, na poły obłąkanym, jak go sobie mieszczuchy przedstawiali.
Ani jeden nowy pacyent nie odważyłby się do niego zawitać; byłoby to poprostu okrucieństwem nieużytecznem zmuszać go do podjęcia próby, która z pewnością wszelką zakrwawiłaby mu serce, a do rąk wyciągniętych nie wrzuciła nawet jałmużny.
Klotylda więc sprzeciwiła się natychmiast mistrzowi i użyła wszelkich starań jak najusilniejszych, aby go powstrzymać od wykonania podobnego projektu — Martyna w lot pojąwszy te słuszne przyczyny, sama głośno krzyknęła, że należy mu siłami wszelkiemi przeszkadzać, aby się nie narażał dobrowolnie na tak wielkie zmartwienie.
Mówiąc to atoli, wpadła nagle na świeży pomysł.
Przypomniała bowiem sobie o pewnym regestrze, odkrytym niedawno przez nią w jakiejś szafie. Na kartach tegoż przed laty zapisywała ona własną ręką wizyty doktora. Wielu jego chorych nigdy nie zapłaciło, a była ich nawet tak spora liczba, że sami owi niewypłacalni zajmowali dwie, spore stronnice regestru.
Dlaczegożby teraz, skoro się popadło w nieszczęście nie miało się wymagać od tych ludzi, aby uiścili swoje długi? Możnaby tutaj zrobić wszystko cichaczem, poza plecami pana, nic a nic mu nie mówiąc, ponieważ on wzbraniał się zawsze uporczywie wzywać pomocy sądowej w wypadkach podobnych.
Tym razem Klotylda natychmiast przyznała służącej słuszność.
Utworzył się, słowem, spisek istny: ona sama wynotowała należytości i przygotowała rachunki, które służąca pozanosiła pod właściwe adresy.
Lecz nikt nigdzie nie dał Martynie ani jednego sou; wszędzie, w każdym domu odpowiedziano jej stereotypowo, że się rachunek przejrzy i przyjdzie do pana doktora.
Dziesięć dni upłynęło; nikt się nie zjawiał, a tu tymczasem w domu pozostało już zaledwie sześć franków, z czego można się było wyżywić zaledwie dwa lub trzy dni najwyżej.
Nazajutrz Martyna powróciła raz jeszcze z próżnemi rękoma, choć przedsięwzięła uciążliwą wycieczkę do jednego z dawniejszych pacyentów.
Ale natychmiast po powrocie odprowadziła Klotyldę na bok i zaczęła jej opowiadać, iż tylko co rozmawiała z panią Felicytą, na rogu ulicy de la Banne.
Babka, bez wątpienia, musiała szpiegować ich wszystkich.
Bądźcobądż atoli do tej pory ani razu nawet nogą jedną nie przestąpiła poza próg Soulejady! Nawet nieszczęście, które tak niespodziewanie spadło na jej syna, ta nagła, tudzież zupełna utrata kapitału, o której mówiło całe miasto, nie zdołało zbliżyć jej do syna.
Cichaczem atoli, w duchu oczekiwała na niego, drżąc cała namiętnie, już nie zwracała nawet uwagi zbytniej na pewne pozory przyzwoitości, przyrzekając sobie za to z góry, że nie przebaczy ani na chwilę pewnym zbłąkaniom; była nadto przekonaną, że ostatecznie Pascal odda się jej na łaskę i niełaskę, ponieważ bezwarunkowo będzie musiał dziś lub jutro wezwać jej pomocy.
A kiedy już wyda wszystko co do jednego sou; kiedy przygnębiony zapuka do jej drzwi, wtedy ona natychmiast podyktuje mu swoje warunki, zmusi go do ożenienia się z Klotyldą, albo co jeszcze lepsza, będzie wymagała rychłego jej stąd wyjazdu.
Dzień atoli zbiegał za dniem, tymczasem Pascal się nie zjawiał z pokorną prośbą na ustach.
Dlatego też więc zatrzymała Martynę, przybrawszy rozczulony wyraz twarzy, i zaczęła wypytywać się jej o nowiny. Co więcej, w dalszym ciągu udawała nawet zdziwioną, że do tej pory jeszcze nie zażądano od niej pomocy, od niej, osoby bogatej. Ostatecznie dała do zrozumienia, że tylko jej godność osobista wstrzymuje ją od zrobienia w tej mierze pierwszego kroku.
— Panienka powinna pomówić o tem z panem i nakłonić go do pójścia — ostatecznie zawnioskowała służąca — Istotnie, z jakiejże przyczyny nie mógłby poprosić własnej matki o pomoc? Przecież taki krok byłby zupełnie zrozumiałym.
Klotylda oburzyła się niepomiernie.
— Och! nigdy, nigdy! za nic w świecie nie podejmę się takiego zadania! Mistrz rozgniewałby się i miałby zupełne ku temu prawo. Jestem jak najmocniej przekonaną, że wolałby umrzeć z głodu raczej, niż być u babki na łaskawym chlebie.
Następnego dnia tedy wieczorem, przy obiedzie, Martyna podawszy resztki sztuki mięsa, czuła się w obowiązku ostrzeżenia ich zawczasu.
— Nie mam już, proszę pana, pieniędzy, ani centyma jednego; jutro więc będę mogła podać na obiad zaledwie kartofle, i to bez okrasy, bez oliwy, bez masła... I tak już państwo od trzech tygodni pijecie wodę. Teraz znowu trzeba będzie obywać się bez mięsa.
Pascal i Klotylda zaśmieli się i jeszcze nie stracili ochoty do żartów.
— Martyno, dzielna z ciebie gospodyni, musisz więc zapewne mieć sól?
— Och! naturalnie, proszę pana, znajdzie się tam niewielki zapasik.
— A zatem wybornie! Kartofle z solą wybornie smakują, kiedy się jest głodnym.
Martyna, zawróciwszy się na pięcie, poszła z powrotem do kuchni; pozostała zaś para w dalszym ciąga żartowała sobie półgłosem z jej nadzwyczajnego skąpstwa.
Istotnie, czyż to nie dziwne, że nigdy nie zaofiarowała się pożyczyć im choćby dziesięciu franków, acz przecież musiała posiadać w jakiemś schowanku swój skarb niewielki, od lat tylu gromadzony zapobiegliwie i znoszony do kryjówki, której nikt a nikt nie znał.
Zresztą śmieli się z tego, ot tak tylko, wcale nawet nie życząc sobie pomocy z jej strony, boć trudno wymagać, by dla ich pięknych oczu ściągała gwiazdki z nieba, byle im tylko usłużyć i zapewnić pokarm.
W nocy atoli, kiedy już razem ułożyli się na spoczynek, Pascal poczuł, iż Klotylda drży, jak gdyby miała gorączkę lekką, a równocześnie trapi ją bezsenność.
Jak więc weszło u nich w zwyczaj oddawna, doktór, trzymając ukochaną w objęciach, i wzajemnie przez nią ściskany, wśród ciemności nocy letniej, zaczął ją wybadywać. Wówczas Klotylda ośmieliła się wyznać wszystko, wyznać cały swój niepokój o niego, o siebie samą, o dom ich wspólny.
Co się z nimi stanie wobec tego, że nie posiadają żadnych a żadnych środków do życia?
Przez chwilę, ale tylko przelotną, chciała pomówić z nim o jego matce.
Nie odważyła się przecież i wolała przyznać się jedynie do kroków, które podjęły wspólnie, ona i Martyna: znalezienie dawnego spisu pacyentów, napisanie, tudzież rozesłanie listów, prośby o odesłanie pieniędzy, prośby bezskuteczne.
Wśród innych okoliczności Pascal, usłyszawszy takie wyznanie, zasmuciłby się niesłychanie i wielce rozgniewał, gdyż dotknęłoby go to, że działano bez niego, a nawet wbrew stale przez niego przyjętym prawidłom zawodowym.
Teraz z początku milczał, bardzo wzruszony; to milczenie właśnie dawało najlepszą miarę doznawanego chwilami strachu, pod pokrywką obojętności na otaczającą ich nędzę. Później atoli przebaczył Klotyldzie, szalenie i namiętnie przyciskając ją do piersi, przebaczył jej i ostatecznie przyznał, iż zrobiła dobrze, gdyż dłużej już nie można żyć w podobny sposób.
Tu przestali mówić, ale Klotylda czuła, że Pascal nie śpi, nie może nawet zasnąć, szukając zupełnie tak samo, jak i ona, sposobu do wynalezienia pieniędzy, niezbędnych do opędzenia potrzeb codziennych.
Taką więc była ich pierwsza noc nieszczęśliwa, noc, kiedy razem cierpieli, ona, ponieważ smuciła się, że zakłóciła jego spokój, on zaś dlatego, że nie mógł pogodzić się z myślą, iż nie ma za co kupić nawet kawałka chleba dla Klotyldy.
Na śniadanie jedli tylko owoce.
Doktór milczał uporczywie przez cały ranek, szarpany widocznie rozterką wewnętrzną.
Dopiero koło godziny trzeciej powziął jakieś stanowcze postanowienie.
— Wyjdźmy na miasto — rzekł do swej towarzyszki — trzeba się rozruszać. Nie chcę, abyś dzisiaj wieczorem pościła... Włóż kapelusz, wyjdziemy razem.
Klotylda popatrzyła na niego uważnie, jak gdyby chciała go przeniknąć.
— Tak, skoro ludzie są nam winni pieniądze, a nie chcą ich oddać, przeto pójdę sam do nich osobiście i zobaczę, czy będą śmieli także i mnie odmówić.
Ręce jego drżały gorączkowo.
Myśl, iż po tylu latach musi w sposób podobny dopominać się o zapłatę, bezwątpienia nie mało go kosztowała: strach, co się tam działo w jego sercu, mimo to zaś usiłował się uśmiechać, wprost grać nawet rolę człowieka, który wcale a wcale nie bierze swego położenia do serca.
Klotylda przecież, która odczuła po drżeniu głosu cały ogrom, tudzież głębię jego poświęcenia, rozpłynęła się we łzach gorących.
— Nie! nie! mistrzu, nic z tego nie będzie, jeżeli sprawia ci zbyt wiele przykrości... Martyna przecież może tam doskonale pójść i po raz wtóry.
Służąca jednak, będąca świadkiem całej sceny, przeciwnie oświadczyła się za projektem samego pana.
— Proszę! a dlaczegóż to pan nie miałby iść do tych pacyentów? Przecież to nigdy nikomu nie wstyd, jeżeli się upomina o swoją należność... Nieprawdaż, każdy ma prawo do tego, co się mu należy? Ja tam z radością widzę przynajmniej, że pan chce nareszcie dowieść, iż jest mężczyzną.
A więc zupełnie tak samo, jak ongi, za dni szczęścia błogiego, stary Król Dawid — tak żartem nazywał siebie samego niekiedy Pascal, rozmawiając z Klotyldą — wyszedł, wsparty na ramieniu Abisaigi.
Oboje, ani on, ani ona nie byli bynajmniej jeszcze obdarci; Pascal zawsze jeszcze był ubrany w surdut czarny, porządnie i starannie zapięty na wszystkie guziki; Klotylda zaś nosiła ładną suknię muślinową w punkciki czerwone; poczucie atoli nędzy, tkwiące w ich świadomości, sprawiało bez wątpienia, że mimowoli czuli się przybici, skrępowani, wmawiając sobie, iż są parą biedaków, którzy powinni zajmować jak najmniej miejsca i przesuwać się skromnie wzdłuż murów kamienic.
Ulice, zalane upalnemi promieniami słońca, świeciły niemal całkowitą pustką.
Tu i owdzie tylko zbyt natrętne spojrzenie zaczynało ich krępować; to też wcale nie spieszyli się z rozpoczęciem odwiedzin, ponieważ serca w piersiach ściskały się z żalu wielkiego.
Pascal chciał rozpocząć swe wizyty od dawnego, byłego urzędnika, którego przed laty leczył na ból w krzyżu.
Wszedł tam, zostawiwszy Klotyldę na dworze; usiadła ona na jednej z ławek alei Sauvaire.
Ale zaraz doznał ulgi wielkiej, kiedy urzędnik, uprzedzając jego prośbę i nie dopuszczając go do słowa, wyjaśnił mu natychmiast, iż odbiera swoją pensyą dopiero w październiku i wtenczas zapłaci dług co do centyma.
Inaczej sprawa poszła u pewnej staruszki bogatej, liczącej lat siedmdziesiąt, sparaliżowanej: owa dama była obrażoną, że doktór przysłał rachunek za pośrednictwem służącej, która wcale nie była grzeczną; wobec tego doktór, chcąc ją uspokoić, nie tylko pośpieszył przeprosić ją jak najsolenniej, lecz i zostawił jej do zapłaty taki termin, jaki się jej tylko podobało.
Potem wdrapał się aż na trzecie piętro do pewnego urzędnika podatkowego. Ten był jeszcze i chory i tak biedny, jak on sam; doktór przeto nawet nie odważył się wyjawić celu swoich odwiedzin.
Ztamtąd, po kolei odwiedził kupcową wstążek, żonę jednego z adwokatów, handlarza oliwy, piekarza, wszystko ludzi, którzy tak postępowali, jak im było najwygodniej; wszyscy też pozbyli się go pod najrozmaitszemi pozorami; znaleźli się i tacy również, którzy go wcale nie przyjęli, a jeden nawet udał wprost, iż nie rozumie, o co doktorowi chodzi.
Pozostała wreszcie jeszcze jedna, margrabina de Valqueyras, jedyna przedstawicielka rodu bardzo dawnego, nader bogata, lecz słynąca naokoło z rozgłośnego skąpstwa, wdowa, mająca córeczkę dziesięcioletnią.
Zachował ją na sam ostatek, ponieważ, prawdę powiedziawszy, obawiał się jej w głębi duszy.
Ale, choć ze wstrętem, zadzwonił do bramy jej pałacu starożytnego, przy końcu alei Sauvaire.
Był to gmach wspaniały, z epoki Mazariniego.
Doktór pozostał tam tak długo, że Klotylda, która przez cały czas przechadzała się pod drzewami rozłożystemi, zaczęła się na dobre niepokoić.
To też, kiedy wreszcie po upływie więcej, niż pół godziny, ukazał się z powrotem, doznała takiego uczucia ulgi, że zaczęła żartować.
— Cóż tam słychać? Może nie miała drobnych?
Lecz istotnie nawet od margrabiny Pascal nic a nic nie zdołał wyciągnąć. Zaczęła się bowiem skarżyć przed nim, iż dzierżawcy w jej dobrach nie chcą nic a nic płacić.
— Wyobraź sobie — ciągnął dalej celem wytłomaczenia swej długiej nieobecności — jej córeczka jest chora. Boję się, by to nie był początek zapalenia płuc... Koniecznie więc chciała, bym ją zobaczył, zbadałem przeto tę biedną małą...
Klotylda nie mogła żadną miarą pokonać uśmiechu, nieco złośliwego, który zaigrał koło jej ust.
— Zapisałeś zapewne receptę?
— Oczywista, a czyż mógłbym postąpić inaczej.
Podała mu więc ramię ponownie, nader wzruszona i Pascal poczuł, jak silnie przyciska chwilami jego rękę do swego serca.
Przez chwilę szli, gdzie ich oczy poniosą, bez celu.
Skończyli już swoje zadanie i nie pozostawało im nic innego, jak tylko powrócić do domu z próżnemi rękoma.
Ale Pascal nie umiał pogodzić się z tą myślą; chciał bowiem uporczywie zdobyć możność ofiarowania jej na obiad czegoś innego, aniżeli kartofli, tudzież wody, które w domu na nich czekały.
Skoro więc przeszli przez aleję Sauvaire, zawrócili na lewo i weszli w dzielnicę Nowego Miasta; zdawało się niejako, że los się na nich zaciekł, unosząc ich w bok między ludzi najmniej przychylnych.
— Posłuchaj! — odezwał się wreszcie Pascal — przyszła mi myśl wyborna... A gdybym tak zwrócił się do Ramonda, jestem pewien, iż pożyczyłby nam z największą ochotą tysiąc franków, które oddałbym z chwilą polepszenia naszych stosunków majątkowych.
Klotylda nie zaraz odpowiedziała.
Ramond, którego ona odepchnęła, teraz się już ożenił, zajmował dom ładny w nowej dzielnicy i szybkim krokiem, jako ładny, oraz modny doktór, zbliżał się do zrobienia wielkiego majątku! Na szczęście znała go dobrze pod tym względem, iż ma rozsądek zdrowy, oraz serce zacne.
Jeżeli ich do tej pory nie odwiedził, to bezwątpienia przez delikatność Kiedy ich spotkał, pozdrowił ich ze zdziwieniem, ale zarazem i z zadowoleniem widocznem, iż są szczęśliwi!
— A może taki krok krępowałby cię w czemkolwiek? — spytał szczerze Pascal, który onego czasu otworzył młodemu lekarzowi gościnnie swój dom, wspierał go pieniężnie, a pokochał sercem całem.
Na takie zapytanie atoli Klotylda pospiesznie odpowiedziała.
— Ależ nie! nie!... Zawsze sprzyjaliśmy sobie i byliśmy nawzajem szczerzy. Jestem pewną, że zrządziłam mu wiele przykrości, lecz mi to już wszystko przebaczył... Masz słuszność; nie mamy już innych przyjaciół i powinniśmy udać się z prośbą o pomoc jedynie do Ramonda.
Nieszczęście przecież stale ich prześladowało.
Ramond wyjechał do Marsylii, wezwany na konsylium, i miał powrócić dopiero następnego dnia wieczorem. Przyjęła ich tedy młoda pani Ramond, dawna przyjaciółka Klotyldy, młodsza jednak od niej o całe trzy lata. Widocznem było, że jest nieco zmięszana, okazywała atoli swoim gościom bardzo dużo serdeczności.
Doktór, oczywista, nie wyjawił właściwego celu odwiedzin, jeno poprzestał na zaznaczeniu, że tęskni za Ramondem.
Gdy ponownie znaleźli się na ulicy, poczuli jednocześnie i Pascal i Klotylda, że są osamotnieni i zgubieni.
Gdzież teraz mają się udać? Jakich jeszcze powinni podjąć się kroków? Ha! trzeba iść prosto przed siebie, na los szczęścia, gdzie oczy poniosą.
— Mistrzu, — ośmieliła się szepnąć Klotylda — nie powiedziałam ci jeszcze, że, jak się zdaje, Martyna spotkała babkę... Tak, babka niepokoi się o nas, pytała się jej nawet, dlaczego się do niej nie zgłaszamy, skoro jesteśmy w potrzebie... I oto patrz, dom jej tuż przed nami, niedaleko...
I w samej rzeczy stali na ulicy de la Banne, skąd doskonale widzieli róg placu Podprefektury.
Ale Pascal zrozumiał ją doskonale i w jednej chwili nakazał jej milczenie.
— Nigdy, czy nie słyszysz, nigdy!... A nawet i ty sama także do niej nie pójdziesz. Mówisz mi o tem tylko dlatego, ponieważ smutek cię dławi, że widzisz mię w ten sposób wyrzuconego poprostu na bruk. Ale mnie także serce się ściska na myśl, że ty jesteś ze mną związaną i cierpisz. Lepiej atoli — pamiętaj to sobie — cierpieć, aniżeli dopuścić się postępku, którego potem musiałoby się wiecznie żałować... Nie chcę, nie mogę raczej...
Wyszedłszy z ulicy, zapuścili się w Stare Miasto.
— Wolę tysiąc razy zwrócić się z prośbą o pomoc do ludzi zupełnie obcych... Być może, znajdziemy jeszcze przyjaciół, ale napewno tylko pomiędzy biedakami.
I już, oswojony z myślą przyjęcia jałmużny, Dawid szedł dalej, oparty na ramieniu Abisaigi, stary król, żebrzący od drzwi do drzwi, podtrzymywany przez poddankę zakochaną, której młodość tworzyła teraz dla niego jedyne źródło ożywcze.
Była już zapewne teraz godzina szósta; skwar straszny osłabł; ulice ciasne zapełniły się ludźmi; w tej więc dzielnicy ożywionej, gdzie ich kochano, zewsząd spotykały ich pozdrowienia, tudzież uśmiechy.
Z podziwem przecież mięszało się nieco litości, ponieważ wszyscy dokoła wiedzieli o ich ruinie.
A jednak w oczach tłumu jeszcze zyskali na piękności, on siwiuteńki, jak gołąb, ona blondynka, od kiedy los spiorunował ich w sposób podobny. Przeczuwano bowiem, iż nieszczęście musiało jeszcze bardziej wzajemnie ich z sobą złączyć i zbliżyć; głowę nosili wysoko i zawsze pysznili się swoją miłością, lecz przybici spadłem na nich nieszczęściem, on zmięszany, podczas gdy ona o sercu odważnem usiłowała dodać mu ducha.
Przesuwali się koło nich robotnicy w bluzach, którzy musieli mieć w kieszeni sporo pieniędzy.
Nikt atoli nie śmiał ofiarować im tego sou jałmużniczego którego się nie odmawia żebrakom bez chleba.
Na ulicy Canquoin chcieli się zatrzymać u Guiraude’y; i ona z kolei umarła przed tygodniem.
Nie powiodły się też i dwie inne przedsiębrane przez nich próby. Napróżno więc marzyli o możności zaciągnięcia pożyczki w sumie choćby dziesięciu franków.
A przecież włóczyli się po mieście od trzech godzin.
Ach! to Plassans, z alejami Sauvaire, z ulicą Rzymską, oraz ulicą de la Banne, dzielącemi miasto na trzy dzielnice, to Plassans z oknami pozamykanemi, to miasto, formalnie spustoszone przez upalne słońce, pozornie wymarłe, a przecież kryjące pod ową martwotą burzliwe życie nocne, wraz z wszystkiemi jego klubami, tudzież grą rozszalałą — jeszcze trzy razy przebiegli przez owo miasto, krokiem przyspieszonym, pod koniec gorącego dnia sierpniowego, kiedy już chłód zaczynał powiewać nad ziemią.
W alei stały, powyprzęgane, stare wózki, które ułatwiały komunikacyę między miastem, a wioskami na górach okolicznych; w cieniu czarnem znowu jaworów, przed drzwiami kawiarń, goście, którzy już tam siedzieli od siódmej rano, spoglądali na nich z uśmiechem znaczącym. Również i na Nowem Mieście, gdzie służący porozsiadali się na progu domów bogatych, czuli, że cieszą się tam oni mniejszą sympatyą, aniżeli w opustoszałych ulicach dzielnicy Świętego Marka, gdzie stare pałace spoglądały na nich z jakiemś milczeniem przyjacielskiem.
Zawrócili więc z powrotem na Stare Miasto, doszli aż do Świętego Saturnina, aż do tej katedry, której ogród, należący do kapituły, tworzył zakątek cienisty, rozkoszne i zaciszne schronienie, skąd ich atoli wypędził jakiś biedak uporczywą prośbą o jałmużnę; on ich prosił o jałmużnę!
Ostatniemi czasy budowano wiele w kierunku dworca kolejowego; powstawało tam zwolna zupełnie nowe przedmieście; Pascal i Klotylda więc udali się w ową stronę.
Potem atoli jeszcze raz, ale już ostatni powrócili na plac Podprefektury, z niewytłomaczoną, lecz i nierozsądną nadzieją, która nagle powstała w ich sercach, że wreszcie muszą kogoś napotkać, kto sam, pierwszy, dobrowolnie ofiaruje mu pożyczkę.
Nic z tego atoli; przechodnie darzyli ich jedynie uśmiechem łaskawym i pełnym przebaczenia na widok tak pięknej i tak się kochającej gorąco pary.
Nagle kamienie nad brzegiem Viorne’y, żwir ostry oraz kończasty razić zaczęły ich stopy.
Musieli nakoniec powracać do Soulejady, powracać oboje z niczem, biedny stary król-żebrak, oraz jego poddanka pokorna, Abisaig, w pełnym rozkwicie młodości, podtrzymująca starzejącego się Dawida, ogołoconego zupełnie z dóbr doczesnych, zmordowanego bezużytecznem łażeniem i zbijaniem bruków miejskich.
Wybiła właśnie tylko co ósma.
Martyna, która na nich oczekiwała, spostrzegła odrazu, że tego wieczora nie będzie miała za co i z czego ugotować obiadu.
Co do siebie, utrzymywała, że już jadła obiad, a ponieważ Pascal spostrzegł, iż nie domaga, kazał jej, by natychmiast położyła się do łóżka.
— Doskonale damy sobie tutaj rady bez ciebie — powtórzyła Klotylda. — Skoro już przygotowałaś kartofle, to my sami potrafimy wyjąć je z ognia.
Służąca, zła, rozgniewana, nie drożyła się długo.
Zrazu coś tam głucho bąkała pod nosem: skoro już wszystko, co było, zjedzone, poco u licha siadać do stołu? Potem zaś, zanim zamknęła się w swoim pokoju, dodała:
— Proszę pana, nie ma już owsa dla Bonhomme’a. A przytem wygląda on tak jakoś dziwnie, że dobrze byłoby go obejrzeć. Niech pan pójdzie do niego!
Pascal wraz z Klotyldą, zdjęci niepokojem, bez zwłoki udali się do stajni.
Zestarzała szkapa, wyciągnięta na podściółce, była istotnie dziwnie ospałą.
Od pół roku już nie wyprowadzano go na dwór z powodu jego nóg, dotkniętych reumatyzmem, oraz opuchłych; na dobitek oślepł on zupełnie, ale to zupełnie.
Nikt nie mógł zrozumieć, dlaczego doktór tak czule opiekował się owem bydlęciem niedołężnem. Już nawet i Martyna ostatecznie przyszła do wniosku, że należy przez samą choćby litość kazać ubić Bonhomme’a.
Pascal atoli i Klotylda, usłyszawszy o tem, głośno zaprotestowali i unieśli się gniewem zupełnie tak samo, jak gdyby ich kto namawiał do zabójstwa starego krewniaka, który w żaden sposób nie chce zejść z tego świata.
Nie, nie! obsługiwał on ich dłużej, niż ćwierć wieku, a więc powinien u nich i skończyć, śmiercią chwalebną, jako dzielne stworzenie, którem nie przestał być ani na chwilę!
Tego wieczora przeto doktór nie zawahał się zbadać go jak najstaranniej. Podniósł mu nogi, obejrzał dziąsła, policzył troskliwie tętno serca.
— Nie, nie mu nie jest — ostatecznie zawyrokował. — Poprostu, zestarzał się... Ach! mój stary biedaku, już nie będziemy razem podróżowali!
Fakt atoli, że zabrakło mu owsa, nie przestał dręczyć Klotyldy.
Ale Pascal pocieszył ją dostatecznie: takie stworzenie w wieku tak podeszłym, które nadto zupełnie już nie pracuje, ma potrzeby nadzwyczajnie skromne, można je tedy nakarmić lada drobnostką! Wówczas Klotylda wzięła garść trawy z kupy, pozostawionej tam przez służącę; i sprawiło to prawdziwą radość obojgu kochankom, kiedy Bonhomme, powodowany uczuciem prawdziwej, szczerej życzliwości, chciał zjeść ową trawę z jej ręki.
— Och! — zawołała Klotylda z uśmiechem — ty widocznie masz jeszcze apetyt; nie trzeba było przeto rozczulać nas do tego stopnia... Dobranoc, śpij spokojnie!
I pozwolili zdrzemnąć się mu ponownie, zanim atoli odeszli, i jedno i drugie, według zwyczaju, złożyli czułe pocałunki po prawej, oraz po lewej stronie nozdrzy.
Noc zapadała; w tej samej chwili zaś strzeliła im świetna myśl do głowy, by nie pozostawać dłużej na dole, w domu, stojącym pustkami; stokrotnie lepiej będzie pozamykać wszystko i zanieść obiad na górę, do ich ulubionej sypialni.
Żwawo Klotylda zaniosła na piętro półmisek kartofli wraz z solą i piękną karafkę wody kryształowo czystej; równocześnie zaś Pascal dźwigał kosz gron winnych, pierwszych, jakich zdołano przedwcześnie się dochować na tyczkach, rozsadzonych na dole wzdłuż tarasu.
Po tem wszystkiem zamknęli się, zastawili nakrycie na stoliczku maleńkim, kartofle umieszczając na środku, pomiędzy solniczką, tudzież karafką, podczas gdy koszyk z winogronami spoczął na krześle, z boku.
Była to uczta dziwnie urocza, która przypomniała im przewyborne śniadanie, jakie spożyli we dwoje, nazajutrz po pamiętnej nocy weselnej, kiedy Martyna uporczywem zbywała ich milczeniem. Odczuwali więc teraz zupełnie taką samą rozkosz, jak wtedy, z powodu, że są samotni; z powodu, że sami mogą wzajemnie się obsługiwać; z powodu, że patrząc sobie z rozmarzeniem w oczy, oboje jedzą z jednego talerza.
Ten wieczór, mimo czarną nędzę, której nie udało się im zażegnać, choć wszelkiemi siłami się o to starali, teraz niósł im w zanadrzu godziny najpiękniejsze, jakie tylko mieli w dotychczasowem, wspólnem pożyciu.
Od chwili, kiedy wrócili do domu, a zwłaszcza, kiedy już znaleźli się pomiędzy murami tej wielkiej, ukochanej sypialni, niby o sto mil odległości od owego grodu obojętnego, który niedawno przebiedz musieli wszerz i wzdłuż — wówczas w mgnieniu oka zniknął smutek, zniknęła obawa, zniknęło nawet wspomnienie tego gorzkiego popołudnia, zmarnowanego na gonitwę bezużyteczną za groszem.
Stało się dla nich całkowicie obojętnem wszystko, co nie było ich miłością; zapomnieli, że są biedakami, którzy jutro będą musieli znowu szukać przyjaciół, oraz pożyczki, jeżeli pragną mieć nieco strawy na obiad.
Po co więc bać się nędzy, i po co troszczyć się, po co podejmować tyle zachodów, skoro do szczęścia największego, jakie jest na świecie, wystarczy przebywać razem, tuż koło siebie.
Doktór atoli dziwił się wszystkiemu niepomiernie.
— Mój Boże! a tak baliśmy się okrutnie tego wieczoru! Lecz czyż to jest rzeczą rozsądną do takiego stopnia upajać się szczęściem? Kto wie, co też nas jutro spotka?
Klotylda jednak nie pozwoliła mu dokończyć, zatykając jego usta swoją małą rączką.
— Nie, nie! I jutro też będziemy się kochali zupełnie tak samo, jak się kochamy dzisiaj... Kochaj mię tylko z całych sił swoich tak, jak ja ciebie ubóstwiam.
I nigdy też nie spożywali wieczerzy z tak szalonym apetytem.
Klotylda miała istotnie apetyt wyborny pięknej, zdrowej kobiety, której żołądek znajduje się w porządku zupełnym; to też zajadała znakomicie owe kartofle, a zajadając bez przestanku, utrzymywała wśród śmiechów i żartów, iż są one daleko lepsze, niż najbardziej wychwalone potrawy.
I doktór również zajadał wybornie tak, jak ongi, gdy mu zaledwie lat trzydzieści ciężyło na prostych barkach.
Wodę czystą pili szklankami pełnemi, a ów napój wydawał się im bosko doskonałym.
Wreszcie na deser zaczęli spożywać winogrona, które ich poprostu zachwyciły; rozkoszowali się owemi gronkami tak świeżemi, owym sokiem ziemi, wyzłoconym promieniem słońca.
Zjedli nawet za dużo, poprostu upili się wodą, owocami, a nadewszystko wesołością własną.
Nie mogli sobie przypomnieć, czy już kiedykolwiek święcili taką ucztę wspaniałą.
Nawet pierwsze ich śniadanie wspólne, zastawione z przepychem, obfitujące w takie bogactwa, jak kotlety, chleb, oraz wino, nie wykazywało upojenia podobnego, podobnej uciechy z życia, gdzie już wystarczało dostatecznie samo przebywanie we dwoje, zamieniając fajans ordynarny w złotą zastawę stołową, a marny pokarm w iście niebiańskie potrawy, których nawet bogowie sami nie mieli możności spożywać.
Ciemności nocne zapadły już zupełnie; kochankowie nawet nie zapalali lampy i byli niezmiernie szczęśliwi, że mogą natychmiast położyć się do łóżka.
Okna przecież pozostawili otwartemi szeroko na oścież; zaglądało przez nie niebo czyste nocy letniej; wpadał również i wietrzyk wieczorny, jeszcze rozpalony i nasycony wonią gdzieś opodal rosnącej lawendy. Tam, na samym krańcu widnokręgu zaczynał się wychylać księżyc, tak pełny i tak wielki, iż zalewał cały pokój powodzią srebrzystego światła, w promieniach którego mogli się wzajemnie oglądać, niby postacie, pojawiające się we śnie, nieskończenie pociągającym i słodkim.
I wówczas Klotylda z rękoma odsłoniętemi, z karkiem nagim, z łonem odkrytym dokończyła wspaniale uczty, jaką mu ofiarowała, zrobiła mu bowiem podarunek prawdziwie królewski ze swego ciała.
Nocy poprzedniej po raz pierwszy odczuli dreszcz jakiegoś niepokoju niewytłomaczonego, odczuli niewytłomaczoną, instynktową trwogę, jak gdyby już, już zbliżało się grożące im niebezpieczeństwo.
Teraz atoli ponownie zapomnieli o świecie całym; święcili niejako noc najwyższej błogości; przyroda dobroczynna zasłoniła przed nimi wszystko, co nie było ich uczuciem namiętnem.
Otworzyła ramiona, przyciągnęła go ku sobie i oddała się mu cała bez wahania.
— Ach! mistrzu, mistrzu, chciałam pracować dla ciebie, lecz niestety przekonałam się, że jestem poprostu do niczego, gdyż nie umiem zarobić nawet na najmniejszy kawałek chleba, jaki ty niesiesz do ust. Mogę cię więc jedynie kochać, jedynie dać siebie samą, jedynie dostarczyć ci rozkoszy na chwilę przelotną... I to mi wystarcza: dostarczać tobie, mistrzu, rozkoszy!... Ach, żebyś wiedział, jak jestem zadowoloną, jeżeli ty uznajesz mię za piękną, ponieważ tylko moją piękność mogę ci przynieść w ofierze. Mam tylko ją jedną, czuję się przeto szalenie szczęśliwą, że ciebie uszczęśliwiam.
Pascal obejmując ją uściskiem namiętnie drżącym, a rozkosznym, szeptał:
— Och, tak piękną jesteś! bardzo piękną i nadzwyczajnie ponętną!... Te marne klejnoty, któremi cię przyozdabiałem, złoto, tudzież kamienie drogie, nie warte nawet kawałeczka twojej skóry atlasowej. Jeden z twoich paznokci, jeden z twoich włosów — to już prawdziwe, a niezmierzone skarby. Wycałuję z pokornym zachwytem jeden po drugim, włosek twoich rzęs.
— Och! mistrzu mój, posłuchaj uważnie: wiesz z czego się najbardziej cieszę. Oto, że ty jesteś starszym, a ja jestem przeciwnie młodą, ponieważ przez to właśnie dar, jaki ci czynię z mojego ciała, tem więcej cię zachwyca... Gdybyś był w tym wieku, co ja, dar, z mojego ciała zrobiony, sprawiłby ci już przyjemność daleko mniejszą, a ja byłabym przez to nie tak szczęśliwą... Pysznię się swoją młodością i swoją pięknością tylko dlatego, że one do ciebie należą; tryumfuję z powodu nich jedynie z tej przyczyny, że mogę ci je ofiarować.
Pascal ze wzruszenia poprostu trząść się zaczął; oczy jego zaszły łzami na myśl, iż do tego stopnia stała się jego własnością, a zarazem jest tak godną podziwu i tak rozkoszną.
— Ależ ty czynisz ze mnie pana najbogatszego i najbardziej wszechmocnego na świecie, obdarzasz mię całem bogactwem, jakie tylko może istnieć na świecie, obsypujesz skarbami rozkoszy iście niebiańskiej, rozkoszy tak potężnej, jaką tylko zdoła odczuć serce męskie.
Klotylda zaś pod wrażeniem tych słów oddawała się mu coraz bardziej, oddawała się z takim zapałem, aż popłynęła krew jej serdeczna.
— Bierz mię zatem, mistrzu, bierz mię całą, bym zniknęła i rozpłynęła się w tobie. Bierz moją młodość, bierz ją całą naraz, odrazu, w jednym pocałunku i wypij ją całą jednym haustem, wysącz ją całą, aż do ostatniej kropli, by tylko jedna zaledwie kropla miodu pozostała na wargach twoich. Robisz mię tak niewymownie szczęśliwą, że to jeszcze ja jestem ci wdzięczną... Och! mistrzu, bierz moje wargi, póki są świeże; bierz mój oddech, póki jest czysty; bierz moją szyję, póki jest słodką dla ust, które ją całują; bierz moje ręce, bierz moje nogi, bierz całe ciało moje, dopóki jest jeszcze pączkiem, zaledwie rozwiniętym, atłasem delikatnym, pachnidłem wonnem, którem się upajasz... Rozumiesz mię! mistrzu, jestem bukietem żywym, którego woń ty w siebie wdychasz; jestem młodym, a wybornym owocem, w którym się rozsmakowywasz; jestem jedną wielką pieszczotą bez końca, w której ty się zatapiasz z drżeniem rozkosznem!... Jestem twoją rzeczą, twoją właśnością, kwiatem, który właśnie u twoich stóp wystrzelił, by się tobie podobać; wodą, która tryska jedynie dla twojego użytku, sokiem życia, który wre wyłącznie celem przywrócenia ci młodości. Tak, tak, mistrzu, byłabym niczem, gdybym nie została twoją!
I tu Klotylda znowu się oddała, a Pascal przyjął ów dar wspaniały.
W tej właśnie chwili, promień księżyca oświecił ją całą w jej nagości arcypotężnej.
Równała się uosobieniu najwyższej piękności kobiecej, piękności zdobnej w krasę nieśmiertelnej wiosny. Nigdy jeszcze nie widział jej tak pięknej, tak białej, tak poprostu boskiej.
To też podziękował jej za ów podarunek, jaki mu ze swego ciała zrobiła, w taki sposób, jak gdyby mu ofiarowała wszystkie skarby świata. Żaden zresztą dar królewski nie mógł się równać owemu ciału młodej kobiety, która oddaje się w porze, gdy kipi w niej potok życia. Wówczas daje ona życie, a być może, i dziecię.
I w samej rzeczy myśleli o dziecku; ich szczęście niepomiernie wzrosło dzięki tej uczcie, podanej Pascalowi przez młodość, przez Klotyldę, której nawet królowie pozazdrościliby z wszelką pewnością.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.