Illa/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Illa | |
Wydawca | Księgarnia J. K. Żupańskiego & K. J. Heumanna | |
Data wyd. | 1886 | |
Druk | Drukarnia Związkowa w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Kraków-Poznań | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAZIMIERZ PRZERWA.
ILLA.
KRAKÓW.
Nakładem księgarni J. K. Żupańskiego & K. J. Heumanna.
POZNAŃ.
J. K. Żupański.
1886. W DRUKARNI ZWIĄZKOWÉJ W KRAKOWIE
pod zarządem A. Szyjewskiego.
LEOPOLDOWI JAWORSKIEMU AUTOR. |
Po siném morzu płynął okręt kupiecki. Na pokładzie jego był młody Polak, imieniem Gryf, który z Ojczyzny rozdartéj emigrował, bo się nie chciał dać zakuć w kajdany niewoli.
Gdy płynęli już dni kilkanaście po morskich głębinach, zerwała się burza wielka i okręt się rozbił o skały podwodne; lecz ocalił tylko Polaka i wyrzucił go na piaski nadbrzeżne lądu. Tam padł zemdlony.
I gdy oczy otworzył, ujrzał się otoczonym ludźmi w nieznanych mu barwnych strojach, z piór i krasnych materyj, o wzrostach wyniosłych i twarzach pięknych. Stali nad nim oparci na lancach i radzili. Nie rozumiał ich Gryf, albowiem mówili w obcym języku.
Jeden z ludzi owych, w bogatszych szatach i z większym pękiem piór orlich i sokolich na głowie, zbliżył się ku niemu i chciał go podnieść. Ale Gryfa zmęczyła walka z morzem; zrobiono więc nosze i wzięli go na nie ci ludzie i nieśli ostrożnie i wolno.
Oczom niesionego Polaka czarowne przedstawiały się widoki. Kraj cały był zielony od lasów palmowych i innych drzew południa, złoty od zbóż i czerwony od owoców. Słońce świeciło z czystego lazuru niebios łagodne; naokoło wznosiły się góry skaliste, jakby mur z granitu.
Po krótkim pochodzie zanieśli ci ludzie Gryfa do wioski jakiejś, czy miasteczka, czego poznać nie mógł, albowiem domy były drewniane, z trzciny palmowéj i bambusów i położyli nosze przed progiem jednego domu, który był wspanialszy od innych.
Młodzieniec, który pierwszy zbliżył się do Gryfa, wszedł wewnątrz i powrócił stamtąd ze starcem siwym, szlachetnego i łagodnego oblicza i z dziewicą, piękną, jak anioł niebiosów.
Na skinienie starca wniesiono Gryfa do domu i złożono go na łożu. Leżał tam czas jakiś nim do sił przyszedł, pielęgnowany przez ową dziewicę i niewiasty służące.
A gdy już mógł wstawać o własnéj mocy, wychodził przed dom, i siadał w cieniu palmowym; i uczyła go wtedy dziewica języka krajowców. Minął czas nie długi, że nauczył się mówić dobrze i rozmawiał z nią i z innymi.
Dowiedział się naówczas, że starzec ów jest królem wyspy, a synem jego młodzieniec w orlich i sokolich piórach; dziewica zaś, któréj imię było Illa, dostała się na wyspę, podobnym, jak Gryf sposobem, skądby jednak pochodziła nikt nie wiedział.
Przed kilkunastu laty burza, która tam bardzo często panowała, zagnała na wybrzeża szalupę rozbitego okrętu; w niéj siedziało kilkoro ludzi, a między nimi niewiasta z małém dzieckiem.
Ponieważ rozbitki za zbliżeniem się krajowców, zaczęli strzelać do nich, wymordowali ich ci ostatni z wyjątkiem dziecka, które wzięli. Oddano je królowi i nazwano Illą.
Życie płynęło Gryfowi na wyspie cicho i w pracy. Wraz z niewolnikami króla uprawiał mu pole jego i znosił ryby i owoce.
Z początku patrzyli na niego wyspiarze nieufnie, ale potém widząc, że spokojny jest i w pracy gorliwy, a do pomocy drugim skory, poczęli zbliżać się ku niemu i sam król wyszczególniał go nad innych niewolników.
Często chodził Gryf na polowanie z synem królewskim, a gdy raz ocalił go od kłów ranionéj pantery, wyniósł go za to król do stanu wolnych, t. j. tych, którzy mieli grunt własny.
Pole jego rozciągało się nad morzem grającém w słońcu barwami szmaragdów i szafirów; nieraz wieczorem po skończonéj robocie siadał Gryf na brzegu i patrząc na morskie fale szumiące, zamyślał się o Ojczyźnie, która była daleko.
Tamtędy wracała zawsze o zachodzie słonecznym Illa z nadbrzeżnych łąk, gdzie pasała trzody królewskie. Dotąd nie mówili nigdy ze sobą, choć młody Polak, długo patrzał za dziewicą, gdy odchodziła smukła, jak palma zielona.
Raz jednak, Illa widząc go smutnie zamyślonego na brzegu morskim, przystąpiła ku niemu i lekko trącając w ramię, zapytała: o czém myśli? Wtedy Gryf odrzekł jéj, że o Ojczyźnie.
Usiadła więc przy nim, odesławszy trzody ze służebnémi pasterkami i prosiła, aby jéj opowiedział o swojéj ziemi rodzinnéj, któréj ona nie miała.
Więc Gryf opowiadał jéj o bojach, poświęceniach, mękach swych braci i o upadku; a oczy Illi zaperliły się łzami współczucia i rzekła: „Żal mi braci twych bo byli mężni i nieszczęśliwi, ale czemuście upadli?“
Smutno wtenczas zrobiło się Polakowi, że musi opowiadać czystéj dziewicy, o pysze, chciwości, samolubstwie, nieufności wzajemnéj i zdradach swych rodaków. A Illa słuchając, pochyliła złotą głowę na łono i rzekła: „Samiście winni upadkowi waszemu.“
Wtedy ozwał się Gryf: „Czyż godzi się potępiać cały naród, dlatego, że część jego była zła? Ci co walczyli z wiarą w zwycięstwo wznieśli się wyżéj, niż nisko zdołali upaść ci, co zwątpili“.
Zamyśliła się dziewica i rzekła cicho: „Gdybym takiego spotkała, pokochałabym go, bo nieszczęśliwy i szlachetny. Czy wasi dobrzy wszyscy śpią na orężu w mogiłach?“
Gryf odrzekł: „Nie. Część tych co walczyli, opuściła Ojczyznę i powędrowała w świat, aby nie popaść w niewolę; a nie zabijali się w rozpaczy, albowiem ufają, że wrócą i wzniosą sztandar swobody.
Część przykutą została do taczek sybirskich, a inni wreszcie zostali wygnani na zawsze; a jam jest jeden z tych“.
Naówczas Illa pochyliła się ku niemu, pocałowała go w czoło smutne i tęskne i rzekła: „Kocham cię, boś nieszczęśliwy.
W przyszłość patrzeć nie mogę, ale mi jakieś duchy szepcą, że miłością bratnią i wiarą w siebie powstaniecie: więc kochaj i wierz.“
Zadumał się smutnie Gryf, albowiem w jego Ojczyźnie tych haseł nie znano.
Wtedy dziewica chcąc spędzić chmurę smutku z czoła Polaka, spytała: „Powiedz mi, czy twoja Ojczyzna zawsze nieszczęśliwą była?“
Natenczas Gryf opowiedział jéj o sławie i czynach Chrobrego, Batorego i Sobieskiego; Illa słuchała zapatrzona na morza sine zwierciadło i rzekła, że wielkimi byli Ojce Gryfa.
A gdy opowiedział jéj o Kościuszce, zapłakała łzami, tak, jak płaczą lilie w rankach majowych uperlone rosą, nad losem jego; a gdy opowiedział jéj o Puławskim Kazimierzu, zabiło jéj serce do jasnego rycerza.
On zaś zwiesił głowę na piersi i rzekł: „To byli jedni z ostatnich.“
I płakała nad tułaczami z pod chorągwi Napoleona, co ginęli gdzieś w piaskach Egiptu i w stepach śnieżnych moskiewskich i w wąwozach Hiszpanii; i nad tymi, co ponosili męki w kopalniach Sybiru.
A Gryfowi opowiadającemu robiło się coraz smutniéj w sercu; kiedy spojrzał na łany pszeniczne, przypomniały mu się pola złote od kłosów jego rodzinnéj wioski, jéj bory ciemne i łąki zielone i góry sine w chmurach, usrebrzone śniegiem.
Przypomniały mu się słońca polskiego zachody, w których się granitowe Tatry czerwieniły i dźwięk dzwonu, co w jego wiosce ludzi na Anioł pański zwoływał i tęskno mu było do Ojczyzny.
Daleko była jego ziemia rodzinna, jego dworek z modrzewia, w którym go matka i ojciec na bój krwawy i święty wyséłając, błogosławili i było mu tęskno do nich.
A była to właśnie pora, kiedy się w Polsce poczyna ziemia wiosną zielenić i majowe deszcze perły na różach i liliach wieszają; mnóstwo więc jaskółek leciało z południa ku północy.
Gryf wskazawszy je Illi, jak leciały ponad szybą morza szmaragdową gromadami, rzekł: „Patrz one lecą do méj Ojczyzny. Wrócą do swych gniazd pod strzechami słomianémi i pod dachami dworów i kościołów; a ja czy ujrzę kiedy lipy, co dwór mój ocieniały?
Na cóżem walczył i cierpiał, na cóż opuściłem Ojczyznę? Nie zwyciężyłem wrogów a umrę daleko od Polski, między obcymi! Zaprawdę lepiéj mi było zginąć na polu walki, albo w odmętach morskich!“
I zakrywszy twarz ręką, sparł głowę wysilony bólem serdecznym i rozpaczą na łonie Illi, która cicho płakała; opanowała go jakaś senność i zasnął.
Naówczas otworzyły mu się oczy duszy i ujrzał Polskę w krwawym, purpurowym wschodzie słońca; łany, lasy, wody, miasta i wsie od krwi były czerwone; na niebie ognistém gorzała kometa z pękiem promieni płomiennych.
Łuna pożarów była tak wielka, że wyglądała jak słońce drugie u stóp Boga; a od popiołów i dymu czerniło się powietrze. Na ziemi zaś wrzała walka straszna, zacięta; w wirze boju sterczały cztery sztandary, a nad mrowiskiem walczących, wznosiły się w dymie cztéry orły, z których jeden był biały, pokrwawiony.
I trwał ten bój na śmierć i życie dzień cały, aż do zachodu słońca; a gdy ogniste koło słoneczne za góry się schowało, nie wiedział Gryf, kto zwyciężył, bowiem wszystkie sztandary się chwiały, a wszystkie orły krążyły, kracząc w powietrzu.
Na niebie zaś purpurowém od łuny i słońca czerwonego zachodu, płomieniła się kometa.
A gdy noc nastała, zaświéciły miliony gwiazd na niebie, a na ziemi nastąpiła cisza wielka i ciemność, bowiem pożary pogasły i bój ustał.
I trwała ta noc martwa długo, aż nowe słońce zeszło; lecz nie było ono już krwawe, jak dnia poprzedniego, ale wschodziło w kolorach różowych, a zamiast komety jaśniała tęcza od krańca ziemi do krańca.
Łany zbóż złociły się, lasy i łąki zieleniły, miasta i wsie bieliły murami, a po kościołach bito we dzwony na tryumf.
Spokojnie było i błogo w kraju po walce strasznéj; tylko nad mogiłami, których było wiele niezmiernie, powiewał sztandar biało‑czerwony, podarty, jakoby pamiątka przeszłości. A w powietrzu czystém i wonném wznosił się biały orzeł, już nie krwawy, lecz srebrny i złoty w promieniach słońca.
Jakaś jasność i woń liliowa rozlana była w powietrznych kręgach, a na ziemi spokój i radość.
Miliony ludzi w godowych szatach wołało: „Zwycięstwo! Wolność! Braterstwo!“
Sypano mogiły, tym, co polegli, a ci, co nie zginęli w boju, ocierali z krwi oręże i wieszali je na ścianach domów swoich, mówiąc: „Oto po śnie strasznym obudziliśmy się do nowego życia. Nowa era się dla nas zaczyna: Polska będzie wolna i równa i bratnia.“
A duch jakiś biały i skrzydlaty ukazał się duszy śpiącego i rzekł: „Jam jest anioł życia, anioł miłości braterskiéj. Zesłałem ci sen pokrzepiający, abyś nie rozpaczał i ufał; sprawdzi się on, kiedy twoi rodacy ukochają się nawzajem i uwierzą w siebie; ale dużo razy słońce zajdzie i zejdzie, nim się to stanie, naród to bowiem skłonny do pychy i zwątpienia.
Pamiętaj, że póty naród nie umrze, póki synowie jego wierzą w zmartwychwstanie Ojczyzny i kochają ją więcéj od siebie; więc kochaj i wierz.“
Gdy zjawisko znikło, obudził się Gryf na łonie Illi, a ona spytała: „O czém śniłeś? Boś z początku miał twarz smutną i niespokojną, a potém jasną i radosną; więc o czém śniłeś?“ Na to Gryf odrzekł: „Śniłem o Ojczyźnie mojéj.“
Widziałem walkę narodu mego i zmartwychwstanie w zwycięstwie; widziałem anioła życia, który mi rozkazał, abym kochał braci i wierzył w przyszłość i miłował Ojczyznę więcéj od siebie. Ale się naród musi hartować przez długie wieki, nim z mózgów wygna pychę i zwątpienie.
I powstawszy z nadmorskiego brzegu powracali oboje ku wiosce: słońca konającego promienie grały po liściach palmowych w różne kolory, a Gryf myślał, że tak rumieniąc i złocąc lasy, zachodzi ono w jego Ojczyźnie.
Na wyspie onéj, gdzie żył Gryf w pracy, miłości czystéj ku Illi i tęsknocie za ziemią, co wydała drzewo na kolebkę, a nie wydała może drzewa na trumnę jego, zdarzył się raz smutny wypadek.
Morze rozhukało się i wśród grzmotu piorunów i wycia wichrów i szumu nawałnicy, wtargnęło na brzeg i szeroko rozlało się po kraju. Ludzie uciekali z dobytkiem na wyższe miejsca i ocalili się wszyscy; z jednéj tylko łodzi wypadło dziecko nieletnie w odmęty spienione.
Nikt nie miał odwagi nieść pomocy tonącemu dziecięciu, jeden tylko Gryf zrzuciwszy płaszcz z ramion, wskoczył we wrzące głębie.
Nie upłynęło chwil wiele, a ukazał się na powierzchni z ocaloném dzieckiem w ręce; a gdy dopłynął do lądu, padł na nim omdlały z wysilenia.
Kiedy oczy otworzył, niebo wyjaśniało się i woda ustępowała; głowę jego trzymała Illa na łonie a lud stał zebrany w około. I gdy ujrzeli, że się ocucił, poczęli wołać mu na cześć i chwałę, a matka dziecięcia padła mu do nóg z dziękczynieniem radosném.
Nazajutrz, kiedy morze było już ciche, jak zwykle bywało, udał się Gryf do króla i prosił, aby zwołał starszyznę na naradę, bo jéj chce ważne rzeczy obwieścić.
A kiedy się starszyzna zebrała na równinie ocienionéj palmami, rzekł, iż chce ich nauczyć tamy budować, aby morze więcéj nie szalało. Wyspiarze przyjęli tę mowę Gryfa z okrzykiem wesela i zaraz wzięto się do pracy, a nie długi czas minął, nim wały były gotowe.
Wtedy mówili między sobą: „Oto ten człowiek obcy najdzielniejszy i najmędrszy jest między nami; godzien jest zaufania naszego i miłości naszéj.“
Gryf tymczasem spoczywał po pracy w cieniu platanu, wesoły, że pomógł ludowi, który go przyjął otwartém sercem; naówczas przystąpiła ku niemu Illa i rzekła: „Kocham cię teraz stokroć razy więcéj, bo jesteś szlachetny i mężny; czy u was wszyscy są tacy?“
Jemu zaś smutkiem powlokło się czoło i odpowiedział: „Kiedy chodzi o cudzą sprawę, wszyscy Polacy są do poświęceń gotowi; albowiem chcą się pochlubić przed innymi narodami, że są potomkami rycerzy skrzydlatych, których kopie kruszyły i ścierały dziesięć razy liczniejsze zastępy wrogów. Ale w Ojczyźnie nie wierzą w siebie.“
Zadumała się Illa nad losem ludzi tak dzielnych, którzy upadli i nikt nie wié, czy powstaną jeszcze, kiedy zbliżył się ku nim syn królewski, przechodzący tamtędy na polowanie, a zastawszy ich oboje zapatrzonych w morze z tęsknotą w oczach, spytał o czém mówili?
Więc Gryf odpowiedział, że o Ojczyźnie jego; a wtedy królewic rzekł gniewnie: „Podli jesteście ludzie, lub słabi, jeżeliście nie pozabijali naprzód żon i dzieci waszych, a potém nie padli w boju śmiertelnym z najeźdzcami wszyscy na orężach, nimeście ich do kraju puścili!“
Zarumienił się Gryf na te słowa, a nie wiedział co odrzec. Ale Illa rzekła: „Nie łaj go królewicu, bo są czasem nieszczęścia większe, niż siły ludzkie; oni godni są przebaczenia.“
Gryf zaś powiedział: „Ty mówisz synu królewski, że lepiéj i piękniéj polec raczéj w walce, a nie poddawać się; wtedy grzebie się przyszłość. A inni mówią, że lepiéj ugiąć się na chwilę w dumném milczeniu, aby nabrać sił do nowéj walki; ci nie zrywają z nadzieją.
Mnie się zdaje, że pierwsi, jak ty, więcéj kochają siebie, a drudzy więcéj Ojczyznę: bo pierwsi poświęcają Ojczyzny odbudowanie dla własnéj dumy, a drudzy gną dumne czoła dla odbudowania Jéj w przyszłości.“
Naówczas podał królewic prawicę Gryfowi i rozeszli się w zgodzie.
Zdarzyło się niedługo potém, że do wyspy owéj zawinęły łodzie nieprzyjaciół, którzy wysiedli na ląd i nadbrzeżne wioski łupić zaczęli; powstał wielki krzyk strachu i lament, bowiem mieszkańcy nie spodziewali się napadu i mało który miał broń gotową.
Lecz Gryf chwycił za oręż i zebrawszy czémprędzéj wojowników garść, rzucił się z nimi na najezdców i rozgromił ich; nim słońce zaszło, uszli pobici na łodziach.
A wyspiarze mówili między sobą: „Oto ten człowiek obcy już po raz drugi okazał się najdzielniejszym z nas i najmędrszym; on jeden umiał uderzyć na wrogów w szyku bojowym i pierwszy wpadł między nich z nagim mieczem i wodza ich powalił, a nawet za naszą ziemię ranny jest. Niech mu będzie cześć i chwała!
Król nasz stary już jest i rządzić nie może, a syn jego za młody jeszcze do korony: obierzmy królem Gryfa, nim królewic dorośnie, bo on jest z nas najgodniejszy.“
W parę dni potém, gdy Gryf ranny spoczywał nad morskim brzegiem w cieniu palmowym, przystąpili ku niemu najstarsi w narodzie z prośbą, aby na czas małoletności królewica, przyjął koronę.
Gryfowi uderzyło serce dumą, ale odrzekł, iż namyśleć się musi. Odeszli więc, dając mu trzy dni do namysłu.
Nad wieczorem przybyła Illa wracająca z trzodą z łąk nadmorskich i wstąpiła do domu Polaka, aby mu, jak zazwyczaj, ranę opatrzeć; zastała go smutnego i niespokojnego.
Gryf zaraz opowiadać począł: „Dziś byli tu u mnie starsi w narodzie z życzeniem, abym był królem, póki królewic nie dorośnie; lecz waham się, bo nie chcę, aby narzekali potém, że obcy nimi władnie, a nie kość z ich kości i krew z ich krwi. Cóż mi radzisz jutrzenko moja?“
Dziewica zamyśliła się i zdało jéj się, że czuje woń lilii w powietrzu i jakoby powiew skrzydeł anielskich nad głową. I rzekła do Gryfa: „Ja ci podam myśl inną, piękniejszą którą uczułam w woni kwiatów i w powiewie skrzydeł anielskich; myśl, która jest dla Ojczyzny twojéj jęczącéj.
Gdy cię naród obwoła królem, ty powstań i powiedz, że nim być nie chcesz; ale w zamian za to niech ci wybiorą mężów dzielnych i zdolnych do broni dziesięć tysięcy, niech pobudują okręty i niech ci pozwolą z nimi płynąć na ocalenie Polski, co śpi w okowach.“
Kiedy Illa mówić skończyła, zawołał Gryf: „Zaiste myśl tę szepnął ci anioł, albo szepnęły ci ją kwiaty, z których wijesz wianki, albo wiatr, co z północy leci. Za tę myśl bądź kiedyś jako gwiazdy promienne w błękicie nad słońca kręgiem purpurowym.
Kiedy oswobodzę kraj mój i pokruszę kajdany, którémi go okuto, powrócę do ciebie i zawiozę cię do domu mego; tam będziemy pod cichémi lipami żyli u podnóża gór, które srebrzą się w śniegu i złocą w promieniach księżyca i będzie nam spokojnie, jak tylko w polskiéj wiosce być może.
A kiedy dzwon w starym drewnianym kościele zabije na Anioł Pański, siądziemy o szarym zmroku na progu domu naszego i przyjdą do nas dzieci chłopskie; ja będę je uczył dziejów przeszłości ich ziemi i miłości ku niéj, a ty będziesz je uczyła braterstwa i wiary w to, co szlachetne i przywiązania ku temu, co dobre.
Wreszcie chciałbym spocząć w trumnie z polskiego dębu i w grobie ojców moich.“
A była to właśnie pora, kiedy się w Polsce pola zaczynają bielić śniegami, a po lasach wieszają się kryształy lodu i grają w słońca blaskach kolorami tęczy; mnóstwo więc jaskółek wracało z północy na południe.
Gryf ujrzawszy je, wskazał je Illi i rzekł: „Patrz, one mieszkały pod dachami domów polskich i jadły z ziemi polskiéj i piły wodę polską i żal im opuszczać Ojczyznę, choć tylko pół roku w niéj mieszkają. A nam wygnańcom nie maż być tęskno do domów naszych, które często na zawsze opuścić musimy?“
Na to odpowiedziała Illa: „Wszak ty wrócisz do Ojczyzny i oswobodzisz Ją.“
A Gryf rzekł: „Przejdę przez morze krwi i uderzę piorunem wroga w piersi; a na stosie trupów zatknę sztandar wolności!“
W tém jedna z jaskółek odłączyła się od gromady i przyleciała pod dach domu wygnańca, gdzie miała przedtém gniazdo; lecz nie znalazła go, albowiem zrzuciły je wiatry i zaczęła ćwierkać smutno.
A wtedy rzekł Gryf: „Widzisz, jak ta jaskółka płacze nie zastawszy domu swego? Kto wié, czy ja znajdę mój dwór rodzinny? Kto wié, czy mnie nie zapomnieli w Ojczyźnie? Któż zaręczy, że na głos mój dźwigną się tłumy? Może w nich serce już umarło?“
Ale Illa wzmocniła go mówiąc: „Kochaj i ufaj“.
Kiedy nadszedł dzień obioru nowego króla, zgromadził się naród na miejscu zboru w cieniu palmowym. A gdy stary król złożył koronę, okrzyknięto Gryfa jego następcą.
Lecz on stanąwszy pośród nich mówić począł: „Królem waszym być nie chcę i prawa nie mam; wybierzcie kość z kości waszych i krew z krwi waszéj. Ale ja mam myśl inną, więc słuchajcie:
Jeśli uznajecie zasługi moje i nagrodzić mnie chcecie, wybierzcie z pośród was dziesięć tysięcy mężów orężnych, pobudujcie okręty i pozwólcie mi udać się z niemi na rozkucie więzów Ojczyzny mojéj. Tą małą garstką poruszę śpiące miliony!“
Gdy naród usłyszał tę myśl Illi wypowiedzianą przez Gryfa, nastąpiło z razu milczenie, a potém krzyk powstał: „Wybierzemy ci rycerzy i pobudujemy ci okręty!“
A między sobą mówili: „Poświęcił się dla nas i dobrze nam czynił, godzi się, abyśmy mu pomogli.“
Ale gdy Gryf był samotny wieczorem w domu swoim, szatan śmierci, szatan zwątpienia i pychy, szatan Polski, kusić go począł naséłając mu złe myśli.
„Po cóż pójdziesz za morza z tą garstką?“ — mówił mu, — „czy podołasz z dziesięcioma tysiącami milionom wrogów? Myślisz, że gdy uderzysz w trąbę wojenną powstania, naród pójdzie za tobą? Gdy naród raz upadnie, dzwignąć mu się nie łatwo; nieszczęście odejmuje siły“.
Więc Gryf począł chwiać się w zamiarze i wątpić i sprzeciwiał się słowom Illi, które mówiły: „ufaj“.
A szatan Polski kusił go daléj: „Czy nie lepiéj ci zostać królem w téj ziemi palm i platanów, przy twéj ślicznej, jak anioły niebiosów Illi, i panować do śmierci? Tam padniesz zwyciężony i wyszydzony, a tu imię twe wiecznie żyć będzie i będziesz wyższy nad innych.“
I słuchając głosu szatana, sprzeciwiał się Gryf drugim słowom dziewicy, które mówiły: „kochaj“, bo chciał się wynieść nad równych sobie.
I gdy przygotowywano się do odjazdu i zbrojono, chodził wygnaniec smutny i zniechęcony między ochoczym ludem, nie wyjawiając nikomu, co go dręczyło, bo wiedział, że źle myśli.
Illa mniemała, że żal mu opuszczać cichą zagrodę nad morskim brzegiem błękitnym i spokój życia w pracy i że żal mu długich rozmów z nią, gdy wieczorem siedzieli pod palmą i patrząc na wody dalekie i szeroko rozlane mówili o Polsce.
Wreszcie nadszedł dzień, którego Gryf miał ruszyć na czele orężnych wojowników na rozkucie kajdan Ojczyzny swojéj; słońce stało jasne na niebios lazurze, a wiatr lekki wiał ku północy.
U brzegu czekały okręty gotowe, a tłumy ludu zgromadziły się, aby żegnać odpływających; lecz nie żegnano ich z płaczem, bowiem szli walczyć za sprawą świętą, a choćby który z nich poległ, pamięć jego błogosławioną będzie przez naród, za który walczył.
Jeden tylko wódz ich stał na uboczu smutny, i zadumany, więc przystąpiła ku niemu Illa i spytała: „O czém myślisz smutno, zamiast weselić się, że prędko ujrzysz swoję ziemię rodzinną?“
Wtedy on nie chcąc jéj kłamać, wyznał przed nią swe myśli, dręczące go jak zaraza, która ustąpić nie chce; zasmętniała dziewica i stała się podobną lilii, gdy ją mróz zwarzy, a kryształy łez popłynęły jéj po białych licach, z których znikły róże, a powlokły się bladością kamelii.
Lecz jeszcze nie traciła nadziei i rzekła: „Nie wątp; któż wié, czy nie porwiesz za sobą narodu, gdy rozwiniesz sztandar wolności? Jeżeli chodzi ci o nagrodę, to będziesz ją miał sam w sobie, a taka jest najlepsza; a jeśli chcesz panować nad ludem moim, to będziesz źle rządził, bo nie z miłości, ale w pysze i przeklną cię. Jeżeli u was wszyscy są tacy, nie powstaniecie....“
Ale Gryf nie posłuchał jéj raz pierwszy, bowiem był opętany przez szatana swego kraju i gdy nadeszła chwila odjazdu, rzekł do rycerzy głosem cichym i drżącym: „Nie chcę was prowadzić na śmierć pewną; za słabi jesteśmy, abyśmy wrogów pokonać zdołali, a bracia moi nie powstaną!
Zostańmy raczéj i obierzcie mnie królem, jeźli chcecie, a będę się poświęcał dla was i walczył za was, jakom to czynił dotąd.“
Lud oniemiał ze zdumienia, a potem krzyknął głosem oburzenia pełnym: „Hańba ci! Chcesz panować nad nami z pychy! Pozyskałeś nas sobie abyś się nad nas wywyższył! Hańba ci zdrajco!“
Zachwiał się Gryf pod grozą tych krzyków i padł omdlały; dusza jego ujrzała anioła życia, anioła miłości braterskiéj z płomiennym mieczem w dłoni zstępującego z chmur w promieniach i usłyszała głos: „Nie dochowałeś mego rozkazu, abyś kochał i wierzył!
Pokazałem ci przyszłość Polski, aleś zwątpił i dałeś się opanować szatanowi śmierci! Więc umrzesz na obcéj ziemi, boś przeniósł samego siebie nad Ojczyznę, i nie powstanie póty naród twój, póki synowie jego więcéj siebie, niż Polskę kochać będą!“
Gdy widzenie zniknęło, ocknął się Gryf: lud miotał na niego przekleństwa i groził mu śmiercią, więc wygnaniec wyrwał najbliższemu wojownikowi oszczep z ręki i sam go sobie w piersi pchnął w rozpaczy. Już nie miał gdzie żyć i po co.
Wtedy Illa rzekła: „Ustąpcie i uszanujcie powagę śmierci.“ Więc lud cofnął się i opuścił miejsce, na którém leżał umierający.
Klęknęła naówczas dziewica nad Gryfem a z za szaty jéj wysunął się srebrny medalion, około którego był napis polski; ranny przycisnął go do ust i rzekł cicho: „Umieram daleko od mojéj ziemi, lecz córka jéj jest przy mnie. Przebacz mi za braci moich; upadłem, alem kochał Polskę.“
Skonał. Illa złożyła dłonie i modlić się poczęła: „Boże, przebacz mu, bo wiele kochał i cierpiał. Przebacz mu, przez krew bohaterów, co zlewała pola jego Ojczyzny i przez katusze męczenników jego narodu. A jeźli ciało jego nie spocznie w trumnie z polskiego drzewa, pozwól, aby dusza jego ujrzała łany i góry rodzinne, których ja, Polka, nigdy nie ujrzę.“
W téj chwili ukazał się modlącéj się dziewicy anioł życia promienny w blasku jaśniejszym, niż słońca purpura i rzekł: „Modlitwa twoja go zbawiła.“
I wywołał duszę z ciała Gryfa, białą i czystą. A właśnie podówczas odlatywały już na północ jaskółki; więc przyłączyła się do nich i z wieńcem ptaków poleciała ujrzeć raz jeszcze Ojczyznę.
Anioł przemówił wtedy do Illi: „Żeś kochała i wierzyła nie umrzesz, ale zaświecisz na niebie gwiazdą nadziei dla Polski.“
I uczuła dziewica woń róż i lilii i ciało jéj rozwiało się w mgłę, a duch jéj zajaśniał na szafirowém sklepieniu gwiazdą różaną i złotą nadziei.
Zwłoki Gryfa pochowali wyspiarze w grobie wykopanym pod palmy cieniem; a niedługo przyniósł wiatr z północy nasienie dębu polskiego i posiał go nad grobowcem przy palmie.
I rosły te dwa drzewa przy sobie, jakoby wspomnienie Gryfa i Illi.
Wówczas, kiedy anioł życia promienny wywołał duszę z ciała Gryfa, wracała z nieszporów wdowa po jednym z tych, co polegli pod Ostrołęką na orężu w walce z wrogiem. Na ręku miała małego chłopczyka, niemowlę jeszcze prawie, ślicznego, jak Boży aniołek.
Gdy dusza Gryfa przyleciała nad Polskę z wieńcem jaskółek, ujrzała jéj łany, góry i wody i usłyszała dźwięk dzwonów polskiego kościoła i pieśń swego narodu; zatęskniła do Ojczyzny swéj po raz ostatni dusza wygnańca, a dyamentowa jéj łza tęsknoty padła na czoło dzieciny.
A gdy chłopczyk uczuł łzę, co spadła z nieba, spojrzał w górę i ujrzał białą, skrzydlatą duszę między gromadą powracających jaskółek; i podniósłszy w górę paluszek różowy, wskazywał ją matce, nazywając białym ptakiem.
Ale matka nie mogła jéj dostrzec, bowiem tylko zupełnie niewinne dziecko mogło ducha oglądać.
A niebawem dusza uleciała wyżéj nad jaskółki i wyżéj nad chmury i słońce i znikła z przed oczu dzieciny, wyrwana z upadku miłością czystą i modlitwą anielskiéj dziewicy.
Dawno już było, jak złożono w kamiennym grobowcu zwłoki Gryfa, a dąb polski przyniesiony wichrem z północy zazielenił się i rósł wspaniały obok palmy.
W owym czasie przemówił anioł życia do Illi jaśniejącéj złocistą gwiazdą na niebios sklepieniu nad Polską: „Z łzy, która padła z duszy wygnańca, z łzy tęsknoty za Ojczyzną, urodził się człowiek szlachetny, któremu będziesz towarzyszyła. Przyoblekę Cię w ciało ludzkie, widzialne tylko dla niego i ukocha cię człowiek ów miłością czystą, jaką cię niegdyś Gryf miłował na wyspie morskiéj; a ty go ukochasz nawzajem“.
I zgasła na niebie gwiazda złocista i różana, a duch Illi wstąpił w ciało dziewicy, które się utworzyło z mgły powietrznéj, jako się niegdyś w nią rozwiało.
I usiadła Illa nad brzegiem Dunajca srebrnego z harfą w dłoni i poczęła grać smutno i rzewnie.
Głos harfy doleciał do domu modrzewiowego, który stał nieopodal ztamtąd; usłyszał go młodzieniec, który w nim z matką mieszkał, a nęcony tonami wyszedł z domu i szedł w stronę, z któréj dźwięk leciał.
A gdy kilka już godzin postępował za owém brzmieniem harfianém, wszedł w Tatry i ujrzał w jednéj z ich kotlin skalistych dziewicę w białéj szacie z harfą w dłoni, siedzącą na wielkim granitowym głazie nadbrzeżnym.
Zatrwożył się, choć był mężny i stanął; lecz dziewica ujrzawszy go, przestała trącać palcami z alabastru o złote struny harfy i rzekła głosem, pełnym anielskiéj muzyki:
„Przystąp bliżéj i powiedz mi imię twoje“. Więc przybliżył się młodzieniec ku niéj i powiedział: „Nazywają mnie Sokołem, albowiem jak sokół przelatuję po tych skałach z wierzchu na wierzch. A ty kto jesteś i zkąd?“
Illa mu zaś odpowiedziała: „Zkąd przychodzę, dowiesz się późniéj, w chwili naszego rozstania i o to nie pytaj; a imię moje jest Illa. Powiedz, czy chcesz mnie ukochać miłością czystą i abym ja ciebie umiłowała?“
Młodzieniec zawahał się, nie ufając zjawisku i rzekł: „Nie wiem, czy nie jesteś widmem na zgubę moję przysłaném?“
Dziewica ozwała się wtedy: „Uczynię ci znak, iżem zesłana od Boga“.
I uderzyła o struny harfy, a wnet nad czołem jéj zabłysła gwiazdka złota i różana i wonna, jak lilie.
Natenczas ukląkł młodzieniec i powiedział: „Wierzę, iżeś od Boga“.
Illa zaś rzekła: „Powstań, siądź u nóg moich i opowiedz mi twe życie“.
I usiadł Sokół u stóp dziewicy białéj i opowiadać począł:
„Urodziłem się ztąd niedaleko, w dworku modrzewiowym nad brzegiem Dunajca, a od dzieciństwa patrzę na Tatrów granity sine, lub srebrne od śniegu; ojciec poległ w boju za Ojczyznę i wychowywała mnie matka.
A gdy mię raz niosła dziecięciem z nieszporów do domku naszego, padła mi na czoło z nieba kropla dyamentowa z białego ptaka, który leciał pomiędzy gromadą powracających z południa jaskółek. A kropla owa została mi na czole.
I nazywają mnie dlatego także Dyamentem; a matka moja modli się co wieczór, abym był śmiały, jak sokół, a twardy, jak dyament. I będę!
Bowiem muszę pomścić Ojczyznę i krew mego ojca rozlaną na polach Ostrołęki; a do tego trzeba mi odwagi sokoła, co się na sępy ciska i hartu dyamentu, co stal rysuje i krzemień. Lecz ja je mieć będę!“
Gdy młodzieniec umilkł, rzekła Illa: „Kropla na czole twém, to jest łza tęsknoty za krajem rodzinnym jednego z wygnańców waszych; biały ptak, to była dusza jego lecąca w niebiosa.
Ona cię namaściła na wielkie czyny i pomścisz Ojczyznę i krew ojca, tylko chodź za mną, gdzie cię powiodę, kochaj mnie miłością czystą i trwaj w męstwie, a choćby ci śmierć groziła, nie upadaj“. I dotknęła się złotych strun harfy palcami z alabastru i wyszła z niéj pieśń dźwięczna i leciała przez bory i turnie tatrzańskie i grała na tle szumu Dunajca i wichru.
Siedzieli tak w pustéj i stroméj kotlinie, nad brzegiem srebrnéj, huczącéj rzeki, stare lasy szemrały w koło nich, nad nimi wierchy kamienne owijały się chmurami.
Illa grała pieśń brzmiącą siłą i nadzieją, a Sokół u stóp jéj wpatrywał się w jéj oczy pełne tęczowych blasków i w jéj twarz, na któréj były kolory róży i kamelii.
A ta nieziemska muzyka wpadła mu w serce i głowę i wlała mu myśli szlachetne i wzniosłe i miłość czystą ku dziewicy z gwiazdą nad skroniami.
A od téj gwiazdy rozchodziła się jasność promienna tak wielka, iż raziła orły, choć one w słońce patrzą; albowiem większy i promienniejszy ma blask gwiazda Polski, niż słońce purpurowe.
Nie trącała już Illa strun, a echo biegło jeszcze i odbijało się od skały do skały; i całe Tatry napełniły się jakimś dziwnym dźwiękiem, który rozbrzmiał powoli na całą Polskę, jaka była niegdyś, od morza do morza.
I od téj pieśni zadrżały serca w narodzie radością, bo każdy ją usłyszał, lecz nie wiedział zkąd pochodzi i od kogo: tylko w jéj tonach słyszał nadzieję.
Gdy dźwięk i echo ucichły, rzekła dziewica: „Zaczniemy dzieło nasze. Trzeba nam będzie iść w podróż daleką i wiele trudów, niebezpieczeństw i boleści znieść musisz, jeżeli chcesz wykonać, co w sercu nosisz i głowie.
Powiadam ci, że napotkasz większe niebezpieczeństwa, niż smoki ogniste i większe smutki, niż śmierć rodziców dla dzieci. Czy masz siłę?“
A młodzieniec podniósłszy w górę głowę i położywszy prawicę na piersi, rzekł bez namysłu i wahania: „Mam“.
Więc dziewica powiedziała mu: „Przysięgnij, że wytrwasz, na Tatry, które patrzą na ciebie, na gwiazdę nad czołem mém i na krew ojca twego“. A on rzekł: „Przysięgam“.
I nastąpiła uroczysta cisza. Dunajec nawet na chwilę przestał szumieć i lasy szemrać: taka jest moc przysięgi.
Na niebie już słońce poczynało świtać i złociło już góry i grało po borach; więc Sokół powiedział: „Pozwól mi iść do matki mojéj, abym się z nią pożegnał, nim ją opuszczę“.
A Illa rzekła: „Idź. Weź z sobą błogosławieństwo matki i szablę krzywą ojca twego, a gdy wrócisz, znajdziesz mnie na tym samym kamieniu nad wodą“.
Więc powstawszy od stóp jéj szedł młodzieniec w zadumie do dworu z modrzewia; myśli, które mu padły na czoło wraz z łzą wygnańca, poczęły się budzić i świecić mu jasno w głowie.
A w piersi czuł moc i odwagę.
Pod ten czas matka Sokoła była niespokojna o syna, bowiem nie wiedziała gdzie poszedł? Doleciała do niéj w nocy muzyka harfy i uczuła wdowa od niéj radość w sercu, w którém dawno wesołość nie gościła, tylko poddanie się woli Boga.
A gdy ujrzała młodzieńca w progu domu, spytała: „Synu mój, gdzieś był dotychczas?“
On zaś odrzekł jéj: „Słyszałaś matko pieśń harfianą w nocy?“
A kiedy mu odpowiedziała, iż słyszała, mówił daléj: „Za tą pieśnią iść muszę. Powiedzie mnie ona do źródła, z którego naczerpnę wody i obmyję nią moją Ojczyznę z krwi i hańby. Lecz muszę iść zaraz. Więc pobłogosław mnie matko na drogę i czekaj mnie w cichym dworze naszym pod zielonémi lipami, aż wrócę“.
Objęła stara matka głowę syna i całując ją ze łzami, rzekła: „Idź synu, gdzie cię przeznaczenie woła, a choćbyś padł, jak ojciec twój ongi, jeżeli padniesz za kraj twój, szczęśliwą będę i chlubić się będę, że mąż mój i syn przelali krew w świętéj sprawie“.
A Sokół klęknął i mówił: „Pobłogosław mnie matko na walki i trudy, abym wytrwał i nie ugiął się, jak stal pod naciskiem“.
Więc matka zrobiła nad głową jego znak krzyża, a on ucałowawszy jéj ręce powstał i wyszedł z progu rodzinnego. Idąc zaś, oglądał się na drzewa ogrodu, gdzie się bawił dziecięciem i na kościół drewniany pochylony i na chaty wiejskie czarne, których mieszkańcy braćmi mu byli. Tęsknota jakaś i myśl ścisnęła mu serce, że więcéj tu nie wróci, lecz głos harfy wlał mu w piersi taką siłę, iż szedł bez wahania.
Po drodze żegnał się z ludźmi swéj wioski w białych czuchach i z toporkami w dłoniach; a gdy im mówił, że idzie w podróż daleką i nie wié, czy wróci i kiedy, płakali owi ludzie i żegnali go z błogosławieństwem. Kochali go bowiem, jak starszego brata i czcili; i długo brzmiały mu w uszach słowa poséłane za nim: „Niech was Bóg prowadzi“.
Dzień był już jasny i promienie czerwonego słońca padały z wysoka na ziemię, gdy Sokół doszedł miejsca nad Dunajcem, w którém zostawił Illę.
Znalazł ją klęczącą i modlącą się ze złożonémi rękoma i oczyma wzniesionémi w niebo. Czekał więc cicho, aż skończy modlitwę i czuł, że mu coraz więcéj siły, woli i potęgi myśli przybywa.
A gdy Illa powstała, spytał jéj: „O coś się modliła?“ A ona odpowiedziała: „Prosiłam Boga, aby cię umocnił i anioła życia, aby czuwał nad tobą. Boś przysiągł, iż wytrwasz, a nie chcę, abyś łamał przysięgę upadając“.
Wtedy wyciągnął Sokół z pochwy szablę ojca, którą był zabrał z domu i uderzył nią o kamień; a skry się posypały i głaz pękł na dwoje od ciosu.
Natenczas młodzieniec rzekł: „Nie upadnę! Skruszę przeciwności tak, jakem rozbił ten głaz z granitu. Tylko ty chodź ze mną i wiedź mnie, a gdybym się chwiał, graj mi na harfie pieśń nadziei“.
Illa słysząc jego słowa, rozjaśniła się radością, jak zorza i rzekła: „Pójdziemy teraz na doliny, a tam będziesz się starał przez poświęcenie się pozyskać cały naród dla swéj myśli.
A to pamiętaj, abyś nigdy nie odróżniał stanów w narodzie, bowiem wszyscy są sobie równymi Polakami. I nie wierz słowom, które mówią, że Polska złożona jest z szlachty i ludu; jeden jest tylko naród polski jednolity, a składają się nań wsie, dwory i miasta.
Pamiętaj, że wtedy dopiéro powstaniecie, kiedy te trzy stany zleją się w jeden bratni; wtedy będą silne, jako posąg bronzowy. Ale dużo wieków minie, nim to twój naród pojmie i w to uwierzy“.
Sokół zaś powiedział: „Słyszałem to nieraz w szarych godzinach od matki mojéj. Nauczyła mnie, abym herby po ojcach moich uważał za pamiątkę, nie za odznakę od innych; nauczyła mnie, że z równą szczerością ścisnę dłoń białą, czy czarną i grubą od pracy.
A teraz prowadź mnie, bo mi spieszno do czynu; chciałbym już targać łańcuchy!“ Więc zawiesiła Illa na ramieniu harfę i poczęła zstępować przed młodzieńcem po kamienistéj ścieżce na dół; a on szedł za nią tam, gdzie go czekała walka i zwycięstwo, jeśli wytrwa, a śmierć, gdyby upadł.
Jakby na pożegnanie mu stały Tatry jasne, różowe i złociste w słońca blasku; nad idącymi krążył orzeł, chcący zajrzeć w oczy Polaka, co śmieléj patrzą, niż jego źrenice.
Wiodła Illa młodzieńca coraz niżéj i niżéj, aż stanęli na równinach, na których falowały się, jak morze, łany pszeniczne pod powiewem wiatru.
Chaty były słomą poszyte, otoczone sadami zielonymi, wieże murowanych kościołów błyszczały w słońcu, rzeki płynęły wielkie i spokojne.
Od chat owych dolatywały uszu Sokoła krzyki rozpaczy i jęki boleści i płacze; więc spytał Illi: „Dlaczego oni jęczą i płaczą?“ A ona odpowiedziała: „Oto jacyś ludzie tu idą ku nam, zapytaj ich“.
Więc gdy blisko już byli owi ludzie, niosący tłomoki na plecach i prowadzący bydło, spytał ich Sokół: „Powiedzcie mi, dlaczego w tamtéj wiosce taki jęk słychać i płacz żałosny?“
A oni odrzekli: „Wybuchło tam morowe powietrze i pożera ludzi. Nikt zaś nie chce chować trupów i ilekroć pomór ustanie na czas jakiś, zaraża się od nich na nowo powietrze. My uciekamy z dobytkiem naszym, albowiem zaraza rozszérza się coraz bardziéj. Nie chodź tam, bo umrzesz“.
I poszli daléj unosząc życie i prowadząc dobytek. A Illa ozwała się do młodzieńca: „Czy chcesz iść chować trupy i uratować ludzi nieszczęśliwych?“
On zaś odrzekł: „Chcę“.
Więc udali się ku wiosce owéj; wszędzie leżały trupy na pół zgniłe lub konający w okropnych męczarniach, opuszczeni od wszystkich. A powietrze przesiąknięte było obrzydliwymi wyziewami. Ludzie zaś, którzy jeszcze zdrowi byli, chodzili jakby błędni, lub płakali, lub krzyczeli w rozpaczy.
Wzdrygnął się Sokół na ten okropny widok, a Illa spytała: „Czy chcesz, abym ci grała na harfie?“ Sokół zaś odrzekł: „Mam dosyć odwagi sam z siebie, lecz gdybyś widziała, iż się chwieję, niech zabrzmią twoje struny pieśnią nadziei“.
I porwawszy motykę począł kopać dół wielki, słuchając dźwięku dla niego tylko słyszalnego. A potem Illa niewidzialna dla ludzi zawiesiła harfę na ramieniu i poczęła pomagać Sokołowi i wkrótce dół był tak obszerny i głęboki, iż weń trupy wrzucić było można.
I nosił tak dzień cały i noc trupy zgniłe i okropne Sokół i wrzucał do dołu; a gdy go siły opuszczały, trącała Illa harfę i wzmocniony pracował daléj.
Chwilami ogarniało go uczucie, jakby sam podpadł zarazie i pytał Illi, czy umrze? A ona odpowiadała, iż nie wié, bo Bóg tylko jeden zna godzinę śmierci człowieka.
Kiedy ostatniego trupa pochował i grób zasypał z pomocą dziewicy, padł zemdlony na nim z wysilenia. We śnie zaś widział matkę swoją modlącą się przed obrazem Maryi Bożej i słyszał jéj słowa: „Jeżeli trzeba, aby syn mój umarł dla Ojczyzny, niech się dzieje Panie wola Twoja“.
Kiedy obudził się z omdlenia, ujrzał ludzi ubranych w białe sukmany, którzy stali koło niego; a między nimi był ksiądz stary i siwy i dziedzic włości.
A gdy zobaczyli, iż żyje, poczęli wołać: „Niech ci Bóg nagrodzi, zbawco nasz! Odkąd pochowałeś trupy, zaraza ucichła i nie umieramy już! Niech ci Bóg nagrodzi!“
A kiedy chłopi przestali wołać, ozwał się proboszcz siwy: „Szlachetny młodzieńcze, kto jesteś? Zkąd cię Bóg zesłał na ocalenie nasze i wyrwanie nas z rąk strasznéj śmierci?“
On zaś odrzekł: „Imię moje jest Sokół, a przychodzę z pod sinych Tatrów; a nie dziękujcie mi, albowiem to, com zrobił dla was, było moim obowiązkiem“.
I powstawszy z ziemi grobu chciał iść daléj; lecz lud wołał: „Zostań z nami! Damy ci roli, ile zechcesz i woły i konie i zbudujemy ci chatę!“
Ale on rzekł im na to: „Nie zatrzymujcie mnie, bowiem daleką mam drogę przed sobą. A jeśli Bóg da, powrócę do was w dniach jaśniejszych“.
Illa skinęła nań i począł iść za nią daléj; a za nim leciały okrzyki chłopów: „Niech ci Bóg szczęści w życiu i nagrodzi po śmierci!“
Słowa te napełniały serce Sokoła niewymowną radością i szedł wesoły, choć strudzony za Illą, która mówiła: „Przetrwałeś jedno niebezpieczeństwo i okazałeś się mężnym. Teraz powiodę cię daléj na inne próby hartu; a wiedz, iż tylko Bóg wié, czy z nich wyjdziesz?
Mówię ci to zaś dlatego, abyś nie narażał się na nie ufny, iż cię wywiodę z nich, bo wtedy nie miałbyś zasługi; walcz z nadzieją zwycięstwa, lecz nie z pewnością.
I niech cię nie nęci nadzieja sławy, lecz poświęcaj się z miłości ku ludziom i myśl, że z chwilą śmierci twéj zginie pamięć po tobie; bądź odważny i zaprzéj się siebie“.
A on szedł za dziewicą cichy i zadumany, aż przybyli pod mury wielkiego miasta.
A ledwo jednę noc przespał Sokół w tém mieście, wybuchł wielki pożar i począł się szerzyć z ogromną gwałtownością i wkrótce dosięgnął ratusza.
Mieszczanie stali z załamanémi rękoma wkoło płonącego gmachu i mówili: „Jeżeli ratusz się spali, spłoną nasze akty i ugody handlowe i przywileje, a wtedy popadniemy w nędzę“.
I płakali i narzekali rwiąc sobie włosy z rozpaczy. Sokół, który stał między nimi, rzekł do Illi: „Pójdę w ogień i uratuję im akty i przywileje i uratuję ich od nędzy. Prowadź mnie, bym trafił wśród dymu i ognia“.
A ona powiedziała: „Idziesz na śmierć pewną. Czy grać ci na harfie?“ Sokół zaś idąc ku ratuszowi rzekł: „Odwagi mam dosyć sam z siebie, a życie me w ręku Boga; lecz graj, by mi lżéj było ginąć lub walczyć z ogniem i zwyciężyć“.
Więc dziewica trąciła o złote struny i grając poprowadziła młodzieńca w płomienie; po walących się schodach wdarł się Sokół na wieżę, gdzie owe akty leżały, porwał je i po resztkach zapadających się schodów zbiegł z nimi i cisnął je pod nogi mieszczanom.
Z wysilenia i ran padł powtórnie zemdlony; a we śnie ujrzał znów matkę swoją, modlącą się przed wizerunkiem Matki Bolesnéj za nim. I słyszał jéj słowa: „Jeżeli trzeba, aby syn mój umarł dla Ojczyzny, jako co dnia proszę, weź mi go Panie i niech się dzieje wola Twoja“.
Gdy się ocucił, ujrzał tłum ludzi w koło siebie wołających: „Dzięki ci, dzięki! Ocaliłeś nas od nędzy! Pożar prawie już stłumiony, a akty nasze, ugody handlowe i przywileje mamy w rękach! Niech ci Bóg nagrodzi!“ Jeden zaś z mieszczan spytał go: „Zkąd jesteś i jakie imię twe, abyśmy ci mogli postawić pomnik dziękczynny?“
Sokół odpowiedział na to: „Idę od Tatrów, a zwą mię Sokołem. Pomnika nie stawiajcie; jeżeli Bóg da, sam go sobie postawię“.
Wtedy mieszczanie poczęli wołać: „Zostań z nami! Damy ci dom i złota, ile zechcesz!“ Lecz on rzekł: „Nie zatrzymujcie mnie, bowiem mam wiele drogi do przebycia. Przyjdzie czas, iż wrócę do was jeszcze“.
I poszedł mimo ran za Illą, a za nim biegły błogosławieństwa; a gdy minęli mury miasta, powiedział: „Nie mogę już iść daléj, wprowadź mnie do jakiéj chaty; niech tam umrę spokojnie“.
I położył się na murawie, a rany paliły go strasznie; ale nie jęczał, lecz mężnie znosił ból i czekał śmierci bez trwogi.
Wtenczas Illa poczęła się modlić: „Aniele życia, uzdrów go, jeźli chcesz, aby daléj pełnił dzieło, do któregoś go powołał“.
I gdy się Sokół obudził, uczuł się zdrowym i silnym, jak kiedy po górach się spinał.
Tymczasem sława jego czynów rozeszła się od chaty do chaty, od dworu do dworu i od miasta do miasta. I po całéj ziemi polskiéj od morza do morza rozbrzmiała echem i za granicę, którą Bóg naznaczył, przeszła.
Szedł młodzieniec za Illą dni kilkanaście, aż przyszli na pola Ukrainy. A gdy stanęli na szerokim stepie, rzekła dziewica do niego: „Zwalczyłeś niebezpieczeństwa straszniejsze, niż smoki ogniste i pozyskałeś sobie naród. Lecz teraz czeka cię niebezpieczeństwo, do którego nietylko odwagi i poświęcenia się potrzeba, ale zaparcia się siebie i wytrwałości.
Ono jest gorsze i boleśniejsze, niż śmierć rodziców dzieciom, smutniejsze, niż śmierć narzeczonéj kochankowi; od smutku ściśnie ci się serce.
Musisz czoło, które teraz nosisz w wieńcu chwały, mieć dumne myślą szlachetną i jasne poświęceniem, choć ci plwać na nie będą; a tych, którzy cię znieważą, musisz kochać więcéj, niż siebie i matkę twoją.
Inaczéj upadniesz i na nic będzie to, coś dotąd uczynił i twoje zamiary i moje posłannictwo; wszystko leży w twojém ręku i... twego narodu.
Miej nadzieję w sprawie twojéj świętéj i w dźwięku mojéj harfy, na któréj ci zagram, gdybyś się chwiał, bo tak sam chciałeś.
Ale pamiętaj, że gdy raz upadniesz, już nie powstaniesz; bowiem ludzie słabi nie mogą być pochodniami narodu w drodze z ciemności do światła.
Więc choćbyś śmierci patrzał w oczy, nie drżyj i nie ustępuj w zwątpieniu, lecz walcz do ostatka w nadziei zwycięstwa, lub bohaterskiego skonu.
A przyprowadziłam cię umyślnie na te pola, co krwią rycerzy polskich przesiąkły, abyś się od nich uczył zaparcia się siebie i miłości prawdziwéj i szlachetnéj dla Ojczyzny.
Któż prócz Boga zna imiona tych bohaterów, co tutaj padli w obronie kraju swego, nie aby przeszli do potomności, lecz aby spełnili obowiązek synowski względem matki Polski?
Wszakże walczyli tu oni częstokroć bez nadziei zwycięstwa, lecz ufni, że choć polegną, ciałami swémi zawalą nieprzyjacielowi drogę, aż przyjdą drudzy husarze.
Patrz na siwego hetmana, który wolał umrzeć z orężem, niż poddać się, choć go wszyscy opuszczali i wrogów była przemoc ogromna.
Patrz na owego rycerza, który ranny legł na sztandarze swoim i bronił go ciałem swém, aż go rozsiekali.
Więc przyprowadziłam cię na tę ziemię stepową, abyś się wzmocnił przed bojem śmiertelnym; wiedz, iż nie dlatego go podejmiesz, aby imię twoje po raz trzeci zasłynęło, lecz abyś zbawił Ojczyznę cierpiącą.
Od tych rycerzy twego narodu, co tu śpią w mogiłach, ucz się zaparcia się siebie; od siwego hetmana i męczennika, co padł na sztandarze, ucz się męstwa i miłości Ojczyzny do krwi ostatniéj kropli.
A to ci mówię, abyś wiedział, co cię czeka; lecz nie walcz bez nadziei zwycięstwa, ale wierz, że po burzy może jaśniejsze dnie nastąpią.
Wejdź w siebie i poznaj się, czy masz siłę do ciężkiéj i strasznéj walki podjęcia i do przetrwania śmiertelnego smutku i do zniesienia hańby?“ A młodzieniec odrzekł śmiało i z mocą: „Mam!“
Więc Illa usiadła na jednym z kurhanów i uderzyła palcami z alabastru o złote struny harfy; a wtedy wyszła z niéj pieśń anielska.
I szła ta pieśń znowu od morza do morza, przez stepy, góry, łany i wody Polski i za granicę, którą Bóg naznaczył, przeszła i napawała serca Polaków nadzieją.
A gwiazda różana nad czołem Illi i dyamentowa łza tęsknoty za Ojczyzną wygnańca, zajaśniały nagle w nocnym mroku, jak dwa słońca promienne.
I szła ta jasność przez stepy, góry, łany i wody Polski i świeciła oczom Polaków gwiazdą nadziei.
Kiedy Illa przestała trącać o złote struny harfiane, echo brzmiało po stepach i odbijało się o Tatrów granity i tonęło w morzach.
A gdy gwiazda nad jéj skronią przestała być widzialną dla ludzi prócz Sokoła, a dyamentowa łza na jego czole zagasła: jasność była jeszcze tak wielka, że orły ukraińskie zrywały się do lotu, myśląc, iż dzień już nadszedł.
Prochy rycerzy śpiących w mogiłach słyszały śpiew harfy i widziały pod ziemią jasność i blask, i radowały się, że krew ich nie przelała się marnie, kiedy ich Ojczyźnie świeci jeszcze promień nadziei.
Gdy Illa przestała mówić i zrobiło się w powietrzu cicho i ciemno i tylko milionami gwiazd iskrzyło się niebo, rzekł Sokół: „Czuję w sobie siłę i odwagę stokroć większą, niż wtedy, kiedym trupy chował lub szedł w płomienie“.
Więc dziewica powiedziała: „Teraz czas jest iść do wsi i miast, obudzić naród i rzucić mu myśl zerwania więzów niewoli“.
I opuścili stepowe burzany i mogił smętne kopce i szli ku wsi owéj, w któréj Sokół grzebiąc zarażonych, ocalił kraj od zaguby. A wszędzie po drodze mówili im ludzie o szlachetnym człowieku, którego imię ubrały czyny poświęcenia w girlandę laurową; nie wiedzieli bowiem, że to on sam jest.
A gdy przybyli do owéj wioski, poznał lud Sokoła i zbiegł się wszystek ku niemu.
Matki kazały dzieciom obejmować mu kolana i całować ręce i wszyscy krzyczeli: „Oto zbawca nasz!“
Kiedy się zaś rozeszła wieść o przyjściu Sokoła, zebrali się ludzie z dalekich włości, aby go oglądać; a między nimi byli ich dziedzice i księża.
Więc kiedy ich była ilość znaczna, wstąpił Sokół na mownicę i zagrzawszy ich serca do miłości Ojczyzny, zawołał: „Powstańcie! Dzień zmartwychwstania się zbliża straszny, jak dzień sądu Bożego, ale po nim zejdzie na niebie słońce wolności i braterstwa!“
A gdy skończył mówić, lud zawołał i szlachta i księża: „Pójdziemy za tobą na śmierć i życie! Prowadź nas w bój! Ocalimy Ojczyznę lub zginiemy!“
Więc Sokół rzekł: „Rozbiegnijcie się po kraju i wołajcie naród do broni i powstania ze snu długiego. A gdy was powołam, stańcie orężni!“
I rozbiegła się garść ludzi młodych i gorących z chat i dworów na cztery strony Polski i wołała: „Do broni!“
A lud i szlachta zrywali się, kuli kosy i ostrzyli karabele i nieśli księżom do poświęcenia.
Illa biała i jasna wiodła Sokoła do miasta, gdzie niegdyś był pożar, a gdy ujrzeli go mieszczanie, zbiegli się tłumnie i wołali: „Oto ten, który wyrwał nas nędzy! Damy ci złota, ile zechcesz!“
A on stanąwszy pośród nich rzekł: „Nie po złoto tu przychodzę, ale niosę wam myśl wielką“. I zapaliwszy ich serca ogniem świętéj miłości kraju, zawołał: „Powstańcie! Krwawy dzień wschodzi! Rozniećcie jutrznię wolności!“ Kiedy zamilkł, powstała wrzawa wielka: „Za tobą w ogień pójdziemy! Prowadź nas! Padniemy stokroć razy, nim się poddamy!“
Sokół zaś rzekł: „Rozbiegnijcie się po innych miastach i pozwijcie ich mieszkańców do broni. A gdy was powołam, stańcie zbrojni!“
I rozbiegła się garść mieszczan po kraju, wzywając do powstania, z pod ucisku niewoli.
Dziewica wywiodła Sokoła z miasta i rzekła: „Powołamy ich teraz na szerokie stepy Ukrainy, przesiąkłe krwią polską; tam podadzą sobie dłonie i rozwiną sztandar wolności, jeźli już czas...
Lecz nim dzień ten krwawy nadejdzie, nim minie i słońce po nim różane zaświeci, ty musisz przebyć walkę śmiertelną; pamiętaj, abyś wytrwał i nie uległ.
Gdybyś się chwiał, wspomnij sobie słowa moje, którem ci na ziemi mogił mówiła i dźwięk harfy mojéj i blask mojéj gwiazdy“.
Młodzieniec przed ową walką zapowiedzianą uczuł niepokój w sercu i rzekł: „Ogarnia mię tęsknota za dworkiem w cieniu lipowym i matką moją, smutno mi, że ich już pewno nie zobaczę.
A przytém w przeddzień boju, może śmierci mojéj, chciałbym wiedzieć, kto ty jesteś, co mnie wiedziesz, jak geniusz miłości, nadziei i męstwa?“
Lecz Illa odpowiedziała mu: „Dowiesz się tego w dniu rozstania się. Teraz kochaj mnie miłością czystą i ufaj mi, że jeźli wytrwasz, może odniesiesz zwycięstwo“.
Szli więc znowu we dwoje ku stepom ukraińskim. Po drodze spotykali ludzi zbrojących się i przysięgających, że pierwéj padną, nim sztandaru uniżą.
A gdy stanęli na szerokiéj i bujnéj ziemi mogił, usiadła Illa na jednéj z nich, Sokół zaś u stóp jéj wsparł się na szabli krzywéj.
Słońce wschodziło w purpurowéj czerwieni, szkarłatne i ogniste nad burzanami i siało promienie po zieleni stepowéj i czarnych kurhanach.
I rzekła Illa: „Teraz jest czas powołać naród twój“.
I uderzyła o struny złote harfy palcami z alabastru, a z nich zabrzmiała pieśń, nie łagodna, jak niegdyś, lecz twarda i groźna, jak dźwięk trąby wojennéj.
Głos téj pieśni harfianéj przeleciał Polskę od morza do morza i doszedł za granicę, którą Bóg naznaczył, do uszu wygnańców i tych, co na obczyźnie mieszkali.
A grał on tak potężnie w powietrza przestworach, że lasy się chwiały i gięły, a skały pękały od echa; bo głośniejszy jest od huku dział i ryku grzmotów głos wzywający naród upadły do powstania z niewoli.
Na znak ten zerwali się wszyscy Polacy i spieszyli tłumnie i zbrojno na stepy Ukrainy, gdzie ich dźwięk prowadził.
Doleciał on pod sine Tatry, do dworku starego z modrzewia w cieniu lipowym i matka Sokoła słysząc go, modliła się przed Maryą Bożą: „Czuję, iż zbliża się dzień walki, a może dzień śmierci dla syna mego. Więc jeśli ma umrzeć, daj Panie, aby umarł czysty i szlachetny; a jeśli śmierć jego ma zbawić Ojczyznę, lub pomóc jéj w niedoli, niech się dzieje wola Twoja“.
Powoli płynęły, jak fale, tłumy narodu zbrojne i groźne z błyszczącym orężem i powiewającym sztandarem, na którym było napisane: „Powstanie w wolności i braterstwie“.
I tłumy te przybywszy, gdzie na mogile siedziała Illa biała z Sokołem, rozbiły namioty i rozłożyły obóz. Przybywało zaś ich coraz więcéj, że wkrótce całe stepy świeciły od stali i brzmiały od głosów i szczęku oręża.
A gdy już wszyscy byli zebrani, chłopi, mieszczanie i szlachta, powstał Sokół na kopcu grobowym i rzekł głosem, co leciał, jak szum wiatru przez tłumów szeregi:
„Bracia Polacy! Dzień wolności wschodzi! Jutro obudzicie się synami wolnéj matki, a ci, co padną, będą śnili sny złote w mogiłach. Lecz walkę wytrwajcie!
Wybierzcie z pośród was wodza, a potém niech zagrzmią trąby, niech się rozwiną sztandary wolności, a oręż wasz niech o oręż wroga zadzwoni!“
A naród cały krzyczał, jak rozhukane morze: „Ty nas powiedziesz na śmierć lub zwycięstwo!“
Lecz w téj chwili szepnął szatan Polski, szatan śmierci, szatan pychy i zwątpienia tłumom złe myśli i rozdzielili się na trzy części, jak się las dzieli, gdy w nim wytną przeręby.
A szatan śmierci tchnął w ludzi starych nazwisk i wielkich majątków, między którymi było wielu księży, myśl pyszną i zwątpienie.
I zawołali ci ludzie: „Któż nam zaręczy, że człowiek ów nie starał się nas pozyskać i nie powołał nas, aby przez naszą krew wynieść się wyżéj nad nas?“ A między sobą mówili: „Mamyż pozwolić, aby człowiek niski nam przewodził? Czyż nie lepiéj nam naszych majątków spokojnie używać, niż na niepewne się losy narażać?“
Za nimi krzyczeli ludzie, którzy stojąc z tyłu ich w służalstwie, oglądali się na potomków starych i wielkich familii: „Któż nam zaręczy? My za wami stojemy!“
A lud i ludzie niezamożni, młodszych imion, wołali: „Precz z wami! My chcemy iść walczyć za Ojczyznę! Jeżeli nie pójdziecie z nami, idźcie do wrogów naszych, lub w pień was wytniemy, boście zgnili!“
W téj chwili podniósł się głos z trzeciego obozu ludzi, którzy sztandaru żadnego nie mieli i dla których świat cały był Ojczyzną, a kochali miejsca, gdzie im dobrze było: „Po cóż mamy walczyć? Jesteśmy obywatelami całego świata. Dla nas nie ma Ojczyzny w granicach!“
I mięszały się w powietrzu trzy głosy: pierwsi krzyczeli: „Lećcie na zgubę szaleńcy! My nie zbratamy się z wami, bo w nas płynie krew hetmanów, wojewodów i kasztelanów! Lećcie gubić kraj gwałtownością!“ A za nimi odzywali się ich służalcze stronniki: „My za wami! My za wami!“
Drudzy wołali: „My nie potrzebujemy ani tych, którzy się lenią do oręża dla interesu, ani tych, co są wyrodnymi synami swéj matki! Sami potrafimy dla niéj zginąć, lub ją oswobodzić!“
A trzeci głos wrzeszczał szyderczo: „My nie znamy słowa „Ojczyzna“! Gińcie za nią! Zwyciężcie wrogów!“
I tak huczały te trzy głosy i walczyły z sobą, aż błysnął nad tłumami Sokół karabelą i uciszyły się od grozy; bo zdawało się, że z oręża i oczu iskry mu lecą ogniste.
Więc kiedy ucichło, przemówił głosem grzmiącym: „Czyście się zeszli tu, abyście się kłócili?
Czyście tu przyszli rumienić czarne prochy tych rycerzy wstydem, co tu śpią po walkach świętych za Ojczyznę, że z ich szlachetnéj i silnéj krwi tak podłe i słabe powstały potomki?
Jedni z was pyszni i dumni, że ich ojcowie wielkimi byli, nie baczą, iż sami upadli tak nisko, że wolą dla rachuby przed obcymi głowy wyniosłe w pyle i kurzu walać i czołem bić przed wrogiem i ręce mu zbroczone krwią braci całować, niż bratu swemu rękę podać.
A inni z was nie znają słowa Ojczyzna, a zapomnieli, że wtedy świat będzie Ojczyzną ludzi, kiedy każdy naród będzie wolny i nie będzie ucisku, ani jęków niewoli, ani brzęku kajdan.
Trzeci z was jedyni szlachetni, ale słabi, czas trawią na bezowocnych walkach słowa, a do czynu im go nie staje.
Żal mi tych, co szlachetni, ale sami sił swych nie znają; a tymi, którzy ze zbytku podłéj dumy i ich służalcami i tymi, którzy z niecnéj obojętności zapierają się Ojczyzny, gardzę! Tym hańba!
Wy tylko młodzi i silni możecie działać; reszta waszego narodu zgniła jest lub podła. Oni tylko siebie kochają, albo nic nie kochają!“
Podniósł się w tłumach głos oburzenia na te słowa Sokoła, który niedługo w krzyk się rozpaczy zamienił, albowiem zdala zabłysły bagnety nieprzyjacielskie i naród się ujrzał otoczonym dokoła wojskiem.
Więc zaczęli prawie wszyscy łamać swe sztandary i odpasawszy oręż rzucili go na ziemię, na którą niegdyś trupy się waliły tatarskie i wołali: „Zdrajco! Wydałeś nas umyślnie na karę i śmierć okropną! Szatanie kusicielu hańba ci!“
I miotali na Sokoła obelgi i rzucali nań kamienie, o które rozbijały się niegdyś głowy tureckie; lecz dziewica okryła go niewidzialnym obłokiem, który odpychał pociski i nie dotknąwszy go precz padały.
Tymczasem wojsko nieprzyjacielskie zbliżało się coraz bardziéj i ściskało tłumy zgromadzonych stalowym pierścieniem; aż wystąpił parlamentarz i rzekł: „Jeżeli się dobrowolnie poddacie, łaskę wam wódz mój przyrzeka“.
Wtedy klęknęli prawie wszyscy na ziemi stepowéj, po których niegdyś skrępowane jeńce przy rumakach husarskich stąpały i oddali oręże żołnierzom, błagając o przebaczenie i życie.
Mała tylko cząstka narodu otoczyła mogiłę, na któréj stał Sokół, wsparty na szabli, z głową pochyloną na piersi. Illa grała mu na harfie pieśń gorętszą i piękniejszą, niż te, którémi wzmacniała go w niebezpieczeństwach; teraz musiał przetrwać smutek śmiertelny.
Garstka mężnych wołała: „Wolimy śmierć, niż hańbę! Wiedź nas do boju!“
Więc pochwycił Sokół sztandar biało‑czerwony i błysnąwszy karabelą krzyknął: „Przekleństwo tchórzom i zdrajcom! Gdybym miał sto ognistych piorunów w dłoni, rzuciłbym na nich! Za mną synowie Ojczyzny!“
I wpadł między żołnierzy, jak płomień niszczący, a za nim szli synowie Polski, jak lawina tatrzańska, co lasy łamie.
Lecz wkrótce przeważna liczba wojska, wspomagana przez zdrajców, pokonała husarzy nie zbroją skrzydlatą, ale męstwem; polegli wszyscy na orężu, a wódz ich padł śmiertelnie w pierś raniony na sztandarze narodu.
I rzekł do Illi płaczącéj perłami łez, która grając na strunach harfianych towarzyszyła mu w walce: „Kres mnie i mojéj myśli. Nieś mnie w Tatry moje rodzinne, niech tam umrę przy tobie.“
Wzięła go dziewica na ręce i uniosła z krwawego pola bitwy przez czyste powietrza przestwory w góry i złożyła nad Dunajcem w kotlinie, gdzie ją pierwszy raz ujrzał.
Tam, gdy obmyła mu rany, otworzył oczy zemdlony i rzekł smutno: „Obiecałaś mi, iż pomszczę Ojczyznę i krew ojca mego: dlaczegóż nie pomściłem?“
A ona odpowiedziała smutnie skłoniwszy głowę na piersi: „Naród twój w kajdanach nie wyszlachetniał jeszcze i nie pojął słowa: Ojczyzna, ani myśli wolności.
Zwalczyłeś niebezpieczeństwa i zniosłeś smutek śmiertelny, wytrwałeś do końca, jakeś przysiągł; naród twój zabił ciebie i nadzieje, którem w tobie kładła i posłannictwo moje. Ty umierasz szlachetny. A choć przekląłeś braci, toś przeklął ich z miłości do opuszczonéj Matki, któréj ty byłeś jedynym synem“.
Sokół wzniósłszy oczy w niebo, rzekł: „Zagraj mi poraz ostatni na harfie, która mnie wieść miała do życia, a na śmierć zawiodła.“
Więc uderzyła Illa o złote struny palcami z alabastru i leciała jéj pieśń przez góry, stepy, łany i wody Polski od morza do morza, jaka była niegdyś.
Usłyszeli ją wszyscy Polacy, lecz nie brzmiała ona tonami nadziei, ale boleścią i smutku żałobą.
A jasność łzy tęsknoty za Ojczyzną wygnańca i gwiazdy blask promienisty z nad skroni dziewicy, rozeszły się za dźwiękiem po kraju; lecz były smutne i ponure, jak zorza północy.
Sokół znów mówić począł: „Gdy umrę, pochowaj mnie pod głazem, gdziem cię raz pierwszy ujrzał.
Nie chcę leżeć w ziemi narodu, który najczystsze moje zamiary napiętnował hańbą i na czoło naplwał mi jadem. Oni złamali mi lot sokoli, lecz ja im przebaczam.
Żal mi tego ludu jęczącego w okowach, których zerwać sił nie ma. Może przyjdzie czas jeszcze, lecz wieki miną.
Żal mi matki mojéj i dworku naszego w cieniu lipowym i gór, na którem patrzał dzieckiem i wody, co mnie do snu szumem kołysała.
Gdym cię ujrzał, pokazałaś mi jasne światy poświęcenia i miłości; harfa twoja mnie wiodła do walki, w któréj mnie właśni bracia pokonali.
Kto jesteś matko myśli moich? Już czas rozstania.“
Wtedy rzekła Illa: „Ja jestem gwiazdą Polski i ukochałam cię, myśląc, że dźwigniesz twój naród i skruszysz mu pęta; lecz jeszcze nie pora obudzenia.
Umieraj z myślą, że się twoi rodacy ze snu otrząsną, że dzień zaświta; z taką myślą śmierć ci będzie piękniejszą“.
A Sokół szepnął: „Śmierć mam piękną; padłem od wroga, jak dawni rycerze. Prowadź mnie gwiazdo Ojczyzny mojéj tam, gdzie idą duchy nieszczęśliwych w poświęceniu“.
I zamknąwszy oczy skonał. Natenczas harfa jęknęła sama boleśnie, a jęk jéj doleciał do dworku pod lipami zielonémi; więc klęknęła matka zmarłego przed wizerunkiem Matki Bolesnéj i modliła się: „Czuję, iż syn mój umiera; jeśli za Ojczyznę, dzięki Ci Panie.“
Zwłoki młodzieńca włożyła Illa pod kamień, na którym ją raz piérwszy ujrzał siedzącą i zapłakała nad nim; a gdzie łzy jéj padły perłami, tam wyrastały błękitne niezapominajki.
I wieniec ten z łzawych kwiatków więcéj mu przyniósł chwały, niż wieńce wawrzynu; albowiem on walczył nie dla sławy, ale z miłości, więc płakały po nim anioły.
Nad granitowym kurhanem Sokoła stały góry skaliste, wyzłocone i purpurowe w zachodzie słońca; a szum borów i huk wody zlewały się w chór pełen smutku, tęsknoty i żałoby.
Illa rzuciła harfę i karabelę z pod Ostrołęki w Dunajec i rzekła:
„Śpij synu husarzów na wieki spokojnie. Tatry są ci pomnikiem, boś był twardy w męstwie i poświęceniu, jak ich głazy; a zamiary miałeś czyste, jak wody ich jeziór przejrzystych; a myśl twa leciała wysoko, jak ich wierzchołki, co przedzierają chmury.
Śpij w grobie samotnym i śnij sny tęczowe o powstaniu twego narodu z śmierci do życia“.
I rozwiała się w mgłę biała dziewica, a duch jéj zajaśniał na sklepieniu Bożém gwiazdą nadziei nad Polską.