<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Klucze Piotrowe
Podtytuł Bajka
Wydawca T. Paprocki i Spółka; Wilhelm Zukerkandl
Data wyd. 1896
Druk Wilhelm Zukerkandl
Miejsce wyd. Warszawa, Złoczów
Tłumacz Konrad Zaleski
Tytuł orygin. Petrklíče
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Świętopełk Czech

KLUCZE PIOTROWE
BAJKA
Przełożył z czeskiego
KONRAD ZALESKI

Złoczów.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.
EDWARDOWI JELINKOWI
PRACĘ SWĄ POŚWIĘCA
TŁÓMACZ.



Świętopełk Czech — autor utworu, z którym pragniemy zapoznać czytelników, urodził się 21. lutego 1846 roku w Ostrzedku w Czechach. Do szkół uczęszczał w Litomierzycach, następnie skończył wydział prawny w uniwersytecie pragskim. Brak miejsca nie pozwala nam przedstawić zarysu całej działalności Czecha i jego zasług na polu literatury czeskiej. Ograniczyć się musimy krótką wzmianką, iż Czech zajmuje jedno z najwybitniejszych stanowisk literackich w swoim kraju. Należąc do nowej szkoły poetów, posiada on talent obdarzony silną dozą zmysłu spostrzegawczego. Piękny styl, żywa, pełna fantazyi akcya, swojski, niewymuszony humor — oto główne zalety nader licznych prac Czecha. Pomijając niezliczone nowelle, powiastki i arabeski, te prawdziwe klejnoty belletrystyki czeskiej, któremi szczodrze zasila prasę peryodyczną, poprzestać musimy na prostem wyliczeniu tytułów ważniejszych jego utworów poetycznych. Te są: „Kandyotki“, „Chałupka“, „Burza“, „Adamici“, „Anioł“, „Europa“, „Czerkies“, „W cieniu lipy“, „Żyżka“, „Wacław z Michałowic“, „Slavia“, „Dagmara“, „Pieśni niewolnika“ i wiele innych. Bajka „Klucze Piotrowe“ poczerpniętą została z podania ludowego o małych kwiateczkach „pierwiosnkach“ (primula), nazywanych w niektórych miejscowościach Czech „kluczami Ś-go Piotra“. Klucze owe, w utworze poety przechodząc z rąk do rąk, dały mu możność przedstawienia całego szeregu typów ludzi, z których każdy ma inne pragnienia, inne ideały. Te kontrasty i ich syntezę ujął genialny poeta, na tle ludowego podania, w formę udatnej satyry, cieszącej się w Czechach zasłużoną popularnością.

Przypisek tłómacza.


I.

Zaprzęgnę ja sobie
Do wozu mej bajki
Cztery białe konie
Złocistemi krajki.
Hejże, hejże, hej!

Wóz cały ze srebra,
Ze złotymi dzwonki,
Koła ma z piernika,
Z cukru wszystkie lonki.

Z Bogiem, luby świecie!
Już mi w gardle kością
Twój rogaty rozum
Z twoją przezornością
Dobrze się tu miej!

Rozwagę i mądrość
Niechaj porwie czart,
Chcę być niedorzecznym,
Wszystko brać na żart.

Hejże tu, do woza!
Bajki brzmi już nuta,

W szklannym moim zamku,
Z nogami koguta
Kusy wodzi rej.

Mówią tutaj ptaki,
Rośliny śpiewają,
Motyli powiewne
Nimfy dosiadają.

Kto taksamo myśli,
Niech mi na wóz wskoczy, —
Do mnie, piękne liczka,
Czarne, modre oczy,
Chętnie służę wam!

Dla setek, tysięcy,
Jest tu miejsca huk,
Tylko mi z krytyką
Precz, na miły Bóg!

Nie piszę dziś dla niej,
By się sławy dobić,
By strofy poprawne
Gładkim rymem zdobić,
Z tematem mieć kram!

Bujać chcę w błękitach,
Póki rzewnie chce się,
Gdzie wolne fantazyi
Skrzydło mnie poniesie.

Koniki już grzebią
Raźno podkówkami —
Nuże, w sfery bajek
Lećmy jaskółkami!
Hejże, hejże, hej!

Brzęczy wóz wesoło
Złocistymi dzwonki,
Koła ma z piernika,
Z cukru wszystkie lonki.




II.

Powiadają, powiadają —
Lecz wierzyć nie trzeba,
Że doznaje strasznych nudów
Święty klucznik nieba;

Że dziś dusza sprawiedliwa
Ponoć białym krukiem,
A więc pusto, srodze pusto
Przed rajskich bram łukiem.

Ja nie wierzę takiej plotce,
Wszak nam nie brak zgoła
Szlachty, księży i dewotek,
Dziadów z pod kościoła!

Ileż ludzi bogobojnych
Karpie w poście jada!
Nie, nie wierzę, lecz com słyszał,
Bajka opowiada.

Więc słuchajcież! Klucznik rajski,
W długiej nudów chwili,
Z okna niebios na dół, ku nam,
Świętą głowę chyli.

Bada naszą kulę błota
W jej pospiesznej drodze,
Nad tą ludzką gospodarką
Kręci głową srodze...

A w punkt jeden zatopiony
Świętemi oczami,
Zabawia się wiszącymi
U pasa kluczami.

W tem nieszczęście! złote klucze
Nagle się urwały,
Z rąk wymknęły i ku ziemi
Migocąc leciały.

Jak dwie gwiazdy spadające
Zabłysły w przeźroczu
I malały w modrej dali,
Aż znikły dla oczu.

Nie wiem, nie dbam, co się działo
Później u bram nieba,
Ale myślę, że nie wielka
Kluczów tam potrzeba.

Lecz, co stało się na ziemi,
Co w głowie utkwiło,
Tym wierszykiem nieuczonym
Pióro nakreśliło.




III.

Czterolistek koniczyny
U czapeczki — szczęścia znak,
Ale cóż, gdy na tym świecie
Chłopcu idzie wszystko wspak.
— „Marne, woła, szczęścia kwiecie,
Gdy wciąż nowa bieda gniecie!“

„Ach, ubóstwo na tej ziemi
Najstraszniejsze z wszystkich nędz!“
Wtem... coś leci nagle z góry
I przed chłopcem klucze bęc!
Przygląda się — jasność płonie,
Trącił — brzmi coś, jakby w dzwonie.

— „Nie dbam, czy to piekeł sidła,
Czy bogini dobrej dar,
Klucze, wy mi otworzycie
Drzwi, co wiodą w uciech war,
Tam rozkoszy pełną czaszę
Złoto mi podsunie wasze“.

W dłonie bije, skacze, śpiewa,
Twarz radością płonie mu,
Odzywają się w kieszeni
Lube tony kluczów dwu,
Zda się, szemrzą skrzypiec dźwiękiem,
Dzwonią śmiechem, czaszy brzękiem.




Głową kręci Abram stary,
Zobaczywszy skarby te,
Długie pejsy mu się trzęsą,
Gwałtem klucze nabyć chce.
Gdy chciwością podniecony
Wstrząsa nimi, dźwięczą tony.

— „Ech, to złoto ladajakie,
Z przed potopu, stary grat“ —
I chłopaka okiem zmierzył,
Z przebiegłości swojej rad.
Poczciwiec ten, pewny siebie,
Chłopcu pomógł wnet w potrzebie.

Mieszek pełny, patrz, za chwilę
Trzyma w ręku dziarski chwat,
To mi rozkosz, to mi życie,
Bodaj trwało setki lat:
Wino, dziewy i pieśń pusta,
Od całunków bolą usta! — —




Wraca z miasta chłopiec blady,
Coś na kwintę spuścił nos,
W głowie pustka, w sercu smutek,
Ciężko szemrze na swój los:
— „Żal mi, klucze, was stokrotnie,
Straconeście bezpowrotnie!“



IV.

Nad tygielkiem chyli głowę
Izraela syn,
Klucze niebios chce przetopić
W szczerozłoty płyn.

We łzy złote się rozpływa
Arcydzieła twór.
Co to? dźwięczy jakaś nuta,
Słychać jakiś chór,

Jakby szeptał w koło ciebie
Archaniołów tłum,
Jakbyś słyszał poruszanych
Śnieżnych skrzydeł szum,

To znów jakby przytłumiony
Harf niebiańskich ton,
Co do koła otaczają
Wszechmocnego tron.

Niezwyczajnych uczuć jakichś
Doświadcza nasz żyd — —
Machnął ręką: — „To złudzenie,
Myśleć o tem wstyd!“


Wtem pogrąża go moc czarów
W snu błogiego stan:
Śni, że z panów wszystkich świata
On największy pan,

Że go władcą giełd wszechwładnym
Zrobił nagle los,
W tryumfalny wóz że wprzęga
Raz baisse, to znów hausse;

Że mu usta przy libacyach
Zwilża wina zdrój,
Jego wolą się kieruje
Dziennikarzy rój;

Że od krzyżów, gwiazd i znaków
Piersi jego lśnią,
Trybunowie ludu przed nim
Czołem bijąc, drżą; —

Wszystkim sztuki mecenasom
Może stać za wzór,
(Opiekunem on jest pierwszej
Z Terpsychory cór,

Nie mniej wspiera prymadonny
Pierwszorzędnych scen) — —
Ziewnął, — nagle z oczu pierzchnął
Czarodziejski sen.


Rankiem, coś w tygielku syczy —
Boże, co za cud!
Kluczów dwoje, kółkiem spiętych
Leży jako wprzód.

Przelękniony żyd się cofa,
Jak liść cały drży.
— „Jakaś siła dziś nie znana
Figle płata mi!

To nie dla mnie takie złoto,
Znać z kabbały sfer,
W naszym wieku nie popłaca
Takie zero zer.

Zresztą mógłby Izaak luby,
Syn mój, popaść w błąd,
Pochwycony w idealny
Dziwnych czarów prąd.

Choć ze szkodą, zbyć je trzeba.“
Otarł zimny pot
I w sklepiku, pośród butów,
Klucze wiesza w lot.



V.

Błyszczy sklepik grą świateł, promieni,
Takich cudów nie oglądasz co dzień,
Wszyscy w sklepie jasnością olśnieni,
Każdy staje przed sklepem przechodzeń.

Pewien człeczek, znany badacz stary,
Zjawił się tu naraz niespodzianie
I włożywszy na nos okulary
Spostrzegł klucze, ślinkę połknął na nie.

Poznał bowiem, co to jest za złoto,
Czego blaskiem niewidzianym płonie — —
W tabakierkę stuknął i z ochotą
Kupił klucze, zacierając dłonie.

Wnet staruszek nasz rozpromieniony
Do izdebki wilgotnej rad spieszy,
Tam ogląda towar z każdej strony,
Jakby dziecko zabawką się cieszy.

Gdy podziwia sztuki dzieło śliczne,
Coś mu w głowie niezwykłego tleje!
Widzi, zda się, wieże niebotyczne,
Jakiś zamek w myśli majaczeje,


Przed oczyma zjawia się wspaniały
Szereg komnat, godnych królów rodu.
Jak szalony woła na głos cały:
— „Mam was, mam was, klucze Wyszegrodu!“

W swej izdebce natychmiast zasiada
I z pospiechem pióro w rękę ima,
We dnie, w nocy czyta, pisze, bada,
Stos arkuszy rośnie przed oczyma.

Chociaż wonny maj ku sobie wabi,
O nic nie dba, nie czuje, nie słyszy,
Wciąż samotnie czas nad pracą trawi;
Kruk mu tylko wiernie towarzyszy.

Ulubieńcem jest on uczonego,
Na ramieniu zwykle przesiaduje,
Muska skrzydłem łysą głowę jego,
Skrzecząc, pióra skrzypnięciom wtóruje.

Pisze badacz o początku światów,
O bramańskich wedach, kingach chińskich,
O znaczeniu helleńskich dramatów,
O sofistach szkół aleksandryjskich,

O mogiłach, grobach i kurhanach,
O Swarogu, książęciu Igorze,
Pobratymczych z nami Polabanach,
Sławnych „wojach“, o „dziewie-potworze“.


Gdzieś popsuty znalazł zamek stary —
Złote klucze jak raz doń pasują, —
Znów drzwi jakieś — pisze, pełen wiary:
— „Okuć ślady na nich się znajdują...“

Jednem słowem, jak to z drobnej kości
Owen[1] zwierza kopalnego sklecił,
Nasz bohater, znany z uczoności,
Wyszehradzki zamek naraz wzniecił.

Niemniej klucze dodały podniety,
Zeciemniony pasmem wieków tylu,
Wskrzesić zarys sztuki z czasów Tety,
Gust i piękno Krokowego stylu[2].

— „Tak przodkowie żyli nasi sławni“ —
Kończył autor w zwycięskim ferworze,
„W czasach, kiedy Germanowie dawni
W wilczych skórach tułali się w borze“.

Wyszło dzieło iście pomnikowe,
Wnet wertować je każdy się bierze,
W krótkim czasie znów wydanie nowe,
A dla ludu na gorszym papierze,


Luksusowe dla arystokracyi,
Spięte klamrą, w bogatej oprawie,
Z mnóstwem świetnych w tekście ilustracyi
G’woli naszych rysowników sławie.

Wnet po całych Czechach rozrzucono
Rozpraw, krytyk i sprawozdań paki,
Wieszcze nasi, z miną namaszczoną,
Na skrzydlate wskakują rumaki,

W rymach pełnych siły i zapału
Klucze Kroka naraz opiewają —
Czytelnicy w sfery ideału
Na fantazyi skrzydłach ulatają...

Gdy dosięgnął badacz wiedzy szczytów,
Gdy rozbrzmiała wszędy jego sława,
Sypie się nań tysiące zaszczytów,
Z Rossyi order przysłan Stanisława.

Lecz, jak zwykle bywa na tym świecie,
Bo, niestety, zawiść na nim gości, —
Autora ktoś w niecnym pamflecie
Chłoszcze srodze, nie znając litości:

— „Są podania dawne“, woła „sądzę,
Wierzyć trzeba, co nam każde niesie,
Że zamykał się wciąż na wrzeciądze
Nasz Wyszehrad, zbudowany w lesie“.


Zamilkł wreszcie pyszałek nadęty.
Lecz znów inni, w ręku z dowodami
Głos podnieśli, wszczynając zacięty
Spór kluczystów z anti kluczystami.

Było dużo wrzawy, krzyku, śmiechu,
Od Olbrzymich gór aż do Szumawy,
Manną bowiem bożą, prawy Czechu,
Zwykle dla cię są podobne sprawy.

Szli na pięście z sobą ludzie prości,
W wyższych sferach walka słowna wrzała,
Każde pióro żgało bez litości,
Jako jadem napuszczona strzała.

Nawet pośród miasteczek i wiosek,
Tam, gdzie zwykle, w braku swego zdania
Ślepo wierzą w burmistrzowski wniosek,
Groźną walkę wszczęto bez wahania.

Sprzeczano się w nieustannej wrzawie,
Butelkami rozbijano czoła,
Po szynkowniach, klubach, na zabawie,
U każdego biesiadnego stoła.

— „Uciszcie się, swarliwe języki!
Niech komisya, woła ktoś, raz zbada
Czy brać klucze za autentyki —
A tak skończy się obmierzła zwada “.


Zatem, w szkiełka uzbroiwszy oczy,
Rada mężów, w danej rzeczy biegła,
Do izdebki uczonego kroczy — —
Lecz, słuchajcie, co tutaj spostrzegła:

W nieporządku wielkim rozrzucone,
Rękopismy, książki, druki w koło;
Zaś nad pracą mozolną schylone,
Uczonego, zmarszczek pełne, czoło.

Starzec głowę wzniósł na powitanie
A wtem szkodnik kruk oknem ulata.
— „Moje klucze, ratuj, święty Janie!
Woła badacz, gońcie go do kata!“

— „No! no!“ — każda powaga się dziwi, —
Czmycha, parska i gładzi czuprynę.
Zwłaszcza rywal dziwnie usta krzywi
— „Kruk, kruk!“ woła, drwiącą robiąc minę.

Smutnie głowę nasz uczony kłoni,
Po straconym skarbie łzy wyciska,
Nie tłómaczy się nawet, nie broni,
A wołając, pięść w złości zaciska:

„Ach ty łotrze, nie godzien żywienia,
Niech los na cię głodną śmierć sprowadzi,
Zdechnij z braku jadła i z pragnienia,
Zanim kula ze świata cię zgładzi.


„Jakimż klucze te były tematem!
Mógł z nas każdy do woli się sprzeczać,
Erudycyą chlubić się przed światem,
Podziw w całej Europie wzniecać;

„W końcu dowieść że przodkowie sławni
Sztukom pięknym dank już oddawali,
W czasach, kiedy Germanowie dawni
W lesie dziko jeszcze się tułali.



VI.

Po nad lasem kruk wciąż kracze,
Marny jego gniew —
Chłopak jak wiewiórka skacze
Po konarach drzew,
Chociaż gałęź pod nim gnie się,
On ku gniazdu w górę pnie się...
Oj, ta młoda krew!

W gnieździe klucze jak zarzewie
Przed zdumionym lśnią — —
Na dół drapie się po drzewie
Ze zdobyczą swą.
Bawił się kluczami nieraz,
Więc jak zwykle tak i teraz
Usta w dziurkę dmą.

Słyszysz, czarem boskich tonów
Dźwięczy cały bór —
Jak dalekich echo dzwonów,
Serafinów chór,
Jak z pod palców mistrza ręki
Melodyjne harfy dźwięki
To raz mol, to dur.


Wreszcie niby ziemia święta,
W czas wiosennych dni,
Jakby szczęściem wskróś przejęta
Echem wtóru drży...
Każdy skoczną nutę czuje,
Mimo woli przytupuje
I o tańcu śni.

Więc ruch we wsi. Młody, stary,
Lecą ze wszech stron,
Nawet pleban wybiegł z fary,
Dzwonnik rzucił dzwon,
Bo każdego wskroś przenika
Czarodziejska ta muzyka,
Błogi, luby ton.

Ojciec chłopca — organista,
Mistrz w kościelnej grze.
Muzyki, rzecz oczywista,
Znał zalety wsze;
A więc poznał kluczów dary
I powzięte wnet zamiary
Wykonywać chce.

W świat bezzwłocznie ruszył z chłopcem,
Ten mu niesie cześć;
W kraju bowiem własnym, obcym,
Wnet gruchnęła wieść:
Że cudowne dziecko owe
Nad talenta koncertowe
Umiało się wznieść.


W które przybył chłopiec strony,
Wszyscy lgnęli doń:
Tłum słuchaczów zachwycony
Bił namiętnie w dłoń;
Na kolana księżne brały,
Hrabianek paluszek mały
Gładził dziecka skroń.

Wzrósł w młodzieńca. Z każdym rokiem
W sławę począł róść —
Patrząc nań zawistni bokiem,
Ukrywali złość.
Choć zarówno w klucze dęli,
Nic ze sławy nie ujęli,
Mistrz miał laurów dość.

Ten tak, owak, klucz obraca,
Ten inaczej dmie,
Na nic wszelka grajków praca, —
Próżno silą się.
Aż po koncept raz do głowy
Idzie jeden rywal nowy...
Woła: „Mam więc cię!“

Klucze nakształt mistrza kluczy
Zrobić dał co tchu
I jak zdrady kodeks uczy,
Wnet podsuwa mu.
Mistrz, nie wiedząc nic o zdradzie,
Gdy się zjawia na estradzie —
Sława jego... fiu!


Bo instrument jego dęty
Nie anielski dźwięk,
Ale wydał ochrypnięty,
Fałszu pełen jęk;
Jakby darł się w czas marcowy,
Podczas nocy księżycowej
Kot z miłości męk.

W sali wzbudza się panika,
Jeży mistrza włos,
W drugi klucz dmie, lecz spotyka
Znów go smutny los:
Zda się nocą gdzieś na dachu
Huczy, nabawiając strachu,
Sowy wstrętny głos.

Więc biedaka dreszcz przejmuje...
Zatrząsł się i zbladł,
Gdyż muzyka, jasno czuje,
Wciąż nie idzie w ład.
Ręką maca się po skroni,
Nagle głowa mu się kłoni
I... zemdlony padł.

Rano czyta rzecz złowrogą:
„Jego świst i zgrzyt
Będzie odtąd perłą drogą,
To szkół nowych świt,
Nowy naprzód krok muzyki,
(Pisze mąż od estetyki),
Nowy dźwięków byt.


Dosyć nut nam słodkobrzmiących!
Ze starszyzną precz!
W takich tonach ot gwiżdżących
Leży cała rzecz!
Trza nam nerwy drażnić sobie,
Muzyki w postępu dobie
Nie cofajmyż wstecz!“

Więc na duchu nie padł zgoła.
Nieszczęsny nasz druh,
Wierzył, że go jeszcze woła
Euterpy duch.
I na nowo w klucze dmucha,
Cóż gdy zamiast grać od ucha,
Znowu drażni słuch.

Jednak z estetycznym smakiem
Garnie się doń lud,
Unosi się wraz z biedakiem
Do krainy złud.
Czuje dźwięk, co płynie z duszy,
(Zatkawszy wszak w domu uszy
Dobrze watą wprzód).

On łzy tłumi, szepcząc z cicha:
„Biedne serce me!
Gdzież się podział, ciężko w zdycha,
Czar muzyki — gdzie?
Usta znać już nieudolne,
Gdy zaledwo zdobyć zdolne
Wstrętne tony te!“


Jak okrutnie serce męczy
Wciąż zazdrości żar,
O rywalu kiedy dźwięczy,
Że ma talent, dar,
Że słuchaczów mu przybywa,
Bo każdego z nich porywa
Gry mistrzowskiej czar.

Chce go słyszeć. Ten nim zdołał
Gwizdnąć drugi ton,
„Moje klucze! mistrz zawołał,
Zabrał mi je on!“
Gdy się prawdy domacano,
Rywalowi rozkazano
Zwrócić cenny plon.

Klucze mistrz ma, lecz jak trudno
Serca podbić znów;
Jasno bowiem, że tę cudną,
Rzewną pieśń bez słów
Klucze same wszak wydają, —
Usta rolę miechów grają,
Jak chce mieć ten, ów.

Pierzchła sława bezpowrotnie
W nieskończoną dal!
Uciekł z miasta, żył samotnie,
W sercu został żal.
Świst mu stanął w gardle kością,
Aż raz klucze z wielką złością
Cisnął w tonie fal.



VII.

Młody i piękny rybak nad sieciami
Duma, twarz bladą na pierś smutnie kłoni,
Przed nim, jeziora muskany falami,
Wspaniały zamek przegląda się w toni.

Mury te strzegą zaklętej królewny.
Od dawien dawna, jak wieść ludu prawi,
W noc księżycową jej to cień powiewny
W krużgankach zamku codziennie się jawi.

Napróżno, błądzi, jęczy, płacze, stęka,
Wrót nie otworzy tych już żadna siła,
Czarnoksiężnika zamknęła je ręka
I klucze w głębie jeziora wrzuciła.

Spostrzega rybak jej białą sukienkę,
Zda się, dłoń biednej z oddali go wita,
Zda się, że słyszy żałosną piosenkę,
Która tkliwością za serce go chwyta.

Nie dziw, że żal mu łzami rzęsy rosi
I że z westchnieniem sieci w ręce ima,
A w tem, o dziwo, kiedy sieć podnosi,
Dwie złote rybki błyszczą przed oczyma.


— To nie są ryby! wzrok mnie wszak nie zwodzi,
To są zamkowe klucze, woła, — nagle
Chwycił je, wskoczył co prędzej do łodzi,
Ta szybko nad nim rozpięła swe żagle.

Pod skrzydły tajnej jakiejś żądzy gońca
Wciąż płynie, gna go naprzód jakaś siła.
Ostatnim blaskiem gasnącego słońca
Zorza jezioro sine zrumieniła;

Na jego falach, zbarwione w szkarłaty,
Liście olbrzymie jak tarcze pływają,
Z każdego liścia lilii wodnych kwiaty
Jako kaganki drogę oświecają;

Po nie rusałek rączka sięga mała,
Co wodę prują, pluszczą się w oddali —
W złotej uprzęży para srebrno-biała
Łabędzi łódkę ciągnie po wód fali;

Od wrót zamczyska chłopcu na spotkanie
Białych gołębi nadlatują stada,
Lekkie ich skrzydeł słyszysz trzepotanie,
Ten tu, ten ówdzie, na czółnie przysiada;

Po ścianie, która okala ogrody,
Wspaniałe róże sypią się kaskadą;
Gdy na brzeg wyszedł z czółna rybak młody,
Pod chłopca stopy pokotem się kładą.


A kiedy wstąpił na progi z marmuru
I w oddrzwia włożył dwa klucze ze złota,
Z echem w oddali śpiewanego chóru,
Naoścież przed nim rozwarły się wrota;

W nich stojąc, białe wyciąga ramiona
Ku chłopcu dziewa, krasy niewidzianej,
Przyklęka przed nim, twarz jej rozogniona
Kryje się w fałdach sukni, złotem tkanej.

Zdumiony patrzy zda się w twarz anioła,
Nęcą go lica i te rączki małe,
I włosy miękkie, co lśniąc się dokoła,
Na pierś spadają i ramiona białe.

Blaskiem jej oczy coraz więcej płoną.
A tak go wabią ku sobie i proszą...
Coraz to silniej drga dziewicze łono,
Coraz to szybciej dwie fale się wznoszą...

Pełnym snać duszkiem chłopiec pił szczęśliwy,
Ambrozyi nektar z miłości puharu,
Rozkoszy wszelkich na ziemi prawdziwy
Raj dlań zawitał wśród upojeń czaru.

Ukołysany pieśnią w tkliwem łonie
Wil i rusałek wodnych, gdzieś z oddali,
Marzył tu słodko na dziewiczem łonie,
Co zda się niosło spiącego po fali...


Raz, kiedy ze snu obudził się, z cicha,
Podniósł swą głowę z dziewiczego łona,
Tak motyl z lilii wznosi się kielicha,
Gdy ta w snach błogich, rankiem, pogrążona.

Wymknął się spiesznie na palcach z alkowy,
Przez korytarze pospieszał do bramy,
Na próg zamczyska wstąpił marmurowy,
Jak wszedł tak wyszedł z zamku w ślad ten samy.

Kluczami w oddrzwiach złotymi zatoczył,
Wyszedł i bramę zawarł jak należy,
Za wiosło chwycił i na czółno wskoczył,
Odbił się silnie wiosłem od wybrzeży.

„Już teraz dla mnie jasne jak na dłoni,
Czarnoksiężniku, zaklęć twych przyczyny“
Woła i klucze wrzuca do wód toni
Na dno przeźroczej jeziora głębiny.



VIII.

Pater wielką rybę na więcierze chwycił,
Mało to zaiste, by klasztor nasycił,
Ale żaden z mnichów nie skarży się na to,
Że obiady krótkie, — chóry dłuższe za to.
O ziemskie marności dbają tutaj mało,
Sandał męczy nogę, włosiennica ciało.
Wszędy najdziesz móle, wszędy pył, rdza sroga,
Bo o niebie tylko myśli sługa Boga.
Jako pszczółki, brzęcząc, w modlitwie pociechy
Szukają tu, cierpiąc za ludzkości grzechy...


Gdy brat kucharz utkwił w rybę ostrze noża,
Cóż za jasność błysła! O Matko ty Boża!
Zamiast mlecza, Chryste! z rybiego żywota
Wyjmuje dwa klucze ze szczerego złota!
Od strachu na głowie włos mu się najeży,
Do ojca gwardyana z kluczami pobieży.
Świętobliwy gwardyan ambrę niebios czuje,
Jakie to zacz klucze, natychmiast zgaduje.
Oczy mu jaśnieją niezwykłem natchnieniem;
Wzniósłszy w górę ręce, woła z namaszczeniem:
— „Dzięki słać do Pana wiecznie za to mamy,
Że nam zesłał klucze od niebiańskiej bramy!“


Wnet ludziska wieści sobie udzielają,
Że w klasztorze klucze znajdować się mają,
Które na ołtarzu świątyni złożono,
Co jak gwiazdy z nieba, tak światłością płoną.
Do klasztoru zatem z tej i owej strony
Pobożnych pielgrzymów walą się miliony.
Nad ludem falują chorągwie złociste,
Od nich dziewy wstęgi trzymają wzorzyste.
Głośna pieśń pątników sławę Pana wieści;
Tłumy niezliczone ledwo klasztor mieści.


Mnisi naraz nowe rozpoczęli życie,
Albowiem ofiary sypią się obficie.
Wynędzniali bracia ciała nabierają, —
Gdyż obiady dłuższe, chóry się skracają.
Lubią przesiadywać dłużej w refektarzu,
Więcej o żołądku myśląc niż ołtarzu.


Raj ziemski kluczami tymi otworzono,
Cóż, gdy wiekuiste szczęście zatracono!
Gdy zaś dopełnili mnisi grzechów miarę,
Sprawiedliwy Stwórca zesłał ciężką karę:
W różne strony świata naraz rozproszeni
Zginęli bez wieści. Dzisiaj wśród zieleni
Bluszczów i paproci widnieją ruiny,
Co świadczą o karze grzeszników za winy.



IX.

Bladego był młodzik lica,
Z dziwnym smutkiem w czarnem oku,
Wciąż unikał ludzi tłoku,
Jakby do nas spadł z księżyca.
Wiódł tryb życia zagadkowy,
Więc nie jeden z ojców grodu,
Patrząc nań, do szczepu rodu
Zwykł był prawić temi słowy:
— „Przykładem ci, mój kochany,
Niechaj będzie ten zbłąkany;
Idąc w życiu torem wstecznym,
Nie dosięgnie wysokości,
Nie stanie się użytecznym
Członkiem kraju, społeczności,
Nie doścignie czci i mienia,
Godzien będzie pogardzenia,
Nie żałowan“... a wtem oto
W tabakierkę klapnął złotą,
Na niej Chrystus, jak z ołtarzy,
(Kupiona na wysprzedaży).
Unika nasz młodzian świata,
Z ciszą leśną wciąż się brata,

Błądząc ziemię łzami rosi.
Na raz jeden dobre bóstwo,
Co „Fantazyi“ miano nosi,
Zastawia nań sideł mnóstwo:
W pełnej czarów tej zieleni
Wrzos mu w cudne sady mieni,
Mchy w czarowne zmienia lasy,
Skromne dzwonki w elfów czasze,
W grodów dachy barwnej krasy
Muchomory zmienia nasze,
A w paproci liść powiewny
Przyozdabia swe królewny.
Wiodąc chłopca w marzeń tonie,
Rusałkowem wabi okiem,
Usypia go na swem łonie
Bajką, pieśnią, lubym wzrokiem.

Jakichś dziwnych uczuć brzemię
W piersiach chłopca wciąż spoczywa,
Jakaś błogość w sercu drzemie,
Nęci, wabi i porywa;
Chociaż nie zna młoda dusza,
Co tęsknoty jest katusza,
Marzeń roje gdzieś ją wloką
I wysoko i daleko.

Raz, jak zwykle, błądzi sobie
W lasów cieniu, w owej dobie,
Gdy maj wzorzył to ustronie
Przecudnemi mchów barwami,

Leśnych kwiatów świeże wonie
Mięszał wiatru podmuchami,
Gdy kukułkę pierwszą zbudził,
Gdy w zefirów igrał fali,
Gdy ku sobie wabił, łudził,
Jak ten bratek oczkiem z dali.

Wtem, po całym gęstym lesie,
Słyszy, echo skądś się niesie;
Znać prastarych borów duchy
Odzywają się gdzieś jękiem.
Pełen wiary i otuchy
Młodzian dąży za tym dźwiękiem.
Przez gęstwiny się przedziera,
Strome skały mija bokiem,
O przepaście się ociera,
Przeskakuje pewnym krokiem
Strumyk górski, co się pieni
Wśród skał nagich i kamieni.
Za sosnowym laskiem małym
Od wichury ocalałym,
Jak zaklęta przed oczami,
Patrz, dolina się rozsiadła,
Otoczona wskroś drzewami...
Zdało się, że noc zapadła
W drzew tych cieniu. Od tej strony
Niosły się urocze tony.
Oczy chłopca wtem spostrzegły
Resztki baszt w gotyckim stylu,

Co zagłady się ustrzegły.
Stąd brzmi, nie wiem od lat ilu,
Odłos dzwonka, który mnichy
Na chór zwał, lub pacierz cichy.
Gąszczem się przedziera młodzian,
Gdzie chram pusty, zrujnowany,
W lasów cieniu stał, przyodzian
W bluszcz, co wszystkie oplótł ściany,
Ocalone od ruiny.
Niżej kwitnie krzak jeżyny;
Główki wznoszą tu ku górze
Białe lilie, wonne róże,
Z mchów wyjrzawszy aksamitu.
Przez szczeliny gdzieś od szczytu
Błękit nieba się przeziera,
Światło igra promykami,
Las ciekawie w chram zaziera
Przez szczeliny gałęziami
Osłaniając dookoła
Uszkodzone świętych czoła.

Z ciekawością, co z ócz błyska,
Chłopiec dąży w rumowiska,
Gdzie stał ołtarz w dawne lata.
Jak tu pusto! Patrz, tam z boku
Bluszcz, co ścianę tę oplata,
Kaskadą, zda się, potoku...
W tem, gdzie ściana nadpęknięta,
Którą zieleń ta otacza,

Jeden kamień się zatacza
I bluszczowe zrywa pęta.
A w szczeliny tej tu stronie
Co za jasność dziwna płonie!
Nasz bohater raptem staje
I dwa klucze stąd dostaje.
Obraca je z każdej strony,
Przygląda się wystraszony.
— Czyżby skarb zakonnej braci
Zachowały skrycie mury?
Wtem spłynęło k’ niemu z góry
Jego bóstwo w nimf postaci.
Skrzydła grają wiatru wiewem,
Usta szepcą lubym śpiewem:

— „Chłopcze, klucze prędzej bierz
Z tego świata za mną spiesz!
Głucho wszędzie, pusto wszędzie,
Nikt tu szczęścia nie posiędzie.
Marne wszystkie ziemskie troski,
By osiągnąć uciech czar,
Złoto, sławy urok boski,
Lub wszechwiedzy ludzkiej dar!
Złudną pianą wciąż się pieni
Pełna czasza życia tego.
Szczęśliw, kto do łona mego
Zechce się przygarnąć rad.
Zmianę w duszy wnet poczuje,
Ja mu życie oczaruję,

Jasnych dodam mu promieni,
Dam wiecznego szczęścia kwiat!
Synu drogi! oto ciebie
Godnymi się klucze zdają.
A więc glinę zrzuć tę z siebie,
Zerwij świata wnet kajdany,
Pójdź, gdzie święci przebywają!
Prędzej klucze, chłopcze bierz,
Przez jutrzenki świt różany
Do bram nieba za mną śpiesz!“

Krasę leśnej tej ustroni
Falująca para biała
Coraz więcej zasłaniała...
Już tumany tuman goni,
Jak gdy patrzym z górskich szczytów
Na mgieł lekkich powódź siną;
Płyniem, zda się, do błękitów
Mgławicami, co gdzieś giną.
Nagle wśród tych mgławic bieli,
Ku nadziemskich sfer przestrzeni,
Promienista tęcza strzeli
Siedmiobarwną grą odcieni.
Po niej w górę nimfa wzlata —
Nie wiesz czy ją stopy wznoszą,
Czy na skrzydłach tych ulata,
Co u ramion się panoszą
W grze kolorów ustawicznej;
Przystrajają się w błękity,

To w purpurę zorzy ślicznej,
To w księżyca srebrne świty,
To jutrzenki złotem płoną,
Barw zmieniając wciąż przepychy...

Młodzian z głową rozmarzoną
W ślad za nimfą zdąża cichy.
Płynie, płynie wniebowzięty,
Tęczą w górę, szybkim biegiem,
W kraj zaziemski, niepojęty,
Mgieł powiewnych płynie śniegiem,
Co się mienią w dziwne zręby,
Fantazyjne pyłu kłęby;
Zda się puchy wybielone,
Lekką gazą przysłonione...
Naraz mgły, co wskroś się wiły,
Krwawą łuną zrumieniły.
Na niebiańskim tym przestworze
W grze kolorów i odcieni
Jakbyś widział jasną zorzę,
Co szkarłatem się płomieni;
Taką słońca twarz, gdy świta,
Za widnokrąg napół skryta.
Gdy ślad w niebo niezmierzony
Już dobiegał swego końca,
Wzrok z jasnością oswojony,
Widzi bramę zamiast słońca
Umieszczoną wśród błękitu,
Strzelającą do zenitu,

Z drogich kruszców wykonaną,
Rubinami wykładaną.
Na niej, patrzaj, gwoździe żywe:
Małe główki oskrzydlone,
Wskroś po bramie rozrzucone...
Raju wrota masz prawdziwe!

Jak mistrzyni chłopca uczy,
W otwór zamku leciuteńko
Włożył jeden z niebios kluczy
I zakręcił cichuteńko.
Lecz niebiańskie to zamknięcie
Zardzewiałe ponoć było,
Odezwało się skrzypnięcie,
Lecz tak jakoś błogo, miło,
Jakbyś synka słyszał głosek,
Gdy twój luby złotowłosek
Rad pościółkę śmiechem wita,
Gdy go do snu kładzie matka.
Wolę nimfy do ostatka
Pełniąc, chłopiec klamkę chwyta.
Znów głos dźwięczy, śmiechu blizki,
Jak gdy matka u kołyski
Podczas nocy letniej, w ciszy,
Swego dziecka śmiech posłyszy
I rozśmieje się tak samo.
Chłopiec wszedł do nieba bramą.

Próżno się wysila mowa
I wypisać pióro sili,

Nie wynurzą ludzkie słowa,
Co tam ujrzał w danej chwili!
W oczach wszystko mu wiruje,
Jako ogniem twarz mu pała,
Dusza rozkosz w głębi czuje,
Tu na wiekiby została,
Choć się w strachu cały trzęsie,
Choć łza błysła mu na rzęsie,
A pot czoło pokrył rosą.
Usta nimfy słowa niosą:
— „Dalej, chłopcze, dalej spiesz
Niebiańskie to są przedsienie,
Drugi klucz co prędzej bierz,
Wnet do drugiej bramy zmierz,
Tam cel wszystkich, tam pragnienie.“
Krok... i chłopiec wryty stoi,
Spojrzeć przed się trwożny boi,
Bo wstrzymuje go w zapędzie
Niepojęta groźna burza...
Pełno śniegu wokół wszędzie,
Jakiś olbrzym w nim się nurza,
Pełno blasków z tęczy wziętych...
Patrz, wichurę sprawia ową
Białych skrzydeł szum rozpiętych,
Co szeleszczą ponad głową.
Patrz, nad chłopcem gniewem pała
Twarz świętego to Michała!

Rycerz Pana woła: „Zasię!“
Błyskawicznym mieczem śmiga;

Brylantowy ogień zda się
Z rękojeści się dobywa,
Co z księżyca jest kowana,
Gwiazdnem zlotem wykładana.
Młodzian klucze ku obronie
Podniósł w górę, trwogą zdjęty;
Ciął w nie silnie, zamiast w skronie
Swej ofiary, rycerz święty.
Iskrami się rozsypały
Pod prawicy silnej grotem
I ku ziemi uleciały
Klucze deszczem szczero-złotym.

Rycerz mieczem znów zatoczy...
Wtem od furty niebios kroczy
Święty Piotr zrządzeniem losów.
Równa fałdy na ubraniu
I kosmyki gładzi włosów,
Jak zwykł czynić po wyspaniu.
Wstrzymał zapęd Michałowy,
Lecz ku sobie gniew w nim budzi:

— „Piękny widzę koncept nowy,
Ślicznie strzeżesz progów Pańskich,
Gdy twe klucze w ręku ludzi!“
Rzecze klucznik wrót niebiańskich:

— „Co za zbrodnia, że w tej dobie
Gość do nieba zajrzał sobie?

Byłać dawno na to pora,
Zresztą, z rana do wieczora
Rozpacz siedzieć wśród tej głuszy,
Nie zoczywszy ludzkiej duszy;
Patrzeć wiecznie w punkt ten samy,
I podziwiać, co już znamy.
Znać w ludziskach, wyznać trzeba,
Znikła chęć ujrzenia nieba,
Gdy o raju zdanie mają,
Jakie im tam narzucają
Malarze i kaznodzieje:
Obłok, mówią im, bieleje,
W nim zastępy cherubinów,
(Małe główki oskrzydlone),
Liczne chóry serafinów,
Na potęgę rozckliwione,
Wiecznie w kółko niebo całe
Wszechmocnego głosi chwałę,
Harfy coś tam wciąż brzdąkają...
Co za dziw, że nie wzdychają
Ludzie dzisiaj już do nieba,
Koncertów im nie potrzeba!
Zachodź, chłopcze; sądzę, pora
Najlepszą będzie z wieczora.
Zachodź, jeśli masz ochotę;
Drzwi otworzę z wewnątrz złote;
Możesz chwilkę, jak i teraz,
Rozejrzeć się w niebie nieraz
A głoś ludziom ustawicznie,
Jak tu u nas, w niebie, ślicznie,

Tylko milcz, jak zmarły w grobie,
O tem, jakie w niebo drogi,
Bo inaczej, pomnij sobie,
Padnie na cię wyrok srogi“.

Chłopca nimfa znów ku ziemi
Uniosła pod skrzydły swemi.

Od tej doby chłopiec miły
Co noc, kiedy niebios łany
Gwiezdnem kwieciem się iskrzyły
Dążył w przestwór niezbadany,
W bramę stukał niebios Pana
1 przebywał tam do rana.
Jakaś roskosz niepojęta,
Która w duszy panowała,
Piersi chłopca rozsadzała,
Chcąc za ciasne skruszyć pęta...
W podnieconym takim stanie
W las zaszedłszy niespodzianie,
Wyjął arkusz i usiada
Na pień burzą powalony,
Drżącą ręką papier składa
I zapełnia wszystkie strony...
Zaniósł utwór swój do domu,
Tam przepisał pokryjomu,
Do koperty wielkiej włożył,
Adres pisma nań położył,
Do pocztowej skrzynki wrzucił
I w radości znak zanucił.

Snuł tematów setki w głowie.
A gdy spotka przyjaciela,
W poetycznem barwnem słowie
Swoich wrażeń mu udziela,
Z niebem młodych marzycieli
Zaznajamia tak potrosze.
W końcu rajskie te rozkosze
Wszyscy gwałtem poznać chcieli;
Wciąż żebrali i prosili,
Aż go w końcu przymusili
Do wrót nieba wskazać drogi.
Nauczył, jak pukać mają
Z krzykiem, wrzaskiem, całą zgrają.
Tłum się wali w niebios progi
I dostępu śmiało żąda.
Zrazu nikt nie odpowiada.
Próżno każdy prosi, biada,
Podsłuchuje i podgląda.
Wpuścił wreszcie ich Piotr Święty.
Naruszono niebios ciszę...
Ten całować mu chce pięty,
Ten na ścianach rymy pisze;
Z prośbą w ręku krzyczy wielu,
Zamięszanie w całej zgrai:
Święty Michał gniew wciąż tai.
— „Ot, masz teraz, przyjacielu!“

Gwiazdami dziś wieszcze z góry
Swoją kieszeń napychają,

Kwiatów rajskich znoszą fury,
Rosę niebios rozlewają,
Słodko-wonnej tej polewki
Pełne znoszą nam konewki,
Całe paki piór niebianów!
Każdy, w dobie tej, z ziemianów
Rajskich rzeczy mą popóty.
Powiem, niemal, że się wstydzi
W licznem gronie, gdy się widzi,
O niebiaństwie wieść dysputy.
Tajemniczej zdrajcę drogi
Chłoszcze naraz wyrok srogi.
W pocie czoła musi zbierać
Barwne słowa, rymów dźwięki,
Doświadczając strasznej męki
W rękopisach cudzych szperać,
Czytać czyjeś tam sonety
I wychwalać ich zalety,
Darmo nieraz wiersze robić,
Almanachy nimi zdobić,
Literacką nędzę witać,
Lub krytyków znanych czytać
Szereg rozpraw niezliczony
O poezyi złym kierunku.
Lecz najwięcej ma frasunku,
Gdy dać musi wstęp uczony.

Kiedy w wyższej ludzi sferze
Wierszokletę ujrzą czasem,

Wnet ktoś kogoś na bok bierze,
Objaśniając go nawiasem:
Temu oto, patrz, poecie,
Gdy mam wyznać prawdę szczerze,
Coś nie wiedzie się na świecie...
W surducie ma same łaty,
Bo czyż mądrze jest u licha
Bujać w inne gdzieś tam światy,
Pijać słodycz z róż kielicha,
Motylki jak dziecię łowić?
Mógł być godnym innych wzorem
Doktorem czy profesorem,
Na posła się przysposobić,
A ten... zresztą mniejsza o to!
W tabakierkę klapnął złotą:
Na niej Chrystus, jak z ołtarzy,
(Kupiona na wyprzedaży).



X.

W czas gdy złote niebios klucze
Rozprysnęły się dokoła
Tysiącami złotych iskier
Pod szablicą archanioła,
Na ojczyste nasze lasy
Upadł pyłek cudnej krasy —
Wnet wskróś główkę swą tuli
Pączek drobnej prymuli[3].

Na łodyżkach wiotkich, smagłych,
Wydobyte z pod ziemi
Złoto rajskie to zakwitło
Dzwoneczkami złotemi;
Rosa niebios tkwi im w łonie,
Edenu w niej drzemią wonie.

Kiedy młoda do nas wiosna
Na motylich skrzydłach spłynie,
Gdy fijołek oczkiem wabi,
Wietrzyk szumkę gra w gęstwinie,

Gdy las wdziewa suknię nową,
W barwę strojąc się majową,
A kukułka na buku
Odezwie się ku-ku-ku,

Każdym razem, gdy z pod śniegu
Wyjrzy łoże liściowe,
Błysną na niem rozpryśnięte
Złote klucze Piotrowe;
Ci, co kwiatów moc tych znają,
Raj wnet sobie otwierają.

Młodzieńcy tu chodzą dziarscy,
Dziewczęta tu błądzą hoże,
Serduszka tu rzeźbią społem
Na brzeziny białej korze;
Przy tajemnym drzew szemraniu
Przędą dumki o kochaniu,
Zbierając na ochotę
Te dzwoneczki, te złote.

Zna zaś kwiatków tajemnicę
Serce, pełne złudnych mar,
Wie, że nimi się otwiera
Niebo, w którem szczęścia czar.
Eden ten na ziemi gości,
W dni szczęśliwe, dni młodości!

I jam niegdyś tutaj błądził,
Młody sercem, z wiosną w duszy,

Gdzie rozkoszny wietrzyk szemrze
W uroczystej lasów głuszy,
Tam, gdzie kwiatek rajskiej woni
Wznosząc główkę na ustroni,
Jest marzenia podnietą,
Byłem ja też poetą.

Usta me pytały drżące
Kukułki w wiośniane dni,
A to ptaszę, los wieszczące,
Setki lat wróżyło mi...
Słałbym za nie dziś podziękę,
Gdybym zatarł wspomnień mękę!

Przekreślając lat szeregi,
Chętnie w lasbym znowu wrócił,
Skroń tam oparł o pień buku,
Rozmarzony piosnkę nucił,
Kluczów nieba złoto zbierał
I stracony raj otwierał.
Radbym z serca, ale cóż!
Niestety, zapóźno już!

Rwać potrzeba kwiatki owe
Drobną czując w dłoni dłoń;
Gdy jej usta koralowe
Szepcą do cię, tętni skroń,
Gdy jej oczka, co cię gonią,
Łezki szczęścia na kwiat ronią!


W chwili tej powracam z lasu
Z bukiecikiem kwiatków w dłoni...
Zwiędły w drodze, bo nikt na nie
Łezki szczęścia nie uroni.
Podarek to byle jaki —
Ale raczcie przyjąć taki:
Przynoszę go z serca wam;
Nie dam więcej niźli mam.

Czytelniczki zawiedzione!
Posłuchajcie moich słów:
Rzućcie rymy te na stronę —
Ze mną w las wracajcie znów,
A ładniejsze odnajdziecie
Niż to moje zwiędłe kwiecie!







  1. Mowa tu o Ryszardzie Owenie, sławnym naturaliście angielskim, profesorze anatomii i fizyologii roślin, urodzonym 1504 r.
  2. Krok albo Krak, według podania narodowego nazywał się mąż niezwykłego rozgłosu, który pod nazwą sędziego władał nad ziemią czeską po Samonie (621). Krok miał zostawić trzy córki: Kaszę, Tetę i Libuszę, z których ostatnią Czesi na tron powołali.Przyp. tłómacza.
  3. primula veris.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Konrad Zaleski.