<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Krumir
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Krumir
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Saadis el Chabir.

Była wprawdzie dopiero dziewiąta godzina przed południem, lecz promienie słońca afrykańskiego paliły już z intensywnym żarem położoną przed nami dolinę. My dwaj schroniliśmy się dobrze przed spiekotą. Nad głowami naszemi roztaczał się olbrzymi mastyks, w którego pierzastem listowiu szemrał lekki północny wietrzyk, a korzenie jego kąpały się w chłodnej wodzie strumyka, śpieszącego szybkim biegiem ku rzece.
Przybyliśmy z prowincyi Konstantyny, a przekroczywszy granicę Tunisu pomiędzy Dżebel Drima a Dżebel el Maalega, poszliśmy na przełaj przez Wadi Melis. Wśród stromych zachodnich zboczy Dżebel Gwibub rozłożyliśmy się na nocleg pod figami i granatami, a dziś ruszyliśmy we wschodnim kierunku przez wzgórza i zatrzymaliśmy się właśnie na krótki spoczynek poranny.
Chcieliśmy przed wieczorem dostać się do Seraia bent i w tym celu musieliśmy przeciąć Wadi Mellel, pokryte cyprysami, rożkami i krzakami migdałów.
— Jak daleko jeszcze do Kef? — zapytałem służącego.
— Według miary Franków może być dwadzieściapięć kilometrów, sidi — odpowiedział.
Był on przez długi czas w Algierze i dlatego znał się na miarach francuskich.
— A do Seraia bent?
— Ośm kilometrów w prostym kierunku. Jak słyszałem, znajdują się tam na pastwiskach Arabowie Uelad Sebira. Panie, zobaczę nareszcie moich ukochanych, ojca, matkę i...
Ostatniej osoby nie wymienił.
— Kogo jeszcze? — zapytałem.
— Sidi, nie pytałeś mnie dotąd nigdy, czy mam bent el amm[1]. Wiem, dlaczego tego nie uczyniłeś, powiadam ci jednak, że Bedawi[2] nie uważają za grzech mówić o kobietach i pokazywać ich oblicza. Żony i córki Uelad Sebira mają serce gołębia, lecz oczy ich nie są jak u tancerek, nie potrzebują więc zasłaniać twarzy.
— Jest więc dwoje gołębich oczu, których spojrzenie duszę twoją rozjaśnia?
— Nie mam jeszcze żony, lecz szejk Ali en Nurabi ma córkę. Nazywa się Mochallah, woniejąca. Nogi jej są jako nogi gazeli, włosy podobne do splotów Dżeherazady, oczy jako gwiazdy na niebie, głos jej przyjemny jako śpiew piasku o północy, a chód jej jak krok królowej, kiedy stąpa pośród swoich niewolnic. Allah il Allah, Bóg jest jeden, ale jedna jest także Mochallah. Zobaczysz ją, sidi, a język twój wysławiać będzie szczęście moje, szczęście wyższe od nieba, głębsze od nurtów morza i szersze od pustyni es Sahar i wszystkich krajów na ziemi.
Podniósł się na siodle. Oczy mu się świeciły, brunatne policzki pociemniały, a ręce towarzyszyły słowom w żywej giestykulacyi.
— Czy Mochallah, woniejąca, będzie twoją żoną? — pytałem dalej.
— Będzie moją żoną. Ona jest słońcem dni moich, snem moich nocy, chlubą mych czynów i celem wszystkich myśli moich. Sidi, byłem ubogi, lecz żeby ją pozyskać poszedłem od namiotów dzieci es Sebira. Hamdullillah, dzięki Bogu, że pobłogosławił moją rękę i nogę! Zarobiłem sobie dużo franków i piastrów, ale najdobroczynniej przyświecała mi twoja łaska, effendi, mogę więc teraz zapłacić szejkowi to, czego żądał odemnie za swoją córkę. Jestem Achmed es Sallah i będę najszczęśliwszym ze śmiertelnych, jeśli się Bogu spodoba!
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale przeznaczenie człowieka zapisane jest w księdze. Oby drzewo twego żywota pachnęło jak kwiat el Mochallah, która oczarowała ci duszę!
— Effendi, drzewo mego żywota będzie jako drzewo raju, pokryte zawsze kwieciem i owocem, a z jego korzeni wypłyną tysiące chłodnych źródeł. Tam wznosi się długie pasmo Dżebel hemormta wergra; aż do jego podnóży pasą moi bracia swoje trzody. Ruszajmy, żebym nie utracił ani kropli z morza szczęśliwości, którego szum już mię dolatuje!
— Czy nie powinniśmy dać jeszcze koniom wypocząć, Achmedzie?
— Koniom, sidi? Czyż twój kary ogier nie był najlepszym koniem Arabów el Haddedihn, między rzekami Frat i Tigris? Czyż nie nazywa się Ri[3], ponieważ jest szybszy i bardziej nieznużony niż wichr, lecący z gór Aures? Moja zaś kasztanka czy nie urodziła się w Wadi Serrat słynnem ze swoich nigdy nieznużonych zwierząt? Możemy dzisiaj jeszcze dostać się do Kef pom imo gór i rzek, leżących na naszej drodze.
— Dobrze, wsiadajmy!
Miał słuszność. Co do mego konia, to byłbym nie zamienił go za żadnego innego na świecie, a jego należał do najlepszych, jakie kiedykolwiek widziałem. On sam był także człowiekiem, którym można się było cieszyć. Średniego wzrostu, lecz silnej i pięknej budowy ciała, wyglądał w swoim białym haiku, z powiewającą chustą turbanową i z obitą mosiądzem bronią jak postać z czasów Saladyna Wielkiego. Był przytem wierny, uczciwy, prawdomówny, otwarty, zahartowany na wszystkie trudy i niewczasy, a nieustraszony, nawet rzekłbym, zuchwały w każdem niebezpieczeństwie. Oprócz tego mówił nietylko wszystkiemi narzeczami krajowemi, lecz także, będąc przed wyjazdem do Algieru w Stambule, zapoznał się tam dostatecznie z językiem tureckim. Z tych to powodów był dla mnie bardzo cennym towarzyszem, z którym obchodziłem się raczej jak z przyjacielem, aniżeli ze sługą. Żal mi było serdecznie, że już niebawem miałem go utracić.
Zjechaliśmy wzdłuż potoku po krótkiem zboczu aż na dół, poczem ruszyliśmy doliną prosto ku rzece. Woda Wadi Mellel nie rozlewała się szeroko; z łatwością przeto dostaliśmy się na drugi brzeg, a tam na niezbyt wielką, zupełnie równą polanę, otoczoną dokoła dzikiemi zaroślami oliwnemi.
— Maszallah, cud boski, co to jest, sidi? — zapytał nagle Achmed, wskazując na lewo.
Spojrzałem w oznaczonym kierunku, czyli powyżej naszego stanowiska, i zobaczyłem trzódkę gazeli, wypadającą z zarośli. W tej chwili obudziła się we mnie żyłka myśliwska.
— Idą wprost na nas, Achmedzie. Uciekają!
— Tak jest, sidi. Czy widzisz fahada[4], który teraz wyskakuje za niemi z zarośli? Cóż teraz zrobimy?
— Zapolujemy także i zastąpimy antylopom drogę. Mój koń szybszy od twego. Ty zatrzymaj się tu, przy rzece, a ja pojadę na prawo.
— Ależ, sidi, czy możemy sobie na to pozwolić? Ten fahad należy pewnie do jakiegoś szejka, a może nawet do emira z Kasr el Bordż!
— Ale bądź spokojny. Jazda!
Jak wyrzucony cięciwą przebiegł mój koń przez równinę. Gazele były zapewne bardzo wystraszone, bo nie dostrzegły nas, chociaż dzieliła je od nas odległość niewielka. Rogi ich były dwa razy zgięte w kształcie liry, grzbiety jasno-brunatne, brzuchy białe, ogony i pasy na bokach ciemno-brunatne. Mieliśmy więc przed sobą antilope dorcas L. Naliczyłem czternaście sztuk, a wobec tego zostawiłem dwururkę na plecach, a pochwyciłem za sztuciec Henryego, z którego mogłem dłużej strzelać bez nabijania za każdym razem. Strzelba ta oddała mi wielkie usługi w Ameryce, Australii i Azyi i wywołała podziw u dzielnego Achmeda.
Lampart dopadł był właśnie ostatnią gazelę, rzucił się na nią w wielkim skoku i powalił. Ja zatrzymałem konia i pokazałem mu strzelbę, a on stanął w tej chwili nieruchomo, jak odlany ze spiżu. Teraz mogłem nawet godzinę siedzieć na nim i strzelać, a on byłby nawet głową nie poruszył: tak znakomitą tresurę arabską przeszedł w swej dalekiej ojczyźnie. Mój pierwszy wystrzał huknął, a równocześnie zajaśniał błysk ze strzelby Achmeda: dwie antylopy padły na ziemię. Wtem rozwarły się znowu zarośla, wyrzucając z siebie sześciu jeźdźców, pięciu w strojach arabskich, a szóstego w kapiącym od złota mundurze wysokiego oficera tunetańskiego. Na lewej jego pięści siedział szahihu[5]. Na nasz widok utknął oficer na chwilę, potem zdjął ptakowi z głowy kapturek i podrzucił go w górę. Sokół uderzył natychmiast na jedną z gazeli, ale nieszczęśliwym trafem na tę, którą ja właśnie wziąłem był na cel. Nie zdołałem już odjąć palca, wypaliłem, a oba zwierzęta zaczęły tarzać się po ziemi. Nie troszcząc się o nie, zwróciłem się za pomykającemi gazelami i wystrzeliłem jeszcze dwa razy. Wtem usłyszałem za sobą tętent konia, a jakaś ręka pochwyciła moją.
— Chammar el kelb, ty psie pijaka, jak śmiesz tutaj polować i strzelać do mojego szahihu? — huknął na mnie.
Odwróciwszy się, zobaczyłem przed sobą oficera. Oczy iskrzyły mu się gniewem, końce wąsów drgały gwałtownie, a jego dobroduszna pewnie zazwyczaj twarz poczerwieniała. Nie miałem bynajmniej ochoty pozwolić, żeby do mnie w ten sposób przemawiał, strząsnąłem więc jego rękę z mojej, mówiąc do niego głośno i z naciskiem:
— Hawuahsz, daj mi spokój! Powiedz jeszcze jedno takie słowo, a zwalę cię z konia tą pięścią!
— Allah ajenak, Boże dopomóż ci! — odparł, chwytając za rękojeść dżam bijeha[6]. — Człowiecze, czyś zwaryował? Czy wiesz, kim jestem?
— Właścicielem niezręcznego sokoła i niczem więcej!
— Ten człowiek gani mego sokoła — zawołał oficer. — Allah istaffer, niech mu Bóg przebaczy! Czy zsiędziesz natychmiast z konia, by mnie przeprosić?
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Oby pokierował twojemi myślami tak, żebyś się nie ośmieszał! Czyś ty może Mohammed es Sadak bej, władca Tunisu, lub nawet sułtan ze Stambułu, że wymagasz, żebym cię prosił o przebaczenie?
— Nie jestem ani sułtanem, ani bejem Tunisu, któremu oby Allah błogosławił, ale jestem jego apha el harass, dowódcą jego gwardyi przybocznej. Dalej z konia, jeśli nie chcesz skosztować bastonady!
W najwyższem zdumieniu cofnąłem konia.
— Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy rzeczywiście jesteś bej el memluk władcy Tunisu?
— Tak powiedziałem! — odparł wyniośle.
Co za spotkanie! Ten człowiek to był „Kriigerbej“, oryginalny dowódca gwardyi tunetańskiej. Słyszałem o nim bardzo często. Nie był bynajmniej Afrykaninem, pochodził z Europy, a był synem piwowara. Rzucony przez swój kismet w trzydziestych latach do Tunisu, przeszedł na islam, czem zdobył sobie łaskę proroka i wszystkich świętych kalifów w tym stopniu, że posuwał się coraz to wyżej, aż w końcu otrzymał zaszczytne zadanie bronienia na czele przybocznych mameluków drogiego życia Mohammeda es Sadak baszy. Lecz ze strony ojczyzny, której się wyparł, spotkała go jednak sroga kara. Oto w Afryce zapomniał dużo z języka ojczystego i ilekroć chciał się nim posłużyć, musiał się dobrze napocić i nasmażyć w piekielnym ogniu gramatyki.
— Do stu kaduków, panie pułkowniku, gdybym był wiedział, że z panem mam zaszczyt mówić, byłaby nasza rozmowa wypadła trochę przystojniej — wyraziłem swe zdumienie po niemiecku.
On otworzył oczy i usta, jak wrota, usłyszawszy swój język ojczysty, którym oddawna już nie mówił.
— Maszallah, do pioruna! Jest więc pan... ach tak omal się nie przemówiłem! Pan chyba nawet Niemiec?
— Właśnie.
— Allah, wallah, billah, tillah — nie pojmuję tego, to całkiem niemożebne!
— Dlaczego?
— Dlatego... bo... o ile... no, Allah jest wielki i wyprowadza wspaniale swoich i waszych. Czegóż pan chce w Tunisie?
— Odświeżyć dawne wspomnienia, a przytem poznać kraj i ludzi lepiej, aniżeli to przedtem było możliwe.
— Dawne wspomnienia, kraj i ludzi? Czy pan był już kiedy tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Dalej na południu, nad szotami. Jechałem wówczas do Tripolis, Barki i Egiptu.
— Tripolis, Barki, Egiptu? Wallahi, tallahi, do kroćset batalionów, to większa przechadzka, aniżeli z Berlina do Koepeniku. A skąd pan dziś tu przybył?
— Przybywam przez Dżebel...
Dalszy ciąg uwiązł mi na języku, gdy rzuciłem okiem na twarz człowieka, który zsiadłszy z konia, zajął się był zabitym sokołem, a teraz zwrócił się do nas i podszedł bliżej. Gdzie ja już widziałem tego człowieka, nieskończenie długiego i tak cienkiego, że omal się nie złamał? Czyżby to był rzeczywiście lord Dawid Percy, osobliwy oryginał, syn Earla Forfaxa? On zatrzymał się i spojrzał na mnie z wielkiem zdumieniem.
Good Lack! To wy, czy nie wy, old Rifleman? — zapytał.
— Lord Percy, czy to być może?
Egad! — potwierdził. — Welcome amidst this tedious part of the world, powitać w tej nudnej części świata!
Podał mi rękę, którą ją uścisnąłem serdecznie.
— Nudnej? — zapytałem.
— Dlaczego?
— Hm! Przyjechałem tutaj, aby strzelać Iwy, tygrysy, nosorożce, słonie i hipopotamy. Dotychczas nie widziałem nic oprócz pcheł pustynnych, jaszczurek i tych oto skór. Nudny kraj, hm!
— Ja nie uważam go za nudny.
— Tak, sir, z wami co innego. Wy sięgniecie ręką, gdzie wam się tylko podoba, i macie przygodę. Mnie tak szczęście nie sprzyja. Weil! Muszę się znowu do was przyłączyć, jak w East Indiens.
— Byłoby mi bardzo miło i na rękę, sir. Może przedstawicie mnie łaskawie temu gentlemanowi? Nie wymieniłem mu jeszcze mego nazwiska.
Yes, niech tak będzie!
Wykonał jeden ze swych olbrzymich ruchów ręką i przedstawił mnie dowódcy gwardzistów, poczem dodał:
— To był dobry strzał, sir. Nie jesteście temu winni, że trafiliście ptaka. Ma to być sokół, ale był chyba thistle-finch[7], albo goose.[8]Był źle wytresowany, niezręczny i wziął gazelę za gardło, zamiast powyżej oczu. Wasza kula musiała go dosięgnąć. Well!
— Panowie znacie się z sobą? — zapytał Krüger-bej.
— Tak. Zwiedziliśmy obydwaj dobry kawał Indyi — odpowiedziałem.
— Maszallah, niech mnie kaczka kopnie, to zdumiewające! Znali się w Indyach i spotykają się w Tunisie! Jestem dobrym muzułmaninem, ale to już coś więcej, niż kismet; to przypadek, który mię nieco zastanawia. Szkoda, że pański przyjaciel umie tylko po angielsku i niewiele po arabsku. Niepodobna z nim się rozmówić.
— Gdzie pan się z nim spotkał?
— Przedstawił mi się w Tunisie i poszedł potem ze mną do el bordż[9], która leży stąd niedaleko. Musiałem się tam udać z achordarem[10], aby koni zakupić. Dzisiaj chcemy polować i pożyteczne połączyć z przyjemnem. Teraz pojedziemy jeszcze do Seraia bent, które czasem nazywa się Mozole.
— Do Seraia bent? — spytałem ucieszony.
— Tak, tam rozłożył się obozem szejk en Nurabi, który podobno ma kilka pysznych koni i musi mi je pokazać.
— To dobrze, bo i ja udaję się po Mozole.
— Wspaniale! Jedziemy razem. Ale jak tam z gazelami, he?...
— Należą oczywiście do pana. Ale z powodu szahihu proszę na mnie się nie gniewać. Był źle wytresowany i uderzył w niewłaściwej chwili. Gdyby był zwierzynę wziął w odpowiedniem miejscu, byłoby mu się nic nie stało.
— To nie szkodzi. W Egipcie łowią ich więcej. Bej otrzymuje je często od wicekróla. Ale gazele, które panu zastrzeliła strzelba, są pańskie; nie chcę inaczej. Widzi pan, oto nadchodzi jeszcze dwóch moich sais[11], a każdy ma po jednym sokole i jednej gazeli, którą ja zabiłem. Mam więc podostatkiem dziczyzny.
— Dobrze, dziękuję serdecznie i daruję te zwierzęta szejkowi en Nurabi.
— Słusznie! Całkiem praktycznie! Co się tyczy m nie, to odeślę ludzi zbytecznych.
Tymczasem założono kaptur lampartowi, a jeden z ludzi wziął go do siebie na konia i odjechał z pachołkami do el bordż. Reszta towarzyszy pułkownika gwardyi zabrała pozostawioną mi zdobycz myśliwską, poczem zwróciliśmy się ku wznoszącej się na wschodzie, bocznej ścianie doliny. Nie była ona zbyt stroma i łatwo się było na nią wydostać, ponieważ na górę prowadziło coś na kształt drogi. Na górze znaleźliśmy małą bezdrzewną równinę, poza którą teren znowu się wznosił. Tam rosły krzaki i las, a ponieważ słońce stanęło właśnie na zenicie, przeto postanowiliśmy na krótki czas odpocząć.
Rozmowa, która od chwili wyruszenia była utknęła trochę, ożywiła się teraz znowu. Lord Percy był z natury milczący, ale za to Krüger-bej chciał wiele i wszystko wiedzieć.
Musiałem mu opowiadać o ojczyźnie, o moich podróżach i o rozmaitych innych rzeczach, a gdy ruszyliśmy w dalszą drogę, poklepał mnie po ramieniu i rzekł:
— Rzadko kiedy bywało mi tak dobrze jak teraz. Na Allaha, niech mnie kaczka kopnie! Powiadam panu, że nie prędko pana od siebie puszczę. Nie biorę panu za złe, że pan ojczyznę kocha, ale powiadam, że byłoby dobrze dla pana zostać w Tunisie. Wprawdzie nie każdy awansuje tak wysoko, ale dla człowieka z pańskiemi zdolnościami nie będzie trudno dojść do dobrego stanowiska. Podaj mi pan rękę! Wystarczy mi słówko powiedzieć, a zrobiłbym z pana coś lepszego, aniżeli pan w swoim kraju może zostać.
— Serdeczne dzięki, panie pułkowniku! Rozważę sobie gorliwie pańską ofertę.
— To słusznie! Człowiek nie powinien nigdy swego szczęścia deptać nogami. Mam zaszczyt uważać pana już za obywatela Tunisu. O Mahomecie i jego kalifach możemy sobie kiedyś później pomówić. Mimo to nie nawrócę pana na islam, ponieważ chrześcijanin może do czegoś doprowadzić już wtedy, jeśli wierzy, że pro rok i kalifowie byli rzeczywiście na świecie. Ale teraz chciałbym wiedzieć, gdzie musimy jechać — w prawo wzrot, czy na lewo?
— Mój służący zna dobrze te strony.
— Czy był już tutaj?
— Pochodzi z Uelad Sebira, do których się udajemy.
— Przywołaj go pan! Czy to zacny chłop?
— Uważam go raczej za przyjaciela, aniżeli za podwładnego.
— To proszę mi go przedstawić!
Przywołałem Achmeda skinieniem. Krüger-bej przypatrywał mu się z miną łaskawcy i zapytał go po arabsku:
— Czy na imię ci Achmed?
Zapytany zrobił dumny ruch ręką i odpowiedział:
— Nazywam się Achmed es Sallah Ibn Mohammed er Raham Ben Szafei el Farabi Abu Muwajid Khulani.
Wolny Arab jest dumny ze swoich przodków i nie omieszka nigdy w odpowiednim czasie wyliczyć ich przynajmniej do dziadka. Im dłuższe imię, tem zaszczytniejsze, a krótkie uważa się niemal za hańbę.
— Pięknie! — rzekł bej mameluków. — Imię twoje jest dobre, a pan twój jest z ciebie zadowolony. Będę cię więc...
— Mój pan? — wpadł mu Achmed w słowo z zaiskrzonemi oczyma. — Ty możesz mieć władcę, ale ja jestem wolny syn Beni Rakba z ferkah[12] Uelad Sebira. Ja nie mam pana, kocham tylko tego sidi, ponieważ nietylko jest mędrszy i waleczniejszy od wszystkich innych, lecz także dobrotliwszy. Czego sobie życzysz ode mnie, effendi?
— Jak dostaniemy się do Uelad Sebira, na prawo, czy na lewo?
— Jedź na prawo! Skoro tylko zdołasz objąć okiem dolinę, zobaczysz ich namioty.
Zawrócił, a my poszliśmy za jego wskazówką. Krüger-bej przyjął spokojnie tę małą nauczkę Araba.
— Dumni hultaje ci Beduini — rzekł. — Żaden inny książę nie ma takich poddanych!
— Poddanych? — zapytałem z uśmiechem. — Czy są rzeczywiście posłuszni baszy Mohammedowi es Sadak?
Zapytany przybrał minę wysoce dyplomatyczną i odpowiedział:
— Oczywiście, że uważają go za swego władcę, to rozumie się samo przez się. A może jest kto inny, na czyje panowanie byłby pan skłonny dla nich się zgodzić?
— Nie znam istotnie nikogo.
— A widzi pan! Bej Mohammed es Sadak nie panuje ani zapomocą rózg, ani zapomocą skorpionów jako ów król Rehabraham, czy Jerobraham z Israhel, jak mówi koran. A może to jest w biblii? On jest rozumny, a dzięki temu Beduini wcale nie czują, że mają zaszczyt być jego poddanymi.
— Ale jeśli w bardo, gdzie zwykł w sądzie zasiadać każdej soboty, dostają bastonadę, lub idą na stryczek, wtedy to poznają: nie prawdaż?
— Mahlesz, to nic nie znaczy! Bastonada i szubienica są także zapisane w księdze żywota i nikt nie może im ujść, komu je raz przeznaczono. Kto nie chce słuchać, ten musi czuć! To stara prawda; zrozumiano?
— A co będzie z bastonadą, którą ja dopiero co miałem otrzymać?
— To skończone i przedawnione. Allah kerihm, Allah jest miłościwy, a moja dusza lubi też łaskę. Jesteśmy przyjaciółmi i nie potrzebujemy obijać sobie podeszew. Ale tam w dole stoją namioty. Zdaje mi się, że wnet dojdziemy do celu.
Anglik, który obok nas jechał w milczeniu, zobaczył także namioty, rozsypane po równinie.
— Czy to Uelad Sebira, sir? — zapytał mnie.
— Przynajmniej jakiś ich oddział. Należą do wielkiego szczepu Rakba, który może w pewnych okolicznościach wystawić ponad dziesięć tysięcy wojowników.
— Waleczne zuchy?
— Tak słyszałem.
— Rozbójnicy?
— Hm! Beduini są i byli tem mniej więcej wszędzie i po wszystkie czasy.
Well! Czy będzie wobec tego jaka przygoda?
— Poczekajmy trochę.
— Ja chcę mieć przygodę, sir, rozumiecie? Z wami przeżywa się nieco inne rzeczy, aniżeli z tym kolonelem gwardyi przybocznej, z którym nawet mówić niepodobna. Ja nie odejdę już od was.
— Chętnie was widzę.
— Jaką rutę obraliście sobie?
— Chcę udać się przez Kef na równinę słynnych Uelad Ayar, a stamtąd przez góry Melbili i Margeli do wielkich duarów Feriany, a potem przez Gaffa, Seddada,, Tozer i Nefta nad szot Dżerid. Na tym szocie omal życia nie utraciłem przed laty, pragnę teraz przypatrzyć się temu miejscu.
Zounds! Przygoda? Opowiedzcie ją!
— Niema na to czasu. Patrzcie! Już nas zauważono i wychodzą naprzeciw.
Pomiędzy namiotami pasło się wiele owiec, koni i wielbłądów, przed każdem zaś z białych mieszkań letnich wbita była w ziemię włócznia, a do niej przywiązany wierzchowiec właściciela. Na nasz widok wyjęto włócznie z ziemi, około ośmdziesięciu wojowników dosiadło koni i utworzyło oddział, który ruszył pędem naprzeciw nas. Ludzie ci wydali głośny, wyzywający okrzyk, wymachiwali włóczniami i zaczęli strzelać do nas z długich flint. Sir Dawid Percy sięgnął pa rusznicę i rozluźnił pistolety za pasem.
Thunder storm! Oni zachowują się wrogo. Nareszcie raz będzie walka, przygoda!
— Nie cieszcie się zbyt wcześnie! Widzą przecież, że nas tylko siedm osób, które nie mogą żywić względem nich wrogich zamiarów. Przyjmą nas arabskim zwyczajem wojenną „fantazyą“, lecz o jakiejś walce nie ma mowy.
Dull, extremely dull, to głupie, nadzwyczajnie głupie! — mruknął.
Zwróciłem się do Krüger-beja:
— Czy pan w swoim mundurze jest tutaj pewny gościnnego przyjęcia?
— Tak. Rakba są naszymi przyjaciółmi. Ich zadaniem jest pilnować drogi karawanowej, idącej z Tunisu przez Testur, Nebor i Ket do Konstantyny i otrzymują za to podarunki. Nie grozi nam nic z ich strony. Zresztą zna mnie dobrze szejk Ali en Nurabi, ponieważ był już raz ze mną w Tunisie. Ucieszy się, gdy mnie zdrowym zobaczy. Może mi pan wierzyć. A jeśli mu pana przedstawię jako swego ziomka, to dotknie go to bardzo przyjemnie. O tam nadjeżdża na czele swego szwadronu. Poznał mnie już. Proszę, najedźmy na nich cwałem, gdyż jest to zwyczaj arabski, który u Arabów musi zasługiwać na nazwę zwyczajnego!
Pędziliśmy ku sobie wyciągniętym cwałem, przyczem obie strony krzykiem i strzelaniem narobiły ogromnego zgiełku. Wyglądało to tak, jak gdybyśmy chcieli na siebie najechać, lecz w ostatniej chwili przed zderzeniem zawracał każdy swojego konia i igraszka zaczynała się na nowo. Wygląda to wprawdzie wspaniale, ale nadweręża bardzo koniom nogi, czasem zwierzęta nawet padają przytem. Pędziliśmy w tej pozornej bitwie przez obóz, ożywiony przez kobiety, starców i dzieci, i zeskoczyliśmy przed namiotem, którego rozmiary i ozdoby pozwalały się domyślać, że należy do szejka. Mężczyźni otoczyli nas półkolem. Aż dotąd nie padło jeszcze ani jedno słowo pozdrowienia, teraz dopiero przystąpił Ali en Nurabi do dowódcy przybocznych mameluków i podał mu rękę.
— Pustynia cieszy się deszczem, zaś Ibn es Sahar swoim przyjacielem. Marhaba, bądź pozdrowiony. Wejdź do namiotu swego brata i zobacz, jak cię miłuje!
Szejk był prawdziwym Beduinem, o słabym zaroście w dojrzałym wieku męskim. Miał na szyi zawieszony hamail[13], co wskazywało na to, że był w Mekce i Medynie. Krüger-bej zachował się z wielką godnością i tak odpowiedział:
— Księżyc otrzymuje światło od słońca, a dla mnie niema radości bez przyjaciela mej duszy. Imię twoje wielkie jest w górach, a klacz twoja słynie na dolinach. Ojciec twój był najmężniejszym z bohaterów, a dziad twój najmędrszym z mędrców. Oby synowie twoi byli mocni jak Chalid, a synowie synów twoich waleczni jako ogier, broniący swoich żon i dzieci! Przyprowadzam, ci dwu mężów z Zachodu. Są oni wielkimi emirami u swoich i przychodzą do ciebie, by poznać twoją potęgę i uprzejmość, a potem wysławiać ją w krajach, kędy słońce zachodzi.
— Ty będziesz moim rafik[14], a ty moim aszab[15], — rzekł szejk, podając najpierw rękę Anglikowi, a potem mnie. — Jesteście w moim namiocie tak bezpieczni, jak gdybychronił was dsu ’l fekar[16], pałasz proroka. Wejdźcie i podzielcie się ze mną chlebem!
Weszliśmy do namiotu. Towarzysze Krugera zostali na dworze, a z nimi Achmed, którego szejk ani słowem, ani nawet skinieniem głowy nie powitał. Czy stało się to dlatego, że szejk musiał najpierw uczcić swoich gości? A może miało to inne, mniej przychylne dla Achmeda, powody! W głębi namiotu stało nizkie drewniane rusztowanie, pokryte rogożami, czyli t. zw. serir, na którem wszyscyśmy pousiadali. Osobnego przedziału dla kobiet nie było prawdopodobnie w namiocie. Żeńscy członkowie rodziny szejka mieścili się zapewne w namiocie mniejszym, położonym obok wielkiego. Ze szczytu namiotu zwisało na zielonym jedwabnym sznurze szklane naczynie, które szejk zdjął, by je nam podać. Zawierało drobno tłuczoną sól ze słonych jezior południa, a obok leżała porcelanowa łyżeczka. Zarówno czara szklana jak łyżka porcelanowa były tu zbytkiem, z którego szejk był widocznie nadzwyczaj dumny. Zjedliśmy po kilka grudek soli, Ali en Nurabi zaś uczynił to sam o i rzekł uroczyście:
— Nanu malahin, zjedliśmy sól z sobą. Jesteśmy braćmi i żadna nieprzyjaźń nie zdoła nas rozłączyć.
Następnie zdjął ze ściany trzy fajki, napchał je własnoręcznie, podał nam i zapalił. Potem oddalił się na krótki czas. Kiedy powrócił, weszła za nim starsza kobieta i młoda dziewczyna. Pierwsza niosła dziewięciocalowy senieh[17], który postawiła przed nami. Drugą można było nazwać skończoną pięknością. Miała czarne włosy, splecione w długie, grube warkocze, przetykane srebrnymi sznurami, a dokoła pełnej, jasno brunatnej szyi układał się sznur korali, na którym wisiała złota moneta. Otulała ją śnieżnobiała saub[18], wycięta na szyi w ten sposób, że widniał z poza niej czerwony jedwabny sudamejrijeh[19], obejmujący pełną pierś, nie ściskając jej wcale. Bardzo szerokie rękawy koszuli tak były rozcięte, że odsłaniały rękę po łokieć. Koszula sięgała w dół aż po kolana, spadając na sarwa[20] w białe i czerwone pasy. Nagie stopki tkwiły w błękitnych pantofelkach, a na przegubach rąk i nóg błyszczały metalowe pierścienie, do których przytwierdzonych było kilka talarów Maryi Teresy i złota pięciopiastrówka.
Dziewczyna niosła w rękach sporą tacę z grubego włókna palmowego, założoną rozmaitemi przekąskami, które potem obie poukładały na stoliku.
Były tam fubir[21], kruche kebah[22] i małe talerzyki z dibs[23], mieszanina z ogórków, granatów i melonów,, oraz rozmaite gatunki daktyli, z których el szelebi zwróciły szczególnie moją uwagę, gdyż są na dwa cale długie, mają małe ziarnka, oraz wspaniały smak i zapach. Gatunek ten pochodzi z Medyny, jest więc stosunkowo drogi. Jeżeli szejk mógł temi daktylami raczyć gości, to musiał być zamożnym człowiekiem.
Kobiety nie powiedziały ani słowa, a skoro się oddaliły, wskazał szejk na potrawy i rzekł:
— Jeśliście łaskawi, to skosztujcie nieco z tego, zanim zarzną i przyrządzą jagnię!
— Hamdullilah! — odezwałem się, sięgając po jedzenie. — Twoje serce jest dobre, o szejku, a ręce twoje otwarte dla gości. Przyjm i ty od nas mały dar, który przeznaczyliśmy dla ciebie. Polowaliśmy na el rassahl, gazelę, i zabiliśmy kilka sióstr jej. Leżą przed twym namiotem i są twoją własnością.
— Rabbena chaliek, ia sidi, niech cię Bóg zachowa, sidi! — odpowiedział. — Przybywasz z dalekiej Belad er Rumi[24], a mimoto znasz przykazania koranu, który powiada, że Allah wynagradza każdy dar dziesięćkrotnie. Przyjmuję gazele, a wy spożyjecie je z nami.
Wtem zapytał Krüger-bej:
— Widziałem bent es Sebira, najpiękniejszą córę twego szczepu, lecz nie widziałem twoich synów. Czemu nie przyszli pokazać mi swego oblicza?
— Odeszli do el Hamza. Moi wywiadowcy usłyszeli, że synowie Uelad Hamema przybyli, aby napaść na kaffilę, której oczekujemy tutaj z Testur. Dlatego wysłałem część młodych wojowników, żeby zbadali, gdzie znajdują się nieprzyjaciele.
— Beni Hamema? Czyż ci rozbójnicy zachodzą aż tak daleko na północ?
— Oni są wszędzie, gdzie tylko można coś złowić. Szejk ich jest synem dyabła. Jego ręce ociekają krwią. On nie oszczędza kobiet ani dzieci — hańba mu!
— Już go Mohammed es Sadak-bej potrafi odszukać!
— Tak sądzisz? Nikt go nie złapie. Szczep jego ma wiele strzelb, a najgorszym ze wszystkich rozbójników jest jego towarzysz.
— Co za towarzysz?
— Czyż nie słyszałeś o Saadisie el Chabir?
— O Saadisie, Krumirze z ferkah ed Dedmaka? On osławiony jest w całym kraju. Musiał uciec z ojczyzny, ponieważ przelał krew, a teraz ściga go zemsta. Jest to chabir el chabir, największy z dowódców. Zna wszystkie doliny i góry, wszystkie źródła i rzeki w całym kraju. Jeżeli Beni Hamema jemu się powierzą, to będą jeszcze groźniejsi niż zwykle.
— Obrali go swoim dowódcą, wczoraj widziano go nad Bah el Halua. To zły znak dla karawany. Niech ją Bóg chroni!
Chociaż nie brałem udziału w tej rozmowie, jednak zajmowała mnie ona nadzwyczaj, ponieważ i ja niejedno słyszałem o Saadisie el Chabir. Mówiono o nim w każdym namiocie i przy każdem obozowem ognisku. Imię jego żyło w ustach gawędziarzy i kobiet, które chciały dzieci swoje zmusić do posłuszeństwa. Kriigerbej sprowadził po pewnym czasie rozmowę na cel swojego przybycia, a szejk zaprosił nas, żebyśmy się przypatrzyli jego koniom.
Opuściwszy namiot, dosiedliśmy koni i w towarzystwie wszystkich Arabów rodzaju męskiego udaliśmy się na miejsce, gdzie się stado pasło. Widok koni wprawił w szybszy obieg krew Anglika, znawcę i namiętnego miłośnika tego najszlachetniejszego ze zwierząt domowych.
Behold! — zawołał. — Jakie wspaniałe okazy! Przypatrzcie się tej białej klaczy. Zapłaciłbym za nią tysiąc funtów. Well!
— Nie dostaniecie jej i za dwa tysiące, sir — odpowiedziałem mu. — A jednak znajduje się tutaj zwierzę, może jeszcze cenniejsze, chociaż nie takie drogie.
— Które?
— Popielaty hedżin z tamtej strony. Ma tę sam ą barwę, która nawet włosom kobiet użycza tyle piękności; Francuz nazywa to cendré. Przypatrzcie się jego głowie, oczom, piersiom i nogom! To biszarin hedżin i prawdopodobnie znakomity biegun.
Heigh-ho! Dajcie mi spokój ze swoimi wielbłądami! Czy siedzieliście już kiedy na takiej bestyi, sir?
— Hm! Nawet często. Wszak wiecie, że już przedtem byłem na Saharze kilka razy.
— Słusznie! Jakże wam było, kiedyście pod swojemi biednemi zwłokami mieli taki garb?
— Bardzo dobrze.
— Na prawdę? No, to się zgadza z waszą naturą! Wiem, że wasze nerwy są ze skóry hipopotama. Kiedy ja po raz pierwszy wsiadłem na takie stworzenie, spadłem najpierw z tyłu, a potem z przodu. Później trzymałem się trochę lepiej, lecz nie zapomnę tej jazdy przez całe życie. Opanowało mię potem coś gorszego, niż morska choroba. Zdawało mi się, że połknąłem tysiąc dyabłów, które chciały polecieć ze mną na cztery wiatry. Nigdy już nie dosiądę takiej nędznej kreatury!
Podczas tego zaklęcia rozczepierzył odpychająco wszystkie dziesięć palców i rozstawił swoje nieskończenie długie nogi, jakby miał jeszcze pod sobą wielbłąda, o którym mówił.
Przed nami przeprowadzono jedno po drugiem najlepsze ze znajdujących się tam zwierząt. Krüger-bej był także ową klaczą zachwycony. Dobroduszna twarz jego promieniała rozkoszą.
— Czy widział pan już kiedy takiego konia? — zapytał mnie.
— Niech mię kaczka kopnie, jeśli to nie jest prawdziwa rawuan[25]! Takiej nie ma nawet następca tronu, sidi Ali-bej, w swojej stajni w el Marfa, sławnych kąpielach morskich w Tunisie.
— Słyszałem, że dużo wydaje na konie.
— Bardzo dużo, ogromnie dużo, na konie, powozy i kobiety. Ma trzysta kobiet, ale takiego siwka nigdy jeszcze nie miał.
— Czy uważa pan tego konia rzeczywiście za niezrównanego?
— W każdym razie. Wolę jego, aniżeli wszystkie trzysta kobiet sidi Ali-beja, między któremi nie znajdował się nigdy taki siwek.
— To przypatrz się pan łaskawie mojemu karemu ogierowi!
— To nie tak łatwo. Zawinąłeś go pan tak w libet[26], że widać mu tylko nogi i nos.
— To przypatrzy mu się pan potem.
— Jego chód i postawa już mi wpadły w oko. Niewątpliwie ma dużo ducha i ognia. A dlaczego pan go tak nakrywa?
— W ostatnich czasach musiał jadać durrha, a to mu trochę zaszkodziło. Ale, uważaj pan!
Szejk dosiadł siwki, by ją przećwiczyć. Zwierzę okazało się znakomitem, chętnie byłbym je puścił w szranki z moim karym, gdybym nie był gościem właściciela siwki, a wiadomo, że dla Beduina niema większego strapienia nadto, gdy ulubiony koń jego musi innemu ustąpić pierwszeństwa.
Wśród wyciągniętego cwału zatrzymał Ali en Nurabi klacz tuż przed nami i zapytał Krüger-beja z błyszczącemi Oczyma:
— Ta klacz nazywa się Utheif[27]. Jak ci się podoba?
— Może nosić proroka po raju. Czy mi ją sprzedasz?
— Czy chcesz mnie obrazić, pułkowniku? Czynie wiesz, że syn Sahary prędzej zabije siebie, swoją żonę i dziecko, aniżeli odda za pieniądze klacz swoją?
— Wiem o tem, szejku. Czy znasz konia, króryby dorównał Utheif?
— Niema do niej podobnych.
— Możebyś przypatrzył się ogierowi tego effendi?
— Żaden effendi z Frankistanu nie może mieć konia, którego oczy mogłyby spocząć na Utheif. Mimoto będzie zapewne ten ogier niezłym koniem, skoro pan jego owinął go tak troskliwie. Jak się nazywa?
— Jego poprzedni pan nazwał go „Ri“ — odrzekłem.
To zafrapowało trochę pytającego.
— Ri, to słowo arabskie — rzekł. — Czy pan tego konia był Beduinem?
— Był to Mohammed Emin, szejk Haddedinów ze szczepu Szammar.
— W takim razie twój ogier jest zwyczajnem zwierzęciem, gdyż nikt z Szammarów nie sprzeda dobrego konia.
— On go nie sprzedał, lecz ofiarował mi w darze. Czy to koń lichy, zaraz zobaczysz.
Zsiadłem z konia i skinąłem na służącego Achmeda, który przysłuchiwał się dotąd z zajęciem naszej rozmowie, a teraz pośpieszył z radością, by zdjąć z karego osłonę, już naprzód dumny ze zwycięstwa, którego się po moim ogierze spodziewał.
— Wallahi, billahi! — zawołał szejk, kiedy koc opadł na ziemię. — Ten koń ma czerwone jak krew nozdrza, a zbudowany jest, jak es Saleh, ulubiony koń Haruna el Raszyda. To radżi pak, najczystszej krwi. Żaden Beduin nie darowałby nikomu takiego skarbu. Ten koń poszedł za tobą bez wiedzy swego pana!
To znaczyło innemi słowy, że go ukradłem. Te słowa mogło wywołać na usta szejka tylko uczucie niezwykłego podziwu. Usłyszawszy to, ściągnąłem brwi i położyłem rękę na sztylecie.
— Czy wiesz, co mówisz, szejku Ali en Nurabi? — zapytałem. — Czy tu na Dżebel Gwibub jest zaszczytem zaliczać się do koniokradów? Tam, gdzie ja się urodziłem, jest to hańbą. Gdybym był nie zjadł z tobą soli, to żelazo tkwiłoby już w twojem sercu. Bądź na przyszłość ostrożniejszy!
Oczy szejka zajaśniały także. Gdybym nie był jego gościem, przyszłoby było pewnie do sprawy na noże. Opanował się jednak i zapytał:
— Czy twój ogier ma tajemnicę?
— Ma ją, jak każdy koń czystej krwi.
— Czy znasz tę tajemnicę?
— Znam.
— W takim razie przebacz mi! Nikt nie zdradzi tajemnicy swojego konia; dopiero na łożu śmierci przekazuje ją każdy swemu spadkobiercy. Kto zna tajemnicę swojego konia, ten musiał otrzymać go w sposób rzetelny. Jeśli jednak szejk Haddedinów darował ci tego ogiera z własnej woli, to i ty musisz być wielkim szejkiem, lub emirem!
— Szejk Haddedinów był moim przyjacielem i to niech ci na razie wystarczy. Może wieczorem ci opowiem, w jaki sposób otrzymałem tego konia.
— Sądzisz, że on dorówna mojej klaczy?
— Sądzę.
— To dosiądź go i udowodnij, że tak jest!
— Nie wolno mi zmartwić klaczy człowieka, w którego namiocie mam spocząć.
— Wolno ci, effendi. Żądam tego od ciebie, by ci pokazać, że moja „Jaskółka“ szybsza jest, niż twój „Wiatr“.
Ja wahałem się jeszcze, gdy Krüger-bej zauważył:
— Wszak sam tego chce! Do pioruna, ja także jestem ciekaw, jakie to będą wyścigi! Gdym pańskiego ogiera zobaczył, zdumiałem się nad swoją ślepotą, że tego przedtem nie spostrzegłem. Szejk nie powinien się gniewać, jeśli zwyciężycie, gdyż sam was o to prosi. Puść pan dyabła w taniec. Powiadam panu, że ucieszę się, jeśli pańskiemu „Wiatrowi“ nie zabraknie wiatru i jeżeli go całkiem nie straci.
Sir Dawid Percy niezupełnie wprawdzie zrozumiał naszą rozmowę, lecz na widok mojego konia kilka razy wydał głośny okrzyk podziwu; przeczuł, o co chodziło, i rzekł do mnie:
S’death, a to koń! Będziecie się ścigali z szejkiem?
— Zgadliście.
— Zróbcie to, zróbcie! Przypuszczam, że kary może pójść w zawody z siwką!
— Pod względem chyżości i wytrwałości przewyższa ją nawet, ale obawiam się, że obrażę szejka, jeśli klacz jego zawstydzę.
— Ale, co za gadanie! Sława takiego konia więcej warta, aniżeli ten brunatny chmyz!
„Tajemnica“ konia, to rzecz całkiem szczególna. Każdy Arab przyzwyczaja swego konia do pewnego znaku, na który zwierzę ze spotęgowaną chyżością pędzi, dopóki nie padnie. O tym znaku nie mówi Arab nikomu, nawet synowi, ani najlepszemu przyjacielowi, a używa go tylko wtedy, kiedy życie jego jest w niebezpieczeństwie, lub kiedy chodzi o zdobycie nagrody cenniejszej dlań, aniżeli zwierzę. Mój znak polegał na tem, że głośno wymawiałem słowo „ ri“ i lewą dłoń kładłem ogierowi pomiędzy uszyma. Doświadczyłem już nieraz, że wtedy trudno było jakiemukolwiek jeźdźcowi mnie doścignąć. Nie bałem się też klaczy szejka, ale nie chciałem zranić jego dumy. Ucieszyłem się przeto przerwą, jaka na razie odwróciła naszą uwagę od próby z końmi. Oto jeden z Arabów krzyknął głośno i wskazał ręką na północ, gdzie ujrzeliśmy kilkanaście punktów, zwiększających się szybko w miarę zbliżania się do nas. Byli to jeźdźcy szczepu, u którego bawiliśmy właśnie w gościnie. Zaledwie szejk to rozpoznał, dał znak, by jechać za nim i popędził z zawrotną niemal chyżością.
— Za nim, za nim! — zawołał do mnie Krüger-bej. — Doścignij go pan! To najpiękniejsza sposobność do pokazania przewagi ogiera nad klaczą!
Zrobiłem ręką ruch odmowny i zachowałem to samo tempo co drudzy. Zbliżających się do nas jeźdźców było około dwudziestu. Prowadzili w środku Araba, przywiązanego do konia sznurami z łyka palmowego. Dwu z nich podjechało szybciej do szejka i zatrzymali przed nim konie. Byli to jego synowie.
— Hamdullillah! — zawołał jeden z nich. — Dzięki Allahowi, który oddał nam w ręce największego rozbójnika i mordercę!
— Kto jest ten jeniec? — zapytał szejk.
— To Krumir Saadis. Allah inhal el kelb, niech Bóg zniszczy tego psa, jego i cały ferkah ed Dedmaka! On zastrzelił Abu Ramzę, walecznego wojownika i kilku z nas pokaleczył. Oby imię jego zostało zmazane a krew jego niechaj zapłaci za winę, która go zawiedzie do piekła!
Tym jeńcem był więc słynny Krumir, o którym rozmawialiśmy przedtem. Ręce jego przywiązane były do tylnej części arabskiego siodła, a obie nogi skrępowano mu sznurami, przechodzącymi pod brzuchem konia. Mimoto siedział na siodle prosto, dumnie i chłodno, zwróciwszy na szejka ostre, kolące oczy. Nizkie czoło z cienkiemi, szczecinowatemi brwiami, ostre kości policzkowe, cienki jastrzębi nos, obrzękłe wargi i silnie rozwinięta dolna szczęka nadawały mu wyrazu nieczułości i okrucieństwa.
— Abu Ramza nie żyje? Gdzie on? — zapytał szejk.
— Tam go wiozą.
Mówiący to wskazał ręką za siebie, gdzie ukazali się dwaj jeźdźcy, prowadząc między sobą konia, do którego przywiązany był trup zastrzelonego.
— A kto zraniony? — zapytał szejk znowu.
Dwaj jeźdźcy wskazali w milczeniu na krwawe plamy, widoczne na białych płaszczach.
— Opowiedz, jak spotkaliście się z nim! — rozkazał Ali en Nurabi.
Syn zaczął opowiadać:
— jechaliśmy w dół Wadi Milleg i zatrzymaliśmy się nad Fum el Hadżar[28]. Wtem nadjechał ten potomek psa parszywego. Siedział na koniu, oczy jego szukały czegoś, jak oczy szpiega, a jazda jego była jako chód zdrajcy. Naraz ujrzał nas i zwrócił się do ucieczki, my jednak dopędziliśmy go wkrótce. Zanim zdołaliśmy go pojmać, zastrzelił nam towarzysza, a tych dwu zranił. Ed dem b’ ed dem — en nefs b” en nefs, oko za oko — ząb za ząb! On podpada krwawej zemście!
— Ed dem b’ ed dem — en nefs b’ en nefs! — zawołały głosy dokoła.
Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/223 Szejk nakazał milczenie.
— Zebranie naradzi się nad nim — rzekł. — Czy przyznał się wam, gdzie jego ludzie?
— Nie. Nie powiedział ani słowa. Usta jego są jako wargi śmierci, która milczy na wieki.
— Ostrza naszych włóczni i nożów nauczą go słów, których zażądamy od niego. Zaprowadźcie go do obozu!
Podczas tej niedługiej rozmowy nie drgnął Krumir nawet powieką i przypatrywał się z nietajonym podziwem mojemu i szejkowemu koniowi. Twarz jego została nieruchomą, a kiedy przejeżdżaliśmy obok trzody, zatrzymał konia lekkim naciskiem kolan, aby zachwyconem okiem znawcy przypatrzyć się popielatemu wielbłądowi. Zdawało się, że o los swój zupełnie się nie troszczy.
Kilku Arabów pośpieszyło naprzód do obozu, aby zanieść wiadomość, że najgorszy z ich nieprzyjaciół dostał się do ich niewoli. To też cała ludność powitała nasz orszak głośnymi objawami radości. Jeźdźcy przebiegali obok siebie w śmiałych podskokach, a reszta klaskała radośnie w ręce, okazując co chwila jeńcowi pogardę obelżywemi minami i spluwaniem. On sam nie drgnął na twarzy nawet wówczas, kiedy przed namiotem szejka zabrano się do odwiązania go od konia. Zaledwie jednak rozwikłano ostatnie węzły, zeskoczył potężnym susem, odrzucił na bok otaczających go ludzi i znalazł się w jednej chwili przy pobocznym namiocie, w którego drzwiach stała córka szejka. W mgnieniu oka pochwycił ją i postawił przed sobą, jak tarczę.
— Dakila la szejk, jestem wybawiony! — zawołał — i natychmiast opadły wszystkie ręce, które wyciągnęły się za nim.
Stało się to tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić. Na wszystkich twarzach odbiło się gniewne zdumienie, lecz nikt nie odważył się podnieść ręki na tego, który wymówił uświęcone słowo, chroniące nawet najgorszego złoczyńcę przed zemstą nieprzyjaciół.
— Eddini szarbat, ia ambrel banaht, daj mi się napić, ozdobo dziewcząt! — rzekł do Mochailah, którą ten wypadek przestraszył.
Ona spojrzała pytająco na ojca. Dokoła odezwał się lekki pomruk, szejk jednak nie zważał na to i rozkazał córce:
— Daj mu wody, lecz ani chleba, ani soli! Starszyzna osądzi, co się z nim stanie.
Dziewczyna zniknęła wewnątrz namiotu dla kobiet, a zaraz potem wyszła z czarką wody, którą podała Krumirowi.
— Weź i pij, wrogu mojego szczepu! — rzekła.
— Piję! — odpowiedział dumnie. — Oby moi nieprzyjaciele zniknęli, jako krople tej wody, a napój ten niechaj będzie ma el furkan[29] dla Saadisa el Chabir, syna Beni Dedmaka!
— Allah jenahrl el Dedmaka, Allah niech potępi Dedmaka! — odezwał się jakiś głos, pełen gniewu.
Słowa te wymówił mój służący Achmed es Sallah. Szejk zmarszczył groźnie czoło i odpowiedział:
— Allah iharkilik, oby Bóg spalił ciebie, ciebie i twój język! Czyż nie widziałeś, że ten człowiek wypił nuktha al karam[30] z córką twojego szczepu? Ale ja wiem, że udałeś się na obczyznę, aby zapomnieć o zwyczajach i prawach twojego narodu, a teraz nie wiesz już o tem, że Beduin powinien słuchać, kiedy mul el duar[31] głos swój podniesie. Przekleństwo proroka spotyka człowieka, który hańbi swojego gościa, a ja powiadam wam, że zabiję każdego, ktoby się ośmielił strącić włos z głowy tego Dedmaka, zanim dżemma[32] naradzi się, co z nim zrobić!
O biada! Z tych słów poznałem, że szejk nie jest zbyt dobrze usposobiony dla biednego Achmeda. Co mogło się stać teraz z miłością obojga młodych ludzi? Oczy Achmeda zaiskrzyły się. Słowa, wyrzucone przeciw Krumirowi, niewątpliwie podyktowała mu zazdrość. On nie dostąpił jeszcze tego szczęścia, żeby zamienić słowo z ukochaną, a ten zbój i morderca bezkarnie ją dotykał i pił z jej rąk. To go z pewnością dręczyło, ale teraz był na tyle rozsądnym, że nie poddał się zbytnio wpływowi uczuć, lecz cofnął się z gniewem od namiotu.
Na skinienie szejka wzięli dwaj wojownicy Krumira między siebie i zaprowadzili do szejkowego namiotu. Krüger-bej położył mi dłoń na ramieniu, mówiąc:
— No, teraz rozpocznie się narada, czyli my jesteśmy tu zbyteczni. Może mi pan będzie towarzyszył?
— Dokąd?
— Trochę na przechadzkę, aby nogi rozruszać. Będzie to rodzaj uprzejmości wobec szejka, ponieważ, potrzeba mu teraz namiotu na naradę. Za kwadrans skończy się wszystko, będziemy więc mogli powrócić.
— Zabierzmy z sobą Anglika!
— To się samo przez się rozumie. Któż miałby go wezwać, żeby z nami poszedł, jeśli nie my?
Skinąłem na sir Dawida Percy. Powierzyliśmy Achmedowi nadzór nad końmi i zwróciliśmy się ku grupce palm, których korony obiecywały w pewnem oddaleniu trochę chłodnego cienia.
— Co to za drab, którego pochwycili Uelad Sabira, sir? — zapytał mnie Percy. — Widziałem wprawdzie wszystko, ale nic nie rozumiałem.
— To Krumir z ferkah ed Dedmaka, wysoce niebezpieczny rozbójnik karawanowy. Do jego ręki przylepła niejedna kropla krwi ludzkiej.
— Hm! Jak się nazywa ten człowiek?
— Saadis el Chabir.
— Co to znaczy?
— Saadis jest właściwem jego imieniem i znaczy: „szósty“. Ten człowiek zna dzięki wyprawom po Algierze i Tunezyi każdą górę i każde wadi. To najpewniejszy przewodnik w całym kraju, a od wybrzeża Morza Śródziemnego aż po Belad el Dżerid[33] ma licznych przyjaciół i miłych sprzymierzeńców, jak londyński złodziej kieszonkowy ma swoich ukrywaczy od Holborn aż do Isle of Dogs. Podobno nawet na niebezpiecznych słonych jeziorach południowych czuje się tak pewnym jak jeździec na siodle. Dlatego wynajmują go często rozbójnicze plemiona Beduinów na przewodnika.
— Hm! Słyszałem już raz to imię, lecz nie wiedziałem, że ten Saadis i ów opryszek, to jeden i ten sam łajdak.
— Więc widzieliście go już, sir? — zapytałem czemprędzej.
Yes! — potwierdził Anglik.
— Gdzie?
— W Tunisie, albo raczej koło Tunisu. Well!
— Kiedy?
— Przed trzema tygodniami. Spotkałem się z nim na końcu Manuby[34]. Siedział na przepysznym srokaczu i cwałował ku górom Saghoan. Przybywszy do Bardo[35], dowiedziałem się, że skradziono właśnie bejowi konia, sześcioletniego srokacza. Zeznałem, co widziałem i przyłączyłem się do pogoni za łotrem, ale kiedy dojechaliśmy do końca Manuby, on dostał się już na Dżebel Saghoan. Niepodobna już go było dopędzić.
— I poznaliście go teraz napewno? Nie mylicie się?
— To stanowczo jest on. Tej fizyognomii nie można zapomnieć i założę się o wszystko przeciw niczemu, że się nie mylę. Yes!
— Czy Krüger-bej wie o kradzieży?
— Oczywiście. On był w tym czasie w Bardo.
— A wy nie powiedzieliście mu teraz jeszcze, że ten Saadis jest owym łotrem, którego spotkaliście wówczas?
— Nie.
— To niechaj zaraz się dowie! Powiedziałem pułkownikowi gwardyi o tem, co dopieroco od Anglika usłyszałem. To zaskoczyło go tak niespodzianie, że aż usta otworzył ze zdumienia i przez długi czas nie mógł ich zamknąć.
— Co? — zawołał w końcu.
— Ten Saadis el Chabir, ten arcyłotr, to byłby on? Czy lord się nie pomylił?
— Nie myli się napewno!
— Do stu piorunów! To dobrze! To będzie połów, za który mi Sadak-bej ofiaruje największą wdzięczność. Ale gdzie srokacz?
— Pewnie sprzedany, skoro Krumir nie jechał dzisiaj na nim.
— Niech dyabeł porwie tego draba! On dopóty będzie brał bastonadę w podeszwy, dopóki się nie przyzna, gdzie schował srokacza. Proszę pana, zawróćmy czemprędzej, ażebyśmy przyszli tam jeszcze, zanim tego łotra ułaskawi zgromadzenie starszyzny i weźmie go przez to w swoją opiekę!
— Czy pozwolą nam stanąć przed zebraniem?
Krüger-bej zatrzymał się i zamyślił.
— Nie — odrzekł potem — i to jest przykre. Mimo to wracajmy, ponieważ nigdy się nie wie, co w takiej sprawie może znaczyć jedna chwila i jaki skutek może pociągnąć za sobą zaniedbanie czegoś. Cały batalion w tył zwrot i marsz!
Udaliśmy się więc czemprędzej do duaru. Przed nim pilnował Achmed obok pasących się koni. Ja stanąłem przy nim, a tamci dwaj poszli dalej. Widocznie Achmed otrzymał jakąś przyjemną wiadomość, gdyż otwarta twarz jego błyszczała od zachwytu.
— O sidi — rzekł — słońce weszło nad twoim przyjacielem i sługą, a Allah wylał nań pełnię szczęścia!
— Czy wolno wiedzieć, jakiego posła użył Allah, by cię obdarzyć tem szczęściem?
— Tobie wolno, lecz tylko tobie. Mochallah, najpiękniejsza z hurysek, przechodziła tędy, by zobaczyć, co się dzieje z wielbłądami szejka. Musiała być bardzo ostrożną, ale przecież powiedziała mi, że o północy będzie na mnie czekała pod palmami. Szejk gniewa się na mnie, ponieważ jako sziluh i amazigh[36] poszedłem do wielkich miast i zostałem nawet sługą niewiernego. Pomówimy o tem, jakby ułagodzić gniew jego.
— Gniewa się na ciebie z powodu mnie? To obraza, za którą się zemszczę!
— O sidi, oszczędzaj go! Ramię twoje jest silne, a nóż twój nigdy celu nie chybił, ale szejk jest ojcem Mochallah, którą ja miłuję. Ty nie zasmucisz mojego serca!
— Eh! Ja go przecież nie chcę zabić! Wszak wiesz, że jestem chrześcijanin i że moja kitab el mukaddas[37], zabrania przelewać krwi bez koniecznej potrzeby.
— Cóż więc uczynisz, effendi?
— Zemszczę się na nim w ten sposób, że ja, niewierny, wstawię się za tobą. Poproszę go, żeby oddał ci za żonę twą „woniejącą“.
— Czy to prawda? O sidi, czy zrobisz to rzeczywiście? — pytał uradowany.
— Tak. I ciekaw jestem, czy każe licom moim spłonąć ze wstydu. Wiem przecież, że prorok zabrania zawstydzać gościa.
— Panie, jeśli to zrobisz, to będziesz gotów spełnić mi jeszcze jedną prośbę, a ja wielbić będę twą dobroć z dzieci na wnuki!
Hm! Poczciwy Achmed mówił już o swoich potomkach w drugiem pokoleniu, zanim jeszcze mógł się rozmówić z babką swoich wnuków. Miłość to rzecz szczególna, zarówno w Laponii jak w Tunisie, nad Mississipi i u Papuasów; najlepiej pozostawić jej własną wolę. Zapytałem więc mego Araba:
— Jakie masz jeszcze życzenie?
— Czy nie sądzisz, że mogliby mnie z Mochallah zaskoczyć?
— To bardzo możliwe.
— Sidi, ja nie mam nikogo innego. Niechaj twoje oko nas strzeże, abyśmy byli pewni siebie!
— Aha! To było niezłe! Mój poczciwy Achmed ufał widocznie memu dobremu sercu. Ale czemu nie miałem mu wyświadczyć tej drobnej przysługi? Gdyby na mnie jaka Mochallah czekała pod palmami, on byłby także z radością czuwał nad bezpieczeństwem naszego rendez-vous.
— Achmedzie es Sallah — odpowiedziałem mu na to — idź śmiało pod daktyle. Ja potrafię przytrzymać każdego zdrajcę!
— O sidi, łaska twoja tak wielka, jako drzewo esz sziab, na którem spoczywa ziemia, a litość twoja sięga tak daleko, jak cziur el dżinne[38] latają. Oddam ci życie moje, jeżeli zechcesz!
— Zachowaj je dla Mochallah „woniejącej“! Powiedz jej, że jestem twym przyjacielem, który przemówi za wami u jej ojca!
Po tej rozmowie poszedłem do namiotu szejka, gdzie Percy i Krüger-bej już stali. Ledwie się zatrzymałem przed namiotem, otworzyło się wejście i ukazał się szejk razem z Krumirem i starszymi.
— Co postanowiliście o tym człowieku? — zapytał pułkownik gwardyi.
— Zgromadzenie było dla niego łaskawe — rzekł Ali en Nurabi. — On wypił wodę pozdrowienia, lecz nie jadł chleba ni soli gościnności. Przez trzy dni będzie bezpieczny w naszych namiotach i na naszych pastwiskach; po upływie jednak tego czasu, a nawet przedtem, skoro tylko przekroczy nasze granice, podpadnie pod krwawą zemstę.
— On ucieknie!
— Konia jego strzegą nasi ludzie.
— On mimo to ucieknie. Czy wiesz, szejku, że on należy nietylko do was lecz także i do mnie?
— Dlaczego?
— Zaraz się o tem dowiesz!
Krumir nie słyszał pozornie ani słowa z tej rozmowy. Oko jego spoczywało na przywiązanej w pobliżu siwce en Nurabiego, następnie prześliznęło się po namiocie dla kobiet, przed którym zajęta była Mochallah mieleniem durrhy na kamieniu. W spojrzeniu jego malował się wyraz pożądliwości i szyderstwa, a ja wyczytałem mu z twarzy myśl, że zarówno koń, jakoteż piękna dziewczyna były dla niego czemś, o co warto było się pokusić. Po ostatnich słowach Krüger-beja zwrócił się do niego z dumnym wyrazem twarzy.
— Byłeś przed trzema tygodniami w Tunisie? rzekł doń pułkownik gwardyi.
— Co ciebie moje drogi obchodzą? — odparł.
— Więcej aniżeli przypuszczasz! Czy zaprzeczysz temu, że tam byłeś?
— Nie chcę ani zaprzeczać, ani odpowiadać ci na cokolwiek. Jestem wolnym synem Dekmaka, ty zaś niewolnikiem baszy. Zaczekaj, dopóki mi się nie spodoba z tobą pomówić!
— Musi ci się spodobać, ty wolny ed Dekmaka, który jesteś jeńcem walecznych Uelad es Sebira. Ten obcy emir z Inglistanu widział ciebie w Tunisie.
— Niech sobie widzi kogo chce! Co mnie to obchodzi?
— Jechałeś na srokaczu.
Coś, jakby wyraz przerażenia, przemknęło po żelaznem obliczu Krumira, zapanował jednak nad sobą i odpowiedział:
— Czy ten obcy emir przybył na to tylko z Inglistanu, żeby oglądać srokacze?
— Skradziono go baszy, a ty jechałeś na nim z Bardo przez Manubę do gór Saghoan. Nie mogliśmy już ciebie doścignąć.
Krumir zaśmiał się krótko, złośliwie.
— W takim razie był ten srokacz bardzo dobrym koniem! rzekł. — Ten, kto go ukradł, jest widocznie lepszym jeźdźcem od tych, którzy go ścigali.
— A jednak dopędzili go, jak teraz widzisz, baadisie el Chabir, gdzie ukryłeś skradzionego konia?
— Ja?... Czy smum, zły wiatr pustynny, mózg ci wysuszył, że ośmieliłeś wypowiedzieć to pytanie?
Na te słowa położył pułkownik mameluków dłoń na rękojeści jataganu i zawołał:
— Kelb, ibn el kelb — psie i psi synu, czy ty mnie znasz?
— Znam, ponieważ widziałem cię w el Marfa[39] na ulicy sidi Morgiani i przed dar el bej[40] na czele niewolników. Pochodzisz z krajów północnych, gdzie mieszkają niewierni, których oby Allah potępił! Czy jesteś jeszcze na tyle rhassihm[41] w krainie wiernych, że odważasz się nazywać psem Krumira z ferkah ed Dedmaka? Czy wiesz, że tylko z tym możesz się obchodzić jak ze złodziejem, kogo bezpośrednio po kradzieży zastaniesz na skradzionym koniu? Gdybyś był nawet dzisiaj zobaczył u mnie tego srokacza, nie byłby on skradziony, bo mogłem go otrzymać w podarunku, zamieniać, albo kupić. Gdybyś nie był gościem tych ludzi, u których piłem wodę, ugodziłbym cię nożem. Ale powiedz jeszcze jedną obelgę, a dusza twoja pójdzie do ojców. Syn Krumirów nie pozwala obrażać siebie po raz wtóry. Zapamiętaj to sobie!
Ta groźba nie wywarła żadnego wrażenia na czcigodnym Krüger-beju, bo przystąpił o krok bliżej i zapytał:
— Ty śmiesz kłamać, że nie ukradłeś tego konia?
— Nie mam potrzeby kłamać, ani przyznawać się do niczego. Mów, z kim chcesz, tylko nie ze mną!
— No, to dobrze, niech się spełni twoje życzenie, ale nie sądź, że mi umkniesz! — rzekł Krüger-bej, poczem zwrócił się do Alego en Nurabi. — A więc ten Saadis el Chabir jest rzeczywiście pod waszą opieką?
— Tak; przez trzy dni może wolno i bez przeszkody chodzić wśród nas, jak gdyby do nas należał. Czwartego dnia w porze feczeru[42] otrzyma napowrót swego konia i będzie mógł od nas się oddalić. Ale wraz z zorzą poranną popędzimy za nim, a jeśli go dościgniemy, zabierzemy krew jego! Tak postanowiła rada starszych.
— Lecz on przedtem ucieknie!
— Przysiągł, że tego nie zrobi.
— Jaką złożył przysięgę?
— Na Allaha, na proroka i na wszystkich świętych kalifów.
— W takim razie dochowa przysięgi. Ja jednak nie przyłączam się do waszego postanowienia, gdyż nie przyrzekałem mu pozwolić na ucieczkę między mrokiem nocy a zorzą poranną. Zaczekam nań na granicy waszych pastwisk, by go tam pojmać i zabrać do Tunisu.
— Na to musimy się zgodzić — odrzekł szejk — ale, zanim ty go zabierzesz do Tunisu, padnie on od naszych kul. Teraz wejdźcie do namiotu! Dolatuje mnie już woń owcy, zabitej dla was.
Krumir odszedł z podniesioną głową, my zaś udaliśmy się do namiotu, gdzie nas obsługiwały Mochallah i jej matka. Ani szejk, ani nikt z jego ludzi nie wziął udziału w uczcie. Zwyczaj zakazywał im jeść przed pochowaniem zabitego towarzysza.
— Nad czem naradzał się ten kolonel gwardyi z szejkiem? — zapytał mnie sir Percy podczas jedzenia?
Gdy mu wytłómaczyłem całą sprawę, odpowiedział:
— Hm! To nędzny drab, ten Krumir! Taki łotr nie powinien nam umknąć! Yes! Ja także pomogę zabrać go do Tunisu.
— Zdaje mi się, że chcieliście przyłączyć się do mnie?
— Ach, słusznie! Wy udajecie się na południe, a ja z wami, ale przedtem możemy przyczynić się do pojmania tego ptaszka.
— Zobaczymy! Ja nie wierzę ani jemu, ani jego przysiędze. Może jeszcze przed upływem umówionych trzech dni zajdzie co nadzwyczajnego.
Zanim jeszcze przestaliśmy jeść, dały się na dworze słyszeć żałobne wycia. To zabierano się do pogrzebania zabitego. Jako goście mieliśmy obowiązek przyłączenia się do tej żałobnej uroczystości, opuściwszy więc namiot, wyszliśmy przed obóz, gdzie wszyscy zgromadzili się dokoła zwłok, leżących w białym całunie obok płytkiego dołu. Tuż przy zwłokach stali krewni, a reszta ugrupowała się dokoła wielkim kręgiem. Kobiety i dziewczęta lamentowały przeraźliwymi głosami, mężczyźni zaś stali w milczeniu z posępnem, żądnem zemsty spojrzeniem. Krumira nie było widać; miał na tyle rozsądku, że się nie pokazał.
Ponieważ kapłana nie było we wsi, przeto zastępował go szejk przy obrzędzie. Podniósł rękę i natychmiast zapanowała zupełna cisza. Teraz zwrócił twarz w kibla[43] i zaczął:
— W imię Boga wszechmiłosiernego. Na mądry kuran, tyś jest jednym z posłańców Boga, który ma nauczyć drogi prawdziwej. To objawienie wszechmocnego i wszechmiłosiernego Boga, iżbyś ostrzegł naród, którego ojcowie nie byli ostrzeżeni i dlatego żyli bez troski i lekkomyślnie. Wyrok na nich już zapadł, dlatego nie mogę wierzyć...
To był początek trzydziestej szóstej sury, którą Mahomet nazwał kwelb el kuran, czyli sercem koranu. Odmawia się ją w godzinie śmierci lub na pogrzebie. Podczas słów: „Znakiem zmartwychwstania niechaj mu będzie martwa ziemia, którą deszcz ożywia na nowo“, położono trupa w grobie twarzą ku Mekce. Przy słowach zaś: „Zahuczą trąby i patrz, oto powstali z grobów. Oto, co nam wszechmiłosierny obiecał. Jeden tylko dźwięk trąby i patrz, wszyscy już zgromadzeni przed nami“, zaczęto rzucać ziemię na umarłego. Podczas tego odmówił szejk surę do końca. Obok leżały już przygotowane kamienie, z których ułożono nad grobem mogiłę. W końcu odmówił szejk jeszcze surę siedmdziesiątą piątą i zakończył pogrzeb mahometańskiem wyznaniem wiary: „Bóg jest jeden, a Mahomet jego prorokiem“. Kobiety zaczęły chodzić dokoła grobu, a mężczyźni występowali szeregiem jeden po drugim i wbijali noże w ziemię na znak, że śmierć towarzysza broni ma być pomszczoną.
Gdyby Krumir był obecny przy tej osobliwej przysiędze, byłby może nie potrafił zachować dumnej i pewnej siebie postawy. Gdyśmy weszli do namiotu szejka, zastaliśmy go tam na serirze. Sądził z zupełną słusznością, że mu tam najbezpieczniej. Pomimo swego niezbyt miłego położenia nie okazywał nam żadnych względów. Leżał wyciągnięty i obojętny, jak gdyby nie widział nas wcale. Ja i Kruger nie zważaliśmy na to, gdyż wystarczyło nam miejsca na to, żeby przykucnąć na sposób turecki, lecz sir Dawid Percy nie był przyzwyczajony do tej pozycyi, którą na wschodzie nazywają rahat otturm ak[44].
— Zabierz nogi, master łajdaku! — rzekł niestety po angielsku, lecz z ruchem ręki, który Krumir bezwarunkowo musiał zrozumieć.
Mimo to nie ruszył Saadis el Chabir nogą, aby zrobić miejsce Anglikowi.
Well! Skoro nie chcesz, to się posankuj!
Wziąwszy przy tych słowach Krumira za nogi, zrzucił go szybkim ruchem z seriru aż pod wejście do namiotu. W tejże chwili zerwał się napadnięty z ziemi i skoczył ku Anglikowi. Sir Percy, jako zręczny bokser, na przyjęcie napastnika uderzył go tak mocno pięścią w twarz, że ten stracił przytomność, a w następnej chwili wyleciał z namiotu.
Spotkanie przeciwników odbyło się tak szybko, że niepodobna było im przeszkodzić. Percy usiadł na serirze, ja zaś dobyłem noża, by mu dopomóc, gdyż spodziewałem się, że Saadis el Chabir poszuka sobie jakiej broni i wtargnie znów do namiotu. Uderzenie jest dla Beduina największą obelgą, a zmyć ją można tylko krwią.
— Coście zrobili, sir? — zapytałem. — Teraz życie wasze w niebezpieczeństwie!
Anglik wyciągnął spokojnie jeden z pistoletów, odwiódł kurki i odrzekł chłodno:
— Życie moje w niebezpieczeństwie? W takim razie ja wpierw jego trochę zabiję. Nie mogę pozwolić koniokradowi na to, żeby się ze mną brutalnie obchodził.
— Na miłość Boga, nie strzelajcie! On pozostaje teraz pod osłoną całego szczepu i śmierć jego sprowadziłaby na was zemstę krwi.
Pshaw! Czy może sądzicie, że Englishman zna to głupstwo, które się zowie: strachem lub obawą? Ten człowiek obraził mnie wedle zwyczajów mojego kraju, za to ja obraziłem jego wedle zwyczajów jego kraju. Temsamem sprawa między nami załatwiona. Jeśli mu to nie wystarczy, to już będzie jego rzeczą. Yes! Obawy moje co do wtargnięcia Krumira do namiotu nie spełniły się na szczęście. Krüger-bej potrząsnął na to głową, mówiąc:
— Ten ed Dedmaka stracił chyba poczucie własnej godności, inaczej bowiem życieby naraził, byle pomścić tę obelgę, którą można chyba nazwać największą. Czy Anglik by go zastrzelił?
— Boję się o to.
— W takim razie musimy się zastanowić, jakby temu zapobiec. Gdyby ten drab odważył się wejść do namiotu, przytrzymamy go natychmiast, ażeby nie mógł się ruszyć. Potem zawołamy szejka i oddamy mu jeńca, aby w ten sposób uczynić go nieszkodliwym.
Lecz do wykonania tego planu nie przyszło, ponieważ Krumir się nie zjawił. Dopiero, gdy nadszedł szejk, dowiedzieliśmy się, że Saadis skarżył się przed nim na nas i zagroził nam ciężką zemstą. Na czas pobytu we wsi dano mu inny namiot.
Tymczasem upłynęło całe popołudnie, a zdaleka zabrzmiały słowa: „Hai aal el sallah, tak, gotuj się do modlitwy, kiedy słońce zanurza się w morzu piasczystem!“
To nadszedł mogreb, czyli pora modlitwy o zachodzie słońca. Zanurzyliśmy więc ręce w wodzie, wyszliśmy przed namiot, z wyjątkiem lorda, który został w namiocie, i upadliśmy na ziemię. Podczas moich wędrówek pośród muzułmanów nie wykluczałem się nigdy od ich ablucyi i modlitw, a zdaje mi się, że mimo to zostałem nadal dobrym chrześcijaninem.
Po modlitwie dosiadł szejk konia, by postarać się o zabezpieczenie trzód. Przyłączyłem się doń, ponieważ zależało mi na tem, żeby pomówić z nim w cztery oczy o moim służącym, który był właśnie w duarze przy moim koniu.
— Achmedzie es Sallah — zawołałem nań — nie odstąpisz od konia ani na chwilę i przywiążesz go na noc podczas snu do siebie!
— Rozumię cię, sidi — odpowiedział. — Nie tylko przywiążę go do siebie, lecz nadto głowa moja spoczywać będzie na nim, kiedy się do snu ułoży.
— Na co ta ostrożność? — spytał mię szejk, jadąc dalej. — Czyż nie jesteś moim gościem, którego mienie jest w bezpieczeństwie, dopóki znajduje się u mnie?
— Czy oddasz mi mego ogiera, jeśli go jutro rano nie znajdziemy?
— Któżby go mógł uprowadzić?
— Saadis el Chabir.
— Mylisz się, on nas nie okradnie. Zresztą przysięga zatrzyma go u nas przez trzy dni.
— Ty możesz mu ufać, ale ja ani słowa mu nie wierzę. Czy wiesz wogóle, że on sam był w Wadi Milleg?
— Gdyby nawet miał towarzyszy, mimoto nie ośmieliłby się napaść na obóz Alego en Nurabi. Oni mnie znają. Jutro pojedziemy do Wadi Milleg, aby ich poszukać, jeśli się tam znajdują. Czy pojedziesz z nami, effendi?
— Nie.
— Dlaczego? Koń twój wypocznie do tego czasu.
— Wypoczynku ani ja nie potrzebuję, ani mój koń, jakkolwiek teraz jadę na jednym z twoich. Zostanę u ciebie jutro dlatego, że nie chcę, żebyś popełnił wielki błąd.
— O jakim mówisz błędzie?
— Czyż nie uważałeś tego za wielki błąd, że Achmed jeździł ze mną? A teraz sam chcesz, żebym ja był z tobą! O szejku, od kiedyż to w kraju Uelad es Sebira panuje zwyczaj zasmucania gości? Przejechałem Saharę od Dżebel Abiad na zachodzie do Wah el Dakel na wschodzie, od Dżebel Aldeda w kraju Krumirów na północy do straszliwej pustyni Tintuma na południu. Byłem w Mafr[45], w świętym kraju el Arab, potem dalej na wschodzie aż u Kurdów i Persów, byłem w takich krajach i pośród takich ludów, których nazw ty nigdy nawet nie słyszałeś, ale nigdzie nie spotkałem szejka, któryby pozwolił policzkom gościa spłonąć ze wstydu. Ja wiem, że mój kary zwyciężyłby twoją siwkę, zaniechałem jednak zakładu, gdyż mieszkam pod twoim dachem. A ty? Udam się stąd do krajów Kramemssa, Segrelma, Meszeer i Neszaima, pójdę nawet przez wielki szot, by odwiedzić jeszcze raz dzieci Merasigów. Cóż im wszystkim powiem, gdy mię zapytają o szejka Alego en Nurabi z ferkah Uelad es Sebira? Będę musiał im powiedzieć, że obrażasz swoich gości, że nazywasz mnie giaurem, chociaż odmówiłem już dzisiaj z tobą el azr i el mogreb. Zowiesz mnie giaurem, ponieważ modlę się do Iza Ben Marryam. Ale co mówi o Nim twój prorok? Czyż święci i nauczyciele islamu nie uczą sami, że Iza Ben Marryam zejdzie w dzień sądu ostatecznego na meczet Ommajadów w Damaszku, aby sądzić żywych i umarłych? Dlaczegóż tedy nazywasz niewiernym tego, który się modli do Niego? Odpowiedzże mi, szejku Ali en Nurabi!
Wyczytałem mu z twarzy, że słowa moje wprawiły go w wielki kłopot.
— Kto ci powiedział, że nazwałem cię giaurem. — zapytał po chwili milczenia.
— Dlaczego pytasz, skoro wiesz dobrze, że tak zrobiłeś? Patrz, tu na mojej szyi wisi święta księga; jestem hafizem, czyli człowiekiem, umiejącym kuran na pamięć. Przyznaj teraz, czy zasługuję na nazwę giaura?
— Nie. Nie jesteś kafirem, ani giaurem!
— Dlaczegóż więc z powodu mnie gniewasz się na Achmeda es Sallah?
— Nie ze względu na ciebie gniewam się, lecz za to, że opuścił duar, aby pójść do miast.
— Wszak sam go wypędziłeś. On zaś poszedł, żeby zapracować sobie na cenę, której żądasz za Mochallah. A może ty uważasz to za grzech, jeśli ktoś opuści ojczyznę? Czyż sam prorok nie mówi: „Widzisz wędrowca, idącego przez kraje i Allah jest z nim. Widzisz statki prujące wodę, abyście z dostatków Boga dostąpili bogactw i byli mu za to wdzięczni]!“ Czyż więc Achmed, opuszczając duar, działał przeciwko woli pro roka?
— Nie.
— Dlaczegóż tedy gniewasz się na niego?
— Nie gniewam się na niego.
— A czemu odmawiasz mu Mochallah, duszy jego życia? Szejk poczuł, że zapędziłem go w kąt, dlatego odpowiedział z wahaniem:
— Ja jestem szejkiem, a on tylko wojownikiem.
— Niech Allah kieruje twemi myślami! Czyż Achmed ciebie chce mieć za żonę? On pragnie córki twej Mochallah, a ona nie jest szejkiem! Bóg tylko może wywyższać i poniżać. Achmed to człowiek mężny, wierny, prawdomówny, nabożny i rozumny. Nie chcę już dziś o tem więcej mówić! Pomyśl nad tem, o szejku, a uznasz, że jest godzien posiadać kwiat Uelad es Sebira.
Na tem urwała się rozmowa. Objechaliśmy obóz wielkim łukiem i powróciliśmy w porze aszii[46]. Po skromnej wieczerzy rozniecono na środku duaru wspaniałe ognisko, dokoła którego zgromadzili się mężczyźni, aby przy dymie fajek usłyszeć poraź setny starodawne hikkajah[47], lub przysłuchiwać się aghani[48], śpiewanym przy bezpretensyonalnych dźwiękach rababah[49]. W godzinę potem udali się wszyscy na spoczynek.
W namiocie szejka porozkładano koce, które nas miały uchronić przed znanym chłodem nocnym w tych tak gorących za dnia okolicach.
— Spijcie spokojnie i bezpiecznie pod moim dachem — rzekł Ali en Nurabi. — Allah będzie z wami. Leilkum zaaide, życzę wam błogosławionej nocy!
W kilka chwil potem chrapał szejk na wszystkie tony gamy chromatycznej. Krüger-bej poszedł za jego przykładem, Anglik zaś również wkrótce zasnął, co było można poznać po długich, półgłośnych jego oddechach. Ja zabrałem rewolwery i wysunąłem się z namiotu.
W obozie panowała zupełna cisza. Zdala dolatywały głębokie, pośpieszne „ommu, ommu“ hyeny, na które odpowiadał szakal swoim jasnem „i-a-u “, a gdzieś bliżej odzywało się krótkie szczekanie fenneka[50]. Achmeda zastałem na tem samem miejscu, na którem wedle mego zlecenia miał się znajdować. Leżał pomiędzy moim koniem a swoim, owinąwszy sobie dokoła ciała sznur, który łączył oba zwierzęta.
— Hamdullillah, dzięki Bogu, że przybywasz! — powitał mnie. — Czekałem na ciebie, jak noc na rosę.
— Dlaczego? Czy ci tak pilno? Północ jeszcze nie nadeszła.
— Nie, ale Mochallah, korona cór, już nadeszła i czeka tam pod palmami. Przechodziła o minutę przed tobą.
— Minutę? Całą minutę? To okropne! Teraz nie — dziwię się, że czekałeś na mnie jak noc na rosę.
— Sidi, czy mówiłeś już z szejkiem?
— Tak.
— Cóż on na to?
— Nic. Ale o tem możemy później pomówić. Śpiesz się teraz, ażeby „korona cór“ nie pogniewała się na ciebie!
— Effendi, muszę ci przedtem coś powiedzieć.
— Co?
— Gdy nadszedł wieczór, usłyszałem na dole w krzakach szemt i loz[51] śpiewającego bulbula[52], a ponieważ lubię go słuchać, podszedłem bliżej. Stałem z końmi w zaroślach i zobaczyłem umykającego człowieka; nie był to kto inny, jak tylko Saadis el Chabir.
— Czy poznałeś go dobrze?
— Całkiem dokładnie.
— A on ciebie widział?
— Nie.
— Czy zdaje ci się, że uciekł?
— Nie; wszak przysiągł, że pozostanie.
— W takim razie wyjście jego nie jest bynajmniej podejrzanem. W duarze nikt nie chce o nim wiedzieć, nudy więc wypędzają go na pole.
— Panie, ja w to nie wierzę. Ten Krumir jest niebezpieczniejszy od assaleh[53], śmierć przynoszącej.
— Zgadzam się z tobą pod tym względem. Czy wrócił potem do duaru?
— Nie wiem, sidi, gdyż musiałem wrócić tutaj, ażebyś mógł mnie odszukać.
— To idź teraz. Gdybym co zauważył, co mogłoby wam przeszkodzić, wydam cichy głos hedży[54], zbudzonej ze snu.
— Jak długo będziesz miał dla nas cierpliwość, sidi? — Dopóki Mochallah nie otrzyma od ciebie ostatniego pocałunku. Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, ale nie dla mnie, gdyż nie obdarzył mnie ani jedną Mochallah.
— Effendi, ty znajdziesz jeszcze bardzo wiele, gdyż ja rozniosę sławę twoją po wszystkich krajach ziemi. Możesz mi wierzyć!
Poczciwy Arab poszedł do swej „woniejącej“, ja zaś, jego pan i władca, jego sidi i effendi, musiałem zostać przy koniach. O losie, czyż to było słusznem i sprawiedliwem z twej strony? Owinąłem się haikiem i przytuliłem do ciepłego ciała konia mojego i szeptałem mu do ucha sury koranu, a on słuchał ich w spokoju. Przejąłem od jego poprzedniego właściciela ten zwyczaj, który okazał się bardzo pożytecznym, gdyż rączy jak ptak karosz nie uznawał nikogo za swego pana, kto wieczorem nie szeptał mu w ten sposób do ucha. To było także częścią „tajemnicy“ tego konia.
Pod palmami pewnie sur nie szeptano, nie zazdrościłem jednak dzielnemu Achmedowi es Sallah. Nademną rozpięło się sklepienie, głęboko granatowego nieba południowego z błyszczącemi iskrami węża, strzelca, niedźwiadka i wilka. Gwiazdy te tak sam o czarowały, jak owe dwie, w których uroczem świetle tonął teraz mój służący bez lunety i perspektywy.
Czekałem pół godziny, potem całą i znowu pół, a w końcu jeszcze pół... Mochallah, gdzież ten ostatni pocałunek, do którego przyrzekłem zaczekać? Aby się pozbyć urzędu strażnika, chciałem właśnie dać umówiony znak, kiedy na prawo odemnie dał się słyszeć jakiś lekki szmer. Przyłożyłem ucho do ziemi, a mogłem się na nie zdać całkiem, gdyż wyćwiczyło się do statecznie na preryach północno-amerykańskich, i usłyszałem odgłos kroków, zbliżających się od strony palm i zmierzających ku namiotom. Czyżby to była Mochallah? To mi się wydało wątpliwem. Zdjąłem z siebie czemprędzej biały burnus i równie jasną mahrameh[55] tak, że moje ciemno-niebieskie tureckie spodnie i bluzę trudno było odróżnić od otoczenia, położyłem się płasko na ziemi i poczołgałem się sposobem indyańskim tam, skąd doszedł mnie odgłos kroków.
Jakiś mężczyzna przesuwał się ostrożnie pomiędzy namiotami. Ruszyłem za nim, korzystając z każdej osłony i starając się ciągle mieć namiot pomiędzy nim a sobą. Przed namiotem szejka przywiązane były jego ulubione zwierzęta: biała klacz i popielaty biszarin hedżin, a za namiotem dla kobiet leżała atusza[56], oraz kilka sardż[57], którym się ten człowiek przypatrywał. Zobaczyłem przytem twarz jego — był to Krumir Saadis el Chabir.
Wracał tak późno z przechadzki. Dlaczego nie udał się zaraz do przeznaczonego sobie namiotu? Czemu szpiegował tutaj? W jakim celu wykradł się znowu z obozu? Postanowiłem dowiedzieć się o tem i dlatego udałem się za nim, jak mogłem, najostrożniej. On skierował się ku krzakom akacyi i migdałów, o których Achmed przedtem wspominał. Zaledwie zmiarkowałem, że tam dąży, popędziłem w bok, ażeby przed nim się tam dostać. Zatoczyłem łuk dość wielki, ażeby nie mógł mnie poznać i popędziłem wielkimi skokami, choć niedosłyszalnie, ku zaroślom.
Stanąłem tam, wyprzedziwszy go o trzydzieści kroków, i położyłem się na ziemi. On zatrzymał się na skraju zarośli, zaledwie o trzy kroki odemnie, i cicho klasnął w dłonie. Na ten znak usłyszałem szelest, zbliżający się do nas. Cofnąć się już nie mogłem, skoczyć w bok lub naprzód także nie, wpadłem więc w położenie bez wyjścia.
W tem wysunęło się z zarośli kilka osób, a jedna z nich utknęła na mnie. Zerwałem się natychmiast z obydwoma rewolwerami w rękach, aby ich uprzedzić, ale wypróbowane moje szczęście zawiodło mnie tym razem, Beduini natomiast zachowali całą przytomność umysłu. Zanim jeszcze zdołałem wymówić: „kto tu?“, uderzono mnie strasznie w głowę, rewolwery z rąk mi wypadły, a ja runąłem nieprzytomny na ziemię...






  1. Znaczy właściwie: ciotka, a z uprzejmości nazywają tak: żonę.
  2. Beduini.
  3. Wiatr.
  4. Lamparta do polowania.
  5. Sokół do polowania.
  6. Krzywego sztyletu.
  7. Szczygieł.
  8. Gęś.
  9. Mała, czworokątna twierdza.
  10. Masztalerz.
  11. Masztalarze.
  12. Oddział, szczep.
  13. Koran w futerale.
  14. Przyjaciel.
  15. Towarzysz.
  16. „Połyskujący“.
  17. Stolik z płytą miedzianą.
  18. Koszula.
  19. Gorset.
  20. Spodnie.
  21. Słodycze rozmaitego rodzaju.
  22. Czworokątne kawałki pieczeni na patyczkach.
  23. Syrop z winogron.
  24. Europy.
  25. Szlachetna rasa koni.
  26. Dera sukienna.
  27. Jaskółka.
  28. Szczelina w skale; dosłownie: usta kamieni.
  29. Woda zbawienia.
  30. Kropla wspaniałomyślności.
  31. Pan wsi.
  32. Zebranie starszyzny.
  33. „Kraj daktyli“, na południu od wielkich szotów.
  34. Wielkie ogrody pod Tunisem.
  35. Rezydencya beja w Tunisie.
  36. Oba wyrazy znaczą: wolny człowiek.
  37. Biblia.
  38. Dosłownie: ptaki raju (jaskółki).
  39. Kąpiele na wschodnim krańcu Tunisu.
  40. Dom beja.
  41. Obcy, żółtodziób, nieświadom.
  42. Zwanego także el fagr = pierwsza modlitwa o zmroku przed zorzą poranną.
  43. Zwrócenie twarzy w stronę Mekki podczas modlitwy.
  44. Spokój członków.
  45. Arabska nazwa Egiptu.
  46. Modlitwa wieczorna.
  47. Bajki.
  48. Pieśni.
  49. Cytra jednostrunna.
  50. Lisa pustynnego.
  51. Akacye i migdały.
  52. Słowik.
  53. Niebezpieczna żmija pustynna.
  54. Kania, falco rufus L.
  55. Chusta na głowę.
  56. Lektyka kobieca na wielbłądy.
  57. Siodła męskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.