Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Pewnego poniedziałku, 14 marca, Magazyn Nowości otworzył nowe swe składy, wielką wystawę nowości letnich, mającą trwać trzy dni. Na dworze wiał ostry wiatr, ludzie zdziwieni tym powrotem zimy biegli w zapiętych paltotach. — Jednakże z poza zamkniętych drzwi sąsiednich sklepów, przez szyby wielkie wzburzenie widać było; ukazywały się blade twarze kupców, liczących pierwsze powozy, jakie się zjeżdżały przed nowe paradne wejście od ulicy Neuve-Saint-Augustin. Drzwi te głębokie jak kruchta kościelna, ozdobione u góry grupą z symbolicznych figur Przemysłu i Handlu, podających sobie ręce pośród przeróżnych godeł, przysłonięte były ogromną markizą, której świeże złocenia, zdawały się oświecać chodnik, jakby blaskiem słońca. Na prawo i na lewo, ciągnęły się fasady, błyszczące jeszcze oślepiającą białością, skręcały się do ulicy Monsigny i Michodirée, zajmowały całą wyspę oprócz strony od ulicy Dziesiątego Grudnia, gdzie Kredyt Nieruchomy miał rozpocząć budowle. Gdy drobni kupcy wznosili oczy, spostrzegali oni wzdłuż całej linii tych koszarowych budynków, nagromadzenie towarów, przez szyby lustrzane, które od dołu do drugiego piętra, wpuszczały ogrom światła. — Te olbrzymie stosy, ten kolosalny bazar, zasłaniał im niebo i zdawało im się, że przyczynia zimna, od którego drżeli w głębi swoich sklepów.
Od szóstej godziny Mouret był na nogach i wydawał rozkazy. We środku, przed paradnemi drzwiami, szła galerya z końca w koniec i do niej przytykały dwie ciaśniejsze galerye Monsigny i Michodière. Podwórze oszklono i zamieniono na hallę, — żelazne wschody wznosiły się od dołu a mosty również żelazne były poprzerzucane z jednej strony na drugą, na obu piętrach. Inteligentny budowniczy, widocznie rozmiłowany w nowszych czasach, użył kamieni tylko do suteren i narożnych filarów, a cały szkielet zbudował z żelaza i podparł kolumnami, na których spoczęły belki oraz wiązanie dachu; tylko sklepienia podziemne i ściany wewnętrzne były z cegły. Wszędzie oszczędzano miejsca, powietrza i światła. Publiczność krążyła swobodnie pod śmiałemi łukami. Była to katedra nowożytnego handlu, mocna i lekka, zbudowana dla całej rzeszy klientek. — Na dole w centralnej galeryi, niedaleko drzwi, mieściły się krawaty, rękawiczki, jedwabie, galerya Monsigny zajęta była białym towarem i wyrobami ruańskiemi, galerya Michodière drobnym i pończoszniczym towarem, suknem i wełnianemi tkaninami. Na pierwszym piętrze znajdowały się konfekcye, bielizna, szale, koronki, oraz inne nowe oddziały; drugie zaś piętro zachowano na pościel, dywany, materye meblowe, jako towary potrzebujące dużo miejsca i trudne do poruszania. Obecnie było trzydzieści dziewięć oddziałów, personel złożony z tysiąca ośmiuset osób, w której to liczbie było dwieście kobiet. Cała ludność roiła się w tych wysokich metalicznych nawach, odzywających się głośnem echem.
Jedyną namiętnością Moureta było: zwyciężyć kobietę. Chciał on ją widzieć królową w swoim magazynie i dla niej wzniósł tę świątynię, ażeby ją tam trzymać w swej zależności. Było to jego taktyką: upoić ją grzecznościami, frymarczyć jej pożądliwością i wyzyskiwać jej gorączkę. Dlatego dzień i noc myślał nad wynalezieniem nowych ponęt. Ażeby wątłym osobom oszczędzić trudu wschodzenia na drugie piętro, urządził dwie windy wybite aksamitem. Potem otworzył bufet, gdzie podawano darmo soki i biszkopty, również czytelnię, monumentalną galeryę, przystrojoną nader zbytkownie, gdzie się odważył nawet na wystawę obrazów. Lecz najgłębszym pomysłem jego było zwabianie matek, wolnych od światowych pretensyj, za pomocą ich dzieci; korzystał z każdej siły, spekulował wszystkiemi uczuciami. Zaprowadził oddział ubiorków dla chłopców i dziewczątek; zachęcał przechodzące mateczki, ofiarująo malcom obrazki i baloniki z cienkiej kauczukowej skórki, noszących na sobie wielkiemi literami wypisany adres magazynu. Owe cacka uwiązane na długiej nitce, bujały w powietrzu, unosząc po ulicy żywą reklamę.
Największą jego potęgą były wszelkiego rodzaju publikacye. Wydawał rocznie trzykroć sto tysięcy franków na katalogi, ogłoszenia i afisze. Przed sprzedażą letnich nowości, rozrzucił pomiędzy publicznością dwakroć sto tysięcy katalogów, z których pięćdziesiąt tysięcy wyszło za granicę, tłómaczonych na wszystkie języki. Obecnie kazał je illustrować sztychami i przyklejać na stronicach próbki towarów. Jego wystawy zalewały niejako elegancki świat. Magazyn Nowości rzucał się wszystkim w oczy, zalegał dzienniki, mury domów i zasłony teatralne. Miał on przekonanie, że kobieta jest bezsilną wobec reklamy i że rozgłos magnetycznie ją przyciąga. Zresztą zastawiał na nią jeszcze zręczniejsze sidła, analizując ją, jakby wielki moralista. Otóż zbadał, że kobieta oprzeć się nie może taniości; kupuje bez potrzeby, gdy się jej zdaje, że zrobi korzystny interes. Na tej zasadzie osnuł swój system obniżania cen; coraz taniej oddawał przedmioty niesprzedane, woląc je zbyć ze stratą, byleby ciągle odnawiać towary. Potem jeszcze głębiej sięgnął do serca kobiety; oto wymyślił „zwroty”, arcydzieło obłudy jezuickiej. „Racz pani to wziąść, oddasz nam ten przedmiot, gdy ci się przestanie podobać”. Wahająca się jeszcze kobieta, znajdowała ostatnie usprawiedliwienie, w możności cofnięcia się, brała więc w zgodzie z sumieniem. Zwroty i obniżanie cen, weszły zatem w klasyczną działalność nowego handlu.
Lecz prawdziwym, niezrównanym mistrzem, okazywał się Mouret w wewnętrznem urządzaniu magazynów. Postanowił, jako prawo, żeby żaden kącik nie pozostawał pustym. Wszędzie chciał hałasu, tłoku, życia, dowodząc że życie przyciąga ku sobie, płodne jest i stwarza ruch. W rozmaity sposób stosował to prawo. Nasamprzód chciał, żeby była ciżba przy wejściu, aby z ulicy sądzono, że tam panuje zgiełk. Osiągnął ten cel mieszcząc przy drzwiach pudła i kosze z najtańszem towarem. W ten sposób ludek gromadził się bowiem i zagradzał próg, zkąd domyślano się, że magazyn trzeszczy od tłumu, chociaż czasami był w połowie pusty. Posiadał też sztukę ukrywania w galeryach oddziałów próżnujących, naprzykład szali w lecie, a płócienek w zimie; otaczał je oddziałami czynnemi i zatapiał w zamęcie. On sam wymyślił urządzenie na drugiem piętrze sal dywanów i mebli, mniej odwiedzanych przez klientki, gdyż obecność ich na dole, wytwarzałyby puste i zimne place. Gdyby mógł, pewnoby przeprowadził ulicę przez swój magazyn.
Właśnie znajdował się w tym czasie pod wpływem natchnienia. W sobotę wieczór, kiedy ostatnim rzutem oka obejmował przygotowania do wielkiej sprzedaży, która go od miesiąca zajmowała, przyszło mu naraz do głowy, że jego klasyfikacya oddziałów jest niedorzeczna, chociaż ściśle loiczna, tkaniny były bowiem po jednej stronie a konfekcye po drugiej, w tak rozumnym porządku, żeby się klientki oryentowały same, mając wszystko pod ręką. Marzył on o tym porządku niegdyś, w ciasnym sklepie pani Hédouin, a teraz uczuł się zachwianym, w dzień kiedy go urzeczywistnił. Nagle zawołał, że trzeba to wszystko przerobić: było jeszcze czterdzieści ośm godzin czasu, a szło o przeniesienie części magazynów. Służba sklepowa wśród zgiełku i zamętu, musiała spędzić dwie nocy i całą niedzielę, na ciągłych przeróbkach. Nawet w poniedziałek, na godzinę przed otwarciem magazynu, towary nie były jeszcze na właściwych miejscach.
— Pryncypał musiał zwaryować, nikt go nie rozumie, — mówili wszyscy w tym popłochu.
— Dalej! prędko! — wołał Mouret, ze spokojną wiarą w swój geniusz. Są tu jeszcze ubrania, które trzeba zanieść na górę... A Japonia czy już urządzona w centralnej sieni? Jeszcze jeden wysiłek, moje dzieci, za chwilę zobaczycie jaka to będzie sprzedaż!
Bourdoncle również tam się znajdował od świtu, nic nie rozumiejąc także, niespokojnym wzrokiem śledził pryncypała. Nieśmiał zadawać mu pytań, wiedząc jak je przyjmuje w chwilach kryzysowych; jednakże odważył się rzec ostrożnie.
— Czy to było konieczne cały porządek odwracać, w przeddzień naszej wystawy?
W pierwszej chwili Mouret wzruszył tylko ramionami, nieodpowiadając; gdy zaś tamten nastawał, wybuchnął:
— Żeby się wszystkie klientki tłoczyły w jednem miejscu, prawda? To świetny pomysł geometryczny przyszedł mi do głowy. Nigdybym sobie tego nie darował. Publiczność byłaby zanadto skupiona. Kobieta weszłaby, zmierzyłaby wprost gdzie jej potrzeba, przeszłaby od spódnic do sukni, od sukni do płaszczyka i wyszłaby, nie błąkając się ani chwili. Żadnaby nie widziała naszych magazynów.
— Ale teraz kiedyś wszystko zburzył i rozrzucił po czterech rogach, subiekci nogi stracą, przeprowadzając klientki z oddziału do oddziału! — zauważył Bourdoncle.
Mouret znowu zrobił gest lekceważący.
— Cóż to szkodzi... młodzi są, urosną więksi. Tem lepiej, że się będą przechadzać, bo powiększą tłok. Niech się tylko duszą ludzie, a wszystko dobrze pójdzie.
Śmiał się i raczył półgłosem tłomaczyć się ze swych pomysłów:
— Słuchaj Bourdoncle, jakie będą rezultaty... po pierwsze, klientki rozpierzchną się wszędzie będzie ich pewna ilość; powtóre, trzeba je będzie przeprowadzać z jednego końca magazynu na drugi, jeżeli naprzykład będą chciały kupić podszewkę, nabywszy wpierwej materyał na suknię; te podróże po wszystkich kątach, w trójnasób powiększą w ich oczach obszar domu; po trzecie: zmuszone będą przechodzić przez oddziały, do którychby inaczej nie zaszły: pokusa je tam zwabi i ulegną jej: po czwarte...
Bourdoncle śmiał się z nim razem; w tem, zachwycony Muret przerwał z nim rozmowę, aby krzyknąć:
— Doskonale! moi przyjaciele! A teraz do mioteł i wszystko będzie skończone.
Odwróciwszy się, spostrzegł Dyonizę. Znaleźli się oni z Bourdonclem przed oddziałem konfekcyj, który podzielono na dwoje: suknie i kostiumy przeniósł na drugie piętro, w przeciwnym końcu magazynów. Dyoniza, która pierwszy raz zeszła na dół, zrobiła wielkie oczy, nie rozpoznając się, z powodu nowego urządzenia.
— Cóż to? — szepnęła — przenosiny?
To zdziwienie sprawiło widoczną przyjemność Mouretowi, rozmiłowanemu w teatralnych efektach. W pierwszych dniach lutego, Dyoniza wróciła do Magazynu Nowości i doznała miłego zadziwienia, gdyż wszyscy dla niej byli grzeczni, prawie czołobitni. Zwłaszcza też pani Aurelia, okazywała się uprzejmą; Małgorzata i Klara, zdawały się zrezygnowane; nawet ojciec Jouve, spuszczał głowę ze wstydem, jakby chcąc zatrzeć przykre wspomnienie z przeszłości. Dość było, aby Mouret powiedział jedno słowo, wszyscy szeptali, śledząc ją oczami. Wśród tego ogólnego ugrzecznienia, drażnił ją tylko trochę szczególny jakiś smutek Deloche’a i niezrozumiałe dla niej uśmiechy Pauliny.
Mouret wciąż patrzył na nią z miną uradowaną.
— Czego pani szuka? — zapytał nakoniec.
Dyoniza nie spostrzegła go odrazu: zarumieniła się więc z lekka. Od czasu jej powrotu, dawał dowody dobroci, które ją bardzo wzruszały. Niewiedziała dla czego Paulina opowiada jej tak szczegółowo miłostki pryncypała z Klarą: gdzie się widują i wiele jej płaci; często wracała ona do tego przedmiotu, dodając jeszcze wiadomość, że ma drugą kochankę, tę panią Desforges, znaną dobrze w całym magazynie. Takie historye wzburzały Dyonizę; znów czuła się wobec niego zalęknioną i doznawała przykrego uczucia, walcząc między wdzięcznością a gniewem.
— Jaki tu zamęt, — wymówiła z cicha.
Wówczas Mouret, zbliżywszy się powiedział zniżonym głosem:
— Dziś wieczór po zamknięciu Magazynu, proszę przyjść do mego gabinetu. Mam z panią o czemś pomówić.
Zmieszana, skinęła głową, nie mówiąc ani słowa i weszła do oddziału, gdzie się schodziły inne sklepowe. Lecz Bourdoncle usłyszał co rzekł Mouret i spoglądał nań z uśmiechem. Nawet odważył się powiedzieć mu, skoro zostali sami:
— Jeszcze ona! Strzeż się, może się to czemś seryo skończyć!
Mouret bronił się żywo, naciskając swoje wzburzenie lekkomyślnością.
— Bądź spokojny to żart tylko. Nie urodziła się jeszcze kobieta, któraby mogła mnie usidlić, mój drogi!
Ponieważ otwierano już magazyn, zerwał się, żeby po raz ostatni obejrzeć różne sale.
Bourdoncle kręcił głową; ta łagodna i skromna Dyoniza, zaczynała go niepokoić. Pierwszym razem zwyciężył, wydalając ją, ale się znów zjawiła i czuł, że się staje tak silną, że ją traktował jako niebezpiecznego przeciwnika i w milczeniu wyczekiwał pomyślnej chwili, jeżeli miała jeszcze kiedy nastąpić.
Mouret, którego dogonił, krzyczał na dole w halli Saint Augustin, naprzeciw paradnych drzwi:
— Czy sobie żartują ze mnie! kazałem zrobić szlak z niebieskich parasolek! Zrujnujcie mi to wszystko... natychmiast.
Nie chciał nic słuchać i gromada chłopców musiała przerobić wystawę parasolek. Widząc nadchodzące klientki, kazał na chwilę drzwi zamknąć i powtarzał, że wołałby nie otworzyć ich wcale, niż żeby były niebieskie parasolki w środku wystawy. To zabijało jego pomysł. Słynni wystawcy: Hutin, Mignot i jeszcze inni, przyszli aby się przypatrzyć; lecz udawali, że nie rozumieją, będąc z innej szkoły.
Nakoniec otwarto podwoje i fala wpłynęła. Od pierwszej chwili, zanim się magazyn zapełnił, w przedsionku nastała taka ciżba, że trzeba było użyć policyi, ażeby przywróciła wolny ruch na chodnikach. Mouret nie omylił się w rachubie: wszystkie gosposie, całe gromady mieszczek i kobiet czepkowych, rzuciły się na tanie towary wystawione aż na ulicę. Ręce w powietrzu nieustannie macały wiszące u wejścia perkaliki po siedem sous, szaraczkowe wełnianki i bawełnianki po dziewięć sous, a szczególnie orlean po trzydzieści osiem centymów, który rabował ubogie sakiewki. Szturchano się plecami, gorączkowo popychano się przy kratkach i koszach, gdzie leżały koronki po dziesięć centymów, wstążki po pięć sous, podwiązki po trzy sous i rękawiczki z fil d’Ecosse. Spódniczki, kołnierzyki, krawatki, skarpetki i pończochy bawełniane, przewracały się, znikały, jakby pożarte przez tłum żarłoczny. Pomimo chłodnej pory, subiekci sprzedający na zewnątrz nie mogli podołać. Kobieta w poważnym stanie, straszliwie krzyczała; dwie dziewczynki tylko co nie zostały uduszone.
Przez cały ranek tłok się zwiększał. Około godziny pierwszej, uformowały się szeregi wyczekujące u wejścia, ulica była zagrodzona jak w czasie zamieszek.
Pani de Boves z córką Bianką, stały na chodniku po drugiej stronie ulicy, wahając się; po chwili nadeszła tam pani Marty z Walentyną.
— Co ludzi! — powtórzyła pani de Boves, — tam się chyba zabijają wewnątrz... Nie miałam przyjść, bom leżała w łóżku, ale wstałam, żeby użyć powietrza.
— Ja tak samo, — odrzekła pani Marty. Obiecałam mężowi, że pójdę odwiedzić jego siostrę w Montmartre, tymczasem, przechodząc przypomniałam sobie, że mi potrzeba sznurowadła. Wszystko jedno czy tu je kupię, czy gdzieindziej, nieprawda? Z pewnością nie wydam ani jednego sous. Zresztą niczego nie potrzebuję.
Jednakże nie spuszczały drzwi z oczu; były jakby porwane i niesione wirem tłumu.
— Nie, nie, nie wejdę, boję się; — szeptała pani de Boves — Bianko, odejdźmy ztąd, zmiażdżą nas.
Lecz głos jej słabł, powoli ogarniała ją chęć wejścia tam, gdzie inni dążą i obawa jej topniała w nieprzepartym uroku tłoczenia się. Pani Marty również dała się pociągnąć, ciągle powtarzając:
— Trzymaj się mojej sukni, Walentyno. Jak żyję, nie widziałam nic podobnego! Jest się unoszoną w powietrze. Co się to dziać musi wewnątrz!
Damy te porwane przez prąd, nie mogły się już cofnąć. Jak rzeka przyciąga do siebie strumienie płynące w dolinie, tak się zdawało, że fale klientek, płynące do westibulu, wabią do siebie przechodniów, przyciągając ludność, z czterech stron Paryża. Zwolna posuwały się naprzód tak ściśnięte, że tchu im brakowało i podtrzymywane parciem ramion i brzuchów, których ciepło czuć im się dawało; zadowolone, że się tam znajdują, rade były z tego utrudnionego przystępu, który jeszcze podniecał ich ciekawość.
Była to mieszanina dam strojnych w jedwabie, mieszczek w skromnych sukienkach i dziewcząt z gołemi głowami, a wszystkie były porwane tą samą namiętnością. Niewielka liczba mężczyzn ginęła pomiędzy damami, rzucając niespokojne wejrzenia. Mamka, w największej ciżbie, wysoko podnosiła do góry dziecko, śmiejące się radośnie. Jedna tylko chuda kobiecina, gniewała się, wymyślając od brzydkich słów sąsiadce, że ją przygniata.
— Zdaje mi się, że chyba tu pozostanie moja spódnica, rzekła pani de Boves.
Pani Marty, milcząca, z twarzą zarumienioną jeszcze od ostrego powietrza, podnosiła się na palcach, żeby pierwej od innych ponad głowami coś ujrzeć i zmierzyć głąb magazynów. Źrenice szarych jej oczu były wązkie jak u kotki przybywającej z pełni światła. Zdawało się, że nic nie rozróżnia. Miała ona spokojną cerę i oczy bez wyrazu, osoby budzącej się ze snu.
— Ach, nakoniec! — odezwała się wzdychając.
Damy nasze wyswobodziły się z tłumu. Znalazłszy się w halli Saint Augustin, z wielkiem zadziwieniem ujrzały, że jest prawie pustą; lecz opanowało je błogie uczucie: zdawało im się, że są wśród wiosny, po przejściu z ulicznej zimy. Kiedy nazewnątrz szumiał jeszcze wiatr lodowaty, padał deszcz z gradem, w galeryach Magazynu, miłe ciepło pięknej pory roku, wydzielało się z lekkich materyj i z blasku ich delikatnych odcieni, z parasolek i sukien letnich, przypominających sielskie przyjemności.
— Patrzcie! — wykrzyknęła pani de Boves, stając jak wryta, z oczami do góry wzniesionemi.
Była to wystawa parasolek. Wszystkie roztwarte, wydęte jak puklerze, okrywały całą hallę, od oszklonego sufitu, aż do boazeryi z lakierowanego dębu. Dokoła arkad górnych piętr, tworzyły festony; wzdłuż cienkich kolumn spływały wieńcami; na balustradzie galeryi, aż do poręczy wschodów, ciągnęły się w ścieśnionych szeregach; wszędzie zaś ułożone symetrycznie, pstrzyły ściany barwą czerwoną, zieloną i żółtą, przypominając wielkie weneckie latarnie, zapalone z powodu wyjątkowej uroczystości. Po kątach były z nich ozdoby skomplikowane: gwiazdy ułożone z parasolek po trzydzieści dziewięć sous, których barwy bladoniebieskie, białe, crémе, bladoróżowe, naśladowały niejako słabe światło, lampek nocnych; w górze zaś ogromne japońskie parasole, na których żórawie złotego koloru, latały pod purpurowem niebem, pałały jak odblaski pożaru.
Pani Marty szukała frazesu dla wyrażenia swego zachwytu, lecz zdobyła się tylko na wykrzyk:
— To czarodziejski widok!
Potem chcąc się zoryentować, rzekła:
— Sznurowadła są w oddziale drobnych towarów... kupię sznurowadło i ucieknę.
— Będę pani towarzyszyła — powiedziała pani de Boves. — Prawda, Bianko, przejdziemy się tylko przez sale.
Lecz zaraz u wejścia te panie nie wiedziały gdzie się zwrócić, udały się na lewo, lecz ponieważ przeniesiono drobny towar, trafiły do garnirunków, potem do strojów. Pod galeryami było bardzo gorąco, panował tam upał oranżeryjny, wilgotny i duszny, przepełniony mdłym zapachem tkanin, który głuszył kroki, krążącej publiczności. Powróciły potem do drzwi, gdzie się już utworzył prąd wychodzących: nieskończona defilada kobiet i dzieci, pod obłokami z czerwonych baloników, których przygotowano czterdzieści tysięcy i oddzielną służbę wyznaczono do ich rozdawania. Wychodzące klientki, napełniły powietrze, jakby tysiącem baniek mydlanych, uwiązanych na końcach niewidzialnych nitek, w których odbijał się pożar parasolek. Magazyn cały wydawał się być uiluminowany.
— To osobny świat — zawyrokowała pani de Boves — człowiek tu błąka się, nie wiedząc gdzie się znajduje.
Jednakże panie te nie mogły pozostawać przy drzwiach, gdzie je ciągle popychano, wśród dwóch prądów: przychodzących i wychodzących osób. Szczęściem inspektor Jouve, zjawił się na pomoc. Stał on w przedsionku poważny i czujny, przyglądając się każdej kobiecie, co wchodziła. Mając powierzoną sobie wewnętrzną policyę, węszył złodziejki i najbardziej wpatrywał się w kobiety ciężarne, których gorączkowe oczy go niepokoiły.
— Panie chcą dojść do drobiazgów? Proszę zwrócić się na lewo... po za wyroby pończosznicze.
Pani de Boves podziękowała; a pani Marty obróciła się i nie znalazłszy córki obok siebie, przelękła się bardzo, lecz po chwili spostrzegła ją daleko, na końcu halli Saint Augustin, wpatrzoną na w stół propozycyj, na którym leżały stosy damskich krawatek po dziewiętnaście sous. Mouret wprowadził propozycyę towarów z wymienianiem ceny. W ten sposób zachęcano klientkę i rabowano ją; używał on bowiem wszelkich reklam, śmiejąc się z dyskrecyi swoich współbraci, utrzymujących, że towar powinien sam za siebie mówić.
— Patrz mamo na te krawatki z haftowanym ptaszkiem — szepnęła Walentyna.
Subiekt wychwalał towar, przysięgał, że jest z czystego jedwabiu, że fabrykant zbankrutował, że się już nigdy nie zdarzy podobna okazya do kupna.
— Dziewiętnaście sous, czy podobna! — rzekła pani Marty, zachęcona również jak córka. — Śmiało mogę wziąść dwie, przecież to nas nie zrujnuje.
Pani de Boves patrzyła na to wzgardliwie. Nienawidziła ona propozycyj i uciekała od zapraszającego subiekta. Pani Marty zaś, nie pojmowała jej nerwowego wstrętu, mając inną naturę. Była ona z liczby tych szczęśliwych kobiet, które lubią być zmuszane i rozkoszują się sposobnością, że wszystkiego mogą się dotknąć i czas na czczej gadaninie tracić.
— Teraz idźmy prędzej po sznurowadło... Niechcę już nic więcej widzieć.
Jednakże przechodząc przez salę fularów i rękawiczek, uległa znów pokusie. Pod rozpierzchłem światłem były tam wystawione towary w jaskrawych i wesołych kolorach, sprawiające prześliczny efekt. Kontuary ustawione symetrycznie, wyglądały jak grzędy kwiatowe, robiąc z halli parter francuzki, uśmiechający się gamą pięknych kwiatów. Na gołych stołach, w otwartych pudłach, wyjętych ze zbyt pełnych przegródek, widać było cały zbiór fularów: mocno czerwone jak geranium, mleczno białe jak petunje, złocisto żółte jak chryzanty, niebieskie jak werbena; a wyżej na drucianych prętach, układały się w wieńce; chusteczki niedbale zarzucone, rozwinięte wstążki, cały jaskrawy sznur, który się przeciągał, piął się po kolumnach i odbijał w lustrach. Lecz co najwięcej podbudzało tłumy, były to rękawiczki: szalet szwajcarski złożony z samych rękawiczek; arcydzieło Mignota, które zabrało mu dwa dni czasu. Naprzód czarne rękawiczki, tworzyły parter, potem szły paliowe, rezeda, sang de boeuf, rozłożone dekoracyjnie, okalając okna, oznaczające balkony, zastępując dachówki.
— Czego pani sobie życzy? — spytał Mignot, widząc że pani Marty jak wrytą stała przed szaletem, — oto są szwedzkie rękawiczki po franku sześćdziesiąt pięć centimów, najpierwszy gatunek.
Był on zawziętym w swoich propozycyach, przywoływał przechodzące damy, uprzykrzał im się grzecznością. Gdy pani Marty odpowiedziała przeczącym ruchem głowy, ciągnął dalej:
— Rękawiczki tyrolskie po franku dwadzieścia pięć centimów; rękawiczki z Turynu dla dzieci; rękawiczki haftowane wszystkiemi kolorami.
— Nie, dziękuję panu; nie potrzebuję niczego — odrzekła.
Czując, że głos jej mięknie, zaatakował silniej; podawał jej pod oczy rękawiczki haftowane; wówczas uległa nakoniec i kupiła jedną parę, lecz zaczerwieniła się, spostrzegłszy panią de Boves patrzącą z uśmiechem.
— Jakie ze mnie dziecko! Jeżeli nie pośpieszę teraz po sznurowadło i nie ucieknę... jestem zgubioną...
Na nieszczęście przy drobiazgach taki był tłok, że się nie mogła dostać do nikogo. Obie z córką czekały już z dziesięć minut, zaczęły się niecierpliwić, lecz w tej chwili weszła pani de Bourdelais, z trojgiem dzieci. Ze spokojną miną pięknej i praktycznej kobiety, zaczęła się ona tłómaczyć, że chce dziatwie pokazać wystawę. Magdalena miała lat dziesięć, Edmund osiem, a Lucyan cztery; śmiała się dziatwa radośnie, była to zabawa niekosztowna, którą im oddawna obiecywano.
— Oryginalne są te parasolki, muszę kupić czerwoną — odezwała się nagle pani Marty, drepcąca z niecierpliwości, że nie kupuje i że tak długo stoi, nic nie robiąc.
Wybrała parasolkę za czternaście franków pięćdziesiąt centimów; — pani Bourdelais śledząca jej kupno wzrokiem nagany, powiedziała przyjaźnie:
— Niepotrzebnie pani się pośpieszyłaś; za dwa tygodnie dostałabyś ją za dwanaście franków... O! mnie z pewnością nie skuszą!
Rozwinęła przed nią teoryę dobrej gospodyni:
— Ponieważ magazyn obniża ceny — rzekł — więc najlepiej czekać. Co do mnie, nie chcę być wyzyskiwaną; wolę sama korzystać z ich okazyj. Lubię nawet żartować sobie w ten sposób, że im nigdy nie dam zarobić ani grosza.
— Obiecałam dzieciom pokazać obrazki w salonie na górze, chodź pani więc ze mną, przecież masz czas wolny.
Sznurowadło poszło w zapomnienie: przystała odrazu. Lecz pani de Boves, niechciała im towarzyszyć, zamierzając obejść parter. Zresztą te panie miały nadzieję spotkać się z sobą raz jeszcze na górze. Pani Bourdelais, szukając wschodów, spostrzegła windę, pchnęła więc w tę stronę dzieci, żeby im sprawić i tę rozrywkę. Pani Marty z Walentyną również weszły do ciasnej klatki, gdzie im było bardzo nieprzestrono, ale lustra, aksamitne ławeczki, drzwiczki cyzelowane z miedzi, zajmowały je do takiego stopnia, że przybyły na pierwsze piętro, nie czując łagodnego poruszania się maszyny. Tam oczekiwała je inna uczta: poczynając od pierwszej galeryi. Przechodząc koło bufetu, pani Bourdelais nie omieszkała napoić dziatek wodą z sokiem. Była to kwadratowa sala z szerokim kontuarem, po dwóch końcach którego fontanny wyrzucały w górę cienki strumień srebrzystej wody; — z tyłu na stolikach stały butelki. Trzech posługaczy bezustanku obcierało i napełniało szklanki. Spragniona klientela szeregiem przechodziła koło baryery obitej aksamitem, aby tam się dostać; zupełnie jak przy drzwiach teatru. Tłum dusił się; niektóre osoby raczyły się bez skrupułów temi bezpłatnemi łakociami, aż do niestrawności.
— Gdzież się one podziały? — zawołała pan: Bourdelais gdy się wyswobodziła ze ścisku i obtarła dzieciom spocone twarzyczki.
Ale spostrzegła pani Marty wraz z córką Walentyną daleko w głębi drugiej galeryi; obie zatopione w stosach spódnic, wciąż kupowały. Skończyło się na tem, że zginęły; porwane gorączką wydawania pieniędzy.
Kiedy nakoniec pani de Bourdelais weszła do sali czytelni i korespondencyi, posadziwszy dzieci przy wielkim stole, poszła dla nich do szafy po album z fotografiami. Sklepienie podłużnej sali było złożone po dwu stronach monumentalnego komina, obrazy miernej wartości w pysznych ramach złoconych okrywały ściany. Pomiędzy kolumnami, przed każdą arkadą wiodącą do magazynów, stały wysokie rośliny w wazonach z majoliki. Milcząca publiczność okalała stół, na którym znajdowały się przeglądy, dzienniki, kałamarze i przybory do pisania. Kobiety zrzuciwszy rękawiczki pisały listy na papierze z firmą magazynu, którą przekreślały jednym pociągiem pióra, kilku mężczyzn rozłożonych na fotelach czytało dzienniki. Było także wiele osób pozostających bezczynnie: mężowie wyczekujący na żony zabłąkane pomiędzy oddziałami, młode kobiety dyskretnie wypatrujące przybycia kochanka; starzy rodzice, których pozostawiono jak płaszcze w kontramarkarni, żeby odchodząc zabrać ich z sobą. Cała ta publiczność rozsiadłszy się wygodnie, spoglądała przez otwarte arkady w głąb galeryj i hall, zkąd dochodziły dalekie głosy, mieszając się ze skrzypieniem piór i szelestem gazet.
— Aa, to pani! — zawołała pani Bourdelais — nie poznałam...
Tuż obok dzieci jakaś dama kryła twarz w stronicach jednego z przeglądów: — była to pani Guibal, widocznie wcale nierada ze spotkania. Opamiętawszy się prędko, zaczęła opowiadać, że weszła na chwilkę, by wypocząć od tłoku. Gdy pani Bourdelais zapytała się, czy robi sprawunki, odpowiedziała ze swą omdlewającą miną, kryjąc pod powiekami ostrość egoistycznego wejrzenia:
— O! nie... owszem, przychodzę zwrócić spódnicę i portierę, z których nie jestem zadowoloną, tylko z powodu tłumu, muszę czekać, ażeby znaleźć przystęp do kontuaru.
Zaczęła chwalić system zwrotów, jako bardzo dogodny.
— Pierwej — rzekła — nigdy nie kupowałam; a teraz ulegam czasami pokusie. Co prawda na pięć wziętych przedmiotów oddaję cztery, znaną jestem we wszystkich salach z powodu tych ciągłych zmian, zdaleka już mię czują bom zawsze niezadowolona. Odnoszę każdy sprawunek, przetrzymawszy go dni kilka.
Rozmawiając, nie spuszczała z oka drzwi od sali i odetchnęła swobodniej, gdy pani Bourdelais zwróciła się do dzieci, aby im objaśniać fotografie. Prawie w tejże chwili weszli pan de Boves i Valagnoc. Hrabia, który udawał, że chce pokazać towarzyszowi nowe magazyny, zamienił z nią znaczące spojrzenie; poczem pogrążyła się znowu w czytaniu, jak gdyby ich niewidziała.
— To ty, Pawle! — odezwał się ktoś niespodzianie po za plecami tych panów.
Był to Mouret, robiący przegląd magazynów, przywitawszy się, zapytał natychmiast:
— Czy pani de Boves zaszczyciła nas swem przybyciem?
— Nie — odpowiedział hrabia — i mocno tego żałuję. Jest niezdrowa, ale nic ważnego...
Nagle, udał jakby tylko co spostrzegł panią Guibal; zbliżył się więc do niej, zdjąwszy kapelusz; tamci zaś dwaj, ukłonili jej się zdaleka. — Ona również udała zdziwienie. Paweł uśmiechał się ukradkiem; zrozumiał on nakoniec i opowiedział po cichu Mouretowi, w jaki sposób hrabia, którego spotkał na ulicy Richelieu, starał mu się wymknąć i skończył na tem, że go zabrał do Magazynu Nowości pod pozorem, że koniecznie trzeba go obejrzeć. Od roku ta pani wyciągała i od niego ile tylko mogła najwięcej pieniędzy i przyjemności. Nigdy nie porozumiewała się z nim na piśmie, lecz naznaczała schadzki w publicznych miejscach: w kościołach, muzeach i sklepach.
— Zdaje mi się, że każda schadzka odbywa się w innym hotelu — szepnął Paweł. — W czasie ostatniego objazdu inspekcyjnego, pisywał do żony co trzeci dzień: z Blois, z Libourne, z Tarbes, a przysiągłbym, żem go widział wchodzącego do pewnego zakładu prywatnego w Batignolles. Patrz! czy nie jest piękny, stojąc tak przed nią, z całą powagą wysokiego urzędnika! Stara Francya, mój przyjacielu, stara Francya!
— A oóż twój ślub, zawsze trwasz w zamiarach?
Nie spuszczając z oka hrabiego, odpowiedział Paweł, że ciągle czekają śmierci ciotki. Potem z tryumfującą miną szepnął:
— Widziałeś? Nachylił się, żeby jej wsunąć w rękę adres, który przyjęła z niewinną miną... okropna to kobieta, z tą delikatną rudą główką i chłodnem napozór usposobieniem! Nie ma co mówić, piękne rzeczy dzieją się u ciebie!
— Te damy nie są tu u mnie, lecz u siebie — odrzekł Mouret. — Potem zaczął żartować. — Miłość ma podobieństwo jaskółek, przynosi domowi szczęście. Znam te dziewczęta snujące się tu po salach i damy spotykające przypadkiem przyjaciela, ale chociaż nic nie kupują, zawsze powiększają liczbę klienteli i ożywiają magazyn. Rozmawiając pociągnął z sobą przyjaciela, postawił go na progu salonu, naprzeciw wielkiej centralnej galeryi, której szereg hall, widać było pod ich stopami. Po za nimi w salonie, panowała ciągle taż sama cisza, przerywana tylko nerwowem skrzypieniem piór i szelestem dzienników. Jakiś stary jegomość usnął nad „Monitorem”; pan de Boves przypatrywał się obrazom, z wyraźną chęcią zgubienia przyszłego zięcia wśród tłumu. — Tylko pani Bourdelais pośród tego spokoju, zabawiała dzieci bardzo głośno, jakby zwycięzca w zawojowanym kraju.
— Jak widzisz, są u siebie; — powiedział Mouret, wskazując szerokim gestem na tłum kobiet, od którego trzeszczały sale.
Właśnie w tym czasie pani Desforges, która omal co nie zostawiła płaszczyka w tłoku, wcisnęła się nakoniec i przechodziła przez pierwszą halę. Potem wstąpiwszy do wielkiej galeryi, podniosła w górę oczy; była to jakby nawa dworca kolei żelaznej, otoczona balustradą dwóch piętr, przerżnięta przez wschody i wiszące mosty. Żelazne wschody w dwa zagięcia zakreślały śmiałe łuki; żelazne mosty zawieszone w powietrzu, ciągnęły się w równej linii bardzo wysoko. Wszystkie te żelazne konstrukcye, przy białym blasku oszklenia, przedstawiały lekką strukturę, koronkę skomplikowaną, przez którą przeciskało się światło. Było to nowożytne urzeczywistnienie tworu wyobraźni, wieży Babel o piętrach bez liku, z rozległemi salami, z otwartym widokiem na inne piętra i inne sale. Zresztą wszędzie panowało żelazo; młody budowniczy posiadał tyle uczciwości i odwagi, że go nigdzie nie zamalował, naśladując kamień lub drzewo. Na dole, aby nie robić ujmy towarom, dekoracye były skromne, po większej części szarej barwy; potem w miarę jak się wznosiły w górę, wiązania metalowe i kapitele kolumn stawały się ozdobniejszemi, zagięcia tworzyły kwiaty, podpory ganków i belek okryte były rzeźbą. Na górze wreszcie, błyszczały malowania, barwy zielone i czerwone jaśniały wśród bogatych złoceń, aż do przejrzystego dachu, którego oszklenie było emaliowane i pokryte złoconem rytowaniem. Pod krytemi galeryami, zewnętrzne cegły sklepień były również emaliowane w jaskrawe kolory. Mozaika i fajans składały się na rozweselenie fryzów, a świeże odcienia kolorów, rozjaśniały surowy ton całości. Wschody z poręczami z ponsowego aksamitu ozdobione były kratą żelazną wyrzynaną i polerowaną, błyszczącą jak stal zbroi.
Pani Desforges znała już te nowe urządzenie, była jednak w uniesieniu na widok ruchu ożywiającego w ten dzień ogromną nawę. Na dole do koła niej, ciągle roiły się tłumy, podwójny prąd wchodzących i wychodzących dawał się uczuć i w oddziale jedwabi i wśród tłoku, popołudniu coraz częściej zjawiały się damy pomiędzy mieszczkami i gosposiami. Było wiele kobiet w grubej żałobie z długiemi czarnemi woalami; najniepotrzebniej zabłąkane mamki broniły swych niemowląt potężnemi łokciami. To morze różnobarwnych kapeluszy, jasnych i ciemnych głów, przepływało galeryę w nieładzie, wydając się blade, wobec migocących połysków materyj. Pani Desforges widziała wszędzie tylko wielkie etykiety z ogromnemi cyframi, które jak plamy odbijały na różnobarwnych milionach, na błyszczących jedwabiach i ciemnych wełnianych tkaninach. Stosy wstążek wznosiły się po nad głowy, ściana flaneli wysuwała się naprzód jak półwysep, po za którym huczało inne morze. Wszędzie lustra przedłużały magazyny do nieskończoności, odbijały one wystawy z częścią publiki, jednocześnie na prawo i na lewo, boczne galerye otwierały widok na zagłębienia ze śnieżno-białym towarem na centkowane głębie wyrobów pończoszniczych, oddalone i zasilane tylko światłem niektórych arkad oszklonych, gdzie tłum zdawał się zbitym pyłem. Spoglądając w górę, słyszała pani Desforges wzdłuż wschodów, na wiszących mostach, około każdej poręczy, na wszystkich piętrach, nieustanne stąpanie w powietrzu i szmer całej ludności, snującej się pośród ogromnego wiązania metalowego, odbijający czarnemi konturami, na rozpierzchłem świetle szyb emaliowanych. Ogromne żyrandole spuszczały się z góry, rozpięte dywany, haftowane jedwabie, materye wyszywane złotem spadały, okrywały balustrady jakby jaskrawe chorągwie; od końca do końca panował w galeryi jakby przelot koronek, drganie muślinów, trofea jedwabne, apoteoza manekinów nawpół ubranych; a po nad tą mieszaniną u samej góry, oddział pościeli, jakby zawieszony w powietrzu, wystawiał na widok łóżeczka żelazne z materacami, pod białą firanką; była to sypialnia pensyonarek drzemiąca pośród dreptania klienteli, coraz cichszego, w miarę jak piętro było wyższe.
— Może pani sobie życzy tanich podwiązek? — zapytał subiekt panią Desforges, widząc, że stoi nieruchoma. — Czysto jedwabne, po dwadzieścia dziewięć sous.
Nie raczyła odpowiedzieć. Naokoło niej piszczały propozycye coraz natarczywiej. Zaczęła się jednak oryentować: kasa Alberta Lhomme była od niej na lewo; znając ją z widzenia, pozwalał sobie na uprzejmy uśmiech, wcale się nie spiesząc, pomimo oblegającej go fali faktur. Po za nim Józef potniał nad pudłami i szpagatem, nie mogąc nadążyć z pakowaniem kupionych przedmiotów. Zmiarkowała nakoniec, że jedwabie muszą być nawprost niej; — ale upłynęło dziesięć minut, zanim tam doszła z powodu zwiększającego się ciągle natłoku. W powietrzu mnożyły się czerwone baloniki; uwiązane na niewidzialnych nitkach, tworzyły one obłok purpurowy, kierowały się zwolna ku wychodowi i rozpraszały się ciągle po Paryżu; — pani Desforges zmuszoną była uchylić głowę pod lotem baloników, kiedy bardzo małe dzieci trzymały je, okręciwszy sobie nitkę koło rączek.
— Jakto! pani się odważyła? — wykrzyknął wesoło Bouthemont, ujrzawszy panią Desforges.
Naczelnik kantoru, wprowadzony przez samego Moureta, bywał u niej teraz czasami na herbacie. Wydawał jej się wprawdzie pospolity, ale bardzo miły, z przyjemnym sangwinistycznym humorem, który ją zadziwiał i bawił. Zresztą onegdajszego wieczoru, opowiedział jej bez ceremonii miłostki Moureta z Klarą, nie z wyrachowania, lecz przez głupotę nieokrzesanego, ale lubiącego się zabawić chłopca. Opanowana zatem przez zazdrość, pokrywając tę ranę wzgardą, udała się do magazynu, żeby dojść, która to z dziewcząt, gdyż powiedział jej tylko, że to jedna z panien od konfekcyj, niechcąc wymienić nazwiska.
— Czy pani sobie czego życzy? — zapytał.
— Naturalnie, inaczej nie byłabym przyszła... Macie panowie fulary na spacerowe suknie?
Obiecywała sobie, że się dowie od niego nazwiska owej panny, którą koniecznie chciała zobaczyć. Natychmiast przywołał Faviera, poczem zaczął z nią rozmowę, czekając nadejścia subiekta, kończącego obsługiwać klientkę, właśnie „ładną panią”, ową piękną blondynkę, o której czasami cały oddział rozmawiał, nic o niej nie wiedząc, nawet nazwiska. Kogo straciła; męża czy ojca? Pewno nie ojca, bo wyglądałaby smutniej. Dla czegóż mówiono, że to kokotka, kiedy widać miała prawdziwego męża? Chyba że to żałoba po matce. Pomimo nawału pracy; przez kilka minut cały oddział udzielał sobie tych przypuszczeń.
— Spieszże się pan... ależ to nieznośne... — zawołał Hutin na Faviera, który był właśnie odprowadził swoją klientkę do kasy. — Jak się ta dama zjawi, to pan bez końca nią się zajmujesz, a ona kpi sobie z pana...
— Nie tyle co ja z niej, w każdym razie, odrzekł obrażony subiekt.
Hutin zagroził, że go zaskarży przed dyrekcyą, jeżeli będzie lekceważył klientki. Stawał się groźny, surowy, prześladujący, odkąd się oddział zmówił, by mu zapewnić miejsce Robineau. Taki był nawet nieznośny, pomimo świetnych obietnic, jakiemi łudził przedtem kolegów, że teraz pocichu popierali Faviera przeciwko niemu.
— Proszę nieodpowiadać, — rzekł znowu Hutin szorstko, — Bouthemont żąda od pana fularów w najjaśniejszych kolorach.
W pośrodku sali wystawa letnich jedwabi rzucała dokoła blask jakby ukazującej się zorzy, słońca wschodzącego w najdelikatniejszych odcieniach światła, a był to bladoróżowy kolor, jasnożółty, niebieskawy, jednem słowem wszystkie kolory tęczy.
Były fulary cienkie jak mgła, surahs lżejszy od puszku, ulatającego z drzew, iskrzące miękkie pekiny, giętkie jak skóra chińskiej dziewicy, japońskie pongées, indyjskie tussores i corahs, nie licząc francuzkich lekkich jedwabi w tysiączne prążki, w drobne kratki, w kwiaty i różne fantazyjne desenie, których widok przypominał damy w falbanach, przechadzające się w jasne majowe dnie, pod wielkiemi drzewami parku.
— Wezmę ten... Louis XIV, w bukiety z róż; rzekła nakoniec pani Desforges.
Podczas gdy Favier mierzył, raz jeszcze spróbowała zbadać Bouthemonta, stojącego przy niej.
— Pójdę do konfekcyj, poszukać podróżnego płaszczyka. Czy ta panna, o której mi pan opowiadałeś, jest blondynką?
Naczelnik, oddziału, zaniepokojony jej naleganiem, uśmiechnął się tylko. Ale właśnie Dyoniza przechodziła. Oddała ona Liénardowi przy merynosach panią Boutarel, ową damę z prowincyi, która przybywała dwa razy na rok do Paryża, żeby strwonić w Magazynie Nowości pieniądze oszczędzone na gospodarstwie. Ponieważ Favier brał już fular pani Desforges, Hutin myśląc go tem rozdrażnić, — rzekł:
— Nie chodź pan, ta panna będzie tak grzeczną że zaprowadzi panią.
Dyoniza zmieszana wzięła paczkę i rachunek. Ile razy spotkała się z tym młodzieńcem, zawsze przejmował ją wstyd, jak gdyby przypomnienie jakiegoś błędu z przeszłości. Jednakże grzeszyła tylko wyobraźnią, a nawet nie wiedziała naprawdę, czy była to miłość; serce jej było jeszcze zamknięte, pełne zaciętej walki i nie chciała go zgłębiać.
— Powiedz mi pan, — rzekła po cichu pani Desforges do Bouthemonta, — czy to nie ta niezgrabna dziewczyna? więc ją wziął napowrót?... To ona musi być bohaterką tej historyi!
— Może... — odparł naczelnik oddziału z uśmiechem, postanawiając nie powiedzieć jej prawdy.
Wtedy pani Desforges, idąc za Dyonizą, zaczęła powoli wstępować na wschody. Co trzy sekundy, musiała stawać, żeby jej nie porwał tłum schodzących. Pośród żywego drgania całego magazynu, żelazne belki podtrzymujące wschody trzęsły się pod nogami, jak gdyby je poruszał oddech ciżby. Na każdym stopniu, manekin mocno przytwierdzony, miał na sobie to kostium, to paltot, to szlafroczek. Wyglądały one jak podwójny szereg żołnierzy na jakimś zwycięzkim pochodzie. Mała drewniana rączka zatknięta w każdym z nich, nakształt sztyletu w czerwonej bai, wyglądała jak krew na szyi.
Pani Desforges zbliżyła się nakoniec do pierwszego piętra, kiedy ją zatrzymał na chwilę, większy jeszcze ścisk. Miała teraz pod sobą oddziały parterowe, całą rzeszę rozpierzchniętych klientek, z pomiędzy których tylko co się wydobyła. Był to nowy widok: tłum głów widzianych w skurczu, kryjący torsy, ruszający się jak mrowisko. Białe etykiety wyglądały już tylko jak wązkie skrawki papieru; piętrzące się stosy wstążek; zdawały się płasko leżeć; cały przylądek flaneli, przecinała galerya, jakby wysokim murem, dywany zaś i haftowane jedwabie, zdobiące poręcze, wisiały u jej nóg, jak chorągwie procesyjne pod amboną w kościele. W dali dostrzegła kąty galeryj bocznych, jak ze szczytu dzwonnicy, rozpoznają się rogi sąsiednich ulic, na których poruszają się przechodnie, podobni do czarnych plam. Ale co ją najbardziej zdumiewało, to że gdy zamknęła oczy, olśnione jaskrawą mieszaniną kolorów, więcej dawał się jej czuć tłum głuchym szmerem, jakby przypływu fal i wydzielającym się ciepłem z ciała ludzkiego. Z posadzki wznosił się drobny pył, przepełniony wonią właściwą kobietom: zapachem ich bielizny i ciała, spódnic i włosów; zapach ten przenikający i odurzający, zdawał się być kadzidłem w tej świątyni, wzniesionej ku czci kobiecego ciała.
Mouret, stojąc ciągle przed czytelnią wraz z Vallagnosc’em, oddychał tą wonią i upajał się nią, powtarzając:
— One tu są u siebie; znam niektóre, co spędzają tu cały dzień, jedząc ciastka, pisząc listy.... pozostawałoby tylko dać im jeszcze nocleg.
Żart jego wywołał uśmiech na usta Pawła, któremu jako pesymiście, wydawał się niedorzecznym ten szał całego tłumu do gałganków. Ile razy zjawił się na chwilę u dawnego kolegi, odchodził prawie gniewny, widząc do jakiego stopnia drga on życiem, wśród tej rzeszy elegantek. Czy która z nich, z pustym umysłem i sercem, nie otworzy mu na to oczu, jak podobne życie jest głupie i niepożyteczne? — myślał. Właśnie tego dnia Oktaw zdawał się mieć mniej równowagi; on co zazwyczaj tchnął gorączkę w swe klientki ze spokojnym wdziękiem operatora, zdawał się sam ogarnięty namiętnością, jaka powoli cały magazyn ogarniała. Odkąd zobaczył Dyonizę i panią Desforges, idące zwolna po wschodach, mówił głośniej i gestykulował mimowoli. Strzegąc się obrócić ku nim głowę, ożywiał się jednak w miarę jak się zbliżały. Twarz pokryła mu się rumieńcem i oczy wyrażały trochę tego upojenia i zachwytu, jakim dawały się ogarnąć wszystkie klientki.
— Muszą cię porządnie okradać, — szepnął Vallagnosc, dostrzegając u tego tłumu zbrodnicze fizyognomie.
Mouret roztworzył szeroko ramiona.
— To przechodzi wszelkie wyobrażenie.
Uradowany z nadarzającego mu się słuchacza, począł przytaczać mnóstwo szczegółów i faktów, klasyfikując zarazem kradnącą publiczność. Po pierwsze: złodziejki z powołania, najmniej szkodliwe, bo je policya zna prawie wszystkie; po drugie: złodziejki, ulegające manii, pełne złych żądz, okazy nowej nerwozy, których ostry stan przypisuje pewien alienista, pokusom nasuwanym przez wielkie magazyny. Nakoniec, kobiety ciężarne, obierające sobie pewną specyalność; naprzykład: u jednej z nich, komisarz policyi, znalazł dwieście czterdzieści osiem par rękawiczek różowych, jakie skradła we wszystkich składach paryzkich.
— Więc dla tego mają tu kobiety takie dziwne oczy! — szepnął Vallagnosc. Przyglądałem się właśnie ich żądnym i zawstydzonym minom, które przypominają istoty w stanie obłąkania... To ładna szkoła uczciwości!
— Trudno, — odparł Mouret — pozwalam wprawdzie żeby tu były jak u siebie, ale nie mogę przystać, żeby wynosiły towary pod okryciem... a bywają między niemi osoby bardzo dystyngowane. W przeszłym tygodniu mieliśmy taki wypadek z siostrą jednego aptekarza i żoną radcy dworu. Starają się zatrzeć tę sprawę.
Przerwał sobie mowę, żeby pokazać inspektora Jouve, śledzącego właśnie ciężarną kobietę na parterze w składzie wstążek. Ogromny jej brzuch, cierpiał strasznie od szturchańców publiczności, lecz była w towarzystwie przyjaciółki, obowiązanej zapewne strzedz ją od zbyt dotkliwych uderzeń. Każdy raz, co się zatrzymywała w jakimś oddziale, Jouve nie spuszczał z niej oka, podczas kiedy przyjaciółka plądrowała do woli w pudlach.
— O, podłapie ją, — rzekł Mouret — on zna wszystkie ich wybiegi.
Lecz głos miał drżący i śmiał się nienaturalnie, gdyż Dyoniza i Henryeta, których nie przestał śledzić, przechodziły wreszcie po za nim, wydobywszy się z wielką biedą z tłumu... Obrócił się i oddał dyskretny ukłon przyjaciela, nie chcącego skompromitować kobiety, zaczepianiem jej wobec ludzi; ale ona skutkiem rozbudzonych podejrzeń, bardzo dobrze dostrzegła wejrzenie, jakiem objął najpierw Dyonizę. Ta dziewczyna musi być rywalką, którą przyszłam zobaczyć przez ciekawość, myślała.
W oddziale konfekcyj, sklepowe traciły głowy. Dwie panny były chore, a pani Frédéric, najspokojniej poszła do kasy w wigilią tego dnia, żeby się obliczyć, porzucając tak niespodzianie Magazyn, jak on wyganiał swych pracowników. Od rana, wśród gorączkowego zgiełku sprzedaży, mówiono tylko o tem zdarzeniu. Klara, która się utrzymała na swem miejscu, dzięki kaprysowi Moureta, dowodziła, że to znalezienie się jest bardzo chic. Małgorzata opisywała wściekłość Bourdoncle’a, a pani Aurelia mówiła z urazą, że pani Frédéric powinna ją była uprzedzić, bo to „niesłychana rzecz, taka skrytość”. Chociaż się nikomu nie zwierzała, podejrzywano, że ma wyjść za właściciela zakładu kąpielowego w okolicy Halles.
— Pani sobie życzy podróżnego płaszczyka? — zapytała Dyoniza panią Desforges, podawszy jej krzesło.
— Tak, — odrzekła ona sucho, postanawiając być niegrzeczną.
Nowe urządzenie oddziału konfekcyj było bogate ale poważne; znajdowały się tam wysokie szafy z rzeźbionego dębu, zwierciadła zajmujące całe ściany i dywany miękkie wełniane, tłumiące odgłos kroków licznych klientek. Podczas gdy Dyoniza poszła po płaszczyki podróżne, pani Desforges, rozglądając się dokoła, spostrzegła siebie w lustrze; siedziała więc, przyglądając się własnemu odbiciu „Musiałam się zestarzeć, kiedy mnie zdradza dla pierwszej lepszej dziewczyny” — pomyślała. Zwierciadło odbijało cały oddział i ruch w nim panujący; ale ona widziała tylko swoją bladą twarz, nie słyszała, że w tyle Klara opowiada Małgorzacie o jednym z wybiegów pani Frédéric, która rano i wieczór nadkładała sobie drogi, przechodząc pasażem Choiseul, aby myślano, że może mieszka na lewym brzegu.
— Oto najnowsze fasony; mamy je w kilku kolorach — rzekła Dyoniza.
Rozłożyła pięć czy sześć płaszczyków, które pani Desforges oglądała wzgardliwem okiem, za każdym, starając się być jeszcze dokuczliwszą. Na co te zmarszczki, które ścieśniają ubranie? a ten kwadratowy w ramionach? wygląda zupełnie jakby siekierą odrąbany. Nawet w podróży nikt nie lubi wyglądać, jak budka szyldwacha.
— Proszę mi pokazać co innego.
Dyoniza rozkładała i składała płaszczyki, nie pozwalając sobie na żadną oznakę niechęci; ale właśnie jej spokój i cierpliwość drażniły jeszcze bardziej panią Desforges. Ciągle zwracała ona oczy ku zwierciadłu. Będąc obok Dyonizy, przeglądała się porównywając ją z sobą. Czy podobna, żeby ktoś wolał tę nic nieznaczącą istotę odemnie? Przypomniała sobie, że to jest ta sama dziewczyna, która przybywszy do magazynu, miała tak głupią i niezgrabną minę, jak gdyby prosto od gęsi. Prawda, że dziś przyzwoiciej wygląda w tej swojej jedwabnej sukni; ale jakaż nędzna, jaka banalna!
— Pokażę pani inne modele; — rzekła znów spokojnie Dyoniza.
Gdy powróciła, powtórzyło się toż samo: teraz sukno było za ciężkie; w złym gatunku. Pani Desforges obracała się, podnosiła glos, chcąc koniecznie zwrócić uwagę pani Aurelii w nadziei, że wyłaje dziewczynę. Ale ona od powrotu swego, zwolna opanowała oddział i była tak już jak u siebie. Pani Aurelia przyznawała jej rzadkie zalety jako sklepowej: obejście słodkie i uprzejme. Dla tego też wzruszyła tylko ramionami, nie odzywając się wcale.
— Gdyby pani była łaskawa powiedzieć w jakim rodzaju sobie życzy... — rzekła Dyoniza z ugrzecznieniem, którego nic zachwiać nie mogło.
— Ależ wy nic nie macie! — wykrzyknęła pani Desforges, lecz umilkła zaraz zdumiona, że ktoś rękę na jej ramieniu położył; była to pani Marty, którą żądza nabywania, gnała po wszystkich magazynach. Sprawunki jej do takiej ilości doszły po krawatkach, rękawiczkach haftowanych i ponsowej parasolce, że ostatni ze sprzedających jej subiektów, umyślił położyć wszystkie na krześle, bo nieudźwignąłby na ręku i szedł przed nią, ciągnąc to krzesło, na którem piętrzyły się spódnice, serwety, firanki, lampa i trzy maty do wycierania nóg.
— Aa, pani kupuje płaszczyk podróżny — zapytała.
— O nie... bo są szkaradne; — odparła pani Desforges.
Ale pani Marty natrafiła na jeden prążkowany, który jej się wydawał wcale niebrzydki. Córka jej Walentyna, już go właśnie oglądała. Wówczas Dyoniza wezwała Małgorzatę, żeby podała przeszłoroczny model płaszczyka; tamta zaś porozumiawszy się z nią wzrokiem zapewniała, że to wyjątkowy jest okaz... Skoro przysięgła, że już dwa razy obniżono jego cenę ze stu pięćdziesięciu na sto trzydzieści franków, a teraz oddadzą go za sto dziesięć franków, pani Marty okazała się bezsilną wobec tak taniego przedmiotu i kupiła go, a subiekt pozostawił krzesło wraz z całą paką sprawunków.
Jednakże za plecami tych pań, pośród trącania się w zamęcie sprzedaży, plotki o pani Frédéric szły swoim porządkiem.
— Doprawdy! Miała kogo? — pytała nowoprzybyła panna sklepowa.
— Tego z kąpieli... przecież... — odrzekła Klara — takim cichym wdowom nie trzeba dowierzać.
Podczas gdy Małgorzata pokazywała płaszczyk, pani Marty obróciła głowę i wskazując na Klarę lekkim ruchem powiek, rzekła bardzo cicho do pani Desforges.
— Oto kaprys Moureta.
Ta, zadziwiona, spojrzawszy na Klarę a potem na Dyonizę, — odpowiedziała:
— Ależ nie ta wysoka, tylko ta niska.
Pani Marty nie śmiała się już upierać; ona zaś rzekła znowu głośno i wzgardliwie, jak dama mówiąca o pokojówkach:
— Może wysoka i niska, wszystkie co chce!
Dyoniza usłyszawszy to, zbladła i podniosła swe wielkie i niewinne oczy na tę nieznaną damę, która ją tak zelżyła. Musi to być ta pani Desforges, owa przyjaciółka, którą podobno odwiedza pryncypał, powiedziała sobie. W spojrzeniu jakie zamieniły, Dyoniza wyraziła tak smutną godność i szczerą niewinność, że się Henryeta zmieszała.
— Kiedy panna nie masz nic znośnego do pokazania, to zaprowadź mnie do sukien i kostiumów; — rzekła szorstko.
— Ja także tam pójdę, — odezwała się pani Marty — chciałam właśnie obejrzeć kostium dla Walentyny.
Małgorzata wziąwszy krzesło za grzbiet, ciągnęła je na tylnych nogach, niszcząc tem wożeniem. Dyoniza niosła zaś tylko kilka metrów fularu, kupionego przez panią Desforges. Była to zupełna podróż teraz, odkąd suknie i kostiumy znajdowały się na drugiem piętrze, w przeciwnym końcu Magazynów.
Rozpoczęła się więc ich przeprawa wzdłuż zaludnionych galeryj. Na czele szła Małgorzata, ciągnąc krzesło, jakby wózek i torując sobie zwolna drogę. Zaraz przy bieliźnie pani Desforges, zaczęła narzekać:
— Czy nie śmieszne są te bazary, gdzie trzeba iść dwie mile po lada drobnostkę!
Marty upadała ze zmęczenia, ale miło jej było ponosić ten trud i to zamieranie sił, wśród niewyczerpanego nagromadzenia towarów. Mouret zagarnął ją całą swym genialnym pomysłem. Przechodząc zatrzymywała się w każdym oddziale. Najpierwszy przystanek był przy wyprawach ślubnych: tam się skusiła na koszule, które jej Paulina sprzedała; Małgorzata pozbyła się więc swego krzesła, oddając je Paulinie, wraz z rachunkami. Pani Desforges, byłaby mogła iść dalej, żeby prędzej zwolnić Dyonizę, ale zdawała się uszczęśliwioną tem, że ją czuje za sobą nieruchomą i cierpliwą, podczas gdy ona zatrzymuje się, by wspierać radą przyjaciółkę. Przy wyprawkach dla dzieci, te panie zachwycały się, nic jednak nie kupując. Następnie rozpoczęły się na nowo pokusy pani Marty; nabyła po kolei: biały jedwabny gorset, mankiety futrzane, które jej sprzedano po zniżonej cenie, z powodu letniej pory; koronki ruskie, jakiemi wówczas obszywano bieliznę stołową. Wszystko to piętrzyło się na trzeszczącym już krześle; paczki sterczały jedne na drugich, a subiekci przyjmujący kolejno krzesło, z coraz większym wysiłkiem je dźwigali.
— Tędy, łaskawa pani; — mówiła Dyoniza bez użalenia się, po każdym przestanku.
— Ależ to szaleństwo! — wołała pani Desforges, my chyba nigdy nie zajdziemy! Dla czego suknie i kostiumy nie znajdują się obok konfekcyj? To dopiero krętanina!
Pani Marty, której oczy rozwierały się szeroko wobec upajającego widoku tylu bogatych przedmiotów migających przed nią, poddawała się całkiem swej manii kupowania, powtarzając półgłosem:
— Boże mój! Co mąż na to powie?... Masz pani słuszność, w tych magazynach ładu nie ma. Błąkając się po wszystkich kątach, głupstwa się robi.
Na wielkim centralnym przystanku, trudno było przejść z krzesłem, gdyż właśnie Mouret zacieśnił go wyrobami paryzkiemi. Były tam kubki osadzone na nóżkach z cynku złoconego, nesesery i serwisy do likierów. Zdawało mu się, że zbyt swobodne jest przejście i za mały ścisk; zalecił więc jednemu z subiektów, wystawić na małym stoliku osobliwości chińskie i japońskie, drobiazgi niedrogie, które klientki sobie wyrywały. Było to nadspodziewane powodzenie, obiecywał więc sobie urządzić tę sprzedaż na większą skalę. Pani Marty, podczas gdy dwóch chłopców wnosiło jej krzesło na drugie piętro, kupiła tam sześć guzików z kości słoniowej, myszki jedwabne i pudełko do zapałek emaliowane z przegródkami.
Na drugiem piętrze, rozpoczęła się na nowo dalsza przeprawa. Dyoniza w ten sposób od rana przeprowadzając klientki, upadała ze znużenia, ale nie zdradzała tego, ciągle zarówno grzeczna i słodka. Musiała znowu czekać na te panie w składzie materyałów meblowych, gdzie prześliczny kreton porwał panią Marty; potem w oddziale mebli, gdzie ją wzięła chętka na stoliczek do roboty. Ręce jej drżały i ze śmiechem zaklinała panią Desforges, żeby jej nie pozwoliła więcej kupować, kiedy spotkawszy się z panią Guibal znalazła wymówkę we własnych oczach. Było to w sali dywanów; pani Guibal udała się tam nareszcie, żeby zwrócić portiery wschodnie, które sama nabyła przed pięciu dniami; stojąc rozmawiała z tęgim zuchem, o atletycznych rękach dźwigającym od rana do wieczora ciężary, od jakichby wół padł nieżywy.
Rozumie się, że był strapiony tym „zwrotem” pozbawiającym go procentów, starał się więc wprowadzić w kłopot klientkę, odgadując jakąś nieczystą sprawę, może wyprawiła bal z temi portierami, które wzięła w Magazynie, a potem odesłała, żeby ich nie wynająć od tapicera; wiedział doskonale, że się takie rzeczy zdarzają czasami, w oszczędnych mieszczańskich domach. Pani zapewne ma przyczynę, żeby je oddać; jeżeli się te desenie albo kolory niepodobają, mogę pokazać inne; mamy wielki wybór. Na wszystkie jego przypuszczenia pani Guibal odpowiadała spokojnie, z królewską pewnością siebie, że się jej portiery już niepodobają, nie objawiając przyczyny. Innych nie chciała nawet oglądać; rad nie rad musiał się poddać, bo subiekci mieli zalecone odbierać towary, nawet gdyby dostrzegli, że je używano.
Gdy się te trzy panie oddalały razem, pani Marty z wyrzutem sumienia wspominała stolik do roboty, wcale jej niepotrzebny, pani Guibal rzekła swym spokojnym głosem:
— To go pani oddasz... widziałaś przecież, że w tem nie ma nic trudnego. Niechaj ci go jednak zaniosą do domu. Postawisz go w salonie, napatrzysz się, a jak ci się sprzykrzy, to go zwrócisz.
— Dobra myśl! — zawołała pani Marty — jeżeli mój mąż bardzo się rozgniewa, to im wszystko zwrócę.
Było to dla niej zupełnem usprawiedliwieniem, odtąd nieobliczając się, kupowała ciągle, z tajoną chęcią zatrzymania wszystkiego, nie należała bowiem do rzędu kobiet, które zwracają.
Nakoniec doszły do sukien i kostiumów, ale gdy Dyoniza chciała oddać jednej ze sklepowych fular kupiony przez panią Desforges, ta udała że się rozmyśliła, oznajmiając, że stanowczo weźmie jeden z podróżnych płaszczyków, mianowicie jasnopopielaty z kapturkiem. Dyoniza zmuszoną więc była uprzejmie czekać jeszcze, żeby ją zaprowadzić znowu do konfekcyj. Zrozumiała ona, że pani Desforges chce ją traktować jako służącę, obowiązaną stosować się do kaprysów imponującej klientki, ale postanowiła już nie wychodzić z karbów obowiązku, zachowała więc zwykły spokój, pomimo bijącego serca i buntującej się dumy. Pani Desforges nic nie kupiła w oddziale sukien i kostiumów.
— O, mamo! — zawołała Walentyna — jeżeli ten kostium jest w miarę dla mnie...
Pani Guibal wykładała po cichu swoją taktykę pani Marty. Skoro jej się podobała jaka suknia w magazynie, kazała sobie ją przynieść, wykrawała fason i następnie ją odsyłała. Pani Marty kupiła kostium dla córki, szepcząc:
— Dobra myśl! pani jesteś praktyczną.
Trzeba było pozostawić krzesło w oddziale mebli przy stoliczku do robót. Ciężar tak się wzmógł, że tylne nogi o mało co nie odpadły. Wszystkie sprawunki miały zatem być odniesione do jednej kasy, żeby następnie oddano je do biura ekspedycyi.
Wówczas te panie ciągle pod przewodnictwem Dyonizy, rozpoczęły na nowo swoją włóczęgę. Widać je było znowu we wszystkich oddziałach na wschodach i wzdłuż galeryj. Co krok zatrzymywały się z kim innym. Koło czytelni naprzykład, spotkały się z panią Bourdelais i jej trojgiem dzieci, obładowanych paczkami. Magdalena niosła sukienkę dla siebie, Edward cały zbiór trzewiczków, a mały Lucyan miał na głowie nowe kepi.
— I ty tutaj, — powiedziała pani Desforges ze śmiechem do swej koleżanki z pensyi.
— Nie mów mi o tem! — wykrzyknęła pani Bourdelais. Jestem wściekła. Chwytają nas w sidła za pomocą tych istotek. Wiesz, że dla siebie nie robię zbytków, ale jak tu się oprzeć dzieciom, które się napierają wszystkiego? Przyszłam, ażeby je oprowadzić tylko, tymczasem patrz, rabuję magazyn.
Mouret znajdujący się tam jeszcze w towarzystwie panów Vallagnosc i de Boves, przysłuchiwał się temu z uśmiechem. Zobaczywszy go, uskarżała się wesoło, tając szczere oburzenie, że zarzuca sieci na czułość macierzyńską; myśl, że uległa gorączce reklamy drażniła ją. On zaś uśmiechnięty, uchylał głowy, ciesząc się swym tryumfem. Pan de Boves póty manewrował, żeby się zbliżyć do pani Guibal, póki wreszcie nie przystąpił, starając się umknąć przed Vallagnosc’em; ale ten zmęczony przebijaniem się przez ciżbę, pośpieszył z nim się połączyć. Dyoniza znowu się zatrzymała; czekając na te panie odwróciła się ona plecami; Mouret także udawał, że jej nie widzi. Odtąd pani Desforges, kierowana delikatnym węchem zazdrosnej kobiety, przestała wątpić. Podczas gdy jej prawił grzeczności, towarzysząc jej kilka kroków, jak przystało na uprzejmego gospodarza domu, zastanawiała się, w jaki sposób dowieść mu zdrady.
Tymczasem panowie de Boves i Vallagnosc, idąc z panią Guibal, dotarli do oddziału koronek. Zbytkowny ten salon, był obok konfekcyj; — dokoła ustawione były szafy z przegródkami, których szuflady z dębu rzeźbionego, spuszczały się do ziemi. Naokoło kolumn udrapowanych czerwonym aksamitem, wiły się wężownice z białych koronek; przez całą salę unosiły się gipiury, a na kontuarach, na kręgach kartonowych, nawinięte były w kłębek: valenciennes, malines i point à l’aiguille. W głębi siedziały dwie panie przed transparentem z popielatej jedwabnej materyi, na którą Deloche zarzucał koronki chantilly, one zaś patrzyły w milczeniu, nie mogąc się zdecydować.
— Cóż to, mówiłeś hrabio, że pani de Boves chora — wykrzyknął zadziwiony Vallagnosc — tymczasem stoi tam przed kontuarem z panną Bianką.
Hrabia drgnął, spoglądając z nienacka na panią Guibal.
— Prawda, słowo daję, — powiedział.
W salonie było strasznie gorąco, głosy nikły wśród ogólnego szmeru. Duszące się tam klientki, miały blade twarze i rozpłomienione oczy. — Można było powiedzieć, że wszystkie ułudy magazynu, zmierzały do tej najwyższej pokusy; że tam była oddalona alkowa upadku, kącik niebezpieczny, gdzie najsilniejsze padały pośród koronek. Ręce zagłębiały się pomiędzy stosami towaru, one zaś przejęte były dreszczem rozkoszy.
— Zdaje się, że cię te panie rujnują, hrabio; — rzekł Vallagnosc, którego to spotkanie bawiło.
Pan de Boves zrobił gest męża, przekonanego o rozsądku swej żony i że nie dał ani jednego sous.
Pani de Boves splądrowała z córką wszystkie oddziały, nic nie kupując, poczem wpadła pomiędzy koronki, nurtowana szałem niezaspokojonej żądzy. Padając od zmęczenia, trzymała się jednak na nogach; te miliony towarów, na które patrzyła, te przedmioty do stroju, których pożądała, a których wziąść z sobą nie mogła, oślepiały ją i odurzały. Długo stała w ciżbie klientek, tłoczących się koło kontuaru. Obecnie zaś grzebała się w stosach koronek, ręce jej obezwładniały, gorąco ją przechodziło od stóp do głów. Nagle, kiedy córka odwróciła głowę a subiekt się oddalił, chciała wsunąć pod płaszczyk sztuczkę Point d’Alençon; lecz drgnęła i upuściła ją, posłyszawszy głos Vallagnosca, który wesoło wykrzyknął:
— Zaskoczyliśmy panią!
Przez kilka sekund była niemą i strasznie bladą. Potem tłumaczyła się, że czując się zdrowszą, chciała użyć powietrza. Zauważywszy, że jej mąż stoi przy pani Guibal, zupełnie przyszła do siebie i patrzała na nich z miną tak pełną godności, iż ta pani poczuła się w obowiązku powiedzieć:
— Byłam z panią Desforges, a ci panowie nas spotkali.
Właśnie w tej chwili nadeszły tamte panie; Mouret im towarzyszył i zatrzymał je na chwilę jeszcze, żeby wskazać inspektora Jouve, śledzącego ciągle ową ciężarną kobietę i jej przyjaciółkę. Było to bardzo ciekawe, bo trudno sobie wyobrazić, jaką wielką liczbę złodziejek łapano przy koronkach. Pani de Boves, słuchając wyobrażała sobie, że idzie pomiędzy dwoma żandarmami, pomimo lat czterdziestu pięciu i wysokiego stanowiska męża. Nie czując jednak wyrzutu sumienia, myślała tylko o tem, że powinna była wsunąć sztuczkę w rękaw. Jouve zdecydował się nakoniec przytrzymać ciężarną kobietę, straciwszy nadzieję złapania jej na gorącym uczynku, zresztą podejrzywał, że tak zręcznie napełnia sobie kieszenie, że nie mógł tego dostrzedz. Zrewidował na osobności, nie znalazł nic, ani jednej krawatki, ani jednego guzika, ale przyjaciółka znikła. Teraz wszystko zrozumiał; kobieta ciężarna służyła tylko za parawan a przyjaciółka kradła.
Damy ubawiły się tą przygodą; Mouret zaś trochę rozdrażniony, powiedział tylko:
— Ojciec Jouve dał się złapać tym razem... ale on to powetuje.
— Wątpię żeby temu podołał — rzekł Vallagnosc — zresztą dlaczego rozkładacie tyle towarów? Dobrze robią, okradając was. Nie należy kusić do takiego stopnia bezbronnych kobiet.
Było to ostatnie słowo, które zabrzmiało jak ostra nuta w tym dniu, wśród rosnącej gorączki magazynu. Damy rozstały się z sobą, przechodząc po raz ostatni, rojące się publicznością sale. Była to godzina czwarta; promienie skłaniającego się ku zachodowi słońca, wpadając ukośnie przez szerokie luki fasady, oświecały oszklenie hall i wśród tej łuny jakby od pożaru, wznosił się do góry gęsty pył, jak złotawy proszek, od rana wzbijany dreptaniem tłumu. Jasny obłok ten przechodził przez centralną galeryę, stanowiąc tło dla wschodów, wiszących mostów i całej żelaznej gipiury. Mozaiki i fajans fryzów migotały, zielone i czerwone kolory malowania gorzały wśród mnogich złoceń. Było to niejako ognisko, w którem paliły się wystawy, pałac z rękawiczek i krawatów, wieńce ze wstążek i koronek, ogromne stosy wełnianych tkanin; barwiste rabaty, na których kwitły lekkie jedwabie i fulary. Lustra pałały; wystawa parasolek, wydętych nakształt puklerzy, rzucała odblaski metalowe. W dali po za smugami cienia, ukazywały się niewyraźnie sale, jaśniejące i rojące się tłumem, oblanym słonecznemi blaskami.
Lecz nawet w tej ostatniej chwili, pośród tego ogrzanego powietrza, kobiety królowały. Zdobyły szturmem magazyny, obozowały w nim jak w zawojowanym kraju, niby horda najeźdźców, rozłożona pomiędzy stosami towarów. Subiekci odurzeni i zmordowani, byli już tylko ich rzeczami, z któremi obchodziły się po tyrańsku, jako władczynie. Tłuste jejmoście potrącały ludzi szczupłe nawet zajmowały dużo miejsca, nabierając arogancji. Wszystkie z głową do góry, z ostremi ruchami, były jak u siebie, nie okazując grzeczności jedna drugiej, korzystając z tego domu do takiego stopnia, że aż pył ze ścian z sobą zabierały, pani Bourdelais, chcąc sobie powetować wydatki, znowu zaprowadziła dzieci do bufetu, gdzie się tłumy potrącały w napadzie szalonego głodu, matki nawet raczyły się do zbytku malagą. Od chwili otwarcia magazynu, wypito osiemdziesiąt litrów soku i pięćdziesiąt litrów wina. Kupiwszy podróżny płaszczyk, pani Desforges zażądała rachunku w kasie i odjechała, rozmyślając, jakimby sposobem zwabić do siebie Dyonizę i upokorzyć ją wobec Moureta, żeby zobaczyć ich miny i zmiarkować jak rzeczy stoją. Gdy się nakoniec udało panu de Boves zginąć w tłumie wraz z panią Guibal, pani de Boves, której towarzyszyli córka jej Bianka i Vallagnosc, przyszedł kaprys poprosić o czerwony balonik, chociaż nic nie kupiła. Nie chciała wyjść z pustemi rękami, a tym podarunkiem mogła zjednać sobie przyjaciela w synu odźwiernego. W sali, gdzie te cacka rozdawane były, napoczęto czterdziesty tysiąc, czterdzieści tysięcy czerwonych baloników, które wyleciawszy z ciepłego powietrza, obecnie bujały po całym Paryżu, rzucono z firmą Bonheur des Dames.
Wybiła piąta godzina, ze wszystkich tych pań pozostała tylko pani Marty z córką w ostatnim kryzysie wydatkowania. Nie mogła się ztamtąd oderwać; śmiertelnie zmęczoną, utrzymywały tak mocne więzy, że ciągle wracała zkąd wyszła bez potrzeby, gnana tylko nienasyconą ciekawością. Była to chwila, w której tłum podżegany reklamą, kończył swoje wysiłki. Sześćdziesiąt tysięcy zapłacone za ogłoszenia w dziennikach, dziesięć tysięcy za afisze rozlepione po murach, dwakroć sto tysięcy za katalogi, rzucone pomiędzy publicznością, wypróżniwszy sakiewki, pozostawiały jeszcze tym nerwom kobiecym dreszcze upojenia. — Były one ciągle pod silnym wpływem wszystkich wynalazków Moureta, jako to: obniżania cen bez końca, zwrotów, grzeczności przesadzonych, skutkiem których słabe ich ciała upadają. Pani Marty opóźniała się pomiędzy stołami propozycyi, pośród ochrypniętych nawoływań subiektów, wśród brzęku złota w kasach i przewożenia pakietów, zsuwających się do suteren. Raz jeszcze przechodziła przez parterowe sale białych towarów, jedwabi, rękawiczek i wełny; potem wróciła, upajając się drganiem metalicznem wschodów, mostów wiszących. Znowu powróciła do konfekcyi, bielizny, koronek, oparła się aż o drugie piętro najwyżej, w składach pościeli i mebli; a wszędzie subiekci: Hutin, Favier, Mignot, Liénard, Deloche, Paulina i Dyoniza, z odrętwiałemi nogami, czynili ostatnie wysilenia i wyzyskiwali ostatnią gorączkę klientek. Ta gorączka od rana powoli wzrastała, zarówno jak i upajająca woń, jaką wydzielały ciągle rozrzucane towary. Tłum płonął od pożaru zachodzącego słońca. Obecnie pani Marty miała twarz ożywioną, zdenerwowaną, jak dziecko, któreby się napiło czystego wina; wchodząc tam miała oczy przejrzyste i cerę świeżą, dzięki ostremu powietrzu, lecz powoli jedno i drugie gorączkowała widokiem tego zbytku i jaskrawych kolorów, których ciągłe migotanie jątrzyło jej namiętność. Gdy wyszła na ulicę, powiedziawszy, że zapłaci w domu, przygnębiona ogromnym rachunkiem, miała twarz zmęczoną, źrenice rozszerzone jak u chorej. Musiała użyć wielkiej siły, żeby się wydobyć z tłoku, nieustającego przy drzwiach, gdzie się rozbijano pośród pudeł. Potem na chodniku, kiedy odszukała córkę, którą straciła z oczu, zadrżała na ostrem powietrzu, a wpływ tej nerwozy wielkich bazarów nie przestawał jej dręczyć.
Wieczorem, gdy Dyoniza wracała z obiadu, rzekł do niej jeden z garsonów:
— Proszę do dyrekcyi.
Zapomniała o rozkazie Moureta, wydanym jej z rana, aby przyszła do jego gabinetu po skończonej sprzedaży. Mouret oczekiwał na nią stojący. Wchodząc nie zamknęła drzwi za sobą, które pozostały otworem.
— Jesteśmy zadowoleni z pani — powiedział — chcemy dać tego dowody. Wiesz pani, w jaki niecny sposób opuściła nas pani Frédéric; otóż od jutra, zastąpisz ją jako druga sklepowa.
Dyoniza słuchała go ze zdumieniem i drżącym głosem wyjąkała:
— W oddziale maszyn, są daleko dawniejsze odemnie sklepowe.
— Cóż to znaczy? — odrzekł. — Jesteś pani najzdolniejszą, najpoważniejszą... robię więc z pani wybór, wszakże to naturalne. Czyś pani niezadowolona?
Zarumieniła się, radość walczyła w niej ze słodkiem zakłopotaniem, w którem topniał przestrach, jakiego doznała w pierwszej chwili. Dlaczego przedewszystkiem stanęły jej na myśli wnioski, jakie ludzie będą robić z tej niespodziewanej łaski? Była zmieszaną, pomimo żywej wdzięczności. Mouret patrzał na nią z uśmiechem. Ubrana w skromną jedwabną suknię, bez żadnych świecideł, zdobiły ją tylko królewskie blond włosy. Wydelikatniała, cerę miała białą, wyraz twarzy myślący; z dawnej nieznaczącej i wątłej dziewczyny, wyrobiła się kobieta powabna i drażniąca ciekawość.
— Pan jesteś zbyt dobry — jąkała — sama niewiem jak wypowiedzieć...
Lecz nagle umilkła: we drzwiach zjawił się Lhomme, trzymał on w jedynej swej ręce wielką skórzaną torbę a resztką uciętego ramienia przyciskał do piersi ogromny pugilares; za nim zaś jego Albert dźwigał ciężkie worki.
— Pięćkroć osiemdziesiąt siedem tysięcy dwieście dziesięć franków, trzydzieści centimów! — wykrzyknął kasyer, którego twarz obwisła i zwiędła, zdawała się rozpromienioną, jakby odblaskiem tak znacznej sumy.
Był to dochód, jaki się jeszcze nigdy nie zdarzył Mouretowi. W głębi magazynów, które Lhomme przeszedł powoli, ociężałym krokiem, jak wół zbyt obładowany, słychać było hałas, wybuchy podziwienia i radości, które za sobą pozostawiała w przechodzie ta olbrzymia cyfra.
— Ależ to wspaniałe! — powiedział zachwycony Mouret. — Mój poczciwy Lhomme, złóż to tutaj i odpocznij, boś strasznie zmęczony. Każę zanieść te pieniądze do kasy centralnej. Tak, tak wszystkie złóż na mojem biórku. Chcę widzieć cały stos.
Cieszył się jak dziecko. Kasyer z synem złożyli ciężar: torba wydała wesoły dźwięk złota, dwa worki wylały na stół strumienie srebra i miedzi a z pugilaresu wyglądały rożki biletów bankowych. Cała strona ogromnego biurka była zawalona tą fortuną, zebraną w ciągu dziesięciu godzin.
Skoro Lhomme z synem oddalili się, ocierając pot z twarzy, Mouret jakiś czas pozostawał nieruchomy, zadumany, z oczami wlepionemi w pieniądze. Podniósłszy głowę ujrzał Dyonizę, która się odsunęła przy wejściu kasyera. Wówczas począł się znów uśmiechać, zmusił by przystąpiła bliżej i powiedział nareszcie, że jej tyle da, ile zdoła zagarnąć w garść; w głębi tych żartów, tkwił targ o miłość.
— Idę o zakład, że nie weźmiesz więcej z torby jak tysiąc franków, taką masz małą rączkę.
Ale ona zbladła i odsunęła się jeszcze dalej. Więc ją kocha? Nagle zrozumiała, czuła płomień wzrastającej żądzy, jaki przenikał ją od czasu jej powrotu. Co ją bardziej jeszcze wzburzało, to szalone bicie serca. Dlaczego ją krzywdził ofiarując te pieniądze, kiedy jest przepełnioną wdzięcznością i wołałaby jedno słowo przyjazne? Zbliżał się do niej ciągle żartując, lecz ku wielkiemu niezadowoleniu jego, zjawił się Bourdoncle pod pozorom, że mu chcę oznajmić liczbę osób, które zwiedziły magazyn; była to ogromna cyfra siedemdziesięciu tysięcy! Dyoniza raz jeszcze podziękowawszy, oddaliła się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.