Na Skalnem Podhalu T. 5/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Na Skalnem Podhalu | |
Podtytuł | Tom V | |
Wydawca | Gebethner i Sp. | |
Data wyd. | 1910 | |
Druk | Drukarnia Literacka | |
Miejsce wyd. | Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER
NA SKALNEM
PODHALU
V
:: KRAKÓW: GEBETHNER i SP. ::
WARSZAWA: GEBETHNER i WOLFF.
1910.
DRUKARNIA LITERACKA W KRAKOWIE
pod zarządem L. K. Górskiego.
PAMIĘCI SABAŁY
|
Jeżeli człowiek coś robi, czegoś dokona, to choćby się miało niewiem jak wielkie poczucie znikomości wszystkiego, co ludzkie, przecie nie jest przyjemnie widzieć, gdy praca nie jest uważana, jak być powinna. We wszystkich przedmowach do czterech tomów mego „Podhala“, zatem cztery razy mówiłem wyraźnie, że opowiadania moje góralskie nie są opracowaniem góralskich własnych ludowych legend, ani opowieści, że są one wyłącznie dziełem mojej wyobraźni i że cokolwiek by w nie weszło oryginalnego góralskiego, zaznaczone zostało w przypiskach. Mimo to raz po razu słyszę i czytam, że nowelle „Na Skalnem Podhalu“ są obrobionemi opowieściami góralskiemi, ba! są tacy, którzy wierzyć nie chcą, aby było i mogło być inaczej. Może to dla mnie jest pochlebne, może być, że nawet należę do tej niewielkiej liczby pisarzy, którzy tak się zbliżają do natury w swej sztuce, iż sztukę za naturę brać można — (więcej artysta dla siebie żądać nie może) — przecie jednak czego autorem, twórcą i stwórcą jestem, tego stwórcą chcę być; com samodzielnie, samoistnie stworzył, tego niech mi nikt nie odejmuje.
Chciałbym raz już położyć koniec legendzie o moich legendach.
Fałszywe pojęcie pomnaża pisarz ludowy, chłop z Kościelisk, na Bystrem w Zakopanem zamieszkały, Jędrzej Suleja, on, jego rodzina i tacy, którzy są, jak obficie i zwyczajnie u nas, chciwi i skorzy za piętę chwytać. Ów Suleja opowiada, że gdyby nie on, „nie byłoby mego „Podhala“, że „razem je ze mną pisał“, a w chwili humoru, że „poopowiadał mi głupstwa, które ja za prawdę wziąłem i napisałem“ itp. Otóż jak ta rzecz wygląda w istocie.
Gdy wyszedł już pierwszy tom „Podhala“, wówczas Suleja zgłosił się do mnie ze swemi papierami. Znalazłem tam rzeczy ciekawe i kupiłem od niego za kwotę, jakiej żądał, część tych papierów, uzyskując jego pełną zgodę, iż ustępy kupione wydrukuję w drugim tomie „Podhala“, wymieniając naturalnie zkąd pochodzą. Sam to Sulei oświadczyłem. Jakoż w dwie moje nowelle w drugim tomie „Podhala“: „Jak umarł Jakób Zych“ i „Sobek Jaworcarz jaki był“, włączyłem opowiadanie (Zych) o dawnych czasach i (Jaworcarz) dwie opowieści o zimowisku zbójników, jak najdokładniej i jak najwyraźniej podkreślając w przypiskach i wyszczególniając źródło; dałem wreszcie zupełnie osobny rozdział „Z papierów Jędrzeja Sulei z Kościelisk“, chcąc na te rzeczy zwrócić uwagę i w nadziei, że może się kto znajdzie, co ogół pism Sulei wydać zechce. Trudno postąpić prawniej, skoro z wiedzą, zgodą i za pieniądze, ile żądano; trudno więcej sumiennie. Mimo to, że nastąpiło to po pierwszym tomie „Podhala“; mimo, że na nowel moich, zawartych w czterech pierwszych tomach dwadzieścia dziewięć, w dwóch tylko są wtrącone ustępy z papierów Sulei, mimo to, że zarówno szczegóły o dawnych czasach w Zychu, jak opowiadania o zimowisku zbójników nie były wcale ani pomysłem Sulei, ani wyłącznie i wyjątkowo jemu znanem podaniem, ale były tylko spisaniem przez Suleję tego, co on od starszych od siebie słyszał i są rzeczami znanemi powszechnie — (ja wszystko to sam słyszałem osobiście od innych górali po za Suleją) — mimo to ma Suleja czelność, czy bezczelność rozszerzać wiadomości, znajdujące tu i ówdzie wiarę. O samego Suleję aż nadto mniejsza, wyświetlam tylko i z tej strony jeszcze rzecz, która niecierpliwi i wyraźnie raz jeszcze mówię: nowelle „Na Skalnem Podhalu“ oraz legendy w nich zawarte nie są osnute ani oparte na żadnych tematach góralskich, nie są ich opracowaniem, nie są ich przeróbkami, są wszystkie czysto i wyłącznie dziełem mojej wyobraźni. Dopiero w obecnym piątym tomie „Podhala“ dwa opowiadania „Śpiący rycerze“ i „Dziś tu ciho“ przy własnej mojej formie mają temat oryginalny ludowy.[1]
Piąty ten tom „Podhala“ poświęcam pamięci Homera Tatr, Sabały. Jest to dług wdzięczności, jaki Sabale winien jestem. Nikt nigdy nie będzie tak mówił po góralsku, jak on, i styl jego wiecznym i najdoskonalszym pozostanie wzorem góralskiej mowy. A styl ten nie przepadł wraz z jego śmiercią; utrwalili go Witkiewicz, Dembowski, a najlepiej, najobficiej, najsubtelniej i najwierniej, a nadto bez błędów gwarowych, profesor Andrzej Stopka. Nic dziwnego — p. Stopka urodził się tak samo, jak Sabała, w Polanach. Jego „Sabała“ jest jedną z najulubieńszych moich książek, jak gwara podhalańska jest najulubieńszym dla mnie sposobem wypowiedzenia się. Za te kilkanaście spisanych opowieści Sabałowych tu p. Stopce, jeśli mu na tem zależeć może, wyrażam wdzięczność. Gdy się Sabałę znało, gdy się go dobrze pamięta: książeczka p. Stopki odnawia go całego, wywołuje w jego własnej mowie z grobu, odbudowuje tego najświeczniejszego między Podhalańcami Podhalańca.
Treść opowiadań Sabałowych jest niesłychanie, głęboko prymitywna i człowiek obcy musi być wysoce kulturalnym, wykształconym i rozwiniętym, aby się w nich rozsmakować, aby w nich skarb, który tam leży, mógł i umiał znaleźć. Język zaś Sabały, jego styl, jest już tylko dla tych, którzy po góralsku mówią sami. Ale dla tych jest on niewyczerpaną kopalnią używania.
To była krynica niewyczerpana takiego swoistego bogactwa językowego, jakiego się nie spotyka. Pasek w swym pamiętniku, Rzewuski w pamiętnikach Soplicy, Sienkiewicz w trylogii opowiadają tak, jak opowiadał Sabała.
Witkiewicz napisał mu pomnik — nic piękniej, nic więcej, nic wspanialej powiedzieć o nim nie można. Szkoda tylko, że nie znalazł on lepszego utrwalacza swojej jedynej w swoim rodzaju postaci, nad tego, którego znalazł. Szkolna, nudna, pozbawiona talentu obstalowana robota, smutny wzór, jak się na urząd i zamówienie powstałe „artystyczne kombinacye“ bez wizyi, bez natchnienia, z teoryi rozwiązuje w praktyce. Sabała powinien mieć swój pomnik osobny. Powinien genialny rzeźbiarz — może jest i u nas taki — na złomie skały, pod szerokiem niebem, postawić z bronzu, czy spiżu tę figurę, która nietylko bajki z gęślami w ręku gościom, podkpiwając z nich chytrze i mając przeważnie za głupców, prawiła, ale była sama i zostanie częścią wielkiej legendy Tatr, ale po krwawej walce z niedźwiedziem, czy ze strzelcami z Liptowa w Ciemnych Smreczynach, czy w Hlinej pod Rohaczami dzikim towarzyszom, lub własnej duszy drapieżnej, hulaszczej i we wierchach chowanej, grała nuty przez Łamiskałów i Walilasów komponowane w praczasie i opowiadała poezyę żywotów, humoru i myśli Łamiskałów i Walilasów pradawnych.
Tom czwarty „Na Skalnem Podhalu“ miał być mego dzieła wydanym ostatnim tomem. Oprócz bowiem pierwszego nakładu pierwszego tomu, „Podhale“ znalazło niesłychanie mało czytelników. Jeżeli wydaję piąty tom, to skłania mnie do tego wyłącznie pewne wydawnicze zobowiązanie.
9. IX. 1909.
Przyhodzi do mnie mój spólnik, Francisek Walos, i pado mi tak: hłopi sie zbirajom, ksiądz wikaryji Kmietowic i organisty Jandrusikiewic wołajom na to i fcom wieść. Ze rzędu z Widnia pisma przisły na doliny, tamci hłopi panów mordujom i rabujom, bo im starostowie poozpisowali, ze ig panowie mieli wybić do nogi i grunta ig wziąść. Koło Gdowa, koło Bohnie, koło Sąca, koło Tornowa krew sie leje. Za rannego ślakcica, cy to bedzie i wto iny ze dworu, coby ino do pańskiego odzienia odziaty był, płacom w starostwak po pięć reńskik, za zabitego po dziesienć. Krziwda sie strasna i zbrodnia dzieje — krzicał ksiądz Kmietowic z ambony — bo panowie sie gotowali na Austryjom, a z Austryje ig własnyk hłopów na nik zwyrtli. Pado ksiądz Kmietowic: hybajmy się łącyć s témi, co sie proci Austryje dźwignąć fcom, hybajmy bronić niewinyk, bo co wto kie był winowaty, to je jest teroz, za tem raze przez winy! Wiém, zeście na tym kozaniu nie byli, to nie wiécie.
A jo na tym kozaniu nie béł, bok straśnie syna chorego miał, na łoźnice. Ku temu baba mi w połogu lezała, Bóg dał dwoje odrazu, a jesce było troje, takiego drobiazgu. A biéda u nas była w hałupie tako, co jus dokumentnie, sprowdy pedzieć, nie było co do gęby włozyć. A tu i zima twarda — i po drwa do lasu nié miał wto iść, widziało się, co jus ino skapać. A Francisek mi radziéł: biercie kose, Bartłomieniu, hybajcie s nami, Polskom bronić, pado organisty.
A jo mu na to tak:
Wiés ty, Franek, co? Kiebyś mie ty w Luptów, abo i do Polski ka pozywał, ka na jakom karcyme, abo na jaki pański dwór, coby my haństela piniądze, a jeść i pić przinieśli, hoć to grzych, weru na mój sto prawdu joby s tobom seł! Bo kie Ponbóg o mnie zabacył, to co jo mam o Nim pamiętać?! Syn, wiés, nostarsy, ten, co mi robić pomagał, ino, ino; baba lezy, przez mléka je, bo skąd, a tu to dwoje przy cyckak — a hańto troje ino płace, bo sie mu jeść fce. Krowy w oborze niéma, świni w hléwie niéma — nie trza ci gadać, bo wiés. Ostatnio biéda na mnie! I jo ci haw mom kose brać i pod Gdów kajsi, cy pod Tornów iść?! Wieraześci! Powiédz mi tak: Bartek podź! Krew nam z pod obuhów jak woda śknie, caski łupać bedziemy, z brzuhów dobro wydremy, ale sie twoje dzieci najedzom — to pude! Ludziom wziąść, sobie dać — pude! Ale nieg sie nie ino Galicyjo, ale świat cały wali — je wtoz tu do mnie s téj Galicyje prziseł na moje biéde zazirać — co? Był tu kie jaki pon z pod Gdowa, cy z pod Tornowa? Prziniós mojemu synowi łyzke rosołu, mojej babie krapke mąki, moim dzieciom hleba? Jageś go widział, to powiédz!
Poskrobał sie Francisek w głowe, markotno sie mu stało, bo wiedział, ze prowde mówiem, a i luto mu mnie béło, bo i on hudobny béł. Poskrobał sie i gwarzi: Zol s tobie sie obzywo, boleść. Jo ci sie, bracie, nie cudujem. Ino ze to... Kiebyś béł słysał co ksiądz Kmietowic z ambony krzicał, jako pote do nas przed plebanijom organisty Jandrusikiewic radziéł... Kiebyś był słysał...
Spar coło na ręcak — jaze mu cięzko béło od myśli, co mu je ksiądz i organisty w głowe nakładli, a jo tys głowe na ręcak spar, bo i mnie cięzko od myśli béło, hej, widziało sie mi wte jesce nie tak, jako jemu.
I tak myślimy oba, jaze mój spólnik wstaje i pado: No, to bydźcie zdrowi, Bartłomieniu, jo ide.
— S temi hłopami co idom?
— S temi.
— A baba, dzieci?
— Jako fcom. Hań mnie woła... Ostańcie z Pane Boge!
— Boze prowadz!
Dali my se renke, poseł. To béło rano, wcas.
W połednie wysełek jo przed hałupe, bok jus ani wysiedzieć niémóg. Płac, jęk, głód, nędza, co jus nie tak, ale sie widziało, co ostatnio godzina przyhodzi. Stojem przed izbom, słońce świéciło, patrzem — błysło! Idom hłopi z kosami, nascy haw ze wsi, Hohołowianie, a na przodku ksiądz wikaryji Kmietowic i organisty Jandrusikiewic z krzizami, Jandrusikiewic przi sabli, a Mahajcoków Pieter z horengwiom.
Idom, banda cało, mijajom mie. A jo stoje poprzed izbom i patrzem. Patrzem, patrzem, kie mie nie hyci drgowka! Zedrzałek telo, co cud, zmąciło sie mi w ocak. Kie mie cosi nie hyci za krztoń, za serce! Kie nie ryknie cosi se mnie, nie płac, ale tak, jak kiebyś wej krwiom płakał! A ci idom, tako cyrniawa, hłop przy hłopie, sami nascy, haw z Hohołowa. Ani jo sie nie nazdał, co robiem, hipnonek w izbe, łapiem cieślice, cok jom miał, cuhe na kamizelke, krzicem do baby:
— Idem!
— Ka? — pyto sie.
— Pod Gdów, pod Tornów, ka hłopi nascy idom, bronić Polskom od Austryje!...
Nie dokońcyłek — dźwigła sie na pościeli, woło:
— A coz jo? A coz dzieci?
— Bóg nad wami!
— A syn?
— Nieg skapie! To darmo! Jo musem iść, syscy idom!
Ino telo jesce skrzicała: — Bartek! — ale tak, jak kiebyś kure rznon — jo jus był w sieni!
Ostawiłek sytko, biéde, głód, chorość, śmierzć i miéłowanie — lecem!
— Tuś?! — pyto sie Francisek, kiek go doleciał.
— Tu! — padom mu.
Ścisneni my sie za rence — hej, ono było ostatni raz. Zastompili nom Cornodónajcanie z filancami, jogry, urzendnicy z miasta, ze rzędu przisło: nie puścić Hohołowianów! Zrobiła sie bitka. Leja, Wawrzek, z wyśniego końca z Dónajca, zacion ciupagom do głowy — Francisek spad na ziem, nie wstał więcyl.
A mnie wzieni, związali, pojehałek pote ze ziandarmami w Nowy Targ, pote do Sąca, pote na Śpilberg. Haniek w hereście wysiedział śtyry roki. Kiek wrócił, wiécie, co jek naloz? Nalozek syna pod ziemiom, dwoje dzieci pod ziemiom, dom Zyd wzion, a baba kejsi we świat s tym dwojgem, bo to umreć nie fciało, i s tym jednym, co wyzyło, posła, nigda jek sie niedowiedział ka? Telo jek naloz. Ale mi nie zol — co jek cuł wte, kiejek poprzed izbom stał, kiejek w izbe hipnon, to mi do końca zycia zapłaciło za sytko!
„Powstanie“ chochołowskie to zupełnie odosobniony, jedyny, sam dla siebie czyn w żywocie chłopów polskich, czyn, który nie osiągnął żadnego realnego znaczenia i niczego nie spowodował, dlatego wogóle mało znany, a potem zapomniany prawie zupełnie, a który jednak jest najpiękniejszym momentem historyi polskiego chłopa.
Szlachta galicyjska w 46 roku gotowała się do powstania przeciw Austryi. Trzech gorących patryotów, ksiądz Józef Leopold Kmietowicz, urodzony w 1819 r. w Starym Sączu, podówczas wikary w Chochołowie; ksiądz Michał Głowacki, urodzony w 1804 r. w parafii Janowickiej w Sandeczczyźnie, podówczas wikary w Poroninie, a nadewszystko Jan Kanty Andrusikiewicz, urodzony w 1815 r. w Stopnicach Królewskich pod Limanową, organista z Chochołowa, powstanie ze swej strony, chłopskie, uczynić postanowiło i istotnie w Chochołowie do „poruseństwa“ przyszło.
Kmietowicz i Andrusikiewicz trafili w Chochołowie na grunt podatny. Chochołów należał niegdyś do królewszczyzny, później jednak nabywca od rządu austryackiego lasów tamtejszych zaproponował odkupienie ich chłopom, na co ci zgodzili się z radością i obrali pełnomocnikiem księdza Józefa Szczurkowskiego, proboszcza z Krosna, który fikcyjnie dla siebie lasy nabył. Od tego czasu rozpoczęła się niedola chochołowska. Ksiądz Szczurkowski zagarnął w oszukańczy sposób majątek chłopów[2] i począł ich ciemiężyć, z rąk jego i jego niecnej rodziny dostali się Chochołowianie w ręce innego łajdaka, szlachcica, barona Borowskiego z Sieniawy, prostego zbrodniarza, który dziewki gwałcił, ludzi katował i więził, a nadto, kto mu stał zanadto na drodze, truł; polany i grunta gazdowskie kradł, prawa paszy zaprzeczał, a w razie potrzeby miał zawsze pomoc w miejscowych władzach austryackich i ich wojsku, w poblizkim „cyrkule“ w Nowym Targu. Kulminacyjnym punktem tej szlachecko-niemieckiej antychłopskiej przyjaźni był maj 31-go roku, gdy do pędzonego na własną halę bydła chłopskiego służba barona Borowskiego strzelać rozpocząwszy przeniosła strzały i na ludzi, tak, że kilku padło, a gdy zrozpaczeni chłopi „opryszków barońskich“ kamieniami odpędzili, baron Borowski zaskarżył w cyrkule chłopów, że „chcieli iść w pomoc powstańcom za Wisłę — i że on ich na chwilę poskromił“.
Przybył komisarz cyrkułowy z dwiema kompaniami piechoty i bez sądu, bez jednego zapytania się chłopów, wskazanym przez Borowskiego po 80 do 100 kijów dać kazał, „że aż z ławek krew ciekła i psy ją lizały... wielu ludzi w kalectwo popadło i wcześnie pomarło“.
Chłopi tak niewiedzieli, za co byli bici, że myśleli, iż za to, że do siebie strzelać nie dali.
Nigdy uprzednio i tym razem także nie znaleźli chłopi u wyższych władz austryackich żadnego zadość uczynienia, żadnej opieki, żadnej sprawiedliwości.
Rozgoryczenie tam więc było do rządu olbrzymie; żal słuszny i wielki; niechęć gwałtowna i przekonanie, że póty nie będzie lepiej, aż „cyrniawa“ ruszy na Niemców i pożenie tych „psiogłowców ku Wadowicą, ku Krakowu“. Chłopi jednak dopytywali się pilno, coby się stało „potem“, obawiali się bowiem, że gdyby „z pana obrano króla, a takiego, jak baron Borowski był, toby wtedy zamiast jednego pana w całem państwie, dwudziestu w jednej wsi mieli“. Co do najbliższych dworów koło Chochołowa, to te trzymały z Austryakami.
Na rozkaz „kreiskomisarza“ z Nowego Targu wójci po całem Podhalu mieli każdego „podejrzanego“ chwytać i odstawiać za nagrodą 20 reńskich od osoby. Obawiano się emisaryuszy. Polecono zaprowadzić po wsiach specyalne w tym celu nieustające chłopskie warty. Otóż rzeczy te wykonywane były bardzo ściśle w szaflarskich dobrach p. Uznańskiego, w zakopiańskich zaś p. Homolacza tak ściśle, iż oficyaliści jego jeździli i chłopów kontrolowali, na kary pieniężne za zaniedbywanie warty skazując.
Kontrolowali tem gorliwiej, gdyż kary ściągane z chłopów im się dostawały.
Jednak Zakopianie i Kościeliszczanie, ten ekstrakt Podhalańców, zawsze byli zuchwali i dowcipni. Ponieważ oficyaliści dla lepszej kontroli przebierali się po chłopsku, schwycili leśniczego z Kościelisk Szmida i niby nie poznawszy, stłukli, jako „podejrzanego“, ile mogli. Na jego krzyki, że on Szmid, odpowiadali: „Co? Ty śmis gadać, coś ty Śmid, leśnicki z Kościelisk? A dyć tamten w pańskim odzieniu chodzi!“ Potem, u wójta, niby go poznawszy, bardzo go przepraszali.
Zakopianie a Kościeliscanie wte (wtedy) strasne huncfuty béły. W lasak sie to howało (żyło), we wirhak, to straśnie śmiałe i podufałe (zuchwałe, pewne siebie) béło, a do bitki wartkie. Ino ze ładne hłopy béły, mowne i do syćkiego zdatne. Syćko ci taki urobiéł, i truchłe, hoć stolarze niebéł, a i do truchły cie włozyć umiał. O haj!.
Rząd austryacki dowiedziawszy się o spisku powstańców, chwycił się strasznej broni. Włożył chłopom w rękę nóż i kazał rznąć. Zjawił się Szela, 4000 szlachty i nieszlachty, byle w surducie, padło. Chłopi rznęli „panów“, lecz mogli uwierzyć, że panowie ich rżnąć się zabierają.
Czterdziesty szósty rok w Galicyi.
Na Podhale przyszły wieści, iż „lachy“ (chłopi z dolin) panów mordują — koło Gdowa, koło Bochni, koło Tarnowa. Wtedy ksiądz Kmietowicz i organista Andrusikiewicz postanowili „iść“. Było to w końcu lutego, 22-go i 23-go. Jednak nim wyruszyć zdołali, po pierwszych zagarnięciach rządowych pieniędzy i rozbrojeniach gęsto wówczas rozsianych posterunków straży skarbowej: urzędnicy austryaccy z żołnierzami i z chłopami z sąsiedniego Czarnego Dunajca napadli ich, raz odparci, ponowili napad z większą siłą wojskową, urlopnikami i znowu z chłopami z Czarnego Dunajca i Podczerwiennego, księdza Kmietowicza i organistę Andrusikiewicza poranili i zaaresztowali. Kilku ludzi z obu stron w tych utarczkach padło, do więzienia zabrano mnóstwo, torturowano ich strasznie, a — niestety — Czarnodunajczanie pastwili się nad więźniami niegorzej od Niemców. Uwięzionych gnano wśród tortur z Czarnego Dunajca przez Nowy Targ, Sącz aż na Spielberg. Cicha to, ale krwawa karta martyrologii polskiej.
Tak tedy powstanie, czyli „poruseństwo“ chochołowskie w samym zarodku stłumione zostało; wątpić niemożna, że gdyby było się rozwinęło, obok Bartosza Głowackiego z dolin stałby jakiś Wojtek Zych, czy Jędrek Kojs z gór, od Witowa, czy Chochołowa.
Chochołów albowiem miał bohaterską wojenną tradycyę. Jestto obok Białki najznakomitsza sołtysia wieś na Podhalu, z nadaniami i przywilejami królewskiemi Batorego, Zygmunta III, Michała Wiśniowieckiego.
Ale gdy Białczanie, Nowobilscy sołtysi, głównie zbójeckiemi czynami sławę zdobywali, sołtysi Chochołowscy od czasów Stefana Batorego niejednokrotnie w piechocie łanowej na polu bitwy krew przeleli.
I ta dawna tradycya dostojna i pamięć „poruszeństwa“ zostawiła chochołowskim gazdom jakieś patryarchalne pierwszeństwo wśród siedzib górali nowotarskich. Jest tam jakaś do dziś wyjątkowa powaga wielkich sołtysich domów, z olbrzymich tramów budowanych, jest majestat w prawiecznych lipach koło kościoła, w typie starych gazdów i gaździn. Nie widzi się tam żbiczych i rysich oczu potomków zbójnika i strzelca. To gospodarze, rolnicy, pasterze, ludzie spokojni i dostojni. Ich nuta „chochołowska“ niema tej dzikości, jaką mają inne melodye podhalańskie. Kościół stał dawno, a Chochołowianie nie zrobili sobie w dzwonnicy „kasyna“, jak to uczynili zbójnicy w Białce, uważając, że to schronienie wygodne i bezpieczne, bo i na myśl nikomu łatwo nie przyjdzie i Pon Bóg blizko.
Chochołów leży od strony Orawskiej, u samej granicy Galicyi i Węgier, niżej gór nad Dunajcem Czarnym (rzeką). Tamtędy biegł w swoim czasie jedyny trakt handlowy na Węgry, o wiele wprzód, nim go na Nowy Targ ku Spiżowi ubito. Od pierwszych kościołów, a zatem i centr cywilizacyjnych na Podhalu, z Ludzimierza i Nowego Targu, w mniej dziką i górzystą okolicę, na Zachód naprzód biegły promienie. Od Zakopanego dzieli Chochołów Witów i Kościelisko, a Zakopane długi czas należało tam do parafii, nim swój kościół około 48-go r. wybudowało.
Postacie naczelników ruchu chochołowskiego, Andrusikiewicza i Kmietowicza, oraz sprzymierzeńca ich, Głowackiego z Poronina, zgoła nieznane i zapomniane, słusznie wydobył z pyłu w wybornej swej książce „Powstania Chochołowskie“ znamienity badacz historyi Tatr, dr. Stanisław Eljasz Radzikowski, z którego dziełka kilka szczegółów powyżej przytoczonych zaczerpnąłem. Andrusikiewicz sam spisywał pamiętnik, dyktował go także Zygmuntowi Kaczkowskiemu; przytem pozostało po nim sporo z więzienia pisanych listów. Była to dusza gorąca i zapalna, urodzony bohater. Podobnym był ksiądz Kmietowicz, asceta, wzór dobrych obyczajów i moralności. Najciekawszym jednak z tych ludzi jest ksiądz Głowacki, indywidualista na wskróś, polyglota mówiący i piszący wszystkiemi narzeczami słowiańskiemi, kazania mówił po chłopsku (podobnie mówił je potem słynny ksiądz Stolarczyk w Zakopanem), wiersze pisał, nieznany w kraju, ale znany słowiańskiemu Kollarowi i czeskiemu Safarzykowi, o tak przeczulonej duszy, że gdy raz z kazalnicy na jakiegoś obcego człowieka spojrzał: zemdlał. W kilka dni później dowiedział się, że ten człowiek popełnił był dopiero co morderstwo. Poezye swoje spalił, śmierć sobie przepowiedział i to w Sączu; tam też, uwięziony zaraz po Andrusikiewiczu i Kmietowiczu, torturowany, w szpitalu w koszarach jeszcze w 46 roku z wiosną życie zakończył. „Umarł w kajdanach“.
W kajdany zakuto ciężko rannych Andrusikiewicza i Kmietowicza. O Kmietowiczu biograf jego powiada: „godzien w poczet męczenników być policzony“, tyle zniósł katuszy w więzieniu.
W jaskrawem przeciwieństwie do tych księży stanęli ojcowie jezuici. Jezuita miał bezpośrednio po wypadkach 46-go r. takie kazanie do Chochołowian, „jak kiebyśmy nowienksymi zbójcami byli. W tej kwili coby sie była ziem ostampiła, ochotnie by był pojeden skocył w grób“ — słowa współczesnego gazdy.
Dodawać niepotrzeba nic więcej.
Tak w krótkim zarysie przedstawia się jedyny fakt w historyi chłopa polskiego, czyn na tle krzywdy od księdza, szlachcica i Niemców, rozpoczęty przez organistę z pod Limanowy i wikarego z Sącza, zapieczętowany kazaniem jezuity.)
...O zaśpionyk rycérzak opowiadajom, ze majom być kajsi zaśpioni w Giewoncie. Konie hań stojom przy złobak, bo ig hań widział kowal, Fakla, co ig kuł. Bo sie im podkowy psujom i przekuwać ig trzeba.
Janioł po tego Fakle do wsi, w Kościeliska hodziéł kielka razy za jego zywobycia.
Jest hań grota niezmierna, ciémna, ino sie kaganki świcom po ścianak. Ci rycérze śpiom, a co dziesieńć lat to nostarsy pomiendzy niémi podźwiguje głowe i pyto sie janioła, co ig pilnuje:
— Cy juz cas?
I sytka rycérze podźwigujom głowy w hełmak zelaznyk, ale janioł odpowiado:
— Nie. Śpijcie.
I śpiom dalej.
Nad niémi jest skała wielga i głęboko do ziemie trza iść ku nim. Ino ze hań nie trefi ino ten, co go janioł pilnujący powiedzie.
Jo se to nieroz myślał o tém i medétujem se, a i Faklek znał i słysałek, jako opowiadał.
Jo se to nieroz myślem i myślem se: moze to i być. Mozom być zaśpioni rycérze w Giewoncie, bo sytko w Boskiej mocy.
Ale se i to myślem kie niekie, ze wto wié, jako to? Cy som nie jest w naskik hłopskik piersiak zaśpioni śpiący rycérze i cy to pote ta skała, kany śpiom, to nie my?...
Dziś tu ciho na téj hali, panowie idom, mléko pijom, niémas jus ani bace, ani juhasow, bo wto ci haw dziś bedzie pas, kie sytka w Amaryke jadom, gazdowie sie podrobnili, owiec niémajom, ale tu bywowało nie tak.
He, drzewiej nie tak béło.
Sałas miloński stoł, samyk dojek sej sto sie pasło, kie baca cytał, skoro do kosara zegnali, béło sie cemu przipatrzyć.
Sto se jedna, sto se dwie,
stoi baca u jedle,
stoi baca pod bućkem,
cyto owce kłabućkem.
Z połednia sie shyliło,
owiecek mu hybiło,
kaj su jedna, kaj su dwie?
Stoi baca u jedle.
Kie jo béł taki nieduzy hłopiec i za honielnika jek, za gońca, słuzéł, be temu wysy siedemdziesieńci roków, béł baca z Bustryku, pisał się Juro Stopka Brzyskowy, jo haw niemały, ale przi nim dziecko.
Śmiało patrzał do światu. Béł hłop!
Dzisiok ino same dziady. Honorowyk hłopów niémas.
A béli przi nim juhasi, jak byki. Uzdobiéroł se takik, jako som, to se spocywajęcy paśli. Im ta nik na zradzie nie stoł. Obowoł sie ig kozdy. Haj.
Redykał sa Jurik z gronika na gronik,
ka sa prziredykał, to se zaturlikał...
Taka o nim nuta sła. Bo ka zaseł, to se na fujerze grał, samym luptowskim juhasom pod nos, na grani, i owce, co ś nim przisły, zbyrcały na turlikak. A béł we Wirhcihej baca nad bace, Jano Bleha z Kokawy, i straśnie go to mierziało, ze sie ig Poloki nie bojom, ba se jesce polski baca na grani na fujerze gro i do doliny mu ku byrkom poziéro, a swoje mu na pokusenie podwodzi.
Pado raz do swoik ludzi:
— Pocie, hłopcy, weźcie se buńkosie, idziemy polskiemu bacy, Jurykowi Stopce, na siéłe owce brać. Cy se tys bedzie jesce pote na grani fujerował?
Prześli bez Liljowe, w prawe połednie prziśli.
Hłopi śtyrzej, baca, ten Bleha, piąty.
— Dobre rano! — pado luptowski baca i kapeluse sie mu pokłoniéł.
— Witojcie! — pado polski baca, a kapeluse samo to. A on jus wiedział, po co hańci prziśli.
Ale on sie ig nie bał. Miał juhasów trzok, dwa béli z Ustupu, trzeci Tomek Cajka z Polon. Kie hłop do hłopa wié sposób, e, nieg cie co praśnie! jo sie niebojem, hoćby sie cało wieś na mnie zgichła!
— Piékne macie dojki — pado Bleha.
— A piékne, dzieńkować Bogu — gado Stopka.
— Cybyście mi sam nie podarował wtorej?
— A to se wybrakujcie!
I kie śmignie obuhe w łeb! Luptowski baca ino ręce oskrzizował. E — jus béło po nim.
Wiés, hłopce, co ci powiem, to ci powiem: łeb sie ozkicła, jak grzib, kiebyś go kopnon.
Haj.
Wziéni sie łomać. Franek Gahut z Kotelnice, co młyńskie koło ręcom hamował i hań wtedéj wolorzem bèł, trombitom grzibietowom kość Luptokowi zgion, a na grzibietowej kości trombite cysto piéknie zdrzyzdzył.
Sytka trzej ci juhasi za bacom pozbyli zycia.
Wzieny ig pastérki z wolorzami, bo sie juhasi niefcieli s tém babrać, honorne hłopy béły, i wewlekły daleko w kosodrzewine, coby ig liski, orły, sępy, bo ig haw downo béwała moc, i puhace z miesa ogryzły.
No i nic. Dobrze.
Wysło dwa dni. Poźrémé — idzie seść bab od Luptowa.
— Dobre rano! — padajom, kie sie ku sałasowi nablizyły.
— Witojcie! — pado baco.
— Uciekły nam dwa pieski. Nie widzieliście? — pytajom sie té baby.
— E dyć som jest hań w kosodrzewinie, to se ig weźcie — pado Stopka i ukozoł im wej rencom.
Zwyrtneny się i z płacem nazod ku Liljowemu, do Luptowa, sły.
Nie pedziały nic.
One jus wiedziały, jako padło.
Nie sukały nic.
A to béły matki dwie, jedna ziena, jedna siestra i dwie frairki. Jak Bóg niefce, to ci włos z głowy nie spadnie, a jak nié, to hojbyś hodziéł w zelezie, to cie Pan Bóg nalezie.
Zawdy wirhował niebedzies. Panu Bogu bez rozum nie przejdzies. Bajto!
Janosik nie taki béł, a na haku sie w Mikułasie skońcéł.
Dziś tu nietak, panowie mléko pijom, sałasa niémas, juhasów niémas, bace niémas, owiec przez mała tak, jak nic, krówsko hala sie zrobiéła, samé pastérki ino, a i shronisecko pobudowane, jedno haw, a drugie przi stawie. Dość fajne.
Ale tu drzewiej béło nie tak.
He miéły, mocny Boze! Tym nie trza było shronisków, co haw bywowali! Kie na mróz piętami zakrzesał, to mróz uciók, a hłop ostał.
Bie!
Świat sie odmieniéł.
A s tobie, hłopce, co bedzie? Jako ci wyjdzie, to ci wyjdzie, jak byś mioł zajęce sumienie, to sie nie zabiéroj nika, ba trza mieć, jak niedźwiedź.
Bleha zginon, ale na Luptowie do dziśka gadujom: śmiały jak baca z Wirhcihej. Ono ta i to cosi kajsi worce.
Zawdy wirhował niebedzies, ale coś uwirhował, to twoje.
Kameraci moi dyć mie nie niehajcie,
pod zielonym stromem tam mie pohowajcie...
— — — — — — — — — —
E pod zielonym stromem tam mie pohowajcie!...
Byli w jednej wsi gazdowie bardzo bogaci, mieli syna jedynaka i chcieliby go byli strasznie dobrze ożenić. Ale wybór był trudny, bo się dziewki pchały jedna przez drugą i każda swoje cnoty przedstawiała.
Aż raz powiada baba do chłopa:
— Wiés, Wojtek, tak nie zrobimy nic. Nie poznos cłowieka, ino wtedéj, kie nie wié, ze na niego patrzys. Oblec sie za dziada i pomiendzy hałupy idź — wtora cie dziéwka nolepi obdarzy, s tom nasego Kube ozenimé. Bedzie nolepsa.
Zwidziało się to chłopu, ta babska rada, wdział starą czuchę, łatane portki, wziął na plecy torbę, w rękę kij i poszedł. Rzekomo dziad.
Idzie pomiędzy chałupy, chodził cały dzień, wrócił wieczorem i siada na ławie zmartwiony, a gębę miał z jednej strony spuchniętą.
— No coz? — pyta się go baba. — Wtoraz ci sie na niewiaste udała?
— He — powiada chłop — obiór trudny. Zasełek ku piérsej: dała mi spyrki, zasełek ku drugiej: dała mi obrozek świencony, zasełek ku trzeciej: wyprała mi kosule — cos teroz wiés? Jedno scodra, drugo nabozna, trzecio robotna — syćkie dobre.
— Hm — mruknęła baba. — Iści ze obiór trudny... Ale coz ci to, co mas gębę spuchnionom?
— E to nic, ani gwary nie warce. Zasełek ku scwortej, dała mi w pysk — powiada chłop.
A baba jak nie skoczy z ławy, jak nie krzyknie:
— E, głuptaku jeden! Nie gados nic? I jesce medétujes?! Jedy to tak, jakby ci sam Pon Jezus Przenojświentsy z nieba palcem pokazał!
Béło dwok hłopów i mieskali przy wodzie, jedén z jednéj strony, a drugi z drugiéj; ten, co béł na prawo, to sie nazywał Kuba Jamrozik, a ten na lawo Wawrzek Beńkowski.
A to béło przy wsi, kajsi koło Białego Dónajca.
Ci hłopi mieli grónta koło wody, proci sobie. Kie wody sły, na wiesne, to abo jednemu urwało, a drugiemu przicyniło, abo temu zaś urwało, a hańtemu darowało.
Miał kazdy z tyk dwok gazdów po świentym z drzewa wzrzezanym: Kuba miał Świentego Jantoniego, a Wawrzek Świentego Jacka.
Kie woda sła, powódź od Tater, to sie oba modlowali: Jamrozik pytał: He, Świenty Jantoni, urwijze tys Wawrzkowi, a mnie przicyń, a Bieńkowski zaś wołał: Świenty, Jacku, ślicny, piékny, kieby tys Kubowi ubyło, a mnie przyrosło!...
He, cos, prziseł taki rok, co i Kubowi i Wawrzkowi urwało.
Idzie Kuba ku Świentemu Jantoniemu, co na półce stał: je cos to robis?!
A Wawrzek samo to we swoim domu.
Pośli po rade, oba wraz, do starego pustelnika, co w lesie nieobdalno mieskał.
Pustelnik pokiwał głowom i pada im:
— Moi ślicni piékni, Świeńci tys musom uwazować, coby do kłopotu pomiendzy sobom nie prziśli. Jeden drugiemu na despet nie fce zrobić.
Hébaby musieli w pośrodku rzéki stać, coby sprawiedliwie wode dzielili.
— Hy — pada Jamrozik — to nie trudno. Jest hań kępa na samym środku.
— No to ig hań wynieśmy — pada Bieńkowski.
— Nawet im bedzie weseléj, bo bedom wroz.
Wynieśli tyk Świentyk i postawili pod daskem, coby na nig nie lało.
— No i jako béło?
— Jako béło? Sprawiedliwie Świeńci dzielili: zakiel Kuba i Wawrzek pomarli, kozdemu do równości po półtora morga gróntu urwało.
— No wicie! Co świenty rozum, to świenty!
— Zyjdyć to! Nie biadkał juz zoden, ba se przikwolali, jako im ten pustelnik dobrze poradziéł. Dziś ta jakiesi tamy bijom, cosi kajsi, wode ucom, coby wiedziała jako ma iść, a drzewiéj to se hłop wiedział i ze Świentemi sam poradzić i Pon Bóg go nie opuściéł.
— Nie opuściéł...
Seł raz Pon Jezus ze Świentym Pietrem Pawłem bez las i spotkali ig zbójnicy.
To było kajsi w górak, na Luptowie, cy kajsi.
— Nieg będzie pofalony — powiada Pon Jezus i ukłonił sie kapelusem.
— Niegze bedzie na wieki wieków. Jamen — pado harnaś zbójecki, herśt.
— Ka idziecie?
Kciał Pon Jezus cosi rzec, ale mu Świenty Pieter Paweł niedał, ba pilno gwarzy: Po pytaniu.
Ze to niby po prośbie, wiécie, śli.
A to bez to, bo widział torby, a łakomy był, jako to z biednego stanu, hoć i Świenty.
Przypatrzył sie do nik obu harnaś dobrze i pado:
— Podźcie s nami.
I obróciéł sie do swoik towarzisów i gwarzy:
— Ten stary bedzie dobry torbe nosić i drwa rąbać, a ten młody ogień kłaść i posługować koło jadła.
I pyta sie: Idziecie?
Skrobnon sie Świenty Pieter za uhem, bo poznał, ze to zbójnicy, zbroja na nik była, flinty, ciupagi, nie rzec mu sie to widziało jako Świentemu, ze zbójnikami hodzić, a jesce z Pane Jezusem wraz. Ale sie ta moc za uhem nie skrobał, bo sie bał i patrzy do Pana Jezusa: co bedzie?
A Pon Jezus kiwnon głowom i pada:
— Dobrze.
Straśnie sie to cudnie Świentemu Pietrowi Pawłowi zdało, ale sie prociwić nieśmiał. Jedno sie zbójników bał, drugie Pana Jezusa słuhać musiał.
Zaraz mu torbe na plecy przypieni, a Pon Jezus ino sakwe z hlebe dostał. Mało mieli jeść, bo z daleka śli.
Idom.
Uśli kęs drogi, gorąc piók, polégali zbójnikowie do cienia i pospali sie.
Gwarzy Świenty Pieter Paweł do Pana Jezusa:
— Uciekojmy, bo jesce do kłopotu przy nik przydziemé.
Ale Pon Jezus kiwnon głowom, ze nié.
Kie sie zbójnicy pobudzili, idom dalej. A było tyk zbójników trzok.
Ku wiecorowi pocéno hybiać jedzenia. Bo ta i Pon Jezus co nieco zjad, a Świenty Pieter Paweł se nie załował. Jeść sie sytkim fciało, co jaze marli od głodu idęcy.
A tu patrzom — lezy pod drzewe stary cłowiek.
— Coz ci to? — pyto sie harnaś.
— Głodnyk jest — pado ten stary.
I ten zbójnik dał mu swój kawołek hleba ostatni, co go jesce sowany miał.
Idom dalej, bez pola, pocon prać grad z lodem, a zimno przysło takie, co cud!
Patrzom: zaś dziecko małe w polu płace.
— O coz płaces? — pyto się go drugi zbójnik.
— Zimno mi.
I tén drugi zbójnik sjon ze sobie kozuch i odział to dziecko i w kosuli ino ostał, jaze go trzęsło.
Idom zaś znowa dalej, patrzom: dom gore. Dzieci płacom, wołajom: mamo! mamo!
I trzeci z tyk zbójników hipnon w ogień i wyniós dzieciom matke z pośród płomienia, jaze włosy osmendziéł.
Pośli dalej i zaśli do jednéj karcymy przenocować. A tam ig kacmorka poznała i posłała odkoz do wójta, do ryktara. Przyleciał wójt z przysięznemi i z ludziami i tyk zbójników powiązali. A ś niemi i Pana Jezusa z Pietrem Pawłem.
Wyprowadzili ig z karcymy, zawiedli ku śpiklérzowi gromadzkiemu i hań ig zawarli.
Świenty Pieter Paweł wzion płakać i godo po cihu do Pana Jezusa:
— No nie padałek Ci, Panie Jezu, ze jesce przy tyk hucfutak do kłopotu przydziemé? No to my juz w nim. Cos teroz bedzie?
A Pon Jezus nie mówi nic, ino palcem po ziemi pisał.
Na drugi dzień rano wójt tyk zbójników i Pana Jezusa z Pietrem Pawłem do miasta na wozie zawieźli. Do sądu.
Obstompiły ig ziandary w sądzie, hajducy węgierscy, i powiedli do sądowej sale, a tam na stolcak siedzieli sędziowie.
Było ig samo tak, jak i tyk zbójników, trzok.
— Wyście kradli? — pyta sie nostarsy sędzia.
— My.
— Wyście podpalali?
— My.
— Wyście zabijali?
— My.
A o Pana Jezusa i Świentego Pietra Pawła sie nie pytał, bo ci zbójnicy zaroz pedzieli, ze ig ino po drodze ze sobom zajeni i ze musieli ś niemi iść kcęcy niekcęcy.
— Co im sądzić? — pyto sie ten nostarsy sędzia sędziego po prawej rency.
A ten niewiele myślęcy pado:
— Śmierzć.
— Co im sądzić? — pyto sie ten nostarsy sędzia sędziego po lawej rency.
A ten niewiele myślęcy pado:
— Śmierzć.
— Wy trze bedziecie wisieć — pada nostarsy sędzia do zbójników — a wy dwa mozecie iść du domu — zaś sie obyrtnon do Pana Jezusa i Pietra Pawła.
Świenty Pieter Paweł sie zaroz z ławy porwał, iść gotowy, ale Pon Jezus sie shylił i po podłodze palce pisał.
— Coz pises? — spytał sie go głowny sędzia. A oni nie poznali nic, jeze to Pon Jezus, ani ci sędziowie, ani niwto iny.
— Pisem was wyrok — pado Pon Jezus.
— Jakoz to nas wyrok sędziowski po kurzu po podłodze palce pises?!
A Pon Jezus dźwignon głowe i rzók:
— Coś wcora wiecór zrobiéł?
Zbladnon ten sędzia, jaze zbielał na twarzy, a Pon Jezus powiado:
— Głodnegoś kije ode dźwiérzy twoik odegnał.
Pojźreli na niego jego dwa kolegowie i sytka w izbie, a Pon Jezus zaś sie do tego po prawej rency obzywo:
— Coś wcora wiecór zrobiéł?
Zbladnon ten sędzia, jaze zbielał na twarzy, a Pon Jezus powiado:
— Dziecko małe jeś bił, jaze krwiom zesło.
Pojźrał na niego jego kolega i sytka w izbie, a Pon Jezus obrócił sie do tego po lawej rency i gwarzy:
— Coś wcora wiecór zrobiéł?
Zbladnon ten sędzia, jaze zbielał na twarzy, a Pon Jezus powiado:
— Matke jeś własnom z domu wygnał.
Pojźreli na niego sytka w izbie.
I stało sie ciho w izbie sądowej, ze jaz muhy brzęcéć béło słyhać.
A Pon Jezus wtedej stanon na nogi i obyrtnon sie ku Świentemu Pietrowi i pado:
— Podźmé tustela.
I światło mu ponad głowom zagorzało, a ci zbójnicy piérsi Go poznali, ize jest Pon Jezus i padli na kolana, wołajęcy:
— Panie Jezu, Ojce świata, pozegnaj nas!
I Pon Jezus krziz nad niémi ucynił, a oni sie zamienili w trzi drzewa jabłonne.
Pote zaroz ze Świentym Pietrem Pawłem zniknon.
I zrozumieli ludzie, jeze tu Bóg béł i zburzili ten sądowy dom, coby w nim juz nik więcyl po Panu Jezusowi nie sądziéł, a przed jabłonnemi drzewami postawili krziz i on do dziś hań stoi.
A tyk trzok sędziów wygnali z miasta.
Tak wej bywowało drzewiéj — ale teroz ani zbójników niémas, ani Pon Jezus po świecie nie hodzuje.
JAK JANOSIK TAŃCZYŁ
Z CESARZOWĄ[4].
Jak Janosik tańczył z cesarzową... i Dunaju rzekę modrosiną, Hej, praw on im! co łupieżą lud, Popatrzył się Janosik pod słońce, graj tym dziewkom! Za ich taniec płacę wszystkich serca wziął Janosik sam, ja, Janosik, Ilczyk i Baczyński, niech się sama w strój świętny obłóczę, Ozwała się cesarzowa pani: Spuścił głowę landwójt ledwo żywy — i tak grzecznej, jako wyście, pani, złotem śmignął po ziemi, jak błotem, Chowałaś mie matko, jak psenicne zarno, Tak śpiewali, taką pieśń, Cudują się sami sobie, Gdy się zwyrtnie, jako wiatr, Feldmarszałek książę Esterhazy, tak on tańczył, on co biednym z możnych dawał łup
|
- ↑ „Podhala“ nie należy mieszać z „Bajecznym światem Tatr“, który jest zbiorem rzeczywistych chłopskich opowieści, podań i klechd.
- ↑ Siedział 5 lat w kryminale.
- ↑ Osnute na tle opowiadania Tomka Gadei z Kościelisk.
- ↑ Poprzednie ballady z cyklu „O Janosiku“: „Turniej Janosikowy“, „O Janosiku i Szalamonównie Jadwidze“ i „Janosikowa śmierć“ znajdują się w V. tomie moich poezyj i zostaną z czasem złączone w jedną całość, jako odrębna część dzieła „Na Skalnem Podhalu“.