Nieboszczyk w kłopotach

>>> Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Nieboszczyk w kłopotach
Podtytuł Gawęda staroszlachecka
Wydawca Wilhelm Zukerkandl
Data wyd. 1893
Druk Wilhelm Zukerkandl
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Jan Zacharyasiewicz.
NIEBOSZCZYK w KŁOPOTACH.
GAWĘDA STAROSZLACHECKA.
Złoczów.
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla.

Bywały u nas różne herezye, bywały grzechy niemałe, ale jeżeli człowiek nie był jeszcze skazany do piekła, to mógł się podnieść a nawet często zupełnie odrodzić. Działo się to wprawdzie za pomocą łaski Pana Boga, ale bywało także, że człowiek przez własne grzechy swoje oprzytomniony, przychodził do poprawy i stawał się zacnym i poczciwym. Pomagali do tego słynni kaznodzieje, a niektórzy z nich umieli tak do serca przymówić, że nawet nieboszczyk w trumnie musiał płakać — jak tu poniżej opowiem.
Pod koniec panowania Stanisława Augusta było w Rzeczypospolitej dosyć wesoło. Wprawdzie można było tu i owdzie spotkać czoła zamyślone i jakimś smutkiem pomarszczone, ginęły one jednak w tłumie wesołych biesiadników.
A bywały całe lata nieustającej biesiady. Nie wchodzę w to, jaki był właściwie powód do tego. Cieszyć się nie było z czego, przeciwnie, można było, naśladując Jeremiasza, wziąć worek na siebie i jarzmo na kark i wołać: oto tak wszystkim nam będzie! Kajajmy się!
Trudno przypuścić, aby tego worka i tego jarzma w najbliższej przyszłości nie widziano. Każdy wie, że niechybna śmierć czyha na niego, mimoto rad używa życia aż do ostatniej godziny. Taka natura ludzka.
Ludzie doświadczeni i w naukach biegli utrzymują, że człowiek na krótko przed śmiercią zaczyna żyć w nieustającej gorączce, czuje niby zdwojone siły, jakby mu młodość powracała. Przychodzą mu wtedy zachcianki do głowy, jakich pierwej nie znał, i rad puszcza wodze tym zachciankom, chociaż są grzeszne i dla niego nieprzystojne.
Dnie Rzeczypospolitej były już policzone a przeczucie tej katastrofy wytworzyło pewną gorączkę życia i użycia. Starzy i młodzi prześcigali się w rozmaitych wybrykach, jakby w obawie, że im już czasu nie starczy.
Niestety! Czasu nie zabrakło, ale na — pokutę!
Otóż wtedy, gdy tak wszyscy, nie wiedzieć dla czego, hulali i cieszyli się, przyjechał gdzieś z nad kresów do stolicy młody człowiek, fortuny jak było widać niepośledniej. Zwał się Tymoteusz Brochwicz a przez matkę spokrewniony był z rodami senatorów.
Była to dzika, stepowa natura. W czasie napadów tatarskich byłby może został hetmanem kozaków i niemało nabiłby wroga Rzeczypospolitej, ale spóźniwszy się z urodzeniem, dobił się tylko rangi herszta hulaków warszawskich.
Hulał też jak dziki tabun a za step służyły mu nietylko salony możnych, ale także i niskie izdebki Starego Miasta, gdzie rad ze swoją bandą się popisywał. Zaraz bowiem na wstępie otoczyła go zgraja próżniaczej młodzieży, a między nią byli i tacy, którzy nie mając grosza w kabzie, czepiają się zazwyczaj bogatszych. Ci to najbardziej podżegali go do różnych awantur, z których oczywiście sami korzystali. Wymyślali różne dowcipne przygody i wyprawy przygotowywali. Brochwicz rozrzucał pieniądze pełną garścią, a wszyscy bawili się wyśmienicie.
Po roku znano JPana Tymoteusza Brochwicza we wszystkich salonach stolicy, znano go też i w zaułkach Starego Miasta. W salonach był bohaterem wyższego kroju, uwodził i porywał mężatki, za to strzelał się lub bił na pałasze bardzo przyzwoicie. W zaułkach zaś Starego Miasta występywał w rolach podrzędniejszych. Napadał najczęściej ze swoją bandą na wesela i inne uroczystości familijne, a po obfitej na jego koszt libacyi, następowała bitka na kułaki i kije, z których niemało dostało się zacnemu Brochwiczowi. Usłużni zausznicy jego wytłumaczyli mu, że kułak i kij mieszczański nie hańbi wcale szlachcica.
Nie ma gorszego nieszczęścia, jak być otoczonym samymi podchlebcami. Rządy niejednego króla byłyby inne, gdyby nie zgraja dworaków, która wmawia w niego, że jest półbogiem i że w niczem omylić się nie może.
JPan Brochwicz wierzył, że to, co robi, przynosi mu sławę niepospolitą, że wszyscy na niego patrzą i tak samo go adorują, jak go adorowali jego usłużni podchlebcy, którzy kosztem jego kieszeni wyśmienicie żyli. Ponieważ do chóru tych podchlebców należały także pewnego gatunku kobiety, którym ekscesa się podobają, a których nawet w najwyższych regionach nigdy nie brak, przeto trudno było syna marnotrawnego na lepszą drogę naprowadzić. To też z niemałym smutkiem patrzały na niego sędziwe i bogobojne matrony, mające córki na wydaniu i nieraz odmawiały sekretnie pacierze na intencyą nawrócenia się młodego i przystojnego grzesznika. I zdawało się niekiedy tym zacnym matkom, że grzesznik nawrócił się, zbliżając się w przyzwoitych intencyach do córek; — ale wkrótce potem okazało się, że to wilk w baraniej skórze chciał się dostać do owczarni.
Gdy w salonach coraz więcej miano się przed nim na baczności, zwrócił się ten syn marnotrawny do ciasnych ulic Starego Miasta.
A proceder tych wypraw był mniej więcej taki:
Wesoła drużyna późną nocą wybierała się na podwodach, mając z sobą kosze z winem. Gdy spostrzeżono okna oświecone i usłyszano muzykę, stawano przed tą kamienicą. Od stróża dowiedziano się, że odbywa się wesele, zaręczyny lub familijna zabawa z powodu imienin. Najczęściej należeli ci ludzie do stanu rzemieślników. Wtedy cała zgraja, z koszami wina na czele, wchodziła do izby, pozdrawiając bardzo grzecznie biesiadników. Mówili, że słysząc muzykę weselną, chcą razem z nimi trochę się rozweselić i potańcować.
Najczęściej przyjmowano ich z ochotą. Kosze z winem sprawiały dobre wrażenie na gospodarzu, a gospodyni rada była chwackiej młodzieży. Często prowadzono z sobą własną muzykę.
Poczciwy mieszczanin posadził niezwykłych gości za stół, a młode mieszczanki zerkały jaśniejszem okiem na szykowną młodzież. Tany poszły raźniej niżeli z czeladzią ciężkiej pracy i nic dziwnego, że przy winie i ładnych wąsikach, młode serduszka popadły w jakąś konfuzyą dotąd niebywałą. A koniec tej konfuzyi był taki, że przy pewnej zawiłej figurze w tańcu, w której przez wszystkie izby i kurytarze przechodzono, ulotnili się goście wraz z tanecznicami, między któremi najczęściej były druchny i panna młoda. Wtedy rozpoczynała się istna awantura. Pozostali z panem młodym na czele ruszyli w pogoń. Pogoń nie zawsze się udała. Porwane bowiem Sabinki wsadzano przemocą na stojące przed domem podwody i ruszano cwałem do umówionej naprzód gospody, gdzie dopiero rozpoczęła się zabawa na piękne, bez rodziny i bez pana młodego. Czasami dopędzono wesołych Rzymian, a wtedy rozstrzygały pięście i kije, jeżeli szlachetniejszej broni nie było pod ręką.
Wydarzyło się, że pewnego wieczora miało się odbyć wesele na Zapiecku u pewnego mieszczanina, który z zawodu był płatnerzem. Zgromadził się tam cały cech płatnerzy z żonami i córkami. A trzeba wiedzieć, że płatnerz stał już blisko szlachcica, bo robiąc broń dla niego, był z nim w bliższych stosunkach. Wykowując szablę, umiał także jej zażyć, bo inaczej nie znałby sekretów, które w dobrych cięciach potrzebne były. Stąd płatnerz już głowę więcej do góry nosił, w kaszę nie dał sobie napluć, a gdy potrzeba było, to szablą się złożył. Kobiety tego cechu ubierały się lepiej, a dzieweczki strzelały okiem na szlachcica jakby na równego.
JPan Tymoteusz postanowił zabawić się na tem weselu. A miał do tego nawet pewne powody. Ujrzał był gdzieś córkę płatnerza i bardzo mu się podobała. Zdawało mu się, że i mieszczanka mile na niego patrzała. Wiele więc sobie z tej awantury obiecywał.
Zaraz nad wieczorem zebrał swoję bandę i całą wyprawę na Zapiecek obmyślał.
Jak zwykle koło północy zapukano do drzwi płatnerza. Płatnerz wyszedł i obaczył przed sobą liczny orszak młodzieży szlacheckiej z JPanem Tymoteuszem na czele. Na skrzydłach orszaku stała służba z koszami wina, a po drugiej stronie w białe fartuchy ubrani cukiernicy nieśli na głowach torty, marcepany i inne smażone w cukrze bakalie.
— Czem mam służyć ichmościom? — zapytał płatnerz.
— Gościnnością swoją! — odpowiedział JPan Tymoteusz.
— Skądże ta łaska na moje niskie progi?
— Chcemy się razem zabawić z wami, a jak widzicie, nie przychodzimy z próżnemi rękami — przychodzimy „z pocztą.“
Płatnerz spojrzał na wino i marcepany.
— U biedniejszych jest zwyczaj, że „pocztą“ zapraszają się na ucztę — mnie zaś Bóg poszczęścił, że mam za co gości moich przyjąć.
„Pocztą“ nazywano podarunki czy to w trunkach czy potrawach, które do rodziców panny młodej posyłali ci, którzy chcieli być na weselu.
— Jeżeli więc ochota — prawił dalej płatnerz — to proszę wejść w moje progi, ale bez tych dodatków, które dobre są na stołach gospodnich, ale nieprzyzwoicie w domu mieszczanina.
Targowano się jeszcze czas niejaki, czy wino i marcepany zostawić za progiem, czy razem z niemi wrócić do gospody i tam pohulać. Podczas tego targu zręczniejsi powkładali flasze i marcepany do kieszeni a służbę napozór odprawili do domu.
Weszli potem wszyscy do izby weselnej, a nadobne mieszczanki aż pokraśniały z radości, że tylu młodych chłopców wstawiło się do tańca.
Hulano więc bez miłosierdzia. Płatnerz stawiał na stole gąsior po gąsiorze i rad był gościom swoim. Opowiadał, że mu najbliższym jest szlachcic, bo on kuje szable, któremi szlachta broni ojczyzny. Nieraz myślał sobie, hartując pałasz, na czyim karku zrobi się szczerb w tej stali, i czy będzie zawsze ona tak lśniła bez skazy i czy ręka, która nią machnie, będzie także czysta i bez skazy... Bo zbóje i rabusie także machają szablą, jeżeli tylko im o cudze dobro chodzi, aby je zabrać i wziąć, jako swoje...
Tak i tym sposobem zabawiał płatnerz młodzież szlachecką, dolewając wina do szklenic. Gdy już sporo po północy, zawołał JPan Tymoteusz:
— A teraz tureckiego!
Liczne pary zaczęły się plątać, wiązać w tańcach a potem zwijać jakoby wkoło windy. I tak zwijały się i rozwijały, wychodziły aż na schody i znowu wracały, aby nanowo się zwinąć i rozwinąć. Przytem śmiano się głośno z różnych impedymentów, jakie powstawały z powodu niezręcznych i dobrze podochoconych tancerzy. Ci bowiem, przewracając się jak kłody, tworzyli zapory następującym jak fala parom. Było stąd niemało pociechy, a zacny płatnerz trzymał się za brzuch ze śmiechu, aby mu nie pękł.
Po niejakim czasie ustał taniec. Para za parą wracały do izby z sieni i różnych zakamarków, gdzie, jak to przy wejściu bywa, jedni przed drugimi się chowali lub zasadzki czynili. Gdy już spokój nastąpił, spostrzeżono, że kilka par nie dostaje. Brakowały pary z panną młodą i druchnami. Gości przygodnych także nie było.
Wyszło kilku młodych do sieni i na schody, przetrząśnięto wszystkie kryjówki, ale nikogo tam nie było. Pan młody porwał za szablę, drużbowie i inni zrobili toż samo — i wszyscy wybiegli na ulicę.
Tymczasem JPan Tymoteusz siedział na podwodzie, trzymając w objęciach pannę młodą, która, wołając pomocy, odpychała go od siebie. Druchny poszły także za jej przykładem. To sprawiło, że pościg, dostawszy się na trop, zastąpił im nagle drogę przy zbiegu dwóch ulic.
Rozpoczął się naprawdę turecki taniec. Płatnerze chcieli odebrać branki z rąk bisurmańskiej bandy. Zamiast kijów i kułaków były tu już szable, a te rozstrzygnęły bitwę. Usłużna zgraja zauszników bała się o nosy i uszy i przy pierwszym ataku podała tył. JPan Tymoteusz został sam jeden, ale ponieważ nec Hercules contra plures, musiał wnet uledz. Szablę wytrącono mu z dłoni, a samego jako jeńca związano. Szamotał się i klął po węgiersku, ale to nic nie pomogło. Zaprowadzono go na Zapiecek.
Na Zapiecku było już pusto i głucho. Goście wynieśli się. Jaki taki obawiał się guza i salwował się, korzystając z ciemności nocnej. Przed domem stał tylko stary płatnerz z długim koncerzem w ręku, który przed kilku dniami dostał do naprawy od jednego z senatorów.
Gdy czeladź jego przyprowadziła jeńca wraz z odbitemi brankami, kazał płatnerz ostatnim wejść do izby, a do JPana Tymoteusza ozwał się w te słowa:
— Nie mało szabel dostało się z mojej kuźni do rąk szlacheckich, a na każdej był wizerunek Matki Boskiej i napis: „pro patria et rege,“ co znaczyć ma, że tylko w obronie Rzeczypospolitej i króla wyciąga się ją z pochwy... A ty, mości panie, napadasz na zacny dom, i czci jego wyrządzasz krzywdę! Czyż to nie jest zniewaga tego napisu i obrazka na szabli?... Wprawdzie wielu z was z takiemi szablami przeszło do obozu nieprzyjaciela i wichrzyło we własnym kraju, ale Pan Bóg zapisze to do księgi grzechów Rzeczypospolitej, która za to długo pokutować będzie. Jakkolwiek nie mieszam się w sądy Pana Boga, ale na mojem śmieciu schwytanego malefikanta wolno mi według mego rozumienia obłożyć zasłużoną karą... Dla tego wymagam od przestępcy bezwarunkowego posłuszeństwa, a od was wszystkich jak najściślejszej tajemnicy. Nikt nie śmie zdradzić słowem tego, co się stało i o czem wie.
To rzekłszy, kazał wszystkim odejść prócz pana młodego, a gdy to się stało, weszli samotrzeć do domu. JPan Tymoteusz opierał się zrazu a nawet na larum chciał krzyczeć, ale pan młody zatkał mu usta i przemocą pociągnął go za sobą. Związany malefikant nie mógł żadnego oporu stawiać.
Zaraz z sieni weszli na schody, które gdzieś do piwnicy prowadziły. Zaskrzypiały jedne i drugie drzwi żelazne. Szli coraz głębiej a ciemność nieprzebita otaczała ich. JPan Tymoteusz czuł coraz chłodniejsze powietrze, coraz większa wilgoć tamowała mu oddech, — ale wszelki opór był daremny. Pan młody trzymał go żelazną ręką, a za plecyma czuł winowajca ostrze koncerza, wypróbowanego ongi na hardych karkach krzyżackich. Rad nie rad musiał się poddać losowi.
Wreszcie skończyły się schody kamienne. Stanęli na wilgotnej ziemi.
JPan Tymoteusz poczuł, że jest wolny. Odczepiły się od niego żelazne palce, które go dotąd prowadziły. Postąpił kilka kroków na prawo i na lewo, nigdzie nie napotkał towarzysza. Wysunął naprzód pieńcie, aby uderzyć na nieprzyjaciela, ale w tej chwili zatrzasnęły się drzwi żelazne, a pięść upadła w ciemną próżnię.
Teraz zaczął nad sobą medytować. Widoczna było, że nieprzyjaciel osadził go w więzieniu. Trzeba się było po niem rozpatrzeć. Było ono dosyć obszerne, zamknięte wilgotnymi murami. Nigdzie żadnego sprzętu. Namacał drzwi żelazne z olbrzymim zamkiem. Zardzewiała zasuwa ani drgnęła pod jego ręką. Był w niewoli, zdany na łaskę i niełaskę nieprzyjaciela. To wprawiło go w szał wściekłości. Zaczął krzyczeć, bił pięścią we drzwi, ale napróżno. Nawet litościwe echo milczało. Nikt mu nie odpowiadał, nawet żelazo i mury nie powtórzyły jego wołania!
Po gwałtownych afektach nastąpiło uspokojenie. Ciało odmówiło służby i zamarło. Zasnął snem głębokim.
Jak długo spał, nie mógł odgadnąć. Wiedział tylko, że we śnie wiele rzeczy widział, na co potrzeba nie mało czasu. Widział towarzyszów swoich, rozmawiał z nimi, pił i hulał, a nawet przyszło do bójki z jakąś czeladzią, z której wyszedł zwycięsko!... Sen ten był istną ironią, gdyż podniósłszy rękę, trafił na drzwi żelazne!...
Wiele smutku zażył w tem utrapieniu zacny Tymoteusz. Nie wiedział nawet, czy to dzień czy noc. Nadstawiał ucha, czy czego nie usłyszy. — Cisza panowała głęboka, jakby wszyscy w tym domu wymarli!...
— Śpią po weselu — myślał sobie — jak się obudzą, to przecież ktoś do mnie zajrzy!
Tymczasem mijały długie godziny a ciszy grobowej nikt nie przerwał.
— Czyż to już grób mój? — myślał znowu, a mrowie biegło po jego ciele.
Nachodziły go myśli coraz czarniejsze. Nie prowadziły jednak do poprawy, ale zagrzewały do zemsty. Marzył o tem, jak to kiedyś zemści się na dzisiejszym swoim nieprzyjacielu, jak cały dom zburzy a z nim i cały Zapiecek w powietrze wysadzi. Fantazya jego już mu to wszystko malowała, już widział ukorzonego płatnerza z całą rodziną na klęczkach, widział nawet i córkę jego nadobną...
Fantazya ta na nic się jednak nie zdała. Każdy oddech wilgotnem powietrzem przypominał mu, że jest jeszcze w więzieniu, a do zemsty daleko!
Po długim czasie usłyszał wreszcie w górze jakiś zgrzyt nieprzyjemny. Podniósł oczy i ujrzał słabe światełko. Po chwili spostrzegł, że coś spuszcza się ku niemu. Podszedł do ściany i namacał dzbanek, do którego przywiązany był kawał chleba. Chwycił za sznurek, ale słabe przędziwo rozerwało się w jego ręce. Z góry usłyszał śmiech szyderczy — a razem z nim znikło słabe światełko.
Został tylko dzbanek wody i kawał chleba. Jak na teraz, była to już zdobycz nielada. Czuł bowiem już głód niemały. Zaczął jeść i wodą popijać. Nie było mu wesoło przytem, osobliwie gdy sobie przypomniał owe uczty i biesiady — ale przypominanie na nic się nie zdało! Gdy głód zaspokoił, powstały w nim znowu afekta zemsty, znowu przemyśliwał nad tem, jak to kiedyś za taki dyshonor ukarze starego płatnerza — a nawet głośno się z tem odzywał, chociaż go tylko wilgotne mury słuchały. Trwało to dopóty, dopóki się znowu siły nie wyczerpały, dopóki nie zasnął.
Spał więc, aby śnić o biesiadach i zemście, a budził się, aby jeść chleb suchy i wodą go popijać. A powtarzało się to już pięć czy sześć razy. Sześć razy spuszczano mu już z góry dzbanek z chlebem, a za każdym razem krzyczał do góry, obiecując straszną zemstę. Z góry odpowiadał mu tylko śmiech szyderczy.
Siódmego dnia osłabła już harda dusza. Opanowała go jakaś rzewność i boleść niewypowiedziana. Żałował czegoś, o czem sam nie wiedział — chciał się przed kimś poskarżyć, ale nie umiał przyzwać go do siebie.
Wreszcie zaczął śpiewać na nutę, jaką ongi słyszał był w kościółku parafialnym. Śpiewał, a za każdą nową nutą przychodziły mu do pamięci jakieś słowa stosowne do nuty...
On śpiewał godzinki!
Śpiew ten, tak nowy dzisiaj dla niego, bardzo mu jakoś przypadł do gustu. Wyciągał coraz głośniej i coraz rzewniej.
Nagle usłyszał, że ktoś razem z nim śpiewa... z poza żelaznych drzwi dochodził wyraźnie głos basowy...
Otworzyły się drzwi — a na progu ukazał się stary płatnerz ze światłem.
Dokończywszy godzinek zawołał:
— Wszelki duch chwali pana Boga!
— I ja chwalę — machinalnie odpowiedział JPan Tymoteusz.
— Słyszałem i dla tego przychodzę. Widzę, że jesteś waść już na drodze do poprawy, dlatego czas, aby więzienie ustało. Daj mi waść rękę na pojednanie! Nie jest to ręka szlachcica, ale dotyka się ona codziennie szabli waści!
JPan Tymoteusz sam nie wiedział, co się teraz z nim dzieje. Nadzieja wolności tak się słodko do niego uśmiechnęła, że zapomniał o zemście, zapomniał komu rękę podaje. Mocno uścisnął rękę płatnerza.
— A teraz jeszcze słowo na drogę — rzekł płatnerz. — Ponieważ to nie jest honorem, aby szlachcic siedział przez tydzień w kałauzie w piwnicy mieszczańskiej na Zapiecku, przyrzekam waści, że nikomu o tem nie powiem, wyjąwszy, jeżeli waść zechcesz z tego awanturę zrobić.
JPan Tymoteusz dał słowo szlacheckie, że wszystko puści w niepamięć i do tych rekolekcyi przed nikim się nie przyzna.
I rozstali się jakoby w przyjaźni. Zaledwie jednak JPan Tymoteusz wybiegł na ulicę Świętojańską i świeżem powietrzem odetchnął, chwycił go za ramię jakiś sążnisty jegomość z czarną podgoloną czupryną.
— A ty hultaju! — krzyknął jakby przez trąbę. — A ty psi synu! Obetnę ci uszy i oczy wykolę jak szczurowi, abyś wystraszył z kanałów całą bandę swoję!
Rzekłszy to, uderzył go pochwą szabli po plecach i odszedł.
Zbiegł się tłum nie mały. JPan Tymoteusz nie miał szabli, bo gdzieś ją w owej nocnej wyprawie uronił. Nie mógł się bronić, nie mógł pobiedz za napastnikiem i głowy mu rozpłatać. Stał jak odurzony, a ludzie śmieli się z niego, strojąc różne pocieszne miny.
Znał szlachcica, który go napadł, ale nie mógł odgadnąć, dlaczego tak impetycznie wziął się do niego. Był to Litwin, mianował się nawet kniaziem, a że wyglądał na prostego rataja, nazywano go w salonach „Kniaź Boćwina.“
Co kniaź Boćwina miał do niego, nie mógł zrozumieć. Dopiero spotkawszy jednego z bandy swojej, dowiedział się o wszystkiem.
Kniaź Boćwina przybył był z głębokiej Litwy do stolicy wraz ze swoją magnifiką, aby się trochę na wielkim świecie pokręcić. Prawdę mówiąc, wymogła to na nim małżonka, która chciała widzieć to na własne oczy, co o stolicy mówiono. Kniaź był bogaty i można było wraz z innymi trochę sobie pohulać.
Przy hulance przychodzą różne rzeczy do głowy. Litwinka wiedziała, że kobiety w stolicy nietylko się ładnie stroją, nietylko chodzą po bankietach i tam tańczą, ale nawet często... szaleją. Mają kochanków, opuszczają mężów — choćby na czas niedługi — a opinia zapisuje to jako tryumfy.
I ona zapragnęła trochę poszaleć. Chęć się znalazła, rosła nawet z każdym dniem, ale warunków nie było po temu. Była brzydka i nie bardzo młoda. Miała nos haczykowaty, usta wąskie od ucha do ucha, zęby przerzedzone i oczy zawsze podbite. Chuda była i wysoka, a że przy żółtej cerze lubiła nosić białe suknie, nazywano ją „białą kniahinią.“ Jaki taki uciekał przed nią, tembardziej wtedy, gdy się do niego mizdrzyć chciała.
Wiedziała o tem kniahini, a nie mogąc olśniewać wdziękiem, chciała błyszczeć klejnotami. Miała też klejnoty nie lada. Świeciły się one na chudej szyi, migotały przy długich czerwonych uszach, tryskały ogniem jak ukryte baterye z pomiędzy włosów, misternie utrefionych. Miała dyadem bajecznej wartości, stanowiący nieszpetną fortunkę.
Otóż ten dyadem podbił serce jakiegoś gacha, a szczęśliwa kniahini stanęła u celu swoich najgorętszych pragnień.
Poczciwy litwin zwietrzył, że jakiś grzeszny duch plącze się po jego domu. Strzygł jak zając uszami, wytrzeszczał oczy, rozwierał nozdrza, — ale nic nie widział i nie słyszał, choć go czuł tuż obok siebie. Wreszcie zaczął grozić boćkowskim nahajem magnifice i niewidomemu nieprzyjacielowi; — a gdy ta groźba w jednej części spełniać się zaczęła, nastąpiła katastrofa, o której w całej stolicy od rana do nocy mówiono.
Pewnego poranku znikła kniahini z domu, zabrawszy z sobą klejnoty i niewiadomego kochanka. Czułym listem (jak to uczyniła dniem przedtem starościna JPani Natalia) pożegnała małżonka, znalazłszy tkliwsze od niego serce.
Kniaź nie należał do tych ludzi, którzy się wówczas znali na subtelnych odcieniach różnych afektów. Nie mógł zrozumieć, aby sakramentalnie zaprzysiężona małżonka mogła być bez grzechu „królową serca“ drugiego, — aby oprócz swego pana i króla miała do usług pazia, który w prawa pierwszego wchodzi, gdy się sposobność po temu nadarzy. Tego wszystkiego nie mógł kniaź zrozumieć, — to też na wieść o ucieczce żony z gachem, zaczął jak huragan huczeć po całej stolicy.
Huczała też i stolica, ale z innego tonu. Nikomu nie przyszło na myśl gniewać się na kobietę, która swego pazia znalazła, ale wszyscy łamali sobie głowy, ktoby to mógł być paziem tej kobiety!... Nie wierzono, że taki bohater mógł się znaleść, a że się znalazł, łamano sobie głowę, ktoby to mógł być?
W tym samym dniu, w którym kniahini pożegnała progi rodzinne, znikł z horyzontu stolicy JPan Tymoteusz, osadzony w piwnicy na Zapiecku. Krzyknięto chórem, że nikt inny nie mógł uprowadzić takiej branki, jak tylko Brochwicz, znany z różnych oryginalnych awantur. Jaki zaś powód miałby do tego? Czy zakład jaki w towarzystwie wesołem?
Łamano sobie głowy, a że nikt nie mógł tej awantury wytłómaczyć, tem zawzięciej o tem mówiono.
Doszło to do kniazia i kniaź uwierzył. Tylko Brochwicz mógłby to zrobić. Litwin wściekał się ze złości i poprzysiągł siarczystą zemstę.
Stało się, że za tydzień wróciła kniahini do domu bez pazia i bez dyademu. Litwin nie pytał o dyadem, żonę przyjął jako przebaczający chrześcianin, — ale pazia poprzysiągł posiekać na kapustę, albo obić od nóg do głowy.
Niebo sprzyjało jego zemście. W tym samym dniu, w którym kniahini do domu wróciła, pojawił się JPan Tymoteusz na horyzoncie ulicy Świętojańskiej, wyszedłszy z kałauzu na Zapiecku.
Kniaź znieważył go przy świadkach, aby go potem prawowitym sposobem na kapustę posiekać, jeżeli nie zechce być kijem obity.
JPan Tymoteusz był teraz w szczególnem położeniu. Opinia a z nią i kniaź, łączyła jego nazwisko z nazwiskiem kniahini porwanej, a on nie mógł przeciw temu postawić wiarogodnego dowodu. Nie mógł się wykazać, gdzie był przez ten tydzień — bo do kałauzu na Zapiecku nie mógł się przyznać żadną miarą. Plamiło to honor szlachecki, a zresztą dał słowo płatnerzowi, że o tem przed nikim nic nie powie.
Wielka jednak była ofiara, jakiej od niego wymagał ten honor i słowo dane. Trzeba było wziąć rolę pazia na siebie, mimo że jego duma wzdrygała się na to. On paziem takiej kobiety? Cóż powiedzą na to salony, w których on jak król panował? Cóż powiedzą owe sławne piękności, które same zaprzęgały się do rydwanu jego zwycięstw? Czyż może on teraz stanąć przed nimi? Usłyszy ich śmiech szyderczy, a starościna łomżyńska zapyta, zmróżywszy swoje zalotne oczka:
— Tymosiu, Tymosiu, co się z ciebie stało?
Położenie było straszne, ale rady na to nie było. Kniahini milczała jak grób, a nawet uśmiechała się z pewnem zadowoleniem, gdy o Brochwiczu kto mówił. Widocznie pochlebiała jej wiele ta opinia i była niejako osłodą doznanego zawodu. Zdobyć tak wybrednego amanta, było godne najwyższej zazdrości. Robiła wszystko, aby w tej wierze wszystkich utwierdzić.
JPan Tymoteusz był w rozpaczy, ale musiał poddać się strasznemu wyrokowi. Nietylko, że się rąbał z Litwinem na kilka zawodów, ale wkrótce musiał opuścić stolicę, jak aktor scenę, na której został wygwizdany.

JPan Tymoteusz przesiedział czas jakiś w swoim dworku wiejskim. Był on podobny do lisa, który szczwany psami obleci kawał ziemi, potem wraca do legowiska, skąd wyruszył; ale natura ciągnie go zawsze na zdobycz. Otóż i pan Tymoteusz miał taką naturę i on poczuł ochotę nowej zdobyczy, chociażby na mniejszą skalę.
Niedaleko było miasto, nie tak wielkie i nie tak wesołe jak stolica, ale dla jednego wenatora mogło zawsze dostarczyć zwierzyny. Zresztą wyćwiczony na wielkich kniejach myśliwy mógł być pewniejszym zwycięstwa. Nie było tak wielkiej konkurencyi, a znudzona jednostajną ciszą zwierzyna sama stawała na strzał.
Sprowadził ze stolicy kilku z najlepszych swoich towarzyszy i z nimi pewnego wieczora ulokował się w mieście.
Nazajutrz gruchnęła wieść po całem mieście, że znany z rozmaitych awantur ekscentrycznych Brochwicz przyjechał ze swoim orszakiem.
Wiadomość ta sprawiła na mieszkańcach różne wrażenie. Jedni cieszyli się, że coś zarobią na wesołych towarzyszach, w innych zbudziły się rojenia idealniejszej natury. I tak młodsze mężatki okazywały wielką ciekawość poznania sławnego bohatera buduarów warszawskich, wdówki i rozwódki przez byłych mężów swoich niepojęte zamarzyły, że je ktoś teraz pojmie i zrozumie — a młode panny patrzyły dziwnie po sobie, ale nic nie mówiły. Widocznie w duchu zazdrościła jedna drugiej, gdyby...
Nie było w tem nic dziwnego. JPan Tymoteusz był przystojny męszczyzna i miał fortunę nieszpetną. Otaczała go glorya niepoślednich zwycięstw, a to ma czasem urok dla serc najzacniejszych. Matki zaś i ciotki uważałyby nawet za wielką zasługę przed Bogiem, gdyby która z ich córek lub kuzynek potrafiła stepowego tabuna okiełzać i do taczki pracowitego żywota zaprzęgnąć.
JPan Tymoteusz wcale o tem nie myślał. Naturą jego było szumieć i jak huragan łamać gałęzie i wywracać drzewa. To sprawiało mu rozkosz — żył tylko burzą zmysłów.
Stało się jednak, że kosa trafiła na kamień.
Pod samem miastem miała jurydykę zacna i bogobojna matrona, wdowa po ś. p. stolniku. Chodziła w stroju napół zakonnym i słynęła w mieście z dobroczynności. Miała przy sobie wnuczkę, sierotę, dorodną o czarnych oczach Jagusię.
Dziwna to była dziewczyna ta Jagusia. Przebyła już wiosnę dziewiętnastą, miała wejrzenie śmiałe a czasem nawet wyzywające, ale przy stolnikowej wyglądała jak trusia, która i trzech zliczyć nie potrafi. Wyglądała na dziewczątko jeszcze nie wypierzone, które tylko za babką pacierze powtarzać umie. A pacierzy tych było codzień bez liku! Rano trzeba było podziękować Bogu za noc szczęśliwie przebytą i polecić się Jego opiece we wszelkich sprawach dziennych. W południe umacniała się dusza do dalszej wytrwałości w dobrem, a wieczorem prosiło się Boga o przebaczenie popełnionych we dnie grzechów i o noc spokojną bez żadnych pokus złego ducha.
Ta wieczorna modlitwa budziła w jej główce różne krytyczne uwagi. Dom stolnikowej wyglądał jak klasztor. Cały dzień przepędzano na czytaniu pobożnych książek, mówiono o dobrych uczynkach. Dwa razy w tygodniu przychodził z pobliskiego klasztoru ksiądz definitor ojciec Błażej, słynący na całą okolicę kaznodzieja. Tłómaczył on stolnikowej różne wątpliwości w sprawie sumienia, czego musiała z uwagą słuchać Jagusia. Przy takiem życiu przychodziło jej pytanie na różowe jak pączek usta: poco codziennie modlić się o odpuszczenie grzechów, jeżeli tych grzechów się nie popełnia a nawet popełnić ich nie można!
Babunia tłómaczyła jej, że grzechy nie potrzebują być popełnione w rzeczywistości, można je popełniać w myślach i marzeniach.
Nie potrzeba było Jagusi takiego tłómaczenia. Ona już oddawna popełniała w marzeniach takie grzechy. Niewiedzieć skąd się o nich pod klauzurą babuni dowiedziała, przychodziły jakoś tak same od siebie, że sama o tem nie wiedziała. Były one od narodzenia gdzieś w jej sercu ukryte i wychodziły stamtąd powoli, zaprzątając młodą główkę mimo pacierzy z babunią i kazań księdza definitora. Ponieważ jednak tym ostatnim trzeba było być posłuszną, więc była na to skromna i niewinna minka i oczy zawsze w dół spuszczone.
Tym sposobem mieszkały w niej jakieś dwie istoty. Jedna patrzyła śmiało na świat a nawet wyzywająco, — druga była aniołkiem niewinnym, który się jeszcze ze snu na kwiatach nie przebudził.
Im więcej ten aniołek, jak mniemała babunia, zdawał się zasypiać, tem śmielszy był lot tej drugiej istoty, chociaż tylko w krainie wyobraźni.
Wiele opowiadano o stolicy. Opowiadano z pewnem namaszczeniem, jako o złem, które trapi ludzi. Dla Jagusi było ono jednak tak ciekawe, a gorąca jej wyobraźnia malowała je w obrazach tak żywych! Były może one żywsze niżeli w rzeczywistości i ponętniejsze, bo taka jest natura wszystkich pragnień ludzkich.
Jagusia chciała kochać jak inne kochają, ale to było dla niej zamało. Pragnęła miłości nadzwyczajnej, niezwykłej. Chciała na sposób niemieckiej księżniczki wtedy dopiero oddać serce swemu rycerzowi, gdy tenże z drugim krwawy o nią odbył turniej! Wszyscy inni zwyczajni kochankowie byli tylko przeznaczeni na ofiary, któremi serce kobiety tak chlubić się lubi!...
Takie mrzonki rozpalały główkę Jagusi, podczas gdy babunia i ojciec definitor byli przekonani że „dzieweczka śpi!“
Wiadomość, że przybył do miasta młodzieniec tak niezwykły, zaprzątała jej całą główkę. Chciała najprzód z ciekawości obaczyć go, potem trochę z nim się pobawić jak kotka z myszką, a w końcu powiedzieć do klęczącego u jej nóg: Precz! — Dogadzało to najprzód jej małej próżności, potem sprawiało pewną przyjemność dotąd nieznaną, a w końcu czyniło zadość kazaniom babuni i księdza definitora.
I stało się, że wychodząc raz z nabożeństwa, już za drzwiami kościoła, obaczyła JPana Tymoteusza. Stał pośród swoich przyjaciół jak wódz w gronie oficerów i rekognoskował tłum wychodzący z kościoła.
Gdy ujrzał stolnikową, wyprostował się jak zwierz poczuwszy zdobycz. Składny ukłon oddał babuni, na wnuczkę zaś spojrzał takiem okiem, jakiego dotąd nie widziała.
Spojrzenie poszło z nią na jurydykę do białego dworka, weszło do jej pokoiku i schowało się za konterfekt babuni, który wisiał nad stoliczkiem z robotą. Stamtąd wychylało się do niej jak mały psotnik, bawiąc się z nią w chowanego.
W tydzień potem zjawił się w dworku JPan Tymoteusz. Przyniósł list od starościny rawskiej, zacnej matrony, a przyjaciółki stolnikowej.
Stolnikowa przyjęła grzecznie posłańca, a Jagusia patrzała na niego z jakąś rozkoszną obawą, jak patrzą dzieci na konterfekt dyabła, nie widząc wcale przy nim św. Michała z mieczem.
Po godzinnej rozmowie wydało się Jagusi, że dyabeł nie taki straszny jak go malują. Uśmiechał się do niej, a to sprawiało jej jakiś dreszcz bardzo rozkoszny.
W kilka dni potem przybyła do miasta starościna rawska, która była ciotką JPana Tymoteusza. Odnowiły się serdeczne stosunki między przyjaciółkami, co nastąpiło tem snadniej, że starościna rawska chciała w majątku swoim fundować kościół, w czem ksiądz definitor radą swoją jej dopomagał.
Stąd poszło, że Jagusia często widywała człowieka, przed którym przestrzegała ją wprawdzie babunia, ale który mimo to był dla niej bardzo — ciekawy. Przypatrywała mu się ze wszystkich stron, a on ułatwiał jej to przypatrywanie. Opowiadał jej o stolicy, a od czasu do czasu rzucał na nią takiem okiem, jakie od pierwszego spotkania przy drzwiach kościelnych zapamiętała. Było jej przytem bardzo przyjemnie, ale zaraz przypominała sobie słowa babuni, że z tym człowiekiem trzeba być ostrożną.
I w samej rzeczy była ostrożną. Rozmawiając z nim spuszczała oczy i stroiła minkę zafrasowanej. Nie wiedziała o tem, że właśnie najwięcej podobało się to JPanu Tymoteuszowi — a może i wiedziała bo w takim razie trudno zbadać prawdę. Słowem, JPan Tymoteusz widział przed sobą niewinny pączek róży, który pragnął listki rozwinąć, ale obawiał się fruwającego wkoło niego motyla. Motyl wprawdzie ma także ładne, złotem nakrapiane skrzydełka... ale co on zrobi z różą?
JPan Tymoteusz doznał teraz wrażenia, którego dotąd nie znał. Takiej kobiety w stolicy nie było. Gdyby Jagusia chciała go pokochać...
Nic łatwiejszego, pomyślał sobie, trzeba się tylko wziąć do niej.
I zabrał się jak umiał. A umiał doskonale, jak tego liczne tryumfy dowodziły.
Poza plecami babuni i księdza definitora rozpoczął się między dwojgiem młodych ludzi romans, jak na wstępie bardzo niewinny. On przemawiał coraz tkliwiej, patrzał coraz czulej i coraz goręcej ściskał za rączkę. Ona mu nic nie przyrzekała wyraźnie, ale także i niczego nie odmawiała. Zdawało się JPanu Tymoteuszowi, że kilka razy tak spojrzała, że mógł być pewny swego, że potrzebuje tylko ostatnie słowo wymówić.
Pewnego dnia, gdy srebrnym głosikiem odśpiewała piosenkę o Dorydzie, w czem JPan Tymoteusz jej dopomagał akordami na klawikordzie — wyszli oboje do drugiego pokoju, w którym w tej chwili nie było nikogo. Ojciec definitor kreślił właśnie palcem na stole rozmiary przyszłego kościoła pod wezwaniem św. Michała, pogromcy złego, a babunia ze starościną pilnie się temu przypatrywały.
Jagusia przeczuwała co się święci. Przygotowała się na prędce do roli, w której JPan Tymoteusz jej jeszcze nie widział.
— Chcę z panną Agatą o czemś pomówić — ozwał się pan Tymoteusz, strojąc minę niezwyciężonego.
— Zapewne coś o stolicy — zawołała z ożywieniem Jagusia.
— Tym razem tylko o pannie Agacie i o sobie.
— O mnie? Cóż może być w tem ciekawego?
— Dla mnie nietylko ciekawie, ale także bardzo ważne!
— Wcale temu nie wierzę!
— Dałaś mi panna Agata dowody, że możesz uwierzyć.
— W co?
— Że cię kocham!
— Żartujesz waszmość!
— Nie żartuję!
— To... ja może żartuję?
— Nie sądzę, abyś żartowała!
— Ani mi w głowie nie było!
— Czy mówisz w żartach?
— Nie, mówię o tem, o czem waszmość mówisz.
— Czyż się myliłem?
— Ojciec definitor powiada, że człowiek zawsze się myli, jeżeli działa bez łaski ducha świętego!
JPan Tymoteusz zagryzł usta. Tego się nie spodziewał. Upokorzona jego pycha poniosła cios dotkliwy. Tem większa ogarnęła go żądza zwycięstwa.
Rzucił się przed nią na kolana.
— Przysięgam oto — zawołał — żem cię ukochał całą duszą, że jesteś mojem słońcem, bez którego zwiędnę i uschnę jak marna trawa!
— To zgarnę waszmości jak siano i złożę do stogu!
— Na ten śmiech krotochwilny nie zasłużyłem!
— Tem wdzięczniejszy powinieneś waszmość być dla tych, którzy bez zasługi czemś waszmość darzą!
— Możesz mnie odtrącić, możesz zgnieść jak robaka, ale nie naigrawaj z bezbronnego!
— A gdzie to waszmość szablę podział?
— Wobec kobiety jestem zawsze bezbronny!
— Daję więc waszmości wolność, nie biorąc go za jeńca.
JPan Tymoteusz powstał z ziemi.
— Jesteś twardszą od skały! — syknął przez zęby.
— A waszmość nie byłeś nigdy skałą? — zapytała z filuternym uśmiechem Jagusia.
— W takim razie... mógłbym...
— Mógłbyś?...
— Mógłbym z trumny powstać, gdybyś... oświadczyła mi wzajemność!
— Chciałabym się o tem przekonać!
— Jakim sposobem?
— Umrzej waszmość!
Nastąpiła długa pauza. JPan Tymoteusz patrzał zdziwiony na Jagusię, a Jagusia bawiła się białą koronką.
— A gdybym umarł?
— Gdybyś waszmość umarł... wtedy spróbuję tego zaklęcia.
— I powiesz przy trumnie mojej, że mnie kochasz?
— Powiem!
JPan Tymoteusz rozśmiał się, a w tej chwili wyszedł Ojciec definitor z pokoju z panią starościną.
Plan kościoła już był dostatecznie ułożony.

Tego samego wieczora, późno w noc, było wesoło w domu JPana Tymoteusza. Kilku najserdeczniejszych towarzyszy, którzy ze stolicy do niego przyjechali, zabawiali się teraz u niego. Jedni grali w kości, inni przy pełnych puharach opowiadali różne wesołe facecye.
Gospodarz nie brał udziału w tych rozrywkach. Chodził po izbie zamyślony i od czasu do czasu czuba ręką zacierał.
— Dałbym zato lewe ucho — ozwał się Sylwan Rawicz, chętny chłop do wszystkiego, — że Tymek jakąś awanturkę mota na wąs!
— Czas byłby wielki, aby trochę pohulać! — dodał płowych włosów młodzieniec, którego twarz spłowiała także przy kartach.
— Nie odzywajcie się teraz do mnie — odrzekł pan Tymoteusz — bo jestem zły, jak Lucyper! Chciałbym kogoś w kawałki rozszarpać!
— Dla jednej dziewuchy? nie warta tego!
— Nie mówcie tak, bo za tę dziewuchę oddałbym dzisiaj życie swoje!
— Na cóż tyle! Najechać jurydykę i zabrać dziewuchę!
— Ba! toby była tylko awantura, nic więcej!
— A czegoż chcesz?
— Chcę jej miłości!
Śmiech towarzyszy odpowiedział na to. Oczy pana Tymoteusza zaświeciły jak u wilka.
— Jabym miał na to radę — ozwał się po chwili Rawicz.
— Jaką radę? — ciekawie zapytał pan Tymoteusz i przystanął.
Rawicz milczał chwilę, jakby plan w głowie układał.
— Sztuką barany tłuką — rzekł z powagą — jeżeli panna Agata chce cię wziąć na muchę, to dać jej tę muchę! Może się złapie!
— A to jakim sposobem?
— Powiedziałeś jej, że wstałbyś z trumny, gdyby powiedziała, że cię kocha?
— To i cóż?
— Więc umrzej i czekaj w trumnie aż ci tak powie!
— Eksperyment niebezpieczny!
— Niepotrzebujesz naprawdę umierać. Położysz się wygodnie do trumny, a my rozgłosimy żeś umarł!...
— Wyborna myśl! — krzyknęli wszyscy.
— Zbudujemy ci katafalk okazały, będziesz leżał jak król. Otoczymy cię braterską usługą, obcych nie przypuścimy. W nocy posilisz się między nami, a nad ranem będziesz znowu nieboszczykiem. Wyprawimy ci nawet nabożeństwo a księdza definitora zaprosimy na egzortę!...
Wszystkim podobała się ta myśl. Awantura nielada.
JPan Tymoteusz długo myślał nad tym planem. Uśmiechał się do siebie i pocierał czuba. Widział przed katafalkiem klęczącą Jagusię z rozpuszczonymi włosami, wołającą: kocham, kocham cię, mój Tymciu!
Cóżby to była za rozkosz dla niego! On podniósłby wtedy głowę z śmiertelnej poduszki i rzekłby do niej: „Widzisz Jagusiu, że dotrzymuję słowa! Pan Bóg pozwolił mi wrócić na ziemię, bo taka miłość warta, aby dla niej zejść znowu na padół płaczu!...“
Takie myśli roiły się teraz po głowie pana Tymoteusza. Wziął kielich do rąk i zawołał głosem doniosłym:
— Zacni przyjaciele! A może dzisiaj ostatni dzień mego żywota — a gdy słońce jutro zejdzie, będę nieboszczykiem! A więc będę nieboszczykiem, a waszem staraniem będzie, abym się w trumnie nie nudził. Przedewszystkiem czuwajcie, abym od czasu do czasu mógł się zakropić rosą niebieską, i aby nabożeństwo nie bardzo długo trwało!... A więc na cześć wesołego alleluja!
Stuknęły kielichy a śmiech wesoły długo rozlegał się po izbie.

Pani stolnikowa właśnie co z Jagusią skończyła pacierze poranne, gdy Rawicz zjawił się na progu. Był czarno ubrany i twarz miał bladą, jakoby z wielkiego smutku.
— Niech pani stolnikowa wybaczy — rzekł głosem grobowym, — że przychodzę z wieścią hiobową. Oto nasz najdroższy przyjaciel, JPan Tymoteusz...
— Zachorował! Zachorował! — ozwały się naraz dwa głosy kobiecie.
— Umarł!
— Umarł! — krzyknęła Jagusia i rozkrzyżowała ręce. Na jednej wisiała koronka.
Była w tej chwili podobną do statuy św. Teresy. Twarz miała bladą, jakby z białego marmuru wykutą, usta napół otwarte, a duże, szafirowe oczy otworzyły się szeroko.
Rawicz zerknął z upodobaniem na ten posąg mistrzowski.
— Czy waszmość nie żartujesz? — spytała po chwili stolnikowa. — Wczoraj był u nas, grał do wtóru Jagusi na klawikordzie.
— Wrócił do domu jakiś smutny i zamyślony. Nic się do nas nie odzywał, tylko chodził po izbie. Przed dwunastą rzekł do nas: smutno jest w tak młodym wieku umierać; — ale trzeba umrzeć, jeżeli tak los każe!... Zrazu wzięliśmy to za żart, ale po niejakim czasie ze strachem spostrzegliśmy, że twarz jego zaczyna być podobną do twarzy nieboszczyka. Najprzód zbielała jak opłatek, a potem pod oczami posiniała. Oko gasło powoli, jak gaśnie lampa, gdy jej oleju niedostaje!... Rzuciliśmy się na niego... ścisnął nas ręką... i powoli zastygł w naszych objęciach!...
— Może to apopleksya? — zauważyła składając ręce stolnikowa.
Rawicz ruszył ramionami.
— Widziałem ja ludzi tkniętych apopleksyą, ale ci wyglądali inaczej. Ś. p. Tymoteusz zasnął cicho, a dusza jego uleciała z ciała bez żadnej walki. Mówią, że tak umierają ludzie, gdy w nich serce nagle pęknie.
— Serce pęka z wielkiej boleści — mówiła stolnikowa — a przecież on...
— Może to tylko śmierć pozorna, letarg! — wyksztusiła Jagusia, jakby ją śmierć rzeczywista za gardło dusiła.
— Dałby Bóg, aby tak było! — odparł z smutnym uśmiechem Rawicz.
Jagusia stała jak posąg. Szeroko otwarte oczy patrzały gdzieś w daleką przestrzeń, jakby chciały przeniknąć bramy drugiego świata i tam szukać duszy nieboszczyka... Rawicz patrzał na nią z coraz większem zajęciem.. miała w tej chwili urok bolejącej królewny...
— Któż się zajmie pogrzebem? — po niejakim czasie zapytała stolnikowa.
— Przyjaciele — odpowiedział z westchnieniem Rawicz — którzy z nim razem byli, nie odstąpią go teraz. Sami obsłużą go, niedopuszczając żadnej obcej, zapłaconej ręki.
— Cześć im za to! — odrzekła stolnikowa.
Rawicz skłonił się i wyszedł.
— A teraz zmówimy modlitwę za nieboszczyka — ozwała się po wyjściu Rawicza do Jagusi.
Jagusia chciała usłuchać rozkazu babuni — postąpiła krok naprzód i upadła na ziemię bez życia.
Stolnikowa krzyknęła na sługi. Podniesiono omdlałą i posadzono na krześle. Po chwili otworzyła oczy i powiodła niemi smutno dokoła. Powoli zaczęła się jej pierś podnosić, jakby do głębokiego oddechu a obfity potok łez oblał jej twarz bladą...
Tymczasem wracał Rawicz do mniemanego nieboszczyka i myślał sobie:
— Śliczna dzieweczka, jak królewna!... Szkoda jej dla Tymka... gdyby tak można odsunąć go nabok, a samemu...
Nie dokończył, bo właśnie zadzwoniono w kościele za umarłego.
Mimowoli przeżegnał się i szybkim krokiem podążył do nieboszczyka.

Nieboszczyk wyglądał wspaniale. Miał trumnę z czarnego aksamitu, srebrnemi taśmami obitą. Czarny kir rozpinał się po ścianach a w kątach, jakby dla kontrastu, stały wazony z kwitnącemi różami. Pyszny katafalk wznosił się wysoko, z odkrytej trumny zaledwie było widać nos orli nieboszczyka i biały krzyżyk, który trzymał w złożonych rękach. Trzy rzędy jarzących świec stało na gradusach, a migające ich światło nie dozwalało długo wpatrywać się w twarz nieboszczyka.
Przyjaciele nie dopuścili nikogo do posługi. Sami ubrali go i złożyli do trumny, sami czuwali teraz przy nim, mieniając się koleją. Jeden z nich siedział ustawicznie na gradusie z dużą księgą w rękach i odmawiał półgłosem modlitwy za umarłych.
Tak nagła i niezwykła śmierć nieboszczyka rozbudziła w mieście powszechną ciekawość. Jedni żałowali go, że w tak młodym wieku umarł, inni widzieli w tem zasłużoną karę za różne wybryki jego. Wszyscy spieszyli na nawiedzenie, aby za jego duszę pacierz zmówić.
Izba nieboszczyka napełniała się coraz więcej. Po odmówionym pacierzu rozmawiali obecni o nim. Jedni żałowali go, że w kwiecie wieku tak marnie zszedł z tego świata, inni opowiadali sobie jego grzechy a nawet bardzo ostro za nie go sądzili.
Nieboszczyk słyszał to wszystko. Zrazu wydało mu się to bardzo zabawnem. Zaciskał zęby, aby się nie roześmiać, albo broń Boże, nie kichnąć. Rozrzewniało go, gdy młode kobiety nad tak młodym i przystojnym nieboszczykiem łzy wylewały — a zaciskał ze złości ręce, gdy ten i ów recytował mu grzechy jego i powątpiewał, czy na sądzie ostatecznym dostąpi odpuszczenia!... Często chciał już odburknąć infamisowi, który niestworzone rzeczy wygadywał, ale powstrzymał się, przypomniawszy sobie, że jest nieboszczykiem.
Wreszcie zaczęła go ta rola niecierpliwić. Nogi mu ścierpły, poduszka była za nisko. Jeść mu się chciało, a gardło było tak suche, jakby oddychał powietrzem afrykańskiem!... Nie było jednak rady na to. Ludzie nabożni przychodzili i wychodzili, a do wieczora było jeszcze daleko! W nocy obiecali mu przyjaciele wspaniałą ucztę, tą nadzieją musiał się pocieszać. Wreszcie sen dobroczynny skleił mu naprawdę powieki, a siedzący na gradusie przyjaciel musiał głośniej odmawiać modlitwę, aby lekkie chrapanie nieboszczyka przygłuszyć.

W białym dworku na jurydyce był smutek nielada. Stolnikowa siedziała przy łóżku Jagusi i czytała jej żywoty świętych! Jagusia była blada, oczy miała czerwone i szklące jakby po płaczu. Trzymała białe rączki nad głową splecione.
— Wszystko trzeba Bogu ofiarować — mówiła stolnikowa, odgarniając jej włosy z czoła — wyroki Jego są niezbadane!
— Babuniu, ja tego nie przeżyję! — szlochała Jagusia.
— Wszak ludzie umierają... wszyscy umrzemy! Czasem śmierć jest wielką łaską Pana Boga. Kto wie, co było danem nieboszczykowi w dłuższem życiu przecierpieć? A może byłby dopuścił się jakiego grzechu śmiertelnego, od którego Pan Bóg go uwolnił!
— To ja dopuściłam się grzechu, a on odpokutował za mnie.
— Mówisz w gorączce! Napij się tyzanny.
— Chciałabym się wyspowiadać przed O. Błażejem.
Stolnikowa nie uważała za stosowne, aby Jagusia w gorączce się spowiadała, sądziła jednak, że rozmowa z O. Błażejem może ją uspokoić.
Posłała do klasztoru. Za chwilę był już sędziwy zakonnik przy chorej. Stolnikowa wyszła do drugiego pokoju.
Zamiast spowiedzi zaczęła Jagusia rzewnie płakać. Ojciec Błażej pocieszał ją słowami pisma świętego.
— Ojcze wielebny — zawołała Jagusia podnosząc się z poduszek — racz mi odpowiedzieć na jedno pytanie.
— Pytaj, duszo moja! — odpowiedział dobrotliwie O. Błażej.
— Czy może to się stać, co człowiek nierozważnie wyrzeknie?
— Może się stać, jeżeli to ma być karą za jego nierozwagę!
— O mój Boże!
— Znałem bluźniercę, który zwykł mawiać: niech mnie piorun trzaśnie! I razu jednego, właśnie gdy te słowa wymawiał, uderzył go grom z nieba!
— A jeżeli ktoś drugiemu tak życzy?
— I to stać się może. Znałem matkę, która często do córki mawiała: żebyś umarła! I córka rzeczywiście umarła, a była to kara dla matki, która ją w gruncie bardzo kochała.
Jagusia zaczęła ręce łamać i rzewnie płakać. Po chwili otarła oczy i zapytała:
— Czy może Bóg pozwolić na to, aby człowiek zmartwychpowstał?
— Bóg zsyła czasem na człowieka śmierć pozorną, letarg, z którego napowrót przebudzić się może.
Jaśniejsze światło zabłysło w oczach Jagusi. Uchwyciła za chudą rękę zakonnika i zbliżyła się do jego ucha.
Zaczęła mu coś mówić i szlochać...
Z uwagą słuchał O. Błażej. Łagodny uśmiech zaczął igrać w jego twarzy. Po chwili zapytał:
— Czyś tylko żartowała sobie?
— Zrazu żartowałam — odpowiedziała Jagusia z rumieńcem — ale dzisiaj... dzisiaj czuję, że gdyby się mógł obudzić do życia...
Uśmiechnął się zakonnik.
— Ale mówią, że to bardzo wielki grzesznik! — rzekł po chwili.
— Gdyby się z grzechów wyspowiadał i poprawę przyrzekł...
— Niechby i pokutę odprawił!
— Przedewszystkiem pokutę odprawił!
Niejaki czas patrzał O. Błażej z uśmiechem na zarumienioną twarz Jagusi, a poleciwszy ją potem opiece królowej na Jasnej Górze, wyszedł do komnaty stolnikowej.
Z stolnikową długo sam na sam rozmawiał, a gdy wychodził, miał twarz wesołą i uśmiechał się do swoich myśli.
Na ulicy spotkał go Rawicz.
— Właśnie byłem w klasztorze, — rzekł do niego — aby wielebnego Ojca prosić o nabożeństwo dla nieboszczyka.
Ojciec Błażej wesoło jakoś przyjął te słowa.
— Cóż tam nieboszczyk? — zapytał z jakimś uśmiechem nieokreślonym.
— Czeka waszych modłów i kilku słów o sobie.
— Jak najchętniej; ale jeżeli mam o nim coś powiedzieć, to potrzebuję wiele wiedzieć o nim, bez względu czy to złe czy dobre!
— Obawiam się, że będzie więcej złego niż dobrego!
— Tem większe będzie miłosierdzie boże!...
— Mówią ludzie, że on może być w letargu!
— Tem lepiej; po generalnej spowiedzi przez usta moje może nastąpi rozgrzeszenie Pana Boga!
— Mogę w tem być pomocnym.
— Chodźmy do klasztoru.

Nazajutrz było jakoś smutniej nieboszczykowi w trumnie. Wprawdzie zjadł smaczną kolacyą i sporo wychylił wina, gdy go jednak nad ranem zbudzono, że już czas do trumny, przeszły po nim ciarki, jakby mu rzeczywista śmierć groziła!... Do tego, zaraz z dniem zaczęli ludzie przychodzić na nawiedzanie. Znowu zaczęły się rozmowy o nim, a nie były one bardzo przyjemne. Dotąd nikt takich rzeczy w oczy mu nie powiedział. Ci, którzy z kieszeni jego żyli, podchlebiali mu dotąd zawsze, wynosząc go pod niebiosa. Dzisiaj stało się przeciwnie. Nawet tacy, dla których był dobrodziejem, nie trzymali się zasady „de mortuis nil nisi bene“, ale porządnie mu wymyślali.
Nieboszczyk wszystko to słyszał. Otoczony pochlebcami, nie przypuszczał nawet, aby coś podobnego o nim powiedzieć można. Było to coś nowego dla niego, o czem nigdy a nigdy nie myślał! Był przekonany, że wszyscy go uwielbiają, że wszyscy służą mu jak potężnemu mocarzowi, a tymczasem gdy umarł, rzucają na niego błotem, plwają i naigrawają się z niego!... Niektórzy wprost powiadają, że pójdzie do piekła!
Nieboszczyk zaczął przemyśliwać teraz nad tem wszystkiem. Zaczęło mu być markotno, że ludzie tak o nim mówią, i żal mu było, że inaczej nie żył! Zaczął w siebie wchodzić i zdawało mu się, że ludzie mają słuszność. Mniejsza wreszcie teraz, gdy on jeszcze żyje; ale gdyby on był naprawdę nieboszczykiem, gdyby go za kilka godzin miano ziemią przysypać, cóżby się stało z jego duszą? Cóżby odpowiedział Bogu na sądzie?...
Strasznie wydawały się teraz te akcesorya śmierci, które widział przed sobą. Zimną i straszną była trumna, w której leżał; strasznie i ponuro wznosiły się gradusy katafalka, a gorejące światło wydawało woń istnie pogrzebową!.. Tam przy drzwiach stoi wieko trumny z białym krzyżem na wierzchu!... Po ścianach wybitych kirem łazi jakieś obrzydliwe robactwo, które go ma w grobie roztoczyć!...
Nieraz przychodziła mu myśl do głowy, wyskoczyć z trumny i drapnąć jak upiór z tej izby; ale wspomnienie Jagusi przytrzymywało go. Przyjaciele powiedzieli mu, że na dzisiejsze nabożeństwo żałobne przyjdzie stolnikowa, a zapewne i Jagusia, która wczoraj chorą była! Już to samo pocieszało go i dodawało otuchy, że słowa dotrzyma!
W takiem położeniu był nieboszczyk, gdy O. Błażej przyszedł z krzyżem świętym. Organista przyniósł kociołek z wodą święconą i kropidło. Zimno mu się zrobiło. Woń jałowcu odurzyła go do reszty.
Na nabożeństwo żałobne zaczęło się schodzić więcej ludzi. Słyszał głosy znajomych a bał się oko otworzyć, aby przedwcześnie się nie zdradzić. Rozeszła się bowiem już pogłoska, że może jest w letargu, dla tego niektórzy wspinali się na palcach i zaglądali do trumny.
Wreszcie usłyszał szelest sukni. Zdawało mu się, że zna ten szelest. Zacisnął zęby, żeby oka nie otworzyć.
Nie omyliło go przeczucie. Była to stolnikowa z Jagusią i starościną. Na obu matronach nie było jakoś widać wielkiego frasunku, — zato Jagusia była blada jak prawdziwa nieboszczka. Twarz jej przedłużyła się, oczy mgłą zaszły. Uklękła przed katafalkiem i w gorącej modlitwie zwróciła wzrok do nieba.
W tych dwóch dniach przeszła lata cierpień i boleści. Wyrzucała sobie, że zabiła lekkomyślnością człowieka i przysięgła Bogu, że kochać go będzie po koniec świata, jeżeli tylko do życia powróci!...
Obiecała, że przy trumnie wyzna mu miłość swoję! Jakże to można w obec ludzi powiedzieć?... Nie, tego nie można, ale Pan Bóg, który wnika w serca ludzi, wie, co się tam dzieje!... Ona w sercu swojem już te słowa kilkakrotnie powtórzyła!... Ale... czy JPan Tymoteusz je usłyszy?...
O. Błażej zaczął śpiewać nad umarłym. Dopomagał mu tubalnym głosem organista. Zdawało się nieboszczykowi, że przy takim śpiewie naprawdę umrzeć może.
Wreszcie skończył się śpiew pogrzebowy, nastąpiły modły za umarłych, a wreszcie poczuł nieboszczyk na czole obfity deszcz zimnej wody!.. To orzeźwiło go nieco, bo już naprawdę umierał.
O. Błażej oddał kropidło organiście i rozpoczął ostatnie przemówienie:
— Mili słuchacze! Oto przed nami leży w trumnie nieboszczyk, który w kwiecie wieku zeszedł ze świata, a teraz stoi przed sądem Boga!... Przyszła powitać go matka jego, JPani starościna pokucka, którąśmy znali jako matronę i zacną i bogobojną!... I rzecze do syna swego JPani starościna: Tymciu! synu mój! Cóżeś tu z sobą przyniósł nam z ziemi? Przyniosłeś zapewne sporo dobrych uczynków; tuzin mokrych chustek, któremi otarłeś łzy cierpiących boleść i niedostatek, przyniosłeś wór błogosławieństw, jakiemi darzyli cię ludzie za życia... Złóż to wszystko, mój Tymciu, tutaj przed tronem Pana Boga ku uciesze matki twojej, która cię mlekiem swojem wykarmiła i strzegła jak oka w głowie!
...A on odpowie z płaczem: nic z tego wszystkiego nie przyniosłem, tylko wór grzechów i przekleństw, jakie miotano na mnie na ziemi!...
...I zapłakała boleśnie JPani starościna pokucka i rzuciła się przed majestatem Bożym, wołając: miłosierdzia, miłosierdzia, sędzio sprawiedliwy!
...A Pan Bóg rzecze do niej:
...— Trudna rada JPani starościno, bo syn twój był nielada urwiszem. Grzechy jego więcej ważą niż cielsko, które dziś w trumnie leży, a cóż dopiero od duszy, która jest lekszą od pierza! —
Oburzyły nieboszczyka te słowa O. Błażeja; chciał już głowę podnieść i krzyknąć na niego, ale coś go trzymało w trumnie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Ojciec Błażej tak mówił, bo wiedział, że był dobrze zapłacony! Przecież nieboszczyków zawsze się chwali...
O. Błażej mówił dalej:
— Wyrodny synu!... — rzecze dalej Pan Bóg do inkulpata — czyś pomyślał o tem, jaką boleść sprawiasz rodzonej matce swojej, nie mówiąc już o mnie, bo ja na takich kpów nie zważam; czyś pomyślał, że ona tutaj wiecznie nad tobą płakać będzie, a ja jej nic nie pomogę!... Przypomnij sobie jak to było, gdyś się urodził! Dano ci za patrona nie ostatniego z świętych moich, chrzestna matka twoja, stolnikowa Zawiecka, cmokała do ciebie: Tymciu, Tymciu, ty mały robaczku mój!... I wszyscy sąsiedzi cmokali i wydoili na twoję pomyślność dwie kufy wina, nie licząc gąsiorków z nalewkami! I wszyscy mówili, że będziesz zacnym a nawet wielkim człowiekiem, mając przykład taki z ojca i matki!... I jakżeś wyrósł? Oto wyrosłeś na sowizrzała!... Otoczono cię wygodami, niańki i piastunki nosiły cię na rękach; potem guwernantki lękały się głowę twoję zbytnią nauką obciążyć, a gdyś dostał majątek do ręki, to podli podchlebcy, których zwałeś przyjaciółmi, otoczyli cię i wmawiali w ciebie, żeś rozumny, zacny, żeś wielki!... A jakaż to była zacność twoja i ten twój rozum? Czy to było zacne, żeś zwodził zwiedzione już stokroć lafiryndy stołeczne, myśląc, że jesteś niepospolitym zwycięscą?... Czy to było rozumne, że napadałeś pracowitych mieszczan, za co przez cały tydzień siedziałeś jak aresztant w kałauzie, zamknięty w piwnicy na Zapiecku?...
Nieboszczyk chciał się teraz zerwać z trumny i lichtarzem palnąć kaznodzieję, ale przez wąską szparkę powieki ujrzał bladą twarz Jagusi, która rzewnie płakała.
— Masz, babo, dyable redutę — pomyślał teraz nieboszczyk, — a tom dał sobie! Klecha wygaduje niestworzone rzeczy, a Jagusia słucha!
Brakło mu odwagi i musiał słuchać dalej:
...— I rzecze dalej Pan Bóg do św. pamięci Tymoteusza: Tymciu, synu mój marnotrawny! Przyznam się, że polubiłem cię więcej od innych. Dałem ci urodę, majątek, nazwisko niepoślednie, znane w dziejach Rzeczypospolitej! Cóżeś z tem zrobił? Oto zmarnotrawiłeś wszystko!... Jakżeby było inaczej wyglądało, gdyby twoi bracia, zdejmując przed tobą czapkę mówili do ciebie: oto nasz zacny ziomek, kochamy go wszyscy, bo nie żył tylko dla siebie, ale dla bliźnich, dla sprawy publicznej, dla ojczyzny, która w takiem jest utrapieniu!... A niejedna zacna panienka zerknęłaby na ciebie i w skrytości serca rzekłaby: kocham tego człowieka!... —
Zdawało się nieboszczykowi, że śród szmeru modlących się, posłyszał cichym wymówione głosem: kocham go...
O. Błażej ciągnął dalej:
— I rzecze ś. p. Tymoteusz do Pana Boga: O ja nieszczęśliwy! Teraz widzę jak nisko upadłem, jak się w błocie grzechu tarzałem! Widzę, jak podchlebcy oszukiwali mnie, jak żyjąc ze mnie, namawiali mnie do grzechów!... O! gdybym mógł nazad wrócić na ziemię... gdybym mógł rozpocząć nowy żywot... gdybym mógł zamiast tych lafirynd malowanych, zjednać sobie serduszko jednej zacnej panienki...
...I zapłakał gorżko ś. p. Tymoteusz a Pan Bóg rzecze do niego: życzenia twoje przychodzą zapóźno! Oto za chwilę przybiją wieko do trumny, spuszczą do grobu i zasypią ziemią! A z za grobu już nikt nie wraca!...
— O Boże miłościwy! — zawołała z płaczem Jagusia.
W tej chwili dało się z trumny słyszeć głośne szlochanie. Łzy jak bób duże zaczęły nieboszczykowi płynąć po twarzy...
Podniósł głowę i zawołał:
— Wrócę, wrócę do życia, aby być innym człowiekiem!
Wszystkich ogarnął przestrach niemały. Ale gdy ktoś zawołał: był w letargu, to się powoli uspokojono.
JPan Tymoteusz wyskoczył z trumny i ukląkł przy Jagusi, a O. Błażej, namaczawszy kropidło, rzekł do zmartwychwstańca:
— Chrzczę cię do nowego życia in nomine Domini, Patris et Filii et Spiritus Sancti. — Amen.
Tacy to byli dawniej kaznodzieje!
Nietylko umieli grzesznika skruszyć, ale także ochrzcić go do nowego życia!



∗             ∗

Gawęda ta opowiedziana gwoli pewnej intencyi, która się łączy z naszą sprawą publiczną.
Jak ongi ś. p. JPan Tymoteusz, leży dzisiaj w trumnie Rzeczpospolita polska, chociaż nie dla krotochwili. Obce ręce położyły ją do trumny — ale uderzmy się w piersi, że i my pomagali do tego!
Otóż teraz, gdy czas niejaki musi w trumnie przeleżeć, mówmy śmiało o jej grzechach, aby, gdy przeminie czas pokuty, wiedziała, jakiemi iść drogami.
Co daj Boże — amen!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.