<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Old Surehand
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Odwrócone toasty.

Skończywszy opowiadanie, musiał Treskow jeszcze odpowiedzieć na mnóstwo pytań, których mu słuchacze jego nie szczędzili. Historya ta, a szczególnie przy końcu, była dla wielu za mało dokładną, każdy więc chciał to wiedzieć, czego mu nie dostawało. Nie mogli sobie, wyobrazić Indyanina w podróży na morzu, ja jednak znałem już dawno te dzieje i wiedziałem, że Winnetou nie tylko raz był na morzu.
Tymczasem zjawili się nowi goście w liczbie sześciu osób, a weszli z hałasem, bo wypili zapewne więcej spirytusu, aniżeli mogli. Oglądnęli się za miejscami, a choć było więcej wolnych, usiedli przy moim stole.
Byłbym najchętniej powstał i uwolnił się od ich towarzystwa. Lecz ponieważ oni byliby się może za to obrazili, a ja nie chciałem dać powodu do ordynarnych sporów, przeto zostałem na swojem miejscu.Oni zażądali brandy i dostali, ale z tego, jak ich pani Thick obsługiwała, widać było, że byłaby wolała, żeby byli ominęli jej gospodę.
Nie byli zapewne mieszczanami, bo oprócz nożów i rewolwerów mieli jeszcze strzelby. Wyglądali, jak zbóje, cuchnęli wódką tak mocno, że nie mogłem wytrzymać z nimi przy jednym stole, a rozprawiali tak głośno i nieustannie, że z rozmowy reszty gości prawie nic nie słyszałem. Spokój i miły nastrój poprzedni zniknęły zupełnie.
Najgłośniej zachowywał się silnie, ale niezgrabnie zbudowany drab z twarzą, podobną do pyska buldoga. Zdawało się, że jego członki i rysy twarzy tylko niedbale wyciosano z drzewa. Uważał siebie za dowódcę, a towarzysze jego na swój sposób darzyli go szacunkiem.
Rozmawiali o czynach bohaterskich, jakich już dokonali i jeszcze zamierzali dokonać i o majątkach, które mieli i roztrwonili, a teraz postanowili odzyskać. Wychylali szklankę za szklanką, a kiedy pani Thick upominała ich, żeby pili powolniej, zagrozili, że obejmą szynkwas w posiadanie i sami zaczną sobie podawać.
— Jabym to sobie wyprosiła — odparła śmiało gospodyni. — Tu leży rewolwer. Pierwszy, który porwałby się na moją własność, dostałby kulą w łeb.
— Może od ciebie? — roześmiał się buldog.
— Tak, ode mnie!
— Nie ośmieszaj się! Dla takich rąk stosowna jest igła, a nie rewolwer. Czy zdaje ci się naprawdę, że mogłabyś nas przestraszyć?
— Co mnie się zdaje, to was nic nie obchodzi. W każdym razie, ja się nie boję, a gdybym potrzebowała pomocy, to jest tutaj dość gentlemanów, którzy się ujmą za bezbronną wdową.
— Dość gentlemanów? — powtórzył wśród śmiechu szyderczego, wstając z krzesła i wodząc dokoła wyzywającem spojrzeniem. — Niech przyjdą i spróbują, kto na tem gorzej wyjdzie!
Nie odpowiedział mu nikt, a więc i ja nie. Oporu z mojej strony widocznie on się nie spodziewał, bo popatrzył na wszystkich, na mnie zaś nie. Może łagodny wyraz mej twarzy uspokoił go w tym względzie. Ja bowiem należę do tych ludzi, których oblicze potrafi okazać obojętność wtedy, kiedy duch się burzy. Pewien człowiek, który uważał się za wielkiego psychologa, objaśnił mi to w następujących słowach: Gdy duch usuwa się do wnętrza, musi twarz z wierzchu wyglądać głupio.
Widząc, że nikt nie posłuchał wezwania, rozzuchwalił się buldog jeszcze bardziej.
— Przewidziałem to słusznie. Nikt się nie zbliży! — śmiał się. — Chciałbym zobaczyć śmiałka, któryby się odważył stanąć z Tobym Spencerem! Przekręciłbym mu twarz na plecy! Nazywam się Toby Spencer, a kto się chce przekonać, co to za człowiek, niech tu przyjdzie!
Podniósł zaciśnięte pięści i jeszcze raz powiódł wyzywająco wzrokiem dokoła. Czy rzeczywiście ze strachu, czy też z odrazy do człowieka tego rodzaju, nikt nie ruszył się z miejsca. Na to on roześmiał się jeszcze głośniej i zawołał:
— Widzicie, chłopcy, jak wam serca do pięt pouciekały na skutek jednego słowa Spencera. Ani jeden nie ośmielił się mruknąć. I to mają być gentlemani?
Na to podniósł się przecież jeden z obecnych, a to Tim Kroner, ten sam, który opowiedział był pierwszą historyę i podał się za „męża z Colorado“. Nie odwaga, lecz chęć pokazania, że jest zuch, skłoniła go do zabrania głosu. Zbliżył się o kilka kroków i powiedział:
— Mylicie się bardzo, mr. Toby Spencer, jeśli sądzicie, że nikt nie porwałby się na was. Może wszyscy tu obecni są tacy, ale ja nie.
— Wy zatem nie? Podziwiam was! — odrzekł zbój pogardliwie. — Czemuż się zatrzymaliście, skoro jesteście tak odważni? Przystąpcie bliżej!
— Już idę! — powiedział Kroner, robiąc z wahaniem kilka powolnych kroków. Zatrzymał się jednak znowu, a głos jego nie brzmiał już tak pewnie, jak wtedy, kiedy przyskoczył był do stołu, ażeby mnie zaczepić. Ponieważ Spencer także naprzód postąpił, stali niedaleko od siebie.
— Wy więc jesteście mężem, który się nie boi? — pytał Spencer. — Człowieczek, którego jednym palcem wytrącę z równowagi. Chciałbym doprawdy, zanim was pożrę, usłyszeć, jak się nazywacie?
— To bardzo łatwo! Jestem Tim Kroner.
— Tim Kroner? To nadaliście sobie wcale słynne nazwisko.
— Nadałem? To jest moje właściwe nazwisko!
— Powiedzcie to komu innemu, ale nie mnie!
— Oświadczam jeszcze raz, że tak jest, jak mówię.
— Hm! Możliwe, że się tak nazywacie, lecz nie będziecie chyba twierdzić, że jesteście Tim Kroner z Colorado.
— Właśnie, że to twierdzę!
— Do stu piorunów! Jak taki królik, jak wy, może zdobić się mianem lwa! Ja wam powiadam, że to nie jest wasze nazwisko, że więc jesteście oszustem.
— Oszustem? Pilnujcieno swego języka w gębie! Każdy wie, że Kroner z Colorado nie pozwoliłby, żeby do niego w ten sposób mówiono. Czy mam na to złożyć wam dowód?
— Proszę!
Po tem wezwaniu postąpił Spencer groźnie o dwa kroki naprzód, tamten zaś cofnął się ostrożnie o taką samą odległość i odrzekł:
— To zbyteczne zresztą. Cały świat wie o tem. Pocóż będę jeszcze składał na to dowody?
— To słuszne, bo Tim Kroner, to zuch, jakich mało. Ponieważ ty nie jesteś prawdziwym, przeto musisz pokazać, czy odwaga twoja dosięga aż tutaj do mnie. A więc go on!
Postąpił znów o dwa kroki.
— Tak, come on! — zawołał drugi, ustępując o dwa kroki.
— Stójże, wielki bohaterze na gębę! I on podaje się za Kronera z Colorado, którego ja znam tak dobrze, jak siebie! Na tę pychę trzeba nałożyć tłumik. Stań więc już raz, bo porwę cię i przygwożdżę do ściany, że się przylepisz.
Ruszył znów naprzód, lecz fałszywy Tim Kroner znowu ustąpił, ograniczając się do obrony językiem.
— Jestem Tim Kroner z Colorado! Jeśli ktoś inny podaje się za mnie, to jest kłamcą!
Pshaw! Chciałbym zobaczyć rozumnego człowieka, któremu przyszłoby na myśl podawać się za ciebie! Jeśli ci się zdawało, że wystarczyłoby to nazwisko, ażeby mnie odstraszyć, to nietylko się pomyliłeś, lecz nawet przeliczyłeś, a wynik, przez ciebie oczekiwany, będzie całkiem przeciwny. Muszę cię trochę wyżej powiesić, ażeby ludzie widzieli, jaki to z ciebie Kroner z Colorado. Chodźno tu, chłopczyku, chodź do mnie!
Uderzył go błyskawicznie dwa razy po ramionach, chwycił go za ręce, przycisnął mu je do ciała, przysunął go do ściany i powiesił na haku za kołnierz. Była to niezwykła próba siły, a wykonana tak, że nie poznać było po nim, żeby się choć trochę natężył. Powieszony zaczął krzyczeć i szarpać się przyczem jego długa i wychudła postać przedstawiała bardzo dziwaczny widok, potem rozdarł się kołnierz bluzy bawolej, jej zaś właściciel upadł na ziemię. Spencer roześmiał się na całe gardło, towarzysze jego zawtórowali mu, a także inni goście nie mogli zachować się poważnie, chociaż mu nie sprzyjali wcale. On zaś odprowadziwszy swą ofiarę śmiechem na miejsce, wpadł widocznie w nastrój bardziej pokojowy, bo nie wyzywał już dalej i usiadł obok towarzyszy, aby z nimi wieść dalej hałaśliwą rozmowę. Wtedy dopiero spotkało mnie wielkie szczęście: Spencer zaszczycił mnie wreszcie swoją uwagą. Wpatrzył się we mnie ciekawym wzrokiem i zadał mi trochę dziwne pytanie:
— Czy wy może także, z Colorado, jak tamten, he? — Zdaje mi się, że nie, sir — odpowiedziałem spokojnie.
Przy wszystkich stołach zapanowała cisza. Każdy był ciekaw, co teraz nastąpi i oczekiwał na nową sposobność do śmiechu.
— A zatem nie? — mówił dalej Spencer. — Ale wy także nie wyglądacie mi na bohatera!
— Czy ja udaję bohatera? Nie mam zwyczaju zdobić się cudzemi piórkami.
— To szczęście wasze, bo powiesiłbym was także na haku!
Ponieważ na to zamilkłem, huknął na mnie:
— Nie wierzycie mi może?
— Hm, owszem wierzę.
— Naprawdę? Toby Spencer nie jest człowiekiem, z którymby można żartować!
Widać było, że szuka sprzeczki ze mną. Ujrzałem zaniepokojenie pani Thick o mnie i zrobiłem jej tę przyjemność, że odpowiedziałem bardzo uprzejmie:
— Jestem tego pewien, sir. Kto jest tak silny, że potrafi powiesić na haku tak wysokiego mężczyznę, ten może nie pozwolić, żeby z niego żartowano.
Wzrok jego gniewny złagodniał, a twarz nabrała niemal przychylnego wyrazu, kiedy rzekł z zadowoleniem w głosie:
— Macie słuszność, sir. Przedstawiacie się wcale nieźle. Może mi powiecie, jakiemu zawodowi się poświęcacie?
— Hm, właściwie żadnemu.
— Jak to rozumiecie?
— Tak, że teraz niczem się nie zajmuję.
— Macie więc teraz wakacye?
Yes.
— I dużo czasu?
— Bardzo dużo!
— A co robicie, kiedy nie macie wakacyi? Musicie przecież czemś być, albo coś robić. Nie?
— Oczywiście.
— A co?
— Próbowałem już różnych zajęć.
— Ale nie doprowadziliście do niczego?
— Niestety.
— Czem byliście ostatnimi czasy?
— Byłem na preryi.
— Na preryi? A więc myśliwiec?
— Coś podobnego.
— A umiecie strzelać?
— Dość znośnie.
— A jeździć konno?
— Na tyle, że nie spadnę.
— Ale wydajecie mi się trochę trwożliwym!
— Rzeczywiście?
— Tak.
— Hm! To zależy od warunków. Odwagę trzeba okazywać tylko tam, gdzie to jest konieczne. Inaczej bywa to tylko chełpliwość.
— To bardzo słuszne! Słuchajcie, zaczynacie mi się podobać. Skromny z was chłopiec, który może się na coś przydać. Niewielki z was wprawdzie westman, to widać na pierwszy rzut oka, lecz gdybym wiedział, że nie jesteście greenhornem, to...
— To...? — spytałem, gdyż nie skończył całego zdania.
— To zapytałbym was, czy nie mielibyście ochoty pójść z nami.
— Dokąd?
— Na Zachód.
— Zachód wielki! Wolałbym usłyszeć jakieś bliżej, oznaczone strony.
— To wam mogę powiedzieć. Macie więc czas nic was nie powstrzymuje?
— Nic.
— To oświadczcie, czy będziecie nam towarzyszyć!
— Zanim to powiem, muszę wpierw wiedzieć, dokąd jedziecie i co zamierzacie tam robić.
Well, i to rozumne i słuszne. Zdążamy na pewien czas do Colorado, do St. Louis mniej więcej. Czy byliście tam już kiedy?
— Tak.
— Co? Tak daleko? Nie spodziewałem się tego po was. Czy znacie także strony foam cascade[1]?
— Nie.
— Tam właśnie się udajemy. W parkach znajdują w nowszych czasach znowu tyle złota, że nie powinno się zaniedbać tej sposobności.
— Chcecie kopać?
— Hm, taaak... taaak! — rzekł przeciągle.
— A jeśli nic nie znajdziecie?
— To drudzy coś znajdą — odrzekł ze znaczącem wzruszeniem ramion. — Nie trzeba być koniecznie górnikiem, ażeby w kopalniach coś znaleźć.
Nie chciał wyrazić się dokładnie, mimo to wiedziałem, co miał na myśli. Gotów był zbierać, nie posiawszy.
— Wy nie troszczcie się o to, czy co znajdziemy — mówił dalej, ażeby mnie zachęcić, gdyż, im wiekszem rozporządzał towarzystwem, tem lepsze mógł robić interesa. Uważał mnie widocznie za człowieka, którego można wyzyskać, a potem napędzić, jeśli nie gorzej z nim postąpić. — Jesteśmy wszyscy pewni, że zdobycz będzie dobra, bo mamy pośród siebie człowieka, rozumiejącego się na tem.
— Geologa?
— Jest czemś więcej niż geologiem, a posiada wszelkie wiadomości i doświadczenia, potrzebne w kopalniach. Powiem wam odrazu, że to oficer najwyższej rangi, generał.
— Generał? — zapytałem, bo przyszło mi coś na myśl. — Jak się nazywa ten gentleman?
— Douglas. Walczył w wielu bitwach, a potem przeprowadzał dokładne badania naukowe, których wynikiem jest pewność, że znajdziemy bardzo dużo złota. No, zgadzacie się na nasz plan?
Gdyby rzeczywiście zamierzał był kopać złoto, byłby nie mówił o tem wśród tylu świadków. Zamyślał widocznie coś całkiem innego. Że to nie było nic dobrego, wynikało już z tej okoliczności, że do towarzystwa należał generał. Dlaczego ten nazywał siebie wciąż jeszcze Douglasem, a nie przybrał innego nazwiska, to wydawało mi się wielkim brakiem rozwagi z jego strony.
— Nie, sir, wcale nie mam ochoty — rzekłem.
— Czemu?
— Bo mi się to poprostu nie podoba.
— Dlaczego się nie podoba?
Przychylne przedtem rysy jego twarzy zasępiały się coraz bardziej i przybierały wyrazu groźnego.
— Bo nie lubię tego rodzaju postępowania.
— A jakież postępowanie pochwalacie?
— Takie, które się opiera na uczciwości.
Na to się zerwał i krzyknął na mnie:
— Do kroćset dyabłów! Czy chcecie mi przez to powiedzieć, że nie jestem uczciwy?
Powstało także kilku innych gości, którzy chcieli zobaczyć groźną scenę, wiszącą w powietrzu.
— Mnie tak samo nic do waszej uczciwości, jak wam do tego, co ja lubię — odpowiedziałem mu, siedząc spokojnie dalej, lecz nie spuszczając go ani na chwilę z oka. — Was nie obchodzą moje sprawy, a mnie wasze, zostawmy więc siebie w spokoju!
— W spokoju? Tego się nie spodziewajcie! Obraziliście mnie tak dotkliwie, że muszę wam pokazać, kto jest Toby Spencer.
— To zbyteczne.
— Tak? Wy to już wiecie?
— Tak.
— No, któż ja jestem?
— To samo, co i ja, mianowicie gość u pani, Thick, a gość powinien zachowywać się przyzwoicie, jeśli chce, żeby się z nim przyzwoicie obchodzono.
— A jak wy chcecie ze mną się obejść?
— Jak na to zasługujecie. Nie wzywałem was, żebyście przy mnie usiedli. Było innych miejsc podostatkiem. Nie prosiłem was, żebyście ze mną mówili, a kiedy wciągnęliście mnie w rozmowę, odpowiadałem wam uprzejmie i rzeczowo. Wasze zamiary i plany są mi zupełnie obojętne. Skoro zapytaliście mnie, czy chcę udać się do Colorado, oświadczyłem spokojnie, że nie mam chęci. Nie pojmuję, jak może was to w gniew wprawiać!
— Wspomniałeś coś o uczciwości, chłopcze! Tego ja nie zniosę!
— Nie? Hm! Ja sądzę, że człowiek uczciwy może spokojnie słuchać o uczciwości i nie potrzebuje z tego powodu wpadać w taką wściekłość.
— Człowiecze, miejcie się na baczności! To jest nowa obelga, która mi...
Gospodyni przerwała mu wezwaniem do spokoju, a on podniósł na nią rękę.
— Nie narażajcie się, pani Thick! — poprosiłem ją. — Ja zawsze sam o siebie się troszczę i bronię własnemi siłami.
To wprawiło awanturnika w jeszcze większą wściekłość, bo krzyknął do mnie:
— Własnemi siłami? To się broń! Masz tu za obrazę!
Zamierzył się na mnie pięścią, ale ja będąc na to przygotowany, pochwyciłem w mgnieniu oka szklankę od piwa i odparowałem nią cios. Zamiast mnie uderzył w szklankę, że rozprysła się na drobne kawałki.Równocześnie ja zerwałem się i palnąłem go pięścią z taką siłą od dołu w brodę, że mimo całej swej grubości i ciężaru odleciał na drugą stronę i runął tam na ziemię, przewracając sobą stół i kilka krzeseł.
Uporawszy się z nim, zwróciłem całą uwagę na jego towarzyszy, gdyż byłem pewien, że zechcą pomścić jego upadek. Z dzikim wrzaskiem skoczyli wszyscy do mnie. Dwa uderzenia pięścią powaliły jednego w prawo, drugiego na lewo, a trzeciego tak poczęstowałem oboma pięściami w brzuch, że padł z niedokończonym okrzykiem na ustach. Ostatni dwaj cofnęli się ze strachem.
Tymczasem jednak Spencer podniósł się z ziemi. Krew ciekła mu z ręki, a jeszcze więcej z ust, albowiem ukąsił się w język, gdy go palnąłem w dolną szczękę. Plując na mnie krwią, ryknął:
— Psie, to twoja śmierć! Taki drab, który nie wie nawet, jaki ma zawód, porywa się na Spencera! Ja ci...
— Stać! Ręce od pasa! — przerwałem mu, gdyż sięgnął po rewolwer, a ja wydobyłem w tej chwili mój i wymierzyłem do niego.
— Właśnie ręka do pasa! — wrzasnął, pieniąc się ze złości. — Moja kula...
— Jeszcze raz mówię: precz z bronią, bo strzelam! — krzyknąłem ja znowu.
On mimoto wyjął rewolwer. Wymierzyłem w jego rękę, on zaś krzyknął, spuścił rękę, a rewolwer upadł na ziemię.
— Ręce w górę! Wszyscy ręce w górę! Kto nie posłucha, dostanie kulą w łeb! — rozkazałem stanowczo.
„Ręce w górę!“ to niebezpieczne słowa na Zachodzie. Przeciwnik, który pierwej chwyci za broń, jest w położeniu korzystniejszem. Chcąc ocalić siebie, nie może oszczędzać drugiego. Jeśli na okrzyk: „ręce w górę!“ nie słucha go, strzela bezwarunkowo. O tem wie każdy. Także tych sześć osób pamiętało o tym zwyczaju Dzikiego Zachodu. Widząc, że wyjąłem jeszcze drugi rewolwer, byli pewni, że spełnię moją groźbę. We własnej obronie mogłem ich zupełnie prawnie wystrzelać. To też zaledwie wydałem ten okrzyk, podniosło się w górę dwanaście rąk, a między niemi także ręce Spencera. Trzymając przed nimi lufy rewolwerów, upomniałem ich:
— Potrzymajcie ręce do góry, dopóki z wami się nie załatwię! Mam jedenaście kul. Cóż tam, Toby Spencer, słynny, wielki bohater? Teraz się przekonałeś, że nie masz do czynienia z fałszywym Kronerem z Colorado i pojmiesz zapewne, że rozumiem się na swojem rzemiośle. Pani Thick, odbierzcie tym drabom strzelby, rewolwery i noże, a potem je zamknijcie! Niech sobie jutro po nie przyślą, albo sami przyjdą. Poszukajcie także pieniędzy w ich kieszeniach. Niech zapłacą za to, co wypili i za szklankę, rozbitą przez Spencera. Potem niech się wyniosą.
Pani Thick wykonała czemprędzej te polecenia, co bardzo zabawnie wyglądało, bo sześciu dorosłych ludzi stało z podniesionemi rękami dokoła stołu, nie mogąc się poruszyć. Jacy to ludzie byli, pokazało się po ich majątku. Wszyscy razem mieli kilka centów ponad koszta tego, co wypili. Gdy gospodyni schowała te pieniądze, powiedziałem:
— Teraz otwórzcie drzwi, pani Thick, a oni niech wyjdą. Na dworze mogą ręce spuścić, ale pierwej nie, bo strzelę w ostatniej chwili.
Otwarto drzwi.
— Precz! Teraz wiecie, czy jestem trwożliwej natury, czy też nie!
Wyszli jeden za drugim z podniesionemi rękami. Ostatni był Spencer. Kiedy jeszcze stał w drzwiach, odwrócił się i zagroził napół rycząc, a napół sycząc:
— Do widzenia! Ale wtedy ty podniesiesz ręce, psie!
Gdy gospodyni drzwi za nimi zamknęła, schowawszy napowrót rewolwery, usiadłem i poprosiłem o drugą szklankę. Ogólne naprężenie znalazło upust w westchnieniu, które przebiegło po izbie. Zacni gentlemani nie wyobrażali sobie takiego zakończenia sprawy. Przyniósłszy mi piwo, wzięła mię pani Thick za rękę i rzekła:
— Muszę wam znów podziękować, sir. Uwolniliście mnie od ludzi, którzy, kto wie, co byliby tu zrobili. A jak dokonaliście tego! Z początku naprawdę byłam w strachu o was, ale teraz widzę, że istotnie dajecie sobie sami radę w niebezpieczeństwie. Ale miejcie się na baczności przed tymi drabami! Pewnie opadną was przy najbliższej sposobności.
Pshaw! Ja się nie boję.
— Nie bierzcie tego zbyt lekko! Takie łotry nie podchodzą z przodu, lecz z tyłu.
Widziałem potem, że goście pytali panią Thick o mnie, lecz ona nie mogła dać żadnych wyjaśnień. Byliby może chętnie dowiedzieli się, kto jestem, lecz ja nie chciałem zawierać znajomości na dwa lub trzy dni najwyżej. Dłużej nie zamierzałem zabawić w Jefferson City.
Teraz poprosiłem panią Thick, żeby mi wskazała izbę na nocleg. Z pokoju byłem zupełnie zadowolony. Mieszkałem dobrze i czysto, a spałem nawet lepiej, niż się spodziewałem. Jeśli bowiem westman śpi po raz pierwszy w zamkniętym pokoju, to pewnie oka nie zmruży.
Nazajutrz rano udałem się do banku Wallace et Comp., aby się zapytać o Old Surehanda. Byłem bardzo ciekaw, jaki stosunek łączy tego człowieka z tym domem.
Od pani Thick nie było mi daleko, bo bank znajdował się na tej samej ulicy. Gdy w kantorze zapytałem o mr. Wallace’a, powinienem był wymienić moje nazwisko. Nie wiedząc jednak, jak rzeczy stoją, zamilczałem je. Często lepiej jest być nieznanym. Ja niejedną korzyść, uzyskaną w moich wędrówkach, zawdzięczałem tylko temu, że nie zawsze wiedziano, kim byłem.
— Oświadczcie mr. Wallace’owi, że jestem znajomym Old Surehanda! — poleciłem.
Zaledwie te słowa wymówiłem, zwróciły się na mnie oczy wszystkich kantorzystów. Oznajmiono mnie, jak tego zażądałem i zaprowadzono do pokoju, w którym tylko jeden pan siedział przy biurku. Ten na mój widok podniósł się szybko z krzesła. Był to jankes średniego wzrostu z dość sympatycznem obliczem. Z okiem zwróconem na mnie badawczo i z oczekiwaniem przedstawił się:
— Jestem Wallace, sir.
— A mnie nazywają Old Shatterhand. Nie wiem, czy słyszeliście kiedy to nazwisko.
— Owszem, nawet bardzo często. To, co o was wiem, skłania mię do oświadczenia, że wasza bytność u mnie przynosi mi zaszczyt. Witam was serdecznie i proszę usiąść blizko mnie. Zapewne niedawno przybyliście do Jefferson-City?
— Jestem tu od wczoraj.
— Co? I nie przyszliście do mnie natychmiast? Gdzie mieszkaliście, sir?
— U pani Thick, przy tej samej ulicy.
— Znam ją. To zacna i uczciwa kobieta, ale nie jest odpowiednią gospodynią dla takiego gentlemana, jak Old Shatterhand.
— O, mieszkam tam znakomicie i jestem zupełnie zadowolony.
— Przywykliście do obozowania na wolnem powietrzu i przy każdej pogodzie, dlatego tak skromne macie wymagania. Ale skoro już znajdujecie się w miejscu cywilizowanem, to powinniście należycie wypocząć i użyć wszystkiego, na co tutejsze warunki pozwalają. Tego wymaga od was wzgląd na wasze duchowe i fizyczne zdrowie.
— Właśnie dla zdrowia nie pragnę zbyt wielkich zmian.
— Niech i tak będzie! Spodziewam się jednak, że przyjmiecie moje zaproszenie i będziecie moim gościem przez czas pobytu tutaj?
— Wybaczcie, że z podziękowaniem odmówię. Po pierwsze: odjadę stąd prawdopodobnie już jutro, a po drugie lubię być całkiem niezależnym, a to byłoby niemożebne, gdybym u was zamieszkał. Wreszcie nie chciałbym wam się naprzykrzać ze względu na Old Surehanda.
— Jakto?
— Czy znacie go dobrze?
— Tak.
— Dokładnie?
— Może lepiej, niż ktokolwiek. Powiem wam nawet otwarcie, że jesteśmy krewni.
Well! On mię prosił, żebym nie pytał o jego stosunki. Gdybym u was zamieszkał, nie uszłoby pewnie niejedno mojej uwagi, lub odgadłbym niejedno, czego nie powinienem wiedzieć.
— Hm! — rzekł, skinąwszy głową w zamyśleniu. — Ten powód, oraz chęć korzystania ze swobody, muszę oczywiście uznać, nie będę więc już nalegał, ale zapewniam was, że bardzo chętnie widziałbym was u siebie.
— Dziękuję, sir! Przybyłem tu tylko w celu zapytania, gdzie Old Surehand teraz się znajduje.
— Udał się do parków.
— Których?
— Najpierw do San Louis.
— Ach! Kiedy wyruszył?
— Dopiero przed trzema dniami.
— To go jeszcze dopędzę.
— Chcecie tam pojechać za nim?
— Tak, Winnetou mi towarzyszy.
— Winnetou także? To mię cieszy, niezmiernie cieszy! Zawsze bardzo obawiamy się o Surehanda, lecz powodu nie mogę wyjawić. Wiedząc, że tacy dwaj ludzie będą przy nim, będziemy spokojni. Raz już ocaliliście mu życie, dlatego sądzę, że...
— O, proszę! — przerwałem pochwały Wallace’a. — Nie chcę, jak zaznaczyłem, wdzierać się w jego tajemnice, ale może mi wolno będzie zapytać, czy znalazł wtenczas w forcie Terrel owego Dana Ettersa?
— Ettersa tam wcale nie było.
— To generał skłamał?
— Tak.
W tej chwili wszedł do pokoju jeden z kantorzystów i przedstawił Wallace’owi papier z zapytaniem, czy można go wypłacić.
— Czek na pięć tysięcy dolarów od firmy Grey i Word w Little Rock — czytał Wallace. — Dobry jest i można go wypłacić.
Kantorzysta oddalił się, a pod naszem oknem przeszedł człowiek, którego zobaczyliśmy i ja i bankier.
— Nieba! — zawołałem. — To był generał!
— Co? Czy ten, który tak niepotrzebnie wysłał Old Surehanda do fortu Terrel?
— Tak.
— Przechodził tędy, niezawodnie więc był w kantorze. Pozwólcie, że dowiem się, czego żądał!
— A ja muszę zobaczyć, dokąd poszedł.
Wybiegłem, lecz on już zniknął. Puściłem się do najbliższego zbiegu ulic, lecz i tam go już nie było. Nie doznałem przez to wielkiego zawodu, gdyż on właściwie nic mnie już nie obchodził. Byłbym tylko musiał się strzec przed podstępnym napadem, gdyby mię był zobaczył. Wróciwszy do Wallace’a, dowiedziałem się, że to generał czek przedłożył. Oczywiście w kantorze nikt go nie znał.
Wallace uprosił mię, żebym przynajmniej został na śniadaniu, skoro nie miałem u niego zamieszkać. Rodzina jego przyjęła mnie tak serdecznie, że dałem się nakłonić do zostania na obiedzie, a potem ciągle mnie zatrzymywano, że nawet się nie spostrzegłem, kiedy nadeszła pora wieczerzy. Była już prawie dziewiąta godzina, kiedy zacząłem odwrót do pani Thick. Przedtem musiałem przyrzec Wallace’owi, że przed odjazdem odwiedzę go jeszcze.
Gospodyni miała ochotę dąsać się na mnie za moją długą nieobecność. Przyznała mi się, że upiekła dla mnie coś osobliwego, co jednak zjadł mr. Treskow, wobec tego, że mnie nie było.
Powiedziała mi również, że Toby Spencer zaraz po mojem odejściu przysłał po swoją broń. Wczorajsi goście poschodzili się znowu i zaczęła się rozmowa, podobna do wczorajszej.
Ja usiadłem przy drzwiach i pierwszy zobaczyłem, jak weszło dwóch ludzi, na których zwróciła się od razu uwaga wszystkich, albowiem ich zewnętrzna postać mogła rzeczywiście wzbudzić największe zajęcie.
Jeden z nich był krótki i gruby, a drugi wysoki i cienki. Grubas miał twarz ogorzałą bez zarostu, oblicze chudego było także opalone, ale słońce odebrało widocznie skórze jego płodność, bo zarost jego stanowiło kijka włosów, zwisających z policzków, brody i górnej wargi. Zarost ten wyglądał wskutek tego tak, jakby go mole zjadły i przerzedziły. O ile już sam wzrost przybyszów wskazywał na to, że to niezwykli ludzie, to strojem swoim w dwójnasób zwracali na siebie uwagę. Ubrani byli od stóp do głów zielono, jak czyżyki. Mieli na sobie zielone bluzy, zielone spodnie, zielone kamasze, zielone rękawiczki i zielone czapki z daszkami z przodu i z tyłu jak hełmy na Wschodzie. Brakowało im jeszcze monokli, żeby mogli uchodzić za przedstawicieli dzisiejszych gogów. Podnosiły to wrażenie dwa bardzo grube i niekształtne zielone parasole.
Oczy wszystkich skierowały się ku nim. Ja poznałem ich odrazu pomimo przebrania, które można było nazwać strojem na maskaradę, a ponieważ chciałem im zrobić niespodziankę, obróciłem się z krzesłem tak, że nie mogli mnie zobaczyć. Nie przyszło im wcale na myśl pozdrowić kogokolwiek z obecnych w izbie. Czuli się ludźmi, którzy nie potrzebują zniżać się do tego. Nie uważali też za stosowne cicho rozmawiać. Rozglądnęli się dokoła, poczem gruby stanął przed niezajętym stołem i zapytał cienkiego, który powoli do niego przystąpił:
— Jak sądzisz, Picie, stary szopie, czy zatrzymamy się tu przy tym czworonogu?
— Jeśli sądzisz, że to dla nas odpowiednie, to nie mam nic przeciw temu, stary Dicku — odpowiedział drugi.
Well! W takim razie usiądźmy!
Zajęli miejsca, a gospodyni, przyszedłszy do nich, zapytała, czego sobie życzą.
— Czy wy jesteście gospodynią tego pałacu do picia i do mieszkania? — zapytał Dick.
Yes! Czy chcecie u mnie zamieszkać?
— Czy chcemy zamieszkać, czy nie, to wszystko jedno. Mamy już na to chatę. Co macie do picia?
— Wszystkie gatunki brandy. Szczególnie mogę wam polecić miętówkę i kminkówkę mego wyrobu. Są bezsprzecznie znakomite.
— Czy znakomite, czy nie, to wszystko jedno, ale my nie pijamy wódki. Piwa nie macie?
— Owszem jest, nawet bardzo dobre.
— To przynieście dwie szklanki, ale duże!
Gdy dostali piwo, Hammerdull przyłożył szklankę do ust i wypił duszkiem. Widząc to Holbers, wychylił swoją również do ostatniej kropli.
— Jak sądzisz, Picie, każemy jeszcze raz nalać?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że się nie utopimy, to nie mam nic przeciw temu. To lepsze, aniżeli woda na sawannie.
Otrzymali znów dwie szklanki i teraz dopiero zaczęli przypatrywać się lokalowi i znajdującym się w nim gościom. Przytem padł wzrok grubasa najpierw na dawnego ajenta indyańskiego, który, podobnie jak Treskow, świdrował ich obydwu zdziwionemi i pełnemi ciekawości oczyma.
— Do wszystkich piorunów! — zawołał. — Popatrz, Picie, ty stary szopie, tam na ten długi stół! Czy znasz tego gentlemana, który spogląda na nas i uśmiecha się, jak gdybyśmy byli jego teściami, lub w innem pokrewieństwie z nim pozostawali?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że go znam, to ja nie mam nic przeciw temu.
— Czy to nie ajent, który wtenczas... Nieba! — przerwał sam sobie, gdyż oko jego spoczęło teraz na Treskowie. — Holbersie, spojrzyj na prawo! Tam siedzi ktoś, kogo już raz widziałeś. Wejdź w siebie i przypomnij sobie!
— Hm! Jeśli sądzisz, że to urzędnik policyjny, który wówczas miał taki apetyt na Sandersa, to masz słuszność. Jak myślisz, czy uściśniemy im przednie nogi?
— Czy ja myślę, czy nie, to wszystko jedno, ale uściśniemy. Chodź, stary szopie!
Poszli do stołu, od którego równocześnie ruszyli z radością obaj wymienieni. Nie chcieli oni pierwsi powitać westmanów, by się przekonać, czy ci ich poznają. Dick Hammerdull i Pitt Holbers, o których wczoraj opowiadano, znaleźli się teraz u pani Thick! Było to, oczywiście niezwykłe i radosne zdarzenie. Wszyscy, siedzący przy stole, ściskali ich za ręce, poczem oni musieli przysiąść się do starych i nowych znajomych.
— Właśnie wczoraj mówiliśmy tu o was — rzekł Treskow. — Opowiadaliśmy nasze ówczesne przygody, nie dziwcie się tedy, że jesteście dla tych gentlemanów bardzo miłymi znajomymi. Czy wolno zapytać, jak wam się później powodziło? Musiałem z wami się rozstać, ażeby w Nowym Jorku być obecnym przy straceniu Sandersa, „miss admiral“ i towarzyszy.
— Jak nam się powodziło? Bardzo dobrze — odrzekł Hammerdull. — Udaliśmy się prosto na Zachód do hide-spot.
— Czy istniał jeszcze?
Yes. Skąd ta pytanie?
— Wszak Ogellallajowie go znaleźli.
— To nam nie zaszkodziło, bo sprzątnęliśmy ich wszystkich ze świata, a towarzysze, których zostawiliśmy tam, kiedy puszczaliśmy się w podróż do San Francisko, pozacierali wszelkie ślady. Czy wiecie, że wtedy, kiedy wsiedliśmy na pokład, kilku z naszych zostało na lądzie?
— Przypominam sobie.
— Czy sobie przypominacie, czy nie, to wszystko jedno. Ci ludzie nie czekali na nas w San Francisko, lecz wrócili do hide-spot. Dzięki temu zastaliśmy tam nasze konie po przybyciu.
— A wasza klacz była także?
— Oczywiście. Poczciwe, stare bydlę omal nie zwaryowało, ujrzawszy swego kochanego, grubego Hammerdulla. Winnetou dostał także swego karego.
— Był z wami w hide-spot?
Yes.
— Czy znowu spotkaliście się z nim?
Yes. Przybył do nas z Old Shatterhandem.
— Old Shatterhandem? Chciałbym tego także kiedyś zobaczyć. Zazdroszczę wam jego znajomości.
— Czy mi zazdrościcie, czy nie, to wszystko jedno. Ja sam sobie tego zazdroszczę. Ja uważałem siebie zawsze za tęgiego westmana, a ty także, Holbersie, stary szopie, co?
— Hm, jeśli tak sądzisz Dicku, to nie mam nic przeciw temu.
— Tak jest istotnie. Wyobrażaliśmy sobie zawsze, że z nas nadzwyczajne zuchy, lecz Old Shatterhand dowiódł nam, że jest inaczej. On we wszystkiem ma odrębny sposób, a czego się chwyci, to mu się udaje. Był u nas z Winnetou przez trzy miesiące, a powiadam wam, że zdobyliśmy przez ten czas dziesięć razy więcej skórek i futer, aniżeli kiedyindziej przez pół roku. Po sprzedaniu dostaliśmy za nie całą kupę złota. Wkrótce po ich odjeździe poznaliśmy innego westmana, prawie tak sławnego jak oni. Prawda, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli masz na myśli Old Surehanda, to nie mogę nie przyznać ci słuszności.
— Tak, mam na myśli Old Surehanda. Czy słyszeliście już o nim, panowie?
Potwierdzili to pytanie, a on mówił dalej:
— To także mąż, którego warto otaczać szacunkiem. Niestety, ma on tę właściwość, że nie posiedzi długo na jednem miejscu. Strzela tylko tyle, ile mu potrzeba do życia, dlatego nie jest właściwie myśliwcem, choć z jego strzelby nie chybiła ani jedna kula. Nie zastawia sideł, nie szuka złota, nikt nie mógłby powiedzieć, dlaczego on żyje na Dzikim Zachodzie. Wygląda to, jakby czegoś szukał, czego nie może znaleźć. A zatem zawsze nam się dobrze powodziło, mr. Treskow, a wydatne polowania tak napełniły nam kieski, że nie wiemy, co zrobić z pieniądzmi.
— To można wam pozazdrościć, mr. Hammerdullu!
— Pozazdrościć? Nie gadajcie głupstw! Co robić z pieniądzmi, skoro nic z nimi zrobić nie można. Co ja mam począć na Dzikim Zachodzie z mojemi złotówkami, czekami i kwitami, he?
— Idźcie na Wschód i użyjcie sobie!
— Dziękuję! Czego tam można użyć? Czy to przyjemność zasiąść w hotelu i jeść według spisu, skoro w tem niema nic upieczonego na dworze, przy obozowem ognisku, lecz wszystko w rurze przy piecu? Albo czy warto tam w tłumie sali koncertowej dawać się na pół miażdżyć, połykać najgorsze na kuli ziemskiej powietrze i narażać uszy na niebezpieczeństwo rozdarcia przez puzony i bębny, skoro tutaj daje Pan Bóg każdemu, kto tylko do tego zmysł posiada, w szmerze boru i głosach tajemniczych puszczy taki koncert, jakiemu nie dorównają choćby najlepsze wasze skrzypce i trąby? Czy mam usiąść w teatrze, wystawić nos na zapachy piżma i paczuli i patrzeć na sztukę, podkopującą moje zdrowie, bo albo muszę się śmiać do rozpuku, albo złościć tak, że choruję? Czy mam sobie wynająć mieszkanie, gdzieby nie wolno było zawiać wiatrowi, ani spaść kropli deszczu? Czy mam spać na łóżku, nad którem niema gwiazd, ani chmur, ani jasnego nieba i tak się zawijać w pióra, żebym sam sobie wydawał się oskubanym ptakiem? Nie. Dziękuję wam za wasz Wschód i jego rozkosze! Ja jedynie prawdziwe rozkosze znajduję na Dzikim Zachodzie, gdzie za nic nie płacę. Tam nie potrzebuję ani złota, ani pieniędzy; możecie więc sobie wyobrazić, jak to złości, kiedy się jest bogaczem, a nie ma się najmniejszej rozkoszy, ani korzyści z bogactwa. Zaczęliśmy tedy myśleć nad tem, co zrobić z pieniądzmi, których nam nie potrzeba. Łamaliśmy sobie nad tem głowę przez całe miesiące, aż wkońcu Pitt Holbers wpadł na bardzo dobry, wprost wyśmienity pomysł. Nieprawdaż, ty stary szopie?
— Jeśli sądzisz istotnie, że wyśmienity, to i ja zgadzam się z tobą. Czy masz na myśli moją starą ciotkę?
— Czy to ciotka, czy nie, to wszystko jedno, ale ten pomysł wykonamy. Pitt Holbers stracił rodziców jeszcze jako dziecko, a wychowywała go stara ciotka, której on jednak umknął, bo jej wychowawcza metoda była zbyt bolesna. Przyznacie, moi panowie, że są pewne uczucia, które człowiekowi odbierają spokój duszy, zwłaszcza gdy się je odświeża dzień po dniu zapomocą kijów i cybuchów. W swej młodocianej mądrości uważał Pitt metodę wychowawczą starej ciotki za zbyt natrętną, wobec pewnej bardzo czułej części ciała jego. Teraz jednak przyszedł do rozumu i uznał, że powinien był właściwie dostawać więcej batów. Zacnej ciotki nie wyobraża sobie już teraz w postaci starego smoka, lecz jak lubą rusałkę, która froterowała kijem jego zewnętrzną powłokę, ażeby uszczęśliwić jego ducha. To wywołało w nim uczucie wdzięczności i obudziło myśl dowiedzenia się, czy ciotka jeszcze żyje, jeśli umarła, to prawdopodobnie żyje jej potomstwo, gdyż prócz siostrzeńca miała ona także swoje dzieci, które wychowywała podług tej samej metody, które dlatego zasługują na to, żeby teraz były szczęśliwe. My dopomożemy im do tego szczęścia. Jeśli ciotkę znajdziemy, dostanie nasze pieniądze. Ja swoje dam jej także, bo ich nie potrzebuję, a zresztą to wszystko jedno, czy jest moją ciotka, czy Pitta. Wiecie teraz, panowie, dlaczego widzicie mnie tu na granicy Wschodu. Chcemy odszukać dobrą boginię Holbersa, a ponieważ nie można przed oczyma takiej istoty ukazać się tak, jak się włóczymy po puszczy, zrzuciliśmy połatane bluzy myśliwskie i legginy, a wdzialiśmy te piękne ubrania zielone, przypominające nam barwę preryi i lasów.
— A jeśli tej ciotki nie znajdziecie, sir? — zapytał Treskow.
— To odszukamy jej dzieci i damy im pieniądze.
— A jeżeli one także umarły?
— Umarły? Nonsens! Żyją z pewnością! Dzieci, wychowane wedle takiej metody, mają twarde życie i nie tracą go tak łatwo.
— Zapewne macie pieniądze z sobą?
Yes.
— A dobrze schowane, mr. Hammerdullu? Pytam o to, bo wiem, że są westmani, którzy w sprawach pieniężnych okazują często wprost naiwną nieoględność.
— Czy oględność, czy nieoględność, to wszystko jedno, ale my schowaliśmy je tak dobrze, iż najsprytniejszy opryszek nie zdoła nam ich zabrać.
Miał tak samo jak Holbers zieloną torebkę u pasa, uderzył po niej ręką i powiedział:
— Nosimy je zawsze z sobą w tych torebkach, które w nocy kładziemy pod głowę. Zmieniliśmy nasz majątek na dobre kwity i czeki, wystawione przez bank Grey i Word w Little Rock, a każdy inny bank wypłaci nam pełną sumę. Zaraz wam pokażę papiery.
Gdy wymienił firmę Grey i Word w Little Rock, przypomniałem sobie zaraz „generała“, który dzisiaj u Wallace’a przedstawił taki czek do wypłaty. Dick Hammerdull odpiął torebkę i Wyjął z niej skórzany portfel, który otworzył malutkim kluczem.
— Tu są pieniądze — rzekł — schowane podwójnie, nikt więc nie może dostać się do nich. Jeśli te czeki...
Zamilkł. Dalsze słowa uwięzły mu w gardle. Chciał wyjąć z portfelu czeki i pokazać. Widziałem zdaleka, że trzymał w ręce jasną paczkę, a twarz jego miała wyraz zdumienia i przerażenia.
— Co to jest? — spytał. — Czy ja owinąłem czeki gazetą, kiedy je wczoraj miałem w ręce? Nie przypominasz sobie tego, Picie Holbersie?
— Nie wiem nic o gazecie — odrzekł Pitt.
— Ja także nie, a przecież jest to gazeta. To szczególne, to osobliwe!
Rozwinął papier i zawołał, blednąc ze strachu:
— A do stu dyabłów! Czeków niema, a gazeta pusta!
Sięgnął do innych przedziałów portfelu, lecz przekonał się, że są próżne.
— Czeków niema, ani tu, ani tu, ani tu. Popatrz zaraz, czy twoje są, ty stary szopie Holbersie! Spodziewam się, że je masz.
Holbers odpiął swoją torbę i odrzekł:
— Jeśli sądzisz, że zniknęły, to nie wiem, jakby się to mogło stać.
Wkrótce pokazało się, że także Holbersa czeki przepadły. Obaj westmani zerwali się, wpatrzyli się w siebie nieruchomo i bezradnie. Długa i wązka twarz Holbersa przedłużyła się jeszcze o połowę, a Dick Hammerdull zapomniał po ostatnich słowach zamknąć usta.
Nietylko goście z tego stołu, lecz i dalsi przejęli się przestrachem okradzionych, wszystkim nam bowiem było zupełnie jasne, że tu kradzież popełniono, mnie zaś nawet się zdawało, że odgaduję, kto był złodziejem. Zewsząd zaczęto mówić do Holbersa i Hammerdulla, którzy nie umieli odpowiedzieć na pytania. Dopiero Treskow położył kres bezładnemu gwarowi, wołając głośno:
— Cicho, gentlemani! Zgiełkiem nic nie osiągniemy. Trzeba się inaczej zabrać do rzeczy. Sprawa ta wchodzi w zakres mojego zawodu, przeto proszę was, Hammerdullu, żebyście mi odpowiedzieli spokojnie i z rozwagą na kilka pytań. Czy jesteście pewni, że pieniądze znajdowały się w tym portfelu?
— Tak pewny, jak tego, że nazywam się Dick Hammerdull.
— A tej gazety w nim nie było?
— Nie.
— Złodziej więc wyjął pieniądze, a zamiast nich włożył gazetę, ażeby jak najdłużej utrzymać was w mniemaniu, że są tam jeszcze. Portfel był równie gruby, jak przedtem, a wy biorąc go do ręki, sądziliście, że go nie otwierano. Ale kto ukradł?
— Tak... kto... ukradł? — powtórzył przeciągle Hammerdull.
— Czy się nie domyślacie?
— Ja nie! A ty, Picie?
— Ja także nie, kochany Dicku — odrzekł Holbers.
— Musimy więc szukać złodzieja — rozstrzygnął Treskow. — Czy wiedział kto o tem, że mieliście w torbie pieniądze, względnie wartościowe papiery.
— Nie — odrzekł grubas.
— Rzeczywiście?
— Nikt!
— Odkąd nosiliście je w portfelu?
— Od przedwczoraj.
— Kiedy otwieraliście go po raz ostatni?
— Wczoraj przed spaniem.
— I były jeszcze?
— Tak.
— Gdzie mieszkaliście?
— W gospodzie Hilleya przy Waterstreet.
— Gospodarz uczciwy człowiek, na niego nie można rzucić podejrzenia. Ale tam niema osobnych pokoi, tylko wielka wspólna sypialnia.
— Tak. Tam stały nasze łóżka.
— Aha! I w tej izbie otwieraliście torby?
— Nie, na dole w izbie gościnnej.
— Patrzył kto na was wtedy?
— Nie, w owej chwili byliśmy jedynymi gośćmi, nikt więc nie mógł nas podpatrzeć. Potem poszliśmy spać, a torby położyliśmy pod poduszkami.
— Tak! Hm! To nie daje mi żadnej wskazówki. Musimy zaraz udać się do Hilleya, ja oglądnę miejsce i poszukam innych śladów. Chodźcie, mr. Hammerdull i mr. Holbers! Śpieszmy się!
Na to ja się odezwałem, siedząc wciąż jeszcze na swojem miejscu, gdy tymczasem wszyscy inni, powstawszy już przedtem, skupili się byli dokoła stołu.
— Zostańcie tu, na Boga, mr. Treskow! Tam nie znajdziecie złodzieja.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie, a Treskow zapytał szybko:
— Kto to mówi? Ach to wy! Skąd przyszło wam to twierdzenie do głowy?
— Na podstawie domysłów.
— Czy jesteście prawnikiem?
— Nie.
— Urzędnikiem policyi?
— Także nie, ale zdaje mi się, że można nie być ani jednym, ani drugim, a mimo to dobrze wziąć się do rzeczy. Pozwólcie, że zadam mr. Hammerdullowi i mr. Holbersowi kilka pytań!
Powstawszy z krzesła, podszedłem do ich stołu, dzięki czemu zobaczyli mnie obaj, mimo że dokoła cisnęło się wielu ludzi. Teraz nastąpiło to, czego się spodziewałem. Dick Hammerdull wyciągnął obie ręce, pokazał na mnie palcem i krzyknął:
Heavens! Kogo ja widzę! Czy to być może? Czy mię oczy nie mylą? Ty stary szopie, Holbersie, czy widzisz tego gentlemaną?
— Hm, jeśli sądzisz, że go widzę, to prawdopodobnie masz słuszność, kochany Dicku — odrzekł długosz rozradowany.
— Ale czy znasz go także?
— Jeszcze jak! To człowiek, jakiego nam właśnie potrzeba! On rozjaśni tę dyabelską historyę. Jestem tego pewny!
— I ja także, ja także! Welcome, welcome, mr. Shatterhand! To dopiero niespodzianka i radość! Czy przybyliście dopiero teraz?
— Nie. Byłem tu już, nim wyście przyszli.
— A myśmy was nie widzieli!
— Odwróciłem się umyślnie, ażebyście mnie zaraz nie poznali.
— Słyszeliście zatem wszystko, o czem tu mówiono, i wiecie, że nas okradziono?
— Tak.
— Czy nam dopomożecie?
— A wy jesteście pewni, że ja potrafię tu coś poradzić? — zapytałem z uśmiechem.
— Myśmy już dawno przywykli do mniemania, że niema sytuacyi, z której Old Shatterhand nie znalazłby wyjścia.
Od chwili, kiedy wymieniono moje nazwisko, zapanowała w izbie głęboka cisza. Odstąpiono od stołu, ażeby mi zrobić miejsce, a dokoła mnie utworzył się krąg ludzi, przypatrujących mi się ciekawie. Wtem gospodyni przecisnęła się przez koło gości, wyciągnęła do mnie obie ręce i zawołała:
— Wy jesteście Old Shatterhand, Old Shatterhand? Witam was, sir, witam! Dziś dla mnie zaszczytny dzień, którego nigdy nie zapomnę. Old Shatterhand u mnie! Mieszka tu już od wczoraj, a ja nic o tem nie wiedziałam! Co prawda, powinniśmy byli pomyśleć to sobie, gdy wczoraj kazał wynieść się tym sześciu drabom! Teraz chciałabym...
— O tem potem, pani Thick — przerwałem jej. — Powiem wam na razie, że mi u was jest dobrze, że jestem zadowolony, a później usłyszycie to ode mnie, o co wam chodzi. Ale teraz mamy do czynienia z kradzieżą. Czy pozwoli mi pan, mr. Treskow, dodać kilka pytań do pańskich?
Urzędnik odstąpił skromnie i odrzekł:
— Pozwolić, sir? Chciałbym wiedzieć, kogo musiałby Old Shatterhand pytać o pozwolenie!
Well! A zatem, mr. Hammerdull, włożyliście papiery wartościowe przedwczoraj do portfelu?
— Tak.
— Czemu nie prędzej?
— Bo nie mieliśmy portfelów. Kupiliśmy je dopiero tutaj przedwczoraj.
— A kiedy włożyliście papiery?
— Zaraz w sklepie.
— Czy nikt tam oprócz was nie kupował?
— Nie. Był tylko jakiś człowiek, któremu tak podobały się te torebki, że zaraz kupił sobie dwie takie same.
— Czy widział, że włożyliście papiery?
— Tak.
— Czy wiedział, lub domyślał się, jakie to papiery?
— Wiedzieć nie wiedział, a czy się domyślał, tego znowu ja nie wiem. Prawda, ty stary szopie?
— Jeśli sądzisz, że tego nie można było wiedzieć, to jesteś w błędzie, kochany Dicku — odrzekł Pitt, nie zgadzając się z nim tym razem.
— W błędzie? Dlaczego?
— Bo sam się wygadałeś!
— Ja?
— Nie kto inny.
— To nieprawda! Nie zamieniłem z tym człowiekiem ani słowa.
— Ale z kupcem. Powiedziałeś do niego, wkładając pieniądze, że takie portfele nadają się bardzo dobrze do przechowywania tak wysokich czeków.
— Była to wielka nierozwaga — zabrałem ja ponownie głos. — Czy ten człowiek kupił portfele, zanim to usłyszał?
— Nie, dopiero potem — odpowiedział Holbers.
— Kto pierwej odszedł, wy, czy on?
— My.
— Nie zauważyliście, czy szedł za wami?
— Nie.
— To nie ulega wątpliwości, że poszedł, oczywiście potajemnie. Chciał zobaczyć, gdzie mieszkacie.
Na to wtrącił Hammerdull skwapliwie:
— Czy chciał zobaczyć, czy nie, to wszystko jedno, ale był tam potem.
— W waszej gospodzie?
— Tak.
— I zamieszkał tam?
— Właśnie.
— I spał tam?
— Spał.
— W tej samej izbie?
— Oczywiście, bo nie było innego miejsca.
— W takim razie on ukradł!
— Do stu piorunów! Jak pewnie wy to twierdzicie, sir! Skoro mówi to Old Shatterhand, to jest to oczywiście prawda. Ale jak mógł on dostać się do naszych portfelów?
— Wcale się nie dostawał.
— Jakto? Musiał je przecież otworzyć, skoro, wyjął papiery.
— Nie.
— Nie? Nie pojmuję was, sir!
— Papiery są jeszcze w portfelach z wyjątkiem jednego, który złodziej zmienił na pieniądze.
— Są jeszcze? Przecież ja ich nie mam!
— Czy rzeczywiście macie tak krótki wzrok, Dicku? Te portfele, które tu macie, nie są wasze.
— Nie? — zapytał, a chytre jego rysy przybrały nagle wyraz przeciwny.
— Nie. To są te, które on kupił. Włożył do nich gazety, a potem, gdy wyście spali, albo przy innej sposobności, zamienił je za wasze.
— Ach! To byłoby bardzo chytrze z jego strony, nadzwyczaj chytrze!
— Niewątpliwie. Musi on być bardzo zręcznym jako złodziej kieszonkowy, gdyż to niełatwa rzecz wyciągnąć z pod poduszek portfele dwu westmanom, przyzwyczajonym do snu bardzo czujnego.
— Niestety, sir, nie spaliśmy czujnie, lecz jak susły. Zaduch i woń oliwy były straszne w tej izbie. Spaliśmy jak ogłuszeni.
— To ułatwiło mu kradzież. Czy znacie jego nazwisko?
— Nie.
— Dowiemy się o tem w gospodzie — wtrącił Treskow.
— Prawdopodobnie nie — odpowiedziałem ja. — Przecież musiał podać nazwisko fałszywe, co jako urzędnik policyjny wiecie lepiej ode mnie. Na nic więc nie przyda nam się wiadomość, jak on się nazywa.
— Ale posłuży nam jako wskazówka w szukaniu.
— Czy sądzicie, mr. Treskow, że on jest jeszcze w Jefferson-City?
— Nie! Pójdę natychmiast zawiadomić policyę...
— Dajcie pokój policyi! — przerwałem mu. — Od niej nie mogą okradzeni spodziewać się niczego.
— Ja sądzę przeciwnie.
— Nie łudźcie się! Jeśli sami nie trafimy w sedno, to tem mniej dokaże tego policya. Naradźmy się nad tem! Ale nie tu, gdzie tak głośno! Chodźcie do małej izby! Pani Tick zaniesie tam nasze szklanki.
Poszliśmy do osobnego pokoju. Wyrazem „my“ objąłem Treskowa, Hammerdulla, Holbersa i siebie. Nie chciałem, żeby wszyscy słyszeli, co będziemy mówili, gdyż wśród gości mógł się łatwo znajdować człowiek wątpliwej wartości i popsuć nam całą sprawę.
Kiedy usiedliśmy do stołu bez świadków, rzekłem im wprost:
— Moi panowie, ja znam złodzieja. Wprowadziłem was tutaj po to, ażeby go wymienić. W tamtej izbie nie chciałem wymówić jego nazwiska, bo mógł w niej znajdować się ktoś, ktoby go ostrzegł.
— Znacie złodzieja, mr. Shatterhand? — zapytał uradowany Hammerdull. — O, teraz jestem spokojny o pieniądze! Pochwycimy tego draba! Skoro Old Shatterhand jest na jego tropie, to nie może nam umknąć!
— Jesteście rzeczywiście nadzwyczajnym człowiekiem, mr. Shatterhand! — rzekł Treskow.
— Przesadzacie! To czysty przypadek, że go widziałem.
— Widzieliście go nawet?
— Tak. Zmienił był wtedy jeden czek na pieniądze. Kwota opiewała na pięć tysięcy dolarów.
— Co? Już pięć tysięcy dolarów! — rozgniewał się Hammerdull. — Niech go kaczka kopnie, jeśli przeputa tę sumę, zanim go pochwycimy! Jak się nazywa ten człowiek?
— Z pewnością przybiera rozmaite nazwiska. Ja poznałem go pod nazwiskiem Douglasa.
— Douglas? Pośród naszych znajomych niema nikogo nazwiskiem Douglas! Cóż ty na to, Holbersie, ty stary szopie?
— Hm, jeśli sądzisz, że nie zetknęliśmy się jeszcze nigdy z żadnym Douglasem, to masz słuszność, kochany Dicku.
— Ale ja to nazwisko znam — wtrącił Treskow. — Hejże, gdyby to był ten Douglas, którego szukam!
— Poszukujecie człowieka o takiem nazwisku? — zapytałem.
— Tak. To znaczy, to nazwisko jest jednem z wielu, które on przybierał. Skoro go widzieliście, to może mi go opiszecie, sir?
— Owszem, mogę dać opis bardzo dokładny. Byłem z nim razem przez dwa dni.
Opisałem postać „generała“, a gdy skończyłem, rzekł Treskow:
— To się zgadza, zgadza się całkiem ściśle. Ażeby się jeszcze upewnić co do niego, potrzebuję jeszcze odpowiedzi na jedno pytanie. Jeśli byliście z nim przez dwa dni, to niezawodnie uderzył was pewien szczegół, dotyczący jego osoby.
— Nie przypominam sobie.
— A jego stan?
— Czy to, że podaje się za generała?
— Czy wobec was także grał tę rolę?
— Tak.
— W takim razie to on napewno. Przyznam się wam w tajemnicy, że przybyłem do Jefferson-City, by go pochwycić. Dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie zwróci się tutaj. Gdzie poznaliście go, mr. Shatterhand?
— Na Llano Estacado?
— Aha! W pustyni?
— Tak. On tam odrazu okazał się złodziejem.
— Jak? Opowiedzcie mi o tem!
Przedstawiłem mu w krótkości ten wypadek.
— Dostał tylko pięćdziesiąt batów? — zawołał Treskow, gdy skończyłem. — To było mało, za mało! On ma daleko więcej rzeczy na sumieniu, niż sądzicie. A gdybyście byli kazali zaćwiczyć go na śmierć, to także nie byłoby go szkoda. Ja go muszę złapać. Będę się starał usilnie wpaść na ślad jego, a potem nie zejdę z jego tropu, dopóki go nie pochwycę.
— Nie zadawajcie sobie trudu, sir! Ślad już znaleziony.
— Przez kogo?
— Przeze mnie.
— Dokąd prowadzi?
— Daleko stąd, bardzo daleko! Tak daleko, że zaniechacie może pościgu.
— Nie obawiam się o to. Sandersa ścigałem na poprzek całego kontynentu, nie cofnę się też przed niczem, ażeby pochwycić „generała“. A zatem dokąd on się uda?
— W Rocky Mauntains.
— Rzeczywiście? Z takimi pieniądzmi w kieszeni?
— To za mądry człowiek na to, żeby miał siedzieć na Wschodzie, trwonić pieniądze i dać się przytem pochwycić.
— Ależ Góry Skaliste ciągną się przez całe Stany Zjednoczone! Czy znacie dokładnie miejsce, do którego on zmierza?
— Tak.
— Które to?
— Ja mam to powiedzieć? Wy wiecie to także.
— Ja? — zapytał zdziwiony.
— Tak.
— Od kogóż mogłem się dowiedzieć?
— Od tego samego człowieka, od którego ja to słyszałem: od Spencera.
— Spencer... Spencer... któż nazywa się... Aha! Myślicie o tym grubijaninie, którego wczoraj wyprosiliście tak doskonale?
— Właśnie. Wszak przypominacie sobie, co do mnie mówił?
— Tak.
— Zrobił mi pewną propozycyę.
— Ażebyście poszli z nim do parku San Louis.
— Tak. Tam udaje się także „generał“.
— Czy Spencer o tem mówił?
— Nie zauważyliście tego?
— Nie wiem, czy wymienił „generała“. W owej chwili zapewne coś odwróciło moją uwagę od waszej rozmowy. „Generał“ więc dąży tam razem z nimi?
— Oczywiście! Przecież to dowódca tych drabów, którzy zamierzają utworzyć bandę zbójecką. Czy pójdziecie za takimi ludźmi, mr. Treskow i zbliżycie się do nich?
— Nie cofnę się przed niczem, żeby go schwytać. Polecono mi, żebym nie pozwolił mu umknąć, gdybym go spostrzegł.
— W takim razie będzie to wielki zbrodniarz, choćby nie miał na sumieniu tego, co ja o nim wiem.
— Tak jest w istocie. Mógłbym o nim opowiedzieć niejedną rzecz. Ale teraz nie mamy na to czasu.
— Zważcie, co to jest droga do parku! Musicie jechać przez terytoryum Osagów.
— Nic mi nie zrobią.
— Tak wam się zdaje? Oni buntują się w ostatnich czasach. Jest to plemię Siouksów, a co to znaczy, to pokazali wam Ogellallajowie. A jeszcze jedno: macie towarzyszy?
— Hm! Jestem sam, ale sądzę, że będę mógł liczyć na mr. Hammerdulla i mr. Holbersa.
— Czemu na nas? — zapytał gruby Dick.
— Bo generał wziął wasze pieniądze. A może mu je zostawicie, sir?
— Ani nam przez myśl nie przejdzie! Gdyby były naszą własnością, moglibyśmy prędzej nie dbać o nie, ale postanowiliśmy dać je ciotce Pitta; pieniądze należą zatem do niej i musimy je dla niej odebrać.
— W takim razie powinniście go ścigać.
— To się rozumie.
— Stoimy więc wobec tego samego zadania. Nie przypuszczam, żebyście sami postanowili działać, a mnie kazali jechać również samemu.
— Jedziemy razem, razem, sir!
— To pięknie! Jest nas zatem trzech, a to potraja moją nadzieję pojmania „generała“.
— Czy potraja, czy nie, to wszystko jedno, ale gdy on raz dostanie się w moje ręce, to z nich już chyba nie wyjdzie. Jak ty sądzisz, Picie, stary szopie?
— Jeśli tak sądzisz, kochany Dicku, to jedźmy razem, odbierzemy mu pieniądze, obijemy go porządnie i oddamy mr. Treskowowi, który już postara się o to, żeby ten łotr zawisnął na szubienicy. Jedziemy więc wszyscy trzej. Ale kiedy?
— Nad tem trzeba się jeszcze zastanowić. Może mr. Shatterhand da nam dobrą radę — rzekł Treskow, patrząc na mnie.
— Z chęcią — odpowiedziałem — i przypuszczam, że mnie usłuchacie.
— Z pewnością! Cóż nam radzicie?
— Nie jedźcie we trzech, lecz weźcie jeszcze kogoś z sobą.
— A kogo?
— Mnie.
— Was? — zapytał pospiesznie.
— Tak.
— Rzeczywiście gotowi jesteście pojechać z nami?
— Napewno!
— Hallo! Tego tylko mogliśmy sobie życzyć! Jeśli wy będziecie z nami, to tyle znaczy, jakbyśmy już mieli „generała“ w rękach.
— Tylko nie tak gorączkowo, sir! Uważacie mnie za znacznie doskonalszego, niż w rzeczywistości jestem. Gdybyście wiedzieli, ile mi się już rzeczy nie udało, nie robilibyście sobie tak wielkiej nadziei. Możecie wprawdzie liczyć i na mnie i być pewnym, że uczynię, co zdołam, ale będzie z nami jeszcze ktoś lepszy ode mnie.
— Lepszy od was? Któżby to mógł być?
— Zgadnijcie!
— Nic mi nie przychodzi na myśl.
— Winnetou.
— Ach, Winnetou! Czy on także jest w Jefferson-City?
— Nie, jest w pobliżu.
— Sądzicie, że przyłączy się do nas?
— Z pewnością. Gdzie ja się udam, tam on także podąży.
— Czy zamierzaliście wybrać się do parku San Louis?
— Nie. Mieliśmy zamiar dowiedzieć się tutaj o kimś i poszukać go, gdyby znajdował się niedaleko. Powiedziano nam, że pojechał do Colorado, ruszymy więc za nim. To ta sama droga, co wasza. Nie róbcie więc sobie wyrzutów, że poniesiemy dla was ofiarę.
— Gdybyśmy nawet nie uważali tego za ofiarę, to w każdym razie jest to tak wielka przysługa dla nas, że odwdzięczyć się wam nie zdołamy. Jest nas zatem pięć osób.
— A później będzie sześć.
— Sześć? Któż będzie szóstym?
— Ten, o którego dowiadywałem się tutaj. Gdy usłyszycie, kto to jest, ucieszycie się jego towarzystwem.
— Powiedzcie, jak się nazywa, sir!
— Old Surehand.
— Co? Znajdziecie Old Surehanda?
— Spodziewam się.
— I sprowadzicie go do nas?
— Tak.
— No, to może sobie „generał“ iść, gdzie chce. My go wytropimy! Czy nie cieszycie się, Dicku Hammerdullu, że będzie z nami trzech takich mężów?
— Czy ja się cieszę, czy nie, to wszystko jedno. Jestem zachwycony tem, że będziemy się znajdowali w takiem towarzystwie. To przecież zaszczyt, który nie da się należycie ocenić. Cóż ty na to, stary szopie Holbersie?
— Jeśli sądzisz, że to zaszczyt, to przyznaję ci słuszność, kochany Dicku i wnoszę, żebyśmy długo nie włóczyli się po tej dziurze, którą nazywają Jefferson-City.
Zacny Pitt Holbers mówił zwykle tylko wtedy, kiedy się do niego odzywał „kochany Dick“, a nawet w takim razie odpowiedzi jego polegały na tem, że się z nim zgadzał. Teraz stał się tak rozmowny, że aż wniosek postawił.
— Istotnie — odpowiedziałem — nie powinniśmy tracić czasu, nie możemy jednak zaniedbać koniecznych przygotowań. Przedewszystkiem potrzebne nam są konie. Byliście na Wschodzie prawdopodobnie bez koni.
— Bez koni? W takim razie nie znacie Dicka Hammerdulla, mr. Shatterhand. Jeśli nawet zmuszony jestem kiedy rozstać się ze swoją starą klaczą, to czynię to dopiero w ostatniej chwili. Mam ją tutaj, a Holbers ma także swojego konia. Chcieliśmy dać je tu na stancyę, a potem zabrać. Teraz to już zbyteczne.
— Dobrze! Macie więc obydwaj konie. Ale wasze ubrania traperskie?
— Z niemi pożegnaliśmy się i ruszymy, jak stoimy.
— A parasole? — spytałem żartobliwie.
— Weźmiemy z sobą, bo zapłacone. Co zapłaciłem, to moje, a co moje, to mogę zabrać. Policya zaś nie ma prawa troszczyć się o to.
Well! A broń?
— Jest w gospodzie.
— Wszystko zatem w porządku. Ale co będzie z wami, mr. Treskow.
— Mam przy sobie rewolwer, a resztę muszę kupić. Czy pomożecie mi wybrać?
— Chętnie. Strzelbę i amunicyi dostaniecie tutaj, a konia dopiero w Kanzas-City, albo w Topeka.
— Czy tam będziemy?
— Tak. Nie wyjedziemy stąd prosto, lecz popłyniemy parowcem, po pierwsze dlatego, że zyskamy na czasie, a powtóre oszczędzimy koni. Jeśli Old Surehand postąpił rozumnie, to podążył w górę rzeki Republikan, a my także wzdłuż niej ruszymy. Do takiej jazdy trzeba dobrych koni.
— Czy wiecie, kiedy statek stąd odchodzi?
— Zdaje mi się, że jutro zaraz popołudniu. Zostaje więc nam całe przedpołudnie na poszukiwania. Ale o niejedno musimy zaraz się rozpytać, nie czekając jutra.
— O co?
— Generał pewnie już w drodze, nie mamy więc powodu szukać go tutaj, ale byłoby dobrze, gdybyśmy się dowiedzieli, którędy z miasta wyjechał.
— Ja to załatwię, sir. Pójdę do policyi.
— To niepotrzebne.
— Dlaczego?
— Bo nie odniesie żadnego skutku.
— Tak sądzicie?
— Nie inaczej. Prawda, że jesteście tu po to, żeby generała szukać?
— Prawda.
— Ale ani policya, ani wy nie znaleźliście go, chociaż był tutaj. Czy myślicie, że policya zauważyła go w ostatniej chwili?
— Czy nie mogłoby się tak stać?
— Mogłoby, ale się nie stało.
— Skąd o tem wiecie?
— To bardzo proste. Przecież policya wie, że mieszkacie u pani Thick?
— Wie.
— Gdyby go była wyśledziła, lub uwięziła, zawiadomionoby was natychmiast.
— Słusznie.
— Musielibyśmy już wiedzieć o tem, bo to już późny wieczór, a on z pewnością odjechał około południa.
— Świetnie rozumujecie, sir! Jako detektyw powinienem był na to wpaść szybko. Teraz widzę, że wy bierzecie na siebie cały ciężar myślenia.
— Nie będziemy więc naprzykrzali się policyi. Trzeba się też dowiedzieć, gdzie mieszkał Toby Spencer ze swoimi towarzyszami i czy już odjechał.
— To mogę powiedzieć, sir, czy już odjechał, a wiedząc to, możemy nie troszczyć się o to, gdzie mieszkał. Czy nie tak?
— Tak. Niema go więc?
— Nie.
— Kiedy odjechał?
— Pociągiem o godzinie drugiej.
— Aha! A więc koleją? Pojechali do Sto Louis. To nie ulega wątpliwości.
— Czy nie mogą wysiąść po drodze?
— Nie.
— Zresztą to wszystko jedno, czy wysiędą, czy nie. Pojechali koleją Missouri do St. Louis, czyli w przeciwnym kierunku. Czy myślicie, że jadą z „generałem“?
— Z pewnością tak jest!
— Ależ, sir, to wykluczone.
— Jak to?
— On zdąża do parku, a więc na zachód, oni zaś odjechali na wschód!
— Właśnie jadą wstecz, by potem tem prędzej naprzód się puścić. Przecież to jasne, że udadzą się koleją do Kanzas ze St. Louis.
— Do wszystkich dyabłów! Gdzież więc zamierzają spotkać się z „generałem“?
— Wcale nie zamierzają.
— Nie? Ależ to znów niemożliwe!
— Owszem, możliwe. Nie potrzebują dopiero z nim się spotykać, ponieważ są już z nim razem.
— Jakto? Sądzicie zatem, że... że... że... — zapytał osłupiały.
— Mówcie śmiało! Doszliście do słusznego wniosku.
— Że on z nimi pojechał?
— Tak.
— A, do kroćset!
— Gdzie widzieliście Spencera?
— Na dworcu. Siedział już w wagonie ze swoimi pięciu towarzyszami.
— Czy was widzieli?
— Tak; widocznie zapamiętali mnie sobie z wczorajszego wieczora, bo uśmiechali się do mnie z okna szyderczo.
— No, jeden z nich niewątpliwie nie uśmiechał się do was i nie wyglądał przez okno.
— Macie na myśli „generała“?
— Tak. Jestem pewien, że odjechał razem z nimi, mr. Treskow.
— Gdybyż tak było!
— Jest tak. Możecie mi wierzyć.
— To ja go tu po jego odjeździe napróżno szukam, a stałem zaledwie o pięć kroków od wagonu, w którym on siedział!
— Rzeczywiście!
— Jak mnie to złości! Dałbym sobie po twarzy!
— Nie czyńcie tego, bo to nie ma celu, a policzki, dawane sobie samemu, nie wypadają nigdy tak silnie, jak otrzymane od drugich.
— Wy jeszcze z tego żartujecie! Ale ten błąd da się naprawić, jeśli nasz plan zmienimy.
— Jak?
— Nie pojedziemy okrętem, lecz tej nocy jeszcze najbliższym pociągiem do St. Louis.
— Nie radziłbym.
— Dlaczego?
— Już choćby z powodu koni musimy wyrzec się jazdy koleją. Nadto niema jeszcze Winnetou, muszę dopiero posłać po niego, a po trzecie mogą się te draby zatrzymać w St. Louis dla jakiejś przyczyny i nie pojechać zaraz dalej. W takim razie wyprzedzilibyśmy ich i nie wiedzielibyśmy, dokąd się udać.
— To słuszne!
— Widzicie więc, że przez to moglibyśmy udaremnić sobie całą obławę. Musimy tych, których chcemy pochwycić, mieć przed sobą, a nie za sobą. Pójdziemy potem ich śladem i nie zmylimy drogi. Czy zgadzacie się, panowie, na to, co postanowiłem?
— Tak — odrzekł Treskow.
— Czy się zgadzamy, czy nie, to wszystko jedno, to nawet całkiem to samo — oświadczył Hammerdull — ale postąpimy zupełnie tak, jak radzicie. Wolimy słuchać was, aniżeli naszych głupich głów. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
Przyjaciel odparł zwykłym swoim sposobem:
— Jeśli sądzisz, że jesteś głupiec, to ja nie mam nic przeciw temu, kochany Dicku.
— Nonsens! Mówiłem o naszych głowach, a nie tylko o mojej.
— Postąpiłeś bardzo niesłusznie. Jak mogłeś mówić o głowie, nie należącej do ciebie, lecz do mnie? Ja nie pozwalam sobie nigdy mówić o twojej głowie, że jest głupia, bo ty sam już to twierdzisz, a wiesz to chyba lepiej ode mnie, kochany Dicku.
— Czy jestem kochanym Dickiem, czy nie, to wszystko jedno, ale skoro mię obrażasz, to nie będę nim już długo. Powiedzcie teraz, mr. Shatterhand, czy my dwaj mamy jeszcze dzisiaj co do czynienia?
— Nie znajduję dziś dla was roboty. Przyjdźcie jutro z końmi tam, gdzie parowiec ląduje. To wszystko, co wam chciałem powiedzieć. Ale, byłbym zapomniał o rzeczy najważniejszej! Okradziono was, brak więc wam pieniędzy.
— Chcecie nam pożyczyć, sir?
— Owszem.
— Dziękuję! My wam także pożyczymy, jeśli będziecie potrzebowali. Dam wam nawet teraz ten cały worek do rozporządzenia, jeśli będziecie tak dobrzy i przyjmiecie go ode mnie.
Przy tych słowach wyciągnął duży skórzany, całkiem pełny worek i rzucił go na stół, że zadźwięczało. Worek zawierał pewnie samo złoto.
— Gdybym go przyjął, wy zostalibyście bez grosza — odrzekłem.
— To nic strasznego, bo Holbers ma taki sam wielki i pełny worek. Byliśmy na tyle mądrzy, że do portfelu włożyliśmy tylko papiery. Kilka tysięcy dolarów kazaliśmy sobie zmienić na złotówki i schowaliśmy w tych workach. Możemy więc opędzić wszystkie nasze wydatki. No, teraz trzeba iść spać, bo stąd aż do Kanzas-City będziemy spali niewiele. Wiadomo, że na parowcu niepodobna oka zmrużyć.
— Jeśli chcecie już spać, to idźcie. Na razie omówiliśmy wszystko.
Well! To chodź, Picie Holbersie, ty stary szopie! A może masz ochotę jeszcze zostać?
— Hm! Jeśli dobrze rozważę, to piwo, którem nas pani Thick raczy, jest płynem, w którym tam w Górach Skalistych nie będziemy mogli się kąpać.Tobie nie smakuje, Dicku?
— Czy mi smakuje, czy nie, to wszystko jedno, ale to napój wyborny! Jeśli więc chcesz zabawić tu dłużej, to nie zostawię cię samego, zwłaszcza że dlatego tylko wspomniałem o spoczynku, żebyś ty się nie zgodził. Ja mam także pragnienie.
Zostali więc obydwaj, a ja i Treskow nie byliśmy na tyle okrutni, żeby ich porzucić w tej zacisznej izdebce. Rozpoczęła się więc nader ożywiona rozmowa, przyczem ubawiła mnie bardzo oryginalność tych traperów. Zarówno Treskow, jak i były ajent indyański opowiadali o nich, lecz nie wspomnieli o tem, jaką to nazwę im nadano. Nazywano ich: „odwrócone toasty“. Toastami nazywają tu przyrumienione kanapki, albo złożone razem kromki chleba z masłem. Składa się je oczywiście masłem do środka. Tymczasem Hammerdull i Holbers mieli zwyczaj stać podczas walki oparci o siebie plecami, ażeby się kryć nawzajem.Zwracali się więc do siebie przeciwnemi stronami, stąd otrzymali przezwisko „odwróconych toastów“.
Gdybym był ich nie spotkał, byłbym sam pojechał w Góry Skaliste. Teraz się ucieszyłem, że się z nimi tutaj zetknąłem. Wesoły Dick i oschły Pitt byli towarzyszami, w których gronie można było nie obawiać się nudów, ponieważ byli zarazem dużo lepszymi westmanami, niż np. Old Wabble, Sam Parker i Jos Hawley, przeto wolny byłem od troski, żeby mi swojem postępowaniem popsuli dobry humor. Treskow nie był westmanem, ale za to gentlemanem, który mnie zajmował, a mimo swego doświadczenia i znacznych wiadomości był bardzo skromny. Spodziewałem się zatem, że będzie nam razem dobrze.
Pani Thick postarała mi się o godnego zaufania posłańca, którego pchnąłem do Winnetou. Człowiek ten pośpieszył się widocznie, gdyż Apacz przybył nazajutrz rano do gospody, kiedy piłem kawę. Oczywiście przyprowadził i mojego konia. Cieszyłem się w duszy, pełnemi szacunku i podziwu spojrzeniami, z któremi obsługiwała pani Thick Apacza, choć on poprosił tylko o szklankę wody. Wyglądało to, jak gdyby król do niej zajechał.
Opowiedziałem Winnetou, dlaczego posłałem po niego, on zaś, jak zwykle, zgodził się na wszystko, co postanowiłem. Poznał natychmiast Treskowa, ale przypomniał sobie widocznie popełnione wówczas przez traperów błędy, bo rzekł:
— Sam Firegun był wodzem bladych twarzy, to też Winnetou od chwili wejścia do hide-spot nie wydał ani jednego rozkazu, lecz stosował się do niego. Nie było tam także brata Shatterhanda. Ale teraz, kiedy będziemy szukali brata Old Surehanda, wszystko będzie inaczej. Przelejemy mniej krwi i unikniemy błędów. Którą drogą ruszył Old Surehand?
— Tego nie wiem, ale dowiem się, bo pójdę jeszcze raz do mr. Wallace’a, żeby się z nim pożegnać.
Przedtem byłem z Treskowem w mieście, żeby mu pomóc przy zakupach. Na strzelbach on nie rozumiał się zgoła, byliby go pewnie okpili, dając mu błyszczącą, ale nic nie wartą rusznicę. Nawet ja z trudnością tylko poznałem, że w prochu, który nam najpierw podano, było przynajmniej dwadzieścia części na sto tłuczonego węgla.
Po załatwieniu interesów udałem się do bankiera, by mu oznajmić, że zamierzam opuścić miasto. O „generale“ i wypadkach ostatniego wieczora nic nie wspominałem, wychodząc z tego zapatrywania, że zawsze lepiej jest milczeć, aniżeli powiedzieć coś bez przymusu i bez potrzeby. Wtem przyszło mi na myśl pytanie, które jeszcze miałem mu zadać:
— Wiecie, sir, że w drodze do fortu Terrel towarzyszył Old Surehandowi młody wódz Komanczów, Apanaczka?
— Tak, Old Surehand mówił mi o tem — odrzekł Wallace.
— Dokąd udał się ten Indyanin i gdzie rozstał się z Old Surehandem?
— Pojechał był z nim z fortu Terrel nad Rio Pecos, tam się pożegnał, ażeby wrócić do swoich.
— To dobrze! Wiecie może, którą rutę obrał teraz Old Surehand?
— Popłynął statkiem do Topeki, a potem miał ruszyć konno w górę Republican-River.
— Tak przypuszczałem. Jakiego ma konia?
— Tego, którego dostał od was, sir.
— To doskonale! Spodziewam się odnaleźć wkrótce jego ślady.
— Mogę udzielić wam pewnej wskazówki w tym względzie. W Topece poszukajcie winiarni Piotra Lebrunsa. Tam on pewnie zajechał, bo zna się z gospodarzem. O dwa dni drogi wzdłuż Republican-River znajduje się na prawym brzegu rzeki wielka farma, do której należą znaczne obszary ziemi. Właściciel jej utrzymuje ogromne stada koni i bydła, a nazywa się Fenner. Ilekroć Old Surehand tam był, zawsze go odwiedzał. Więcej nie mogę wam nic powiedzieć, mr. Shatterhand.
— To też zbyteczne. To, co powiedzieliście, wystarczy mi aż nadto do moich zamiarów. Dowiecie się kiedyś, że przyjaciela Surehanda znalazłem tak pewnie, jak gdybyście mi opisali byli drogę krok za krokiem.
Pożegnawszy się z nim, opuściłem jego dom.
Gdy nadszedł czas udania się na miejsce lądowania parowca, poprosiłem panią Thick o rachunek. Ale strzeliłem przez to bąka, gdyż ona uraziła się tem tak dalece, że prawie łzy jej w oczach stanęły. Oświadczyła, że to wielka obraza dla niej dawać jej pieniądze za to, że miała niezapomniany zaszczyt widzenia u siebie Old Shatterhanda. Ja zauważyłem ze swej strony, że mogę się tylko wtedy uważać za gościa, kiedy jestem zaproszony, że charakter mój nie pozwala mi przyjmować w podarunku tego, co sam zamówiłem i spożyłem w mniemaniu, że za to zapłacę. Widząc, że ja mam także słuszność, przedstawiła mi ona całkiem niespodziewany sposób wyrównania sprawy.
— No, dobrze, — rzekła — wy chcecie mi partout zapłacić, a ja nie mogę przyjąć. Dajcie mi więc coś, co nie jest pieniądzem!
— Co?
— Coś, co dla mnie będzie cenniejszem, niż wszelki pieniądz, a co jako pamiątkę po Old Shatterhandzie będę uważała za świętość, dopóki życia mego stanie. Proszę was o lok waszych włosów.
Odstąpiłem o kilka kroków.
— Lo... lo... lok... odemnie? Czy dobrze słyszałem? Czy zrozumiałem was dobrze, pani Thick?
— Tak, sir. Proszę was o lok waszych włosów.
Mimo tego zapewnienia trudno mi było uwierzyć. Moje włosy i lok z nich! To było śmiechu warte! Muszę jednak zaznaczyć, że na mej głowie rośnie prawdziwy gęsty bór, można mnie, na co pozwalałem często, pochwycić za czuprynę i podnieść w górę, nie sprawiwszy mi bólu. O ile zaś gęste są włosy, o tyle gruby i silny jest każdy z osobna. Kiedy raz za szkolnych czasów powierzyłem je nożycom wielkomiejskiego fryzyera, zawołał ten po pierwszem cięciu: „Do stu piorunów! Nie widziałem jeszcze czegoś takiego! To już nie włosy, to szczeć prawdziwa!“ A teraz prosiła mnie pani Thick o „lok“ tych włosów. Gdyby choć była powiedziała: pęk sznurków! Uważając moje zdumienie za zgodę, pobiegła po nożyczki.
— Pozwoli więc pan? — zapytała potem, szukając wzrokiem odpowiedniego miejsca na głowie.
— No, jeśli naprawdę sobie tego życzycie, pani Thick, to sobie weźcie.
Schyliłem głowę, a chciwa loków staruszka, bo miała już lat sześćdziesiąt, przesunęła po niej badawczo palcami. Znalazła punkt, gdzie las był najgęstszy, i wsunęła nożyczki w podszycie. Szrrrrrrrr — zgrzytnęły nożyczki, jakby szklane nitki przecinały. Trzymając już „lok“ w ręku, przysunęła mi go pani Thick przed twarz z tryumfem i rzekła:
— Dziękuję wam serdecznie, mr. Shatterhand! Lok ten włożę do medalionu i będę pokazywała każdemu gościowi.
Jej twarz promieniała zadowoleniem, ale moja nie. Co ona trzymała w ręku, nie było ani lokiem, ani kłębkiem, lecz garścią włosów, z których można było zrobić dwa pendzle murarskie do bielenia. Medalion! Bardzo ładne wyrażenie! Gdyby włosy wepchała do puszki z konserw zamiast do medalionu, to zapełniłaby ją tak, że nicby się już w niej nie zmieściło. Sięgnąłem z przestrachem w to miejsce, gdzie przejechały nożyce: było nagie, zupełnie nagie. Jednem słowem: łysina, wielka jak talar. Straszną okazała się pani Thick wobec mnie. Włożyłem czemprędzej kapelusz na głowę i od owego czasu nie pozwoliłem już nikomu odcinać sobie loków.
Po tej stracie łatwiej rozstałem się z zacną gospodynią, niż sobie przedtem wyobrażałem, a przybywszy na parowiec, wyszukałem sobie samotny kącik, w którym niewystawiony na oczy ludzkie mogłem oddać się planimetrycznym badaniom kwestyi, ileby takich cięć było potrzeba, ażeby głowę wojowniczego westmana zamienić w spokojną łysą pałę.
Statek, który nas wziął na pokład, nie był jednym z owych pływających pałaców, jakie sobie każdy wyobraża, słysząc o podróży na Missouri lub Missisipi, lecz niezgrabną barką pakunkową, którą sapiąca maszyna poruszała powoli. Straciliśmy pełnych pięć dni na drogę do Topeki, gdzie w winiarni Piotra Lebrunsa spytałem o Old Surehanda. Powiedziano mi, że był tam przed trzema dniami. Dla Treskowa kupiliśmy tam dobrego konia i ruszyliśmy dalej na falującą preryę wzdłuż Republican-River. Wschód Kanzasu jest bardzo pagórkowaty. Jak daleko okiem sięgnąć, widać fale gruntu, podobne do fal morskich, stężałych nagle w ruchu. Stąd też pochodzi ich nazwa „Rolling prairie“.
Pod wieczór dnia następnego dotarliśmy do farmy Fennera. Dopytaliśmy się o nią, gdyż na łąkach, przez które przejeżdżaliśmy, mnóstwo kowboyów pilnowało trzód. Fenner, człowiek uprzejmy, przypatrywał nam się podejrzliwie z początku, ale, gdy wymieniłem nazwisko Old Surehanda, zaprosił nas do siebie w gościnę.
— Nie dziwcie się, moi panowie — rzekł — że zaraz was nie zaprosiłem, ale tu zbyt rozmaici ludzie włóczą się po kraju. Dopiero onegdaj obozowało u mnie siedmiu drabów, których przyjąłem gościnnie, a kiedy rano odjechali, zniknęło mi siedm sztuk najlepszych koni. Kazałem łotrów ścigać, lecz niepodobna było ich dopędzić, bo zanadto byli daleko, a zabrali mi właśnie co najlepsze konie.
Gdy mi owych gości opisał, przekonaliśmy się, że to był „generał“, Toby Spencer i reszta tego dobranego towarzystwa. Surehand spędził w farmie jedną noc. My postanowiliśmy również dłużej nie zabawić.
Ponieważ woleliśmy siedzieć na wolnem powietrzu, aniżeli w izbie, wyniesiono dla nas na dwór stół i kilka krzeseł. Usiedliśmy do jedzenia i rozmowy przed domem, obok pasły się nasze konie, a dalej uganiali kowboye, spędzając na noc trzody. Wtem nadjechał z lewej strony cwałem jakiś jeździec do farmy. Coś białego powiewało za nim. To natychmiast przywiodło mi na myśl Old Wabble’a.
— Aha, to ten! — rzekł Fenner. — Poznacie teraz bardzo zajmującego człowieka, który słynął w młodości pod nazwą „King of the cowboys“.
— Uff! — odezwał się Winnetou.
— Czy daliście mu miejsce w swojej farmie? — zapytałem Fennera.
— Nie — odpowiedział ten. — Przyjechał dzisiaj w południe z małą gromadką westmanów, z którymi obozuje w zaroślach, a jutro wyrusza w dalszą drogę. Ma przeszło dziewięćdziesiąt lat, a siedzi jeszcze na siodle, jak młodzieniec. Patrzcie, już jest tu!
Tak, to był on. Zbliżył się, nie patrząc na nas dokładniej, prawie do naszego stołu, zatrzymał konia i chciał zeskoczyć, kiedy nagle spojrzawszy na nas lepiej, wsunął natychmiast prawą nogę w strzemię i zawołał:
All thousand devils! Old Shatterhand i Winnetou! Mr. Fenner, czy oni u was dzisiaj zostają?
Yes — odparł farmer zdumiony.
— To my odjeżdżamy. Gdzie przebywają takie łotry, tam niema miejsca dla ludzi uczciwych. Bądźcie zdrowi!
Zawrócił konia i odjechał cwałem. Farmera zaskoczyło nietylko zachowanie się starca lecz i nazwiska, które wymienił.
— Sir, wy jesteście Old Shatterhand, a ten czerwony gentleman to Winnetou, wódz Apaczów?
— Tak, mr. Fenner.
— Czemu nie powiedzieliście mi tego pierwej? Byłbym was przyjął całkiem inaczej.
— Jesteśmy takimi ludźmi, jak wszyscy inni i nie wymagamy dla siebie nic lepszego, niż się innym należy.
— Być może; ale jak ja mam was przyjąć, to moja rzecz, a nie wasza. Powiem zaraz żonie, jakich ludzi dziś u siebie gości.
Poszedł do domu. Winnetou nie oderwał był jeszcze oczu stamtąd, gdzie powiewała biała grzywa Old Wable’a.
— Ze wzroku jego biła nienawiść i zemsta — rzekł. — Old Wabble powiedział, że odchodzi, lecz on wróci jeszcze tej nocy. Winnetou i jego biali bracia muszą być bardzo ostrożni!
Nie skończyliśmy byli jeszcze jedzenia, kiedy Fenner powrócił. Pozsuwał mięso, chleb, talerze, jednem słowem wszystko, co było przed nami, i oświadczył:
— Przepraszam was, moi panowie! Żona nakrywa w izbie do innego stołu. Nie sprzeciwiajcie się, lecz zróbcie mi tę przyjemność, żebym mógł wam pokazać, jak chętnie was przyjmuję.
Na to nie można było poradzić. Miał dobre chęci, ulegliśmy więc jego woli. Gdy nas potem żona jego zaprowadziła do środka, ujrzeliśmy na stole wszelakie delikatesy, jakie tylko dać może farma, położona o dwa dni drogi od najbliższego miasta. Zaczęło się więc znowu jedzenie w drugiem, ulepszonem, wydaniu. Przytem wyjaśniliśmy gospodarzowi zagadkowe dla niego zachowanie się Old Wabble’a, a opowiedzieliśmy mu o kradzieży strzelb i ukaraniu go za to. Mimo to nie mógł on pojąć wściekłości starego „króla“. Old Wabble bowiem powinien był nam być wdzięcznym, gdyż właściwie obeszliśmy się z nim bardzo łaskawie. Nie został ukarany, choć wziął udział w kradzieży, prowadząc „generała“ do domu Bloody Foksa.
Tymczasem zrobiło się ciemno. Zaniepokojeni o nasze konie, przedstawiliśmy to farmerowi, on zaś tak nam poradził:
— Jeśli nie chcecie ich zostawić na dworze z powodu Old Wabble’a i jego towarzystwa, możemy je przywiązać w szopie za domem. O wodę i dobrą paszę sam się postaram. Szopa nie jest wprawdzie zamknięta z jednej strony, ale postawię tam na straży człowieka, godnego zaufania.
— My wolimy raczej zaufać samym sobie. Będziemy potem czuwać po porządku; najpierw Pitt Holbers, potem Dick Hammerdull, potem ja, a na końcu Winnetou. Każdy po dwie godziny.
Well, a spać będziecie obok, w drugiej izbie, gdzie każę wam dobrze pościelić. W ten sposób będziecie zabezpieczeni przed podstępnym napadem. Zresztą mam w polu podostatkiem kowboyów, którzy także będą uważali.
Zarządziliśmy te środki ostrożności dlatego tylko, że przywykliśmy mieć się na baczności nawet w takich warunkach, w których drudzy czuliby się zupełnie bezpieczni. Właściwie z pewnych przyczyn można było nie obawiać się napadu ze strony starego Old Wabble’a. Przekonanie nasze w tym względzie wzmocniło się, gdy wkrótce potem doniósł nam jeden z kowboyów, iż niebezpieczny starzec odjechał ze swoimi ludźmi.
Konie umieszczono zatem w szopie, a Pitt Holbers wyszedł, ażeby stanąć na straży. My, rozmawiając z sobą, siedzieliśmy dalej przy stole. Nie byliśmy zbyt znużeni, a Fenner pchał nas z jednego opowiadania w drugie, chcąc z naszych przygód usłyszeć jak najwięcej. Szczególnie bawił jego i żonę jego Hammerdull swoim dowcipnym sposobem opowiadania epizodów ze swego życia.
Po upływie dwu godzin wyszedł Hammerdull, ażeby zastąpić Holbersa, który nam doniósł, że wszystko spokojne, że nie słyszał, ani nie widział nic podejrzanego. Upłynęła znowu godzina. Ja opowiadałem właśnie jakąś humorystyczną przygodę, która mi się swego czasu wydarzyła pod namiotem Lapończyka i uważałem tylko na śmiejące się twarze słuchaczy, kiedy Winnetou schwycił mnie nagle za kołnierz i tak silnie w bok szarpnął, że spadłem z krzesła.
— Uff! Strzelba! — zawołał, wskazując w okno.
Równocześnie z jego słowami padł strzał ze dworu, kula przebiła szybę i ugrzęzła w słupie, podtrzymującym powałę. Była przeznaczona dla mnie i byłaby mię ugodziła w głowę, gdyby Winnetou nie był mnie pociągnął na bok. W mgnieniu oka miałem w ręku sztuciec i pobiegłem ku drzwiom, a towarzysze za mną.
Z ostrożności nie otworzyłem drzwi zupełnie, ażeby nie być celem dla drugiego strzału. Odchyliłem je tylko szerzej i wyjrzałem na dwór. Niczego nie zauważyłem. Teraz rozwarłem je całkiem i wyszedłem, a Fenner i towarzysze posuwali się za mną. Zaczęliśmy nadsłuchiwać.
Wtem odezwał się za domem tupot i parskanie koni, a równocześnie zabrzmiał głos Hammerdulla:
— Na pomoc! Konie, konie!
Pobiegliśmy naokoło jednego i drugiego rogu i ujrzeliśmy postaci, walczące z końmi, które broniły się przed wyprowadzeniem. Dwaj jeźdźcy chcieli koło nas przemknąć.
— Stać! Na ziemię! — zawołał Fenner.
Gdy padł strzał, wymierzony do mnie, porwał on był dwururkę ze ściany i wycelował z niej teraz do jeźdźców. Huknęły dwa wystrzały, a obaj jeźdźcy pospadali na ziemię. Ci, którzy napróżno mocowali się z końmi, porzucili nieudałą próbę i uciekli. Posłaliśmy za nimi jeszcze kilka kul.
— Dobrze tak, dobrze! — doleciał nas głos Dicka z pobliża. — Dajcie im trochę ołowiu w głowę! Ale potem przyjdźcie tutaj! Łotr nie chce leżeć spokojnie!
Udaliśmy się w stronę tych okrzyków i ujrzeliśmy Dicka, klęczącego na kimś i wytężającego wszystkie siły, aby powalonego pod sobą utrzymać. Był to Old Wabble... Pochwyciliśmy go oczywiście natychmiast.
— Powiedzcie mi, jak się to stało! — poprosiłem teraz grubasa, który stanął przedemną, oddychając głęboko wskutek zmęczenia.
— Jak się to stało — odpowiedział — to wszystko jedno. Leżałem koło szopy, kiedy wydało mi się, że słyszę za nią głosy ludzi, rozmawiających z sobą po cichu. Wychyliłem się tedy i zacząłem nadsłuchiwać. Wtem huknął przed domem wystrzał, a zaraz potem nadbiegł z za rogu człowiek ze strzelbą w ręku. Pomimo ciemności widać było jego białe włosy, poznałem więc Old Wabble’a, poskoczyłem ku niemu, powaliłem go i zawołałem o pomoc. Jego towarzysze siedzieli za szopą, zerwali się teraz i przybiegli po konie. Wasz ogier, koń Winnetou i moja sprytna klacz nie chciały iść, ale konie Holbersa i Treskowa nie były takie mądre. Dwa łotry wsiadły na nie i chciały umknąć, kiedy wyście nadbiegli i sprzątnęliście ich kulami. Tak się ta sprawa przedstawia. Co zrobimy ze starym „king of the cowboys“, którego należałoby raczej nazwać królem opryszków?
— Zabierzcie go do izby, ja zaraz przyjdę!
Nasze strzały sprowadziły do nas kilku kowboyów Fennera. Z ich pomocą zaprowadziłem konie do szopy, a oni musieli zostać na straży. Przeszukaliśmy otoczenie, ale złodziei nie było. Ci dwaj, do których strzelił był Fenner, nie żyli.
Kiedy wszedłem do izby, stał Old Wabble przywiązany do słupa, w który wbiła się jego kula. Nie spuścił wcale oczu, lecz spojrzał mi w twarz zuchwałym wzrokiem. Jak dobrze i pobłażliwie obchodziłem się z nim dawniej! Miałem szacunek dla jego podeszłego wieku, ale teraz budził on we mnie odrazę. Towarzysze moi naradzali się nad tem, jakby go ukarać i w chwili, kiedy ja wchodziłem, powiedział Holbers:
— Nietylko złodziej, lecz wprost niebezpieczny skrytobójca. Musi zawisnąć!
— Strzelił do Old Shatterhanda — odrzekł Winnetou — Old Shatterhand więc rozstrzygnie, co się z nim powinno stać.
— Tak, on jest mój, ja zachowuję go dla siebie — potwierdziłem — niechaj przez noc zostanie przy tym słupie, a jutro rano wydam na niego wyrok.
— Wydaj go zaraz! — syknął skrytobójca. — Wypal mi kulę w łeb, ażebyś potem jako nabożny pasterz mógł poskomleć i pomodlić się o moją duszę!
Odwróciłem się od niego w milczeniu. Fenner wyszedł, ażeby wysłać kowboyów na poszukiwanie za złodziejami. Pasterze jeździli przez całą noc po okolicy, lecz nie znaleźli nikogo. Tej nocy spaliśmy oczywiście bardzo mało, a ledwie zaczęło świtać, porzuciliśmy legowiska. Old Wabble był zupełnie rzeźki. Noc spędzona przy słupie, posłużyła mu widocznie. Kiedy jedliśmy śniadanie, przypatrywał nam się spokojnie, jak gdybyśmy nie mieli z nim żadnych rachunków i jakby był naszym najlepszym przyjacielem. To tak oburzyło Fennera, że zawołał z gniewem:
— To bezczelność, jakiej w życiu nie spotkałem! Ilekroć ten człowiek do mnie przybywał, postępowałem z nim zawsze z poważaniem, choćby już dla jego wieku, ale teraz jestem też za tem, żeby zastosować względem niego prawa preryi. Koniokradów i morderców wiesza się zawsze. Niechaj padnie w grób, w którym oddawna stoi już jedną nogą!
Na to mruknął starzec szyderczo:
— Nie troszczcie się o mój grób! Czy moje ścierwo pożyje jeszcze przez kilka lat, czy zgnije w grobie, to obojętne. Ja gwiżdżę na to!
Wszystkich oburzyły te słowa.
— Co za człowiek! — zawołał Treskow. — Zasługuje na stryczek. Ogłoście wyrok na niego, mr. Shatterhand, a my go natychmiast wykonamy.
— Tak, ja go ogłoszę, ale wy go nie wykonacie. — odrzekłem. — Czy będzie żył, czy nie, to jemu wszystko jedno, ale ja mu dam sposobność przekonania się, że każda sekunda życia ma wartość, przewyższającą wszelkie ziemskie bogactwa. Niechaj skomli do Boga o przedłużenie każdej minuty życia, a jeśli się nie nawróci, niechaj wrzeszczy ze strachu przed sprawiedliwością Boga, z której się śmieje. A gdy kiedyś pięść śmierci skrzywi jego ciało, niechaj wyje o przebaczenie grzechów swoich!
Odwiązałem go od słupa. On stanął, wyciągnął ścierpłe ręce i spojrzał na mnie pytająco.
— Możecie odejść! — powiedziałem.
— Ach! jestem wolny?
— Tak.
Na to on wybuchnął szyderczym śmiechem i zawołał:
— Zupełnie, jak w biblii: zbierać rozżarzone węgle na głowę wroga. Jesteście wzorem chrześcijanina, mr. Shatterhand! Ale to na mnie nie działa, bo mnie takie węgle nie pieką. Może rola wspaniałomyślnego pasterza, puszczającego wolno złe owieczki, jest bardzo wzruszająca, ale mnie ona nie przejmuje. Bądźcie zdrowi, panowie! Jeśli się zobaczymy, to w inny sposób, niż teraz!
Odszedł z podniesioną głową. Jakże rychło miały się spełnić jego ostatnie słowa! Widzieliśmy go potem, ale w zupełnie innym stanie.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.





  1. Wodospad z pian.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.