<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Old Surehand
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Korsarz.

— Tak, sennores — dodał amerykański adwokat do swego opowiadania. — Tak się przedstawia historya hrabiego de Rodriganda. Co się potem zrobiło z tego dostojnego człowieka, to rzecz uboczna. Chciałem tylko dowieść, że Indyanin jest często daleko lepszy, aniżeli biały. Obaj wodzowie Apaczów i Mizteków złożyli na to silne dowody. A cóż dopiero, gdy się słyszy o Winnetou, który jest poprostu wzorem wspaniałomyślności i wytworności. Jeśli człowiek uwzględni tę mnogość bladych twarzy, wobec których tego dowiódł, chciałby ubolewać, że nie ma czerwonej skóry, lecz białą. W zdarzeniu, w którem główną rolę grał Sam Firegun i jego towarzysze, popłynęło wprawdzie wiele krwi, ale wtedy tak stosunki się ułożyły. Nie można było tego uniknąć, bo przeciwnicy byli tak niebezpieczni, że oszczędzanie ich byłoby nieodpowiednie. Żal mi tylko, że ten Sanders zginął śmiercią tak szybką w uczciwej walce. Zasłużył nie na nóż, lecz na porządny stryczek z dobrych konopi.
Na to odezwała się od szynkwasu pani Thick:
— On też na nim zawisnął!
— Jak? Co? Na stryczku?
— Tak.
— Opowiedziano nam przecież, że w parowie zakłuł go sternik!
— To nie jest prawda. Gentleman, który przedstawił ten wypadek, odstąpił nieco od faktów. Sandersa nie zakłuto, a Jean Letrier także nie zginął. Uniknęli śmierci, ale ich pojmano potem.
— Czy to prawda, sennorze?
Meksykanin zwrócił się z tem pytaniem do byłego ajenta indyańskiego, na którego twarzy odbiło się lekkie zakłopotanie.
— Hm — odrzekł po chwili — to zależy od tego, jak kto zechce to rozumieć! Właściwie zginął, bo tak ja powiedziałem i dziś już rzeczywiście nie żyje, ale hm! Pani Thick, na jakiej podstawie twierdzicie, że Sandersa wtedy nie zakłuto?
— Bo wiem o tem i to całkiem dokładnie — odpowiedziała gospodyni.
— Od kogóż to?
— Od kogoś, kto to widział.
— Wszak i ja byłem przy tem.
— Tak, ale gentleman, od którego ja to wiem, przeżył potem jeszcze z Sandersem wiele, bardzo wiele.
— Rzeczywiście? Kogóż właściwie macie na myśli?
— Urzędnika policyjnego, Treskowa.
— Ach! Czyż on istotnie potem jeszcze miał z nim do czynienia?
— Tak. Jeśli nie wierzycie, to niech wam sam o tem powie.
— Musiałby tu być.
— On też jest tutaj.
— Gdzież to, gdzie?
— Odwróćcie się i przypatrzcie gentlemanowi, siedzącemu za wami przy ostatnim stole! Nie zauważyliście go jeszcze, bo przedtem siedział w drugiej izbie.
Ajent obejrzał się, a zobaczywszy tego pana, który mnie wydał się był tak zajmującym, zerwał się, przystąpił do niego, wyciągnął doń obie ręce i zawołał:
— Mr. Treskow, rzeczywiście, to mr. Treskow! Od tego czasu upłynął już szereg lat, ale mimo to poznaję was dobrze. Jakżeż się cieszę! Co sprowadza was tutaj?
— Bywałem tu częściej w ostatnich czasach i zajeżdżałem zawsze do pani Thick.
— W interesach?
— Hm! Moje zatrudnienie to nie są właściwie interesa — rzekł z uśmiechem.
— Nie jesteście więc tutaj w interesie, lecz jako urzędnik?
— Tak.
— Wciąż jeszcze jako detektyw?
— Tak.
— Chcecie może kogo z nas złapać?
— To nie. Jestem pewien, że znajdują się tu tylko gentlemani, którzy nie potrzebują obawiać się policyi. Zamieszkałem u pani Thick na kilka dni i siedziałem w tamtej izbie, a drzwi były tylko przymknięte. Słyszałem wasze opowiadania. Kiedy zaczęliście mówić o Samie Firegunie, Picie Holbersie i Dicku Hammerdullu, nie mogłem dłużej wytrzymać i wszedłem tu, by się przysłuchać.
— Czy poznaliście mnie?
— Natychmiast!
— Oczywiście! Było to głupiem z mojej strony pytać detektywa, czy mnie poznał. Cieszę się nadzwyczajnie, że was znów widzę. Bądźcie tak łaskawi i usiądźcie przy naszym stole! Ci gentlemani znają was przecież z mego opowiadania, zbyteczne więc są długie przedstawiania. Ale wasza obecność popsuła mi przecież cokolwiek szyki, a raczej opowiadanie.
— Jakto?
— Bo kazałem umrzeć Sandersowi l Letrierowi, a oni wtenczas zostali przy życiu.
— To była istotnie licencya, niezgodna z prawdą.
— Licencya, licencya, to jest słowo właściwe. Człowiek pozwala sobie opowiadać coś nieprawdziwego, ażeby przez to osiągnąć silniejsze wrażenie, albo dobre i zgrabne zakończenie. Tak było z moją opowieścią. Sandersa i Letriera nie zabito wtedy, bo Firegun nakazał swoim ludziom oszczędzać ich i żywcem pochwycić. Wam także na tem zależało bardzo, żeby żywcem dostać Sandersa w ręce. Ale ja nie miałem wtedy czasu, nie mogłem zostać w obozie i odjechałem z moimi ludźmi nazajutrz. Do dziś dnia zatem nie wiedziałem, co zrobiliście z tymi dwoma, a ponieważ sprawiedliwość wymagała ich ukarania, przeto uśmierciłem ich poprostu w parowie podczas naszego ataku. Przez to osiągnąłem zakończenie, które mogło zadowolnić wszystkich. Spodziewam się, że ci gentlemani wybaczą mi tę małą licencyę.
Zaprowadził Treskowa do stołu, gdzie wszyscy obecni przyjęli go bardzo chętnie. Oczywiście, że chcieli się dowiedzieć, jaka kara spotkała Sandersa. Ajent był najciekawszy ze wszystkich i nalegał na Treskowa, żeby uczynił zadość prośbie obecnych.
— A może to — spytał jeszcze — jest urzędową tajemnicą, co się stało po moim odjeździe od Sama Fireguna.
— Bynajmniej — odrzekł Treskow. — Chętnie opowiem wam wszystko.
— Ślicznie, sir! Zaczynajcie, zaczynajcie! Widzicie, że wszyscy niecierpliwimy się bardzo. A więc Sandersa i Letriera pojmano i zabrano do „obozu“. Rano ja odjechałem. Co się potem stało?
— Zanim to opowiem, muszę zrobić kilka uwag.Przedewszystkiem nietylko Sanders i Letrier zdołali ujść śmierci. Udało się to jeszcze jednemu z jego ludzi, o czem nie wiedzieliśmy narazie, a usłyszeliśmy na nieszczęście dopiero później. Spotkał on się po drodze z gromadką młodych Ogellallajów, którzy wyjechali byli na własną rękę naprzeciwko swoich starszych wojowników, chcąc się odznaczyć przy tej sposobności. Dowodził nimi syn poległego wodza. Natrafili na ślady walki, domyślili się, co zaszło i ruszyli naszym śladem, ażeby się zemścić za klęskę i śmierć towarzyszy. Spotkał się z nimi ów biały. Była to chytra sztuka, której węchowi udało się znaleźć hide-spot traperów.
— Czy macie na myśli „obóz“, do którego pojechaliśmy z parowu?
— Nie. Hide-spot nazywało się całkiem inne miejsce, kryjówka o wiele lepsza. „Obóz“ uchodził tylko, żeby tak rzec, za filię, za fort zewnętrzny hide-spotu, dającego o wiele większe bezpieczeństwo. Tam to zabrano pojmanych, kiedy wy rozstaliście się z nami. Hide-spot miał dwa wejścia czy też wyjścia. Jedno z nich znali wszyscy członkowie towarzystwa, a drugie trzymał Firegun w tajemnicy. To właśnie tajemne wejście wytropił ów biały i zdradził Ogellallajom, co naszym zamiarom i stosunkom nadało zwrot zupełnie inny. Zaraz się o tem dowiecie, panowie. Druga uwaga dotyczy tego, że pochwyciwszy Sandersa, uzyskaliśmy daleko znaczniejszą zdobycz, aniżeli nam się początkowo zdawało. Myśleliśmy, że wpadł nam w ręce oszust i złodziej, poszukiwany oddawna daremnie przez policyę, lecz on był czemś znacznie większem.
— Czem, mr. Treskow? Mordercą?
— Jeszcze gorzej!
— Jeszcze gorzej? Cóż może być gorszego od mordercy?
— Hm! Czy słyszał kto z was o niejakiej „miss admiral“?
— Miss admiral! Miss admiral! Miss admiral! — zawołało kilku naraz. — Oczywiście, oczywiście! Któż nie wie o tej kobiecie, która była dyabłem w ludzkiej postaci?
— Czy wiadomo wam, jak skończyła?
— Tak. Powieszono ją w Nowym Jorku.
— A znacie jej zbrodnie?
Były ajent indyański odpowiedział:
— Niepodobna znać wszystkie jej zbrodnie. Była jedynem dzieckiem starego, oryginalnego marynarza, który nie chciał się z nią rozstać. Włożył na nią ubranie chłopca i brał ją z sobą na wszystkie podróże. Dzięki temu nauczyła się służby dokładnie i przeszła z czasem wszystkie stopnie od chłopca okrętowego aż do oficera. Miała już nie dar, lecz wprost talent do marynarki, a przez praktykę i naukę, udzielaną jej przez ojca, doprowadziła do tego, że potrafiła w każdą pogodę i przy jakimkolwiek wietrze panować nad okrętem. Ale ludzie, którzy jeździli z jej ojcem, nie cieszyli się z tego. Już jako dziecko była dziką kotką, a w miarę jak dorastała i dochodziła do lat, rozwijał się w niej także dyabeł, który trzymał ją w opętaniu aż do jej śmierci, czyli aż do stryczka. Czy tak jest, mr. Treskow?
— To prawda. Skoro wiecie, że ją powieszono, to słyszeliście także zapewne, że nie poszła na szubienicę bez towarzystwa?
— Tak. Z nią powieszono „czarnego kapitana“, który był równie zły, a może jeszcze gorszy od niej.
— Czy znacie jego przeszłość?
— Nie wiem, co rozumiecie przez jego przeszłość. Niewątpliwie już w młodości był nadzwyczajnym żeglarzem, bo kiedy zakładano mu stryczek na szyję, nie miał więcej jak trzydzieści lat, a przedtem już oddawna odbywał dalekie podróże morskie. Był to handlarz niewolników, najokrutniejszy pod słońcem, zabierał towar murzyński z Afryki i dostarczał go tu zawsze szczęśliwie, a nikomu nie udało się przeszkodzić mu w tem rzemiośle. Z nim nie mógł się porównać żaden z kapitanów, ani oficerów marynarki.
— To prawda. Ale powodzenie jego nie zależało tylko od niego samego, lecz także od doskonałości statku, którym kierował.
— Macie na myśli „L’ horrible’a“? Był to długi bryg trójmasztowy, z którym żaden statek nie mógł iść w zawody. „Czarny kapitan“ nie bał się nawet parowców, dopóki miał w żaglach garść wiatru. „Miss admiral“ była jego żaglomistrzem, czy jak to się nazywa. Można sobie wyobrazić, co się dzieje, jeśli takie dwie osoby się zejdą. Polowali nietylko na murzynów, lecz uważali za dobrą zdobycz każdy spotkany statek, jeśli go tylko potrafili pokonać. Ile okrętów ograbiono i zatopiono, to nigdy nie wyjdzie na jaw. Byłoby zajmującem usłyszeć, jak „miss admiral“ i „czarny kapitan“ zetknęli się z sobą.
— Mogę wam to powiedzieć, sir.
— Rzeczywiście? Jakżeż to było?
— Wybadałem to z aktów. On był urodzonym żeglarzem i na dobrej drodze mógł doprowadzić bardzo daleko. O ile „miss admiral“ była kocicą, o tyle on już jako chłopak był nieposkromionym i szczwanym lisem. Żaden z jego nauczycieli nie wróżył mu dobrego końca, chociaż wprawiał ich w zdumienie nadzwyczajnymi postępami w nauce. Żeglarstwo było jego żywiołem, na którym w piętnastym roku życia znał się lepiej od niejednego oficera wojennego okrętu. Ale siedział w nim także dyabeł, który nie znosił prostych dróg. Młodzieniec popełniał jedno głupstwo za drugiem, które mu przebaczano, dopóki się miarka nie przebrała. Pomimo jego pożyteczności napędzano go haniebnie. Włóczył się więc przez pewien czas z jednego statku na drugi, lecz wszystkie one były wątpliwej sławy. Tem trudniej też mu to wybaczyć, że mógł być innym, już choćby dlatego, że nie był ubogi, bo odziedziczył znaczny majątek w spadku po rodzicach. W tym to czasie zetknął się z „miss admiral“, której ojciec umarł był właśnie niedawno i zostawił jej także cały worek złota. Oboje przekonali się rychło, że sobie odpowiadają. Nie myśleli jednak o małżeństwie! „Miss admiral“ nie była do tego stworzona. Założyli spółkę dla interesów. Postanowili złączyć swoje pieniądze i kupić okręt do handlu hebanem[1], oraz do zabierania wszystkiego, co im w ręce wpadnie. Chodziło im oczywiście o statek znakomity, żaglowiec pierwszej klasy i dyabeł pchnął im taki właśnie w ręce. Był to „L’ horrible“, który niebawem tak strasznie się wsławił. Wkrótce też znaleźli się majtkowie, którzy nie mieli nic do stracenia i szukali osłony pod flagą korsarską. Interes się rozpoczął i zamienił niebawem w wydatne przedsiębiorstwo. Początkowo miał statek dwu kapitanów, bo „miss admiral“ uważała siebie za równą swemu zacnemu sprzymierzeńcowi, ale z czasem zdołał on ją opanować, gdyż przewyższał ją jako żeglarz uczony. Musiała więc zadowolnić się niższą rangą żaglomistrza. Gniew swój z powodu tej, jak mówiła, degradacyi, wylewała na podwładnych, dla których była potworem. Na pokładzie miała nieograniczoną władzę, a kto się ośmielił zlekceważyć jej rozkaz, tego zabijano i rzucano do morza. Ludzie musieli to znosić, bo stanąwszy poza prawem, nie mogli u żadnej władzy znaleźć ochrony, ani pomocy.
Niebawem zaczęto nazwę „L’ horrible’a“ wymawiać ze strachem, a jego dowódzca znany był jako „czarny kapitan“. Nie należy sądzić, jakoby on z „miss admiral“ żył w zgodzie. Przeciwnie panowała między nimi otwarta wojna i żadne nie czuło się pewnem swego życia. Najzuchwalszym czynem „czarnego kapitana“ było to, że raz zapuścił się do portu nowojorskiego pod fałszywą flagą i z papierami okrętu, który przedtem ograbił i zatopił. Podczas walki z załogą tego okrętu odniósł „czarny kapitan“ rany i przybył do Nowego Jorku, by się tam leczyć. Jeśli to był jego czyn najzuchwalszy, to „miss admiral“ wypłatała mu nie mniejszego figla. Kiedy on leżał złożony chorobą, uciekła mu z okrętem i ze wszystkimi pieniądzmi. Planowała ona już dawno coś takiego, coby ją uwolniło od niego. Lecz nie powiodło się jej tak, jak się spodziewała. Umiała kierować okrętem, lecz nie posiadała sztuczek, potrzebnych korsarzowi do wyśliźgnięcia się chociażby najuporczywszej pogoni. Pewnego dnia wytropił ją okręt wojenny i zahaczył. Zawrzała rozpaczliwa walka, w której wszystko, co żyło na pokładzie, wyrznięto bez miłosierdzia lub wywieszano na rejach. Zdołało ujść tylko kilku ludzi, którzy znajdowali się chwilowo na lądzie.
Zwycięzcy szukali oczywiście „czarnego kapitana“, lecz nie znalazłszy go, sądzili, że jest między zabitymi, a nie ma odznaki, po której możnaby go poznać. Podczas przeszukiwania kajut znaleziono kobietę, która była przedtem podróżną na splądrowanym przez korsarzy okręcie i którą trzymano, aby za nią wielki okup uzyskać. Czuła się naturalnie nieskończenie szczęśliwą z odzyskania wolności, obchodzono się z nią z największą czcią i uprzejmością, a potem wysadzono na ląd. Nikt nie przeczuwał, że ta pani to „miss admiral“, która na podobny wypadek miała przygotowane suknie kobiece. Zrozumiawszy, że wszelki opór daremny, uciekła z pokładu i w kajucie się przebrała.
Można sobie wyobrazić, w jaką wściekłość wpadł „czarny kapitan“ na wieść o pochwyceniu „L’ horrible’a“ i zajęciu go w nieuszkodzonym stanie. Przypuszczał napewno, że okręt stoi jeszcze na kotwicy w przystani i dopiero później dowiedział się o przeniewierstwie „miss admiral“. Kiedy się z ran wyleczył, znalazł się bez środków do życia. Chwytał się tego, to owego, aby zarobić na chleb, lecz ani przez myśl mu nie przeszło, żeby zostać uczciwym człowiekiem. Był dalej tak samo wyrafinowanym łotrem i oszustem, jakim przedtem był korsarzem. Zmiarkowawszy potem, że policya zwróciła na niego uwagę, wybrał się na dziki Zachód, aby tam szczęścia spróbować. Przedtem jeszcze doszła go wiadomość, że jego „L’horrible’a“ po przeprowadzeniu pewnych zmian wcielono do marynarki wojennej.
Zapytacie mię może panowie, dlaczego tracę tyle słów dla „czarnego kapitana“. Oto kiedy pojmaliśmy Sandersa u Fireguna, a potem przeszukaliśmy mu kieszenie, znaleźliśmy rozmaite notatki, których znaczenia inni nie mogli odgadnąć. Kiedy je mnie oddano, kiedy zbadałem je troskliwie, zrozumiałem, że Sanders, to „czarny kapitan“. Jean Letrier był jednym z jego korsarzy. Co za zdobycz! Nieprawdaż? Nie zdołam wam opisać radości, jakiej wówczas doznałem. W rękach swoich widziałem już nagrodę. Nie pokazałem jednak tego po sobie i nawet przed Sandersem nie zdradziłem się z tem, że go przejrzałem.
— Nie powiedzieliście nawet towarzyszom? — zapytał ajent indyański.
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo jedno nieostrożne słowo byłoby naprowadziło Sandersa na domysł, że znam jego tajemnicę. Miał to usłyszeć dopiero przed sądem. Takie niespodzianki przygniatają często najzatwardzialszych zbrodniarzy. Niestety stało się inaczej, aniżeli myślałem.
— Chyba wam nie uciekł?
— Niestety! Zanim jednak opowiem, jak do tego doszło, poprowadzę was o wiele dalej na zachód do Gór Skalistych, przez Arizonę i Newadę, dopóki nie znajdziemy się w San Francisko, gdzie spotkamy pewną znajomą osobę, chociaż ona usiłuje nie dać się poznać.
— Kto to taki?
— Zaraz usłyszycie.
— Kto dziś w San Francisko, tej metropolii złotego kraju i Oceanu Spokojnego, stanie na portowym chodniku i przypatrzy się gmatwaninie ludzkiej, znajdującej się w ustawicznym ruchu, kto zobaczy szerokie, wydłużone ulice, rozległe place, wspaniałe pałace i budynki, za których szybami nagromadzono wszystko, co powstało ze złota lub pozostaje z niem w jakimkolwiek stosunku, temu nie przyjdą na myśl nędzne początki, z których wyrosła ta stolica błyszczącego kruszcu.
Jak fale w porcie i na morzu wznoszą się i opadają, jak ta pstra mieszanina ludzi posuwa się, trąca, ciśnie i popycha bezustannie po ulicach, placach i publicznych lokalach, tak samo wznosi się i opada chwiejne szczęście, tak rzuca także niewierne przeznaczenie piłkę, zwaną człowiekiem, do pozornie pewnej ostoi, a w następnej chwili strąca go na dno, gdzie roi się od społecznego plugastwa. Kto wczoraj jeszcze cieszył się uwielbieniem ogółu jako milioner, wyruszy już może dziś z łopatą i strzelbą do pól złotodajnych, by odzyskać utracone bogactwo. Osobniki to przeważnie zagadkowe. Niejedno błyszczące w salonach zjawisko demaskuje się, gdy gra końca dobiegnie, jako niepewne awanturnicze indywiduum, którego istnienie zależało od tego, jak padną kości.
Linią z Acapulco do San Francisko płynął statek. Był to silnie zbudowany, chyży trójmasztowiec. W tyle na gwieździe miał ze złotych liter napis „L’ horrible“. Odzież załogi wskazywała, że okręt należał do floty wojennej Stanów Zjednoczonych, chociaż wiele drobnostek w budowie, oraz układ lin świadczyły, że nie zbudowano go w tym celu.
Dowódca stał na pomoście i spozierał w górę, gdzie siedział jeden z ludzi i z lunetą w ręku patrzył bystro na morze.
— No, Jimie, masz go? — zapytał.
Ay, ay, kapitanie! Płynie prosto przed lunetą — odpowiedział zapytany, wskazując ręką w stronę wiatru. Nazwał dowódcę kapitanem, choć ten nosił tylko odznaki porucznika marynarki. Stopień wyższy w tytule nigdy nie zaszkodzi, zwłaszcza gdy człowiek zasługuje na to.
— Jaki kierunek?
— Płynie naszym śladem, master. Zdaje mi się, ze zdąża od Guayaquil, albo Limy, może nawet z Valparaiso, bo żegluje więcej z zachodu aniżeli my.
— Jaki statek, Jimie?
— Nie mogę jeszcze powiedzieć, sir. Niech się jeszcze trochę przybliży!
— A zdoła?
— Napewno, kapitanie!
— Trudno mi w to uwierzyć — brzmiała odpowiedź. — Chciałbym widzieć okręt, któryby potrafił prześcignąć „L’ horrible’a“.
— Hm — rzekł majtek, złażąc z góry i oddając lunetę porucznikowi. — Znam jeden taki, któremuby się to udało.
— Który to?
— „Swallow“, sir.
— Tak, tylko jej, ale żadnemu innemu. Skąd jednak wzięłaby się „Swallow“ na tych wodach?
— Nie wiem, sir. Ale ten okręt za nami, to nie bostońska beczka na śledzie, lecz mały, a szybki klipper. Gdyby był większy, możnaby go z tej odległości lepiej widzieć. A „Swallow“ to także klipper.
Well, zobaczymy — rzekł kapitan, odprawiając majtka i udając się z lunetą ku sterowi.
— Czy widać żagiel? — spytał sternik.
— Tak.
— Gdzie, sir?
— Za nami.
— Może każecie spuścić trochę żagli?
— Nie potrzeba — odrzekł komendant, patrząc przez szkła. — To nadzwyczajny statek! Dopędzi nas, choćbyśmy nie spuścili żagli.
— Chciałbym to widzieć, sir!
— Tak jest — odezwał się porucznik z odcieniem obrażonej dumy żeglarskiej. — Chwyta przestrzeń potężnie. Patrzcie, przed trzema minutami było go widać tylko z gniazda, a teraz widzę go już z pokładu.
— Czy mam trochę zejść z wiatru?
— Nie. Chcę widzieć, ile czasu potrzeba, żeby zaczął płynąć obok nas. Jeśli to Amerykanin, to cieszyłbym się, a jeśli nie, to życzyłbym mu chętniej dyabła, niż takiego statku.
Niebawem można było gołem okiem rozpoznać szczyty masztów, a potem wysmukły kadłub okrętu.
— To klipper z linami jak u szonera — rzekł sternik. — Trójmasztowiec, jak nasz „L’ horrible“.
Yes. Wspaniały statek, do wszystkich dyabłów! Patrzcie, jak skośnie biegnie pod wiatrem i to pełnymi żaglami. Dowódca nie obawia się widocznie, że dziś jest garść wiatru więcej niż zwykle. Teraz podnosi nawet żagle szczytowe tak, że okręt podnosi ster i tańczy prawie na grzbiecie.
— Dzielny chłop, sir! Ale niechno przyjdzie niespodziane uderzenie wiatru, to statek położy się na wodzie, jakem sternik i Perkins. Ten człowiek żegluje przecież trochę zbyt zuchwale!
— Nie. Czy nie widzicie, że małe żagle nie przywiązane i trzymają je tylko. Przy nagłym wichrze puszczą je.
— Wywiesza flagę. Zaiste Amerykanin! Widzicie gwiazdy i pasy? On poprostu pożera wodę i za pięć minut będzie przy naszym boku.
— Pożera wodę. To określenie właściwe na taką jazdę. By god, on ma po sześć otworów armatnich z każdej strony, a na przednim pokładzie i tuż przed sterem ruchome podstawy do dział. Czy poznajecie to już, sterniku?
— Nie jeszcze, ale jeśli mnie wszystko nie myli, to będzie to „Swallow“. Byłem raz na niej w Hoboken i przypatrywałem się każdej drobnostce, każdemu przyrządowi i linom.
— Kto na niej wtenczas dowodził?
— Zapomniałem nazwiska. Był to stary, napół rozbity, wilk morski z brunatnym nosem, przypominającym gin i brandy. Ale znałem dobrze sternika. Nazywał się Piotr Polter i pochodził z Europy. Był to dzielny człowiek, na którego można było zdać się ze wszystkiem. Czy macie go teraz dość blizko szkieł?
— Tak. To Jest „Swallow“. Skręćcie jedną albo dwie kreski na bok. Widać, że chce z nami mówić.
Wrócił na pomost i zawołał:
— Hola, chłopcy do lin!
Ludzie poskoczyli na miejsca.
— Ty na szczycie wyciągnij flagę!
W górę wybiegł gwiaździsty i paskowany sztandar Stanów Zjednoczonych.
— Dalej zwijać!
Rozkazy wykonywano z uznania godną dokładnością.
— Konstablu!
Zawołany przystąpił do działa.
— Spuścić żagle! Ognia!
Żagle opadły, a równocześnie huknął wystrzał na morze.
— Baczność, sterniku, tylko pod wiatr!
W tej chwili usłuchał ster rozkazu. Z możliwie małą ilością płótna na rejach obrócił się „L’ horrible“, ażeby zaczekać na „Swallow“.
Z pokładu drugiego okrętu także huknął strzał. Z bajeczną niemal szybkością nadbiegł statek, pod którego dzióbem drewniana niebieska jaskółka rozłożyła pozłacane na końcach skrzydła. Napisu na gwieździe nie było teraz widać. Żwawy wietrzyk wydymał jej żagle, a cały statek pochylał się tak, że omal krawędzią wody nie dotykał. Mimo to leciał naprzód z pewnością i zgrabnością, która przynosiła zaszczyt jego nazwie.
— Hola, zwijać! — zawołał dowódca.
W jednej chwili opadły żagle, statek podniósł dziób w górę, wyprostował się, przechylił na chwilę w drugą stronę i zatrzymał się dumnie i silnie na zwyciężonych falach.
— Ahoi, co za okręt? — zapytał z ręką przy ustach komendant „L’ horrible’a“, wiedząc, jaki statek ma przed sobą, lecz zachowując przepisaną zwyczajem formę.
— „Swallow“, porucznik Parker z Nowego Jorku prosto z Nowego Orleanu dokoła Cap-Horn. A wy?
— „L’ horrible“, porucznik Jenner z Bostonu do krążenia po tych wodach, sir!
— Bardzo mi przyjemnie, sir! Chciałbym wam coś doręczyć. Czy mam do was przybyć szalupą, czy mogę przyłożyć się do was burtem do burtu?
— Spróbujcie, jeśli zdołacie, poruczniku!
— „Swallow“ potrafi trudniejsze rzeczy!
Odstąpił i dał znak swoim. „Jaskółka“ obróciła się lekko, zatoczyła mały łuk i przysunęła się tak blizko do pierwszego statku, że jego załoga mogła pochwycić jej krawędzie. Na taki manewr z taką pewnością i przy takim wietrze mógł sobie pozwolić tylko bardzo dzielny człowiek.
Kiedy oba statki kołysały się na falach, przyskoczył Parker zręcznie do porucznika Jennera.
— Polecono mi wręczyć wam zapieczętowaną depeszę, sir! — rzekł, przyczem obaj uścisnęli się przyjaźnie za ręce.
— Ach! Proszę do kajuty! Musicie się napić ze mną na pokładzie „L’ horrible’a“.
— Brak czasu, poruczniku. Każcie ten łyk przynieść na górę!
Jenner wydał odpowiedni rozkaz, a potem zasalutowawszy, z respektem otworzył kopertę.
— Czy wiecie, co zawiera depesza? — zapytał Parkera.
— Nie, ale domyślam się trochę.
— Muszę płynąć natychmiast do San Francisko, dokąd się już zresztą zwróciłem. Mam wam to oznajmić.
Well. W takim razie mam oddać wam depesze do stacyonowanych tam kapitanów w Unii. Wiecie chyba, że Południe się buntuje.
— Słyszałem o tem, choć od niedawna dopiero krążę w tych szerokościach. Ale buntownicy przeliczyli się chyba, co?
— Ja też tak sądzę, lecz Południe posiada najlepsze porty i ogromne środki. Będzie walka długa, a ciężka i potrzeba będzie wielkich wysiłków, ażeby ich pokonać. Życzę sobie, żebyśmy znaleźli się obok siebie naprzeciw nieprzyjaciela, sir.
— Cieszyłbym się bardzo, sir, gdybym ze statkiem, jak wasza „Swallow“ mógł dobrać się do przeciwnika. Dokąd dążycie teraz?
— Także do San Francisko, gdzie otrzymam nowe rozkazy. Przedtem jednak polecono mi przez pewien czas krążyć po rucie japońskiej. Fare well, „L’ horrible“!
Fare well, „Swallow“!
Obaj wypróżnili szklanki, poczem Parker wskoczył na swój statek. „Swallow“ odbiła od „L’ horrible’a“, podrzuciła znowu żagle na reje, nabrała wiatru w płótna i odpłynęła wśród głośnych okrzyków pożegnalnych obydwu załóg. Jak prędko pojawiła się od południowego widnokręgu, tak szybko zniknęła na zachodnim, tonącym w blaskach słońca.
Robiło to takie wrażenie, jak gdyby zgrabna nimfa wynurzyła się z fal, by powitać samotnego rybaka, a potem nieubłaganie musiała wrócić do swego mokrego państwa tajemniczego.
„L’ horrible“ rozwinął teraz także wszystkie żagle, ażeby po przerwie popłynąć dalej ze zdwojoną szybkością. Podróż trwała jeszcze kilka dni. Z każdym dniem mnożyły się spotykane i płynące w tym samym kierunku statki. Wreszcie stanął na kotwicy w przystani Królowej Złota.
Tu poruczył Jenner sternikowi uporządkowanie spraw portowo-policyjnych, a sam udał się natychmiast na pokład stojącego tuż przy nim pancernika. Do jego kapitana była adresowana jedna z depesz. Resztę statków musiał dopiero odszukać, gdyż znajdowały się na krótkich wycieczkach na morzu.
Kapitan przyjął depeszę i sprowadził porucznika do kajuty, gdzie rozwinęła się koleżeńska rozmowa.
— Zabawicie tu pewnie jakiś czas — rzekł komendant pancernego olbrzyma. — Czy macie w mieście jakie znajomości?
— Niestety, nie. Pod względem towarzyskim będę musiał ograniczyć się na hotelach i restauracyach.
— To pozwólcie, że będę wam służył moimi stosunkami.
— Przyjmuję to z wdzięcznością i przyjemnością.
— Znam tu naprzykład pewną znakomitą damę, która wynajmuje całe piętro jednego z najelegantszych domów. To wdowa po plantatorze z Martyniki, nazwiskiem Voulettre. Należy do rzędu tych kobiet, które zawsze młodo wyglądają, bo wykształcenie, umysł i miłe obejście paraliżują potęgę wieku. Prowadzi wielki dom, niezawodnie posiada niewyczerpany majątek, bo salony jej otwarte są tylko dla przedstawicieli arystokracyi ducha, pieniędzy i władzy politycznej. Mnie ona dlatego bardzo zajmuje, że odbywała wielkie podróże morskie i przyswoiła sobie takie wiadomości z naszego zawodu, że mógłby ich jej pozazdrościć niejeden dzielny wilk morski.
— Wobec tego pragnę istotnie ją poznać.
— Dziś już dam wam do tego sposobność. Jestem na dziś zaproszony. Pójdziecie ze mną?
— Oczywiście, kapitanie.
— Dobrze. Ja was przedstawię, a potem już sami będziecie mogli swobodnie się poruszać, jak na pokładzie swojego „L’ horrible’a“. To ładny statek, poruczniku. Szczerze wam winszuję tej komendy. Wyglądało to niezmiernie ładnie, gładko i zgrabnie, kiedyście nadpłynęli i odrazu spadły żagle i kotwica. Czy on nie dostał się od Anglików do floty Stanów Zjednoczonych?
— Tak, ale przedtem był najniebezpieczniejszym okrętem między Grenlandyą a południowymi przylądkami. Słyszeliście co o „czarnym kapitanie“?
— Jakżeby nie? Może więcej niż wy. Nie mogłem tylko odrazu sobie przypomnieć, który to okręt nazywał się „L’ horrible“. Teraz już wiem. Statek przyłapano w drodze z transportem „hebanu“[2] i zabrano. Załogę wywieszano na rejach, a „czarnego kapitana“... ach, cóż to z nim się stało?
— Nie było go na statku. Za to znaleziono kobietę, którą rozbójnicy podczas zrabowania kupieckiego okrętu zachowali przy życiu i z sobą zabrali, ażeby wymusić na niej okup.
— Kto ona była?
— Nie wiem. Od tego czasu nigdy więcej nie słyszano o korsarzu. Albo nauczka, którą dostał, poskutkowała, albo był na statku i zawisnął na rei razem z innymi.
— Toby go było całkiem słusznie spotkało! A zatem dzisiaj wieczorem u pani Voulettre, Przyjdę po was, poruczniku. Dobrze?
— Ten zaszczyt...
Pshaw! Proszę, żebyście mi pozwolili obejrzeć swój dzielny statek, zanim popłyniemy na ląd.
Podczas tej rozmowy przyszedł powoli na wybrzeże człowiek, którego postawa i zachowanie się wskazywały, że jest zupełnym panem swojego czasu. Średniego wzrostu, ale smukłej budowy ciała, miał na sobie odzież poszukiwacza złota, wracającego do wielkiego miasta z kopalń na wypoczynek po natężającej pracy. Bardzo pomięty kapelusz z szerokiemi kresami spadał mu na twarz, lecz nie zakrywał dostatecznie wielkiej i brzydkiej oparzeliny, przechodzącej od ucha przez policzek aż do nosa.
Kto zobaczył tę twarz odwracał się od wstrętnego widoku. Właściciel jej widział to dobrze, lecz nie martwił się tem, a nawet nie tracił spokoju, gdy padło przypadkowo kilka głośnych uwag o nim.
Wtem zatrzymał się i rzucił okiem na przystań.
— Znów jakiś na kotwicy! — mruknął. — Żaglowiec i, jak się zdaje, dobrze zbudowany. Gdyby...
Przerwał monolog, przysłonił oczy dłonią, ażeby lepiej widzieć i dodał:
Sacrè nom du dieu, to on, to on, to „L’ horrible“, dla którego stoję tu na kotwicy już od miesiąca. Nareszcie, nareszcie znowu go widzę i... Ale za daleko od brzegu. Mogę się mylić. Przekonam się, czy mię oczy nie łudzą!
Zeszedł po schodach, obok których unosiło się na falach kilka łodzi i wskoczył do jednej.
— Dokąd? — zapytał właściciel, który, siedząc na ławce, wygrzewał się na słońcu.
Przybyły wskazał na przystań i odrzekł:
— Na przejażdżkę.
— Jak długą?
— Dopóki mnie się spodoba.
— Macie czem zapłacić?
Pytający zmierzył gościa niezbyt ufnym wzrokiem.
— Po jeździe dobrymi pieniądzmi, a przed jazdą pięściami. Wybieraj zatem!
— Hm, hm! — mruknął marynarz, stropiony groźną błyskawicą, która zamigotała w oczach obcego. — Pakujcie swoich dziesięć palców, gdzie chcecie, tylko nie mnie w twarz! Czy umiecie sterować?
Krótkie skinienie głową było odpowiedzią. Potem odwiązano łódź i zaczęto wśród chaosu statków najrozmaitszego rodzaju szukać drogi na wolne morze.
Obcy umiał sterować, jak mało kto, co marynarz zauważył już po kilku pierwszych uderzeniach wiosła. Nie dał poznać, dokąd zmierza, opłynął wielkim łukiem pancernik i „L’ horrible’a“ i odprowadził potem łódź na miejsce, gdzie zapłacił za przejażdżkę tak sowicie, jak się tego po zewnętrznej jego postaci żadną miarą nie można było spodziewać.
— To on — westchnął z ulgą, wchodząc na schody. — Teraz pani Voulettre zniknie tak samo bez śladu, jak niegdyś przepadła „miss admiral“. A teraz do szynku!
Zwrócił swe kroki ku tej stronie miasta, w której osobniki z pod ciemnej gwiazdy wiodą nędzne i zbrodnicze życie. Szedł po gruncie nierównym, który zwłaszcza w nocy był prawdziwie karkołomny, przez plątaninę wązkich ulic i uliczek, nie zasługujących prawie na tę nazwę. Chatki, baraki i namioty, które mijał, wyglądały jak obóz cygański, nie wskazywały na to, że są częścią dobrze urządzonego miasta, gdzie silna dłoń służby bezpieczeństwa publicznego obowiązana jest usuwać, a przynajmniej dobrze pilnować wszelkich szkodliwych lub choćby podejrzanych żywiołów.
Nareszcie zatrzymał się przed długą budą z desek, nad której drzwiami widniał kredą nasmarowany napis „Taverne of fine brandy“. Napis illustrowały dwie flaszki, narysowane kredą na chropawem drzewie.
Wstąpił do środka.
Długą izbę zapełniali goście, których wygląd świadczył o tem, że nie należeli do kół towarzyskich, mających prawo do określenia gentlemanlike. Wstrętne wyziewy spirytusu i dym tytoniowy odrzucał poprostu wchodzącego, a zgiełk, który tam panował, wydobywał się chyba z gardzieli zwierząt, a nie ludzi.
Przybysz ze znakiem od ognia na twarzy nie zrażał się bynajmniej temi nieprzyjemnościami. Przystąpił do szynkwasu i zwrócił się do paradującego za nim oberżysty:
— Czy jest tu długi Tom, master?
Gospodarz zmierzył go podejrzliwem spojrzeniem i odrzekł niezbyt uprzejmie:
— Dlaczego pytacie?
— Bo chcę z nim pomówić.
— Kto to jest długi Tom, he?
— Nie bawcie się w chowankę! Znam go równie dobrze, jak wy. On mnie tutaj zamówił.
— Kto wy jesteście?
— Co was to obchodzi? Ja was także nie pytałem jeszcze o rodowód i nazwisko.
— Hej! Jeśli tak zaczynacie, to będziecie długo pytali, zanim usłyszycie odpowiedź. Prędzej możecie dostać odemnie pięścią!
— O tem dałoby się może jeszcze pomówić. Na razie przestrzegam was, że długi Tom dyabelnie wam to weźmie za złe, jeśli nie pozwolicie mi z nim mówić.
— Tak? To przypuśćmy, że go znam. Rozumiecie mnie, sir? Jeśli on was rzeczywiście zamówił, to musiał wam powiedzieć słowo, słóweczko, bez którego nikt doń nie przychodzi.
— Owszem.
Nachylił się przez szynkwas i szepnął kilka słów, a gospodarz skinął głową na znak zgody:
— Dobrze! Teraz wam ufam. Toma niema jeszcze. O tym czasie przychodzi tu zwykle policya, ażeby się nieco rozglądnąć wśród moich gości. Skoro tylko odjedzie, dam znak, a on zjawi się za pięć minut. Usiądźcie i zaczekajcie do tego czasu!
— Tu nie. Tom mi powiedział, że macie izbę, w której człowiek nie jest wystawiony na pociski wzroku wszystkich obecnych.
— Mam taką izbę, lecz również nie dla wszystkich.
— Nie dla wszystkich? A dla kogóż?
— Skoro muszę wam to mówić dopiero, to widocznie ciemno jest pod waszym kapeluszem.
— Nie tak bardzo, jak wam się zdaje!
Wyjął złotówkę i podsunął ją spekulantowi.
— Dobrze! Z wami przecież nie jest tak źle, jak myślałem. Czy wiecie jednak, że jeśli komu robi się przyjemność trzymaniem zdala od niego węszących za nim ludzi, to całkiem naturalne, że ta przysługa warta innej. Napijecie się czego?
— Szklankę wina.
— Wina? Zwaryowaliście? Co jabym tu robił z takim głupim napojem? Dostaniecie flaszkę brandy wedle zwyczaju i obyczaju. Oto wódka i szklanka! Usiądźcie tam pod szerokim piecem. Zaraz obok są małe drzwi, których nikt nie dostrzeże. Otworzę je, a wy uważajcie i w chwili, kiedy nikt nie będzie na was patrzył, wśliźnijcie się do środka!
— Niech tak będzie.
— Teraz tam pusto, ale nadejdą goście, których nie radzę wam zaczepiać, bo to żwawi chłopcy, a nóż niedaleko u nich od słowa!
Obcy postąpił wedle wskazówki gospodarza i siedział niebawem w ukrytej izbie. Zastał w niej niezajęte dwa stoły z dwunastu może krzesłami. Ale stosownie do zapowiedzi gospodarza wkrótce nadeszli goście jeden po drugim i pozajmowali miejsca. Łatwo było po nich odgadnąć, iż przywykli do tego odosobnienia.
Zwrócili uwagę na już obecnego o tyle, że rzucili ku niemu krótkie badawcze spojrzenie, poza tem jednak nie troszczyli się o niego i prowadzili półgłosem rozmowę tak swobodnie, jakby nie było z nimi nikogo obcego. Wszyscy wyglądali na marynarzy, a przynajmniej w rozmowie okazali wielką znajomość szczegółów z żeglugi, oraz ostatnich wypadków w tej dziedzinie. Omawiali także statki, stojące na kotwicy w przystani.
— Czy wiecie — spytał jeden z nich — że „L’ horrible“ stanął na kotwicy?
— „L’ horrible“? Dawny okręt korsarski?
— Tak. Dowódcą jest porucznik Jenner. Wspaniały statek, niezrównany w budowie i w uzbrojeniu! Dowiódł tego „czarny kapitan“.
— Szkoda biedaka, że musiał skosztować stryczka! Prawda?
— Wierutna szkoda! On potrafił coś zrobić z siebie i swoich chłopców.
— On sam może mniej, ale miał znakomitego żaglomistrza, który właściwie dowodził.
— O tem także słyszałem. Podobno nie był to mężczyzna, lecz kobieta, prawdziwy szatan. Wierzę w to chętnie, gdyż dyabeł, ilekroć chce sobie zrobić szczególną przyjemność, włazi w babę.
— Słusznie! — rzekł trzeci. — Była to kobieta i nazywano ją „miss admiral“. Miała być córką starego wilka morskiego, który ją brał z sobą na wszystkie podróże. Przez to stała się istnym mężczyzną, czuła się dobrze tylko na wodzie i doprowadziła z czasem do tego, że lepiej kierowała okrętem, niż niejeden doświadczony kapitan. Każdy marynarz wie, że bywały takie kobiety i że dzisiaj są jeszcze. A kto chce o niej więcej słyszeć, niech spyta długiego Toma. Zdaje mi się, że ten hultaj jeździł już z „czarnym kapitanem“ i zna „L’ horrible’a“ lepiej, niż to okazuje.
— Tego można się po nim spodziewać. Jeśli tak było rzeczywiście, to nie myślę mu tego brać za złe. Na statku korsarskim przynajmniej nie żyje się tak nędznie, jak na kupieckim. Nie chcę dłużej mówić, ale wy się dorozumiecie, co mam na myśli!
— Tere fere! Mów śmiało! Albo ja powiem, jeśli ty się boisz. Gdyby „czarny kapitan“ żył jeszcze i to jako właściciel „L’ horrible’a“, poszedłbym zaraz do niego na pokład. Sądzę, że przyznacie mi słuszność.
W tej chwili otworzyły się drzwi i wszedł w pochylonej postawie człowiek, którego wszyscy przywitali jak dobrego znajomego.
— Długi Tom! Chodź stary kamracie i usadów się na krześle! Właśnie mówiliśmy o tobie.
— O tobie i o „L’ horrible’u“ — wtrącił inny z obecnych.
— Zostawcie „L’ horrible’a“ na wodzie, starzy kłapacze — odpowiedział przybysz, siadając i mrugając okiem do człowieka z oparzelizną na twarzy. — Co was obchodzi ten statek?
— Nas może nic, ale ciebie z pewnością. Zdaje się, że znasz go lepiej niż my. Może nie biegałeś po jego burtach?
— Nie przeczę, ani nie potwierdzam waszych domysłów. Być to mogło. Jest niemało dobrych statków, które widziały Toma. Któż więc może coś mieć przeciw temu, że i „L’ horrible“ był między nimi?
— Oczywiście, że nikt. Ale powiedz nam, czy naprawdę kobieta była jego żaglomistrzem?
— Tak słyszałem.
— Hm, w takim razie musiała na tym statku panować nędzna gospodarka.
— Jakto?
— Jeśli kobieta dowodzi okrętem, to ja nie chciałbym służyć na takim okręcie. Myślę nawet, że tylko z tego, a nie innego powodu schwytano „L’ horrible’a“.
— Tak sądzicie? — odezwał się przeciągłym głosem obcy z oparzelizną.
— Tak. Czy macie co przeciwko temu?
— To was nic nie obchodzi. Chciałem tylko wiedzieć, czy naprawdę tak sądzicie!
— Nic mnie nie obchodzi? Gdy obcy miesza się do tego, co ja mówię, to mnie to nie ma obchodzić? Trzymajcie język za zębami, bo jak wam raz dam w gębę, to w piętach poczujecie!
— Istotnie wyglądacie mi na tak silnego!?
— To się zaraz przekonacie!
Szybkim krokiem przystąpił do obcego, szczupłego i o głowę mniejszego od niego i zamachnął się do uderzenia, które pewnie byłoby nie podziałało jak pieszczota. Ale zagrożony pochwycił napastnika w jednej chwili i grzmotnął nim o ziemię z taką siłą, że zaledwie zdołał się podnieść.
W tej chwili przyskoczył najbliższy sąsiad pokrzywdzonego, ażeby pomścić haniebną klęskę towarzysza. Ale spotkał go los podobny. Z iście kocią zręcznością uniknął przeciwnik jego ciosów, podbiegł ku niemu i rzucił nim o ziemię, aż zahuczało.
Już chciał trzeci pójść za ich przykładem, kiedy długi Tom wmieszał się w sprawę.
Stop! — rzekł, chwytając go za ramię i zatrzymując. — Nie rób głupstw, stary chłopie! Jemu nie dorównasz ani ty, ani nawet dziesięciu, tobie podobnych.
— Oho! Zobaczymy!
— Spróbuj, jeśli już chcesz koniecznie. Sądzę jednak, że uszanujecie oficera z „L’ horrible’a.“
— Z „L’ horrible’a“?
Również tamci dwaj, którzy podnieśli się teraz z ziemi z zamiarem ponowienia ataku, powtórzyli ze zdumieniem to pytanie.
— Z dawnego, czy obecnego?
— Oczywiście, że z dawnego. Myślicie, że lada głupiec z marynarki Stanów Zjednoczonych odważyłby się wejść tu do naszej kajuty?
— Prawda to?
Obcy skinął zlekka głową i rzekł:
— Niewątpliwie, moi ludzie. Długi Tom zna mnie trochę lepiej z owych czasów, kiedy to chodziliśmy razem po statku i wykonywali niejedną piękną rzecz.
— To co innego! Jeśli tak, to możecie spokojnie u nas zostać. Pięści naszych już wam kosztować nie damy.
— Przed waszemi pięściami — rzekł lekceważąco obcy — dyabelnie mało czuję strachu, jak to sami widzieliście. Ale niezłe z was zuchy, dlatego nietylko wam przebaczam, lecz nawet usadowię się trochę przy was na krześle.
— Przebaczacie? Mnie się zdaje, że kłótnia nie wyszła od nas, lecz od was. Jako obcy powinniście byli nie wtrącać się do tego, o czem myśmy mówili.
— Hm, może macie słuszność. Ale ja mam zwyczaj wystawiać swoich ludzi na próbę, zanim przyjmę od nich rękę na zgodę.
— Waszych ludzi? — rzekł jeden.
— Wystawiać na próbę? — drugi.
— Zanim przyjmiecie rękę na zgodę? — trzeci.
— Tak jest! Czy nie powiedzieliście przedtem, że chcielibyście dostać się na „L’ horrible’a“?
— To się tak tylko mówiło. Dodaliśmy też warunek: gdyby żył i dowodził „czarny kapitan“.
— Czy wiecie napewno, że nie żyje?
— Do kroćset piorunów! Czy chcecie przez to powiedzieć, że jeszcze żyje?
— Właśnie.
— Wiecie to napewno?
— Napewno.
— Gdzież siedzi, he?
— To nie wasza rzecz, tylko moja!
— W każdym razie nie na „L’ horrible’u“.
— To prawda. Ale jeśliby go napowrót odzyskał?
— Odzyskał? Hola, sir! To byłby wspaniały figiel z jego strony!
— I z waszej!
— I naszej? Jakto?
— Bo możecie przyczynić się do tego, jeśli zechcecie — rzekł teraz cicho i ostrożnie.
— Jak mamy to rozumieć, master?
— Myślę, że ludziom, których długi Tom nazywa swoimi przyjaciółmi, można cokolwiek zaufać. A może nie?
— Do wszystkich dyabłów! Nie chybiliście, macie słuszność! Jesteśmy chętnie wszędzie tam, gdzie płacą dobry pieniądz, albo żołd dobry. Tomie, poleć nas!
— To się już stało — odrzekł wymieniony. — Ten sir zna was tak samo jak ja. Zaprosiłem go tutaj, ażeby mógł was zobaczyć i pomówić z wami. Chcecie usłyszeć coś nowego?
— No!
— Ja zostanę majtkiem na „L’horrible’u“.
— Majtkiem? A nami chcesz dziury zatykać?
— Ani mi się śni! Wy moglibyście dostać także dobre stanowiska, gdybyście chcieli.
— Czy chcemy? Ależ okręt należy do pstrych kabatów!
— Teraz, lecz już nie na długo, to pewna.
— Jakto?
Przechylił się przez stół i szepnął:
— Bo go im odbierzemy.
— A do kroćset! To byłby figiel, jakiego jeszcze nikt nigdy nie spłatał! Mówionoby o tem w całych Stanach i jeszcze dalej.
— Czy boicie się tego?
— Bać się? Co nam może zaszkodzić ta gadanina. Z „L’ horrible’m“ pod nogami możemy kpić sobie z całego świata!
— I żyć jak Mogoł Wielki, czy jak się ten drab nazywa, który tyle ma dolarów, że morzeby zapełniły, gdyby był taki głupi i tam je wsypał. Od was tylko zależy, żeby i wam tak dobrze było.
— Od nas? Mówcie dalej, sir!
Obcy z czerwoną pręgą sięgnął do kieszeni, wyjął pękaty pugilares, dobył zeń kilka banknotów i położył po jednym przed każdym.
— Przyjmiecie te świstki? — spytał.
— Nie będziemy tacy głupi, żebyśmy je odrzucili. Ale co mamy za to uczynić?
— Nic. Daruję wam je. A jeśli jesteście tacy, jak ja sobie wyobrażam, to możecie jutro lub pojutrze dostać pięć razy tyle.
— Jakto?
— Czy przejechalibyście się po przystani?
— Owszem!
— Ażeby odwiedzić pstre kabaty?
— Z całą gotowością!
— Będą przytem noże trochę czynne.
— To nic!
— Może też wszystko pójść gładko.
— Tem lepiej.
— Potem zostaniecie oczywiście na statku.
— To się rozumie! A kto będzie dowodził?
— Kapitan. Któżby inny?
— Czarny?
— Czarny.
— Żyje więc rzeczywiście?
— Żyje i zadowoli was, jeśli zrobicie, co do was będzie należało.
— W żadnej sprawie nas nie zabraknie. Możecie być tego pewni!
— Dobrze! Posłuchajcie zatem, co wam powiem!
Przysunęli się bliżej z zaciekawieniem.
— Kupicie sobie lepsze ubrania, bo takimi, jak jesteście, nikt was nie powinien zobaczyć!
— Tak się stanie.
— Nie wychodźcie wieczorem, lecz czekajcie tu na mnie, albo mego posłańca!
— Bardzo nam będzie przyjemnie. Wierzyciele dają nam na dworze zbyt wiele do czynienia.
— Skoro po was przyślę, pójdziecie z Tomem do... do... do mieszkania pani de Voulettre.
— Do wszystkich dyabłów! To piekielnie dostojna i bogata miss! Słyszałem o niej. Co tam będziemy robili?
— U niej będą oficerowie z „L’ horrible’a“.
— Aha!
— Wy oświadczycie, że chcecie służyć na statku, ona przedstawi was tym panom.
— Do kroćset! Przedstawi... nas...? Ta bogata, dostojna miss? Macie wy jeszcze rozum, sir?
— Tak mi się zdaje.
— Wszyscy patrzyli nań napół z powątpiewaniem, a napół z respektem.
— To chyba znacie się z nią trochę?
— Być może! Zostaniecie zaraz najęci i pójdziecie na pokład.
— Wedle rozkazu, sir!
— Następnie postaramy się o to, żeby oficerowie poszli na ląd. Później przybije do was „czarny kapitan“ ze swoimi ludźmi, a reszta to już nie moja rzecz. Jestem tylko jego ajentem. Bliższe szczegóły powie wam Tom.
Wszyscy skinęli głową na znak zgody. Plan rzekomego ajenta zajął wszystkich tak, że nie było czasu na długie rozmowy. On zaś ciągnął dalej:
— A teraz jeszcze jedno: Tom jest majtkiem i od tej chwili wy macie go słuchać we wszystkiem. Rozumiecie?
Yes, sir!
— Wiernością i milczeniem pozyskacie życzliwość kapitana, ale w razie najmniejszego objawu zdrady będziecie zgubieni. O to się już postarano. A więc trzymajcie się dobrze!
— Bez obawy, master! Wiemy, do czego się bierzemy. Już dawno życzyliśmy sobie podobnego zajęcia, a skoro to życzenie spełnia się tak pięknie, nie będziemy sobie psuć przyjemności.
— To dobrze! Macie tu jeszcze trochę. Napijcie się sami za to, bo ja odchodzę. Do widzenia!
— Do widzenia, sir!
Kiedy wszyscy podnieśli się do postawy, pełnej uszanowania, podał rzekomy ajent Tomowi łaskawie rękę i zniknął w drzwiach.
— Do kroćset! A to miał chwyt! — zauważył jeden.
— I, co jeszcze dziwniejsze, w tych małych rękach! — dodał drugi. — Nie widać tego po nim, ale on ma naprawdę dyabła w sobie!
— Usiądźcie! — wezwał ich Tom. — Muszę wam niejedno jeszcze powiedzieć.
Wszyscy siedzieli jeszcze długo, słuchając słów towarzysza. Jako doświadczony i wprawny sternik tak potrafił ich pozyskać dla zamierzonego przedsięwzięcia, że zdrady z ich strony nie należało się wcale obawiać. Przekonał ich dostatecznie, że właśnie teraz, podczas wojny Stanów północnych z południowymi, dobrze prowadzony kaper[3] może ukradkiem robić dobre interesa.
Komnaty pani de Voulettre były wieczorem tego dnia jasno oświetlone. Było tam wielkie przyjęcie. W salonie tańczono przy dźwiękach fortepianu, przy bufetach spożywano najsmaczniejsze delikatesy i pito orzeźwiające napoje, a starsi panowie usunęli się do bocznych pokoi, gdzie rozprawiano nad rozmaitemi sprawami, albo grano w karty, przyczem dolary setkami przechodziły z rąk do rąk.
Zawiść sama byłaby musiała przyznać, że wśród pań należała się korona pani domu. Każde słowo wymawiała tak mile, każdy ruch wykonywała tak zgrabnie, że ujmowała tem raz na zawsze dla siebie tych, którzy na to patrzyli.
Spoczywała właśnie w wygodnej postawie na aksamitnej kanapie i chłodziła się wachlarzem, wysadzanym perłami. Ciemne jej oko spoczywało z widocznem zajęciem na poruczniku marynarki Jennerze, którego przedstawił jej kapitan pancernika.
— Przybywasz pan z przylądka Horn, poruczniku? — zapytała.
— Nie wprost. Krążę już od dłuższego czasu naprzeciwko międzymorza.
— Ach, to nudne zajęcie! Nieprawdaż? Czy nie miał pan przedtem czasu zawinąć tutaj?
— Niestety służba na morzu surowa.
— Czy pan wiesz, poruczniku, że mimo to żegluga zajmuje mnie nadzwyczajnie?
— Ach! Morze ma istotnie w sobie coś pociągającego, nawet dla kobiet, ale to, co się zazwyczaj przez żeglugę rozumie, jest rzeczą suchą i niebezpieczną. Kiedy o tem pomyślę, trudno mi uwierzyć, żeby pani rzeczywiście...
— O! — wtrąciła. — Nie każda kobieta boi się niebezpieczeństwa, podobnie jak nie każdy mężczyzna jest herkulesem. Ojczyzną moją jest wyspa oblana ze wszystkich stron wodą, a wielu krewnych moich mieszka na kontynencie. Jeździłam wiele razy tam i napowrót, bywałam często w Nowym Jorku i w Bostonie, a raz byłam nawet na przylądku Dobrej Nadziei. Dzięki tym wędrówkom polubiłam morze i to wszystko, co z niem stoi w związku. Nawet zdobyłam wiele wiadomości z żeglugi, które, jak pan powiadasz, dla laika nudne są i trudne. Gdybyś pan zechciał zajrzeć do mojej pracowni, mogłabym panu dać najpewniejszy dowód na to twierdzenie.
— Może moja noga jako profana nie powinnaby stanąć w takiem sanktuaryum.
— Tak pan sądzi? Tu żyje się tak swobodnie i niezależnie od zwyczajnych reguł etykiety, że z pewnością nie popełnię wobec moich gości żadnego faux pas, jeśli pana poproszę, żeby mi pan podał ramię.
Wsunęła mu rękę pod ramię i przeszła z nim przez kilka komnat do pokoju, który, co prawda, nie zasługiwał na nazwę pracowni. Był to buduar kobiecy, urządzony z przepychem wprost wyrafinowanym.
Tu przystąpiła pani domu do drogocennego biurka, otworzyła szufladę i wydobyła z niej zbiór najlepszych i najcenniejszych map morskich. Reszta szuflad zawierała żeglarskie przyrządy, potrzebne do prowadzenia okrętu.
Jenner nie mógł ukryć podziwu na widok niespodziewanego skarbu i wyznał otwarcie:
— Muszę powiedzieć, miss, że w mojej kajucie niema lepszych map i przyrządów!
— Być może. Ja nie lubię nabywać rzeczy bezużytecznych.
— Ależ tych przedmiotów można użyć tylko w praktyce, po głębokich studyach!
— A pan nie przypuszczasz ich u kobiety?
— Nie znalazłem takiej, któraby przekonała mnie o czemś przeciwnem.
— To proszę mnie wyegzaminować!
Oko jej spoczywało z wyrazem rozbawienia na jego uczciwej twarzy, ale uważny obserwator mógł w niem dostrzec coś z szyderstwa, albo pogardy.
— Egzaminować? — roześmiał się. — Któż potrafi tu wobec pani zachować spokój odpowiedni! Na pokładzie mojego statku byłbym śmielszy.
— „L’ horrible“ to przepyszny okręt, sir. Najlepszy ze wszystkich, jakie znam. Ale wiesz pan, że powinnam pana nienawidzić z powodu tego okrętu?
— Nienawidzić? Dlaczego?
— Ponieważ przebyłam na nim najgorsze godziny mojego życia.
— Pani była na „L’ horrible’u“?
— Tak. Wszak znasz pan historyę tego słynnego, a raczej osławionego statku?
— Mniej więcej.
— W takim razie słyszałeś pan także o pewnej pani, która znajdowała się na nim, kiedy go zabrano.
— Słyszałem.
— Jechała statkiem kupieckim z przylądka i dostała się w ręce „czarnego kapitana“.
— Tak jest.
— Ja byłam tą panią.
— Pani? Co za spotkanie, miss! Poproszę, żeby mi pani opowiedziała o tej nadzwyczajnej przygodzie.
— Czy mogę nawzajem objawić pewne życzenie?
— Słucham panią!
— Chciałabym bardzo zobaczyć „L’ horrible’a“ i jeszcze raz wejść na to miejsce, w którem tak straszne chwile przeżyłam, ażeby obecnością swoją powetować sobie to, co na niem straciłam.
— Zapraszam panią najuprzejmiej! — odparł porucznik uradowany, że będzie mógł oprowadzić ją po swojem w ładzie utrzymanem państwie.
— A kiedy?
— Kiedy pani rozkaże!
— W takim razie jutro, sir, jutro przed południem!
— Bardzo chętnie, miss. Stopa pani uświęci miejsce, które teraz jest moją ojczyzną.
— Tam znajdzie się sposobność do egzaminu — rzekła filuternie. — Pragnęłabym jednak, żeby moje odwiedziny nie sprawiły panu jakich trudności. Nie jestem ani admirałem, ani komodorem i nie mam najmniejszego prawa do żeglarskich honorów.
— Bez obawy, miss! Nawet gdybym chciał i gdyby mi wolno było pokazać pani „L’ horrible’a“ w paradzie, natrafiłbym na pewne trudności. Właśnie jutro rano kilku moich ludzi wysiada na stałe na ląd, a ja muszę dla uzupełnienia załogi rozejrzeć się za innymi.
— Ach! Czy przyjąłby pan odemnie pomoc w tym względzie?
— Z wdzięcznością, łaskawa pani!
— O, wdzięczność ja będę panu winna! Kłopot pański przypomniał mi kilku dzielnych ludzi, którzy dawniej służyli u mnie i chcieliby dostać się na dobry statek. Są to dobrze wyszkoleni żeglarze, których jak najgoręcej mogę panu polecić.
— Polecenie pani uwalnia mnie od trudu starania się o odpowiednich ludzi. Czy wolno zapytać, gdzie ich mogę znaleźć?
— Mieszkają tu w pobliżu. Każę ich zawołać do przedpokoju. Będzie pan mógł dobrze ich wybadać.
— Dobroć pani przygniata mnie poprostu. Jestem przekonany, że żaden z poleconych przez panią nie dostanie odmownej odpowiedzi!
— Dziękuję! Pozwoli pan, że wydam odpowiedni rozkaz!
Wróciła do towarzystwa.
Jenner był oczarowany uprzejmością tej kobiety, która wyświadczyła mu tyle grzeczności. On, człowiek prosty, niewymagający pod względem towarzyskim, a w stosunku do kobiet jeszcze całkiem niedoświadczony, niczego nie podejrzewał, a kiedy mu doniesiono, że wspomniani ludzie czekają w przedpokoju, wyszedł pod ramię z gospodynią, rzucił Tomowi — jemu to bowiem i towarzyszom kazała przyjść z tawerny — kilka łatwych pytań, dał mu odpowiedni zadatek i kazał stawić się nazajutrz rano na pokładzie „L ’horrible’a“.
— No, poruczniku — spytał go kapitan pancernika, kiedy razem wracali do domu — jak się panu podoba ta pani?
— Nadzwyczajnie! — odrzekł Jenner. — Chce mnie odwiedzić na „L ’horrible’u“.
— Ejże! A kiedy?
— Jutro przed południem.
— Hm, gratuluję, panie poruczniku! Przyjęcie będzie godne osoby.
— Uprzejme i nic więcej!
— Czy mam się na nie zaprosić?
— Raczej czy ja mogę wystąpić wobec pana z taką prośbą?
— Nie, nie — roześmiał się kapitan. — Nie chcę być natrętnym towarzyszem i nie zamierzam uszczuplać wam waszej radości, ale pod pewnym warunkiem!
— Pod jakim?
— Przyprowadzicie swego gościa na kwadrans do mnie.
— Zgoda!
Obaj oficerowie podali sobie ręce i wsiedli do czekającej na nich łodzi, ażeby się udać na swoje statki.
Nazajutrz rano panował na „L’ horrible’u“ ruch bardziej ożywiony niż zwykle. Załodze oznajmiono, że pewna wysoko postawiona osoba pragnie zwiedzić „L’ horrible’a“. Porządek i czystość, panujące stale na wojennych okrętach, czyniły wprawdzie zbędnemi wszelkie przygotowania, mimo to zbadał Jenner cały statek dokładnie i zarządził jeszcze to i owo, ażeby swoje chwiejące się mieszkanie pokazać w jak najlepszem świetle.
Ukończył był właśnie tę czynność, kiedy na pokładzie zjawili się nowozaciężni majtkowie. Przyjął ich do służby, kazał im wyznaczyć miejsca i nie troszczył się o nich więcej. Nadzór nad nimi bezpośredni należał nie do niego, lecz do sternika.
Gdy później przypłynęła pani Voulettre, przyjął ją z wyszukaną grzecznością.
— Wspaniały okręt! — rzekła, gdy po obejrzeniu go wracała z Jennerem do ustawionego na pokładzie namiotu, gdzie kucharz czekał już na nich z najdoborowszymi przysmakami. — Muszę przyznać, sir, że zmienił się bardzo na korzyść. Obecny układ żagli i lin jest znakomity i statek zapewne zyskał znacznie na szybkości, odkąd jest w ręku marynarki Stanów Zjednoczonych.
— Nie znam liczby węzłów, którą przedtem przebywał, ale mogę przyłączyć się do zdania pani, chociaż nie dlatego, ażeby podnieść przez to swoje zasługi. Cała rzecz w tem, że zarząd marynarki Stanów ma więcej niż człowiek prywatny umysłowych i pieniężnych środków do odpowiedniego zaopatrzenia okrętu.
— Ja sądzę, że „L’ horrible“ wytrzyma porównanie z każdym innym statkiem.
— I z tem się zgadzam, ale znam wyjątek, chociaż jeden jedyny.
— Jaki?
— „Swallow“ porucznika Parkera.
— „Swallow“? Zdaje mi się, że o niej słyszałam. Jaki to okręt?
— Klipper[4] z urządzeniem szonera[5].
— Gdzie stacyonowany?
— Jest w drodze tu z depeszami. O kilka stopni na południe stąd spotkałem się z nim i odebrałem od Parkera zlecenia. Zwrócił się na linię japońską, ale wkrótce stanie tu na kotwicy.
— Pragnę bardzo zobaczyć ten znakomity statek. Skąd Parker pochodzi?
— Prawdziwie nie mogę pani powiedzieć, bo sam tego nie wiem. Proszę panią uprzejmie coś przekąsić, chociaż obawiam się, że zastawa moja nie zadowoli smaku pani. Kucharzowi wojennego okrętu bardzo rzadko zdarza się przyrządzać menu dla pań.
— A pani będzie przyjemnie skosztować menu dzielnych marynarzy. Czy mogę o coś pana poprosić, panie poruczniku?
— Do usług, łaskawa pani!
— Zapraszam pana na dziś wieczór do siebie i spodziewam się, że pan przyprowadzi także resztę szarży.
— O ile tylko służba na to pozwoli.
— Dziękuję! Będzie to kolacya entre nous, którą będę się starała wedle sił odwzajemnić się za pańskie tak uprzejme przyjęcie.
— Pani de Voulettre może być wszędzie pewną takiego przyjęcia. Mam na przykład polecenie zaprosić panią tam na pancerną fregatę, choćby na kilka minut. Kapitan byłby za tę uprzejmość bardzo zobowiązany.
— Przyjmuję zaproszenie, ale pod warunkiem.
— A warunkiem tym będzie?
— Pańskie towarzystwo, panie poruczniku.
— Zgadzam się z całego serca!
Po śniadaniu kazał się z nią razem przewieźć na pancernik. Nie przeczuwający niczego oficer nie miał pojęcia o ukrytym celu tych odwiedzin. Również oczywiście nie wiedział, że majtkowie, których przyjął na statek na polecenie tej pani, planowali zamach na jego okręt. Nawet oni sami dali się oszukać; nie uwierzyliby, że pani de Voulettre i ów obcy z wielką blizną od ognia to jedna i ta sama osoba.
— A teraz, panowie — mówił dalej urzędnik policyjny — muszę w swem opowiadaniu wykonać wielki skok z San Francisko aż w owe strony Dzikiego Zachodu, w których znajduje się Sam Firegun z towarzyszami.
Wicher, który z wyciem przelatywał po równinie, wpada na skały i idzie na spoczynek. Chmury, które albo majestatycznie płynęły powoli po niebie, albo też gnane przez burzę przewalały się po firmamencie jak skłębione gromady upiorów, wylały swą zimną krew na ziemię i poszły na spoczynek. Rwący strumień i poważna rzeka, pędzona bez przestanku i wytchnienia przez nieubłagane prawo ciężkości pomiędzy brzegami, staczają się wkońcu do morza i idą na spoczynek. Ruch i spoczynek, to treść każdego życia jednostkowego jak i ogólnego, a zatem i ludzkiego.
Dzika prerya nie wie, co to gniazdo rodzinne, nie zna domowego ogniska, przy którem rodzina mogłaby używać szczęścia. Jak dzika zwierzyna pędzi, lub skrada się ostrożnie myśliwiec przez rozległe sawanny, a przed nim, obok niego i za nim pomyka niebezpieczeństwo i wiecznie grożąca śmierć. Lecz ciągle trwać to nie może, bo wkońcu uległaby jego olbrzymia siła fizyczna, jego wytrwała odwaga i niezłomna energia. On potrzebuje także odświeżenia sił, wytchnienia i spoczynku. Znajduje go w troskliwie wyszukanych miejscach, które urządza częścią w tym celu, a częścią dla gromadzenia tam zdobyczy; w tak zwanych „hiding-holes“ albo „hide-spots“.
W kilka dni po zaprowadzeniu traperów i gości przez Fireguna z „obozu“ do właściwego hide-spot, jechali przez prerye trzej ludzie, prowadząc na linewkach kilka mułów. Okoliczność ta wskazywała, że jechali „po mięso“, czyli na polowanie, ażeby swoich w żywność zaopatrzyć.
Jeden z nich był krótki i gruby, drugi niesłychanie chudy i długi, a trzeci wisiał na koniu, jak gdyby każdej chwili oczekiwał gwałtownego ataku cholery.
Zounds! — rzekł ten trzeci, usiłując się wyprostować. — Szkoda, że nie zostałem w naszej dziurze, zamiast jeździć na tym dyable i włóczyć się z wami po tej smutnej łące jak statek, który utracił ster i kompas. Ci dyabelscy synowie wmawiają w człowieka, że bizony chodzą tutaj jak mrówki, tymczasem od dwu dni jesteśmy w drodze, a nie widzieliśmy ani wołu, ani krowy, ani nawet nędznego cielęcia. A przytem trzęsie mną ten koń, jak flaszką z lekarstwem, że pewnie się rozlezę i wkońcu nie będę znał własnego imienia. Zarzućmy czemprędzej kotwicę! Komu się zachciewa mięsa, niech sobie rusza po nie! Ja go nie potrzebuję!
— Czy ci mięsa potrzeba, czy nie, to wszystko jedno, mój Piotrze — zauważył grubas — ale co będziesz jadł, jeśli go nie dostaniemy?
— Kogóżby, jeśli nie ciebie, tłusty Hammerdullu, hę? A może myślisz, że zabiorę się do Pitta Holbersa, na którym, prócz kości i skóry niegarbowanej, nic więcej nie znajdziesz?
— Co ty na to, Picie Holbersie, stary szopie? — roześmiał się Dick Hammerdull.
— Jeśli sądzisz, Dicku, że ten stary rekin powinien sam troszczyć się o siebie, to przyznaję ci zupełną słuszność. Ja nie nadkąsiłbym go za żadną cenę.
— Ja też wyprosiłbym to sobie! Ktoby chciał ukąsić sternika Piotra Poltera, musiałby być nieco innym zuchem, niż... Do kroćset! Popatrzcieno tu na ziemię! Tu ktoś przechodził. Nie wiem, czy to był człowiek, czy zwierzę, ale jeśli zbadacie trawę, to pokaże się, jaka to była kreatura.
Egad, Picie Holbersie! — rzekł Hammerdull. — To prawda. Trawa stratowana. Zsiadajmy!
Obaj myśliwcy zeskoczyli z koni i zaczęli badać ziemię, jak gdyby szło o ich życie.
— Hm, co ty na to, stary Picie? — spytał Hammerdull.
— Co ja na to? Jeśli sądzisz, Dicku, że to czerwonoskórcy, to przyznaję ci zupełną słuszność.
— Czy to byli oni, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewna, że nikt inny. Piotrze Polterze, zsiądź, żeby cię nie było widać tak daleko!
— Dzięki Bogu, moi drodzy, że spotykamy tych czerwonych łotrów, bo nareszcie mogę zleźć z mojej bestyi! — odpowiedział, zeskakując z konia z taką miną, jak gdyby uniknął strasznego niebezpieczeństwa. — Iluż ich było?
— Pięciu. To pewne, a że to Ogellallajowie, to także nie ulega wątpliwości.
— Po czem poznajesz?
— Bo czterej z nich mają świeżo schwytane konie. Koń piątego uciekł nam, kiedyśmy ich zaskoczyli, i tego użyto do chwytania drugich. Bądźcie gotowi do walki! Musimy podążyć za nimi, ażeby zobaczyć, czego szukają!
Wszyscy trzej zbadali swe strzelby, przygotowali do użycia i ruszyli dalej śladami. Z kierunku śladów nie można było poznać, po co tamtędy szli ci, którzy je zostawili. Wreszcie doprowadziły one do wązkiej, ale głębokiej rzeczki, którą Indyanie musieli przepłynąć, bo świadczyły o tem ślady na drugim brzegu. Hammerdull zbadał, kryjąc się ostrożnie w krzakach, pagórkowaty teren, leżący po drugiej stronie wody.
— Musimy tam przejść. Czerwoni nie noszą się z dobrymi zamiarami. Jeśli nam się uda przedtem...
Nie dokończył. W powietrzu świsnęło lasso, owinęło mu się dokoła szyi i ściągnęło go z konia na ziemię. To samo stało się z obydwoma jego towarzyszami. Zanim zdołali pomyśleć o obronie, już byli owinięci straszliwymi rzemieniami i leżeli pod nieprzyjaciółmi, którzy im odebrali broń i skrępowali ich. Było to pięciu Indyan.
Z iście gigantycznym wysiłkiem bronił się sternik przed tem, żeby go nie związano, ale nie podołał; bawole rzemienie były zbyt mocne. Spowodował tem tylko pogardliwe mruczenie Indyan. Dick Hammerdull natomiast i Pitt Holbers przyjęli to spokojniej. Milcząc poddali się swemu losowi bez ruchu.
Teraz przystąpił do nich najmłodszy z dzikich. Trzy orle pióra zdobiły jego czuprynę, a z ramion jego zwieszała się skóra jaguara. Przypatrzył im się groźnym wzrokiem, a potem rzekł z pogardliwym ruchem ręki:
— Biali mężowie są słabi, jak szczenięta kujotów; nie zdołają rozerwać więzów!
— Co ten drab mówi? — zapytał towarzyszy Piotr Polter, który nie rozumiał języka dzikich.
Nie dostał odpowiedzi.
— Biali ludzie nie są myśliwcami. Nie widzą nic, nie słyszą i nie mają rozumu. Czerwony mąż ich zobaczył, gdy szli za nim. Przeprawił się przez wodę, ażeby ich zwieść, a potem wrócił. Biali nie nauczyli się chytrości i leżą, jak ropuchy, które się kijem rozbija.
Mille tonnere, czy powiecie mi nareszcie, co ten drab pyskuje, he? — krzyknął sternik, daremnie usiłując rozerwać krępujące go więzy.
Zagadnięci dalej milczeli.
— Biali ludzie są tchórzliwi, jak myszy. Boją się nawet mówić z czerwonym mężem. Wstydzą się, że leżą przed nim, jak...
— Do kroćset piorunów, pytam się, co on mówi, łajdaki! — ryknął Piotr, rozwścieczony z powodu ich milczenia raczej, aniżeli wskutek położenia, w jakie przez nieostrożność popadli.
— Czy on co mówi, czy nie, to wszystko jedno — rzekł Hammerdull — ale ciebie nazywa głupią i tchórzliwą ropuchą za to, że byłeś tak nieostrożny i dałeś mu się pochwycić.
— Głupią... tchórzliwą... ropuchą mię nazywa? I to tylko mnie? Czy was nie złapał także? Czekaj, hultaju, poznasz ty Piotra Poltera! Mnie samego przezywał, hahaha! Zaczekaj, pokażę ja ci, że ja jeden nie potrzebuję ciebie się obawiać!
Skurczył powoli napowrót żylaste członki. Indyanie odeszli na bok, by się pocichu naradzić i nie zauważyli tego ruchu.
— Raz, dwa, trzy! Do widzenia Hammerdullu, do widzenia Holbersie! A nadpłyńcie tam wkrótce za mną!
Ufność we własne siły nie zawiodła go w tym nadludzkim wysiłku. Rzemienie pękły, on poderwał się, poskoczył do konia, wsiadł nań i popędził.
Dzicy uważali za niepodobieństwo ucieczkę któregoś z pojmanych, a ruchy sternika były tak błyskawiczne, że ujechał był już dość znaczną przestrzeń, zanim chwycili za broń palną. Kule go nie dosięgły, ale dwaj, Indyanie dosiedli koni i puścili się w pogoń. Reszta pozostała przy jeńcach.
Podczas tego całego zdarzenia nie dał się słyszeć ani jeden okrzyk, nie padło ani jedno słowo. Teraz ten sam młody Indyanin, który mówił przedtem, przystąpił znowu do jeńców i zapytał:
— Czy znacie białego myśliwca, Sama Fireguna?
Zapytani nie zaszczycili go odpowiedzią.
— Znacie go, bo jest waszym wodzem. Ale znaliście także Matto-Siha, Łapę Niedźwiedzią, którego krew popłynęła z rąk waszych. On teraz już w wiecznych ostępach, a przed wami stoi syn jego, który postanowił pomścić na białych jego śmierć. Syn Matto-Siha poszedł z młodzieńcami za starszymi wojownikami, którzy chcieli pojmać konia ognistego i znalazł po dwakroć trupy swoich braci. Pochwycił potem nowe konie dla tych, którzy uszli z życiem i wyda teraz morderców na pal ognisty.
Odstąpił. Obydwu myśliwców przywiązano bez oporu z ich strony do koni, poczem ruszono przez rzeczkę do lasu, ciągnącego się wzdłuż pagórkowatego widnokręgu. Dzicy wiedzieli, że nie potrzebują troszczyć się o tych dwu, którzy pojechali za sternikiem.
Kiedy dotarli do lasu, zapadł był już wieczór. Trzymali się wobec tego skraju lasu, a potem zapuścili się nieco w głąb, dopóki nie spotkali gromady młodych Indyan, siedzących dokoła małego, przytłumionego ogniska. Jakkolwiek nie byli wojownikami dorosłymi, mimoto wyruszyli pod dowództwem syna Matto-Siha naprzeciw starszych w tym czasie, kiedy ci już wracali z napadu na pociąg. Zauważyli oczywiście przy tej sposobności ich klęskę. Zapłonęli żądzą zemsty za śmierć swoich i wpadli teraz w zachwyt na widok jeńców. Wysłuchali z uwagą sprawozdania młodego wodza, który stojąc wśród nich wyprostowany opowiadał im o wzięciu białych do niewoli, a potem objawił swe dalsze zamiary.
Częste okrzyki „uff“ dowodziły, że słowa jego zyskały ich poklask. Potem wystąpił jedyny znajdujący się wśród nich biały i zaczął:
— Niech Wielki Duch otworzy uszy czerwonych braci, ażeby zrozumieli to, co im chcę teraz powiedzieć.
Odchrząknąwszy kilka razy, mówił dalej:
— Sam Firegun to wielki myśliwiec; mocny jak niedźwiedź, a mądry jak kot za pniem sykomory, ale to wróg czerwonych mężów i zabrał im więcej niż sto skalpów. On to zabił słynnego wodza Ogellallajów, Matto-Siha, on wybił pół plemienia i wyswobodził się, kiedy wpadł w nasze ręce. Firegun zgromadził w swoim wigwamie złoto gór i ukrywał starannie przed okiem ludzkiem swoje mieszkanie. To mój wróg, dlatego zebrałem moich ludzi, ażeby znaleźć jego wigwam i odebrać mu złoto. W drodze spotkaliśmy czerwonych braci, połączyliśmy się z nimi i zgodziliśmy się, że oni wezmą krew, a my złoto nieprzyjaciół. Ale nie przyświecała nam szczęśliwa gwiazda na niebie. Wszyscy biali z wyjątkiem mnie wyginęli, a z czerwonych braci także tylko niewielu zostało przy życiu. Byliśmy bez broni i bez koni. Byłaby nas zniszczyła ostatnia nędza, gdybyśmy się byli nie natknęli na młodych wojowników plemienia, którzy wyruszyli, ażeby pokazać, że są godni walczyć w pierwszych szeregach. Oni pomszczą zabitych i zabiorą skalpy nieprzyjaciół, lecz w inny sposób, niż chce młody wódz.
Okrzyk zaciekawienia przebiegł grono słuchaczy, mowca zaś ciągnął dalej:
— My odkryliśmy wejście do wigwamu nieprzyjaciela. Mieszka on w jaskini, do której dochodzi się wzdłuż wody, przez co ślady nogi jego i konia są zawsze zatarte. Moi bracia wejdą tam w ciemnościach nocy i zabiją go we śnie. Niechaj jednak czerwoni bracia rozważą, że on nie jest bez straży i że im teraz uszedł jeden z ludzi, który mu doniesie, że zbliżają się czerwoni wojownicy. Ja znam lepszą drogę do jego kryjówki.
— Niech biały człowiek powie, jaką zna lepszą drogę! — rzekł młody wódz.
— Woda, która wpływa do jego wigwamu, nie zostaje w nim pewnie, lecz odpływa. Ja znalazłem to miejsce i zaprowadzę tam teraz młodego wodza, żeby zobaczył, czy można się tam dostać także po ziemi. Trzeba o to spytać jeńców!
Radę jego przyjęto z powszechnem uznaniem. Krąg Indyan rozdzielił się, a dowódca przystąpił do Pitta Holbersa i Dicka Hammerdulla, którzy leżeli w pobliżu związani i zakneblowani.
Słyszeli oni każde słowo. Domysł wrogiego trapera, że Firegun będzie przygotowany na napad uważali za trafny, lecz nie wiedzieli nic o drugiem wejściu do hide-spot.
Kryjówkę Fireguna tworzyła jaskinia, powstała z natury we wnętrzu wapiennej góry. Dojście do niej wyżłobił potok, który w głębi jaskini rzucał się w ciemną otchłań wnętrza góry i znikał tam zdaniem myśliwców. Firegun odkrył sam tę jaskinię i urządził ją na kryjówkę, a o jej właściwościach mówił zawsze zaledwie tyle, że tylko do wodospadu można po niej chodzić.
Pojmanym wyjęto z ust kneble, potem zaprowadzono ich w obręb koła, gdzie biały traper rozpoczął przesłuchanie:
— Jesteście ludźmi Sama Fireguna?
Hammerdull nie spojrzał nań nawet, lecz zwrócił się do przyjaciela:
— Cóż, Picie Holbersie, ty stary szopie, czy będziemy odpowiadali temu zdrajcy i drabowi?
— Hm, jeśli sądzisz, Dicku, że to nam nie zaszkodzi, ani wstydu nie przyniesie, to wpakuj mu parę słów w uszy!
— Czy mu wpakuję, czy nie, to wszystko jedno, ale mógłby naprawdę pomyśleć, że ze strachu przed nim i przed Indyanami utraciliśmy mowę. Odezwiemy się więc trochę!
Traper nie rozgniewał się za nazwanie go zdrajcą drabem i powtórzył pytanie:
— Czy należycie do ludzi Sama Fireguna?
— My należymy, ale wy nie, bo kolonel otacza się tylko ludźmi uczciwymi.
— Przezywajcie, ile chcecie, jeśli sądzicie, że wam coś z tego przyjdzie. Ja nie mam na razie nic przeciwko temu. Jak się nazywacie?
— Gdybyście byli przed dwudziestu laty przeszli przez Mississipi i szukali przez lat czterdzieści, to bylibyście spotkali może kogoś, ktoby wam mógł powiedzieć, jak się nazywam. Ale teraz zapóźno.
— Nazwiska wasze są mi zresztą obojętne. Macie złoto w hide-spot?
— Nawet dużo, bardzo dużo, a w każdym razie więcej, niż wy stamtąd sobie potraficie zabrać.
— Gdzie zakopane?
— Gdzie jest zakopane, to wszystko jedno. Wam wolno je tylko znaleźć!
— Ilu was jest w towarzystwie?
— Tylu, że każdy z osobna poświeci wam na drogę.
— Kto był ten Indyanin, który dopomógł kolonelowi do wydobycia się z więzów?
— To mogę wam powiedzieć. Nazywa się mniej więcej Winnetou.
— Apacz?
— Apacz, czy nie, to wszystko jedno, ale to był on.
— Ile wyjść jest z kryjówki?
— Tyle, ilu tam ludzi przebywa.
— To znaczy?
— Dla każdego jedno i to samo. Nieprawdaż, Picie Holbersie, ty stary coonie?
— Jeśli tak sądzisz, Dicku, to ja to samo twierdzę.
— Opiszcie mi tę jaskinię!
— Przypatrzcie się jej własnemi oczyma, to wam większą korzyść przyniesie!
— Dobrze, jeśli tak chcecie! Moglibyście sobie ulżyć w swem położeniu, ale wy wolicie widocznie, żeby was wbito na pal i spalono. Zabiorą was oczywiście do wsi Ogellallajów, a co się tam z wami stanie, to możecie sobie wyobrazić.
— Czy nas wbiją na pal, czy spalą, to wszystko jedno, ale na razie jesteśmy jeszcze tutaj. Tymczasem pilnujcie się wy, bo mógłbym was trochę potłuc, ażebyście potem lepiej się prażyli i piekli, jeśli was zamiast nas spotka to szczęście!
Traper odwrócił się i rzekł do Indyan:
— Niechaj czerwoni bracia nałożą białym jeszcze silniejsze pęta. Oni zasługują na śmierć pod słupem męczeńskim!
Hammerdulla i Holbersa związano mocniej i obalono na ziemię. Ognisko płonęło, lecz podsycane tak skąpo i powoli, że woń dymu czuć było zaledwie o kilka kroków. Blaski wieczorne, które jeszcze przez pewien czas igrały na liściastem sklepieniu puszczy, zniknęły, zaczął coraz ciemniejszy zmrok zapadać, a pod powałą z liści panowała już taka ciemność, że chyba tylko bystre oczy westmana lub Indyanina mogły rozróżnić najbliższe przedmioty.
Wtem wyruszył traper z młodym wodzem, ażeby mu pokazać jaskinię Fireguna. Reszta wojowników została. Młody wódz miał dokonać pierwszego czynu wojennego, a chociaż zwyczajem swej rasy nie dał nic poznać po sobie, przecież w duchu pragnął udowodnić, że jest godzien wliczenia w szeregi dorosłych wojowników.
Szedł w milczeniu za białym. Droga, której traper nie zmylił mimo ciemności, wiodła w prostym kierunku przez las, pomiędzy olbrzymie pnie tysiącletnich dębów i buków, aż do rzeczki, wzdłuż której posuwali się ze zdwojoną ostrożnością.
W pewien czas dostali się na miejsce, gdzie woda otoczona gestemi zaroślami wypływała ze stóp góry. Traper rozsunął zarośla i zniknął za niemi, a Indyanin poszedł za nim. Znaleźli się w nizkiej, naturalnej sztolni, której dno tworzyło łożysko potoku.
Droga, którą odbywali, była pełna trudów i uciążliwa. Traper szedł nią także po raz pierwszy, a dawniej był tylko u wejścia. Już pół godziny leźli we wnętrzu góry przeciw prądowi małej, lecz szybko płynącej, wody, kiedy naraz doleciał ich szum, który wzmagał się z każdą chwilą, a wkońcu zamienił się w łoskot, przygłuszający najdonioślejszy dźwięk głosu ludzkiego.
Stanęli przed prostopadłym prawie wodospadem. W górze nad nimi znajdował się hide-spot Sama Fireguna, a tuż pod nogami pewnie bardzo głęboki, przez wodę wyżłobiony, kocioł, z którego wypływały wartko fale. Traper pomyślał sobie, że jeśli tego strumienia używano rzeczywiście jako wyjścia tajemnego, to musiał tam być jakiś przyrząd, za pomocą którego wydostawano się w górę lub na dół obok wodospadu.
Począł szukać, macając po ścianach. Oczekiwania go nie zawiodły, bo wkrótce uchwycił ręką mocną, dobrze przytwierdzoną, linę z włókien wijących się roślin, pozwiązywaną w węzły tak, że bez wielkiego wysiłku można było poruszać się po niej w górę i na dół.
O tem odkryciu zawiadomił towarzysza za pomocą znaków, danych palcami, bo mówić nie mógł, powiedział, co należy teraz zrobić, popróbował raz jeszcze, czy lina dobrze przytwierdzona i zaczął zwolna piąć się w górę.
Indyanin uczynił to samo.
Dla niewtajemniczonych była to niebezpieczna, straszna nawet droga. Trzeba było piąć się mozolnie w górę w deszczu rozbitej w wodospadzie wody, która, mocząc im ubranie, ogłuszała ich niemal łoskotem w tej ciasnej przestrzeni. Równocześnie czyhała pod nimi nieznana głębia, a nad nimi może czujny nieprzyjaciel. Ale nie cofnęli się, jeden powodowany żądzą czynu, a drugi żądzą złota.
Szczęśliwie stanęli w górnem łożysku potoku. Wskutek szumu wodospadu nie mogli dosłyszeć przed sobą żadnego szmeru. Posuwali się powoli dalej, macając po ścianach, aż szum przycichł prawie zupełnie. Wtem zatrzymał się traper, bo wydało mu się, że doleciały go jakieś głosy ludzkie. Wyjąwszy nóż i ukryty dotąd z powodu wody rewolwer, skradał się możliwie cicho, a za nim Indyanin, również gotowy do walki. Głosy stały się wyraźniejsze. Podchodzący pokładli się teraz na ziemi i zaczęli nadsłuchiwać. Ktoś mówił:
— To przeklęte! Te rzemienie wcinają mi się w ciało, jak noże. Niech dyabeł porwie Fireguna i jego całe towarzystwo!
— Nie uskarżaj się daremnie, bo to położenia naszego nie naprawi! Sami jesteśmy temu winni. Gdybyśmy byli lepiej czuwali, byliby nas tak haniebnie nie zaskoczyli. Winnetou, to prawdziwy dyabeł, kolonel to olbrzym, a reszta to ludzie, którzy nieraz mieli już w swojem ciele ostry nóż. Pozostaje nam jednak przynajmniej ta pociecha, że nas nie zabiją. To dużo znaczy. Wkrótce będę miał ręce wolne, a potem, sacrebleu, policzę się z nimi, bo...
— Sandersie, mr. Sandersie, to wy? — zabrzmiało ciche pytanie z głębi jaskini, w której leżeli związani Sanders Letrier.
— Kto tam? — szepnął zapytany z uczuciem największej niespodzianki.
— Powiedzcie pierwej, kto wy?
— Henryk Sanders i Piotr Wolf, nikt więcej. Leżymy tu pojmani i skrępowani. Nasi wrogowie są daleko na przedzie i nie mogą nas dosłyszeć. A kto wy jesteście?
— Zaraz się dowiecie. Podajcieno rzemienie! Zdejmiemy je wam.
Kilku cięciami wyswobodzono jeńców z więzów. Wszyscy czterej poznali się nawzajem i porozumieli rychło.
— Jak dostaliście się do jaskini? — zapytał Sanders. — Ona ciągnie się tylko do wodospadu!
— Tak, ale tylko dla głupca, nie umiejącego myśleć, ja natomiast bez najmniejszego trudu przejrzałem sztuczki Fireguna. Przecież woda nie może gubić się tu w górze.
— Prawda!
— Musi mieć jakieś ujście!
— Oczywiście! Że też ja o tem nie pomyślałem!
— Ja odnalazłem to wyjście i coś jeszcze w dodatku.
— Co, co? — nalegał Sanders.
— Obok wodospadu wisi lina. Po niej można się dostać na dół do spokojnie płynącego potoku, a stamtąd na świat. Idziecie oczywiście z nami?
Sanders namyślał się przez kilka sekund.
— Poszlibyśmy chętnie, ale nie możemy.
— Czemu nie? Boicie się liny?
— Ba! Z podobnemi linami my mieliśmy może więcej do czynienia, niż wy. Ale jeśli pójdziemy za wami, zepsujemy wam i sobie całą rzecz.
— Jakto?
— Będzie lepiej, jeśli nas napowrót zwiążecie i zostawicie tutaj, dopóki nie wrócicie ze swoimi Indyanami.
— Sądzę, że wam tu zbyt dobrze się nie powodzi!
— Gdybym się bał kogokolwiek, nie zostałbym tu pewnie. Ale zważcie, ile tu złota nagromadzono! Jeśli zawcześnie odkryją naszą ucieczkę, będzie ono dla nas stracone, a jeśli później po nie wrócimy, urządzimy sobie poszukiwanie za niem, że nam tchu zabraknie.
— Do dyabła, macie słuszność! Powinienem byt prędzej o tem pomyśleć! Żeby tu wrócić, potrzebujemy kilku godzin, a przez ten czas mogłoby wszystko przepaść. Czy rzeczywiście odważycie się zostać tu nadal?
— Niepotrzebne pytanie! Spodziewam się tylko, że nas nie opuścicie.
— Bądźcie o to spokojni! Czerwoni gentlemani muszą to towarzystwo wziąć na słówko, a ja nie jestem taki głupi, żebym zostawiał tu szlachetny kruszec.
— Skrępujcie więc nas napowrót!
— Zwiążę was niezbyt mocno, a tu macie nóż na wszelki wypadek. Tak, to już gotowe, a teraz precz!
Obaj śmiałkowie zniknęli bez szmeru, a jeńcy zajęli poprzednie położenie. Czuli się o wiele pewniejsi i silniejsi na duchu, aniżeli przed chwilą.
Kiedy to działo się w kryjówce, stał mały Bill Potter przed nią, wsparty o drzewo i słuchał uważnie każdego szmeru, który go w ciszy nocnej dochodził. Objął ten posterunek, żeby dbać o bezpieczeństwo całego towarzystwa.
Wtem usłyszał plusk szybkich kroków w potoku. Rzucił się na ziemię, ażeby zbliżającego się lepiej poznać, a jemu się nie pokazać. Przybysz stanął w pobliżu, starając się przebić wzrokiem ciemności.
Have-care — attention, czy tu niema nikogo na straży? — spytał.
— Piotrze Polter, czy to ty?.
— No, kimże miałbym być, jeśli nie Piotrem Polterem, he? Kogóż właściwie kolonel tutaj postawił?
— Kto ja jestem? Hihihi! Piotr Polter nie poznaje Billa Pottera, a stoi przed nim o dwie stopy taki długi, jak pień sykomory! Gdzie są tamci?
— Jacy tamci, stary trutniu?
— No, Hammerdull i Holbers! A co się stało z mięsem, które mieliście przynieść?
— Idźcie sami po mięso, oraz po Grubasa i Cienkosza. Znajdziecie wszystko u Indyan tam nad rzeką, jeśli przedtem nie pojadą dalej.
— U Indyan, nad rzeką? Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że nie mam czasu wdawać się z tobą w długie rozmowy! — odparł Polter. — Muszę iść do kolonela, a ty potem dowiesz się o wszystkiem.
Zwrócił się ku wejściu do jaskini, gdzie myśliwi siedzieli przy ognisku. Sam Firegun poznał nadchodzącego.
— Już tu, sterniku? — spytał. — A tamci zostali z mięsem?
— Tak, z czerwonem mięsem, sir! Są pojmani, a teraz zostaną powieszeni, zastrzeleni, albo pożarci; zresztą mnie to wszystko jedno.
Wszyscy zerwali się na równe nogi.
— Pojmani? Przez kogo? Opowiedz! — zawołali.
— Zaraz. Podajcie mi najpierw stamtąd jaki łyk i kąsek. Płynąłem, jak kuter awizowy[6] i trzeszczę we wszystkich spojeniach, jak podziurawiony. Niech mnie dyabeł porwie, jeśli jeszcze kiedy pójdę na tę nieszczęsną preryę i usadowię się na grzbiecie takiej bestyi, która mi tak dmie w szmaty, że tracę kierunek i nie mogę go znaleźć! Żeby to bydlę samo było nie przeczuło hide-spot, byłbym jeszcze z dziesięć lat uganiał po trawach!
Dano mu zjeść i wypić. Teraz dopiero zaczął opowiadać, czem wywołał niemałe rozdrażnienie, chociaż u przywykłych do milczenia i panowania nad sobą myśliwców nie wybuchło ono tak hałaśliwie.
— Hammerdull i Holbers pojmani? — pytał Firegun. — Trzeba ich uwolnić i to jak najrychlej, bo czerwoni załatwią się z nimi krótko!
— Wyruszymy natychmiast! — rzekłem ja, gdyż polubiłem tych oryginalnych traperów i chciałem im jak najprędzej pośpieszyć z pomocą.
— Tak — potwierdził Wallerstein — bo Indyanie się oddalą i nie zdołamy ich potem doścignąć!
Sam Firegun uśmiechnął się.
— Musicie zaczekać do rana, bo w ciemności nie rozpoznamy śladów. Wątpię nawet, czy nas sternik potrafi zaprowadzić nad rzekę, gdzie ich zaskoczono.
— Ja? Nad rzekę? — spytał rozzłoszczony. — Co mnie obchodzi ta nędzna woda, gdzie doznaliśmy takiego rozbicia? Każę się przepiłować od góry do dołu, jeśli zdołam powiedzieć, czy ta bajura leży na prawo, czy na lewo. Nie miałem przy sobie ani kompasu, ani liny. Grubas i Cienkosz holowali mnie tak, że nie starałem się ani trochę zważać na kierunek. Potem sadziła ze mną ta bestya tak, że wzrok i słuch postradałem. Co ja mogę wiedzieć o waszej wodzie? Dajcie mi spokój!
— Hihihi — śmiał się Bill Potter, który nadszedł w tej chwili. — Ten wielki człowiek jeździ po preryi i nie wie, gdzie był! Teraz będziemy musieli iść jego tropem, zanim znajdziemy ślady Indyan. Czy to nie śmieszne, he?
— Czy zamkniesz dziób, ty kreaturko maleńka? — huknął nań sternik, dotknięty tą obelgą. — Kiedy stoję na pokładzie dobrego okrętu, to znam kierunek, w którym płynę, ale na sawannie i do tego na grzbiecie cholerycznego bydlęcia tak jest źle człowiekowi, że z bólu serca nie pamięta o rozumie. Jeśli tęsknisz za czerwonymi, to sam ich sobie poszukaj!
— Ja sądzę, że nie potrzeba szukać tropu ani sternika, ani Indyan — przerwał Firegun tę zabawną kłótnię. — Młodzi Ogellallajowie wyjechali w wojennym zapale naprzeciwko starszych wojowników, znaleźli ich trupy i pragną teraz zemsty. Wyszukali sobie pewnie bezpieczne obozowisko i zawlekli tam pojmanych. Tam będą wypytywali o hide-spot, lecz Hammerdull i Holbers zginą raczej, a nie zdradzą nas. Indyanom więc niełatwo będzie znaleźć naszą kryjówkę, ale ich zbiegli towarzysze musieli się z nimi połączyć, a że znają okolicę tej kryjówki, przeto postanowią na nas napaść i to rychło, ażeby zbiegły sternik nie mógł nas ostrzec. Z tego powodu pewnie już są w drodze, wystarczy więc, jeśli na nich zaczekamy. Niech zatem straż wróci na swoje miejsce. My będziemy w pogotowiu. Precz z ogniskiem! Tylko smolaki mogą się palić w jaskini. Ja popatrzę do jeńców.
— Ja pójdę ze stryjem — rzekł Wallerstein. — Mnie najbardziej zależy na tem, żeby się upewnić, czy jeszcze są.
Wziął jedną z płonących smolnych gałęzi i poświecił idącemu przodem kolonelowi.
Przybywszy do pojmanych, rzucił Firegun na nich badawcze spojrzenie. Oko jego padło przy tem na wilgotny grunt wapienny jaskini. Po twarzy przemknął mu błyskawicznie wyraz niespodzianego zdziwienia, którego nie można było zauważyć, bo ponury blask padał nań z boku.
— Wszystko bezpieczne. Chodź! — rzekł spokojnie i opuścił to miejsce z bratankiem. Kiedy jednak wrócił do towarzyszy, wystarczył półgłośny okrzyk, ażeby ich czemprędzej zwołać.
— Słuchajcie, ludzie! Dobrze odgadłem. Indyanie są nietylko w drodze do nas, lecz byli już w naszej kryjówce! Odnaleźli ją!
Ździwienie, graniczące z przestrachem, odbiło się na twarzach myśliwców, którzy natychmiast chwycili noże i rewolwery.
— Muszę wam teraz wyjawić tajemnicę, o której ze względu na ogólne bezpieczeństwo nie mówiłem dotąd ani słowa. Jaskinia ma ukryte wyjście.
— Ach! — zabrzmiało dokoła.
— Znalazłem je w tym samym dniu, co i samą jaskinię. Woda spada w tyle w głąb i wybiła tam kocioł, z którego wypływa wnętrzem góry. Przymocowałem wówczas dobrze zwiniętą podwójną linę obok wodospadu, spuściłem się na dół i zobaczyłem, że wzdłuż potoku można się całkiem dobrze wydostać na świat. Lina wisi tam jeszcze i znajduje się w dobrym stanie. Teraz, kiedy byłem u więźniów, zauważyłem na ziemi ślady stóp obcych, a rzut oka przekonał mnie, że więzy ich rozluźnione.
— Jak to się stało? — zapytałem. — Sam ich mocno związałem. Rozluźnić im rzemienie mógł tylko ktoś obcy.
— Indyanie wysłali kilku ludzi na zwiady i tym udało się znaleźć to wyjście. Weszli w nie, wydostali się po linie na górę, znaleźli więźniów, rozluźnili im pęta i zostawili pewnie broń jakąś. Potem wrócili po swoich.
— Czemuż nie zabrali Sandersa i Letriera z sobą? — spytał Wallerstein.
— Bo wszystko byłoby zdradzone, gdybyśmy przedwcześnie odkryli ich nieobecność. Przedewszystkiem należy tych dwu drabów uczynić nieszkodliwymi i związać ich nanowo. Dalej chłopcze! My pójdziemy naprzód, a reszta cicho za nami, ażeby rzucić się na nich, gdyby próbowali oporu. Unikać wszelkiego rozlewu krwi!
Podczas tej rozmowy odbywała się w grocie druga półgłosem.
— Janie, czy widziałeś to spojrzenie? — zapytał Sanders szeptem po oddaleniu się Fireguna i Wallersteina.
— Jakie spojrzenie?
— Które kolonel rzucił na ziemię.
— Nie patrzyłem wcale na niego.
— On odkrył wszystko.
— Nie może być! Przecież odszedł zupełnie uspokojony.
— To było tylko chytrze udane! Zobaczył ślady myśliwca i Indyanina i twarz drgnęła mu podejrzanie. Potem popatrzył krótko na nasze więzy, a brzmienie słów jego „wszystko bezpieczne“ utwierdziło mię w tem przekonaniu, że wszystko przejrzał.
— Szatan! A jeśli poszedł teraz po ludzi, by nas związać nanowo? Możnaby zwaryować!
— Przyjdzie z nimi napewno.
— W takim razie ja będę się bronił do ostatniej kropli krwi; bo jeśli nas znowu skrępują, to wszystko przepadnie. Wsadzą nas gdzie indziej, a tu na naszym miejscu przyjmą Indyan.
— To pewnie się stanie, ale opór byłby zupełnie bez celu.
— Dlaczego?
— Pokonanoby nas przecież. Najprostszą i jedyną drogą jest natychmiastowa ucieczka.
— A jeśli ty się mylisz, kapitanie, jeśli stary nic nie zauważył?
— To byłoby jeszcze lepiej dla nas. Nie przyszliby tu przed przybyciem Indyan i nie zauważyliby naszej ucieczki, a plan napadu nie byłby zdradzony. Ja się zabieram. Wszak słyszeliśmy, gdzie droga. Prędzej, Janie, żeby nie było zapóźno!
Powstali z ziemi i uwolnili się od rzemieni, poczem ruszyli za szmerem wody. Po dłuższe m szukaniu znaleźli sznur i zaczęli się po nim spuszczać. Gdy zawiśli nad wzburzonem i szumiącem wyżłobieniem, zbadał naprzód Sanders nogami ściany skalne i znalazł nizki boczny otwór, w który wciskały się odpływające fale. Jednym rozmachem dostał się doń i przyciągnął linę do siebie, ażeby wskazać kierunek towarzyszowi. Była to chwila niebezpieczna dla zbiegów, bo z powodu łoskotu wody nie mogli się z sobą porozumieć. Ale śmiałe przedsięwzięcie się udało. Brodząc w wodzie w pochylonej postawie wyszli w kilka minut mokrzy, ale zdrowi na wolne powietrze.
Wyprostowali zmęczone członki i zatrzymali się na chwilę, aby odsapnąć ze zmęczenia.
— Tu musimy zaczekać na Indyan — rzekł Letrier.
— To niebezpieczne. Firegun każe nas z pewnością zaraz ścigać, gdy spostrzeże naszą ucieczkę. Chodźmy dalej!
— Ależ nie wiemy, gdzie jest obóz Indyan!
— To nic! Nie potrzebujemy iść daleko. Wyszukamy sobie tutaj kryjówkę i zaczekamy na dalsze wypadki.
— Masz słuszność, kapitanie; gdybyśmy bowiem teraz natknęli się na Indyan, musielibyśmy z nimi wrócić, a ja do tego wcale nie czuję ochoty. Spróbujmy zamiast siebie posłać tych zacnych ludzi w ogień, a potem zobaczymy, jak będzie można najpraktyczniej dobrać się do kasztanów.
— I ja tak sądzę. Chodź!
Weszli kilka kroków w zarośla i ukryli się w ich splątanym gąszczu. Zachowując się jak najciszej, nadsłuchiwali uważnie w ciemności nocnej.
Wtem dał się słyszeć szelest, podobny do szmeru, wywołanego przez chrząszcza.
— Indyanie! — szepnął Sanders.
Nie mylił się istotnie. Z białym strzelcem i synem Matto-Siha na czele zbliżali się oni jeden za drugim z nadzwyczajną ostrożnością. Stanąwszy przed ukrytem wejściem, odbyli krótką naradę, poczem jeden po drugim zniknęli w małym otworze. Dwaj zostali na straży.
Upłynęło sporo czasu. Niebo, którego przedtem nie można było odróżnić od czarnego dachu listowia, zaczęło odeń odbijać; potem poszczególne pnie, grubsze konary i gałęzie stały się wyraźniejsze. Tu i ówdzie zbudzony ptak odezwał się porannym okrzykiem, noc ustępowała powoli przed dniem, wreszcie świt zaczął szarzeć na dobre.
Czuwający Indyanie stali bez ruchu nad brzegiem potoku tam, gdzie wypływał z góry. Z pewnością niecierpliwili się tem, że towarzysze ich tak długo nie wracali, nie okazywali tego jednak najmniejszym rysem swych spiżowych twarzy, bo już jako chłopcy nauczyli się bezwzględnie panować nad sobą i przytłumiać najgwałtowniejsze uczucia. Wyglądali jak dwa posągi, wsparte na lufach strzelb i uzbrojone rozmaitą bronią indyańską.
Naraz huknęły dwa strzały tak równocześnie, że zabrzmiały jakby jeden, a strażnicy padli na ziemię z przestrzelonemi głowami. W następnej chwili podniosły się obok nich dwie postaci, które niepostrzeżenie przeszły przez otwór wodny. Byli to Sam Firegun i mały Bill Potter.
— Hihihi! — zaśmiał się drugi. — Zawcześnie wyleciały z gniazda te dzieci, nie nauczywszy się jeszcze dobrze słuchać i patrzeć. Widzicie teraz, kolonelu, że miałem słuszność. Zapomnieli zatrzeć swoje ślady i teraz możemy znaleźć ich obóz, w którym znajduje się nasz Gruby i Cienki.
— Czy odważysz się sam wrócić do jaskini?
— Czemu nie? Czy sądzicie może, że Bill Potter boi się dwu kropel wody, któreby musiał połknąć?
— To wracaj! Ja poszukam tu śladów, a ty sprowadź tamtych dokoła góry na to miejsce. Niech zostanie tylko zwyczajna straż, bo plac oczyszczony zupełnie. Ja pójdę naprzód, a wy za mną, ale śpieszcie się, żebyście mnie doścignęli niedługo!
Mały traper zniknął w otworze, a Sam Firegun ruszył tropem Indyan, który był tak wyraźny, że przynajmniej na początek pościgu nie potrzeba było zwracać nań zbytnio uwagi. Myśliwiec przeto pobieżnie tylko obejmował go okiem razem z przyległym terenem, wskutek tego nie zauważył śladów, zostawionych w ciemnościach nocnych przez obu zbiegów. Idąc za tropem Ogellallajów, znalazł się wkrótce między drzewami lasu.
I znowu upłynął pewien czas, poczem Sanders wyszeptał:
— To nieszczęście, okropne nieszczęście! Poczciwi Indyanie wydostali się po linie do jaskini, ale tam natychmiast pozabijano ich wszystkich. Szkoda! I znowu stoimy dwaj przeciwko Firegunowi i jego ludziom.
— Czy byłoby lepiej, kapitanie, żebyśmy chyłkiem poszli za nimi? — spytał Letrier. — Jeśli chcemy umknąć szczęśliwie, to musimy bezwarunkowo mieć konie, a zostają nam tylko konie czerwonych.
— To jest niemożliwe. Myśliwcy przyszliby po nas i zauważyliby natychmiast nasze ślady.
— Co nam zaszkodzi, jeśli starego zrobimy raz na zawsze nieszkodliwym. Mamy przecież nóż!
— Dokonaliśmy, mój Janie, wielu trudnych rzeczy, ile westmanami nie jesteśmy. Kolonel cieszy się nawet bystrym słuchem i ma nad nami przewagę broni. Gdyby nawet udało nam się pchnąć go dobrze i dostać się do koni, to w kilka minut potem pędziłaby za nami cała wściekła zgraja.
— Gdy starego nie będzie, to przed resztą nie ma obawy. Głupi sternik, Wallerstein i ten szpieg policyjny nie znają preryi i są...
— A Apacz Winnetou? — wtrącił Sanders.
— Do dyabła! Zapomniałem o nim. Chez dieu, on sam potrafiłby nas doścignąć i roztrzaskać swoim przeklętym tomahawkiem. Ale co robić? Wiecznie nie możemy tu przecież leżeć.
— Masz słabą głowę, mój Janie. W jaskini Fireguna nagromadzono ogromne skarby.
— I cóż z tego?
— Nam trzeba złota.
— Czy poprosimy Fireguna, żeby nam je darował?
— Ba! Sami sobie weźmiemy.
— Kiedy?
— Skoro tylko traperzy się oddalą.
— A jak?
— Bardzo łatwo. Czy nie przychodzi ci żadna myśl do głowy?
— Nie; przychodzi mi tylko to na myśl, że wpadliśmy w nędzną pułapkę.
— Z której wydostaniemy się wkrótce.
— W jaki sposób?
— Zaczekamy, dopóki myśliwi nie odejdą.
— A potem?
— Potem — szepnął Sanders, choć nikt ich nie podsłuchiwał — potem wrócimy tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj.
— Do jaskini?
— To się rozumie!
— I damy się tam pozabijać!
— Albo nie. Słyszałeś, że tylko jeden myśliwiec ma pozostać na straży. Będzie stał daleko od jaskini nad potokiem i nie zauważy nas.
— Słusznie! Kolonel popełnił gruby błąd, nie zostawiwszy straży tu nad potokiem.
— Oczywiście. Wrócimy zatem do groty.
— Wrócimy do groty! — zawołał Letrier, któremu zaczęło się to podobać.
— I poszukamy złota.
— Złota...?
— Zabierzemy je i...
— I...?
— Uzbroimy się, bo w kryjówce jest dość narzędzi do strzelania i kłucia.
— To prawda. Tam jest cała zbrojownia.
— Następnie zakłujemy strażnika.
— To konieczne.
— Potem weźmiemy sobie dwa dobre konie.
— Gdzie one stoją, kapitanie?
— Nie wiem jeszcze, ale znajdą się pewnie. Myśliwcy jeżdżą zawsze wzdłuż potoku, w pobliżu więc musi być jakieś miejsce, w którem przywiązują konie. Jeśli zbadamy uważnie brzegi, to natrafimy na nie całkiem pewnie.
— A potem? — zapytał Letrier.
— Potem w świat! Dokąd, to się dopiero pokaże, ale w każdym razie na zachód, bo na wschodzie nie mamy co robić. Tyle tam na nas nacięli karbów nietylko w ostatnich, lecz także w dawniejszych czasach, że nie możemy się pojawić w Stanach wschodnich. Gdy dostaniemy pieniądze lub złoto, będziemy się starali dotrzeć do San Francisko...
Przestał mówić, bo szelest, który go z boku doszedł, zmusił go do milczenia.
Odezwały się ciche kroki. To Bill Potter przedzierał się przez zarośla, a za nim wszyscy z wyjątkiem tego, który został na straży. Winnetou był także z nimi. Nie zatrzymując się, szli śladami Fireguna, który przedtem zaznaczył je dla nich wyraźnie. Obaj ukryci przestali oddychać, bo za jednem spojrzeniem swych bystrych i wprawnych oczu Indyanin mógł spostrzec zatarte nieco ich ślady. Ale niebezpieczeństwo ominęło ich szczęśliwie, bo Winnetou zdał się na idącego przodem trapera i nie zwracał wcale uwagi na ziemię.
Grace à dieu! — rzekł Letrier, kiedy w dali przebrzmiały odgłosy kroków. — Teraz rzeczywiście wisiało życie nasze na włosku. Choć przemokłem do nitki, mimoto spociłem się, jak w łaźni.
— Teraz czas. Musimy jednak być ostrożni i zacierać wszelkie ślady za sobą.
Czynność ta sprawiała im, jako niewprawnym, takie trudności, że upłynęła dobra chwila, zanim zniknęli w otworze potoku. Znali już drogę i dostali się szczęśliwie na górę. Letrier, który wspinał się za swoim panem, puścił właśnie linę i stanął na ziemi, kiedy poczuł, że go Sanders zatrzymał. Stali przed mnóstwem leżących dokoła ciał ludzkich. Ze zgrozą przekonali się, że to młodzi Indyanie. Przeszli przez trupy i dostali się tak do groty, w której przedtem leżeli skrępowani. Tutaj mogli pomówić.
Letrier wstrząsnął się.
— Brr, kapitanie! Tych biednych chłopców chwytano jednego po drugim i zabijano, kiedy wchodzili do kryjówki. To szczęście, żeśmy się tam w lesie zatrzymali, bo bylibyśmy musieli pójść z nimi na niechybną śmierć.
— Teraz niema czasu na takie rozważania. Naprzód i to najpierw do broni!
Powrócili do kryjówki, opuszczonej teraz przez traperów. Tylko jeden człowiek stał na straży po drugiej stronie.
W głównym przedziale jaskini były wejścia do komór bocznych. Jedna z nich obwieszona była najróżnorodniejszemi narzędziami wojennemi, jakich wymaga życie na preryi. Znajdowało się tam również mnóstwo prochu, ołowiu i form na kule. Żywność, chociaż w małym zapasie, nagromadzona była w drugiej komorze. W głównej grocie paliła się lampa łojowa, służąca do oświetlenia.
Obaj zaopatrzyli się najpierw we wszystko, czego potrzebowali do uzbrojenia się i ubrania, a potem zaczęli szukać bogactw ukrytych.
Wszelkie trudy okazały się daremnemi. Czas drogi upływał szybko, wobec czego musieli z każdą chwilą coraz pośpieszniej szukać.
— Schowane zanadto troskliwie, Janie — rzekł wkońcu Sanders, gdy przyszli do ostatniej komory. — Zresztą, gdybyśmy je nawet znaleźli, jak moglibyśmy je zabrać? Złoto jest ciężkie.
— Włożylibyśmy je na konie rezerwowe.
— To byłby sposób jedyny, ale opóźniłby naszą ucieczkę. Patrz, to zapewne osobne mieszkanie Fireguna!
Ściany tej komory obwieszone były niegarbowanemi skórami w celu powstrzymania wilgoci. Kilka z gruba ciosanych krzeseł i skrzyń stanowiło jej urządzenie. Szukający rzucili się natychmiast do skrzyń, lecz złota nie znaleźli tylko ubrania i inne przedmioty. Rozrzucili to w pośpiechu po ziemi. Wtem wydał Sanders słaby okrzyk radości. Znalazł stary portfel, który, owinięty troskliwie, leżał na dnie jednej ze skrzyń.
— To nie złoto, ale może mimo to ma jakąś wartość! — rzekł.
Wszedł do głównej groty, gdzie było jaśniej i otworzył portfel.
— Co tam jest, kapitanie? — zapytał Letrier z zaciekawieniem.
— Nic, zupełnie nic. Znowu się zawiodłem — odpowiedział spokojnie, lecz w duszy jego przewalały się fale wzruszenia.
Zawartość składała się z bardzo wartościowych kwitów depozytowych. Oto Sam Firegun odwiózł mnóstwo złota do rozmaitych banków na Wschodzie i kazał sobie na te sumy wystawić kwity. Obecny ich właściciel mógł je każdej chwili zmienić na bieżącą monetę. Ale tego Letrier nie potrzebował wiedzieć.
Sumy, zapisane na tych kwitach, nie należały wyłącznie do Fireguna, lecz do całego towarzystwa, dlatego były tak wysokie. W kryjówce było z pewnością mnóstwo złotego pyłu i nuggetów, ale nie można było ich znaleźć. W chwili właśnie, kiedy szukający wygłaszali na ten temat niechętne uwagi, usłyszeli szmer. To strażnik wchodził do groty. Sanders, który nabił był jeden ze znalezionych rewolwerów, zastrzelił go natychmiast.
— A teraz precz! — zawołał — Musimy dostać konie. Mam nadzieję, że je znajdziemy.
Zabrali wszystko, co znaleźli i skierowali się ku zwykle używanemu, przedniemu wchodowi do jaskini. Wyszedłszy z niej, udali się wzdłuż potoku i dostali się wkrótce na wązką drogę, która wiodła na polanę, zarosłą trawą, gdzie znajdowały się konie myśliwców.
Nie tracąc czasu, osiodłali szybko dwa, bo siodła i rzędy wisiały na drzewach, dosiedli ich i odjechali.
Tymczasem wszyscy myśliwcy z wyjątkiem tego, którego na jego zgubę zostawiono na straży, podążyli śladami Indyan, by wyswobodzić Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa. Sama Fireguna, który udał się przed nimi, doścignęli niebawem. Zabrał on z sobą wszystkich, bo nie wiedział, z ilu czerwonymi będzie sprawa. Szedł naprzód z Winnetou i obydwaj odczytywali ślady, wydeptane zresztą wyraźnie, bo czerwoni szli nocą. Mimo że podróż nie nastręczała trudności, dopiero w kilka godzin ujrzeli przed sobą las, w którym obozowali czerwoni wraz z jeńcami. Nie mogli zbliżyć się tam w prostej linii, bo byliby ich Indyanie dostrzegli stamtąd, zboczyli więc teraz z tropu i dostali się do lasu w punkcie, oddalonym może o milę angielską od tego miejsca, gdzie ślad gubił się między drzewami.
Teraz skręcili pod kątem do pierwotnego kierunku tak, że posuwali się do obozu nie z przodu lecz z boku. Z każdym krokiem musieli zachować większą ostrożność. Szukając ciągle osłony, pomykali wszyscy z krzaka do krzaka, od drzewa do drzewa, aż Winnetou, który pierwszy usłyszał głosy, dał znak idącym za nim, żeby się zatrzymali. Z Firegunem poczołgali się dalej i niebawem ujrzeli miejsce, o które im chodziło. Równocześnie zauważył kolonel, że niepotrzebnie zabrał z sobą wszystkich swoich ludzi, gdyż oprócz obydwu pojmanych leżących na ziemi, znajdowało się tam tylko trzech ludzi: dwaj Indyanie i biały, który doradził czerwonym napad na hide-spot. W kilku minutach otoczono to miejsce, owych trzech ludzi, którzy byliby musieli poddać się bez oporu, zastrzelono, choć wbrew woli Winnetou i Fireguna, poczem przecięto więzy jeńcom.
— Czemuż byliście tak nieostrożni, Dicku, że daliście się złapać takim chłopcom! — rzekł Sam Firegun.
— Czy ostrożni, czy nie, to wszystko jedno — odrzekł Grubas, prostując członki. — Pojmali nas i nic nie można było na to poradzić. Cóż ty na to, Picie Holbersie, stary szopie?
— Hm! — mruknął Długi. — Jeśli sądzisz, Dicku, że nie można było na to poradzić, to masz słuszność, gdyż nic na to nie poradziliśmy.
— I biały był z nimi! — dziwił się Firegun. — W takim razie oprócz Sandersa i Letriera umknął nam jeszcze jeden!
— Tak — potwierdził Hammerdull. — Ten właśnie drab odkrył hide-spot. Zaprowadził młodego wodza, aby mu drogę pokazać, ale nie poszedł, kiedy miano wykonać napad i tutaj został. Jakże wam się powiodło? Czerwoni nie powrócili.
— Zdmuchnięci wszyscy, a w jaki sposób, o tem w drodze się dowiesz. Ruszamy zaraz, bo zostawiliśmy w domu tylko jednego człowieka.
Jaki błąd przez to popełnił, to aż nadto dobrze zrozumiał, kiedy wrócili. Znaleźli bowiem zwłoki strażnika i zobaczyli, że przeszukano wszystkie przedziały jaskini. Kto to uczynił, to nie ulegało żadnej wątpliwości. Ku swemu uspokojeniu przekonał się kolonel najpierw, że nie znaleziono zapasu pyłu złotego i nuggetów, ale przeraził się tem więcej, gdy zauważył brak portfelu z kwitami depozytowymi. Gniew jego z tego powodu udzielił się drugim i postanowiono jednogłośnie ścigać Sandersa i jego towarzysza. Chodziło bowiem nietylko o to, żeby pochwycić zbiegów, lecz także o portfel, którego zawartość przedstawiała znaczny majątek.
Te pieniądze właśnie mogły im ułatwić ucieczkę, skoroby tylko dostali się do miejsc zamieszkałych. Nie należało wobec tego zwlekać ani chwili z pościgiem. Musieliśmy jednak zaopatrzyć się w odpowiednie środki, ażeby nie wybierać się w pogoń bez pieniędzy. W całem nieszczęściu więc prawdziwem szczęściem było to, że zbiegowie nie znaleźli nuggetów.
Jeśli przedtem zrobiłem w opowiadaniu wielki skok z San Francisko aż na Dziki Zachód, to proszę teraz panów skoczyć ze mną z powrotem. Jesteśmy zatem znowu we Frisko, a raczej w pobliżu, w Oaklandzie, położonym nad zatoką. Kto bowiem jak my przybywa z Zachodu, musi się zatrzymać w Oaklandzie, bo zastępuje mu tam drogę zatoka San Francisko o jedenastu kilometrach szerokości. Nie jest to jednak przeszkodą, gdyż sposobności do przeprawienia się jest podostatkiem. Przewożono się podówczas nawet konno na szerokim promie oaklandzkim.
Jednym z takich promów przeprawili się dwaj jeźdźcy, nie zsiadłszy ze swoich wierzchowców, choć były bardzo zdrożone. Jeźdźcy również wyglądem swoim przypominali ludzi, którzy przez dłuższy czas nie korzystali wcale z błogosławieństwa cywilizacyi. Brody zwisały im na piersi bezładnie, kapelusze z szerokiemi kresami straciły kształt pierwotny i spadały im głęboko na twarze, a skórzane ubrania wyglądały, jakby zrobione z zeschłej, popękanej kory drzewnej. Całe ich wyekwipowanie wskazywało, że przebyli w ostatnim czasie ogromne trudy.
— Nareszcie, grace à dieu! — odetchnął jeden z nich głęboko — jesteśmy, Janie, tutaj, gdzie, jak przypuszczam, nic nam już bieda nie zrobi.
Drugi potrząsnął smętnie głową.
— Darujcie, kapitanie, ale ja nie podzielam z wami tej nadziei. Dopiero wtedy poczuję się bezpiecznym, gdy będę siedział na pokładzie dobrego okrętu, który w dodatku będzie płynął o kilka mil stąd. Niech mnie dyabeł porwie, jeśli kolonel ze swymi ludźmi nie następuje nam na pięty!
— To możliwe, ale nieprawdopodobne. Wobec tego, żeśmy go tak na wszystkie strony wodzili, pomyślał pewnie, że przez góry zwróciliśmy się do Brytańskiej Kolumbii. W każdym razie nienapróżno tak krążyliśmy.
— Życzę sobie, żebyście się nie mylili, ale nie ufam temu dyabelskiemu plemieniu traperów i uważam za najlepsze udać się jak najrychlej na pokład okrętu, który nie chce nic wiedzieć o tym nieszczęsnym kraju.
— Przedewszystkiem musimy zrobić się podobnymi do ludzi.
— Na to potrzeba dużo pieniędzy.
— Tyle musimy dostać i to zaraz. Popatrzno tam!
Wskazał ręką na barak, nad którego nizkim dachem widniał napis: „Jonatan Livingstone, horse-haggler“.
— Handlarz końmi? — rzekł Jean. — Dużo da za nasze zagłodzone zwierzęta!
— Zobaczymy!
Zwrócili konie ku wspomnianemu budynkowi. Kiedy tam zsiedli, wyszedł człowiek, w którym na odległość tysiąca kroków poznać było żyda handlarza.
— Do kogo, gentlemani? — zapytał.
— Do szanownego mr. Livingstone’a.
— Ja nim jestem.
— Czy kupujecie konie?
— Hm, tak... ale nie takie — odpowiedział z lekceważącem, lecz bystrem, spojrzeniem na ofiarowany mu towar.
Well, w takim razie good bye, sir!
Sanders dosiadł konia, udając, że chce się oddalić.
Slow, master, powoli, powoli. Pozwolicie chyba, żebym najpierw zwierzęta obejrzał!
— Skoro „takich“ nie kupujecie, to was żegnamy. Nie macie do czynienia z greenhornem!
— Tak, tak! To zsiądźcie znowu! Hm, nędzne, strasznie nędzne! Przybywacie pewnie z sawanny?
Yes!
— Niewiele mogę za nie dać, bo muszę być na to przygotowany, że mi padną — rzekł, mierząc konie wzrokiem dokładniej. — Ileż chcecie?
— Co dajecie?
— Za oba?
— Za oba.
— Hm, trzydzieści dolarów, nie więcej, ani też mniej.
Sanders wskoczył znów na siodło i odjechał, nie rzekłszy ani słowa.
Stop, sir, wy dokąd? Ja myślałem, że chcecie sprzedać konie!
— Tak, ale nie wam.
— Wróćcież! Dam czterdzieści.
— Sześćdziesiąt!
— Czterdzieści pięć!
— Sześćdziesiąt!
— Pięćdziesiąt!
— Sześćdziesiąt!
— Nie mogę! Pięćdziesiąt pięć i ani centa!
— Sześćdziesiąt i ani centa mniej. Żegnam.
— Sześćdziesiąt? Nie, ani mi się śni. Ale stańcie, zaczekajcie! Zostańcie, dostaniecie sześćdziesiąt, choć te bydlęta nie warte tych pieniędzy!
Sanders wrócił z uśmiechem i zsiadł z konia.
— Bierzcie je sobie i to ze wszystkiem.
— Wejdźcie do środka master. Niech tamten potrzyma je tymczasem.
Handlarz wprowadził go do małej izdebki, przedzielonej na dwie części starą zasłoną perkalową, za którą zniknął. Po chwili wyszedł z pieniądzmi.
— Oto sześćdziesiąt dolarów. Wzięliście okropne pieniądze!
— Nie róbcie się śmiesznym! Ale hm, czy znacie miasto?
— Nieźle.
— Możecie mi coś o niem powiedzieć?
— Pewnie chodzi warno boardinghouse?
— Nie, o porządny bank, albo lombard.
— Lombard? A tam czego chcecie?
— To rzecz uboczna.
— To rzecz główna, sir, jeśli sobie życzycie dobrej wiadomości.
— Chcę sprzedać kwity depozytowe.
— Na co?
— Na pył złoty i nuggety.
— Do kroćset piorunów! Na ile kwit opiewa?
— Mam ich więcej.
— To sprzyjało wam dyabelskie szczęście. Pokażcie!
— To do niczego nie doprowadzi.
— Czemu nie? Jeśli to dobry papier; to ja go sam kupię. Załatwiam czasem takie interesa, jeśli oczywiście przy tem można co zarobić.
— Oto jest!
Wydobył z portfelu, znalezionego w jaskini, jeden z kwitów i wręczył handlarzowi. Żyd zdziwił się i rzucił pełne szacunku spojrzenie na obdartego przybysza, który posiadał taki majątek.
— Dwadzieścia tysięcy dolarów, opiewające na właściciela, złożone w Banku Charles Brockmann, Omaha! Kwit jest dobry. Ile żądacie?
— Ile dajecie?
— Połowę.
Sanders wziął papier z jego ręki poszedł do drzwi.
— Żegnam, mr. Livingstone!
— Stójcie! Ile chcecie?
— Ośmnaście tysięcy wypłaci mi natychmiast każdy bankier. Ponieważ jednak jestem już u was i śpieszę się bardzo, to dacie szesnaście, a kwit będzie wasz.
— To niemożliwe. Nie wiem, czy jesteście prawnym...
Well, sir, nie chcecie, to dobrze!
Handlarz zatrzymał go za rękę, podnosił cenę coraz wyżej, aż wkońcu przyniósł z za kotary żądaną sumę. Należał on do tych kupców do wszystkiego, którym pomimo ich ubogiego wejrzenia i nędznego urządzenia domu nigdy nie brak gotówki.
— Oto pieniądze. Dziś znowu mam słaby dzień. Czy tamte kwity sprzedacie także?
— Nie. Żegnam!
Wyszedł, a Livingstone wyprowadził go i odebrał konie. Obydwaj przybysze oddalili się, a zjawił się służący, żeby konie rozsiodłać i uwolnić od uzdy.
— Dobry interes! — mruknął handlarz koni. — Przepyszna rasa i tęgo zbudowane. Dużo wytrzymały i przy dobrej opiece przyjdą do siebie.
Jeszcze nie oderwał był oczu od kupionych koni, kiedy zabrzmiał na ulicy głośny tętent. Nadjechali cwałem dwaj ludzie, którzy przeprawili się następnym promem. Jeden z nich był Indyaninem, a orle pióra, wplecione we włosy, wskazywały na godność wodza. Drugi był biały, herkulesowej postaci z jasnymi włosami, spływającymi mu na kark. I po nich widać było trudy podróży, ale ani oni, ani wspaniałe, wierzchowce nie okazywały śladów znużenia.
Przebiegając cwałem, rzucił Indyanin mimowolnie okiem ku domowi handlarza i zawrócił w tej chwili.
— Niech biały brat spojrzy na te konie! — zawołał.
Drugi pośpieszył za nim do baraku. Wystarczyło mu jedno spojrzenie. Ujrzawszy szyld, podjechał tuż do handlarza i pozdrowił go:
Good day, sir! Kupiliście właśnie te konie?
Yes, master — odrzekł handlarz.
— Od dwu ludzi, którzy dopiero co tu przyjechali?
Teraz podał dokładny opis Sandersa i Letriera.
— Zgadza się, master.
— Czy są jeszcze tutaj?
— Nie.
— Dokąd odeszli?
— Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi.
— Ale z pewnością znacie kierunek, w którym się udali?
— Skręcili tam za róg. Więcej nie potrafię powiedzieć.
Pytający zamyślił się na chwilę, rzucił na handlarza ostre, badawcze spojrzenie i mówił dalej:
— Czy kupujecie tylko konie?
— Konie i inne rzeczy.
— A nuggety?
— Także. Macie może?
— Tu nie, ale wiozą je za nami. Kupicie?
— Jeśliby można nieco później. Wydałem właśnie wszystkie pieniądze.
— Tym dwu ludziom?
— Jednemu.
— Czy sprzedał wam może depozyty?
— Tak.
— Jak wysokie?
— Na dwadzieścia tysięcy dolarów.
— Czy bylibyście tak dobrzy pokazać mi ten kwit na chwilę?
— Na co?
— Chcę zobaczyć, czy to ten gentleman, z którym pragniemy się spotkać.
— Hm! Kwit zobaczycie, ale nie dostaniecie do ręki.
Wszedł do baraku i wrócił niebawem z papierem.
Obcy przypatrzył się dokładnie i mruknął potem do siebie:
— Dostaliście od niego tylko ten jeden?
— Tak.
— Dziękuję, sir! Ci ludzie pewnie już nie wrócą. Gdyby to jednak nastąpiło, to nie kupujcie od nich nic, lecz każcie ich uwięzić. Te depozyty są moje, oni mi je ukradli. Może będę jeszcze u was.
Zawrócił konia, taksamo Indyanin, poczem odjechali obaj cwałem wzdłuż ulicy.
Nie zamienili z sobą ani słowa aż do bulwaru nad portem. Tam zapytał kolonel, gdyż on był tym białym:
— Mój czerwony brat towarzyszył mi na tropie rozbójników w sawannie. Czy zostanie przy mnie, gdy wsiądę na okręt?
— Wódz Apaczów, Winnetou, pójdzie z Firegunem przez całą ziemię i na wielką wodę. Howgh!
— Zbóje będą się pewnie starali umknąć na morze, będą więc dopytywali się o odchodzące okręty. My uczynimy to także i będziemy pilnowali tych statków. W ten sposób ich pochwycimy.
— Niech mój brat tak zrobi. Niech jednak zostanie tutaj nad wodą aż do mojego powrotu, ażebym go mógł odszukać. Winnetou uda się przed domy wielkiego miasta, aby zaczekać na myśliwców i sprowadzić ich tutaj. Musieli oni zostać w tyle, bo konie ich były zmęczone.
Sam Firegun skinął głową na zgodę i odpowiedział:
— Mój brat jest rozumny. Niechaj czyni, jako rzekł.
Zsiadł z konia, którego oddał jednemu z parobków poblizkiej gospody, Apacz zaś sam wrócił tą drogą, którą razem przybyli.
Podczas tego szli Sanders i Letrier dalej w obranym kierunku. Spostrzegli po drodze człowieka, który wyszedł z bocznej uliczki i nie zważając na nich, przeszedł przez ulicę. Zaledwie średniego wzrostu, lecz smukle zbudowany, miał na sobie ubranie poszukiwacza złota, który wraca na odpoczynek po natężającej pracy, a przy tem chciałby rozglądnąć się trochę po mieście. Kapelusz z szerokiemi kresami zwisał mu na twarz, lecz nie zakrywał dostatecznie brzydkiej oparzeliny, ciągnącej się od ucha przez policzek aż do nosa.
Sanders stanął, jak człowiek zaskoczony niespodzianką i pochwycił towarzysza za rękę.
— Janie, czy znasz tego? — spytał pośpiesznie.
— Tego? Nie, kapitanie.
— Naprawdę nie?
— Nie.
— Właściwie zapytałem niestosownie. Należało powiedzieć: czy znasz ją?
— Ją? Do stu piorunów! Wygląd, postawa, chód. Kapitanie, to chyba niemożliwe!
— To ona. Powiadam ci, że ona, a nikt inny! Wyglądamy, jak dzicy, dlatego nas nie poznała z tego oddalenia. Szczęśliwy przypadek sprowadza ją nam przed oczy. Musimy pójść za nią!
Poszli za tym przechodniem, który wkrótce wstąpił do szopy, zbudowanej z desek. Na przedniej jej ścianie widniał napis: „Taverne of fine brandy“. Po obu stronach napisu wyobrażona była flaszka wódki.
— Co ona robi w tej budzie? Ma dość pieniędzy i mieszka pewnie porządnie. Jej obecne odzienie jest przebraniem, a jej zjawienie się tutaj ma jakiś cel tajemniczy.
— Musimy tam za nią wejść, kapitanie.
— Nie można, Janie. Poznałaby nas pomimo naszego zdziczałego wyglądu, zwłaszcza że widziała nas na preryi jako myśliwców. Buda zbita ze zwykłych desek. Od przodu nie możemy się zbliżyć, ale może od tyłu znajdę jaką dziurę z sęka, albo szparę, przez którą będę mógł objąć okiem całe wnętrze. Gdyby stąd wyszła, przyjdziesz czemprędzej i zawiadomisz mnie.
Zwrócił się w bok i znalazł sprzyjające warunki. Chałupa nie miała drugiego wyjścia, a trzystopowy zaledwie odstęp oddzielał ją od sąsiedniego domu. Sanders wsunął się i znalazł wkrótce dziurę, przez którą mógł widzieć wielką część szynkowni.
Człowiek z blizną od ognia usiadł przy wielkim piecu, ale później zniknął gdzieś w tyle. Sanders wywnioskował, że po tej stronie musi znajdować się dalej odosobniona izba, służąca do celów prywatnych. Posunął się więc dalej tuż pod cienką ścianę, aż usłyszał kilka głosów ludzkich. Przyłożył ucho do deski i słuchał.
W izbie toczyła się taka rozmowa:
— Gdzie się spotkamy, sir?
— Nie tu. To byłoby nieostrożnością. Również nie na bulwarze, lecz w małej zatoce, powyżej ostatniego domku rybackiego.
— A kiedy?
— Kiedy ja przyjdę, to jeszcze niepewne, ale musicie się zebrać o jedenastej. Przed mojem przybyciem nie wolno wam nic przedsięwziąć.
— Pięknie. Porządna walka się rozegra, zanim statek będzie nasz.
— Nie tak bardzo, jak wam się zdaje. Oficerowie i podoficerowie zaproszeni dzisiaj na ląd, a na pokładzie odbędzie się uczta, która pewnie ułatwi nam robotę.
— To niezłe. Czy na pokładzie niema nikogo nam życzliwego?
— Jest długi Tom z jeszcze kilkoma, którzy na nas czekają.
— Do stu dyabłów! To dobrze zabraliście się do tej sprawy! I „czarny kapitan“ będzie tam rzeczywiście?
— Napewno! Podniesiemy natychmiast kotwicę, wiatr mamy dobry, odpływ odpowiedni i jeśli nie zajdzie jaki nieprzewidziany wypadek, to niebawem zaczną o „L’ horrible’u“ opowiadać takie same historye, jak dawniej.
— Na nas możecie liczyć, sir. Nas będzie około trzydziestu, a z dzielnymi oficerami i na takim żaglowcu możemy drwić sobie z marynarki całego świata.
— Ja też tak sądzę. Macie tu zadatek i coś ponad to na napiwek. Ale bądźcie trzeźwi, ażeby zamach nam się dobrze udał!
Posunęło się krzesło i wyszedł z izby gość, który umawiał się z tymi ludźmi. Sanders poznał go także po głosie, pomimo że był teraz niższy o kilka tonów. Dowiedział się tak nadzwyczajnych rzeczy, że stał przez długą chwilę bez ruchu i byłby tak może stał dłużej, gdyby ciche „pst“ nie wyrwało go z odrętwienia. Jean Letrier stał przed domem i wołał go.
— Już poszła. Prędzej, prędzej!
Sanders wybiegł z pomiędzy domów i zobaczył jeszcze przedmiot swej obserwacyi, gdy ten znikał za rogiem ulicy. Obydwaj ruszyli za nim i ścigali go przez brudne uliczki przedmieścia i szerokie ulice lepszych części miasta, aż do sztachet samotnie położonego ogrodu. Tu rozglądnął się ów człowiek dokoła, a nie widząc nic podejrzanego, przeskoczył przez sztachety z iście kocią zręcznością. Oni stali tam na czatach z godzinę, ale napróżno; nie wrócił.
— Ona tu pewnie mieszka, Janie. Poszukajmy domu, do którego należy ten ogród!
By tego dokonać, musieli przejść boczną ulicą. Wyszedłszy z niej, ujrzeli wspaniały ekwipaż przed bramą domu, którego właśnie szukali. Wsiadła doń jakaś pani i dała znak woźnicy. Sanders i Letrier cofnęli się w ulicę, a elegancki pojazd przeleciał obok nich tak blizko, że rysy twarzy jego właścicielki poznali bez wątpliwości.
— To ona! — zawołał Jean.
— Tak jest, to ona. Złudzenie jest tu wykluczone. Ja zostanę tutaj, a ty idź i dowiedz się o jej obecnem nazwisku.
Jean usłuchał rozkazu i wrócił wkrótce z pożądaną wiadomością.
— No?
— Pani de Voulettre.
— Ach! Gdzież mieszka?
— Zajmuje całe pierwsze piętro.
— Chodź do portu! Tam powiem ci więcej.
Skierowali się w stronę portu i wstąpili po drodze do „Store of dressing“, z którego wyszli zupełnie zmienieni pod względem zewnętrznego wyglądu. Przeciskając się powoli przez tłumy ludzi, drgnął Letrier nagle jakby pod wpływem strachu, pochwycił Sandersa za rękę i pociągnął go za wielki stos nagromadzonych tam tobołów.
— Co tam? — zapytał Sanders.
— Patrzcie prosto, kapitanie i powiedzcie, czy znacie człowieka, który stoi tam pod żurawiem?
— Ach! Do wszystkich dyabłów, to kolonel Sam Firegun! Nie dali się więc wywieść w pole i podążyli za nami. Gdzie mogą być jego towarzysze?
— Rozdzielił ich zapewne po mieście ten przeklęty policyjnik, ażeby czatowali na nas i dowiedzieli się o naszem mieszkaniu.
— Niewątpliwie! Czy stary już nas zauważył?
— Zdaje mi się, że nie. Twarz miał zwróconą na bok, kiedy go spostrzegłem, a w tych nowych ubraniach trudnoby mu było poznać nas z tej odległości.
— To słuszne. A teraz popatrz tam na przystań! Czy znasz ten okręt, który stoi w pobliżu pancernika?
— Hm,... tak... to... jest... Do stu piorunów! To nasz „L’ horrible“. Zawszebym go poznał natychmiast, choćby nie wiem jak zmieniono porządek jego lin i masztów.
— To chodź!
Udali się przez najgęstszy tłum ludzi do oddalonego szynku i kazali sobie dać osobny pokój. Tam mogli rozmawiać bez przeszkody.
— Poznałeś więc naszego „L’ horrible’a“? — spytał Sanders.
— Odrazu, kapitanie.
— Czy wiesz, kto nim teraz dowodzi?
— Nie.
— A kto będzie nim dowodził jutro o tym czasie?
— Ten sam człowiek, co dzisiaj.
— Nie.
— Nastąpi więc zmiana służby?
— Tak jest. Dzisiejszy musi „napić się z wielkiej filiżanki“[7], a na jego miejsce wstąpi niejaki Sanders, albo jeśli wolisz „czarny kapitan“.
— Hm, to niezła mrzonka, kapitanie.
— Mrzonka? To będzie rzeczywistość!
Jean Letrier uśmiechnął się nieznacznie.
— A „miss admirał“ zostanie oczywiście sternikiem? — rzekł, godząc się na domniemany żart.
— Pewnie.
— I jak dawniej będzie szastać się po pokładzie?
— Albo nie. Ułaskawimy tę panterę. Zobaczysz.
— A jaką służbę pełnić będzie wierny Letrier?
— Znajdzie się coś i dla ciebie.
— Szkoda tego pięknego domku z kart!
— A gdyby to nie był domek z kart, lecz mocny, pewny i niewywrotny budynek?
Letriera stropił naprawdę poważny i ufny ton jego pana. Spojrzał mu badawczo w twarz i mruknął:
— Hm, na świecie niejedna niemożliwość możliwa, przynajmniej dla takich, jak my.
— Istotnie. Posłuchaj, co ci powiem.
Opowiedział mu, co słyszał przez deski i dodał do tego wnioski i domysły, do których uprawniała go usłyszana rozmowa. Jean się zdumiał.
— A do dyabła! Po tej kobiecie można się czegoś podobnego spodziewać.
— Wykona to. Bądź pewien.
— A my?
— Czy nie powiedziałem ci, że dzisiaj w nocy będę dowodził „L’ horrible’m“?
— Ona będzie się bronić.
— Byłem przedtem jej przełożonym i teraz także nim będę. Ona się nic nie zmieniła. Ukraść okręt ze środka portu w San Francisko, to dla niej nic. Ale nam przyda się to znakomicie. Co za szczęście, że zobaczyliśmy ją i poznaliśmy pomimo przebrania.
Gdy ci tu rozmawiali, przygotowywano się u pani de Voulettre do wspaniałego przyjęcia. Przysmaki ze wszystkich krajów, wina wszelkich stref stały do rozporządzenia gości. Pani domu, wróciwszy z przechadzki, wglądała osobiście do wszystkiego. Otworzyła także kilka flaszek i wsypała do nich białego proszku, poczem zapieczętowała je nanowo.
Wieczór się zbliżał, zmrok już zapadał, a z jej okien biło światło, przewyższające swą siłą blask latarń ulicznych.
Goście, a więc i komendant pancernika wraz z oficerami innych statków, poschodzili się i zaczęli używać podanych im rozkoszy. Tłumy ludzi stały przed portalem, ażeby choć zaglądnąć do ozdobionego wnętrza, lub nasycić powonienie płynącym stamtąd zapachem.
Pomiędzy nimi znajdowali się także dwaj ludzie w ubraniu majtków. Stali w milczeniu i rzucali na drugich wielce obojętne spojrzenia. Wzrok ich zwracał się wyłącznie na jedno z oświetlonych okien. Czekali długo. Nareszcie spuszczono zasłonę, za nią przesunął się kilka razy cień ręki w górę i na dół, poczem światło zgasło.
— To znak — szepnął jeden z nich.
— Chodź! — odrzekł drugi.
Poszli i skręcili w uliczkę, którą przechodzili za dnia Sanders i Letrier. Przy furtce ogrodowej zauważyli kufer, a obok jakąś męską postać. Z powodu ciemności niepodobna było rozpoznać szczegółów, tyle jednak było widać, że ten człowiek był zaledwie średniego wzrostu i miał potężną, ciemną, pełną brodę. Była to pani de Voulettre, która się znowu przebrała, a kufer jej zawierał drogocenne narzędzia żeglarskie.
— Czy powóz zamówiony? — zapytał człowiek z ciemną brodą.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— To idziemy.
Głos jego brzmiał ostro, jak gdyby od młodości przywykł do rozkazywania. Majtkowie podnieśli kufer i poszli przodem, a on za nimi. Na rogu ulicy stał powóz. Kufer z trudnością umieszczono na koźle, wszyscy trzej wsiedli i powóz potoczył się szybko za miasto. Przybywszy na wolne pole, wysiedli wszyscy, wzięli kufer, zwrócili się ku wybrzeżu, a powóz wrócił do miasta.
Nie dotarli byli jeszcze do wybrzeża, kiedy w zaroślach dał się słyszeć głos.
— Stój! Kto idzie?
— Czarny kapitan.
— Witamy!
Gromada ciemnych postaci otoczyła z uszanowaniem brodatego człowieka.
— Łodzie w porządku? — spytał.
— Tak.
— A broń?
— Również.
— Nie brak nikogo?
— Nikogo.
— To come on; ja biorę łódź pierwszą!
Wniesiono kufer, założono owinięte szmatami wiosła i statki ruszyły naprzód bez szmeru.
Z początku dążyły prosto na pełne morze, ale potem skręciły ostro w przeciwnym kierunku i zbliżały się od strony morza z nadzwyczajną ostrożnością do „L’ horrible’a,“ na którego dziobie i tyle płonęło po jednej latarni.
Podpłynęli tak blizko do statku, że przy zwykłej uwadze musianoby ich spostrzec. Ten, który nazwał się kapitanem, stał na dziobie łodzi i patrzył badawczo na ciemną postać okrętu. W tej chwili musiało się wszystko rozstrzygnąć.
Wtem zabrzmiał ochrypły krzyk mewy.
Ludzie w łodziach odetchnęli. To był umówiony z Tomem znak, że na statku wszystko dobrze się zapowiada. Kilka lin zwieszało się z tyłu okrętu.
— Przybić, a potem w górę! — padła cicha komenda.
W kilka chwil potem wszyscy ludzie z łodzi stali na pokładzie, gdzie na nich czekał Tom.
— Jak tam? — zapytał brodacz.
— Dobrze! Ja i nasi mamy straż. Reszta ucztuje w kajucie, albo leży już pijana na ziemi.
— Dać ich na dół, ale oszczędzać! Skrępować ich i zamknąć! Potem muszą przyłączyć się do nas. Im więcej będziemy mieli rąk, tem lepiej.
Rozkaz ten wykonano szybko i bez hałasu. Załoga, nie przeczuwając nic złego i upita grogiem, została pokonana, związana i zamknięta na samym dole. Wciągnięto potem kufer na pokład i zaniesiono do kajuty kapitana, poczem łodzie, któremi przybyli, puszczono na morze. Były już niepotrzebne, bo „L’ horrible“ znajdował się w mocy korsarzy.
Czarnobrody zgromadził teraz swoich ludzi i wyznaczył każdemu miejsce.
— Wypływamy na morze. Nasmarujcie windę kotwiczną i panewki oliwą, żeby uniknąć hałasu. Komenderować nie mogę, bo usłyszeliby mię na pancerniku. Spodziewam się jednak, że każdy wie, co ma czynić.
Załoga podzieliła się, a komendant biegał z miejsca na miejsce i wydawał ciche rozkazy. Kotwica się podniosła, żagle wybiegły na maszty, a pomyślny wiatr zaczął je wydymać. Wspaniały statek, posłuszny sterowi, obrócił się powoli, wreszcie ruszył na pełne morze.
Teraz dopiero huknął na pancerniku strzał jeden, drugi i trzeci. Wiedziano tam, że oficerowie „L’ horrible’a“ wysiedli na ląd, ale zapóźno niestety spostrzeżono ruch okrętu. Domyślono się zaraz czegoś niezwykłego i bezprawnego i strzałami armatnimi pobudzono uwagę wszystkich.
Nowy komendant „L’ horrible’a“ udał się na pomost, a długi Tom stał obok niego.
— Słuchaj, Tomie! Oni spostrzegli, że się zabieramy! — rzekł.
Zagadnięty rzucił badawcze spojrzenie na wydęte wiatrem żagle, odcinające się ostro od nieba.
— To im się na nic nie przyda. Otworzyli oczy zapóźno. Ale, czy znacie moje nazwisko, sir?
— „Czarny kapitan“ zna je chyba. Przecież dość nażeglowałeś się ze mną.
— Z wami? Nie gniewajcie się, sir! Że jesteście dzielnym oficerem, to już zauważyłem, ale „czarnym“ nie jesteście.
— Ba, ale nim zostanę!
— To wam się nie uda. Ludzie chcą służyć tylko pod nim, a człowiek z czerwonym znakiem, który nas werbował, przyrzekł nam przecież, że on jeszcze dzisiaj będzie na pokładzie.
— Z czerwonym znakiem? Czy rzeczywiście nie poznałeś tego człowieka?
— Ja miałem go poznać? Nigdy w życiu go nie widziałem!
— Tysiąc razy, Tomie, tysiąc razy widziałeś już jego, albo raczej ją. Przypomnij sobie!
— Jego? Ją? Do kroćset piorunów! Ją... ją? Czyżby... czyżby „miss admiral“?
— To ona była. Czy sądzisz, że nie potrafi odegrać roli „czarnego kapitana“?
Tom cofnął się o kilka kroków.
— Do pioruna, sir... miss, chciałem powiedzieć, to niezwykła historya. Myślałem, że powieszono was, kiedy czerwone kabaty zabierały „L’ horrible’a“!
— Nie doszło do tego. Ale posłuchaj! Jesteś tu na statku jedynym, który zna kapitana. Zamilcz przed nimi, że ja i ajent to jedna i ta sama osoba i zostaw ich w mniemaniu, że ja jestem „czarnym“. Rozumiesz?
— Rozumiem!
— Jakże będzie? Zapewniam, że źle na tem nie wyjdziesz.
— Hm, mnie wszystko jedno, czy dowodzi sir, czy miss, jeśli tylko zarobek będzie dobry. Możecie mi zaufać.
— Dobrze! Ale patrz! W przystani mnożą się światła. Zabierają się do pogoni. Ale my w dzień za dwie godziny zniknęlibyśmy im z oczu, a cóż dopiero w nocy.
Kazał rozwinąć wszystkie żagle, a okręt, pochyliwszy się na bok, ze zdwojoną szybkością pruł fale morskie. Kapitan wsparł się o maszt i rozkoszował się uczuciem, że ma znów pod nogami pokład znakomitego żaglowca.
Dopiero gdy dzień zaczął szarzeć, a obecność jego na pokładzie była zbyteczna, zeszedł do kajuty. Tam stał jego kufer, a u stropu paliła się lampa.
— Hm — rzekł, rozglądając się z widocznem zadowoleniem po ładnym pokoju — ten Jenner nie jest taki do niczego, jak sądziłam! Urządził się tu wspaniale. Ale przedewszystkiem muszę zobaczyć, czy jest jeszcze moja skrytka, o której nawet Sanders nie wiedział.
Odsunęła na bok lustro i pocisnęła znajdujący się za niem ledwie widzialny guzik. Otworzyły się podwójne drzwiczki i odsłoniły wnęk, w którym leżały najrozmaitsze papiery.
— Zaprawdę, wszystko nienaruszone! Zaraz użyję nanowo skrytki.
Wydobyła klucz i otworzyła kufer. W jednym z przedziałów znajdowały się same rulony złota i paczki banknotów.
Schowała to w skrytce, zamknęła ją potem i zasunęła napowrót lustro. Następnie wyjęła z kufra bieliznę i odzież, którą włożyła do szafy, a potem wydobyła te same drogocenne instrumenta żeglarskie, które jako pani de Voulettre pokazywała porucznikowi Jennerowi.
— Żeby ten porucznik wiedział, dlaczego jego piękna pani zajmowała się temi nudnemi rzeczami! Na Boga! Dzisiejszy figiel to najlepszy w mojem życiu. Ciekawam, co by powiedział na to Sanders, gdyby tu stanął i...
— Woła: brawo — zabrzmiało za jej plecami, a jakaś ręka spoczęła na jej ramieniu.
Odwróciła się z przerażeniem i wpatrzyła się szeroko rozwartemi oczyma w wymienionego przed chwilą.
— Sa... Sa... Sanders! — wyjąkała prawie z krzykiem.
— Sanders! — potwierdził on ze spokojnym, pełnym przewagi, uśmiechem.
— To nie może być! Jego duch... jego... jego...
— Tere fere! Czy żaglomistrz „L’ horrible’a“ wierzy w duchy?
— Ale jak... gdzie.... kiedy... skąd wziąłeś się w San Francisko i tu na statku?
— Jak, to wyjaśnię ci później, ale dlaczego, to wiesz sama.
— Nie, nic nie wiem!
— Czy także nic nie wiesz o mojej kasie, która zniknęła, gdy uznałaś za stosowne opuścić mnie w Nowym Jorku jak nędznego rozbitka.
— Nic nie wiem!
— Tak! Szczęściem jestem w tem położeniu, że mogę ci służyć dowodami. Ale najpierw załatwimy się z tem, co teraz zrobiłaś. Uprowadziłaś „L’ horrible’a“.
Milczała.
— I zwerbowałaś sobie ludzi do tego?
Znowu się nie odezwała.
— A przyrzekłaś im chytrze, że dowództwo obejmie „czarny kapitan“.
Walczyła jeszcze widocznie z przestrachem, który w niej wywołało nagłe zjawienie się Sandersa.
— Ażeby ci ułatwić dotrzymanie słowa, przypłynąłem do okrętu przed tobą, ukryłem się między linami i czekałem na sposobność przedstawienia się tobie. Jesteś rzeczywiście dyabelską kobietą, chociaż ajent był trochę brzydszy od pani de Voulettre. Ponieważ urządziłaś wszystko tak dobrze, zostawię ci, wprawdzie tylko narazie, dopóki się nie policzymy, twoje dawne stanowisko na „L’ horrible’u“. Zdejm zatem brodę! Zawadza ci, a „czarnego“, nawet z taką brodą naśladować nie potrafisz.
Mówił to spokojnie i z widoczną przewagą. Jej krew uderzyła do twarzy, a oczy zabłysły jak u kota.
— Ja mam zostać przy żaglach? A jeśli ciebie nie poznam? — syknęła.
— To znają mnie długi Tom i Letrier. Oni bardziej są przywiązani do mnie, aniżeli do okrutnej pantery, która nazywała się „miss admirał“.
— Jean Letrier? Gdzie on?
— Tu na statku. Przybył ze mną i rozmawia teraz na górze z Tomem, by mu powiedzieć, że rzeczywiście tu jestem obecny.
— To nie pomoże ani tobie, ani jemu — szepnęła z zawziętością. — „L’ horrible“ jest okrętem korsarskim, a ja jego kapitanem. Kto bez mego pozwolenia przestąpi jego poręcze, odpokutuje to śmiercią.
Wyrwała rewolwer z za pasa i wymierzyła do Sandersa. On zaś błyskawicznie wytrącił jej broń, a potem pochwycił ją za ramiona i przycisnął jej gibką postać do ściany.
— Posłuchaj — rzekł do niej groźnie — co ci powiem. Za dawniejsze twe przewinienia względem mnie policzę się z tobą później. Byłbym cię nawet mimo wszystko zostawił na stanowisku drugiego oficera. Ty jednak chciałaś mej śmierci i życie moje byłoby w niebezpieczeństwie, gdybym ci był ufał. Ja jestem kapitanem okrętu, a ty... ty zaraz będziesz nieszkodliwa!
Strasznem uderzeniem pięści ugodził ją w głowę. Ona, jak piorunem rażona, padła bez życia na podłogę. Sanders związał ją tymi samymi sznurami, na których wniesiono kufer, i udał się na górę.
Dzień już był jasny, można więc było położenie okrętu ogarnąć jednem spojrzeniem. Wszyscy ludzie, zgromadziwszy się na pokładzie, utworzyli krąg dokoła Toma i Letriera, którzy opowiadali im coś widocznie.Wtem wzrok tego drugiego padł na Sandersa. Wierny towarzysz wywinął czapką w powietrzu i krzyknął:
— Oto on, ludzie! Wiwat „czarny kapitan“!
Kapelusze wyleciały w powietrze i ze wszystkich piersi wyrwał się ten sam okrzyk.
Sanders skinął im łaskawie głową i wszedł dumnym krokiem w środek koła. W krótkim czasie złożyli mu wszyscy przysięgę i otrzymali wysoko odmierzony żołd marynarski. Potem rozdzielono broń i straże, regulamin służbowy wyznaczono narazie ustnie, a kiedy wszystko już było w porządku, wrócił kapitan z Letrierem do kajuty, ażeby zajrzeć do „miss admirała.“
Ona tymczasem odzyskała przytomność, lecz na widok Sandersa zamknęła oczy. On pochylił się nad nią i zapytał:
— Gdzie pieniądze, które mi porwałaś?
Otworzyła powieki, a z pomiędzy nich wystrzelił ku pytającemu błysk, pełen nienawiści.
Powtórzył pytanie.
— Pytaj, ilekroć chcesz. Odpowiedzi nie otrzymasz — oświadczyła kobieta zajadle.
— Jak wolisz! — uśmiechnął się. — Znaczna część naturalnie już poszła, pani de Voulettre miała z pewnością wielkie potrzeby, ale reszta jest tu na statku. Znam ciebie.
— Szukaj!
— Zrobię to, a jeśli nie znajdę pieniędzy, to przynajmniej znajdę środki, które cię zmuszą do mówienia.
A zwróciwszy się do Letriera, rzekł:
— Ta kobieta związana pójdzie do mojej kajuty. Ja tylko będę jej stróżem, nikt inny nie ma do niej przystępu, nawet ty. Kto spróbuje z nią się porozumiewać, dostanie kulą w łeb. Zresztą nikomu prócz ciebie nie wolno wiedzieć, gdzie na się znajduje. Teraz sprowadź na pokład pojedynczo członków dawnej załogi „L’ horrible’a“. Może się co da zrobić dla tych ludzi.
Jean poszedł, a Sanders wciągnął pojmaną do swojej kajuty i wzmocnił tutaj jej więzy.
Sam Firegun wypytał się o statki pasażerskie, które miały odpłynąć. Dowiedział się, że tego dnia i nazajutrz nie odejdzie żaden, ale przy tej sposobności usłyszał, że stoi na kotwicy „L’ horrible“. Wiedział, że ten okręt należał ongiś do „czarnego kapitana“, i domyślił się, że na Sandersa podziała ta okoliczność przyciągająco, ustawił się więc tak, że musiał widzieć każdego, kto udawał się na ten statek, lub wracał z niego.
Nadszedł wieczór, godzina dziesiąta, a Sam Firegun ciągle jeszcze stał na wybrzeżu, ażeby żadnej odbijającej łodzi nie stracić z oczu. Dla jednego człowieka było to zadanie trudne, prawie niemożliwe do spełnienia i rzeczywiście odpłynęła od brzegu niejedna barka, a uważny traper nie mógł poznać siedzących w niej osób. Panowała bowiem taka ciemność, że światła portowe i uliczne ledwie ją przebijały. Firegun przestał na chwilę dla odpoczynku rozglądać się za łodziami, kiedy pod jego stopami, przy schodach, prowadzących do wody, zjawił się przewoźnik w próżnej łodzi.
Good evening, człowieku, skąd wy? — zapytał go Sam Firegun.
— Z morza.
— Z którego statku?
— Z żadnego.
— Z żadnego? Przejeżdżaliście się sami?
— Ani mi się śni! — odpowiedział marynarz, wyskoczył z łodzi i siadł obok Fireguna, wyciągając znużone wiosłowaniem ręce.
Traper zaczął znowu uważać i pytał dalej:
— A zatem wieźliście kogoś?
— Nie inaczej, master.
— Nie przybiliście do żadnego okrętu i wracacie teraz sami. Czy utopiliście gościa?
Marynarz roześmiał się.
— Coś podobnego. Ale wstrzymajcie się narazie z pytaniami, to wam na nie odpowiem.
— Czemu nie prędzej?
— Bo mi nie wolno.
— A dlaczego?
— Bo to przyrzekłem.
Temu człowiekowi podobało się widocznie to, że go o coś pytano, na co on nie chciał dać odpowiedzi. Myśliwiec jednak badał dalej pod wpływem wewnętrznego popędu.
— A dlaczegoście obiecali milczeć?
— Bo, bo... (Słuchajcie, człowieku! Pytacie dyablo natrętnie)... bo każdy chętnie przyjmuje napiwek.
— Ach tak! Nie wolno więc wam powiedzieć z powodu napiwku?
— Tak.
— A jeśli ja dam lepszy napiwek?
Marynarz spojrzał niedowierzająco na podarte ubranie myśliwca.
— Lepszy? Byłoby wam trudno!
— Ile dostaliście?
— Wynagrodzenie i dolara ponadto.
— Tylko?
— Co tylko? Wam może przez podartą bluzę wpadają do kieszeni dolary?
— Dolary nie. Nie mam pieniędzy, tylko złoto.
— Rzeczywiście? To jeszcze lepsze od pieniędzy.
Rybak wiedział z doświadczenia, że niejeden obdarty górnik posiadał przy sobie więcej aniżeli stu elegantów razem.
— Tak sądzicie? Przypatrzcie się temu nuggetowi!
Sam Firegun podszedł pod latarnię i pokazał rybakowi kawałek wypłukanego złota.
— Do wszystkich dyabłów, sir! Ten kawałek wart między braćmi pięć dolarów — zawołał.
— Słusznie! Dostaniecie go, jeśli mi powiecie to, co chcecie zataić.
— Naprawdę?
— Napewno. Kogo przewieźliście?
— Dwu ludzi.
— Aha! Myśliwców?
— Nie. Marynarzy w nowych ubraniach.
— Także możliwe. Jak wyglądali?
Rybak podał mu opis, który, pominąwszy ubrania, zgadzał się dokładnie z wyglądem Sandersa i Letriera.
— Dokąd dążyli?
— Na wodę w pobliżu „L’ horrible’a“, który tam jeździ na kotwicach.
— „L’ horrible’a!“ — powtórzył Sam Firegun, uważając lepiej. — Co mówili z sobą?
— Nie mogłem zrozumieć.
— Czemu?
— Zapytali mnie, czy umiem po francusku, a gdy zaprzeczyłem, zaczęli paplać, że mi w uszach dzwoniło.
— To oni! Gdzie wysiedli?
— Na wodzie.
— Nie może być.
— Tak jest. Powiedzieli, że należą do statku, że wyrwali się na krótki czas, ażeby się pobawić na lądzie, a teraz chcą, żeby nie zauważono ich powrotu. Podpłynęli więc sami pod statek.
— A przedtem musieliście im przyrzec...
— Że nie będę mówił o tem, zanim nie upłynie kilka godzin.
Firegun chciał dalej pytać, kiedy nagle poczuł czyjąś rękę na swoje m ramieniu.
— Niech mój brat idzie ze mną!
Był to Winnetou. Poprowadził go o kilka kroków na bok i zapytał:
— Jak się nazywa to wielkie kanoe, które stoi na wodzie z tamtej strony?
— „L’ horrible“.
— A jak się nazywa kanoe, na którem biały, nazwiskiem Sanders, był wodzem?
— „L’ horrible“. To ten sam okręt.
— Czy biały nie wypłynie, ażeby odzyskać swoje kanoe?
Sam Firegun stropił się i zapytał:
— Skąd memu bratu przyszła ta myśl?
— Winnetou zeszedł raz ze stanowiska, by zobaczyć ciebie i przejechał promem, na którym biali mówili o tem kanoe. Opuściwszy prom, zaczekali jakiś czas, a potem wsiedli z innymi ludźmi i z kufrem do kilku łodzi.
— Czy mój brat słyszał wszystko, co mówili?
— Chcieli udać się na wielkie kanoe i zabić jego ludzi, bo miał przyjść czarny wódz.
— Czarny kapitan?
— Mój brat wymawia to słowo, ale ono za trudne dla języka Apacza.
— I wypłynęli na przystań?
— Tak. Widziałem u nich noże i topory za pasem.
Firegun zamyślił się na chwilę, a potem rzekł:
— Niech mój brat wróci na swoje stanowisko! Myśliwcy muszą nadejść przed świtem.
Apacz spełnił to polecenie. Także rybak oddalił się z nuggetami i traper został sam.
Czyżby na „L’ horrible’u“ działo się istotnie coś niezwykłego? Winnetou nie pomylił się pewnie, ale, jeśli rzeczywiście miano napaść na okręt, to skąd mogli ci ludzie wiedzieć o przybyciu Sandersa?
Gdy się jeszcze nad tem namyślał, zabrzmiały w przystani strzały i mimo spóźnionej pory zaroiło się na bulwarze od tłumu ludzi, których zastanowiły strzały alarmowe. Ciemność nie pozwalała rozpoznać wszystkich statków, stojących w samym porcie i w przystani, ale poruszanie się latarń na okrętach było pewną oznaką, że stało się coś niespodziewanego.
Barka wojenna z sześciu żołnierzami pod dowództwem kadeta wylądowała tuż obok myśliwca. Znajdujący się przypadkiem na lądzie sternik, któremu kadet obowiązany był odpowiedzieć, przystąpił do niego i pytał:
— Co tam wodzie, sir?
— „L’ horrible“ płynie wszystkiemi żaglami na pełne morze.
— Cóż z tego?
— Cóż z tego? Wszyscy jego oficerowie znajdują się na lądzie. Stało się jakieś łajdactwo, a ja mam rozkaz zawiadomić was o tem natychmiast.
— Kto strzelał?
— My na pancerniku. Nasz kapitan jest z panami z „L’ horrible’a“. Good night, sir!
Kadet pośpieszył do pani de Voulettre.
Sam Firegun zrozumiał te słowa, poszedł mimowolnie za kadetem i dostał się do domu, zamieszkałego przez panią de Voulettre. Tu panowało także zamieszanie. Pani domu zniknęła bez śladu, a wszyscy goście leżeli w salonie bez przytomności, struci winem, jak stwierdzili sprowadzeni czemprędzej lekarze. Razem z panią de Voulettre zniknął kufer ze zbiorem cennych map i przyrządów żeglarskich.
Traper słyszał to wszystko. Lekarze i urzędnicy policyjni wbiegali i wybiegali, a przed domem zrobiło się ogromne zbiegowisko. Teraz i Firegun wpadł w rozdrażnienie. Nie mógł zrozumieć, jaki stosunek łączył panią de Voulettre z Sandersem, ale że on porwał okręt z jej pomocą, to stało się dlań prawdą niezbitą, chociaż nie pojmował dobrze szczegółów.
Czy miał zawiadomić policyę o tem, co Apacz zauważył? To doprowadziłoby do przesłuchań, szkodliwych dla jego zamiarów. Pozostawała tylko jedna szybka i pewna droga, wiodąca do celu, na którą też wpadła policya: „L’ horrible’a“ postanowiono ścigać. Sam Firegun chciał uczynić to także na własną rękę. Do tego potrzebował przedewszystkiem pieniędzy na wynajęcie pośpiesznego parowca, musiał więc zaczekać na przybycie reszty towarzyszy, którzy wieźli skarby, przechowywane dotąd w jego kryjówce. Zadanie jego na brzegu było skończone. Musiał zapanować nad swą niecierpliwością i mógł wrócić do Winnetou.
Pojechał na Oakland do Apacza i położył się obok niego. Indyanin spał, ale jego sen odlatywał. Myśl, że Sanders czuje się bezpiecznym na pełnem morzu, a on, który ścigał go krok za krokiem, wśród niewysłowionych trudów i niewczasów, przywiązany do lądu musi mu teraz pozwolić umknąć, ta myśl tak go dręczyła, że przewracał się niespokojnie i liczył minuty, dzielące go od jego towarzyszy.
Skarby, które oni wieźli, opóźniały ich jazdę, dlatego on wyprzedził ich z Apaczem, ażeby zbiegów nie stracić z oczu. Według jego obliczenia mogli jego ludzie przybyć nad ranem, z gorączkowym więc niepokojem oczekiwał świtu.
Gwiazdy nie troszczą się o życzenia serca ludzkiego, idą obojętnie po drodze, wytyczonej im od milionów lat, ale wkońcu przecież zachodzą, a zwycięzkie światło dnia rzuca na ziemię, powódź swych promieni. Sam Firegun zazdrościł Apaczowi twardego snu i namyślał się nad tem, czy już czas go obudzić, kiedy Winnetou zerwał się sam, spojrzał dokoła siebie bystremi oczyma i położył się znów, przytknąwszy ucho do ziemi. Potem podniósł się napowrót i rzekł:
— Niech mój brat przyłoży ucho do ziemi!
Traper uczynił to i usłyszał bardzo słaby odgłos, zbliżający się do miasta. Syn sawanny posłyszał go nawet we śnie. Winnetou zaczął jeszcze raz nadsłuchiwać.
— Zbliżają się jeźdźcy na zmęczonych koniach. Czy mój brat słyszy rżenie? To zły koń obcego człowieka, który jeździł po wielkiej wodzie.
Miał na myśli kłusaka z Dakoty, na którym jechał Piotr Polter. Sama Fireguna nie zdziwiła ta bystrość Indyanina, bo znał zalety jego bardziej zdumiewające. Powstał pełen oczekiwania i patrzył na skraj zarośli, kryjący oczekiwanych.
Po pewnym czasie ukazali się jeźdźcy. Ja i bratanek kolonela byliśmy pierwsi, a za nami podążał sternik, który, jak zwykle, miał z koniem wiele do czynienia. Potem jechali Dick Hammerdull, Bill Potter i kilku innych. Każdy z nich prowadził na linewce po jednym lub po dwa konie i muły, ciężko obładowane.
— Czy widzicie tam na przedzie to gniazdo? — zawołał Piotr Polter. — Zdaje mi się, że to San Francisko, którego stąd nie poznaję, bo widziałem je tylko z morza.
— Czy widzimy, czy nie, to wszystko jedno — rzekł Hammerdull — ale co ty na to, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz Dicku, że to San Francisko, to nie mam nic przeciwko temu — odrzekł zapytany swoim sposobem. — Gdy nas tam nad rzeką napadli czerwoni, nie myślałem, że kiedy zobaczę te strony.
— Tak, stary maszcie — zauważył sternik. — Żeby nie sternik Piotr Polter, byliby z was skórę zdarli. Teraz siedzielibyście bez skóry na łonie Abrahama. Ale popatrzcie no tam! Pozwolę się podziurawić i ponaprawiać smołą i szmatami, jeśli to nie kolonel i...
— I Apacz Winnetou — wtrąciłem ja, przynaglając konia do szybszego biegu i pierwszy stanąłem obok wymienionych.
— Dzięki Bogu, że jesteście nareszcie! — zawołał Sam Firegun. — Czekaliśmy na was, jak bawoły na deszcz.
— Nie można było prędzej, stryju — odpowiedział Wallerstein. — Jechaliśmy przez całą noc. Przypatrz się naszym biednym zwierzętom! Zaledwie stać mogą.
— Cóż, kolonelu — zapytałem — czy doścignęliście ich?
— Przybyliśmy o chwilkę zapóźno. Umknęli.
— Dokąd?
Sam Firegun opowiedział wszystko, a przekleństwa wściekłości wyrwały się z ust traperów.
— Czy byliście w policyi? — pytałem.
— Nie, to byłoby tylko drogi czas zabrało.
— Słusznie. Jest tylko jeden sposób. Wynajmiemy dobry parowiec i ruszymy za nimi.
— I ja tak myślałem, dlatego czekałem na was niecierpliwie. Nie mamy przecież obiegowej monety i musimy czemprędzej wymienić złoto.
— To się na nic nie przyda! — rzekł sternik, rozgniewany w najwyższym stopniu.
— Czemu?
— Ja nie chcę parowca. To najnędzniejszy rodzaj statków. Dobry żaglowiec zawsze wiatr znajdzie, a taka szalupa z dymem potrzebuje węgli, których nie wszędzie można dostać. Potem stoi się na kotwicy w porcie, albo na pełnem morzu i nie można ruszyć się ani w tył ani naprzód.
— To weźmiemy dostateczną ilość węgli.
— Wybaczcie, kolonelu! Jesteście dobrym myśliwcem, ale nie żeglarzem. Najpierw musimy mieć parowiec, a pytanie, czy taki jest pod ręką. Trzeba i o tem pamiętać, że jankesi będą się z wami targowali przez cały dzień, zanim wam dadzą statek.
— Zapłacę, ile zechcą.
— Nie bronię! Potem będziemy ładowali żywność, amunicyę i węgiel, ażeby wytrzymać długą podróż. Wkońcu oglądnie się okręt, czy można płynąć, a na tem stracimy dnie i godziny, a „L’ horrible“ minie przylądek, zanim my wyruszymy. Niech go dyabeł porwie!
Drudzy milczeli, uważając za uzasadnione słowa dzielnego żeglarza.
— Ja również przyznaję słuszność zdaniu sternika — odezwałem się wkońcu — ale stać tutaj i patrzeć na morze, to także na nic. Z pewnością wielu już ściga „L’ horrible’a“ i w tem dla nas jedyna pociecha. My jednak także musimy puścić się za nim w pogoń. Oczywiście trzeba rozstrzygnąć, w którym kierunku.
Wszyscy spojrzeli na sternika pytająco.
— To nie tak łatwo powiedzieć — rzekł on. — Jeśli „L’ horrible“ miał podostatkiem żywności, to obrał pewnie kierunek do Japonii, albo Australii. W tamtą stronę morze wolne i łatwa ucieczka. Jeśli jednak mało miał prowiantu, to pojechał na południe, ażeby gdziekolwiek na zachodniem wybrzeżu zaopatrzyć się w potrzebne mu rzeczy.
Prawdę tego zapatrywania pojęli wszyscy.
— Chodźmy więc dowiedzieć się, co w tym względzie można będzie zrobić — wezwałem ludzi.
Przejechaliśmy przez Oakland i przeprawiliśmy się na drugą stronę. Tam zapytałem Fireguna:
— Czy znacie jaki bank, kupujący nuggety, kolonelu?
— Bellhourst i Spółka — odpowiedział. — Miałem z tymi ludźmi już dawniej do czynienia, może mnie jeszcze nie zapomnieli.
— Czy to daleko?
— Nie. Ich kantor w drodze do portu.
Gdy dojechaliśmy do tego domu, zsiadł kolonel z konia i wszedł do wnętrza. Po jakimś czasie powrócił i kazał swoim ludziom zanieść do kantoru przywiezione złoto. Po zbadaniu i odważeniu kruszcu wypłacono Firegunowi sumę, przedstawiającą ogromny majątek.
— To zatem załatwione — rzekł. — Teraz każdy dostanie przypadający nań udział.
Na to wystąpił Hammerdull.
— Czy dostaniemy, czy nie, to wszystko jedno., kolonelu, ale co ja będę robił z tymi starymi papierami? Ja ich nie potrzebuję, a wam są one teraz niezbędne. Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że powinniśmy zostawić kolonelowi te świstki, to nie mam nic przeciw temu. Ja się bez nich obejdę. Wolę tłustą łapę niedźwiedzia, albo kawał soczystej polędwicy bawolej. A ty nie, Billu Potterze?
— Zgadzam się — potwierdził mały. — Ja nie jadam papieru, a mój koń także nie, hihihi! Kolonel odda nam je, kiedy sam już nie będzie potrzebował.
— Dziękuję wam za zaufanie — odrzekł Firegun. — Narazie nie wiem, jak się stosunki ułożą. Wypłacę więc wam, co wam się należy, a mnie zostanie aż nadto. Jeślibym jednak więcej potrzebował, to będziecie tu zawsze, przynajmniej kilku z was, bo wątpię, czy wszyscy ruszycie ze mną na morze.
— Czy wątpicie, czy nie, to wszystko jedno, kolonelu. Ja z wami!
— I ja! — wtrącił Holbers.
— I ja! — zawołał mały Potter.
— I ja... i ja! — przyłączyli się drudzy.
— To dopiero rozstrzygniemy — rzekł Firegun, odsuwając od siebie wiernych ludzi. — Teraz się podzielmy!
Zaraz w kantorze otrzymał każdy należną mu sumę, poczem wyszedłszy z tego domu, dosiedli koni i pojechali do portu.
Oprócz żaglowców, stojących tam na kotwicy, widać było tylko kilka ciężkich holowników i okrętów kupieckich. Wszystkie lżej zbudowane parowce opuściły port, aby przez pewien czas towarzyszyć okrętom wojennym w pogoni za „L’ horrible’m“. Został tylko pancernik, którego komendant leżał jeszcze nieprzytomny na lądzie.
Ruchliwej policyi udało się już było wprowadzić trochę światła w ciemności nocnego zdarzenia. Jeden z mieszkańców parteru w domu, którego pierwsze piętro zajmowała pani de Voulettre, był przypadkiem w ogrodzie, kiedy owi trzej ludzie wychodzili z kufrem. Znaleziono także dorożkarza, który wywiózł ich za miasto. Właściciel najdalej położonego domku rybackiego zgłosił się dobrowolnie z zeznaniem, że poprzedniej nocy kilka łodzi zatrzymało się w jego pobliżu, że wsiadło do nich około czterdziestu ludzi, których dowódca przybył jeszcze z dwoma i z kufrem i na wołanie strażnika odpowiedział nazwą „czarny kapitan“. Rybak był oczywiście na tyle ostrożny, że nie zdradził swej obecności.
Zeznania te w połączeniu z powszechnem podaniem, że żaglomistrz „czarnego kapitana“ był kobietą, a wreszcie rozmaite papiery, znalezione w domu pani de Voulettre, oraz inne dokumenty, pozwoliły wglądnąć w nieprzejrzyste z początku zdarzenie. O tem wszystkiem dowiedzieli się myśliwcy na wybrzeżu od przewalających się tam tłumów ludzi, którzy na wieść, że straszny niegdyś rozbójnik morski porwał z pewnego bardzo ożywionego portu dobrze obsadzony statek wojenny, wpadli w nadzwyczajne rozdrażnienie.
Sternik przypatrzył się okrętom.
— No? — zapytał kolonel niecierpliwie.
— Niema stosownego dla nas. Same beczki na sól i kadzie na śledzie, które robią zaledwie dwa węzły na dziesięć miesięcy. A tam dalej...
Zamilkł. Chciał powiedzieć, że i dalej na morzu nie widać odpowiedniego statku, ale bystre oko jego zauważyło coś widocznie, co przerwało mu zaczęte zdanie.
— Co tam dalej? — spytał kolonel.
— Hm, niech się nie nazywam Piotr Polter, jeśli tam, całkiem daleko, nie widać białego punktu, który może być tylko żaglem.
— Tu więc w porcie naprawdę nie znajdziemy dobrego statku?
— Nie. Te niecki lezą, jak ślimaki, a zresztą nie dostalibyśmy ich nawet za grube pieniądze. Nie widzicie, że je wyładowują?
— A tamten na morzu?
— Musimy spokojnie zaczekać. Może przepłynie tylko, a może wstąpi tu. Nie róbcie sobie nadziei. Do jednego okrętu wojennego trzeba trzydziestu statków kupieckich, a takie pudło nic nie wskóra w pościgu za kaperem, nawet gdyby nam je właściciel gotów był wynająć. Okoliczność, że może być zatopione, znaczy bardzo dużo, wymaga znacznych zachodów i kosztuje wielkie pieniądze.
— A jednak spróbujemy. To jedyna rzecz, która nam pozostaje. W jakim czasie może ten okręt tu być?
— Za godzinę, lub później. Zależy od tego, jak zbudowany i kto nim dowodzi.
— To mamy czas. Znajdziemy okręt, to popłyniemy, a nie znajdziemy, to zaczekamy na wynik pogoni, zanim postanowimy, co dalej czynić. Gdybyśmy byli przyjechali o dziesięć minut rychlej, mielibyśmy obecnie tych łotrów w swej mocy. Teraz przedewszystkiem umieśćmy gdziekolwiek konie i zajdźmy do jakiego sklepu, ażeby nasze obdarte łachmany zmienić na lepsze szaty.
Zaiste wszyscy podobniejsi byli do opryszków, niż uczciwych ludzi. Udali się do gospody, gdzie zaopatrzyli konie i, zaspokoili własny głód i pragnienie. Potem znaleźli „store“, w którem dostali wszystko, czego potrzebowali.
Potem wrócili do portu, ażeby zobaczyć, co się stało z żaglem, który przedtem widzieli.
Sternik, idący przodem, stanął na miejscu, skąd był wolny widok na port i przystań. Zatrzymał się z głośnym okrzykiem, jakby na widok niespodzianki.
Behold, co za żaglowiec! Wpada właśnie do portu, jak... mille tonnere, sacre bleu, święty kadłubie, to klipper, klipper z urządzeniem szonera, to „Swallow“, „Swallow“, Jezus Marya, hejhahaha!
Zaczął klaskać żylastemi rękoma, sprawiając taki łoskot, jakby strzelano z moździerzy. Chwycił potem jedną ręką Hammerdulla, a drugą Holbersa i zaczął z nimi tańczyć w kółko, że to aż zwróciło uwagę tłumu, który z ciekawością otoczył myśliwców.
— Czy hejhahaha, czy nie, to wszystko jedno — ryczał Hammerdull, opierając się przymusowemu tańcowi. — Puść mnie, ty bezmyślny potworze morski! Co nas obchodzi twoja „Swallow“?
— Co nas obchodzi? Zaraz, zaraz wam to powiem — oświadczył Piotr Polter, puszczając obu uciśnionych. — „Swallow“ to okręt wojenny, jedyny, który szybkością przewyższa „L’ horrible’a“. A kto jest komendantem? Porucznik Parker, a ja go znam. Teraz nam nie umkną te łotry! Teraz już są nasi!
Radość sternika udzieliła się drugim. Omyłka była niemożliwa, gdy na dzióbie zbliżającego się statku rozłożyła wyrzeźbiona z drzewa niebieska jaskółka swoje śpiczaste skrzydła. Porucznik Parker był widocznie śmiałym i bardzo zręcznym żeglarzem, zupełnie pewnym każdego ze swoich dobrze wyszkolonych ludzi, skoro nie spuścił jeszcze ani jednego żagla, choć wpływał już do przystani. Leżąc prawie na boku, pędził wysmukły statek pod naporem żagli, jakby pędzony parą. Na przednim pomoście wykwitł obłoczek dymu, huknęły powitalne wystrzały, a z portu im odpowiedziano. Potem odezwał się donośny, dźwięczny głos komendanta:
— Sterniku, w lewo!
Statek zatoczył krótki zgrabny łuk.
— Żagle w dół, chłopcy!
Płótna wypuściły wiatr i spadły z łoskotem na dół. Statek podniósł się z przodu, potem z tyłu, przechylił się na drugi bok, znów się podniósł i stanął, spokojnie na szerokich kręgach fal, odbijających się od potężnych ciosów mola.
— Hurra, „Swallow“, hurra! — brzmiało z tysiąca piersi. Znano ten znakomity okręt, a przynajmniej słyszano o nim i domyślano się, że pójdzie w pogoń, na którą zwracała się teraz uwaga całego San Francisko.
Przez tłum przecisnęli się dwaj ludzie w ubraniach marynarskich. Wyglądali bardzo rozdrażnieni i wyczerpani. Jeden miał odznaki porucznika marynarki, a drugi sternika.
Nie zapytawszy poprzednio, wskoczyli do próżnej łodzi, założyli wiosła i pośpieszyli ku przybyłemu statkowi. Dowódca jego stał na pomoście i patrzył na nadpływających.
Ahoi! Poruczniku Jenner, czy to wy? A gdzież wasz „L’ horrible“? — zawołał do nich.
— Prędzej spuście linę, albo drabinkę, sir! — odpowiedział Jenner. — Idę do was na pokład!
Schodki spadły, obaj marynarze przybili do nich i weszli na statek.
— Mój sternik Perkins — przedstawił Jenner towarzysza. — Panie, musicie mi w tej chwili pożyczyć swego okrętu! — dodał niemal bez tchu z wielkiego rozdrażnienia.
— Jakto..? Na co?
— Muszę ścigać „L’ horrible’a“.
— Musicie... Nie rozumiem was.
— Ukradziono mi go, porwano, uprowadzono!
Parker spojrzał nań jak na szaleńca.
— To chyba żarty, poruczniku!
— Żarty? Niech dyabeł porwie takie żarty! Nie do żartów mnie teraz. Jestem otruty, zmęczony przez lekarza, wydręczony przez policyę i wysekowany przez władze portowe. To nie żarty.
— Mówicie w zagadkach!
— Pozwólcie, że wam wszystko opowiem!
Ze straszliwą wściekłością, od której trząsł się cały, przedstawił Parkerowi zdarzenie, którego padł ofiarą. Gotów był z rozdrażnienia popełnić najkrwawszy czyn. Zakończył swe opowiadanie powtórzeniem żądania:
— Jak powiedziałem, musicie mi dać swój okręt.
— To nie może być, sir!
— Jakto nie może być? — zawołał Jenner z iskrzącemi oczyma. — Czemu?
— „Swallow“ jest oddana mnie, porucznikowi Parkerowi. Mogę ją tylko na wyższy rozkaz powierzyć komuś drugiemu.
— To wstyd, to tchórzostwo, to...
— Panie poruczniku...!
Jenner odskoczył na groźny dźwięk tego głosu. Starał się opanować rozdrażnienie, a Parker mówił dalej spokojnie:
— Uważam tę obelgę za niebyłą, bo gniew nie rozważa tego, co mówi. Znacie prawa i instrukcye równie dobrze, jak ja i wiecie, że na własną rękę nie wolno mi nikomu oddać komendy nad moim statkiem. Ale was pocieszę. Ruszę czemprędzej w pogoń za „L’ horrible’m“. Czy będziecie mi towarzyszyć?
— Dziwne pytanie! Przecież ja muszę go odebrać, żebym miał przejść przez tysiąc piekieł!
— Dobrze! Czy „L’ horrible“ był zaopatrzony w żywność?
— Conajmniej na tydzień.
— To musiał stanowczo przybić do lądu w Acapulco. Do Guayaquilu, albo Limy nie zdoła dotrzeć.
— To dostaniemy go niebawem. Sami dowiedliście mi, że „Swallow“ ma przewagę nad „L’ horrible’m“. Podnieście sir, kotwice i jazda!
— Nie tak skwapliwie, kolego! Zbyt wielki pośpiech gorszy czasem od powolności. Przedewszystkiem muszę tu załatwić kilka spraw.
— Spraw? Mój Boże, któżby myślał o jakichś tam sprawach w takiem położeniu! Musimy zaraz ruszyć na morze.
— Nie, ja muszę w tej chwili wysiąść na ląd, ażeby wedle instrukcyi spełnić swoje zadanie. Nadto nie mam podostatkiem żywności, wody i amunicyi. Trzeba się postarać o parowiec, któryby mię wyholował z portu pod przypływ. Ile armat ma „L’ horrible“?
— Ośm po obu bokach, dwie na tyle i jedną do obracania na przodzie.
— To w bitwie będzie ode mnie silniejszy. Forster!
Ay, sir! — odrzekł, przystępując bliżej sternik, któremu nie uszło ani jedno słowo z całej rozmowy.
— Ja idę zgłosić się na lądzie i postaram się, żeby dostawiono wszystko aż na bulwar. Poślijcie tam kogoś na holownik. Ma widocznie czas, niech więc za godzinę podpłynie przed nas. Dłużej nie zabawię.
Well, sir!
— Nie przychodzi wam na myśl jeszcze jaka sprawa?
— Nie, kapitanie. Wiem dobrze, że sami o wszystkiem pamiętacie!
Parker chciał znowu zwrócić się do Jennera, kiedy jeden z jego ludzi oznajmił:
— Łódź pod burtem, sir!
— Jaka?
— Cywilni, ośm osób, a między nimi Indyanin, jak się zdaje.
Porucznik podszedł na krawędź, spojrzał na dół i zapytał:
— Co tam, ludzie?
Poprosiłem w imieniu nas wszystkich, żeby nam pozwolono wejść na pokład. Znalazłszy się na statku, wyjaśniłem porucznikowi naszą sprawę. Jakkolwiek nie miał czasu, wysłuchał mnie spokojnie i zgodził się, żebyśmy mu towarzyszyli w pogoni. Było nas ośmiu: kolonel, jego wnuk, sternik, Holbers, Hammerdull, Potter, Winnetou i ja.
— Każcie sobie wyznaczyć miejsca! — rzekł Parker. — Odchodzę wprawdzie ze statku, ale za godzinę podnosimy kotwicę.
— Weźcie mnie z sobą — poprosił Jenner. — Mogę wam pomóc w załatwianiu sprawunków, a tu zginąłbym z niecierpliwości.
— To chodźcie!
Obaj wsiedli do tej samej łodzi, którą Jenner przybył na statek, i powiosłowali ku lądowi. Zaledwie odbili od statku, rozegrała się na nim zabawna scena.
Piotr Polter przystąpił do sternika.
— Forsterze, Johnie Forsterze, stary wilku, widzę, że zostałeś sternikiem! — zawołał.
Zagadnięty spojrzał ogorzałemu i zarośniętemu Polterowi w twarz ze zdumieniem.
— Johnie Forsterze? Stary wilku? Ty? Mówi do mnie „ty“ i zna moje nazwisko, chociaż ja go sobie nie przypominam. A ktoś ty, he?
Heigh day, ten chłop nie poznaje już sternika, od którego nieraz dobrze dostał po nosie! Cóż do dyabła!
Przystąpił do Perkinsa, którego teraz dopiero poznał.
— Widzę tu także, mr. Perkinsa, czy jak się ten człowiek nazywał, którego w Hoboken oprowadzałem po „Swallowie“, a on w nagrodę za to spoił mnie tak u pani Thick, że omal pod stół nie upadłem!
Ten także spojrzał na niego ze zdumieniem. Nic dziwnego, że go nie poznali. Cała załoga obstąpiła tę grupę, a Piotr chodził pełen radości od jednego do drugiego.
— Plovis, Miller, Oldstone, krzywy Baldings...
— Sternik Polter! — zawołał naraz jeden z nich, wybadawszy, kto jest ten obcy olbrzym.
— Polter, Polter, hurra Piotr Polter! W górę ze starym, w górę, hurra!
Tak wołało wszystko, krzyczało i ryczało, a sześćdziesiąt rąk wyciągnęło się po niego. Pochwycono go i podniesiono w górę.
— Holla, holla, holla! — zaczął ktoś silnym głosem basowym, a jemu zawtórowała reszta do taktu, holla, holla, holla! — i orszak ruszył, obnosząc kilka razy dokoła ulubionego człowieka.
On klął, złościł się i przezywał, prosił, żeby go puścili na ziemię, ale nic nie wskórał. Wreszcie sternik wdał się w sprawę, wołając:
— Zejdź z tronu, Piotrze Polterze i chodź na pomost! Musisz opowiedzieć, gdzie żeglowałeś, stary rekinie!
— Owszem, opowiem wam, ale wypuśćcie mnie nareszcie, dyabelskie dzieci! — krzyczał i walił dokoła siebie potężnemi pięściami, że ludzie odpadali na bok, jak małe dzieci.
Wśród śmiechu i radości popchnęła go wesoła zgraja na przedni pomost i tam musiał w krótkich zarysach opowiedzieć, co przeżył.
Mimo tego zamieszania nie zaniedbano w niczem służby. Sternik wykonał dane mu polecenie, a ludzie, przeznaczeni do robót bieżących, oddzielili się od wesołej gromady, chociaż byliby chętnie przy niej dłużej zostali.
Myśliwcy, cisi świadkowie tej sceny, radzi byli z tryumfów zacnego żeglarza, którego sami polubili. Rozgościli się na pokładzie swobodnie o tyle, o ile na to pozwalały niezwykłe dla nich stosunki.
Indyanin nie był jeszcze nigdy na statku. Oparł się na rusznicy i wodził wzrokiem spokojnie i obojętnie po obcem dlań otoczeniu. Kto go jednak znał, wiedział, że pod tą obojętnością kryła się wielka ciekawość, której nie uszedł nawet najmniejszy przedmiot.
Jeszcze przed upływem połowy oznaczonej godziny złożono na wybrzeżu zapasy broni i amunicyi, zamówionej przez porucznika. Marynarze popłynęli po nie łodziami i sprowadzili na statek. Wkrótce wrócił także Parker, a równocześnie zaszumiał parowiec, który miał „Swallow“ wziąć na linę holowniczą.
Ten manewr dał kapitanowi i załodze tyle do czynienia, że dopiero gdy wypłynęli na morze i parowiec się pożegnał, mogli pomyśleć o rozmowie.
Co obaj porucznicy mieli z sobą omówić, to załatwiono już podczas ich nieobecności na okręcie. Teraz zbliżył się Parker do steru, przy którym stał Polter obok Forstera.
— Czy to wy jesteście Piotr Polter? — zapytał.
— Piotr Polter, kapitanie, — rzekł zagadnięty, kłaniając się w służbowej postawie. — Marynarz na statku wojennym jej angielskiej mości „Nelson“, a potem sternik na klipperze Stanów Zjednoczonych „Swallow“.
— A teraz sternik par honneur na tym samym okręcie — dodał porucznik.
— Kapitanie! — zawołał uradowany Polter, zamierzając wygłosić dziękczynną przemowę, lecz komendant dał znak, żeby tego nie czynił.
— Co sądzicie, sterniku, o kierunku drogi, którą mógł obrać „L’ horrible“?
Polter zmiarkował zaraz, że porucznik zadał mu to pytanie dlatego, żeby trochę zbadać jego żeglarskie wiadomości. Poczuwszy się w swoim żywiole, odpowiedział krótko, jak należało wobec oficera:
— Dla braku żywności do Acapulco.
— Czy dościgniemy go przedtem?
— Tak, wiatr pomyślny, a my robimy więcej węzłów.
— Czy będziecie się przy sterze dzielili z Forsterem?
— Chętnie.
— To patrzcie dobrze na kompas i mapę, ażebyśmy ściśle zachowali kierunek!
Chciał się odwrócić, kiedy powstrzymało go niespodziane pytanie Piotra:
— Do Acapulco, czy do Guyaquil?
— Czemu do Guyaquil?
— Ażeby „L’ horrible’a“ prześcignąć i wziąć od przodu. Pewniej go weźmiemy, bo pogoni on się tylko za sobą spodziewa.
Oczy Parkera zabłysły z zadowolenia.
— Sterniku, niezły z was żeglarz. Macie słuszność. Posłucham was bez wahania, chociaż zbieg może nam umknąć z Acapulco linią sandwichską.
— To będziemy krążyli między kursem wschodnim i zachodnim, dopóki go nie zobaczymy.
— Słusznie! Przełóżcie o dwie kreski na zachód, Forsterze. Każę podnieść wszystkie żagle. Muszę natychmiast wracać do Nowego Jorku, awantura z „L’ horrible’m“ będzie więc tylko krótkiem intermezzo.
Powiedział to tak spokojnie, jak gdyby droga dokoła przylądka Horn i do Nowego Jorku i pojmanie korsarza było codzienną drobnostką. Potem przystąpił do grupy myśliwców, pozdrowił ich i kazał im wyznaczyć miejsca. Indyanin zajmował go widocznie.
— Czy Winnetou nie tęskni do ojczyzny Apaczów? — zapytał go.
— Ojczyzną Apacza jest walka! — brzmiała dumna odpowiedź.
— Walka na morzu jest gorsza od walki na ziemi.
— Wódz wielkiego kanoe nie zobaczy Winnetou drżącego!
Parker skinął głową. Nie wątpił, że Indyanin powiedział prawdę.
Podniecenie, które dzień przyniósł, ustało zwolna i życie na statku potoczyło się znów zwykłym trybem. Dzień mijał za dniem, a każdy tak był podobny do poprzedniego, że myśliwcom, przywykłym do nieograniczonej wolności na preryi, zaczynało się nudzić.
Szerokość Acapulco leżała już od wczoraj za nimi, a Parker kazał zboczyć, ażeby mieć na oku oba kursy do Guyaquil i do wysp sandwichskich. Zerwał się wiatr bardzo silny, a słońce zapadło między małemi, lecz ciemnemi chmurkami.
— Będziemy jutro mieli garść wiatru, kapitanie — rzekł Piotr Polter do Parkera, kiedy ten, przechadzając się, mijał sternika.
— Byłoby dla nas dobrze, gdyby wtedy wpadł nam korsarz w ręce. On nie potrafi podczas burzy tak się poruszać, jak my.
— Widać żagiel! — zabrzmiało z gniazda, w którem siedział jeden z majtków.
— Gdzie?
— Północny wschód na północ.
W jednej chwili był porucznik na górze i wziął szkła z rąk majtka, ażeby przypatrzyć się temu żaglowi. Potem zlazł z widocznym pośpiechem i wszedł na pomost, gdzie nań czekał Jenner.
— Do lin rejowych! — rozległ się rozkaz.
— Co tam? — zapytał Jenner.
— Dobrze jeszcze nie widać, ale trójmasztowiec, jak „L’ horrible“. My jesteśmy mniejsi i pod promieniami słońca, dlatego nas jeszcze nie widział. Każę zmienić żagle.
— Jak?
Parker się uśmiechnął.
— Jest to sposób, który czyni okręt na większą odległość niewidzialnym. Na reje!
Majtkowie wdrapali się na górę, jak koty.
— Zwinąć żagle na przednim maszcie i na dzióbie!
Rozkaz wykonano w tej chwili, a statek płynął dalej ze zmniejszoną do połowy szybkością.
— Czarne płótno. Baczność!
Na pokładzie trzymano w pogotowiu kilka ciemnych żagli.
— Zmienić żagiel główny, spodni i przedni!
W kilka minut znajdowało się ciemne płótno na miejscu białego. „Swallow“ była teraz niewidzialną dla zbliżającego się statku.
— Sterniku, przełóż z południowego zachodu na południe!
„Swallow“ płynęła teraz powoli przed drugim statkiem. Cała załoga zebrała się na pokładzie. Parker wylazł znowu na górę, by stamtąd patrzeć na morze. W pół godziny potem, kiedy już ciemność zapadała, zeszedł na dół. Na jego obliczu przebijało się wewnętrzne zadowolenie.
— Wszyscy na pokład!
Komenda ta nie była właściwie potrzebna, bo wszyscy stali już dokoła niego.
— Chłopcy, to jest „L’ horrible“. Uważać, co powiem!
Wszyscy zbliżyli się z zapartym oddechem.
— Chcę uniknąć boju burtą o burtę. Wiem, że nikt z was walki się nie boi, lecz muszę „L’ horrible’a“ dostać nieuszkodzonym. On stanął poza prawem narodów, dlatego można obejść się z nim, jak z rozbójnikiem. Weźmiemy go podstępem.
Ay, ay, kapitanie, to dobrze!
— Teraz jest nów i morze ciemne. Jedziemy przed „L’ horrible’m“ tylko żaglami głównymi. Będzie nas uważał za rozbitków i zawróci ku nam, jakby już po swój łup.
— Tak jest! — zabrzmiało zgodnym chórem.
— Zanim na nas najedzie, spuścimy łodzie. Na „Swallowie“ zostanie tylko sternik z sześciu ludźmi. My przygotowani do zabrania statku wsiądziemy w łodzie i kiedy on będzie się zajmował naszym okrętem, dostaniemy się na jego pokład od strony steru. Teraz baczność!
Był to plan śmiały, lecz Parker ufał okolicznościom i szczęściu, które go dotąd nigdy nie opuszczało.
„Swallow“ sunęła się po wodzie powoli, a „L’ horrible“ pędził ze zwykłą sobie szybkością. Była już noc, żagli nie było widać, przeto załoga czuła się zupełnie bezpieczną. Sanders skończył był właśnie rozmowę z uwięzioną, jak zwykle, bez pożądanego wyniku i zabierał się na spoczynek, kiedy nagle huknął z oddalenia słaby wystrzał.
Szybko znalazł się Sanders na pokładzie. Zabrzmiał drugi strzał, a potem trzeci.
— Strzały na pomoc, kapitanie — rzekł długi Tom, który stał obok niego.
— Gdyby za nami, to mógłby to być podstęp wojenny, ale przed nami, to niemożliwe. Niewątpliwie jest w niebezpieczeństwie jakiś statek bez masztów, bo bylibyśmy przed wieczorem widzieli żagle. Konstablu, rakieta i trzy strzały!
Rakieta wyleciała wysoko i zagrzmiały trzy strzały. Na drugim okręcie powtórzyły się znaki o pomoc.
— Zbliżamy się, Tomie. To będzie łup i nic więcej — rzekł Sanders, przyłożywszy do oka nocną lunetę. — Popatrz, tam stoi! Ma tylko stary żagiel główny. Powietrze trochę nieruchome, zawrócę jednak, ażeby się z nimi rozmówić.
Wydał odpowiednie rozkazy, a okręt obrócił się i płynął potem w niewielkiem oddaleniu obok „Swallowa“.
— Ahoi! Co za okręt? — zapytano ze statku „Swallow“.
Prawie cała załoga „L’ horrible’a“ stłoczyła się na lewym boku okrętu.
— Krążownik Stanów Zjednoczonych — odpowiedziano. — A tam jaki?
— Klipper Stanów Zjednoczonych, porucznik Parker! — zabrzmiało zamiast ze „Swallowa“ na „L’ horrible’u“ od strony steru.
Dobrze wymierzona salwa padła prosto na brygantów, a zaraz potem rzuciła się na nich gromada ciemnych postaci. Rozbójnicy, uważając wszelki napad za niemożliwy, byli prawie nieuzbrojeni. Parker wykonał swój plan, spuścił łodzie i dostał się na „L’ horrible’a“ od strony niestrzeżonej.
Tylko jedna osoba zobaczyła zbliżanie się łodzi, a to „miss admirał“. Zaledwie kapitan zamknął za sobą drzwi, podniosła się mimo więzów z niewysłowionym trudem i przystąpiła do ściany kajuty, w której tkwił gwóźdź. Pracowała nad tem już przez kilka nocy, żeby na nim przetrzeć swoje więzy, a dziś doprowadziła już do tego, że miała się uwolnić. Zajęta była właśnie pracą, kiedy dały się słyszeć trzy strzały, a potem plusk zbliżających się wioseł.
Co to było? Napad? Walka? Ratunek nieszczęśliwych? Każda z tych możliwości była jej na rękę. Po krótkim wysiłku rozkrępowała ręce i z nóg odrzuciła pęta, kiedy na pokładzie rozległ się trzask wystrzałów rewolwerowych i tupot jakby w okropnej walce na pięści. Nie pytała o przyczynę walki. Wiedząc, że Sanders jest jeszcze na górze, silnem kopnięciem wywaliła drzwi jego kajuty i porwała ze ściany tyle broni, ile potrzebowała dla swej obrony. Potem rzuciła okiem na wodę przez okienko przy sterze i zobaczyła trzy łodzie, przyczepione do liny, którą nierozważnie zostawiono zwisającą z tyłu okrętu.
— Napadnięci — mruknęła. — Ale przez kogo? Ha, to kara! „L’ horrible“ znowu stracony, a ja sama wydam pod nóż Sandersa. Jeńcy jeszcze zamknięci! Uwolnię ich, a potem umknę. Znajdujemy się na szerokości Acapulco. Jeśli dostanę się niepostrzeżenie do łodzi, będę za dwa dni na lądzie.
W rogu kajuty stała ręczna waliza. Miss wzięła ze stołu talerz sucharów i dwie flaszki limoniady, potem otworzyła skrytkę, wyjęła z niej swoje skarby i schowała w walizce. Następnie zakradła się na górę do okienka i zaczęła badać teren. Rozbójnicy byli już zepchnięci na tylny pokład, widać było, że ulegną.
Szybko zanurzyła się znów pod pokładem, zeszła na dół i dostała się do uwięzionej dawnej załogi „L’ horrible’a.
— Czy nie śpicie? — zapytała jeńców.
— Nie, nie! Co się dzieje na górze?
— Napad na korsarzy. Jesteście skrępowani?
— Nie.
— To śpieszcie na górę i czyńcie, co do was należy! Jeśli „czarny kapitan“ dzisiejszą noc przeżyje, to powiedzcie mu, że „miss admiral“ kazała mu się kłaniać.
Wybiegła do kajuty, pochwyciła kufer, wyszła na pokład i dostała się na tył okrętu. Wetknąwszy jedną rękę przez ucho walizy, chciała po linie spuścić się do łodzi. Wtem ją ktoś zatrzymał. To Piotr Polter, spostrzegłszy ją, przyskoczył i pochwycił z tyłu.
— Stój, chłopcze! — zawołał. — Dokąd chcesz odpłynąć z tym kufrem? Zaczekaj jeszcze trochę i zostań tutaj!
Nie odpowiedziała nic, lecz usiłowała mu się wyrwać, ale daremnie. Jego olbrzymiej sile nie mogła podołać. Trzymając ją tak mocno, że nie zdołała się ruszyć, zawołał Polter kilku towarzyszy, którzy ją skrępowali. Oczywiście nie wiedzieli oni, co to za zdobycz.
Sanders, dla którego napad był straszną niespodzianką, opanował się jednak wkrótce.
— Do mnie! — krzyknął, przyskakując do głównego masztu, ażeby zdobyć silne stanowisko dla siebie i swoich ludzi.
Podwładni posłuchali.
— Kto uzbrojony, niech się broni! Reszta przez tylny otwór po haki!
Te słowa podawały jedyną drogę ocalenia. Gdy ci, którzy mieli broń, rzucili się na nieprzyjaciół, pośpieszyli nieuzbrojeni na dół i wrócili w mgnieniu oka ze sztyletami i halabardami do zahaczania okrętów.
Wprawdzie pierwszy atak pochłonął kilka ofiar, rozbójnicy mieli jednak liczebną przewagę nad załogą „Swallowa“. Rozpoczęła się zatem walka, tem straszliwsza, że niepodobna było widzieć szczegółów, ani objąć okiem terenu.
— Pochodnie! — ryknął Sanders.
I ten rozkaz spełniono natychmiast. Zaledwie jednak blask światła padł na krwawą scenę, odskoczył kapitan w tył, jak gdyby spostrzegł upiora. Tuż przed nim stał z tomahawkiem w prawej ręce, a nożem do skalpowania w lewej Winnetou, wódz Apaczów, a obok niego powiewały białe, podobne do grzywy włosy Fireguna.
— Biały wąż wypluje swą truciznę! — zawołał Apacz, odrzucił na bok stojących mu w drodze i pochwycił Sandersa za gardło. Korsarz chciał go strząsnąć z siebie, lecz mu się to nie udało, bo i kolonel ujął go zaraz także. Uczuł, że go podniesiono, a potem grzmotnięto nim o ziemię, że utracił przytomność.
Napad zaskoczył rozbójników jakby przerażający sen. Jego nagłość obezwładniła ich siły, a upadek dowódcy odebrał im zarówno spójność, jak i resztę odwagi.
Nagle wysypała się na pokład uwięziona załoga „L’ horrible’a“. Pierwszym, kogo ujrzał idący na czele, był porucznik Jenner.
— Hurra, porucznik Jenner, hurra! Dalej na tych łotrów!
Każdy pochwycił z rozrzuconej broni, co mu w ręce wpadło, i zbóje dostali się w dwa ognie. Teraz byli beznadziejnie zgubieni.
W samym środku walczących stali dwaj ludzie, wsparci o siebie plecami, a kto zbliżył się do nich zanadto, przepłacał to życiem. Byli to Hammerdull i Holbers. Drugi odwrócił naraz głowę, żeby towarzysz mógł go zrozumieć, i rzekł:
— Dicku, jeżeli sądzisz, że tam stoi ten łotr, Piotr Wolf, to ja nie mam nic przeciwko temu.
— Piotr... (przeklęte nazwisko, nie wymówię go nigdy!) Gdzie?
— Pod tem drzewem, które ci dziwni ludzie nazywają — masztem.
— Czy masztem, czy nie, to wszystko jedno. Chodź, stary szopie, pochwycimy go żywcem!
Także Piotr Polter spostrzegł Letriera. Odłożył nóż, rewolwer i hak, a pochwycił drąg, którym lepiej umiał władać. Każdem uderzeniem kładł człowieka. W ten sposób wywalczył sobie drogę wśród zbitej gromady rozbójników, aż wkońcu ujrzał Letriera.
Mille tonnere, to Jean! Znasz mnie, łajdaku? — spytał, stanąwszy przed nim.
Zapytany opuścił podniesioną rękę i zbladł jak trup. Poznał przeciwnika, któremu nie dorównywał ani w połowie!
— Chodźno, mój chłopcze! Powiem ci, że wybiła twoja ostatnia godzina.
Chwycił go za czuprynę i biodra, poderwał w górę i rzucił nim z taką siłą o tylny maszt, dokoła którego wrzała teraz zacięta walka, że aż zatrzeszczało, a Letrier jakby roztrzaskany padł na pokład. Obaj myśliwcy przyszli zapóźno.
Wreszcie stracili korsarze nadzieję zwycięstwa i złożyli broń, chociaż nie mogli sobie tem zasłużyć na łaskę.
Wielogłośne „hurra“ zabrzmiało na pokładzie, a „Swallow“ odpowiedziała armatnimi strzałami. Złożyła nowy dowód, że sława, którą się cieszyła, słusznie się jej należała.
A teraz, gentlemani, zrobimy trzeci skok, ostatni, ale największy, bo z nad Oceanu Spokojnego aż do Hoboken, siostry Nowego Jorku. Tam, podobnie jak tu, znajduje się także powszechnie lubiana pani Thick, poważana wysoce przez zajeżdżających do niej żeglarzy. Tożsamość nazwiska nie zawiera w sobie nic uderzającego, ponieważ amerykański żeglarz nazywa panią Thick każdą zażywną gospodynię. U hobokeńskiej oberżystki był Piotr Polter szczególnie ulubionym gościem.
W dniu, który mam na myśli, obracała się ogólna rozmowa w jej lokalu około politycznych i wojennych nowin. Powstanie południowych Stanów rozszerzało się z dnia na dzień, a szczęście sprzyjało szczególnie baronom niewolnictwa. Tylko odosobnione małe epizody pozwalały się spodziewać, że Północ zdobędzie sobie jeszcze przychylność zawodnej bogini wojny. Im rzadziej zdarzały się takie wypadki, z tem większą radością przyjmowali wiadomości o nich ci, których zapatrywania zgadzały się zarówno z humanitarną, jak energiczną polityką prezydenta Abrahama Lincolna.
Wtem otwarły się drzwi i weszło kilku marynarzy w dobrem widocznie usposobieniu.
— Hola, ludzie! Chcecie usłyszeć najświeższą nowinę? — spytał jeden z nich, uderzając ciężką pięścią w stół, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Co jest? Co się stało? Gadajcie! — wołano ze wszystkich stron.
— Co jest, albo raczej, co było? Cóż by innego, jak nie bitwa na morzu, potyczka, jakich mało.
— Bitwa morska? Potyczka? Gdzie, kiedy, między kim?
— Gdzie? Na wysokości Charlestown. Kiedy? Dnia nie wiem, ale w każdym razie bardzo niedawno. A między kim? Zgadnijcie sami!
— Między nami a buntownikami! — zawołał jeden z obecnych.
Wszyscy roześmiali się serdecznie, a przybyły zawołał:
— To z ciebie mądry i sprytny chłopak, skoro odgadłeś zaraz tak trudną rzecz! Że bitwa między nami a Południem, to każde dziecko może wiedzieć, ale jak zowią się okręty, he? Tego swoją mądrością nie zgłębisz chyba tak prędko!
— Które okręty? Kto zwyciężył? — brzmiały dokoła natrętne pytania.
— Co to jest okręt taranowy „Florida“...
— To była „Florida“? — przerwała mu pani Thick, przeciskając się grubemi rękoma przez gości w bezpośrednie pobliże sprawozdawcy. — „Florida“ to najnowszy, największy i najsilniejszy okręt południa i podobno trudno bardzo stawić opór jego dyabelskiej ostrodze. Zbudowany z samego żelaza. Kto ośmielił się zaczepić tego lewiatana?
— Hm, kto? Mały porucznik na równie małym okręcie, na żaglowcu, który znużył się jazdą dokoła przylądka Horn. Mam na myśli „Swallow“ i porucznika Parkera.
— „Swallow“, porucznik Parker? To niemożliwe! „Floridzie“ nie da rady dziesięć liniowych okrętów, jak mógłby klipper ośmielić się takiego potwora...
Stop — wtrąciła pani Thick. — Nie wyjeżdżaj ze swoim klipperem, o którym nic nie wiesz! Ja znam „Swallow“ i porucznika Parkera, który sam jeden więcej wart, niż twoich dziesięć okrętów liniowych. Dobry żeglarz wie, że wielkość okrętu nie stanowi o wygranej. Wchodzi tu raczej w grę mnóstwo innych okoliczności, które pozwalają małemu Dawidowi powalić olbrzymiego Goliata, jak to zresztą i w biblii można wyczytać. Ale „Swallow“ jest na wodach kalifornijskich, he?
— Była, była. Otrzymała jednak rozkaz, żeby opłynęła przylądek Horn i udała się do Nowego Jorku. Musi to być dyabelny statek. Wszak słyszeliście wszyscy o historyi z „L’ horrible’m“, który „czarny kapitan“ zabrał z przystani w San Francisko, a potem Parker tak wspaniale odebrał. Od tej chwili „Swallow“ i „L’ horrible“ trzymały się razem, płynęły od południa obok Brazylii, dotarły do wysokości Charlestown i tu natknęły się na „Floridę“, która natychmiast rozpoczęła pogoń za nimi. Parker miał komendę nad obu żaglowcami, wysłał „L’ horrible’a“ pozornie w ucieczce na pełne morze, a na „Swallowie“ pościągano sporą część rej i żagli, żeby się wydawało, jakoby tak dalece od burzy ucierpiała, że musi wpaść w moc „Floridy“.
— A to dyabeł, ten Parker! — rzekła pani Thick. — Opowiadajcie dalej!
— Okręt taranowy dał się zwieść rzeczywiście i puścił się za „Swallowem“ na mielizny Blackfoll, gdzie zarył się mocno w dno. Teraz dopiero podnosi Parker wszystkie reje i żagle, przywołuje „L’ horible’a“ i zaczyna się bombardowanie bezsilnego kolosa, co go też dobiło. Jeden z pierwszych strzałów zgruchotał mu ster. Przyszło nawet do walki na pokładzie, przyczem krew się lala obficie, ale „Florida“ leży na dnie, a tamte dwa są już w drodze i mogą tu lada chwila zarzucić kotwicę.
— To prawie nie do uwierzenia! Skąd o tem wiesz?
— Słyszałem w admiralicyi, gdzie o tem wiedzianoby już od dłuższego czasu, gdyby buntownicy nie poniszczyli telegrafów.
— W admiralicyi? W takim razie to jest prawda. Cieszę się, że biednemu Jennerowi udało się tak dobrze naprawić błąd, popełniony z winy „czarnego kapitana“.
— Nareszcie mamy wiadomość, która serce raduje i ducha podnosi — rzekła gospodyni. — Słuchajcie, chłopcy, każę dla was nabić gratysową beczułkę. Pijcie, dopóki wam się spodoba na cześć Stanów Zjednoczonych, prezydenta, „Swallowa“ i na cześć... na cześć...
— Na cześć pani Thick! — zawołał jeden z nich, podnosząc szklankę.
— Wiwat pani Thick! — odpowiedziano ze wszystkich kątów.
— Wiwat pani Thick, stara szalupa! — zabrzmiał z otwartych drzwi potężny głos basowy.
Wszyscy popatrzyli na człowieka z tak mocnem gardłem. Ledwie jednak gospodyni go spostrzegła, pośpieszyła ku niemu z radosnym okrzykiem.
— Piotr, Piotr Polter, witam serdecznie w Hoboken! Skądże to, stary chłopcze. Z Zachodu?
— Tak, witam serdecznie w Hoboken — odpowiedział. — Pójdź do mnie, muszę cię trochę podusić w moich objęciach i pocałować! Hale-là, heigh day, hejże, ludzie, pozwólcie mi tam przejść. Przytul się do mojej kamizelki, moja luba!
Poroztrącał zawadzających mu jak słomę, ujął obszerną kibić gospodyni, podniósł w górę mimo jej ciężkości i mlasnął ją głośno w usta.
Ona zniosła tę pieszczotę mimo tylu świadków z takim spokojem, jakby to było coś zwykłego i zupełnie zrozumiałego.
— Skądże to? — powtórzyła pytanie.
— Skąd? Ze „Swallow“, która płynęła trochę dokoła przylądka Horn!
— Ze „Swallow“? — zawołano dokoła.
— Tak, jeśli nie macie nic przeciwko temu!
— Walczyliście więc także przeciw „Floridzie“?
— To się rozumie. A może myślicie, że sternik Piotr Polter boi się „Floridy“?
— Opowiedzcie nam o tem, master, opowiedzcie! Czem jesteście na statku? Czy on już tutaj?
Stop! Wam lezą z ust pytania, jak chłopcu okrętowemu śpiewki. Ja natomiast wolno i po porządku rzecz przedstawię. Jestem Piotr Polter. Byłem sternikiem na okręcie jej angielskiej mości „Nelson“, potem na żaglowcu Stanów Zjednoczonych „Swallow“, następnie porucznikiem policyjnym na preryi, potem znowu sternikiem i to par honneur na „Swallowie“, a teraz jestem...
— Dobrze, dobrze, mój Piotrze! — przerwała mu pani Thick. — Na to i potem czas. Teraz przedewszystkiem na moje pytania odpowiedz! Napisałeś mi z Valparaiso list, w którym było tyle nazwisk, historyi i błędów pisarskich, że z początku nie mogłam sobie tego ułożyć. Co słychać z tymi wszystkimi ludźmi, którzy z tobą byli? Gdzie są teraz? Co się stało z Wallersteinem, Henrykiem Sandersem i Piotrem Wolfem? Zdaje mi się, że szukaliście ich na Zachodzie, a tymczasem „Swallow“ pochwyciła ich na morzu. Czy spotkaliście Fireguna i czy on był stryjem prawdziwym? Co tam z ajentem policyjnym? A w których stronach właściwie...
— Czy ty skończysz raz, stara? — zawołał, śmiejąc się sternik. — Czy może będziesz tak gadać jeszcze przez kilka godzin? Na Boga i wszystkich świętych, a to ma gadaczkę ta baba! Daj tu dzban pełny, bo inaczej nie powiem ani słowa! Przedtem jednak przedstawię tym gentlemanom wypadek z „Floridą“. Tamte rzeczy nie wszystkich obchodzą. Usłyszysz je w drugiej izbie.
— Nie dostaniesz ani kropli, dopóki nie dowiem się choć cośkolwiek.
— O ciekawości! Pytaj więc jeszcze raz, ale jedno po drugiem i krótko!
— Gdzie Wallerstein?
— Na „Swallowie“.
— Ajent policyjny?
— Na „Swallowie“.
— Czarny kapitan?
— Na „Swallowie“, pojmany.
— A zły Jean?
— Także.
— A stryj Sam Firegun?
— Również tam.
— A porucznik Parker?
— Oczywiście także. Jest ranny.
— Ranny? Mój Boże, spodziewam się, że nie...
— Tere fere! Kilka szram i nic więcej. Weźmie urlop na pewien czas. Było nam trochę ciepło na „Floridzie“, ale na przeklętej preryi przeżyliśmy jeszcze gorsze zdarzenia. Nawet zwierzęta dawały nam się we znaki. Na przykład mój koń! To była bestya z szatańską paszczęką, a nie bydlę. Jeszcze dziś nie mogę powiedzieć, czy nie wyjeździłem sobie kilku kóp kości. Ale ty chciałaś pytać!
— Gdzie teraz „Swallow“?
— Krąży przy niepomyślnym wietrze przed lądem, a Forster stoi przy sterze. Kapitan wysiadł ze mną na ląd, aby zgłosić swoje przybycie i ja czekam tutaj na niego.
— Czekasz na niego? U mnie? Więc on tu wstąpi?
— To się rozumie! Prawy wilk morski wstępuje najpierw do pani Thick, jeśli stanie na kotwicy w Nowym jorku. Za godzinę będzie „Swallow“ już w porcie. Potem nadejdą drudzy, Pitt Holbers...
— Pitt Holb...
— Dick Hammerdull.
— Dick Hammerd...
— Kolonel Firegun.
— Kolonel Firegun?
— Wallerstein, Treskow, mały Bill Potter, wódz Apaczów Winnetou i...
— Wódz Winnetou?
Ze zdumienia i radości, że zobaczy u siebie towarzystwo tak znakomitych ludzi, nie mogła pani Thick mówić. Przypomniała sobie też nagle o obowiązkach gospodyni.
— Winnetou — powtórzyła poprzedni okrzyk — Ależ ja stoję tu i próżnuję, a za godzinę trzeba będzie obsłużyć tych panów. Śpieszę, lecę, idę, ażeby się przygotować. Ty tymczasem opowiedz tym ludziom historyę o „Floridzie“, którą pogrążyliście w falach.
— Uczynię to, lecz ty postaraj się, żebym zawsze coś miał w dzbanku, bo potyczka morska musi nawet w opowiadaniu być mokra.
— Nie bójcie się, sterniku — uspokajali go drudzy — sami was będziemy polewali!
— To dobrze! Słuchajcie więc, jak to było z „Floridą“. Mieliśmy już dawno za sobą równik i Antyle i zbliżaliśmy się do Charlestown. Oczywiście trzymaliśmy się zdala od lądu, bo Charlestown należy do Stanów Południowych, które wysyłają daleko swoje łapacze i krążowniki, ażeby pochwycić każdego uczciwego mieszkańca Północy.
— Czy „L’ horrible“ był z wami?
— To się rozumie. Od początku płynął ciągle naszą brózdą, my rozwinęliśmy tylko połowę żagli, bo byliśmy szybsi od niego. Tak posuwaliśmy się naprzód szczęśliwie i niepostrzeżenie. Minąwszy Charlestown, skierowaliśmy się znów ku wybrzeżu.
— Tam spotkaliście się z „Floridą“?
— Czekać, żółtodzióby! Pewnego ranka stoję przy sterze (a przypominam, że otrzymałem od kapitana stanowisko sternika par honneur) i myślę o pani Thick, jak ona się ucieszy, kiedy mnie u siebie zobaczy. Płyniemy trochę naprzód, a „L’horrible“ pełnem płótnem za nami, kiedy człowiek z gniazda zawołał:
— Dym z północnego wschodu na wschód!
— Możecie sobie wyobrazić, że natychmiast byliśmy wszyscy na pokładzie, bo z parowcem, jeśli ma flagę nieprzyjacielską, niema żartów. Kapitan był w tej chwili na górze, spojrzał przez szkła, potrząsnął głową, zeszedł i kazał spuścić żagle, żeby „L’ horrible“ zbliżył się na odległość głosu. Gdy się to stało, zawołał:
— Widziałem parowiec, poruczniku!
Ay, sir!
— Który to może być?
— Nie wiem — odrzekł porucznik Jenner. — Ten nie ma masztów, ani kadłuba. Idzie głęboko, bardzo głęboko, sir.
— To będzie jeden z południowych statków taranowych. Czy chcecie zejść mu z drogi?
— Uczynię to, co i wy.
— Dobrze. Przypatrzmy mu się cokolwiek!
Well, sir, ale jesteśmy dziesięć razy słabsi.
— Słabsi, ale szybsi. Kto będzie dowodził?
— Wy!
— Dziękuję! Przypuścimy go bliżej. Jeśli wywiesi flagę nieprzyjacielską, to wy umkniecie zwolna na morze, a ja postaram się o to, żeby się puścił za mną i zawiodę go na piasek. Potem wy nadpłyniecie i dacie mu skosztować waszych kul!
Well, well!
Następnie wyciągamy wielkie żagle, a zdejmujemy małe razem z rejami i drągami. Wyglądamy przez to jakby nas burza uszkodziła i jakbyśmy się nie mogli dobrze ruszać. Pozwalamy mu zbliżyć się na odległość strzału. On daje sygnał do wywieszenia flagi, my pokazujemy mu gwiazdy i pasy, a on szmatę Stanów Południowych. Był to nowy statek taranowy „Florida“ z podwójnym pancerzem i z ostrym taranem, którym mógł przebić najlepszą fregatę.
— I wy odważyliście się uderzyć na niego?
— Ba! Jestem Piotr Polter i rozbijałem się z drabami Ogellallajami. Dlaczegóż miałbym bać się konwi blaszanej? Dobry statek drewniany lepszy od takiej skrzyni żelaznej, z której nie można nawet wystrugać nędznego wykłuwacza. Tak samo twierdzi nasz admirał Farragut. Wzywa nas zatem „Florida“ do poddania się, lecz my śmiejemy się i pomykamy pod jego kulami. „Florida“ skręca, by nas doścignąć i zderzyć się z nami, ja przekładam ster i wymijam ją, ona znów skręca, ale ja odwracam się od niej i tak idzie to dalej wśród skręcania i wymijania, aż komendant się zapalił i stracił rozum. Kule jego nic nam nie zrobiły, natomiast on zbliżył się niebacznie do wybrzeża i wpadł tam na ławicę piaskową, nad którą my przemknęliśmy lekko, bo nie płynęliśmy tak głęboko.
— Brawo, hallo, niech żyje „Swallow“!
— Tak, niech żyje, chłopcy, pijcie!
Pociągnąwszy tak, że pokazało się dno dzbanka, mówił dalej:
— Teraz zbliżamy się do tyłu statku. Gdy jego ludzie wszyscy są zajęci na dole, my kulami odbijamy mu ster. Teraz był stanowczo zgubiony. „L’ horrible“ nadpływa także, „Florida“ nie może się bronić. Trąc się w piasku, uszkadza się i nabiera wody do środka. Potem zwija flagę i poddaje się, my zaś zabieramy jej załogę na pokład. Zaledwie to uczyniliśmy, pochyliła się na bok i fale ją pochłonęły.
— Hola, to dobrze! Niech żyje „Swallow“!
— Dziękuję wam, chłopcy, ale nie zapominajcie o „L’ horrible’u“, on także zrobił swoje.
— To ładnie! Niech żyje „L’ horrible“! Trąćcie się!
Brzęknęły dzbany. Wtem zabrzmiały zdala strzały powitalne na znak, że statek wpływa do portu, a zaraz potem dał się słyszeć chaos głosów ludzkich i bieganina na ulicy, jak gdyby zaszło coś nadzwyczajnego.Piotr Polter wstał, przystąpił do okna i otworzył je.
— Hola, człowieku, gdzie pędzicie? — zapytał, uchwyciwszy za ramię jednego ze śpieszących.
— Wesoła wiadomość, master! „Swallow“ wpływa właśnie do portu, „Swallow“, która spotkała się tak sławnie z „Floridą“. Wszystkie statki powywieszały natychmiast flagi na cześć dzielnego kapitana, a wszyscy teraz lecą, żeby popatrzyć na lądowanie.
— Dziękuję, master!
Zamknął okno, a odwróciwszy się, zauważył, że wszyscy goście, usłyszawszy przez okno odpowiedź, pośpieszyli przypatrzyć się wylądowaniu. Zapomnieli nawet o piwie gratysowem.
— Biegnijcie sobie! — śmiał się. — Niewiele zobaczycie. Kapitan już na lądzie, a ci, którzy zejdą ze statku, to nieprawdziwe wilki morskie, chociaż pracowali, aż trzeszczało. Ja zostanę u pani Thick i zaczekam na mr. Parkera.
Upłynęło sporo czasu, zanim nadszedł wymieniony, a jeszcze drzwi był dobrze nie zamknął, kiedy rozległy się już blizko hałaśliwe wołania i okrzyki radości. Mnóstwo ludzi nadchodziło od strony portu, a na czele ci, którzy wysiedli na ląd ze „Swallowa“. Weszli zaraz za Parkerem do izby, a lud tak się cisnął za bohaterami zuchwałej morskiej potyczki, że gospoda nie mogła ich pomieścić. Rezolutna gospodyni, która tymczasem skończyła przygotowania, potrafiła temu zaradzić. Otworzyła honorowy pokój, wsunęła się doń razem z oczekiwanymi i zamknęła drzwi, pozostawiając swemu personalowi obowiązek obsługiwania reszty gości.
Welcome, sir! — brzmiała jej radosna przemowa do Parkera, który jako jej dawny znajomy podał jej przyjaźnie rękę.
Innych przywitała także serdecznym uściskiem dłoni. Wszyscy musieli usiąść i zabrać się do jedzenia, przygotowanego obficie, choć w tak krótkim czasie.
— Pani Thick, jesteś najdoskonalszą brygantyną, jakiej kiedykolwiek przypłynąłem w objęcia! — zawołał sternik. — Na nędznej preryi niema nic oprócz prochu, mięsa i czerwonoskórców, na morzu także skąpili, gdyż było za wiele głodnych żołądków, ale u ciebie jada się i pije, jak u Wielkiego Mogoła. Gdy tu pobędę z tydzień, pozwolę się powiesić, jeśli nie będę miał takiego brzucha, jak tłusty master Hammerdull.
— Czy tłusty, czy nie, to wszystko jedno — rzekł grubas, zajadając z apetytem — byle tylko dostać porządny kąsek między zęby. Mnie to potrzebniejsze, aniżeli drugim, gdyż odkąd musiałem zostawić w San Francisko moją starą, dobrą klacz, spadłem bardzo z ciała z tęsknoty za nią. Czy mówię prawdę, ty stary szopie, Holbersie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że ci żal klaczy, to nie mam nic przeciwko temu. Mnie tak samo ciężko bez mojego bydlęcia. A jak tobie, Billu Potterze?
— Mnie? — Gdzie jest mój koń, to mi zupełnie obojętne, hihihi! Główna rzecz w tem, że u pani Thick czuje się dobrze.
— To jeszcze najlepsze — potwierdziła gospodyni. — Jedzcie i pijcie, jak długo wam się podoba. Ale nie zapomnij o przyrzeczeniu, Piotrze!
— O jakiem?
— Miałeś nam coś opowiedzieć!
— Ach tak! No, jeśli będziesz dobrze nalewała, to nie poskąpię słów.
Kiedy on, jedząc, prowadził wyobraźnię słuchaczy po terenie przeżytych przygód, siedział Winnetou na swojem miejscu, niewiele biorąc z niezwykłych dlań potraw bladych twarzy. Wina nie tknął. Wiedział, że „woda ognista“ była największym wrogiem jego narodu, nienawidził więc jej i wstręt czuł do niej. Uwaga jego kupiła się na rozmowie, prowadzonej półgłosem, co zawsze jest dowodem ważności jej przedmiotu.
— Jakżeż tam było w admiralicyj? — spytał Sam Firegun porucznika.
— Zupełnie tak, jak się tego można było spodziewać — odrzekł Parker, który trzymał rękę na temblaku. — Uzyskałem stopień kapitana i uwolnienie od służby aż do wyzdrowienia.
— A co będzie ze statkiem?
— „Swallow“ ucierpiała trochę i pójdzie dla naprawy do doków.
— A nasi jeńcy?
— Stanie się z nimi to, co przewidziałem.
— To znaczy?
— Będą wisieli, jak się korsarzom należy.
— Korsarzom? Wszak Sanders twierdzi, że zabrał „L’ horrible’a“, ażeby chwytać okręty na korzyść Stanów Południowych. Czy się tem nie wykłamie?
— Nie, gdyż nie ma listu, któryby mu to polecał. Gdyby nawet miał taki list, to mimo to zawiśnie jako „czarny kapitan“ z powodu handlu niewolnikami i uprawianego przytem korsarstwa.
— A „miss admiral“?
— Będzie także wisiała. To samo spotka prawdopodobnie pomocników Sandersa, którzy nie zginęli, gdyśmy okręt brali do niewoli. Nie będą oni ze swego losu tak zadowoleni, jak wy z wiadomości, którą wam przynoszę z admiralicyi.
— Dobra?
— Bardzo dobra. Po pierwsze: wielka suma, znaleziona przez nas u „miss admiral“, z którą ona chciała nam umknąć, zostaje naszą zdobyczą. Za odebranie „L’ horrrible’a“ „czarnemu kapitanowi“ będzie wyznaczona wysoka nagroda. Nadto otrzymamy znaczne pieniądze za zwycięstwo nad „Floridą“. Leży ona wprawdzie teraz na dnie, ale wydobędą ją później. Pieniądze te rozdzielimy między siebie, a na każdą osobę wypadnie tyle, że...
— Na mnie nic — przerwał mu Firegun.
— Dlaczego?
— Bo nie wezmę pieniędzy, które mi się nie należą.
— Wszak zasłużyliście je sobie!
— Nie. Byłem gościem na waszym statku, a zdobycz należy się tylko jego załodze.
— Nie byliście gościem, lecz walczyliście wespół z nami, macie więc prawo do udziału w nagrodzie.
— Być może, ale ja nic nie wezmę. Odebrałem Sandersowi depozyty, które mi ukradł. Jeden kwit sprzedał on już wprawdzie, ale wydał z tego niewiele. Jestem więc zupełnie zadowolony. Winnetou również nic nie przyjmie, a co do moich dzielnych traperów, to także nie przyjdzie im na myśl pozbawiać pieniędzy waszych żeglarzy, którym właśnie to zawdzięczamy, że odzyskaliśmy nasze pieniądze. Powiedz, Dicku Hammerdullu, czy chcesz pieniędzy?
— Czy chcę, czy nie chcę, to wszystko jedno, nie wezmę jednak ani centa — odpowiedział grubas. — Cóż ty na to, stary szopie, Holbersie?
Długosz odpowiedział spokojnie:
— Jeśli sądzisz, Dicku, że nic nie wezmę, to nie mam nic przeciw temu. Wogóle nikt z nas nic nie weźmie. A gdyby nam je narzucono przemocą, to mój udział otrzyma Piotr Polter, choćby tylko dlatego, żeby nabrał chęci przybycia do nas na Zachód. Bardzo lubię widzieć go na koniu!
— Dajcie mi spokój z koniem! — zawołał sternik. — Prędzej dałbym się potłuc i zrobić z siebie suchary okrętowe, niżbym miał jeszcze raz wsiąść na taką bestyę, jak ten kłusak, na którym mnie do was przywiało. Więcej wam nic nie powiem, gdyż lepiej o tem zamilczeć, co bym wam mógł powiedzieć. Tak mi wtedy było okropnie.
— Nie potrzebujesz udawać znowu westmana — rzekł Parker. — Wspomniałem w admiralicyi, ile tobie mamy do zawdzięczenia i jak dzielnie się trzymałeś. Pomyślą o tobie przy najbliższym wakansie i powierzą ci miejsce, z którego będziesz dumny.
— Czy rzeczywiście wspomnieliście o mnie przed tymi wysokimi gentlemanami?
— Tak.
— I chcą mi dać takie miejsce?
— Obiecali mi to napewno.
— Dziękuję wam, sir, dziękuję! Zrobię zatem karyerę! Hej ha, hurra, hurra! Piotr Polter...
— Czego tak okropnie wrzeszczysz, stary lwie morski? — przerwała mu gospodyni, która weszła była właśnie do izby.
— Ty jeszcze pytasz? — odparł sternik. — Skoro jestem lwem, to muszę ryczeć! A mam do tego ważny powód. Czy wiesz, ty stara matko Thick, że za moje zasługi chcą mię zrobić admirałem?
— Admirałem? — roześmiała się. — Wierzę, bo posiadasz do tego warunki. Ale co będzie z twoim nowym zawodem, z którego jesteś taki dumny, do którego tak się przywiązałeś.
— Z jakim nowym zawodem?
— Westmana, leśnika, łowcy bobrów...
— Milcz! Ani słowa więcej, jeśli nie chcesz, żebym z tobą zerwał. Ilekroć wsiądę na konia, nie wiem nigdy, dokąd on pójdzie. Kiedy natomiast stoję na pokładzie dobrego statku, znam kurs dokładnie i nie mogę spaść z siodła. Niech więc sobie będzie westman westmanem, a ja zostaję nadal wilkiem morskim, jak nim zawsze dotąd byłem!




  1. Murzynami.
  2. Niewolników, przeznaczonych na sprzedaż.
  3. Statek korsarski.
  4. Statek kupiecki amerykański.
  5. Długi, a wązki statek dwu lub trójmasztowy.
  6. Jednomasztowy statek nadbrzeżny, szybki i lekki, do służby wywiadowczej i depeszowej.
  7. Zostanie utopiony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.